Lublin 2008
Prolog
Dwadzieścia par oczu patrzyło na mnie ze znudzeniem. Poprawiłem wtyczkę, zrestartowałem system, ale sieci nadal nie było. Łącze awaryjne także nie działało. Widocznie jakiś poważny problem na linii. Diabli nadali, jak w takich warunkach prowadzić lekcję? - No trudno - mruknąłem. - Dzisiaj omówimy sobie zatem podstawy programowania... Rozległo się nerwowe pukanie i do pracowni zajrzała sekretarka. Była dziwnie zdyszana, jakby gnała tu na złamanie karku. - Panie profesorze, dyrektor prosi natychmiast do gabinetu! - wysapała. - No co też pani! - prychnąłem. - Nie mogę zostawić tych huncwotów ze sprzętem wartym... - Powiedział, że natychmiast. Nie wie pan, gdzie znajdę magistra Kokotkę? - Ma zastępstwo z pierwszą klasą gdzieś na dole - wyjaśniłem. Odpaliłem małą kamerę internetową, uruchomiłem zapis. - Gdy wrócę, to sobie obejrzę, jak się zachowywaliście. Jeżeli zobaczę, że coś było nie tak, to... - zawiesiłem głos i znacząco zmrużyłem oczy. - Zaraz wracam. Pod drzwi naszego szefa dotarłem jednocześnie z fizykiem. - Ciebie też wezwał? - Kokotko spojrzał na mnie spod grzywy rozwianych włosów. Co jest grane? - Cholera wie. - Nacisnąłem klamkę. Dyrektor siedział za stołem dziwnie blady. Pot perlił mu się na skroniach. - Pan nas wzywał? - zapytałem. - Pięć minut temu skończyła się przerwa i... - To przyszło przed paroma minutami faksem. - Pchnął w naszą stronę wydruk. Próbowałem sprawdzić tę informację, ale nie działa już ani linia telefoniczna, ani komórka. Internet też zdechł. Kokotko ujął w dłoń wydruk, przeczytał i naraz zbladł jak ściana. Podał mi bez słowa kartkę. Patrzyłem dłuższą chwilę, nie mogąc uwierzyć w to, co widzę. - Panowie - dyrektor złamał z trzaskiem ołówek - Nie jestem astronomem ani fizykiem. Wezwałem was, bo sądzę, że jako jedyni możecie mi to dokładnie wyjaśnić. Proszę mówić wolno, wyraźnie i prostymi zdaniami. Nasza planeta wchodzi w rój meteorów z antymaterii. Słyszałem o tym, gdy sam chodziłem do szkoły. Kiedy to draństwo styka się ze
zwykłą materią, robi wielkie bum, wyzwala energię i znika. Tu piszą, że już po nas. Czy to prawda? - Mniej więcej - bąknął fizyk. - Kilogram antymaterii wybucha z mocą około dwudziestu czterech megaton trotylu... Albo dwa razy więcej, bo... Do licha, jestem nauczycielem, nie astrofizykiem! Myśli pan, że gdybym się na tym znał, to nadal pracowałbym w tej budzie?! - Kiloton? - Szef popatrzył na niego nieco zdezorientowany. - Megaton. Jedna megatona to milion ton trotylu - sprostowałem. - Panie magistrze, do cholery, proszę nie traktować mnie jak jakiegoś głąba! Dyrektor spojrzał na mnie przygaszonym wzrokiem. - Innymi słowy, coś takiego leci w naszą stronę. - Otarł pot z czoła. - A gdy uderzy w Ziemię... - Nie uderzy. - Kokotko pokręcił głową. - Z chwilą wejścia w gęstsze warstwy atmosfery następuje anihilacja. Do powierzchni raczej nie dotrze. Tak mi się wydaje. Większe bryły eksplozja ich zewnętrznych warstw odrzuci z powrotem w przestrzeń kosmiczną uzupełnił. - Mniejsze spłoną w atmosferze. To jak rzucanie kaczek na powierzchnię jeziora. - Aha. Czyli co? - Dyrektor puknął w faks. - Pomylili się? Wybuchnie tam w górze? Czy może czeka nas bombardowanie, jakby Chińczycy czy Ruskie odpalili swoje głowice atomowe? Słuchałem ich, nie mogąc uwierzyć własnym uszom. - A może to po prostu czyjś żart? - wciąłem się. - Dlaczego nie bierze pan pod uwagę takiej opcji? Faks do szkoły mógł wysłać ktokolwiek, choćby uczeń przestraszony klasówką. - Nie ma łączności - rzekł niepewnie Kokotko. - I co z tego? - odparowałem. - Wystarczy przeciąć parę kabli i nie ma ani telefonu, ani Internetu. Kabel od anteny telewizyjnej również można odłączyć. - Niech pan łaskawie zerknie na swoją komórkę - odparł jadowicie dyrektor. - I co? Też panu kabelek odłączyli? Myśli pan, że jestem głupi? Zanim otrzymałem faks, odebrałem telefon. Telefon z pewnej ważnej instytucji. Otworzyłem usta, ale dyrektor mnie uprzedził: - Tak, jestem pewien, że rozmawiałem z prawdziwym jej przedstawicielem. A teraz, skoro rozwialiśmy już pana wątpliwości w tej materii, może pan magister Kokotko powróci do tematu anihilacji - warknął, mechanicznie głaszcząc rachityczną paprotkę zwisającą z szafy obok biurka. - Osobliwie interesuje mnie, w jaki sposób zginę. - Po pierwsze - Kokotko znowu studiował wydruk - przy anihilacji następuje silny błysk i wydziela się promieniowanie. Rój jest rozległy, planeta w trakcie bombardowania
zdąży dwa razy obrócić się wokół swojej osi. Czyli mają rację, już po nas. A w przyszłym tygodniu miałem samochód w salonie odebrać... - Konkrety - zażądał dyrektor. - Napromieniowanie takie, jakby nad głową wybuchały nam setki bomb atomowych. Fale uderzeniowe, wgniatające budynki w glebę, oraz termiczne, podpalające lasy i topiące asfalt na ulicach. Przypuszczalnie nastąpi rozproszenie znacznej części atmosfery, być może opad radioaktywny - wyjaśnił. - Czy to pewne? - Zwierzchnik spojrzał na mnie pytająco, jakby chciał usłyszeć potwierdzenie prawdy także z moich ust. - Jestem informatykiem, nie astrofizykiem. - Wzruszyłem ramionami. - W ogóle nie pojmuję, dlaczego mnie prosi pan o wyjaśnienia. Ale na ile się orientuję, to przedstawiona wizja odpowiada rzeczywistości. Na razie nie do końca docierała do mnie powaga zdarzeń. Miałem wrażenie, że oglądam film, czytam książkę, śnię... Przecież rzeczywistość nie mogła tak wyglądać! Takie katastrofy się nie zdarzają! Toż to scena jak z taniego czytadła science fiction! Do diaska, przecież o tym, że coś takiego nadlatuje, powinniśmy wiedzieć z kilkuletnim wyprzedzeniem. Hmmm... A może byli tacy, którzy wiedzieli? Nie, bzdura! Obserwatoriów astronomicznych jest cała masa, tego typu informacja z pewnością by wyciekła! - W tym czasie centrum roju uderzy w Księżyc - ciągnął fizyk - a on nie ma atmosfery. Nic go nie chroni. Sądzę, że te kilkaset ton wystarczy, żeby roznieść w pył jego skorupę i rozproszyć płynne wnętrze. - Kokotko wyglądał, jakby zaraz miał zemdleć. - Być może ocaleje wewnętrzne stałe jądro. Znaczna część odłamków, ściągnięta przez grawitację naszej planety, wejdzie na jej orbitę, a niektóre stopniowo opadną na Ziemię. Mogą to być naprawdę duże bryły, na przykład rozmiaru planetoidy, która wykończyła dinozaury. Spadać będą co jakiś czas, a potrwa to tysiące lat. - My już tego nie doczekamy - mój głos brzmiał zupełnie obco, całkiem jakby ktoś inny przemówił moimi ustami. - Promieniowanie załatwi wszystkie formy życia. Ocalałe organizmy zabije spadek ciśnienia atmosferycznego. - Potem planetę czeka kilka milionów lat intensywnej działalności tektonicznej, zanim płyty kontynentalne znowu się ustabilizują. W tym czasie należy się też spodziewać regularnych spadków tego, co zostanie z Księżyca, a niewykluczone, że i zabłąkanych okruchów antymaterii. Do tego zapylenie resztek atmosfery i w konsekwencji nuklearna zima przez całe tysiąclecia. Przy odrobinie szczęścia przeżyją bakterie - dodał Kokotko. - O ile oczywiście będzie jeszcze powietrze. Beztlenowe też raczej nie mają szans.
Głos zaczynał mu się łamać, drżące palce nerwowo mięły chusteczkę higieniczną. - Mamy pod budynkiem schrony przeciwatomowe z lat pięćdziesiątych. Od biedy zdołamy upchnąć tam dziewczyny i nauczycielki. Resztę uczniów trzeba odprowadzić na stację metra, część linii była budowana jako... - Panie dyrektorze, to nic nie da - wydusiłem z siebie. - To już koniec. Szef milczał i patrząc przez okno, trawił informacje. Drzewa na skwerku po drugiej stronie ulicy mieniły się ciepłymi barwami jesiennych liści. Delikatny wiatr od wschodu zdawał się nieść zapach świeżo zaoranych pól. Wreszcie dyrektor odwrócił się i uniósł na nas zmęczone spojrzenie. - Według panów, a także tych tam - klepnął znowu faks - katastrofa jest całkowicie nieuchronna, nie możemy jej zapobiec ani w żaden sposób przeciwdziałać skutkom. Fizyk kiwnął głową. Zastanawiałem się, dlaczego wysłali to faksem. Może to jednak jakiś debilny żart? - Za - spojrzał na zegarek - kilkanaście minut pierwsze bryły anihilują nad Rosją. Zostały nam niespełna trzy godziny, nim wejdziemy w strefę bombardowania. Jak sądzicie, czy powinniśmy powiedzieć uczniom, że zostało nam naprawdę niewiele czasu? - Będzie zadyma - ostrzegłem. - I to niewąska. Jakby na potwierdzenie moich słów gdzieś daleko zawyła syrena. - Czy ksiądz katecheta jest obecny w szkole? - zapytał fizyk. - Może udzieliłby wszystkim absolucji... - Widziałem, jak wychodzi, tak ze dwie godziny temu. - Pokręciłem głową. Dyrektor dźwignął się ciężko i podszedł do stojącego w kącie sejfu. - Panie Marku, pan, zdaje się, służył w wojsku? - Tak. - Proszę zrobić z tym co trzeba i rozdać nauczycielom. Na wszelki wypadek... - Wyjął sporą aluminiową walizkę. Była chyba pierońsko ciężka, bo gdy położył ją na blacie biurka, szkło trzasnęło. Pokręcił przy zamku, ustawiając kod, i podniósł wieko. Wewnątrz leżało co najmniej dwadzieścia pistoletów oraz kilka paczek amunicji. - Co to jest? - wykrztusił mój kolega. - Przysłali nam kilka lat temu na polecenie ministra edukacji - stwierdził sarkastycznie dyrektor. - Na czarną godzinę... Bez słowa rozprułem pudełko z nabojami i wyciągnąłem z pierwszego pistoletu magazynek.
Przypadając do ziemi, przebiegłem kilkadziesiąt metrów. Wysoki żywopłot zasłaniał mnie całkiem nieźle. Przyczaiłem się zadyszany. Gdzieś z daleka, od strony śródmieścia, wiatr przyniósł echo wystrzałów. I pomyśleć, że w dzieciństwie lubiłem filmy wojenne. Teraz miałem tylko nadzieję, że zawierucha ominie ten zakątek. W sumie głupie marzenie, spędzić w spokoju ostatnią godzinę życia... Przysiadłem na dziwnym murku, który wyglądał jak fundament ogrodzenia. Gęste krzaki zasłaniały mnie ze wszystkich stron. Przeżyłem w Warszawie ładne parę lat, dziesiątki, jeśli nie setki, godzin spędziłem w pobliskiej Bibliotece Narodowej, a nawet nie wiedziałem, że na skraju Pól Mokotowskich są tak nieprzebyte chaszcze... Rozejrzałem się wokoło. Stare topole i klony rzucały cień. Poniżej rozkrzaczał się czarny bez. Jednak po przeciwnej stronie utwardzonej żużlem drogi widziałem wyraźnie orzech i kilka jabłonek. Pomiędzy nimi z ziemi sterczał przekrzywiony kran. Zdziczały sad? Może kiedyś stały tu wille, wyburzone w czasie wojny, albo i później, gdy wznoszono bibliotekę? W sumie rzecz do sprawdzenia, oczywiście gdyby zostało nam choć kilka dni życia. Co dalej? W ciągu godziny zdołałem przebiec raptem z pół kilometra, od liceum, w którym pracowałem, tutaj. Pchać się do śródmieścia? Sądząc po zasnuwających niebo dymach, działy się tam mało wesołe rzeczy. A może po prostu poszukać sobie polanki w krzakach i uwalić się na trawie, by poczekać na koniec? Do licha, dlaczego właśnie teraz? Już prawie odłożyłem na samochód... i z Zuzanną miałem iść w sobotę do kina. Za dwa lata mógłbym zostać nauczycielem mianowanym. Włożyłem do ucha słuchawkę radia, lecz wszystko tonęło w białym szumie. Przeskakiwałem po pasmach, szukając programu, jednak stacje zaprzestały nadawania. I nagle, gdy już prawie traciłem nadzieję, usłyszałem melodyjny i czysty głos Ojca Dyrektora. - Bracia i siostry, nie upadajcie na duchu. Nasza ziemska pielgrzymka dobiegła końca, lecz prawdziwe życie dopiero się zaczyna. Zostały nam może trzy kwadranse, módlmy się. Panie, w godzinę śmierci wezwij mnie... Nie lubiłem gościa, ale muszę przyznać, że tym razem naprawdę mi zaimponował. Nie poddał się, tylko postanowił do ostatniej chwili pomagać wiernym. Jakieś wrzaski dobiegające zza drzew przerwały mi słuchanie radia. Wychyliłem się zza pnia i zagryzłem wargi. Czterech rosłych byczków w dresach kopało jakiegoś chłopaka. Komórka telepała mi się w kieszeni na udzie, ale miałem absolutną pewność, że policja nie przyjedzie. Zresztą i tak nie działała. Czterech... Ciut dużo. Zagryzłem wargi, a potem spłynął na mnie głęboki spokój.
I tak wszyscy jesteśmy martwi. Mogę odejść chyłkiem albo spróbować ratować kopanego. Nasza cywilizacja odchodzi w niebyt, więc może należałoby na zakończenie dokonać czegoś wielkiego czy chociaż bohaterskiego? Najwyżej mi się nie uda. Zginę teraz albo za czterdzieści minut. I naraz poczułem, że żal mi tych ostatnich trzech kwadransów, lecz podjąłem decyzję i nie było już odwrotu. Rzuciłem torbę z laptopem i wyszarpnąłem z kabury pistolet. Pierwszy napastnik schylił się właśnie, by przeszukać kieszenie ofiary. Celowałem w skroń, lecz trafiłem w szyję. Też skutecznie, runął natychmiast. Drugi dostał w bandzioch. Trzeci oberwał w plecy, kula utkwiła gdzieś koło łopatki. Koleś wydał dźwięk jak odtykany zlew i zwalił się na ziemię. Czwarty uciekał. Tylko w kupie mocni, we czterech na jednego to jeszcze pójdą... Strzeliłem za tym czwartym, ale chybiłem. Ranny w brzuch zdążył już wyciągnąć broń. Ciekawe, skąd spluwa u takiego szmaciarza? Podszedłem i dobiłem go strzałem w kark. Tak po prostu, jakbym przez całe życie nic innego nie robił. Leżący chłopak uchylił powieki, spojrzał na mnie półprzytomnie. Usiadł i splunął krwią. Dochodził do siebie bardzo szybko, choć widać było, że oberwał naprawdę zdrowo. Jedna ręka zwisała mu bezwładnie, chyba strzaskana w łokciu. - Musimy stąd znikać - powiedziałem, schylając się po broń zastrzelonego. - Jeden uciekł, może sprowadzić nam na karki więcej kumpli. Dasz radę iść? - Tak. - Wstał chwiejnie na nogi, zdrową ręką dotknął biodra i skrzywił się strasznie. Ostatni postrzelony dresiarz kopnął nogami w agonii i znieruchomiał. Podniosłem torbę z laptopem. - Mam tu niedaleko... - Chłopak zawahał się. Spojrzał na mnie niepewnie i jakby wyczekująco. - Jeśli masz tu jakąś metę, to prowadź. Nie możemy tak sterczeć na widoku. Wyszczerzyłem zęby w uśmiechu. - Mam powiedzieć, że jestem przyjacielem? - To już raczej pan udowodnił... - Jestem Marek. Nie przesadzaj z tym „pan”, mam raptem dwadzieścia osiem lat... - A ja za rok pisałbym maturę. - Kaszlnął krwią. - Ach tak, mam na imię Stanisław. Uścisnęliśmy sobie ręce. Kulejąc, poprowadził mnie ledwo widoczną ścieżką przez chaszcze. Po chwili wśród gęstych bzów zamajaczyła zardzewiała furtka. Otworzył ją własnym kluczem, a potem starannie zamknął. Pomiędzy
kompletnie
zdziczałymi
krzewami
fundamentu. Na nim walały się resztki niedopalonych belek.
bielał
prostokąt
betonowego
- Zapraszam do mojego królestwa. - Odsunął płytę z dykty i kolejnym kluczem otworzył metalową klapę. Po sześciu drewnianych schodkach zeszliśmy do piwniczki. Była spora, przez dwa okienka wpadało tu nieco światła. Ściany z czerwonej cegły, sądząc po zaciekach i purchlach, miały swoje lata. W lochu śmierdziało stęchlizną, ale nie tak mocno, jak się spodziewałem. Kilka mebli wyciągniętych chyba ze śmietnika, fotele, pod oknem stół z jasnej, grubej sklejki. - Znajdzie się jakaś szmata? Zagłada ludzkości zagładą ludzkości, jednak dziadek zawsze powtarzał, że broń należy wyczyścić przed włożeniem do kabury. - Jasne. - Pogrzebał na regale, wyciągnął z tekturowego pudełka kawał bawełnianej tkaniny. Przy użyciu szprychy rowerowej przeczyściłem lufę. Kosmiczna katastrofa unicestwiająca planetę to rzeczywiście problem - ale porządek musi być. Chłopak nieźle się tu urządził. W kącie stał piecyk typu koza oraz leżały równo przycięte polanka. Krzesło obrotowe, regał z pudełkami pełnymi jakichś mechanizmów... Opadł na fotel, krzywiąc się z bólu, i obmacał łokieć. - Kompletnie pogruchotane - westchnął. - Czuję takie ostre kawałki ruszające się pod skórą. Dziwne, że nie spuchło... I boli jak jasna cholera. Nie masz przypadkiem paracetamolu albo czegoś? - Spojrzał z nadzieją. Pogrzebałem bez przekonania w plecaku. Gdy studiowałem, podczas sesji, gdy zarywałem kolejne noce, może coś na ból głowy by się znalazło... Ale teraz? Cztery lata po dyplomie? Rzuciłem mu listek polopiryny. - To wszystko, co mam. Na ból głowy pomaga - powiedziałem. - Poza tym ma działanie przeciwzapalne. Z drugiej strony nie wiem, czy nie obniża krzepliwości. - Hmmm... no tak. - Odłożył tabletki na stół. - Może lepiej się wina napijemy? Zakaszlał znowu. - Lepiej nie. - Pokręciłem głową. - Alkohol rozszerza naczynia krwionośne. Masz połamane żebra? - Na to wygląda, ale i odbija się krwią... Wyciągnął zza regału zakurzoną butelkę. Ścisnąłem ją między kolanami, nieco zardzewiałym korkociągiem wydłubałem korek. Staszek wytrząsnął nakrętki oraz śrubki z dwóch kubków i nalał hojnie. - Za spotkanie, a przy okazji, nie podziękowałem jeszcze za uratowanie życia... - Ręka trochę mu drżała.
Wziąłem drugie naczynie i uroczyście stuknęliśmy się nad stołem. Wino było nie najgorsze, choć zalatywało mocno drożdżami. - No i całkiem nieźle ten koniec wygląda. - Uśmiechnąłem się. - Siedzi człowiek wygodnie, jest z kim pogadać, nawet jest co wypić... Tylko z zagrychą problem. Wyciągnąłem z plecaka kupioną rano puszkę pasztetu. - Średnio do wina pasuje... Swoją drogą, bardzo dobre - wyraziłem uznanie. - Własnej roboty - pochwalił się. - Zeszłoroczne. Jeszcze mój dziadek sadził winogrona. Krzywił się przy każdym łyku. - To wasza działka? - domyśliłem się. No i proszę, obejdzie się bez grzebania po archiwach, przed śmiercią poznam nawet historię tego miejsca... - Tak nie do końca działka - mruknął Staszek. - Tu był nasz dom. - Klepnął dłonią ceglaną ścianę. - Kiedy w latach sześćdziesiątych zabierali się za budowę biblioteki, wszystkich stąd wyrzucili do mieszkań w blokach, zlikwidowali też działki obok. Ale potem zbudowali gmach trochę dalej, a to zarasta... - Faktycznie niezła dżungla. - Czemu ten świat zwariował? - westchnął. - Nie wiesz? - Wytrzeszczyłem oczy. - Wiem, że ludzkość odchodzi w niebyt, ale, cholera... Dowiedzieliśmy się w liceum, wszyscy z miejsca pogłupieli. Zaczęli ganiać za dziewczynami, gwałcić, rozbijać sobie głowy... Jakby nagle zerwali się z uwięzi. A potem jeszcze tamci czterej. Jeden powiedział, że nigdy nie widział ludzkiego mózgu... Szczerze powiedziawszy, wziąłem cię w pierwszej chwili za podobnego wariata... - Uzbrojony i niebezpieczny... - Popatrzyłem na pistolet w zadumie. - Poczułem, że ich życie lub śmierć nie mają już żadnego znaczenia - przyznałem. - Ale jakoś nie w porządku było, że chcą cię zamordować. I to ja ich... Może to wrodzone poczucie sprawiedliwości, teraz niehamowane przez prawo, zazwyczaj karzące ludzi zabijających nawet w obronie własnej? - Zamyśliłem się. - Tak czy siak, w ogóle ich nie żałuję. - Socjolodzy i psycholodzy mają w tej chwili kupę materiału do badań... - mruknął. - Tia, u nas w liceum było podobnie. Paru uczniów chciało natychmiast wyrównać porachunki z nauczycielami, inni polecieli całą bandą do monopolowego po drugiej stronie ulicy. - Westchnąłem. - Jakby nagle wszyscy chcieli po raz ostatni zaszaleć... To przykre, bo w pewien sposób pokazało powierzchowność naszej kultury i naszej wiary przy okazji...
- Zabrakło im... - Popatrzył na zdobiącą palec wskazujący srebrną obrączkę do odmawiania różańca. - Myślałem, że zdołam się przedrzeć pod Otwock, do rodziny, ale utknąłem tutaj. A ty szedłeś w jakimś określonym kierunku? Czy tu, do schronu? - Czasem tu przyłażę, gdy mi źle, i wspominam dziadka. Pomyślałem, że tu będzie godnie poczekać na koniec. I fajnie, że jest z kim pogadać. Wygląda na to, że tylko my dwaj pozostaliśmy normalni - zażartował. - Jesteś nauczycielem? - Uczę informatyki w Reytanie. - Szkoda, że zdawałem gdzie indziej. Choć pewnie i tak byś mnie nie lubił, z komputerów byłem zawsze straszna noga... Zerknąłem na zegarek. - Nie zostało dużo czasu - zauważył. Za piwnicznymi okienkami błysnęło oślepiające białe światło. - Oho - mruknąłem - zaczyna się. Staszek zadrżał lekko. - Wyjdziemy popatrzeć? - zaproponował. - Druga taka okazja może się już nie zdarzyć... - zabrzmiało to niczym koszmarny dowcip. - Fakt, kiedy już będziemy po tamtej stronie, ci, którzy umarli wcześniej, mogą nas pytać, jak to wyglądało - również popisałem się wisielczym humorem. Wspięliśmy się po drewnianych schodkach. Rozbłyski rozświetlały na razie niebo na horyzoncie. Były silniejsze i słabsze, chwilami nasze cienie stawały się podwójne. Grunt drżał lekko. - Wchodzimy w strefę bombardowania. - Sam nie mogłem zrozumieć, dlaczego jestem taki spokojny. - Na razie zasłania nas wypukłość planety. Eksplozję w Hiroszimie widziano z odległości setek kilometrów, ale te są chyba silniejsze. Niebawem... - Schowamy się w piwnicy czy zostajemy na zewnątrz? - Staszkowi głos trochę się łamał. - Nie wiem... Tu grożą nam fale termiczne i uderzeniowe, a w piwnicy dosięgnie nas promieniowanie i sufit może spaść na głowy. Na zewnątrz, zanim zdechniemy, zdąży nas pewnie zdrowo przypiec. Tam, cóż, napromieniowanie wywołuje najpierw silne wymioty... Otarłem czoło z potu. Powietrze stawało się coraz gorętsze, na horyzoncie pojawiła się oślepiająca łuna. Rozszerzała się stopniowo, obejmując coraz większy wycinek widnokręgu. Nasze cienie znowu się rozdwoiły, tym razem już na stałe.
- Do piwnicy - rozkazałem. - Albo nie, najpierw trzeba zabezpieczyć czymś okna, to dłużej wytrzymamy. Masz łopatę? Zasypiemy je piachem! Bystro! - Mam łopatę, deski i cegły tam leżą. Szybko... Odwróciliśmy się. - Co jest, do diabła? - szepnął. Widoczny zza drzew szary gmach Biblioteki Narodowej świecił dziwnym blaskiem. Na naszych oczach przybrał malinową barwę i zniknął. Huknęło, wiatr targnął krzakami, nagły spadek ciśnienia zatkał nam uszy. - Antymateria chyba tak nie działa - mruknął Staszek. - Powietrze uderzyło w próżnię, stąd ten dźwięk - wysunąłem hipotezę. - Ktoś... Komuś zrobiło się żal tych pięciu czy sześciu milionów książek, które uległyby spaleniu, i zabrał je sobie. Razem z opakowaniem, to znaczy budynkiem. - Kto? - zdumiał się. - Znajduję tylko jedno wyjaśnienie - mruknąłem. - Fantastyczne i idiotyczne, ale... Ale to może być nasza szansa! Nie masz ochoty zostać bibliotekarzem? - U ufoków? - Staszek załapał od razu. - Jasne! - Wiesz, jak tam dojść? Prowadź! Nie zdążyliśmy się ruszyć. Krzaki przed nami pożółkły i w mgnieniu oka rozsypały się w pył. Poczułem, że żołądek podchodzi mi do gardła. Dopiero teraz, patrząc na tę istotę, uwierzyłem w wypowiedziane przed chwilą słowa. Stał przed nami. Matowoszara, plamista skóra lśniła niczym naoliwiona. Stwór wspierał się na kilku mackach, podobnych ni to do trąby słonia, ni to do odnóży ośmiornicy. Ziemia wokół nich pokryta była śluzem, jak po przejściu gigantycznego ślimaka. Wokoło ciała stwora ku ocalałym chaszczom ciągnęło się coś w rodzaju szarej pajęczyny. Stworzenie nie miało głowy, mimo to czułem, że widzi nas przez dziesiątki fosforyzujących dziurek pokrywających całą powłokę. Nie był duży, tak ze dwa i pół metra wysokości. Cuchnął jakby grzybami. - Dzień dobry - wykrztusiłem. - Chcieliśmy zaproponować naszą pomoc w porządkowaniu przejętego przez pana księgozbioru. - Nie miałem pojęcia, jakiej jest płci ani czy w ogóle posiada jakąś płeć, uznałem jednak, że forma grzecznościowa nie zaszkodzi, a kto wie czy nie pomoże. - Z pewnością wyjaśnienia udzielane przez mieszkańców planety pozwolą panu lepiej zrozumieć szereg aspektów i detali specyficznych dla naszej kultury dodałem. W powietrzu zaśmierdziało intensywnie chlorem. Czy to odpowiedź?
Może ta rasa porozumiewa się, emitując zapachy? Zmysł chemiczny? - pytania przelatywały przez moją głowę w szaleńczym tempie. Jak niby mam odpowiedzieć? A może w ogóle nas nie zrozumiał? - Jesteśmy... - zaczął Staszek i urwał. Popatrzyłem na niego spod oka, nadal mówił, lecz z jego ust nie wydobywał się żaden dźwięk. Teraz dopiero spostrzegłem, że wokół mnie panuje nienaturalna cisza. Co, u diabła, wyłączył fale akustyczne? Zmienił prawa fizyki, by powietrze nie przewodziło dźwięków? Nagle na twarzy mojego towarzysza odmalowało się śmiertelne wręcz przerażenie. Dźwięk wrócił. - Ziemianie! - Staszek odezwał się ochrypłym, dudniącym głosem. Natychmiast zorientowałem się, że to obcy w jakiś sposób przemówił, używając jego gardła. - Czy... - zacząłem. - Czeka was unicestwienie. Tyle to i ja wiedziałem. Jak przekonać tego gada, żeby nas stąd wyciągnął? Skoro zabiera całe budynki, powinien mieć możliwości techniczne. Milczy. Czeka na moją odpowiedź? Nie zadał pytania. A, do diabła! - Czy może pan zabrać nas ze sobą? - zapytałem. - Nie. To nie jest możliwe. Mogę jednak uratować wasze istnienia, jeśli w zamian zostaniecie moimi... - zatrzymał się na chwilę, jakby szukał słowa: - niewolnikami. Niebo na wschodzie rozbłysło jak lampa stroboskopowa, przygasło i znowu rozbłysło. Poczułem, że na ramieniu wysycha mi skóra pod koszulą. Nad czym tu myśleć? Już jest ze czterdzieści stopni w cieniu. Zaraz się usmażymy! Lepiej do końca swoich dni sprzątać wychodki na obcych planetach, niż spłonąć żywcem. A jeśliby zupełnie nie dało się wśród obcych wytrzymać, podetnę sobie żyły i tyle... - Zgadzamy się - powiedziałem w imieniu swoim i Staszka. - Tak się stało - wypowiedział z namaszczeniem, niczym uroczystą formułę. Zobaczyłem malinowy błysk i zapadła ciemność. Poczułem coś, chyba dotyk ostrza na karku, niespodziewanie przeszył mnie ból, jakby ktoś piłował mi głowę ręczną piłą. A potem świadomość zgasła jak zdmuchnięta świeczka.
Visby, Gotlandia 12 września 1559 Marius Kowalik zwolnił kroku. Zagryzł wargi. Od chwili gdy pół wachty temu zszedł z pokładu „Pięknej Astrid”, miał wrażenie, że ktoś za nim idzie. Teraz w wąskich zaułkach dzielnicy hanzeatyckiej zdołał ich rozpoznać. Zmieniali się co jakiś czas, aby nie odkrył ich obecności. Potężnie zbudowany mężczyzna w długim flamandzkim płaszczu z sukna, młody chłopak w płóciennej koszuli o wystrzępionych rękawach i starszy człowiek wyglądający na szwedzkiego szlachcica... Marius zawahał się. Nie wyglądali na zwykłych portowych obszczymurów. Był jakiś powód, dla którego za nim leźli. Czy został rozpoznany, gdy wysiadał z okrętu, czy może ktoś ostrzegł wcześniej, że przybędzie do Visby, i po prostu czekali w porcie? Duńscy szpiedzy? Tak, to bardzo prawdopodobne. A zatem nie może iść prosto do kuzyna. Najpierw trzeba ich zgubić. Rozejrzał się wokoło, udając, że pobłądził. Olbrzym w płaszczu stał u wylotu zaułka. Wyglądał na dość znudzonego swoją robotą. Marius odczekał, aż ten zagapi się na tragarzy niosących okute kufry, i błyskawicznie odskoczył za róg, gdzie otwierał się wąski, cienisty pasaż prowadzący na równoległą uliczkę. Niestety, w tym zaułku też mu się nie powiodło. „Szlachcic” czaił się przed kantorem kupca bławatnego, udając, że z uwagą ogląda wywieszone przy drzwiach próbki sukna. Kowalik cofnął się między domy. Do diaska, co robić?! Z tyłu dobiegły ciężkie kroki. Siepacz zauważył, że śledzony wymyka się z pułapki... A może zaatakować go, obalić na ziemię, stuknąć czymś w głowę? Marius odwrócił się, kładąc dłoń na rękojeści kordu. Przejście było prawie puste, tylko dwaj podpici marynarze stali pod jedną ze ścian, wiodąc spór. Wykrzykiwali do siebie po rosyjsku straszliwe wielopiętrowe obelgi i najwyraźniej za chwilę mieli wziąć się do rękoczynów. Marius popatrzył na nich zdumiony. Jeden z adwersarzy był potężny, zwalisty, posturą przypominał niedźwiedzia. Drugi drobny, zadziorny jak kogut, najwyraźniej nic sobie nie robił z fizycznej przewagi rozmówcy. Byczek w płaszczu przebiegł między nimi, odpychając ze złością stojącego mu na drodze kurdupla. Ten wykonał dziwny gest ręką. Szpieg zdołał przebiec jeszcze pięć kroków, nim zaplątany we własne jelita runął na ziemię i z cichym westchnieniem oddał ducha. Niedźwiedziowaty przyskoczył do osłupiałego Kowalika i podał mu obszerny habit.
- Przysyła nas Peter Hansavritson - szepnął po niemiecku. - Przeczuł, że macie kłopoty. - I rzeczywiście mieliście - ukłonił się jego towarzysz. - Z Bożą pomocą dwa problemy zostały rozwiązane, jednakowoż co najmniej trzy podobne krążą wokół niczym kruki szukające żeru. Tedy lepiej będzie i wygląd, i miejsce pobytu bystro zmienić. Marius bez słowa narzucił na siebie ubiór, osłonił twarz kapturem. Zabójca schował nóż do rękawa i ponaglił ich gestem. Ruszyli szybkim krokiem przez mroczne bramy oraz cuchnące, ciasne zaułki. Lada moment ktoś mógł wejść w uliczkę i spostrzec trupa... Drobna dziewczyna siedziała na głazie. Milcząc, podziwiała las porastający stoki gór. Zakłopotana nawijała na palce pasmo rudych włosów. Słońce powoli opadało ku ziemi. Przedwieczorny wiatr niósł chłód. Dorodna łasica wskoczyła na leżący niedaleko pień brzozy. - Helu... - Tak, pani? - Muszę teraz odejść. Pora, byś udała się na spoczynek - powiedziało zwierzę. Zapamiętałaś wszystko, co mówiłam? - Tak, pani. Boję się... To góry. Jeśli mam przez wiele dni spać w jaskini, wilki mogą mnie wywęszyć i pożreć. Ponadto ludzie. Co będzie, jeśli odnajdą moją kryjówkę? - Strach twój jest całkowicie bezpodstawny. Hela milczała długo. Wreszcie z westchnieniem wstała z kamienia. Schyliwszy się, weszła do niewielkiej jaskini. W kącie czekało już posłanie ułożone z gałązek nakrytych wiązkami trawy. Ułożyła się wygodnie. Rozprostowała fałdy sukni. - Pani... - No co jeszcze? - Zwierzę zaczęło się niecierpliwić. - Gdy wykonam moje zadanie... Czy będę mogła wrócić do Polski? - Nie. Zostaniesz tu już na zawsze. Dziewczyna poczuła, jak ogarnia ją dziwny bezwład. Zapadała w letarg, czuła zimno postępujące od stóp w stronę serca. Zadrżała. Raz już przecież umierała. To było tak podobne... Niechciane wspomnienie wypłynęło z głębin pamięci. Zapach dymu i krwi, ból, twarde deski pod plecami, świadomość nieuniknionego końca... Myśli zgasły. Leżałem wygodnie wyciągnięty na czymś miękkim. Słońce grzało delikatnie, w powietrzu unosił się zapach lasu i mchu. Uchyliłem leniwie powieki. Stare świerki łagodnie
kiwały się na wietrze. Gdzie jestem? Przez chwilę nie pamiętałem. Miałem wrażenie, że są wakacje i położyłem się gdzieś zmęczony spacerem. Pamięć wróciła nagle, jakby ktoś włączył telewizor. Aż mnie ogłuszyło. Zagłada ludzkości, ucieczka przez park, ten sympatyczny chłopak i jego schron. A potem... Zniknięcie biblioteki i to stworzenie, jakby skrzyżowanie ślimaka z kłębem szmat do podłogi. Wszystko runęło na mnie niczym tsunami. Zaraz, zaraz... Jaka zagłada ludzkości...? Próbowałem z obrazów w umyśle wyłowić ten, który pomoże mi zrozumieć, co właściwie zaszło. Usiadłem i rozejrzałem się dziko wokoło. Gdzie ja jestem?! Obca planeta? A może po prostu nie żyję? Co powinno być w raju? Bóg, chóry anielskie, chmurki, ludzie poubierani w koszule nocne? Aniołowie jakoś się nie pojawiali, zamiast koszuli nocnej miałem na sobie zwykłe ciuchy, ale okolica wyglądała dość sielankowo. Słońce grzało przyjemnie, lecz nie prażyło, w lesie wiał przyjemny, chłodny wiaterek. Jeśli to niebo, to naprawdę fajnie im wyszło... Coś mnie użarło w dłoń. Komar. Czy w raju są komary? Chyba nie. Do celów symulacji też nie są potrzebne... Piekło? Diabłów, siarki, płomieni i kotłów nie było wokoło widać. A i komarów pewnie lata tam więcej. Pewien ksiądz mówił mi kiedyś, że piekło to nieobecność Boga. To by się nawet zgadzało... A może czyściec? Nie, teologia tutaj nie pomoże. W świetle tego, co zapamiętałem, moje ocalenie ma podstawy, nazwijmy to, racjonalne. Najwyraźniej zostałem przeniesiony z krzaków za biblioteką w jakieś miłe miejsce. Tylko gdzie, do licha? Do Ameryki? Bez sensu, ją też za kilka godzin szlag trafi. Może już trafił? Przecież nie wiem, ile czasu minęło, odkąd razem ze Staszkiem spotkaliśmy to... coś. Podniosłem się z polanki. Nadal miałem na sobie to samo ubranie, ale plecak z laptopem, który jak idiota dźwigałem nawet w ostatnią podróż, i pistolet najwidoczniej zostały tam... Wyciągnąłem garść monet. Wyglądały dziwnie, były podejrzanie lekkie. Ścisnąłem w palcach pięciozłotówkę, a ona rozsypała się w proch. Najwyraźniej tylko po wierzchu napylono ją niklem, a głębiej było coś, co przypominało trociny. Jak to możliwe? - Tu jest za mało metali, nie mogłam odtworzyć wszystkiego - usłyszałem. - Priorytet ustawiłam na związki organiczne. Odwróciłem się gwałtownie. Na pniu powalonego drzewa siedziało niewielkie zwierzątko. Kuna? Nie, łasica. Patrzyła na mnie przenikliwie. Czy to ona przemówiła? Policzyłem powoli do dziesięciu. - Kim jesteś? - wykrztusiłem, obawiając się, że robię z siebie idiotę. - Ina - przedstawiła się. - A ty jesteś Marek Oberech.
Miałem ochotę przytaknąć, lecz uświadomiłem sobie, że łasica nie pyta, tylko stwierdza fakt. Usiadłem na mchu i przez dobrą minutę zbierałem myśli. Żyję, jestem w lesie i ot tak rozmawiam sobie z gadającym zwierzakiem. A zanim się tu znalazłem, zgodziłem się zostać niewolnikiem ślimaka z obcej planety. Może, usłyszawszy o nadchodzącej zagładzie, zwariowałem i to wszystko mi się tylko roi? A może kochani uczniowie dosypali mi czegoś do kawy? Czegoś diabelnie silnego, syntetycznego narkotyku najnowszej generacji, zdolnego kompletnie odmóżdżyć człowieka? Tylko po co? Przecież nie zapowiadałem na dziś klasówki. - OK - odezwałem się wreszcie. - Wiesz przypadkiem, gdzie my tak właściwie jesteśmy? - Na twojej planecie - odpowiedziała. Dobra nasza. Pojawiają się nielogiczności, zatem teoria z dosypaniem narkotyku do kawy nie jest taka głupia. Wystarczy teraz poczekać, żeby przestał działać. Środa dzisiaj, przepadnie mi popołudniowy kurs i korepetycje wieczorem, ale może nie wylecę z roboty. - Ziemia została całkowicie zniszczona - zaprotestowałem. - Jeśli nawet nadal istnieje w jednym kawałku, to jako wypalony kosmiczny wrak, pozbawiony życia biologicznego. Jak więc wyjaśnisz ten las? - Byłem pełen podziwu dla własnej przebiegłości. - Skrat wysłał cię do innego czasu. - Skrat? Zatrzeszczało i w powietrzu zmaterializował się nieduży hologram ślimakoida, którego spotkałem w krzakach za biblioteką. Widziany w całości stwór wyglądał jeszcze gorzej. - Ekstra - mruknąłem. - Pamiętasz? - Tak. - Całe szczęście. Czasem występują błędy przy kopiowaniu osobowości. Dusza kiepsko poddaje się technice. - Aha. I ten Skrat... - Nie byłem w stanie odtworzyć intonacji, ale zrozumiała. - Zgodziłeś się zostać jego niewolnikiem - powiedziała. - Tak jak swego czasu ja. Teraz nadszedł czas, by rozpocząć służbę. - Jesteś prawdziwa? - zapytałem chytrze. - W jakim sensie? - zdziwiła się. - Jestem tu w postaci materialnej, nie holograficznej. O to ci chodziło? I gadaj tu z taką.
- Nie potrafię ocenić, czy to, co widzę wokół siebie, jest realne - poskarżyłem się. To, co zapamiętałem, może być wytworem mojej wyobraźni, podobnie jak to, co widzę teraz. - Waszym problemem, Ziemianinie, jest filozofia - odparła. - Jako jedyna rasa w znanym kosmosie wymyśliliście systemy pojęciowe negujące otaczającą was rzeczywistość. Realne jest to, co dostępne waszym zmysłom. Symulacja rzeczywistości na taką skalę to bzdura z ekonomicznego punktu widzenia. - Czyli co? Zostałem przeniesiony w przeszłość? Do czasów przed katastrofą? - Niezupełnie przeniesiony. - Pokręciła głową zupełnie po ludzku. - Ale reszta w ogólnym zarysie się zgadza. Znajdujesz się w tym, co twoi pobratymcy zwykli zwać przeszłością. Wehikuł czasu? Cóż, w świetle ostatnich wydarzeń byłem nawet skłonny w to uwierzyć. Jeżeli dysponują technologią umożliwiającą skok międzygwiezdny i kradzież pięciu milionów książek razem z ważącym tysiące ton budynkiem, co w tym dziwnego, że potrafią przemieszczać się swobodnie w przeszłość czy w przyszłość... - Nie jesteś z Ziemi - powiedziałem. - Masz na myśli glebę czy planetę? Pytanie było tak debilne, że tylko z największym trudem zdołałem zachować powagę. - Planetę. Powiedziałaś coś o mojej planecie, o moich „pobratymcach”... Zatem sama nie jesteś stąd. - Spojrzałem na nią badawczo. - Byłam tancerką i poetką planety Czita, krążącej wokół gwiazdy Elly. - Uniosła głowę. Powiedziałbym, że z dumą, ale cholera wie co ten gest u nich oznacza. Fajnie, kosmos, jak się okazuje, jest pełen życia i obcych cywilizacji, niczym w „Gwiezdnych wojnach”. Nawet mają swoją poezję. Ciekawe, o czym układają poematy. Jak przyjemnie jest cuchnąć chlorem i kraść biblioteki z obcych planet? Tancerka? Czworonożna?! - Gdzie to jest? - zapytałem z głupia frant. - Gwiazdę, wokół której krążyła nasza planeta, nazywacie Epsilon Eridani. - Aha. Wszystko jasne. - Nie byłem astronomem, nic mi to nie mówiło, choć nazwa rzeczywiście obiła mi się kiedyś o uszy. - Dlaczego znalazłaś się tutaj? - Nasza cywilizacja przestała istnieć - wyjaśniła łasica. - Spadły bryły kosmicznego lodu. Wilgoć przesyciła atmosferę. Wy mieliście szczęście, kilkadziesiąt godzin i po problemie. - Domyśliłem się w jej głosie zazdrości. - My na zagładę naszej cywilizacji musieliśmy patrzeć przez długie lata.
- Wyrazy współczucia. I wtedy wylądował u was Skrat i wyciągnął cię w ostatniej chwili? - On nie wyciąga - nie pojęła przenośni. - Zapisał moją osobowość, a ciało zostawił. Zawsze tak robi. Także w twoim przypadku - uprzedziła pytanie. - Czyli mój trup gdzieś tam właśnie zamienia się w popiół?! - zdumiałem się. - Nie w tej chwili, tylko za setki lat - poprawiła mnie. - Choć zasadniczo tak. Skrat oczywiście nie czekał, by sprawdzić, jak wygląda zagłada waszej planety. Wykonał nagranie i oddalił się. Ale nie ma alternatywy. Twoje zwłoki musiały ulec spopieleniu w takich warunkach. Ścisnąłem skronie. Nie potrafiłem tego wszystkiego pojąć. Skrawki myśli tłukły się po mojej głowie i nie pozwalały połączyć się w żaden logiczny ciąg. Gdzieś tam, z tyłu czaszki, kryły się nawet złośliwe teorie zakładające, że być może tak wyglądają początki choroby psychicznej. Przeszłość i gadająca łasica... Może po prostu leżę w białej izolatce z zakratowaną szybką w drzwiach, przypięty do łóżka skórzanymi pasami? Może z butelki na stojaku przez cienką, przezroczystą rurkę i kolorowy wenflon do moich żył powoli cieknie jakiś wyjątkowo mocny lek psychotropowy? Przecież szpital i obłęd były dużo bardziej prawdopodobne od spotkania z kosmitami i wędrówki w czasie. - A to? - Klepnąłem się po udach. - Przecież to moje ciało. To samo, które miałem tam. I ubranie się zgadza. Może to jednak tylko udana symulacja? Albo eksperyment psychologiczny? Coś jak ukryta kamera lub „Truman show”. Tylko... kto i z jakiego powodu robiłby przedstawienie na tak wielką skalę? Zagłada planety jako eksperyment socjologiczny? Czy może wręcz artystyczny happening? - Zostałeś odtworzony na podstawie wykonanego zapisu. Wskrzeszony? Przekrzywiła głowę jakby niepewna, czy użyła właściwego słowa. - Zrekonstruowany? - Sklonowany? - Nie, bo był to proces pozabiologiczny. Coś jakby... - Poczułem szum w uszach, w oczach stanęły mi łzy. Zrozumiałem, że zwierzę przeszukuje mój umysł, by dobrać odpowiednie słowa. - Odbudowanie z poszczególnych związków chemicznych - powiedziała niepewnie. - Zabiłam renifera, rozłożyłam go na czynniki proste i uporządkowałam w strukturę twojego ciała. Jęknąłem. W pierwszej chwili zrobiło mi się niedobrze, potem ogarnęły mnie wątpliwości. Z drugiej strony, no cóż, skoro byli w stanie podróżować w czasie, to dlaczego
nie mieliby potrafić takich rzeczy? „Czynniki proste” - brzmi idiotycznie. Atomy? Poszczególne białka? - Odtworzysz teraz Staszka? - Doszedłem do wniosku, że miło byłoby mieć przy sobie kogoś ze swoich czasów, gdy zabiorę się do roboty. Bez przyczyny mnie tu nie ściągnęli... - Nie - odpowiedź była krótka i stanowcza. - Dlaczego? - Mam inne rozkazy. Poza tym brak energii. I tak zużyłam znacznie powyżej limitu. - A kiedyś? Spotkam go jeszcze? - Tak, nie... Skrzywiłem się. To futrzane bydlę gada zagadkami... Widać zinterpretowała wyraz mojej twarzy. - Jego odtworzenie jest prawdopodobne, ale nastąpi zapewne po tym, gdy zginiesz, wykonując zadania. To rezerwa. Dlatego raczej nie spotkacie się fizycznie. - Skrat nie jest twojej rasy. - Szok już mi mijał. - Czy wiesz, skąd się wziął? - To przedstawiciel plemienia kosmicznych nomadów - wyjaśniła. - Wędrują od milionów lat przez nieskończone przestrzenie, gromadząc skarby umierających cywilizacji. Gdy jakaś planeta przestaje istnieć, przybywają, by ocalić od unicestwienia dzieła jej mieszkańców. Uważają się za strażników i depozytariuszy pamięci wszechświata... - Skąd pochodzi? - Spoza horyzontu. - Skąd?! - Wytrzeszczyłem oczy. Zamyśliła się na moment. - Przybył spoza znanego nam wszechświata. Z miejsca prostopadłego. - Nie rozumiem. - Brak ci przygotowana naukowego, by to pojąć. Staram się mówić, używając pojęć, które zrozumiesz. Wyobraź sobie wszechświat. Co o nim wiesz? - Trójwymiarowa przestrzeń zakrzywiona. Kula o średnicy miliardów lat świetlnych. Kiedyś o tym czytałem, w jakiejś starej książce. Jeśli Skrat przybywa spoza horyzontu zdarzeń, to oznacza, że pochodzi z miejsca leżącego gdzieś dalej. Na przykład z wszechświata, który jest lustrzanym odbiciem naszego. Choć tu chodzi raczej o symetryczność, a nie prostopadłość. - Zadumałem się. - Kiepsko to wymyśliliście, Ziemianinie. Jego ojczysty wymiar przecina ten pod kątem prostym. Prostopadle do tego, co uważacie za swoją rzeczywistość.
- Prostopadle do kierunku rozchodzenia się promieni światła? - przypomniałem sobie czytaną lata temu książkę SF. Pokręciła głową. - Prostopadle do materii. - Rzeczywistość trójwymiarowa w wymiarze czwartym prostopadła do naszej? wreszcie chyba załapałem, o co chodzi łasicy. - To nieważne. Ta wiedza jest ci zbędna podczas wykonywania poleceń Skrata. W każdym razie jego rasa bada tę część galaktyki od setek tysięcy lat. - Ciekawe. Musiałaś niejedno zobaczyć na pokładzie jego statku... - Poczułem delikatne ukłucie zazdrości. - My kochaliśmy życie, oni pławią się w nieskończonym rozpamiętywaniu cudzych śmierci. - Jak gdyby posmutniała. - Dlaczego ciebie odtworzył w takiej postaci? - zdziwiłem się. - Na swojej planecie pewnie wyglądałaś inaczej. - Pomijając inną liczbę kończyn, ten mechanizm jest w miarę zbliżony gabarytami do mojego dawnego ciała - wyjaśniła. - Lepiej stawi opór waszej grawitacji. Poza tym dzięki temu kształtowi będę mogła niezauważona przemieszczać się między ludźmi. - Mechanizm... Jesteś robotem? - To bez znaczenia. Zapis jaźni w scalaku daje możliwość podporządkowania dowolnej struktury biologicznej, chemicznej lub mechanicznej. W moim przypadku mechaniczna okazała się wydajniejsza ekonomicznie. - Zawahała się. - Mam zapisane dane o waszym zachowaniu, ale ciągłe udawanie człowieka byłoby dla mnie zbyt trudne. A zatem gadam z robotem udającym łasicę, a przechowującym jakoś osobowość kosmicznej baletnicy... Ja sam z kolei od dawna nie żyję, a właściwie to urodzę się dopiero w przyszłości, lecz moja dusza została wszczepiona w ciało zrobione ze zdechłego renifera... O, w mordę. No cóż, bywało gorzej... To znaczy nie bywało, ale sytuacja, choć dziwaczna, dawała się od biedy zaakceptować. - Czas naszego spotkania dobiega końca - odezwało się zwierzę. - Co jeszcze chcesz wiedzieć? - Jakie jest moje zadanie? - Odszukasz jaskinię nad rzeką. W niej czeka na ciebie towarzyszka. Razem udacie się do Nidaros, tam odnajdziesz człowieka, który przyjął imię Sebastian Alchemik. Zastąpisz go w poszukiwaniach Oka Jelenia. Spotkamy się ponownie za dwadzieścia osiem dni. Zeskoczyła z pnia i tyle ją widziałem.
- Do jasnej cholery! - zakląłem wściekle. - W którą stronę mam iść? Czego mam szukać? Co to niby jest to... „oko jelenia”?! Ale łasiczki już nie było. Rozejrzałem się po lesie. Południe chyba dawno minęło. Ruszyłem niepewnie w dół stoku. Co ona mówiła? Zabiła renifera, a przecież wokoło świerki i trochę brzóz... Gdzie ja, u diabła, jestem? Szwecja? Rosja? Kanada? Jaki okres? Nawet nie zapytałem, który rok mamy... Alchemika mam poszukać... Średniowiecze? Obmacałem kieszenie. Ani dokumentów, ani pieniędzy, polskie złote połamały się i rozsypały. Na szczęcie suwak w rozporku wyglądał na trwały. To coś powiedziało, że jest robotem. Może ja też? Twierdziła, że nie, ale... Ścisnąłem ramię. Tkanka ustępowała pod palcami. Nie, chyba zwykłe mięso... W dodatku zaczynałem być głodny. Roboty, mam wrażenie, nie czują ssania w żołądku. A może i lepiej by było mieć w środku mechanizm? Żadnego głodu, żadnego zmęczenia. Przedarłem się przez krzaki i nieoczekiwanie wyszedłem na wąską, lecz wyraźną ścieżkę. Biegła brzegiem górskiego strumyka. Jaskinia nad rzeką? Nabrałem wody w dłonie i ugasiłem pragnienie. Pomyślałem, że warto by jakoś oznaczyć miejsce, w którym wyszedłem z lasu. Zebrałem trochę kamieni i ułożyłem je w trójkąt na skraju krzewów. W prawo czy w lewo? Popatrzyłem na słońce, lecz jego położenie nic mi nie powiedziało. Czułem, że jest już po południu, jednak nie znając dokładnej godziny, nie byłem w stanie określić kierunków. Może zatem warto ruszyć w dół strumienia? W każdym razie powinien wyprowadzić mnie z gór na niziny... Ku cywilizacji. Strumień wpada do rzeki, nad rzeką jest grota, gdzie ktoś na mnie czeka. Marius, zasapany, stanął wreszcie na szczycie wieży. Miasto leżało u jego stóp. Wokół ciągnęły się spadziste dachy domów, jedne kryte czerwoną dachówką, inne płytkami szarego łupku lub zgoła drewnianym gontem. Dzień był piękny. Stąd, z góry, widać było rozległe przestrzenie zaoranych pól i zielonych łąk otaczających Visby. Na błękitnym morzu ciemnymi plamami odcinały się żagle kilkudziesięciu statków podążających do portu lub zeń wychodzących. Wiał silny, ale przyjemnie ciepły wiatr, nawet tu czuło się woń świeżego siana. Jesień w Szwecji potrafi być naprawdę piękna... - Witaj, kuzynie - odezwał się Peter Hansavritson siedzący w załomie murów. - Witaj. Uściskali się.
- O czym rozmyślasz? - zapytał Marius. - Mieliśmy porozmawiać... Dlaczego tutaj? Zgaduję, że piękny widok nie jest jedynym powodem. - Tu nikt nas nie podsłucha, a musimy omówić sprawy naprawdę ważne - powiedział Peter. - Moi doradcy wykruszają się jak stara, spękana glina. Teraz ty zajmiesz ich miejsce. - To wielki zaszczyt dla mnie. Jestem wzruszony twym zaufaniem. - Jak sam zapewne zauważyłeś, liczba ludzi, którzy mają do nas żale, ostatnio wzrosła nad podziw. Poza tym nawet w mym domu... - zawiesił głos. - Ktoś z twojej służby donosi Duńczykom? - domyślił się Kowalik. - Tak. Wiem już nawet chyba kto. - Rozumiem... Mów zatem. - Od czasu gdy Hanza powierzyła mi obronę swoich interesów, przestudiowałem niewyobrażalną ilość dokumentów sporządzonych w ciągu ostatnich trzech stuleci. - Z całą pewnością poznanie tych sekretów daje dużą wiedzę - w głosie Mariusa słychać było zazdrość. - Nie mam tu na myśli dokumentów tajnych. Raczej wręcz przeciwnie. Uchwały hansatagów, rachunki miast, składki i obciążenia. Polak czekał cierpliwie na wyjaśnienia.
- Mówi się, że Hanza kwitnie, że nigdy wcześniej nie było tak dobrze. Tymczasem sądzę, że jest dokładnie odwrotnie. - Z czego to wnosisz? Wszak nasi kupcy obracają coraz większym kapitałem, nawet tu, w Visby, rok po roku burzy się kolejne stare domy, by wznosić nowe z cegły i kamienia. Nasze statki są szybsze, bardziej ładowne. Spółki pozwalają na rozłożenie i ograniczenie ryzyka. - To wszystko prawda, ale... Spójrz tam. - Peter wskazał dłonią wodny przestwór, lecz Marius od razu się domyślił, że kuzynowi chodzi tylko o kierunek, że to, o czym chce powiedzieć, ukryte jest poza horyzontem. - Gdy powstawała Hanza, na wschodzie znaleźliśmy wśród lasów piękne i bogate miasto. Nazywało się Nowogród Wielki. Nasi kupcy robili tam naprawdę duże interesy, a ponadto cieszyli się przyjaźnią mieszkańców. Potem miasta podbił car Iwan Srogi. Mija sto lat, od kiedy wygnano nas z Rosji, od kiedy nasze okręty przestały pływać dalej niż do portów inflanckich. Niebawem i to może się skończyć, gdyż car wyciąga rękę także po te ziemie. Teraz spójrz w drugą stronę. Niegdyś istniał bogaty i ważny kantor hanzeatycki w Londynie. Dziś to zbiorowisko bud, a nasi kupcy nie mają tam już prawie żadnych praw. Anglia buduje wielką flotę. Jej możliwości przewozowe wielokrotnie przewyższą sumę ładowności statków wielu krajów, których miasta założyły nasz związek. - Ta flota wyruszy na podbój świata, a jej część zapewne niebawem spocznie na dnie morza. Konflikt pomiędzy Anglią a Hiszpanią narasta. Nam chyba nie zagrożą. - Kto wie. Już dzisiaj język Anglików rozbrzmiewa często na ulicach Gdańska. Kantor w Bergen - Peter machnął ręką mniej więcej na zachód - dusi się pod jarzmem Duńczyków, a jego autonomia może zostać w każdej chwili zakwestionowana. Tu, na Gotlandii, znajdujemy się pod nieustanną obserwacją króla Szwecji. Są wreszcie miasta flamandzkie, wyniszczone przez konflikty między katolikami i protestantami. Hanza to kolos na glinianych nogach. W dodatku jesteśmy jak miód wlany do flaszy z cienką szyjką. Najważniejsze interesy robimy tutaj, a w każdej chwili handel bałtycki można sparaliżować. - Korkiem tej flaszy jest Dania... - Widzę, że rozumiesz. Obserwowałem to przez ostatnie cztery lata. Nad cieśninami powstają nowe zamki. Ludwisarnie Kopenhagi topią spiż na nowe działa. Uczeni, którzy zaciągnęli się na służbę u króla Fryderyka II, wciąż pracują nad zwiększeniem ich zasięgu. Jeśli zechcą podnieść cła na cieśninach, nie wystarczy nam sił, by się temu skutecznie przeciwstawić. - Pieniądze pozwalają zdobyć najemnego żołnierza. A Hanza ma pieniądze.
- Pieniądze... - Peter w zadumie spojrzał na ruiny kościoła Świętego Mikołaja. - Tak, z całą pewnością pozwoliłyby uniknąć wielu kłopotów. Problem w tym, że ten, kto ma dużo pieniędzy, i tak ulegnie przed tym, kto ma ich więcej. Nasze miasta są bogate, ale handel bałtycki coraz bardziej przypomina mały stragan z cebulą. Hiszpania i Portugalia tworzą kolonie w Nowym Świecie. Flota Anglii także, jak słusznie zauważyłeś, powstaje, by uszczknąć coś z bogactw leżących za oceanem. Nawet Holendrzy szukają dziś szczęścia na Dalekim Wschodzie, pływając do Indii i dalej. A Hanza jest niczym tamten staruszek. Wskazał brodą ubranego w czerwony kaftan mężczyznę siedzącego na kamieniu przed wejściem do świątyni daleko w dole. - To znaczy? - Kowalik przechylił głowę. - Kim on jest? - To Magnus. Wsławił się tym, że przed laty uciekł z pirackiej zasadzki. Własnymi rękami wyrwał z dna i wyciągnął kotwicę ważącą czterysta funtów. Dziś ma dość sił, by pójść w niedzielę do kościoła. I jeszcze jedno, przed sześćdziesięciu laty miał cztery kamienice, jego flota liczyła dwanaście kog. - Kog... - Uparcie uważał, że żaglowce, które przyniosły fortunę jego pradziadowi, i jemu posłużą. W czasie gdy wszyscy budowali już szybkie i ładowne holki, on z uporem maniaka wynajdywał najstarszych majstrów, pamiętających jeszcze poprzednie rozwiązania. I jaki był efekt? Nadal jest bogaty, tylko zamiast czterech kamienic ma jedną. Nadal stać go, by jadać codziennie gotowaną kurę, ale dwie z jego kamienic kupił człowiek, który kiedyś był u niego na przyuczeniu. Tak samo skończy Hanza. Będziemy dreptać w miejscu, aż pewnego dnia okaże się, że wszyscy są od nas potężniejsi. Wtedy ktoś dojdzie do wniosku, iż Hanza mu przeszkadza, i zniszczy ją z równą łatwością, z jaką ulicznik mógłby dziś zabić tego starowinę. Ten dzień już się zbliża. Hanza, choć osiągnęła wiek męski, popełniła błąd typowy dla młodości i teraz nieuchronnie traci siły, jak ten starzejący się człowiek. Za sześćdziesiąt, może siedemdziesiąt lat nie będzie już żadnej Hanzy. A my pod koniec swych dni będziemy patrzeć z rozpaczą, jak wszystko wali się w gruzy. Choć zapewne oszczędzone nam będzie ujrzeć koniec związku. Symptomy rozkładu są już dobrze widoczne, lecz tylko nieliczni chcą je dostrzec. Marius milczał zamyślony. - Czy wiesz, kuzynie, jak moglibyśmy tego uniknąć? - zapytał wreszcie. - Poniekąd. - Peter wyłowił z kieszeni różaniec. - Najbliższe lata postanowiłem poświęcić na realizację dwu celów. O ile mi pomożesz. - Pomogę.
- Ruszam jutro na pokładzie „Łani” w daleki rejs. Do Nidaros i może, jak szczęście dopisze, z powrotem. Jeśli zechcesz mi towarzyszyć, jeśli nie obawiasz się Duńczyków, będzie masa czasu, by to wszystko omówić i zaplanować. - Nidaros... - Doradca zmrużył oczy, by ukryć ogarniające go podniecenie. - Zawsze chciałem ujrzeć na własne oczy ruiny wielkiej katedry. - Zatem wyruszymy razem. Droga musiała być od dawna porzucona. W dwu miejscach przegradzały ją zwalone drzewa, gdzie indziej ginęła pod usypiskiem kamieni. Jak przypuszczałem, kiedyś była uczęszczanym szlakiem, obecnie popadła w zapomnienie. Przecinała strumień; zdjąłem więc buty i przeszedłem bród. Po drugiej stronie w niewysokiej ścianie skalnej czerniał wylot jaskini. Grota nad rzeką? Czy o to miejsce chodziło łasicy? Ja bym tego cieku rzeką nie nazwał... Obok wejścia na granitowym głazie ktoś wykuł krzyż, a poniżej jakby stylizowany topór. Znaki wykonano dawno temu, rozpoznałem to na pierwszy rzut oka. Krawędzie posiadały tę gładkość, jaką dają setki lat naturalnego wietrzenia. Deszcze i mrozy wytrawiły powierzchnię kamienia. Krzyż. Czy ta grota jest czyimś grobem? A siekiera? Co może oznaczać? Pogrzebano tu drwala? Nie byłem pewien, jak zinterpretować symbole. Zajrzałem do środka. Jaskinia miała nie więcej niż dwadzieścia pięć metrów kwadratowych. Dzięki temu, że jej wejście było dość duże, we wnętrzu panował tylko półmrok i mogłem rozejrzeć się bez dodatkowego źródła światła. Sufit wisiał dość nisko, w niektórych miejscach musiałem się dobrze schylić. Powietrze przenikał zapach zgnilizny i wilgoci. Pod jedną ze ścian, na warstwie zeschniętych jodłowych gałązek, leżała dziewczyna. Przykląkłem obok jej posłania. Owalna twarz, wąskie usta, cienki nos, grube brwi... Rude włosy rozsypały się na gałązkach. Nie była szczególnie ładna, ale miała w sobie jakiś tajemniczy urok. Jej wiek oceniłem na nie więcej niż szesnaście, no, może siedemnaście lat. Ubrana była w zieloną sukienkę z jedwabiu, a wystające spod falbanek stopy obuła w wysokie skórzane buty. Dotknąłem jej ramienia. Z zaskoczeniem stwierdziłem, że jest lodowato zimne. Twarz miała nienaturalnie blady odcień. Dotknąłem szyi dziewczyny, przechyliłem lekko głowę, by tętnica stała się lepiej widoczna, i przyłożyłem palce. Tętna nie wyczułem. Nachyliłem się, sprawdzając, czy oddycha. Nic... Rozpiąłem kilka guzików i przyłożyłem ucho do piersi. Nie myliłem się. Czyżby była martwa? Ładny gips...
Jednak coś mi tu nie pasowało. Gdy jako student dorabiałem przez pół roku w zakładzie pogrzebowym, widziałem niejedno ciało. Ludzie, którzy odeszli, z reguły wyglądali podobnie... Rigor mortis pozostawia liczne charakterystyczne ślady. A tu czegoś mi brakowało. Ująłem dłoń dziewczyny. Paznokcie miała zupełnie normalnej barwy. Nie zauważyłem zsinienia. Obnażyłem jej ramię i obejrzałem od spodu. Brakowało też plam opadowych. A może dopiero stygnie? Nie, jej skóra miała temperaturę otoczenia. Zwłoki były zimne, jakby od śmierci minęło już kilka godzin, lecz inne parametry stanowczo temu zaprzeczały. Delikatnie przetoczyłem ciało na bok, zlustrowałem kark. Żadnych plam. Szukałem śladów moczu - po zgonie często puszczają zwieracze. Przyłożyłem palce do szczęki dziewczyny i poruszyłem nią ostrożnie. Napięcie mięśni trzymających żuchwę było słabe, ale normalne. Przyłożyłem raz jeszcze ucho do jej dekoltu. Liczyłem powoli i gdy dochodziłem do stu osiemdziesięciu, usłyszałem słabe uderzenie serca. Jeśli
obcy
umieli
zbudować
statek
zdolny
do
przemierzania
odległości
międzygwiezdnych, to całkiem niewykluczone, że potrafili robić z materią organiczną cuda, jakie nam się nie śniły. Letarg? Spowolnienie procesów życiowych? Uniosłem lewą powiekę dziewczyny. Oczy uciekły do góry, jak u normalnie śpiącego człowieka. Zasłoniłem światło dłonią, a potem cofnąłem ją, by padło na źrenicę. Drgnęła i powoli się zwęziła. Zatem młoda dama żyje... Choć może na to nie wygląda. Usiadłem i policzyłem powolutku do dziesięciu. Oczyściłem umysł z emocji. Co dalej? Poczekam cierpliwie. Jeśli łasica kazała mi się z nią spotkać, to oznacza zapewne, że wie, w jakim jest stanie. Może zatem wystarczy cierpliwie poczekać godzinkę albo dwie? Wyszedłem przed jaskinię i nazbierałem chrustu. Jeśli się obudzi, będzie przemarznięta. Powinienem zrobić coś do jedzenia, zagrzać herbaty. Tylko jak, u diabła, bez garnka... Ułożyłem drewienka w stosik. Teraz należy rozpalić ogień. Zapałek nie miałem, wybrałem więc metodę pocierania dwu kawałków drewna. Mój znajomy, studiujący archeologię, twierdził, że to łatwe. Że trzeba tylko poznać zasadę, zrozumieć, jak się to robi, a potem uda się już zawsze. Jeśli taki mądry, to dlaczego mnie nie nauczył? Mógł chociaż pokazać... Gdzieś czytałem, że najlepiej pocierać kawałkiem twardego drewna o miękkie. Znalazłem kawał suchej brzozowej gałęzi, była już nieco pęknięta, przywaliłem kilka razy otoczakiem i rozłamałem ją na dwie części. Niedaleko rósł klon. Jeśli nie ma nic lepszego... Usiadłem sobie wygodnie. Brzozową gałąź umieściłem między butami i zacząłem trzeć tą drugą. Zmęczyłem się szybko, a efekty nie były nadzwyczajne. To może inaczej?
Znalazłem odpowiedni kij, z buta wyzułem sznurówkę, zrobiłem łuk i spróbowałem „nawiercić” brzozową kłodę na sposób indiański. Szło podobnie kiepsko, to znaczy kłoda bardzo się rozgrzała, a nawet poszedł z niej delikatny dymek, jednak poza lekkim poczernieniem drewna nic nie osiągnąłem. Kurczę! Przecież osiem lat należałem do harcerstwa. Tylu rzeczy mnie nauczyli, a tego akurat jak na złość nie. Może trzeba było iść do ZHR, a nie do ZHP? Odłożyłem oba klocki i odsupłałem sznurowadło. Bez sensu, nie uda mi się i tyle. Lupą rozpalić? Trzeba by ją mieć... Wszedłem znowu do jaskini i pochyliłem się nad dziewczyną. Nadal nie oddychała, a w każdym razie nie udało mi się tego zaobserwować. Przyłożyłem ucho do jej piersi. Usłyszałem słabe uderzenie serca. Liczyłem. Przy stu usłyszałem drugie, a przy dwustu trzecie. Najwyraźniej przyspieszało... Może za kilka godzin wróci do normy. Przyjrzałem się dokładniej jej ubiorowi. Bardzo długa, sięgająca kostek sukienka wyglądała dość archaicznie. Stylizowana na starą czy naprawdę stara? Przypomniałem sobie zdjęcia w rodzinnym albumie. Praprababka i jej dwie siostry ubrane były podobnie. Dziewczyna miała na sobie gorset, nie nosiła za to stanika. Na nogach - pończochy tkane z cienkich, chyba wełnianych nitek. Obejrzałem buty. Podeszwy i obcasy składały się z kilku warstw grubej skóry, przy czym warstwa najniższa była zdrowo schetana. Przybito ją do reszty małymi gwoździkami o kwadratowych łebkach. Inny czas, uświadomiłem sobie. Ona pochodzi z innej epoki niż ja. Teraz pytanie z jakiej. Obejrzałem szwy sukni, wszystkie chyba zrobiono ręcznie. Sam materiał wyglądał raczej na robotę maszynową, ale głowy dać nie mogłem. Dziewiętnasty wiek, coś koło tego... Odtworzyli ją, tak jak mnie? A może to po prostu dziewczyna z tej epoki, którą w jakiś sposób przekonali, żeby dla nich pracowała, wyprowadzili w góry i uśpili, do czasu aż będzie potrzebna? To brzmiało całkiem sensownie. A zatem, o ile ta teoria jest prawdziwa, jestem sto, może sto pięćdziesiąt lat przed swoim urodzeniem. I raczej nie jest to Polska. Szlag by trafił, ciekawe, jak się dogadam z moją nową towarzyszką... Przyłożyłem ponownie ucho do jej piersi. Jedno uderzenie następowało teraz po mniej więcej osiemdziesięciu sekundach. Dobra nasza, okres ciągle się skraca... Wrócił oddech. Wciągała powietrze co mniej więcej dwie minuty, początkowo bardzo płytko, potem coraz głębiej i częściej. Policzki zaróżowiły się, skóra zrobiła się cieplejsza. Narzuciłem ją swoim polarem i wróciłem do rozpalania ognia. Bezskutecznie. Dziewczyna jęknęła,
wszedłem do groty i ukląkłem obok posłania. Uchyliła powieki. Spojrzała na mnie z przerażeniem. - Spokojnie, jestem przyjacielem. - Łasica! - Rozejrzała się nerwowo. - Gdzie ona jest? A zatem rozmowę informacyjną ma już za sobą. Odetchnąłem z ulgą. Nie będę musiał wyjaśniać jej spraw, o których sam mam niewielkie pojęcie. - Łasica odeszła, kazała mi się tobą zaopiekować. - Mój panie, nie pasaliśmy razem krów! O co jej, u diabła, chodziło? - Proszę o wybaczenie - mruknąłem, cofając się. Zamknęła oczy. Zamyśliłem się. No tak, pochodzi z innej epoki, cholera na razie wie z jakiej... Zapewne w tamtych czasach ludzie nie zawierali znajomości ot tak, może należało tytułować ją panią, ewentualnie panną dobrodziejką... Wyglądała na szlachciankę. Nie, bez przesady. Nie jestem chłopem pańszczyźnianym. Na szczęście mówiła po polsku. Miała dziwny akcent, przeciągała nieco końcówki, ale rozumiałem ją. Jeden problem z głowy. - Kim pan jest? - zapytała. Chyba powoli się uspokajała. - Marek Oberech - przedstawiłem się, a widząc, że patrzy na mnie wyczekująco, dodałem: - Nauczyciel informatyki z Warszawy. Milczała przez chwilę. - Co to jest informatyka? - zapytała nieufnie. Westchnąłem w duchu. - Droga pani - mówiłem powoli i wyraźnie - ze stroju pani, a także akcentu i sposobu bycia dedukuję, że żyliśmy w różnych czasach. Pochodzę z pani przyszłości. Przechyliła głowę i patrzyła uważnie, najwyraźniej analizując moje ubranie. Jeansy, adidasy, polar, bawełniana koszula... - Urodziłam się w tysiąc osiemset czterdziestym ósmym roku - powiedziała wreszcie. - Gdy zostałam zamordowana, miałam niespełna szesnaście lat. - Ja przyszedłem na świat w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym - wyjaśniłem. Jej twarz nie zmieniła wyrazu, tylko w oczach pojawiły się błyski zaniepokojenia. Przyjęła to zaskakująco spokojnie. Zdziwiłem się. Ja to ja. Czytałem książki science fiction, chodziłem do kina. - Powiedzcie, panie, wygraliśmy? - zapytała szybko. - Ma pani na myśli powstanie styczniowe? - zestawiłem daty.
- Słucham? - No, powstanie, które wybuchło w styczniu 1863. - Tak. - Przykro mi... Nie udało się. Polska odzyskała niepodległość dopiero ponad pięćdziesiąt lat później. - Tak sądziłam. Złe to wyglądało - szepnęła. - Czy może mi pan zatem powiedzieć, czym jest ta... informatyka? - wróciła do poprzednio zadanego pytania. - Hmm... Nasza technika posunęła się bardzo do przodu - próbowałem wyjaśniać. Opracowaliśmy system sztucznego zapisu obrazu - usiłowałem ubrać teorię w słowa, które zrozumie. - Dagerotyp? Fiu... Ta mała słyszała już o fotografii? Potrząsnąłem głową. - Proszę wyobrazić sobie szklaną taflę, na której można oglądać ruchomy obraz. Potrafimy zdjąć z rzeczywistości odwzorowanie tego, co się dzieje. Jak wyjaśnić w przystępny i zrozumiały sposób ideę telewizji? - I potem obejrzeć jak w lustrze to, co się wydarzyło? - upewniła się. - Tak. Była naprawdę bystra! - Niesamowite! - wykrzyknęła. - A zatem posiadamy szklane ekrany, na których możemy oglądać obrazy wydarzeń, które minęły - podsumowałem pierwszą część wywodu. - Używaliśmy ich przez wiele lat, by z czasem dojść, iż na tym ich zastosowanie się nie kończy. - Cóż zatem potraficie jeszcze, panie, z nimi zrobić? - Stworzyliśmy systemy pozwalające na zapisywanie w postaci impulsów elektrycznych - zawiesiłem głos. - Kolejne słowo, którego nie rozumiem. - Zagryzła wargi. - Widziała pani z pewnością błyskawice. Zdołaliśmy je ujarzmić i zmusić do pracy dla nas. Dziwne, pomyślałem, przecież bawili się w jej czasach w magnetyzm i temu podobne... Chyba że pochodzi z głębokiej prowincji. - A zatem zaklęliście obraz i przy pomocy błyskawic możecie go obudzić, by trwał w ruchu? - upewniła się. - Tak. Oprócz ruchomych obrazów nauczyliśmy się zapisywać w ten sposób książki, listy i dokumenty. Elektryczność uwięziona w naszych maszynach potrafi przenieść obraz
przedmiotu na drugi koniec świata. Listy wędrują po cienkich drutach, w kilka chwil docierając na przykład do Chin. - Tym się, panie, zajmujecie? - Spojrzała na mnie z ogromnym zainteresowaniem. - Ja tylko pilnuję, by urządzenia, którymi ujarzmiliśmy te siły, działały w miarę poprawnie - wyjaśniłem. - I tej umiejętności uczyłem młodych ludzi mniej więcej w pani wieku. - Czy jesteśmy w pańskich czasach? - zapytała. - Nie. Nasz świat, właśnie w czasie gdy żyłem, spotkała całkowita zagłada wyjaśniłem. - Zagłada? Nie dworujcie sobie ze mnie. Jak można zniszczyć cały świat? - We wszechświecie istnieją takie siły. Ale to skomplikowane. Musiałbym bardzo długo tłumaczyć. Nie zna pani odpowiednich definicji, by zrozumieć. Absurdalna sytuacja... Nie tak dawno prawie tych samych słów użyła łasica, rozmawiając ze mną. - Czyli nie zobaczę cudów, o których pan opowiedziałeś. - Przypuszczam, że raczej znaleźliśmy się w okresie, kiedy pani żyła, a może i w jakimś zupełnie innym. - W moim... - Na jej twarzy odmalował się lęk i chyba zakłopotanie. Spuściła wzrok. Ja... - zaczęła. - Nie mogę tam wrócić. A potem załkała i padła na posłanie, nakrywając głowę moim polarem. Spazmy trzęsły nią straszliwie, a ja siedziałem niczym kołek, nie mając pojęcia, co robić... Nie odważyłem się choćby dotknąć jej ramienia. - Jesteśmy chyba daleko od Polski - powiedziałem łagodnie. - Nawet jeśli trafiliśmy do pani czasów, wrogowie są... Odsłoniła zapłakaną twarz. - Po tym, co ze mną zrobili, zawsze już będą blisko. - Uderzyła się w skroń. - Takich rzeczy niepodobna zapomnieć. - Uspokajała się z wolna. - Jednakowoż... - W jej oczach błysnęło coś dziwnego. Nie byłem w stanie zinterpretować wyrazu twarzy dziewczyny. Przebijało z niej dziwne zadowolenie, jakby udało jej się czegoś ważnego dokonać. - Jak pani się czuje? - zapytałem z troską. - Słabo - westchnęła. - Nie zdołam iść. - Proszę się jeszcze przespać - zasugerowałem. - A ja się przejdę po lesie i przy odrobinie szczęścia zdobędę coś do jedzenia.
Kiwnęła głową i opadła ponownie na posłanie. Wyszedłem z jaskini. W powietrzu wisiał dziwny chłód, wskazujący, że niebawem może nadejść wieczór. Las jest pełen żarcia. Tłuste larwy ryjące w próchnie, zwierzęta, ptaki, jadalne porosty. Problem w tym, że robale, i to na surowo, trudno zaserwować dziewczynie. Żaby też pewnie fatalnie smakują... Niezależnie od wszystkiego do przygotowania posiłku bardzo przydatną rzeczą jest nóż. Mało metali - tak powiedziała ta cholerna łasica. A jednak suwak w rozporku mi odtworzyła. Lepszy byłby kozik. Przeszedłem się kilkaset metrów w dół ścieżki. Liczyłem, że może wyjdę z lasu i natrafię na pola uprawne, ale niestety... Zobaczyłem za to tamę ułożoną z kamieni. Spiętrzono w tym miejscu strumyk, tworząc niewielkie rozlewisko. Pierwszy ślad człowieka. Ktoś kiedyś przygotował sobie miejsce, by wygodnie poić krowy. Raczej nie pędził bydła po tych wertepach z góry, zatem... Kilkadziesiąt metrów niżej znalazłem szerszą, choć równie zarośniętą ścieżkę prowadzącą w prawo. Ruszyłem szybszym marszem. Ludzie. Cywilizacja, a raczej zapewne zagroda w lesie. Pogonią, poszczują psem... A może dadzą kawałek chleba. Spróbuję odwdzięczyć się pracą. Wyszedłem na polanę zarośniętą zielskiem. Już na pierwszy rzut oka widać było, że nikt nie zaglądał tu od wielu lat. Zatrzymałem się w pół kroku. Faktycznie stała tu zagroda. Kiedyś. Płot pleciony z chrustu poprzechylał się na wszystkie strony, a miejscami w ogóle się wyłożył. Za nim wznosiły się ściany kilku budynków, ustawionych mniej więcej w kwadrat. Mury wzniesiono z okrzesków kamienia spojonych gliną. Dachy runęły do wnętrza już dawno temu. Wszedłem na brukowane niegdyś podwórze. Dom, obora i zapewne stodoła albo spichlerzyk... Drzwi nie było. Zajrzałem po kolei do wszystkich pomieszczeń. Kamienne żłoby,
przepierzenia
z
nieokorowanych
drzewek,
wszystko
pokryte
resztkami
przepróchniałych lub przegniłych gontów. Usiłowałem zidentyfikować epokę, w której to wszystko wzniesiono, ale nie radziłem sobie z tym zupełnie. Nigdzie nie było gwoździ, wszystko połączono na kołki. Wyrwałem jeden i obejrzałem. Wystrugany ręcznie, nietoczony... Średniowiecze? XIX wiek? Cholera... Wszedłem do domu. Sufit z grubych dranic jeszcze jakoś się trzymał. Wnętrze miało powierzchnię mniej więcej dwudziestu metrów kwadratowych. W rogu umieszczono palenisko, nad nim ziała dziura dla odprowadzenia dymu. Połamane sprzęty walały się po kątach, przez wyrwane okna gwizdał wiatr. Zacząłem przeglądać rupiecie. Łóżko zbite z surowych dech łączonych kołkami nadal pokrywały resztki siennika. Obejrzałem płótno. Grube, o nierównych nitkach, jak worek... Pogrążone w letargu pluskwy siedziały w szparach.
Koło paleniska poniewierał się strzaskany gliniany garnek. Obejrzałem kawałek skorupy z brązową polewą. Tyle razy piłem piwo z ludźmi z archeologii i akurat żadnego nie ma pod ręką, żeby mi pomógł wydatować ten kawałek ceramiki. Pomiędzy kamieniami coś brązowiało. Podniosłem zardzewiały nożyk z rękojeścią wykonaną z rogu. Bałem się, że korozja przeżarła go na wylot, ale obejrzawszy ostrze, odetchnąłem z ulgą. Było skorodowane tylko z wierzchu. Nigdzie nie znalazłem osełki, lecz część kamieni, z których wzniesiono budynek, przypominała piaskowiec. Zaopatrzyłem się w spory kawałek. Za domem znajdowały się kiedyś pola. Jeszcze dziś rosły na nich zgłuszone przez chwasty samosiejki żyta. Rozebrałem się do podkoszulka. Zawiązałem rękaw koszuli i wypełniłem go kłosami, aż zrobił się przyjemnie ciężki. Zmrok zapadał już coraz wyraźniej, lecz ja poszedłem jeszcze na skraj lasu. Tak, wzrok mnie nie mylił - nieduże, pokręcone drzewko było jabłonką. Owoce wielkości przepiórczych jaj były kwaśne, ale dojrzałe. Napełniłem nimi drugi rękaw i spiesznie ruszyłem w stronę jaskini. Ma się farta... Gdy dotarłem na miejsce, zrobiło się już niemal zupełnie ciemno. Dziewczyna nie spała. Leżała na boku. Wyglądało, że dochodzi z wolna do siebie. - Przyniosłem coś na kolację. - Uśmiechnąłem się, wysypując jabłka na stosik. Podziękowała i zaraz zabrała się za jedno. Wyjąłem kamień, zacząłem polerować ostrze noża. Końcówka była ułamana, klinga miała mniej więcej dwanaście centymetrów długości. Zeszlifowałem koniec, aby dało się go od biedy użyć i do przebijania. - O czym pani tak rozmyśla? - zagadnąłem przyjaźnie. - Czegoś tu nie rozumiem - powiedziała powoli. - Coś we mnie, w mojej głowie... Tak jakbym nie do końca była sobą. Mówiłeś mi pan o elektryczności... Wydaje mi się, że pamiętam szklaną bańkę, a w niej świecący drucik. Żarówkę? - ostatnie słowo wypowiedziała wolno, raczej niepewnie. Gwizdnąłem cicho przez zęby. - Zgadza się - mruknąłem. - Jeśli umarłaś w roku 1864, to nie powinnaś w ogóle znać tego słowa. Prychnęła jak kotka. No tak, znowu przeszedłem na „ty”. Zabawne. Z drugiej strony chyba była szlachcianką... Przeprosiłem. - Gdy próbuję sobie przypomnieć, czasem pojawiają się dziwne obrazy: miasto, wielkie miasto, mechaniczne powozy na ulicach... Jacyś ludzie strzelają, coś się pali. Nie rozumiem tego, ale nagle okazuje się, że znam słowa, a przecież nie widziałam tego... Nie
poznaję. To nie są moje myśli. To nie jest moja pamięć. - Patrzyła na mnie wzrokiem zaszczutego zwierzęcia. - Chwilami jakbym nie była sobą - powtórzyła. - Nie umiem tego wyjaśnić. - Wzruszyłem ramionami. - Jeśli jednak obcy umieją skopiować nasze świadomości i wspomnienia, to kto wie czy nie potrafią przy nich podłubać? - Podłubać? - nie zrozumiała. - Pomajstrować? Zmienić czegoś... - Rozumiem. Język zmienił się w okresie pomiędzy moim życiem a pańskim. Teraz mam pewność, że żyłeś pan w innych czasach. - Zastanawiam się, czy na przykład nie doszli do wniosku, że lepiej wykonasz... wykona pani zadanie, jeśli będzie bardziej zorientowana w technice? Myślę, że łasica mogłaby nam to wyjaśnić, lecz jak na złość nie ma jej tutaj... - Tak niewiele wiem... - westchnęła. - Dwór się palił, nie mogłam się wydostać, prawie mnie wypatroszyli, wykrwawiałam się. Wyrwałam bagnet, prawie uwolniłam nogi. I wtedy pojawiło się to dziwne stworzenie, podobne do wielkiego robaka... I jakoś tak zmarszczyła brwi - zaczęły znikać różne rzeczy, na co popatrzył, to znikało: zegar, szable, kufer z naszymi dokumentami. Śmierdziało potwornie... A mnie było wstyd, że mnie widzi taką... - urwała. - I co, zaproponował, że będziesz, pani, żyć, jeśli zgodzisz się dla niego pracować? zapytałem, mimowolnie starając się dostosować do jej sposobu wyrażania. - Jeśli zostanę jego służącą. - Poczerwieniała, a jej oczy miotały wściekłe błyski. - Ja, Helena Korzecka, prawnuczka podkomorzego sądeckiego, miałabym... - Myślałem, że się zapluje z wściekłości. - I zgodziłam się - szepnęła. Energia uszła z niej nagle jak z przekłutego balonika... Ten dziwny wybuch albo starannie wyreżyserowała, albo panienka była strasznie egzaltowana, albo może w jej epoce tak wyrażano uczucia. - A co zdarzyło się potem? - Obudziłam się tutaj, to znaczy na łące w górę strumienia. Siedziała przy mnie łasica... Streściła mniej więcej te same instrukcje, które otrzymałem i ja... Jak się dowiedziałem, zwierzę nakazało jej nazbierać suchych gałęzi i ułożyć legowisko, a potem pogrążyło dziewczynę we śnie, z którego zbudziło ją dopiero moje pojawienie się. W zasadzie czegoś podobnego się domyślałem... Ciekawe tylko, dlaczego akurat ją Skrat wyznaczył mi na towarzyszkę przy wypełnianiu zadania?
- Opowiedzcie mi, proszę, o sobie. Skoro los skazał nas na wspólną podróż, wypadałoby poznać się choć trochę - poprosiłem. Spojrzała na mnie w zadumie. - Czas... W zasadzie wszystko, co powiem, jest już bez znaczenia. Nie zrozumiałem, o co jej chodzi. - Ach tak, wybaczcie, panie, miałam na myśli te kilka tajemnic, które znam. - Nie potrzebuję żadnych pani sekretów. Tylko parę informacji. Coś, co pozwoli... urwałem, widząc, że już rozumie, o co mi chodzi. - Mieszkaliśmy sobie spokojnie w naszym majątku Korce. - Gdzie to jest? - zainteresowałem się. - Opodal Lublina, na południowy wschód, jakieś trzydzieści wiorst - wyjaśniła. - Nie był to duży klucz dóbr, ot, dworek, zabudowania, kilkaset łanów pól, lasy i coś z pięćdziesiąt dusz we wsi. - Macie na myśli chłopów pańszczyźnianych - domyśliłem się. - Przepraszam, język odrobinę się zmienił. - Nawet nie wiecie, jak bardzo - westchnęła. - Macie tak dziwny akcent, że chwilami mam wrażenie, jakbym słyszała obcą mowę. Twardą i ostrą, podobną do niemieckiego. - Wasz akcent także wydaje mi się trochę obcy. Takie zaciąganie, przeciąganie końcówek wyrazów, w moich czasach już się właściwie nie zdarzało. Ale rozumiem. - Żyło nam się spokojnie i w miarę dostatnio - podjęła opowieść. - Początkowo pobierałam nauki w domu, potem poszłam na pensję do Lublina i zamieszkałam na stancji u madame Anny. Gdy miałam czternaście lat, wybuchło to nasze nieszczęsne powstanie. Mój ojciec i brat poszli do lasu, stworzyli partie. Partie? - zdziwiłem się w duchu, lecz potem przypomniałem sobie, że w dzieciństwie czytałem jakąś starą książkę: tak jej autor nazywał oddziały partyzanckie. - Tatko padł w listopadzie 1863 roku pod Malinówką, służąc u Krysińskiego, partię brata Kozacy dopadli w styczniu na zimowych leżach i wycięli w pień. Akurat przyjechałam do domu na święta wielkanocne, kiedy Rosjanie najechali nasz majątek. Mówiła dziwnie, zbyt spokojnie, jakby to wszystko mało ją obchodziło. Przeczuwałem, że jakoś odpycha od siebie prawdę i że lada moment coś się w niej załamie. I rzeczywiście, urwała w pół słowa. Coś w niej pękło, broda zadrżała, z oczu pociekły łzy... Zaniosła się szlochem.
Objąłem Helenę delikatnie, w pierwszej chwili chciała mnie odepchnąć, ale zaraz potem łkała na mojej piersi. Obejmowałem jej szczupłe plecy. Powinienem pogładzić ją uspokajająco, jednak bałem się. - Nie mówmy już o tym - poprosiłem. - To minęło. - Minęło... To było wczoraj! - Znowu wybuchła niepohamowanym płaczem. - Wczoraj? I naraz zrozumiałem. Dla mnie powstanie styczniowe to dawne czasy. Bardzo dawne. Sto pięćdziesiąt lat to wystarczający czas, by zatarła się pamięć, zabliźniły rany. By wymarły pokolenia, dla których rosyjskie represje i śmierć najbliższych były rzeczywistością. Dla mnie - to jedynie trochę literek na kartach książki. Ona to przeżyła. Wczoraj. Zabita, a może w ostatniej chwili uratowana przez Skrata. Wskrzeszona, samotna w dalekim lesie, pogrążona następnie na nie wiedzieć jak długo w głęboki letarg. Gdzieś tam minęły stulecia. Dla Heleny to po prostu kolejny dzień. A dla mnie? Wczoraj, moje wczoraj? Wczoraj nasza planeta przestała istnieć. Moi krewni usmażyli się razem z domkiem, garażem, warsztatem. Wszyscy ludzie, których znałem, zginęli. Zabici przez promieniowanie, uduszeni żarem, spopieleni przez katastrofę, która nadeszła z nieba... Na swój sposób nasze losy okazały się podobne. I jej, i mój świat przestały istnieć dzień wcześniej. A potem przypomniałem sobie Zuzannę. Próbowałem zadzwonić do niej ze szkoły, ale sieć telefonii komórkowej była nieczynna. Zginęła gdzieś tam w Warszawie, a ja nawet nie wiem jak. W sumie miałem jednak więcej szczęścia niż Helena. Nie musiałem przeżywać wszystkich tych śmierci oddzielnie. Milczałem, czułem, że dziewczyna po prostu musi się wypłakać. Mnie też dławiło w gardle, odpychałem od siebie myśli, starałem się za wszelką cenę utrzymać psychiczną równowagę. Nie mogłem się teraz załamać. Wreszcie doszła trochę do siebie. - Czy moglibyście, panie, użyczyć mi chusteczki? - zapytała. Wygrzebałem z kieszeni paczkę papierowych. Oglądała je dłuższą chwilę ze zdumieniem, nim zdecydowała się użyć jednej, by wytrzeć nos i oczy. - To jednorazowe, używa się i wyrzuca - wyjaśniłem, widząc, że trzyma chusteczkę w ręce, niepewna, co dalej począć. - W mojej epoce były bardzo popularne. I jeszcze jedno. Mówcie mi, proszę, po imieniu. Może wyda wam się to prostackie, ale tak było przyjęte w moich czasach - poprosiłem. - Głupio mi, gdy za każdym razem tytułujecie mnie panem. - Dobrze. - Skinęła głową. - Rozejrzę się jeszcze. - Wstałem. Wyszedłem przed jaskinię. Jak określić, gdzie my, u diabła, jesteśmy? Długość geograficzna? Coś tam w szkole nam o tym mówili. Gdybym miał
zegarek nastawiony w Warszawie, a potem dla porównania drugi, pokazujący czas lokalny, można by coś spróbować wyliczyć... Szerokość? Po wysokości gwiazd nad horyzontem. Bez jaj. Skicham się. Mając sekstans, instrukcję, tabele astronomiczne, może byłbym w stanie coś wydedukować. Ha - warto by przy tym wiedzieć na przykład, który dzisiaj... A i atlas geograficzny też by się przydał, bo same współrzędne nic mi nie powiedzą. Kamienie wystające tu i ówdzie spod ściółki wyglądały na granit. Góry. Młode góry, jak Alpy czy Tatry. Szwecja? Norwegia? Francja? Polska? Ural? Kaukaz? Udać się do Nidaros. W jakim to języku? Greckim? Nie, na Peloponez mi to nie wygląda. Westchnąłem ciężko. Architektura budynku farmy nic mi nie mówiła. Znaleziony nożyk też mógł powstać gdziekolwiek. Co należałoby zrobić? Znaleźć możliwie wysoką górę, wdrapać się na szczyt i rozejrzeć? Genialne. Opodal za drzewami majaczył nawet odpowiedni szczyt. Cały dzień, może nawet dwa na wspinaczkę. A jak zleźć? Już lepiej iść ścieżką. Musi przecież gdzieś prowadzić. Ludzie, cywilizacja... Ciekawe jaka. Wikingowie? Średniowiecze? XIX wiek? Przyjmijmy, że dojdziemy. Co dalej? Poszukać roboty? A komu tu potrzebni informatycy? Zapadła noc. Robiło się coraz chłodniej. W powietrzu unosił się zapach suchej ściółki leśnej i świeżych igieł sosnowych. Wśród drzew bzyczały komary. Pomiędzy gałęziami błyszczał księżyc. Westchnąłem cicho i wszedłem do jaskini. Panował w niej gęsty mrok. Prawie po omacku dotarłem do posłania mojej towarzyszki. - To pan, Marku? - zapytała z lękiem w głosie. - Oczywiście, że ja - odparłem rozdrażniony. - Prosiłem, żeby mówiła mi pani po imieniu. - Przepraszam - szepnęła. - Nie tak łatwo porzucić zasady. Jestem porządną dziewczyną... We dwoje w jednej jaskini. Proszę nie zrozumieć mnie źle... Poza tym nie mamy ognia. Nie wyobrażam sobie, byśmy mogli tu spać niestrzeżeni. - Dobrze. - Zgrzytnąłem w myślach zębami. - Proszę teraz iść spać. Przez najbliższe godziny będę pilnował wejścia. A potem - uśmiechnąłem się pod nosem - zmiana warty. - Przepraszam, nie chciałam pana urazić. Proszę mnie obudzić, kiedy przyjdzie moja kolej. Odwróciła się plecami do mnie, dając do zrozumienia, że idzie spać. Wyszedłem z jaskini. Noc, o dziwo, była raczej piękna niż przerażająca. Zdecydowanie wolałem obserwować księżyc, niż chować się w mrokach groty. Delikatne szelesty i szmery nie
budziły mojego niepokoju, wydawało mi się, że stanowią część nocnej muzyki lasu, podobnie jak bzyczenie komarów. Gdyby tylko poprzestały na bzyczeniu... A niech to! Bestie cięły okrutnie. Ale jak! Atakowały stadami, oblepiały twarz, wciskały się do nosa, gryzły przez ubranie. Szamotałem się, usiłując je odgonić. Bez efektu. Tłukłem na oślep rękami po własnym ciele, licząc na to, że uśmiercę choć kilku krwiopijców. Ratunku, co to jest?! Mazurskie komary to przy tym łagodne żyjątka! Hela oddychała równo. Spała. Przysłoniłem jej twarz polarem. Przynajmniej jej nie pogryzą. Ochłodziło się. Z trudem powstrzymywałem się, aby nie szczękać zębami. Długo wpatrywałem się w ciemny las. Stopniowo robiłem się coraz bardziej senny. W pewnym momencie zorientowałem się, że właśnie się zdrzemnąłem. Zbudzić Helenę? Nie, niech śpi. Jeszcze nie doszła do siebie po letargu, który zaaplikowała jej Ina. Swoją drogą, warto by sprawdzić, czy wszystko gra... Po omacku, badając ręką ścianę, dotarłem do posłania. Nie grało. Hela miotała się po barłogu. Gdy położyłem dziewczynie rękę na ramieniu, z jej ust wydobył się cichutki szept. Nadstawiłem ucha. - Ty wieprzu! Zostaw mnie. Zostaw mnie! Słyszysz? Błagam, nie! Odtrąciła moją rękę i krzyknęła przez sen. - Panno Heleno, proszę się obudzić! - powiedziałem głośno. Szarpnęła się i usiadła na posłaniu. Dyszała ciężko, jakby przed chwilą stoczyła jakąś walkę. - Ciemno... Gdzie jestem...? Kto...? - To ja, Marek. Pamięta pani łasicę, panno Heleno? - Ja... tak - powiedziała już spokojniej. - To nic. Miałam po prostu zły sen. - Jeśli pani chce, może mi go pani opowiedzieć. Wtedy wyda się pani mniej przerażający. - Nie! - odparła zdecydowanie. - Chce pan spać, prawda? W takim razie ja stanę na straży. - Spij - mruknąłem. Dygocąc z zimna, usiadłem u wejścia i oparłem się o kamień. Słuchałem odgłosów nocy. Zdrzemnę się choć trochę. Co niby może nam tu zagrozić? Ludzi nie było tu od miesięcy. Dzikie zwierzęta? Boją się przecież człowieka. Położyłem nóż w zasięgu ręki. Mimo zmęczenia jeszcze długo nie mogłem zasnąć.
Do świtu zostało nie więcej niż pół wachty. Marius i jego kuzyn Peter Hansavritson weszli po trapie na pokład żaglowca. Załoga już czekała. - Odbijamy! - rzucił kapitan. Marynarze odepchnęli bosakami burtę od pomostu. Po wodzie słaby wiatr przetaczał tumany mgły. - Żagle staw! „Łania” drgnęła i powoli zaczęła nabierać szybkości. - Możemy tu swobodnie rozmawiać? - Marius popatrzył na uwijających się po pokładzie członków załogi. - Tak. Tu wszyscy są pewni i sprawdzeni. Ten, którego podejrzewałem, ożłopał się wieczorem ziołowej wódki, co tak go zmogło, iż otworzy oczy koło południa dopiero. My zaś ze zdumieniem stwierdziliśmy właśnie jego brak tutaj. - Czemu nie dać mu po prostu w łeb? - Bo czasem przydatnym być może. Jeśli mówię o czymś, o czym chcę, aby Duńczycy wiedzieli. Ale z pewnością masz wiele pytań - Peter zmienił temat. - Bractwo Świętego Olafa. Wspomniałeś o tym wiosną, gdy widzieliśmy się w Gdańsku. - Norwegia jęczy pod jarzmem Danii. My też mamy stare porachunki. Niepewna ścieżka prowadząca do wolności dla ojczyzny moich dziadów i kręta droga do wolności dla kupców naszego związku... Obie biegną obok siebie. Obie prowadzą przez trupa Danii. Ludzie pamiętają jeszcze dawną wiarę. Szykany budzą opór. - Pisma, których druk w twoim imieniu zamówiłem. Dla misjonarzy w Trøndelag... - W tej chwili działa ich tam kilku. Po cichu, niespiesznie. Odprawiamy msze święte po lasach i w piwnicach, jak kiedyś pierwsi chrześcijanie. Dzięki temu ludzie odzyskują nadzieję, na własnej skórze czują ciężar protestanckich represji. Dojrzewają do dnia, gdy będą gotowi chwycić za broń i skierować ją przeciw najeźdźcy. - Więc bractwo jest tylko narzędziem w twoim ręku? Jednym z ostrzy, które mają ugodzić w Duńczyków? - Nie. To poryw serca i obowiązek wobec ludzi wyznających tę samą wiarę. Wobec ludzi, którzy z racji pochodzenia są moimi braćmi. Jednak skoro cele są zbieżne, mogę rozwijać działalność, otrzymując na nią hojne datki ze strony tych spośród nas, którzy zachowują wierność religii rzymskiej. Wiara stworzy podwaliny przewrotu i da ludziom nadzieję niezbędną, by poderwać ich do walki. To proces długotrwały. Zanim będzie można podjąć jakiekolwiek konkretne działania, minie z pewnością co najmniej jedna dekada.
- A twój drugi cel? Ratować związek... - Hanza to koń, któremu z czterech nóg złamano jedną i przetrącono dwie kolejne. Jeszcze idzie, ale kilka kroków i runie. Sam się domyśl. - Nowogród. - Tak. Nieprzebrane bogactwa lasów północy. Skóry, miód, wosk... To wszystko tam leży i czeka. Musimy ponownie otworzyć stary szlak do Nowogrodu Wielkiego. Sytuacja w Niderlandach jest coraz trudniejsza. Można przypuszczać, że w najbliższych latach dojdzie do krwawej wojny domowej. Gdy staniemy znowu mocno na nogach, gdy pozbędziemy się warstw narosłej latami pąkli, nic już nie zatrzyma naszego okrętu. Przyjdzie czas na zmiany. Tak jak sam się domyśliłeś. Trzeba poprowadzić kupców w świat. Wyrwać się wreszcie z Bałtyku i poszukać nowych rynków za oceanem. I wreszcie warto odzyskać dawną siłę. Warto wrócić do czasów, kiedy to potęga naszego pieniądza gasiła wojny, a statki pokoju zapewniały bezpieczeństwo każdemu, kto ruszył szukać szczęścia na morzu. - To piękne i szlachetne cele - przyznał doradca, odgarniając zwichrzone bryzą włosy. - Jednak by je osiągnąć, nie wystarczy upór i determinacja. Sądzę, że nawet twoje, bracie, specjalne pełnomocnictwa niewiele tu dadzą. - Zwłaszcza że mogę z nich skorzystać tylko doraźnie. Podobnie zresztą z kapitałami. W każdej chwili rada może mnie skontrolować, a większość tego skarbu to i tak tylko weksle oraz temu podobne. - Właśnie o pieniądze myślałem zapytać. - Marius skłonił głowę. - Twoje zamierzenia będą kosztowały fortunę. - Mam trochę gotówki na początek. Wiem, jak ją rozmnożyć. Potrzebuję twojej pomocy. - Peter popatrzył Kowalikowi w oczy. - Jesteś moim krewnym i człowiekiem absolutnie godnym zaufania. Łączą nas więzy krwi i fakt, że kiedyś wzajemnie uratowaliśmy sobie życie. - Nie wiem, jak ktoś taki jak ja mógłby pomóc ci w tym przedsięwzięciu, jednak dysponuj moją osobą wedle swojego uznania. - Powodzenie w interesach zależy od dwu czynników. - Hansavritson patrzył w stronę niknącego w ciemności miasta. - Pierwszym jest zwykłe szczęście, uśmiech fortuny. Lecz i ona czasem odwraca się od tych, którzy mieli się za jej ulubieńców. Trudno budować przyszłość na tak kapryśnym gruncie. Drugi czynnik to wiedza. Dajmy na to, że mam w spichlerzu dwieście łasztów polskiej pszenicy. Przychodzi dzień otwarcia sezonu żeglugi. Mogę skierować mój statek do Lubeki, Bremy, Londynu lub Bergen. W każdym z tych miast obowiązuje inny kurs. Mogę zarobić grosz na łaszcie albo i dziesięć.
- Szybki statek kurierski pokona drogę do Lubeki i z powrotem w niespełna dwa tygodnie. Podobnie jak inne statki kurierskie wysłane przez największe spółki kupieckie. Część z nich nawet zimuje tam, by wiosną natychmiast ruszyć w drogę do nas. I w tym właśnie problem. Cenę ustala się dzięki wolnemu handlowi. Zależy od tego, ile ziarna spoczywa w tamtejszych spichrzach. Każdy dobrze załadowany statek powoduje gwałtowny ruch cen. Gdy pszenicy dotrze tam dużo, ceny spadną. A tymczasem wystarczy mi kilka dni przewagi, by sprzedać towar i zgarnąć najwyższą stawkę. - Nie jestem budowniczym łodzi. - Ale masz gołębie. Pamiętam, jak wtedy, wiosną, napisałeś list i przyczepiwszy go do nóżki ptaka, posłałeś kuzynce do Krakowa. - Peter spojrzał na niego z uśmiechem. - Jaki to ma związek? - Chcę mieć wiosną, powiedzmy, trzysta gołębi pocztowych. - Trzysta par, bo jedynie samce latają. - Marius zamyślił się na chwilę. - Ale po co? To tylko zabawa... - Domyśl się. Polak milczał długo, a potem w jego oczach pojawił się błysk zrozumienia. - Chcesz, kuzynie, mieć świeże informacje z... - Tak. Informacja to pieniądze i władza. Mam przyjaciół w wielu miastach. Chcę stworzyć gołębią pocztę. Chcę znać ceny we wszystkich miastach, dzień po dniu, tydzień po tygodniu, zawsze. Zawsze wcześniej niż inni. Gołąb jest szybszy od najlepszego statku kurierskiego. - Trzysta to trochę za mało. - Marius podszedł do wiszącej nad pokładem latarni, wyjął z kieszeni dyptych i zaczął wodzić rysikiem po wosku. - Jeśli chcemy mieć dane o cenach na przykład na rynku zbożowym, powinniśmy aktualizować informacje co cztery, pięć dni. Czy masz wystarczającą liczbę zaufanych współpracowników w miastach, o których myślisz? - Mam. - Będą musieli podjąć hodowlę własnych gołębi. Na mniejszą skalę niż my, ale to niezbędne. - W jakim celu? Marius uśmiechnął się lekko. - Wiesz, co sprawia, że gołąb odnajduje drogi przez morze? - Nie. - Tęsknota. - Wyjaśnij mi to.
- To proste. Ptaki te, jak ludzie, przeżywają miłość i troskę. Dlatego wiosną pozwalamy im, by samiczki wybrały sobie samca, założyły gniazdko. Gdy samiczka zniesie i zacznie wysiadywać jajka, jej samca wkładamy do klatki i wywozimy daleko w świat. Wypuszczony będzie pędził niczym strzała prosto do swego gniazdka. - Czyli jeśli wyślę statkiem gołębie w klatce, dajmy na to, do Utrechtu, to one wrócą tu, do domu w Visby. Ale jeśli zechcę nadać bardzo pilną wiadomość do Utrechtu, muszę mieć ptaka, który kilka dni wcześniej został przywieziony w skrzynce stamtąd... - Tak, kuzynie. Każdy statek ruszający w drogę może wziąć klatkę z kilkoma ptakami. Trudno będzie je ukryć. Masz pomysł, jak to zrobić? - Tak. Nie będziemy się kryć. Ogłoszę wszem wobec, że zakładam hodowlę gołębi. Wtedy nikogo nie zdziwi, że wysyłam je frachtem za morze. Nikogo też nie zdziwi, że nad moim domem krążą ich cale stada. Wszystkie listy będą oczywiście szyfrowane, nie da się chyba uniknąć śmierci niektórych posłańców. Lepiej, żeby te dane nie stały się własnością ogółu. - Myślę, że błędem będzie tworzenie jednej centrali tu, w Visby. - Marius przeszedł się parę kroków i zawrócił. Przez chwilę rysował na wosku jakieś diagramy. - Co radzisz? - zapytał Peter. - Stworzymy sieć centrów zbierania informacji. Kilkudziesięciu agentów, którzy będą regularnie wysyłali z różnych miast sprawozdania sporządzone wedle odpowiedniego kwestionariusza ze stałymi ustalonymi pytaniami. Z dziesięć dużych hodowli obsługujących całe regiony Europy i dysponujących ptakami, które przeniosą meldunki na Gotlandię. Tu urządzimy główną kwaterę gołębiej poczty. - Nie. Ty ją urządzisz w Gdańsku. To centrum handlu zbożem pochodzącym z Rzeczypospolitej. Tam można je kupić najtaniej, stamtąd można je rozsyłać wygodnie po całej Europie. Tam zdobyte informacje mają najwyższą wartość i przynieść mogą najwyższe zyski - przerwał mu Peter. - Każdy dzień przewagi jest cenny. Szkoda czasu potrzebnego ptakom na przebycie drogi z Gdańska do Visby i z powrotem. Poza tym nieczęsto bywam w domu. - Tak, kuzynie. Kto zatem zajmie się zakupami i frachtem? Peter wyszczerzył zęby w drapieżnym uśmiechu. - Nie mów, że sobie nie poradzisz. Marius spoważniał. - To ogromne zadanie - powiedział. - Być może ponad siły jednego człowieka.
- Dostaniesz do pomocy Olafa. I, oczywiście, procent od zysków, dzięki temu będę miał pewność, że niczego nie zaniedbacie. Jeszcze jedno pytanie. Czy jest możliwość przesłania listu na statek, który jest w drodze? - Nie. Gołąb, nawet gdyby jego towarzyszka znajdowała się na pokładzie, nie zdoła jej odnaleźć w przestworzach morza. - Szkoda. Widać nie można mieć wszystkiego, o czym się marzy. - Myślę, że dałoby się wykorzystać gołębie jeszcze w jednym celu - w głosie Kowalika odbiło się wahanie. - Po latach spokoju na Bałtyku rośnie w siłę piractwo. - Te witalijskie wieprze korzystają z ochrony, jaką dają im duńskie porty - warknął Peter. - Piraci kupują też broń w Kopenhadze. Gdyby nie to, dawno byśmy sobie z tą plagą poradzili. - Myślę, że jest sposób. Wymagałby jednak częściowego odkrycia naszych kart. - Mów zatem. - Statki pokoju patrolują wody, jednak obszar morza do upilnowania jest za duży. - To prawda. Zresztą statków pokoju jest obecnie niewiele... W większych miastach stacjonują dwa, czasem trzy. W mniejszych często nie ma ani jednego. - Zaatakowany przez piratów statek może stawiać opór przez jakiś czas. - Zazwyczaj niezbyt długi - westchnął Peter. - Witalijczycy to banda świetnie uzbrojonych i wyszkolonych łotrów. I atakują, tylko gdy mają dużą przewagę liczebną. Unikają konwojów, omijają okręty, które wyglądają na dobrze uzbrojone. Niestety, nasze rzemiosło polega najczęściej na tym, by przewieźć towary daleko i jak najszybciej. By wyprzedzić konkurencję. W tej sytuacji nie sposób czekać, aż znajdzie się paru chętnych, aby płynąć w tę samą stronę. Co do uzbrojenia, żeby skutecznie zniechęcić witalijczyków, należałoby na każdym okręcie umieścić baterię kilku armat, a załogi uzbroić w muszkiety lub arkebuzy. To pociąga za sobą mordercze koszta, które należałoby potem powetować sobie, podnosząc ceny. - Tak źle i tak niedobrze. - W przypadku zaś abordażu, no cóż, naszym kupcom nie brak odwagi, ale nec Hercules contra plures... - Gołębie i tu mogą pomóc. Wystarczy, że statek, który je wiezie, w razie ataku wypuści te pochodzące z najbliższego miasta, zaopatrując je w kartkę z zanotowaną pozycją. Od chwili napaści mija trochę czasu, jedna, może dwie wachty. W tym czasie ptaki docierają, dajmy na to, do Strzałowa. Statki pokoju wychodzą w morze i udają się szerokim wachlarzem na miejsce podane w meldunku. Przyjdą z dużym opóźnieniem, ale mimo wszystko szanse, że
dopadną witalijczyków, są spore. Życia kupcom już zapewne nie uratują, lecz wygubią ich morderców. Witalijczycy mają z pewnością nie więcej niż kilkanaście, może kilkadziesiąt okrętów. Jeśli przekonamy ludzi do tej metody, tym samym poprawimy skuteczność ścigania. Gdy będziemy konsekwentnie ich likwidować, za rok, dwa piraci staną się tylko wspomnieniem. - Błogosławię dzień, gdy skoczyłem w ślad za tobą w kipiel - szepnął Peter Hansavritson. - Dobre uczynki przynoszą niekiedy zaiste zdumiewające owoce. Popatrzył w przestrzeń. - Mam jeszcze kilka innych pomysłów. Niektóre już gotowe, inne wymagają jeszcze dopracowania. - Stuknął się palcami po ciemieniu. Obudziłem się, poczułem przyjemne ciepło, pod powiekami tańczył poblask płomieni... Przytomność wróciła w jednej chwili. Sięgnąłem na oślep po nóż, lecz ręka trafiła na gołe kamienie. Noża nie było już w miejscu, gdzie go zostawiłem. Przed grotą płonęło wesołe ognisko. Nad nim wisiał mały miedziany kociołek. Po drugiej stronie paleniska siedział ktoś obcy. Nóż! Znalazł się. Nieznajomy chyba przewidział moją reakcję, bo kozik leżał sobie spokojnie na kamieniu, lecz pół metra dalej, niż go zostawiłem. Ot, na tyle daleko, żebym nie był w stanie zaatakować natychmiast po przebudzeniu, ale na tyle blisko, aby pokazać, iż obcy nie miał zamiaru definitywnie mnie rozbroić. - Widzę, że się już obudziłeś - odezwał się. Zaraz... Jak on to powiedział? Przecież to żaden ze znanych mi języków! Ani polski, ani angielski, ani nawet rosyjski! W takim razie dlaczego zrozumiałem? Wlepiłem w przybysza przerażony wzrok. - Nie bój się - powiedział. - Nie zrobię ci krzywdy. I ty, jeśli jesteś dobrym człowiekiem, nie zrobisz krzywdy mnie. Jesteś głodny? Zupa już dochodzi. Podzielę się z tobą. Poczułem smakowity zapach gotującego się mięsa. Ślinka napłynęła mi do ust. Ciekawe, czy dam radę się z nim porozumieć? Jasna cholera, w jaki sposób odbieram jego słowa?! Telepatia? Nie, przecież go słyszę. Potrząsnąłem głową, udając, że dochodzę do siebie. Zebrać myśli, szybko. Facet gada w jakimś dziwnym narzeczu. Rozumiem każde słowo, to może oznaczać tylko jedno. Skrat to przewidział. Jakimś cudem wpisał mi w mózg znajomość... Kurde, co to za język? Mężczyzna dorzucił do ognia. Popatrzył uważnie na moje ubranie.
- Widzę, że przybyłeś z daleka. Krój twojego stroju jest niespotykany. Czy rozumiesz, co mówię? Skinąłem głową. - Dobrze. Ja nazywam się Jon. A jak brzmi twoje imię? - Markus - odparłem. Zaraz! Dlaczego Markus, a nie Marek?! Czemu własny język nie chce mnie słuchać? Ścisnąłem głowę dłońmi. Spokojnie. Tylko spokojnie. W sumie to logiczne, gdybym miał stracić pół roku na naukę, opóźniłoby to całą misję. Dlatego poszli na skróty. Najwyraźniej wdrukowali znajomość języka na poziomie podświadomości. - No to się poznaliśmy, czy teraz usiądziesz przy ognisku i zjesz ze mną posiłek? - nie naciskał, po prostu proponował. - Z przyjemnością - słowa popłynęły wartko, jakby tylko czekały na okazję. - Zaraz, tylko się rozbudzę. Mówiłem... w tym samym języku, nie wiedząc nawet, co to za mowa. Po pierwszym słowie potoczyły się kolejne. Tak, teraz byłem pewien. Spróbowałem przypomnieć sobie, co właściwie powiedziałem. Słowa brzmiały twardo, jak niemieckie. Norweski? Duński? Szwedzki? Co dalej? Za moimi plecami spała kompletnie bezbronna dziewczyna. Otaksowałem nieznajomego wzrokiem. Był niższy ode mnie o głowę, chudszy, ale szerszy w barach. Wyglądał na zmęczonego trudami wędrówki. Dobra, w razie czego rąbnę go sierpowym, judo też pewnie nie zna. Jeśli nie zaatakuje znienacka, powinienem sobie poradzić. A jeśli jest uzbrojony? Był! U boku miał skórzaną pochwę, z której sterczała rękojeść krótkiego miecza, a może jakiejś maczety? Kord - z głębi umysłu napłynęło odpowiednie słowo. Powoli, w myślach przeklinając bolące od niewygodnej pozycji plecy oraz zdrętwiałe nogi, podniosłem się do pozycji stojącej i podszedłem we wskazane miejsce. Usiadłem na pniu zwalonego drzewa, wyciągnąłem do płomieni zmarznięte ręce. Teraz wreszcie mogłem się przyjrzeć spotkanemu człowiekowi. Miał ciemne, krótkie włosy. Był rzeczywiście niski i chudy, ale jego ruchy zdradzały gibkość i sprężystość ciała. Niebieskie oczy patrzyły bystro, przenikliwie, jednak zdawało mi się, że kryła się w nich także jakaś życzliwość. Gdy sięgnął do sakwy po metalową łyżkę, zauważyłem, że dłonie ma popękane i spracowane. Wytarł ją w swój brązowy płaszcz z grubego płótna, podszedł do kociołka, skosztował zupy i zapytał: - Markusie, nie masz swojej łyżki? - Nie - odparłem krótko. Popatrzył na mnie z zastanowieniem, a potem nagle uśmiechnął się.
- W takim razie użyczę ci swojej. Jedz ostrożnie, bo polewka gorąca. Ze zdumieniem spojrzałem na... narzędzie, tak, narzędzie w jego ręce. Wielka łycha, dziwnego kształtu, niemal okrągła, na cienkim, długim trzonku. Widziałem takie. Gdzie? Może sobie przypomnę. Powierzchnia metalu, miejscami upstrzona czarnymi plamami, połyskiwała w świetle płomieni. Jak miałem nią jeść? Prosto z kociołka?! Rozejrzałem się dyskretnie, omiatając wzrokiem ekwipunek mężczyzny. Pokręciłem głową. - Jedz - powtórzył z uśmiechem. - Nie mam miski. Zaczerwieniłem się. Wziąłem z jego ręki łyżkę, wzdrygnąłem się, czując pod palcami chropowaty metal. Spróbowałem zupy. Z trudem opanowałem chęć skrzywienia się. Polewka okazała się wodnista, pływały w niej tylko strzępki bardzo twardego mięsa i nieliczne krupy czegoś w rodzaju kaszy. Na domiar złego była przeraźliwie słona. Ale cóż... najlepszym kucharzem jest głód. Zjadłem trochę i oddałem łyżkę nieznajomemu. Posilał się z entuzjazmem. Zastanawiałem się, co zrobić z Heleną. Ona też powinna zjeść coś ciepłego. Podjąłem decyzję. - Muszę na chwilę odejść, zobaczyć... bagaż - odezwałem się, z dziwną łatwością formułując słowa w nieznanym języku. Skinął głową. - Ona jeszcze śpi. Zamarłem w pół ruchu. Musiał zajrzeć do jaskini, gdy drzemałem. Świetnie, po prostu świetnie. Spałem jak kamień. Nie obudziło mnie nawet rozpalanie ognia... Cud prawdziwy, że nie ocknąłem się z podciętym gardłem. Wszedłem do pieczary. Po omacku posuwałem się w kierunku posłania, gdy coś chwyciło mnie za rękę. - Kim on jest? - zapytała szeptem Helena. - Ma na imię Jon. - Skąd jest? Dokąd idzie? Co ci mówił? - Nie wiem. Ja... Nie umiałem zapytać. - Ech, mężczyźni! - prychnęła. - Jeśli trzeba, to flaki z siebie wypruwają, a odrobina dyplomacji przerasta wasze możliwości. Spojrzałem na dziewczynę. Odrobina blasku padała do wnętrza, oświetlając profil Heleny. Uśmiechała się figlarnie. W oczach zalśniły wesołe iskierki. - Zatem pokażcie mi, jak należało się za to zabrać - zaproponowałem. Chciałem, żeby moja wypowiedź zabrzmiała zgryźliwie, ale coś w Helenie sprawiło, że poczułem się zupełnie rozbrojony... - Nie omieszkam. Co ma dobrego do jedzenia?
- Dobrego? Khm... Co kto lubi. Obrzydliwie słoną zupę na wędzonce. Coś jak grochówka, tyle że bez grochu. - Idziemy? - Kokieteryjnie przechyliła główkę. - Czekaj! - syknąłem. - A na co?! - zapytała słodko. - Jestem głodna! A i on pewnie z przyjemnością skosztuje jabłek. - Zgarnęła kilka owoców na podołek. - Musimy ustalić jakąś wersję wydarzeń. A jeśli spyta, gdzie idziemy? I dlaczego razem? - Idziemy do Nidaros, prawda? Tak rozkazała łasica. A co robimy razem? Cóż, przecież szlachcianka nigdy nie podróżuje sama! Wolicie być moim bratem, stryjem czy służącym? Bo na ojca, wybaczcie, trochę za młodziście. - Bratem... Choć podobieństwo rodzinne chyba nikłe. Nie, do kata. Mamy zupełnie różny akcent! - Macie rację. - Z miejsca spoważniała. - Nie ma rady, została tylko jedna funkcja. - Mam nadzieję, że to nie będzie ciężka służba. Wyszliśmy z jaskini. Nieznajomy siedział na kłodzie i długim szydłem cerował płaszcz. - Zamierzałem zanocować w tej jaskini - wyjaśnił. - Zaznaczono ją na mojej mapie. Nie mogłem jej jednak odnaleźć. Umyśliłem sobie zdrzemnąć się pod pniem zwalonego drzewa, kawałek w górę strumienia, ale usłyszałem niedźwiedzia, więc podjąłem marsz. Moja towarzyszka zamarła. Widocznie przeżywała to samo zaskoczenie co ja... Świadomość, że rozumie się całkowicie obcy język. Błyskawicznie jednak się otrząsnęła. - My już wypoczęliśmy, proszę zatem swobodnie zająć nasze lokum, panie powiedziała Hela. - Jaskinia zawsze jest pewniejszym schronieniem, a my niebawem ruszamy w dalszą drogę. - Spojrzała na jaśniejące powoli niebo. Nadchodził świt. Niebo zbladło, stoki gór widoczne pomiędzy drzewami zaróżowiły się lekko. - Wspomnieliście, że jaskinia zaznaczona została na mapie? - zaciekawiłem się. Może da mi ją do obejrzenia? Marzyła mi się ozdobna winieta w rogu, nazwa kraju, data sporządzenia... - To dawne schronienie pielgrzymów z czasów, gdy szlak do grobu świętego Olafa był powszechnie uczęszczany - wyjaśnił nieznajomy. Zaraz, zaraz, święty Olaf? Coś mi się kołatało. Król, który ochrzcił Norwegię? Ciepło, ciepło...
- Zresztą te symbole też chyba to potwierdzają? - Hela wskazała eleganckim ruchem dłoni zatarte znaki u wejścia. - Tak. Masz pani rację. Przez chwilę jadła w milczeniu. - Skąd przybywacie? - zagadnął przyjaźnie. - Z Polski - wyjaśniłem. Bo co niby innego mogłem odpowiedzieć? Trochę historii Warszawy się liznęło, jakby wypytywał, coś sensownego zdołam opowiedzieć. Tylko co to, do diabła, za epoka? Hela... Sądząc po jej akcencie, pochodzi ze wschodu... A tak, mówiła przecież, że ich majątek leżał gdzieś opodal Lublina. Muszę ciężar rozmowy wziąć na siebie, żeby się z czymś nie sypnęła. Z drugiej strony jest dość bystra. Może jej nie doceniam? - Wędrujemy do Nidaros - dodała moja towarzyszka. - Czy też, jak je dziś częściej zwą, Trondheim. - Jon zadumał się na moment. Błysk. Wiedziałem już, gdzie jesteśmy! Miasto zmieniło nazwę, dlatego nie byłem w stanie wcześniej się połapać. Środkowa Norwegia. Czyli moje wcześniejsze podejrzenia okazały się słuszne. - Jesteście katolikami - raczej stwierdził, niż zapytał. - To nie jest dobry czas na pielgrzymkę. Zresztą relikwii świętego i tak już nie znajdziecie w mieście. - Co się z nimi stało? - zapytałem. Głupio, nie powinienem zdradzać się ze swoją niewiedzą. Lepiej milczeć, słuchać i obserwować... - Powiadają, że srebrną trumnę Duńczycy przetopili, żeby wybić monety na żołd dla wojska. Same zaś szczątki pogrzebali w katedrze, jednak później, obawiając się potajemnego kultu, zakopali je głębiej, w sobie tylko wiadomym miejscu... Kara boża szybko zresztą przeklętych lutrów dosięgła, katedra Nidaros spłonęła. - Coś o tym słyszałem - zełgałem. Wyobraźnia pracowała gorączkowo. Ostrzega nas, że to zły czas na pielgrzymkę. Duńczycy niedawno zniszczyli bądź ukryli relikwie świętego Olafa. Ten człowiek wyklina luteranów. A zatem musi być rok... A, diabli nadali. Przełom XVI i XVII wieku? A może jednak później? Rozważałem kiedyś, czy nie studiować historii, ale jeśli chodzi o tę akurat epokę, miałem w pamięci jedną wielką czarną dziurę. Zapytać potem Heli? Czy ona może wiedzieć coś więcej? Pewnie nie... Moja towarzyszka nasyciła głód. - Dzięki ci, panie, za poczęstunek. - Skinęła głową.
Oddała łyżkę. Jej ruchy były proste, lecz jednocześnie eleganckie. Wszystko robiła z wrodzoną gracją. I nagle przypomniałem sobie, gdzie już widziałem takie łyżki! W skarbcu na Wawelu w gablotce leżało kilka podobnych. Pochodziły z wyprawy ślubnej królowej Bony. Druga połowa szesnastego wieku? Hmmm... Nie wiedziałem, jak wyglądały te wykonane później. - Wędrujecie przez góry bez żadnego ekwipunku? - zainteresował się Jon. - Pobłądziliśmy - wyjaśniłem. - Ostatni węzełek runął nam przedwczoraj do rozpadliny skalnej... Łyżka, pomyślałem, przecież trzeba mieć własną łyżkę... A i kubek by się przydał. Rozejrzałem się na boki, podszedłem do powalonej brzozy. Z trudem wygiąłem jedną z gałęzi, a następnie upiłowałem ją kozikiem. Potem siadłem obok ognia i zabrałem się za struganie. Wióry rzucałem od razu w płomienie. Nasz towarzysz zdecydowanym ruchem wyjął mi drewno z dłoni i sam zabrał się do pracy. Nożyk w jego ręce tylko migał. - Jeśli zechcecie mi towarzyszyć - powiedział, nie przerywając roboty - będzie mi bardzo miło. Razem raźniej wędrować, a zmierzamy do tego samego celu. Ponadto bezpieczniej będzie w tych niespokojnych czasach. - Poczytamy to sobie za zaszczyt. - Hela spojrzała zalotnie. Uśmiechnąłem się w duchu. To dziewczę miało wrodzony talent aktorski i świetnie umiało wykorzystać swój wdzięk. Zaniepokoiło mnie jednak to, co powiedział. A więc czasy są niespokojne. Co to oznacza? Zbójców grasujących po drogach, czy może działania wojenne? Mówił coś o srebrnej trumnie przetopionej na monety i wypłacie żołdu. Duńczycy podbili Norwegię i ją okupują? - Wiecie, panie, jak wygląda sytuacja? - zagadnąłem z głupia frant. - Lepiej byłoby uniknąć band maruderów. - Większość wojska wycofano - wyjaśnił - choć w Nidaros stacjonuje spory garnizon i od czasu do czasu zapuszczają się na prowincję. Namiestnik tego okręgu ma z pewnością liczną ochronę. Ale nie sądzę, by groziło nam spotkanie z nimi. No cóż, dużo się nie dowiedziałem. Jon szlifował łyżkę, a ja gorączkowo zastanawiałem się nad jego propozycją. Idzie w jakimś celu. Ma tam znajomości. Może pomoże mi znaleźć jakąś robotę. Jego obecność jest bardzo przydatna. Nie znam tej epoki, nie wiem, jakie tu są zwyczaje. Będę go obserwował i naśladował... Dzięki temu będzie łatwiej wtopić się między ludzi. - Pani pozwoli. - Podał dziewczynie łyżkę wystruganą z brzozowego drewna...
- Dziękuję. - Helena wsunęła ją między warstwy paska. Za ścianą kajuty fale lizały deski. Mlask, mlask... Hansavritson lubił ten dźwięk. Zawsze dobrze sypiał na wodzie. Długo milczał pochylony nad mapami. Norwegia. Niebawem znowu ją ujrzy. Choć wrósł w Visby, zawsze ze wzruszeniem wracał do kraju swoich przodków. Skrzypnęły drzwi. Marius Kowalik wyrósł jak spod ziemi. - Peterze... - Mów, proszę. - Opracowałem dane, o które prosiłeś. Wzrost ceł na Sundzie i podniesienie podatków w kraju oraz jego prowincjach dało, jak wyliczyłem, kilkanaście tysięcy talarów. Majątki, które przed dwudziestu laty odebrano Kościołowi, przeważnie są dziś zdewastowane i nie dają dużych dochodów. To zbyt mało, by prowadzić wojny na taką skalę. Sądzę, że niebawem zechcą znowu wycisnąć kogoś niczym ser w prasce... - Bergen... - Też tak sadzę. Hanza prowadzi w Bergen swoje interesy, ale nie płaci od nich podatków. Towary wożone na Bałtyk są oczywiście clone na Sundzie, lecz większość trafia przecież na rynki północnych Niemiec. - Tak. - Zatem wydaje mi się, że w najbliższym czasie autonomia naszego kantoru w Bergen zostanie zakwestionowana. Wystarczy postawić u wylotu zatoki Vågen fort, który wesprze twierdzę, a potem otworzyć normalną komorę celną. Peter Hansavritson milczał bardzo długo. - Przyjmijmy, że zechcemy w takim przypadku zmusić Danię do cofnięcia decyzji odezwał się wreszcie. - Czy masz na to jakiś pomysł? - Nie. Chyba żeby... - umilkł. - No wykrztuś to z siebie. - Król Chrystian II. Co prawda rozgłoszono wiadomość o jego śmierci, lecz wielu zastanawia się, czy była prawdziwa. Być może Duńczycy więżą go nadal w jednej z twierdz. Gdyby udało się zmobilizować ze dwadzieścia statków pokoju, zdobyć zamek w nagłym ataku i z pomocą Hanzy osadzić go na tronie. Można i prościej: przekupić straże, uwolnić go i dać trochę pieniędzy, za które mógłby w Norwegii wystawić armię. O ile po tylu latach znajdzie jeszcze jakichś zwolenników.
- Jeżeli jeszcze nie umarł, z pewnością jest u kresu sił - westchnął kapitan. - Zresztą Hanza nie da na to pieniędzy. Sprawiał nam kłopoty, jeszcze gdy cieszył się wolnością. Zapadło milczenie. Słychać było tylko skrzypienie desek pokładu i szum fal. Szliśmy cały czas lekko z górki. Ścieżka miejscami była zupełnie zarośnięta, gdzie indziej wyraźna. Minęliśmy spory głaz, na którym przed wiekami wykuto znak krzyża. - Jesteśmy chyba na szlaku. Najwyraźniej ktoś oznaczył drogę - powiedziała Hela. - Albo to pomnik na grobie kogoś, kto nie doszedł - pogodnie zauważył Jon. - Ale, tak czy inaczej, masz rację. Idziemy w dobrym kierunku. A potem zaczął mamrotać modlitwy po łacinie. Słyszałem tylko urywki, ale zorientowałem się, że i łacina nie jest mi obca! Dzień istnych cudów... Zapach pojawił się nieoczekiwanie. Najpierw była to nieprzyjemna nuta w powietrzu, potem zaczął mnie drażnić. Padlina czy ki diabeł? Nasz towarzysz przystanął, kładąc dłoń na rękojeści kordu. - Nie podoba mi się to - powiedział. - Coś zdechłego leży w krzakach? - zasugerowałem półgłosem. - A może trup... - Tak. Ale krew czuć i tu, na ścieżce. Pociągnąłem nosem. Musiał mieć fantastyczny węch. Ja niczego nie wyłapałem. - Macie rację, panie. - Hela zmarszczyła swój zgrabny nosek. - Stara krew, sprzed kilku dni... Kolejna przepaść. Ci ludzie żyli w innej epoce. Ich powonienia nie zniszczyły spaliny, smród papierosów i chemikaliów... Za zakrętem natknęliśmy się na ślady walki. Ścieżka i krzaki obok wyglądały na stratowane, w pyle drogi poniewierał się jeden łapeć, upleciony z czegoś, co zapewne było łykiem. Kawałek dalej leżał płaszcz podobny do tego, który nosił Jon, podarty i powalany krwią. - Rozbójnicy? - zaniepokoiła się dziewczyna. - Niedźwiedź. - Nasz towarzysz znalazł trop przypominający odrobinę odcisk stopy człowieka. - Dopadł tu jakiegoś biedaka, rozszarpał i zawlekł tam. - Wskazał gęstwinę. Przełknąłem nerwowo ślinę. Na liściach zauważyłem zaschniętą krew. - Bracie - Jon zwrócił się do mnie - naszym chrześcijańskim obowiązkiem jest oddać ziemi doczesne szczątki bliźniego. Bez słowa skłoniłem głowę, oddając się do jego dyspozycji. Weszliśmy w chaszcze i rzeczywiście po ich drugiej stronie znaleźliśmy rozwleczone resztki jakiegoś pechowca.
Praca w zakładzie pogrzebowym nauczyła mnie spokojnie podchodzić do problemów śmierci. Nie wszystkie zwłoki, które do nas trafiały, były w jednym kawałku. Jednak to, co zobaczyłem, sprawiło, że żołądek omal nie wyskoczył mi gardłem. Trup był dosłownie w strzępach. Niedźwiedź musiał konsumować go na raty, sądząc po stopniu rozkładu, przez jakieś dwa, trzy dni... Jon z ogromnym spokojem dobył z pochwy swój kord, wyciął z brzozy dwa grube płaty kory, którymi jak szuflami pozgarnialiśmy wszystko na jedno miejsce. Starałem się nie patrzeć na ziemię, ale mimo to zbierało mi się na wymioty. Opanowałem się wreszcie. Coś mi się tu nie zgadzało. Nieboszczyk miał płócienne spodnie i buty podobne nieco do góralskich kierpców, jednak resztki jego koszuli nie pasowały do tych czasów. Była straszliwie sprana, lecz podwójne ściegi zrobiono ewidentnie owerlokiem. Ktoś z mojej epoki? Obejrzałem dłoń. Paznokcie poczerniały, ale były cienkie i miękkie, jak moje. Palce, smukłe i długie, oraz niewygojone odciski wskazywały na kogoś, kto pracował fizycznie raczej krótko i intensywnie. Żuchwy brakowało, górna szczęka ucierpiała poważnie, gdy zwierzę odrywało głowę od reszty ciała, ale nieliczne ocalałe zęby wyglądały zdrowo, z jednym wyjątkiem, w dziurze po utraconym błysnął metal. Ten człowiek miał koronę osadzoną na implancie. - Kopanie grobu zajmie nam wiele godzin - powiedział Jon. - Ziemia jest twarda i kamienista. Brak nam po temu odpowiednich narzędzi. - Może zatem przywalimy ciało kamieniami - zaproponowałem. - I tak za kilka tygodni pozostaną z niego nagie kości. - Dobry pomysł - pochwalił. Nazbieraliśmy skalnych odłamków i spiętrzyliśmy je w niewielki nasyp. Miałem tylko nadzieję, że jakieś padlinożerne zwierzęta nie zniweczą nocą naszej pracy. Na wierzchu ułożyłem krzyż z ciemniejszych bazaltowych odłupków. Postarałem się tak wklinować je w szczeliny, żeby możliwie długo pozostały na swoim miejscu... - Sprowadź pannę Helenę. Pomodlimy się. Poszedłem. Dziewczyna siedziała na kamieniu, w miejscu gdzie ją zostawiłem. Gdy wróciliśmy do zaimprowizowanej mogiły, przeżyłem nielichy szok. Nasz towarzysz zdążył się przebrać. Założył na siebie dziwną koronkową albę, na głowie miał biret, w dłoni trzymał niedużą, ale grubą książeczkę, która wyglądała na modlitewnik, a może brewiarz? Ksiądz?! Kompletnie mnie zatkało. Na szczęście nie odprawiał całej mszy pogrzebowej, odmówił tylko długą i skomplikowaną modlitwę po łacinie. - Pora ruszać w drogę - powiedział wreszcie. - Zmienię tylko odzienie i wkrótce do was dołączę. Ten strój może tu być przyczyną poważnych kłopotów...
Pokiwałem głową na znak, że rozumiem, choć mogłem się tylko domyślać, jakie stosunki między wyznawcami różnych religii tu panują. - Wybaczcie, ja też muszę się na chwilę oddalić. - Hela zaczerwieniła się lekko, wskazując gęste krzewy. Odwróciłem się dyskretnie. Dziewczyna znikła nam z oczu. Minęło może dwadzieścia sekund. Niespodziewanie nasze uszy poraził ryk. Trzasnęły gałęzie. Spomiędzy chaszczy wyprysnęła Hela. Za nią posuwał się na czworakach niedźwiedź. Stałem bliżej. Doskoczyłem do leżących na kamieniu spodni Jona i z pochwy zaczepionej przy pasie wyrwałem jego kord. - Hej! - wrzasnąłem, usiłując ściągnąć na siebie uwagę zwierzęcia. Niedźwiedź wyhamował i odwrócił łeb w moją stronę. Jego oczy, ciemne i bezrozumne jak u świni, popatrzyły na mnie. Ja też zmierzyłem go wzrokiem. Wielkie, paskudne bydlę, wysokie w kłębie jak kuc szetlandzki... Dzieliły nas może trzy metry. Stałem, trzymając w dłoni śmieszny mieczyk, nieco dłuższy od wojskowego bagnetu. Moje myśli galopowały w szaleńczym tempie. I co ja zrobię takim scyzorykiem? Pchnąć w serce nie majak, zresztą cholera wie gdzie to bydlę ma serce. Poderżnąć gardło? Zanim się wykrwawi, minie parę minut. O ile w ogóle zdołam przebić grubą warstwę sfilcowanego futra. Celować w ślepie? Przebić się przez oczodół do mózgu? Wolne żarty. Najpierw trzeba trafić. Uskoczyć i uderzyć w kark? Skórę i futro może przetnę, ale kręgosłup? Stałem i czułem, że już po mnie. Konfrontacja nie wchodziła w grę. Równie dobrze mógłbym śrubokrętem zaatakować lokomotywę. Liczyłem, że dziewczyna i ksiądz zdążą uciec, a ja może jakoś wywiodę bydlaka w pole... Ruszy na mnie, ucieknę przez krzaki, klucząc między drzewami. Zawsze sądziłem, że misie są nieduże i wolno się ruszają... Te z zoo też nie wyglądały na szczególnie groźne. Ot, takie trochę większe i grubsze psiaki. Rzeczywistość okazała się brutalna... Miałem przed sobą dobre pół tony stalowych mięśni, pysk pełen ostrych zębów, łapy zaopatrzone w pazury. Walczyć? Jak?! Czym?! Niedźwiedź wywinął dziwnie wargę i parsknął, odsłaniając kły. Zdaje się, w „Krzyżakach” czytałem, że przed atakiem staje na tylne łapy, a on tymczasem wystartował jak pies, na czterech. Wystrzelił niczym z procy. Uskoczyłem w bok. Paszcza kłapnęła w powietrzu, w miejscu gdzie jeszcze przed chwilą znajdowało się moje kolano. Pazurzasta łapa chybiła o cal. Uderzyłem kordem. To był odruch, idiotyczny, niepotrzebny wygłup. Strata czasu, który powinienem poświęcić na okręcenie się na pięcie i ucieczkę za najbliższe drzewo. Ostrze trafiło w łeb. Walnąłem mocno, musiał to poczuć. I co z tego? Kord był zbyt lekki i zbyt tępy. Nie przeciąłem mu nawet skóry na czaszce, klinga odskoczyła od grubej
warstwy kudłów. Głupio. Trzeba było uderzyć go w nasadę nosa. Znowu w ostatniej chwili uskoczyłem, unikając kolejnego kłapnięcia pyska. Łapa machnęła w powietrzu jak cep... Usłyszałem głośny huk. Niedźwiedź zatrzymał się w pół skoku. Szarpnął pyskiem, sięgając do boku. Stracił przy tym równowagę. Zakręcił się niemal w miejscu i ciężko przewalił, łamiąc krzaki. Jon jednym ruchem wyrwał mi kord z dłoni, doskoczył do bestii i długim pociągnięciem rozpłatał jej gardło. Niedźwiedź wydał dźwięk jak odkorkowany zlew. Machnął łapą, pazury ześliznęły się po skraju sutanny, nie zaczepiły jednak o tkaninę. Przez chwilę bił kończynami w agonii. Ksiądz tymczasem podniósł z ziemi jakąś straszliwą armatę o sześciokątnej lufie. Najwidoczniej gdy ja usiłowałem odwrócić uwagę bestii, wyciągnął z torby to coś. Po strzale odrzucił na ziemię. Historia broni palnej była dziedziną kompletnie mi obcą. Nie potrafiłem zidentyfikować, co to jest. Krócica? Samopał? Garłacz? Półhak - coś podpowiedziało mi w głowie. Kaliber wzbudzał szacunek. - Traf szczęśliwy wielce, że kulą nabiłem tym razem, a nie siekańcami - powiedział Jon, chowając broń do sakwy. - Tylko by go rozjuszyły. Mruknąłem coś pod nosem, bojąc się zapytać, co to siekance. - Tak. Bić w niego to jak strzelać do starego kożucha. Kula, czasem bełt z kuszy albo sztych włócznią... Siekańców jest dużo i są ostre, lecz za to małe, futro z trudem przebiją... Ale czas niezbędny nam dałeś. - Uśmiechnął się do mnie. - A ty uratowałeś mi życie... Wzruszył tylko ramionami, jakby nic wielkiego się nie stało. - Mięsiwa szkoda, ale z ludojada lepiej nie wycinać. - Popatrzył na martwe zwierzę. - Mnie by obrzydzenie brało to jeść. - Wzdrygnąłem się. - Zabiłeś gada, chodźmy stąd... - Ano zabiłem. - Trącił niedźwiedzia końcem sztyletu w półotwarte oko. Widać sprawdzał, czy na pewno jest martwy. - Święty Franciszek z Asyżu nie byłby chyba z mego uczynku kontem - dodał sam do siebie w jakimś innym języku. Znowu go zrozumiałem, tak jakbym władał tą mową od dziecka... Po jakiemu mówił? Szwedzki? Niemiecki z Inflant? Flamandzki? - Przepraszam - odezwała się Hela, stając obok nas. - Spał w wykrocie, prawie na niego nadepnęłam... - Nie ma w tym żadnej twojej winy.
- Zamyśliłam się... Inaczej z daleka bym go przecież wyczuła. Zaraz was dogonię. Znikła w zagajniku. Ruszyłem, wróciła do mnie po chwili. Tuż koło ścieżki spostrzegłem w wysokiej trawie dziwnie brązowy otoczak. Trąciłem go butem. Ustąpił miękko. Schyliłem się. Mała sakiewka z grubej skóry... Musiała wypaść z kieszeni zabitego, gdy bestia wlokła jego zwłoki. - I co z tym fantem zrobić? - zadumałem się. - Gdybyście znaleźli to wcześniej, trzeba by wrzucić do grobu - powiedziała Hela poważnie. - A tak, no cóż. Znaleźliśmy się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Myślę, że mamy moralne prawo ją zatrzymać... Oby tylko jakiegoś pecha nie przyniosła. - Zamówimy mszę za tego nieszczęśnika - obiecałem, chowając mieszek do kieszeni polaru. Nie było w nim dużo, przez skórę wyczułem zaledwie kilka cienkich monet. Ale przecież lepiej mieć parę groszy niż tak zupełnie nic. A może na którejś będzie data? Zbliżało się południe, gdy wyszliśmy wreszcie z lasów. - Horg - powiedział ksiądz Jon. - Mam tu przyjaciół. Przenocujmy, a jutro ruszymy znowu. - Jak daleko jesteśmy od Nidaros? - zapytała Hela, odgarniając kosmyk włosów, który opadł jej na czoło. - Trzeba przejść tamte wzgórza. - Wskazał ręką. - Potem wąwozem kilka mil i w pół dnia, idąc forsownym marszem, można dotrzeć do miasta. Niebawem i my tam się udamy. A zatem byliśmy całkiem blisko! Z drugiej strony wcale mnie to nie cieszyło. Ludzie... Bałem się wejść między ludzi. Bałem się dekonspiracji i, co więcej, jakoś kompletnie nie miałem ochoty zabierać się do wypełniania naszego zadania. Popatrzyłem na Jona spod oka i rozmyślałem gorączkowo. Krótko przycięte włosy od dawna nie widziały grzebienia. Ogorzała twarz, spękana skóra na palcach, sadza wżarta w dłonie, grube paznokcie. Nawet przepocony, po noclegu w jaskini i długotrwałej wędrówce przez las wyglądałem w porównaniu z nim nienormalnie czysto. Do tego ubranie... Cholera. Polar, jeansy, adidasy na stopach... Z drugiej strony niby jak ma wyglądać nauczyciel wyrwany z lekcji i rzucony do średniowiecza? Jeszcze tylko krawata pod szyją mi brakuje... Chata, ku której Jon się skierował, stała na skraju wioski. Ruszyliśmy za nim. Chałupy wzniesiono z drewna i polepiono gliną. Nieliczne budynki miały ściany z kamienia. Większość dachów pokryto darnią, ale widziałem też drewniane gonty. Wszystko było szare i sprawiało smutne wrażenie. Prawie nie zauważyłem kominów. Watahy na wpół dzikich świń
ryły w odpadkach. Domostwa otaczały wyplatane z chrustu płoty. Geometria była tym ludziom najwyraźniej obca. - Kurne chaty. - Hela widać myślała o tym samym. - Co za dziadostwo - dodała cicho po polsku. - Jak z obrazów Breughla - westchnąłem. - Kogo? - Potem opowiem. Szedłem zamyślony. Znowu impas... Znowu czułem otchłań rozdzielającego nas czasu. Ta mała chodziła na pensję, była więc, jak na swoje czasy, nieźle wykształcona. Ja miałem w domu kilkanaście albumów przedstawiających kolekcje obrazów znanych mistrzów. Gdyby zaszła potrzeba, mogłem odpalić laptopa, zalogować się do Internetu i szybko odszukać to, co będzie mi potrzebne. A ona? W najlepszym razie mogła zobaczyć czarno-białe
reprodukcje
w
technice
akwaforty
czy stalodruku.
Chromolitografia
umożliwiająca druk w kolorze pojawiła się chyba później. Nie byłem pewien. Jeden mój kumpel handlował tym przez Internet, kiedyś coś o tym gadał, ale nie bardzo mnie interesowały jakieś tam obrazki. - Zaczekajcie tutaj. - Nasz przewodnik wykonał ręką osobliwy gest, jakby zakreślając granicę, której mamy nie przekraczać. Zatrzymaliśmy się posłusznie. Podszedł do drzwi domu i zastukał. Otworzył mu zarośnięty wieśniak, ubrany w poplamione płócienne portki i samodziałową kurtkę. Omal nie parsknąłem śmiechem. Jego spodnie zaopatrzone były z przodu w przypinaną na guziki klapkę, najwyraźniej zastępującą rozporek. Wydawał się jeszcze brudniejszy niż ksiądz, a w gębie otoczonej nierówną szczeciną widać było pożółkłe pieńki ostatnich zębów. Jon stał tyłem do nas, zauważyłem, że sięgnął ręką do kieszeni, ale nie widziałem, co wyjął. Zamienili kilka słów. Wreszcie przywołał nas do siebie. - To przyjaciele - wyjaśnił gospodarzowi. Ten nie przedstawił się, nie zapytał nas o imiona, tylko poważnie skinął głową i zaprosił do środka. Weszliśmy. Chata rzeczywiście była kurna. Nie miała pieca, jedynie pośrodku pomieszczenia znajdowało się palenisko obłożone starannie ociosanymi kamieniami. Nad nim ział w powale nieduży otwór. Na suficie z drewnianych dyli i na ścianach osiadła warstwa sadzy. W pomieszczeniu pachniało dymem i jakby wędzonką, ale przez ten zapach przebijała też woń stęchlizny.
Na klepisku stało niewiele sprzętów. Okuty kufer pod ścianą, szeroka ława zbita z nierównych dech, podobny stół, dwa zydle z wyrzeźbionym jakby odciskiem dwu półdupków, zapewne robione na miarę zadka. Zamiast łoża - rama z dech i kupa słomy nakryta postrzępionym płótnem i wyleniałymi skórami. Zasiedliśmy za stołem, a chłop zakrzątnął się po pomieszczeniu. Rozdmuchał ogień na palenisku, wstawił między węgle okopcony gar. Nakruszył do niego jakichś paskudztw z brudnego worka, zamieszał. - Zostaniemy tu do jutra - wyjaśnił ksiądz. - Wieczorem odprawię mszę dla okolicznych katolików. - Po jego twarzy przemknął cień. - A nazajutrz, jak Bóg da, ruszymy w dalszą drogę. Jest tu szopa, będziemy mogli się przespać wygodnie. Chłopina uwinął się szybko. Nie minęło pół godziny, a postawił przed nami miski z dziwną breją. Sam też dosiadł się po drugiej stronie stołu. Drewnianych łyżek było pod dostatkiem. Spróbowałem zupy. Wywar z jakiegoś mięsa, które zapewne po uwędzeniu bardzo długo wisiało pod sufitem, doprawiony sporą ilością mąki pozlepianej w grudy, z grubsza podobne do lanych klusek. Głód pomógł przezwyciężyć niechęć, byłem tylko ciekaw, kiedy pojawią się skutki tej nowej diety. Do zupy chłop ukroił nam po grubej pajdzie ciemnego chleba. Był nieco zakalcowaty i skrzypiał w zębach, jakby dosypali do niego piasku. Efekt mielenia zboża na żarnach? Dostaliśmy jeszcze po glinianym kubku jakiegoś napoju, który chłop oszczędnie nalewał z niedużej beczułki. Ciecz zajeżdżała drożdżami, pływały w niej jakieś fusy, ale słodkawo-gorzki smak pozwolił się domyślić... - Piwo - mruknąłem po polsku. - Raczej taśbir - Hela użyła nieznanego mi wyrazu. - Proszę? - zdziwiłem się. - No, taśbir. - Spojrzała na mnie jakby z naganą. A potem nagle przeszła na norweski. - Podpiwek! Teraz dopiero zrozumiałem... Najwyraźniej lepiej znałem szesnastowieczny język obcego kraju niż mowę mojej ojczyzny będącą w użyciu raptem sto pięćdziesiąt lat temu... To znaczy sto pięćdziesiąt lat przed katastrofą. Wreszcie mężczyzna zostawił nas samych i poszedł gdzieś. Siedzieliśmy przy ogniu. Hela pozbierała naczynia ze stołu i opłukała je w cebrzyku z wodą, po czym zatknęła zręcznie za kij przybity do ściany, aby wyschły. Zaskoczyło mnie to. Musiała wcześniej zetknąć się z podobnymi urządzeniami, mnie by do głowy nie przyszło, że to ociekacz.
- Prosił, żebyśmy nie kręcili się po osadzie - powiedział ksiądz. - Lepiej nie pokazywać się na oczy miejscowemu pastorowi. - Nasz gospodarz... - zacząłem. - Zwoła ludzi godnych zaufania - wyjaśnił. - Jeśli jesteście zmęczeni, wspominałem, że oddał do naszej dyspozycji szopę za domem, połóżcie się i zdrzemnijcie. Mimo częściowo nieprzespanej nocy nie czułem specjalnie zmęczenia. Hela wyspała się znacznie lepiej. Ksiądz natomiast postanowił wypocząć. Zostaliśmy sami. Miałem cholerną ochotę pogadać, jednak nie wiedziałem, jak zacząć. Kompletny brak wspólnych tematów... Wyjąłem znalezioną sakiewkę i wysypałem jej zawartość na stół. Kilka srebrnych monet, cienkie blaszki formatu mniej więcej naszej pięciozłotówki. Grosze? Szelągi? Marki? Kto wie... Przedzieliłem stosik na dwie równe części. - To tak na wypadek gdybyśmy się rozdzielili. - Podsunąłem jej kupkę srebra. - Dobrze. - Skinęła głową i schowała do kieszonki wszytej w pasek. - Czy sądzicie... Czy sądzisz, że nam to grozi? - Najwyraźniej katolicy muszą się tu ukrywać. Wizyta księdza w każdym razie utrzymywana jest w tajemnicy. Kiwnęła poważnie głową. - Nasze zadanie... - zaczęła. - To, o którym mówiła nam łasica... Czy też istota udająca łasicę. - Zaczniemy od dotarcia do Trondheim - powiedziałem poważnie. - Tam zorientujemy się, jak odnaleźć Alchemika Sebastiana, i zobaczymy, co dalej. To zwierzę ma niebawem przybyć do miasta. Jedno mnie niepokoi. - Powiedzcie, proszę... - Człowiek, którego szczątki znaleźliśmy w lesie, nie był stąd. Popatrzyła na mnie z uwagą, czekając na dalsze wyjaśnienia. - Pochodził z mojej epoki - uściśliłem. - Znaliście go, panie? - Nie. Poznałem po koszuli podobnej do mojej i po tym, że jeden ząb miał sztuczny, osadzony na metalowym trzpieniu, tak jak się to robiło w moich czasach. - Sądzicie, że on zginął i dlatego powołano nas? Łasica nic takiego nie mówiła. Zamyśliłem się głęboko. - Mogło tak być. Nie wiem. A może to jego nazywali Alchemikiem Sebastianem? Może to jego mieliśmy odszukać.
- Tak... A ten robal... - zmieniła temat. - Skrat. Skąd przybył? - Spojrzała na mnie spod oka. - Nie wiem. Łasica próbowała mi to wyjaśnić, ale nie do końca zrozumiałem. To jakieś miejsce poza naszym światem. - Może na Marsie lub Wenerze istnieje życie. Luna pewnie jest martwa, bo nie widzimy nocą świateł jej miast... Hmmm... No tak, czego się spodziewałem? Wiedza astronomiczna w powijakach. - Ani na Księżycu, ani na Marsie, ani na Wenus nie ma życia - wyjaśniłem. - Skąd wiecie? Nie kwestionowała mojej wiedzy. Zadała to pytanie, bo rzeczywiście była ciekawa. Bystra dziewczyna o chłonnym umyśle. Jak niewiele takich rodziło się w mojej epoce... - Wysłaliśmy tam sondy... Pojazdy automatyczne, mechanizmy - szukałem analogii, które będą dla niej zrozumiałe. - Pobrały próbki gleby i sprawdziliśmy. Nie ma w niej nawet mikroorganizmów... - Zobaczyłem, że nie rozumie. Oż, do diabła... Jak wyjaśnić ideę bakterii komuś, kto nie widział w życiu mikroskopu? - Dobra - westchnąłem. - Wyjaśnię wam to po kolei. Wokół nas w ziemi, drewnie i wewnątrz zwierząt żyją maleńkie żyjątka. Jest ich multum rodzajów. Niektóre wywołują choroby, inne odpowiadają za gnicie mięsa czy kwaśnienie mleka. Niektóre nie robią nic, zjadają tylko resztki. Nasza nauka umożliwiła nam ich obserwację. - Wydaje mi się, iż rozumiem. Czytałam w książce z biblioteki ojca o badaczu Antonie van Leeuwenhoeku, który pod szkłami powiększającymi oglądał dziwne malutkie stworzenia. O tym, że w wodzie żyją różne drobne zwierzątka niewidoczne ludzkim okiem, mówili nam także na pensji. Wielka epidemia cholery w Londynie przed trzydziestu laty była podobno przez nie właśnie wywołana. Po zamknięciu ujęcia wody ustała. Uff... A zatem i mikrobiologii trochę liznęła. A przynajmniej wie z grubsza, o czym mówię. - No więc na tamtych planetach nie ma nawet takich zwierzątek - podsumowałem wywód. - Ani żadnych większych, o istotach myślących nawet nie wspominając. - To skąd w takim razie wzięło się to zwierzę i jego łasica? - zainteresowała się. Mówiłeś, że spoza świata, więc sądziłam, że chodzi ci o naszą planetę. - Wiesz, czym są gwiazdy?
- To słońca, takie jak nasze, tylko oddalone o miriady wiorst. Na przykład Droga Mleczna to wielkie skupisko takich obiektów - brzmiało, jakby odpowiedziała cytatem z podręcznika. - Znakomicie. Nasza nauka zdołała udowodnić, że wokół niektórych z nich krążą planety. Nie zdołaliśmy potwierdzić, czy wśród nich są także podobne do Ziemi, ale uczonym moich czasów wydawało się to oczywiste. - I zapewne z jednej z nich przed eonami lat wystartował pojazd Skrata. A na drugiej planecie, koło innego słońca, złapał tę, którą uwięził w ciele łasicy. - Tak. Z tym że on przybył z jeszcze dalszych przestrzeni. - Darowałem jej teorię o wielowymiarowym wszechświecie. - Odległości pomiędzy nimi są trudne nawet do wyobrażenia. Sądzicie, panie Marku, że zdołał je przebyć? - W pani epoce próbowano lotów balonem. W moich czasach bez trudu można było z Warszawy polecieć do Ameryki samolotem, czyli maszyną cięższą od powietrza, przebywając w kilkanaście godzin przestrzeń tysięcy kilometrów. - Czego? - Yyyy - zacukałem się. - Mil? Wiorst? Mieliśmy inne miary odległości. - Ach tak... - Jeszcze w czasach, zanim się urodziłem, ludzie dotarli na Księżyc. Nasze epoki dzieli około stu pięćdziesięciu lat. Rozumiecie, jaki nastąpił postęp? - Tak. To znaczy nie. Nie jestem w stanie tego ogarnąć umysłem, mogę się tylko domyślać, jak wiele zdołano dokonać. - Skrat i jego towarzysze doskonalili technikę dalekich lotów tysiące lat dłużej niż my. Tego dla odmiany ja nie ogarniam. Mogę się tylko domyślać. Milczała długo, trawiąc to, co usłyszała. - Rozumiem - powiedziała wreszcie. - To oznacza, że będziemy niewolnikami już zawsze. Zaskoczył mnie dziwny i nieoczekiwany skrót myślowy. Musiała zobaczyć zdumienie na mojej twarzy. - Zgodziliśmy się mu służyć. Łasica, która przekazuje nam polecenia, powiedziała, że jest zbudowanym z metalu urządzeniem. Pomyślałam więc, że po pewnym czasie rozwiną jej się sprężyny i stanie. Wtedy my będziemy wolni bez konieczności złamania danego słowa. - Sugeruje pani, że to zwierzę jest nakręcane jak zegar - dopiero po chwili zrozumiałem jej wywód.
- Widziałam u zegarmistrza w Lublinie nakręcaną mysz - wyjaśniła. - Jeśli mieli tysiące lat więcej, to zapewne zdołali udoskonalić mechanizm sprężynowy do tego stopnia, że mógł posłużyć do bardziej użytecznych celów niż napędzanie zabawek. To coś sprawiało przecież wrażenie, jakby faktycznie żyło. Zaskoczyła mnie. Myślała naprawdę szybko, a jej wnioski okazywały się bardzo błyskotliwe. Tylko nieznajomość tematu i próby szukania analogii spychały ją momentami na manowce. - Prawie pani zgadła. Tylko że źródło zasilania... To znaczy źródło mocy pozwalające jej się poruszać jest dużo nowocześniejsze niż zwinięta stalowa sprężyna. - Elektryczność? Tak się to chyba nazywało... - Może nawet energia atomowa. - Westchnęła i rozłożyła bezradnie ręce. Poczułem, jak narasta we mnie zwątpienie. Jak w przystępny sposób wyłożyć schemat i zasadę działania reaktora komuś, kto nie wie, co to jest atom?! - Ujmijmy to tak - westchnąłem. - Nauka poszła bardzo do przodu. Jeśli pani się zgodzi, spróbuję w ciągu kilku najbliższych miesięcy wyłożyć pani podstawy teorii. Oczywiście na tyle, na ile sam je znam i pamiętam. - Z przyjemnością się tego nauczę. To fascynujące. Prosiłabym także o wykłady z historii. Ciekawi mnie szalenie, jak wyglądała nasza odrodzona ojczyzna. - Zgoda. - To, co nazwał pan energią atomową... - Potężna moc. Nie bardzo umieliśmy jeszcze nad nią panować. Pozyskiwaliśmy ją z uranu. Takiego pierwiastka. Kilka gramów dawało tyle ciepła, ile spalenie wielu wagonów węgla. - Wagonów? A, już wiem, takich jak na kolei. Czyli moje przypuszczenia są słuszne zmartwiła się. - Przypuszczenia? - Sprężyna w zegarze kiedyś się rozwija. To zwierzę jest wystarczająco duże, aby pomieścić w sobie choćby kilogram tego... uranu? Widzę, że dobrze zapamiętałam nazwę. A zatem jeśli tylko nie zabraknie jej wody, będzie działać setki, jeśli nie tysiące lat. - Wody? - zdumiałem się. - No, do zasilania cylindrów i tłoków. Ciepło pozyskane z uranu podgrzewa wodę, zamienia ją w parę i zwierzę porusza się jak mała lokomobila? Dobrze zrozumiałam?
- Niezupełnie. - Pokręciłem głową. - Nauczyliśmy się dużo lepiej wykorzystywać ciepło pochodzące z przemian atomowych. Nasze maszyny już nie potrzebowały do tego kotłów, cylindrów, tłoków, a nawet pary. Ale ogólny wniosek wysnuła pani prawidłowy. To coś prawdopodobnie nie zatrzyma się nigdy. Nie za naszego życia. Być może przetrwa w tej postaci tysiące lat... Zmierzchało się. Ksiądz gdzieś poszedł, my mieliśmy dołączyć później. Wyczułem, że chce z kimś pogadać bez świadków, więc nie protestowałem. Wreszcie, gdy noc zapadła na dobre, a na niebie pojawił się księżyc, gospodarz przyszedł i po nas. - Już czas - wymamrotał. - Czas? - zdziwiła się Hela. - Aby iść, jaśnie panienko... Ruszyliśmy. Nasz przewodnik prowadził przez las dziwnie krętą drogą. Pomyślałem, że celowo kluczy, abyśmy o własnych siłach nigdy nie odnaleźli miejsca, do którego nas wiedzie. Szliśmy, coraz częściej potykając się o kamienie i wykroty. Gdzieś w górach zaśpiewał wilk. Głupio czułem się bez żadnej broni... Przydałby się kord albo jakaś spluwa. Wreszcie chłop zatrzymał się. - Jesteśmy na miejscu - powiedział znowu tak niewyraźnie, że ledwie go zrozumiałem. - Na miejscu? - Rozejrzałem się zaskoczony. Staliśmy u stóp wysokiego skalnego urwiska. Wokół ciągnęły się piargi porośnięte tu i ówdzie rachitycznymi krzakami. Było już zupełnie ciemno. - Za mną - rzucił, znikając za sporym blokiem skalnym. - Kościół nasz, jak za pierwszych chrześcijan, pod ziemią ukryty... - w głosie wieśniaka pobrzmiewała duma. Ruszyłem jego śladem i znalazłem się u wylotu jaskini. No i wszystko jasne... Przez chwilę mocował się z krzesiwem, łapiąc iskry do puszeczki z hubką, wreszcie rozdmuchał płomyk i odpalił knot grubej, krótkiej świecy. Wręczył ją dziewczynie, a sam zapalił drugą. W mdłym blasku zeszliśmy pod ziemię. Przejście było wąskie, ale bardzo wysokie, szczelina skalna, której dno stanowiły zaklinowane głazy i gliniaste namulisko, sufit ginął w ciemności... - Bystrzej! - ponaglił nas. Gdzieś z daleka dobiegł jakby gwar wielu głosów. Rozległa komora otwarła się przed nami niespodziewanie. Rozświetlał ją blask kilku świec, kąty tonęły w mroku. Na ścianie przed wiekami wykuto krzyż. Poniżej stał surowy ołtarz z kiepsko obrobionych kamiennych płyt. Wszyscy zebrani, łącznie kilkadziesiąt osób, ubrani byli bardzo podobnie. Wszyscy
osłaniali twarze kapturami, paru miało nawet maski z wyciętymi otworami na oczy. Zrozumiałem w ułamku sekundy. Niedopowiedzenia ułożyły się w logiczną całość. To katolicy. Ostatni katolicy w tej części świata zalanej przez wyznawców Lutra. To do nich przybył ksiądz Jon. Prześladowania ze strony protestantów musiały być surowe i konkretne, skoro aż tak się zakamuflowali. Nasz gospodarz miał rację. Byli jak pierwsi chrześcijanie odprawiający nabożeństwa w grotach i lochach rzymskich katakumb. Spojrzałem na figury świętych stojące w niszach po lewej i prawej stronie krzyża. Wykonano je z drewna, a tu, w wilgotnym lochu, odeszła z nich farba i gipsowa zaprawa, którą rzeźbiarz zamaskował niedoskonałości swojej pracy. Ale nawet teraz widać było na nich ślady siekier. Czy pochodziły z kościoła w wiosce zamienionego na protestancki zbór? Wyniesione nocą, może wykradzione ze stosu sprzętów przeznaczonych do spalenia? Ksiądz Jon przebrany w ornat stał przed ołtarzem. Chyba czekano już tylko na nas. Odwrócił się plecami do wiernych i uniósł ręce. - In nomine Patris, et Filii, et Spiritus Sancti. Amen. Judica me, Deus, et discerne causam meam de gente non sacta... Znałem łacinę. Obudziłem się już z tą umiejętnością wskrzeszony przez łasicę. Znałem ją lepiej niż Jon, wyłapywałem miejsca, gdzie zjadał lub przekręcał końcówki wyrazów. A jednak msza odprawiana w tradycyjnym rycie okazała się dla mnie trudna. Nie znałem formułek. Nie umiałem tekstu odmawianych modlitw. Będę musiał się tego nauczyć, i to jak najszybciej, zanim ktoś poweźmie podejrzenia, które mogą się dla mnie bardzo smutno skończyć. Ksiądz odprawiał nabożeństwo z ogromnym namaszczeniem. Czy była to jego pierwsza msza na norweskiej ziemi? Chyba tak. Patrzyłem na przedmioty, których używał podczas liturgii. Mała srebrna monstrancja poczerniała ze starości, niewielki kielich. Nie wiedziałem, czy przywiózł je ze sobą w sakwie, czy może z pokolenia na pokolenie przekazują je sobie miejscowi katolicy. - Hoc estenim Corpus Meum... Od ilu dziesięcioleci ci ludzie zbierają się tutaj na tajnych nabożeństwach? Jak często? Przypuszczalnie raz na kilka miesięcy... Ilu mieszkańców wsi należy do konspiracji? W grocie widziałem może trzydzieści zakapturzonych sylwetek. A może jest dużo gorzej? Może przyszli z kilku wsi? Czy nasza wiara dotrwa w tej części świata czasów, gdy będzie można ją oficjalnie wyznawać? - Dominus vobiscum. - Et cum spiritu tuo...
Czas... Zatoczył krąg. W tej norweskiej grocie ostatni stali się pierwszymi. Była ciemna noc. Statek puszczony w dryf kołysał się leciutko. Wiatr prawie ustał. Załoga spała, tylko Sadko czuwał na bocianim gnieździe. W kajucie kapitana płonęła świeca. Jej płomień rzucał refleksy na dwie lewantyńskie szklanice z lanego szkła, połyskiwał w czerwonej powierzchni wina, wprawiał cienie na ścianie w taniec. - Jest sposób na uratowanie handlu bałtyckiego - powiedział cicho doradca. - Wymaga ogromnych pieniędzy, ale na szczęście pieniędzy naszych sprzymierzeńców. Po co sami mamy płacić za zwycięstwa? - Hanza nie ma dziś sprzymierzeńców. Wrogowie zwarli szeregi, dawni sojusznicy zbierają się jak kruki nad padliną. Zdychającej szkapie nikt nie da nawet ogryzka jabłka powiedział Peter Hansavritson. - Dlatego nie powinni w ogóle wiedzieć, że są naszymi sprzymierzeńcami. Kapitan spojrzał na Mariusa z ogromnym zaciekawieniem. - Mów, proszę. - Siła Danii pochodzi głównie z tego, że może w każdej chwili zamknąć nasze statki na Bałtyku albo nie wpuścić ich na morze. I w każdej chwili cła mogą wzrosnąć na przykład dwukrotnie. Cła dla naszych okrętów, bo Anglików czy inną swołocz puszczą po dawnej cenie. - Nie ominiemy Sundu. - Jest sposób - powtórzył Kowalik. - Tylko że szalony... - Mów. Marius rozłożył na stoliku mapę zachodniej części Morza Bałtyckiego. - Cieśniny Duńskie. - Zatoczył kółko pałeczką z ołowiu, zostawiając na papierze ciemny ślad. - Możemy je ominąć. Po pierwsze, przez Szwecję. Do jeziora Wetter da się dotrzeć rzeką. Trzeba przekopać odcinek między jeziorami Wetter i Wener. Wszędzie tam jest dość płasko, nie grożą nam pasma wzgórz. Będzie trochę roboty, w razie gdyby natrafiono na wielkie głazy, ale skała powinna być tu dosyć głęboko. - Co najmniej kilkadziesiąt mil... - Kopacze kanałów z Niderlandów mają odpowiednie doświadczenie. Ta droga pozwoliłaby nam wyjść z Bałtyku od razu na Morze Północne. - Szwecja też ma z Hanzą na pieńku.
- Owszem, ale nic tak nie jednoczy jak wspólny wróg. Szwecja to zaścianek Europy, handel z Anglią stanowi dla niej poważne źródło dochodu. Ominięcie cieśnin na pewno ich zainteresuje. - Hanza nie da na to pieniędzy - westchnął Peter. - Nie przekonam hansatagu do tak szalonego przedsięwzięcia. I to na terenie, którego nie jesteśmy w stanie kontrolować. - A po co? Trzeba umiejętnie podbechtać króla Gustawa. Duńskie cła od dawna doprowadzają go do szału. Jeśli dobrze rozegramy tę partię, Szwedzi sami wykopią kanał i sami za to zapłacą. I nawet na tym jeszcze zarobią. A przy okazji i my skorzystamy. Kapitan spojrzał na swego przyjaciela z uznaniem. - Diabelnie chytre - pochwalił. - Jestem pełen podziwu. Ale widzę tu jeden problem: gdy już wykopią ten kanał, zechcą clić nasze towary. - Cła będą na pewno niższe niż duńskie. - A jeśli nie będą? - To będziemy nadal pływali przez Sund. Oni niech się męczą, kopiąc, my wybierzemy drogę tańszą. - Hmm. - To jak ze stołkiem, sam wiesz, kuzynie, że najpewniej stoi zydel oparty na trzech nogach. - Co masz na myśli? - Spójrz tutaj. Ten skrawek lądu, niewielki i niepozorny, to księstwo SzlezwikHolsztyn. Jego władcy walczą z Duńczykami od zarania dziejów, kilka razy zresztą wszczynali wieloletnie krwawe wojny za pieniądze waszego związku... - Wiem. Ale w tej chwili nie możemy sobie pozwolić na taki wydatek. Zresztą są za słabi, by podbić Danię. Nie wiem, do czego zmierzasz? - A gdyby tak namówić ich, by zagrali na nosie Danii i wykopali taki sobie niewielki kanalik, kończyłby się tu, obok Kiel... Pociągnął linię na mapie. Peter patrzył na to kompletnie zdumiony. Jego doradca był albo szaleńcem, albo geniuszem. - Trzy możliwe drogi zamiast jednej - powiedział cicho Marius. - Trzy różne kraje. Dwa mogą się zmówić. Trzy nie dogadają się nigdy. Dania ma dziś monopol. Może ustanowić cła, jakie zechce. Po wykopaniu tych rowów już nikt i nigdy nie będzie miał możliwości zduszenia handlu bałtyckiego. - Wielki Boże... - Wizja oszołomiła kapitana. - I jeszcze jedna droga.
- Którędy? - wykrztusił kapitan przez ściśnięte gardło. - Tu. Od jeziora Ładoga do wybrzeży Morza Białego. Znacznie nadkładalibyśmy drogi, lecz w razie wybuchu wojny w okolicy cieśnin mamy jako rezerwę drogę północną. Niezależną od Szwecji, Danii i Niemców. - Ten szaleniec i zbrodniarz car Iwan... - Carowie przychodzą i odchodzą. Ten też nie będzie żył wiecznie. A Hanza istnieje już ponad połowę milenium. Kanały... - Marius przeszedł w zadumie kilka kroków. - Co roku jest z nimi ten sam problem. Trzeba czyścić. Spuszcza się wiadra na długich drągach, nabiera piachu lub mułu. Robota brudna, bardzo ciężka, mokra. I mozolna. A co za tym idzie, kosztowna. - Można też inaczej. Sypie się dwie groble, wypompowuje wodę, wybiera muł na sucho i rozbiera groble - powiedział Peter. - Tak robiono od wieków. Zresztą z pewnością nieraz widziałeś takie prace u siebie w Gdańsku. - Tak. Oczywiście robi się to u nas inaczej. Nie zasypiemy tamami Motławy, to niemożliwe. Trzeba ręcznie czyścić dno. - Czyli stare, dobre i powolne, choć sprawdzone sposoby? - Przeważnie do oczyszczania dna używa się więźniów. Mnie jednak chodzi po głowie pewien projekt... Kapitan spojrzał zezem na dziwną konstrukcję nakrytą derką. Czuł, że rozmowa nie jest przypadkowa, że chodzi o jakieś usprawnienia i że kuzyn właśnie jemu chce pokazać, nad czym pracował przez ostatnie dni. - Pojedynczym wiadrem nie wybierze się dużo piachu. Trzeba tysięcy zanurzeń, aby oczyścić choćby kilkadziesiąt metrów toru wodnego. - Kowalik znowu się przespacerował. Jeśli chcemy w przyszłości korzystać z kanałów w Szwecji i Szlezwiku, powinniśmy zadbać o to, by ich utrzymanie było jak najtańsze. Inaczej wszystkie prace związane z udrażnianiem toru wodnego po prostu doliczą nam do rachunków. To może być bardziej zabójcze niż cła na Sundzie. - Wymyśliłeś, jak rozwiązać ten problem? - Tak mi się wydaje... Podniósł materię, odsłaniając model. Kapitan długo wpatrywał się w misterną konstrukcję wykonaną z drewnianych beleczek, deszczułek i sznurków. Powoli domyślił się, jak to może działać... - Pogłębiarka. Dwie barki o niewielkim zanurzeniu. Pomiędzy nimi ta pochylnia wykonana z mocnych i dobrze okutych belek - słowa doradcy potwierdziły przypuszczenia
Petera. - Na jej końcu kołowrót. Nie wiadra, ale skrzynki z solidnie obitych metalem dębowych dranic, osadzone na mocnym łańcuchu. Każda z nich wybiera z dna dziesiątą część łaszta piachu. Następnie niesie go ciągnięta łańcuchami tu, nad wodę, przechyla się przez oś na końcu i pozbywa swego ładunku. Wyrzuciwszy piach na tę barkę, wraca w wodę po kolejną porcję urobku. Każdą skrzynkę nawierci się w górnej części, aby woda wypływała, to i lżej będzie ciągnąć. Płaskodenna łódź wchodzi między barki, gdy napełni się piachem, nie trzeba przerywać pracy na dłużej niż pół wachty. Wypełniony statek wyciąga się i zastępuje nowym, próżnym, a ten holuje na głębiny i tam wyrzuca urobek. - Co zapewnia siłę niezbędną do wykonania tak wielkiej pracy? - Peter z trudem odzyskał głos. - Kierat. Tylko nie wiem, czy użyć koni, czy może raczej czterech par wołów. Woły są silniejsze, ale i cięższe. - To niezwykłe - powiedział kapitan. - Jak szybko można w ten sposób czyścić kanał? - Nie wiem. Na modelu, nawet najprecyzyjniej wykonanym, tego nie sprawdzimy. Trzeba będzie zbudować co najmniej jeden dla prób. Co najważniejsze, jeśli będziemy mieli wypoczęte woły w zapasie, można, zmieniając je o zmroku i o świcie, pracować całą dobę, podczas gdy tradycyjne metody uniemożliwiają roboty nocne. - Jest tylko jedno ryzyko. Ten cenny pomysł szybko skopiują nasi nieprzyjaciele. Chyba żeby... - Zaczniemy jako pierwsi - podsunął Kowalik. - Będziemy budować pogłębiarki w stoczniach Gdańska i gotowe sprzedawać wzdłuż całego wybrzeża. Zanim reszta zorientuje się, jak działają, wszyscy będą mieli nasze. - Kilkanaście tysięcy talarów trzeba by wyłożyć na początek - zadumał się Peter. - Ale pomysł wydaje mi się bardzo dobry. Zaiste doskonały. - Najpierw trzeba zbudować jedną i wypróbować w jakiejś mulistej odnodze Wisły. Doradca przeciągnął się, aż mu trzasnęło w stawach. - Gdy będziemy znali możliwości urządzenia, gdy wyeliminujemy wszystkie wady projektu, przyjdzie czas, by zbudować kilka, może nawet kilkanaście takich machin. - Można i nie sprzedawać - rozważał kupiec - lecz zebrać paru śmiałych chłopaków i rozesłać propozycje oczyszczenia kanału. Zamiast płacić ochotnikom lub żywić więźniów, portowe miasto wzywałoby naszą ekipę. Wtedy za, powiedzmy, połowę dotychczasowych kosztów można by zabrać się do roboty. - A może lepiej założyć takie przedstawicielstwo w każdym większym mieście? podsunął Marius. - Ludziom, którzy są na miejscu, łatwiej dowiedzieć się o planowanych
pracach. Łatwiej złożyć propozycję na radzie miasta. A gdyby zaszła konieczność udania się gdzie indziej, barkę pociągnąć może holk... - Co więcej - Peter wstał podekscytowany nagłą myślą - jeśli nasza drużyna będzie czyścić kanały, może uda się wytargować zwolnienia celne! - Sami wykopią kanały, potem będą nam płacić za ich czyszczenie, a my poślemy swoje statki za darmo. - Doradca uśmiechnął się drapieżnie. - Podoba mi się ten pomysł. - Gdy tylko inwestycje na zbożu dadzą nam pierwsze zyski, pomyślimy o tym obiecał Hansavritson. Poranek był po prostu cudowny. Powietrze chłodne i rześkie, jak to w górach, słońce zalewało dolinę swoim blaskiem. Babie lato, niczym w Polsce na początku października... Przyjemnie będzie maszerować szerokim kamienistym gościńcem. Siedzieliśmy w szopie. Hela próbowała znalezionym zgrzebłem wyczesać siano z loków. Nasz gospodarz obiecał niebawem przynieść śniadanie. Przez uchylone drzwi widziałem dym przenikający przez strzechę na jego chacie. Gotował coś, a może piekł? W nocy stoczyłem bitwę z pluskwami, byłem cały pogryziony. Ani Heli, ani naszego kompana ich obecność nie dziwiła, najwyraźniej przywykli do takiego towarzystwa. Książki historyczne, których kilka w życiu przeczytałem, jakoś pomijały podobne realia epoki milczeniem. Ksiądz Jon powoli kartkował grubą książeczkę oprawioną w czarną skórę, modlitewnik, a może brewiarz. - Dziś koło południa dotrzemy do Nidaros - powiedział wreszcie. - Tam będziemy musieli się rozstać, ja pewnie nie spędzę w mieście dużo czasu. Ale znajdę dla was zajęcie i jakiś dach nad głową u moich przyjaciół. - Dziękujemy - odparłem. - Jakoś się odwdzięczymy... W tym momencie w szeroko otwartych drzwiach stanął zdyszany gospodarz. Chciał coś powiedzieć, lecz nie zdążył. Jego oczy nagle spojrzały zezem, źrenice uciekły do góry, a potem mężczyzna runął na twarz. Spomiędzy łopatek sterczał mu kawałek drewna. Nie wiem, jakim cudem natychmiast zrozumiałem, że to bełt kuszy. - Wielki Boże - szepnęła Hela. Ja patrzyłem kompletnie zdumiony. Zaskoczenie było tak głębokie, że całkowicie mnie otumaniło. Ksiądz wykazał się większą przytomnością umysłu. Jednym susem dopadł zabitego i złapawszy za kołnierz, ściągnął go z progu. - Drzwi! - krzyknął.
Czar niemocy prysł. Skoczyłem. Kolejna strzała przeszła mi przez nogawkę spodni, mijając skórę o milimetry. Zatrzasnąłem drzwi w ostatniej chwili. Pchnąłem zasuwę. Duchowny tymczasem podsadzał Helę do otworu prowadzącego na strych. - Przez dach na tył obejścia i do lasu! - zakomenderował. Teraz ja podstawiłem mu dłonie splecione w koszyczek, dziewczyna z góry pomogła się wdrapać... Poradził sobie. Złapałem się za krawędź otworu, podciągnąłem. Kolejny bełt roztrzaskał okno i gwizdnął mi przed nosem. - Za późno, otoczyli nas - dobiegł mnie z góry matowy głos towarzyszki. Ksiądz pomógł mi wejść na strych. Drzwi szopy zatrzeszczały. Spojrzałem na zardzewiały kord, który Jon miał za pasem. Duchowny podszedł do dachu i spojrzał przez szpary miedzy gontami. - Nie damy rady - powiedział bezradnie. - Dostali nas... W jednej chwili cała energia go opuściła. Popatrzyłem i ja. Obejście otaczał tłum wieśniaków uzbrojonych w drewniane widły i kije. Kilku miało miecze i kusze. Pomiędzy nimi zauważyłem także paru obcych. Ubrani byli w dziwne wdzianka, jakby zbroje, ale nie z łusek, lecz z połączonych kółeczkami pasków metalu. Widziałem kiedyś podobne w muzeum. Bechter - coś podpowiedziało mi w głowie. Wojsko... Teraz dopiero poczułem strach. Straszliwy, mdlący lęk. Nagle zabrakło mi oddechu. Poraziła mnie straszliwa świadomość: to po nas przyszli. - Co robimy? - Hela spojrzała na nas, jakby oczekiwała konkretnych instrukcji. - Nie wiem - mruknąłem. - Bronimy się? Gdzieś zarżał koń, a potem szopa nagle runęła. Przypuszczam, że po prostu obwiązali ją liną i pociągnęli przy użyciu kilku szkap, obalając slupy konstrukcyjne. Odruchowo osłoniłem głowę ramionami, ale i tak nieźle oberwałem. Nie zważając na ból, wygrzebałem się z rumowiska z kordem Jona w dłoni. Jednym ruchem podniosłem na nogi księdza, dziewczyna też się już gramoliła. Tłuszcza wpadła na nas w galopie. Zastawiłem się bronią przed jakąś pałką, ksiądz kawałkiem grubej łaty sparował uderzenie cepa. Sekundę później spostrzegłem kątem oka, jak unosi lufę swojej armaty. Strzał huknął do góry, chyba w ostatniej chwili podbili mu broń. Obaj staraliśmy się w miarę możliwości chronić dziewczynę, ale oczywiście było to działanie z góry skazane na niepowodzenie. Kije w dłoniach napastników tłukły nas ze wszystkich stron. Zauważyłem, że Hela wykręca rękę i wyrywa pałkę jakiemuś wyrostkowi. Zrobiła z broni dobry użytek. Wieśniacy, klnąc, odskakiwali poza zasięg kijaszka. Zdołałem zranić dwóch albo trzech, zanim wyrwano, a może wytrącono mi z ręki oręż. Wszystko to trwało krócej niż czas potrzebny, by skreślić te kilka zdań.
Po chwili leżałem twarzą w błocie, a żołnierze, bo i oni wreszcie przyłączyli się do awantury, pętali mi dłonie na plecach grubym rzemieniem. Brutalnym szarpnięciem postawiono mnie do pionu. Usiłowałem się rozejrzeć za towarzyszami, ale silny cios zadany ręką w kolczej rękawicy zniechęcił mnie od razu i na dobre. Potknąłem się, upadłem, uderzając boleśnie barkiem o glebę. Podnieśli mnie ponownie i nie szczędząc kułaków oraz dźgając kijem, zmusili do marszu. Gdzieś za plecami usłyszałem słowa po łacinie. To ksiądz, prowadzony najwyraźniej tuż za mną, odmawiał półgłosem modlitwę „W godzinę śmierci”. W godzinę śmierci... Zabiją nas? Najprawdopodobniej. Skoro starali się wziąć żywcem, zapewne czeka nas uroczy seansik średniowiecznych tortur. Przełknąłem nerwowo ślinę. A może... Raz już przecież umarłem, w Warszawie. Czy łasica wskrzesi mnie ponownie, bym wypełnił misję, którą zlecił mi Skrat? Wątpliwe. Sama mówiła o deficycie energii, który uniemożliwił jej ożywienie Staszka. A zatem to koniec. Pora odejść tam, gdzie trafiła cała ludzkość. Grupa popychająca księdza Jona prawie zrównała się ze mną. Spostrzegłem profil duchownego. Na jego twarzy malował się zupełny spokój... Co, u licha? Naraz zrozumiałem. To siła wiary, to absolutna pewność zbawienia. Jeśli zginie, będzie męczennikiem... I my przy okazji też. Żołnierze pędzili nas w stronę kościoła. Po co? Przecież nie złożą w ofierze na ołtarzu? A może po prostu nie mają innego budynku nadającego się na publiczną rozprawę? Okute żelazem drzwi, liczące kilka stuleci, uchyliły się ze zgrzytem. Napastnicy wprowadzili nas do wnętrza i podcinając zręcznie, rzucili na kolana. Poczułem chłód kamiennych płyt posadzki. Rozejrzałem się. Gołe ściany, jeden krzyż z jasnego drewna, bez figury Chrystusa. Kilka epitafiów, a może płyt komemoratywnych wpuszczonych w mur. Tu i ówdzie spod warstwy wapna przebijały jakby sylwetki postaci. Zapewne po zaprowadzeniu tu protestanckich porządków zniszczono dawne wyposażenie świątyni, a freski czy malowidła ścienne zasmarowano na biało. Wyraźnie widać było też miejsca, gdzie niegdyś stały ołtarze boczne. Zdołałem obejrzeć się do tyłu. Wieśniacy, gnani ciekawością, tupiąc i szurając, zajmowali właśnie ławki. Zaraz też przywleczono trupa naszego gospodarza. Nigdzie jednak nie widziałem Heli. Zabili ją? Uwięzili gdzie indziej? Nagle zmroziło mnie przypuszczenie, że ta hołota właśnie gwałci dziewczynę w jakichś krzakach... Poczułem mdłości.
Wniesiono dwa wyściełane krzesła, zapewne własność miejscowego sołtysa czy kogoś takiego. Zasiedli na nich dwaj mężczyźni. Pierwszy ponury, zbudowany jak zapaśnik, w dziwnej opasce zasłaniającej górną część twarzy, złożył na piersiach potężne łapy rzeźnika. Przez dziury wycięte w masce patrzył na mnie wzrokiem, od którego ciarki chodziły po krzyżu. Drugi, chudy i wysoki, o pociągłej, bladej twarzy, przypominał czarnym strojem stracha na wróble. Nie wiem dlaczego, wyglądał na straszliwego bydlaka. Jednocześnie było w jego sylwetce coś dziwnego, jakby jakieś chorobliwe zniewieścienie. - Ja, Otto zwany Czarnym, lensmann i namiestnik królewski okręgu Nidaros, przybyłem sądzić was za przestępstwa, które popełniliście... Mówił po duńsku. Jego głos brzmiał dziwnie, wysoko i podejrzanie słodko. Kastrat? Cholera wie, sam dźwięk wywoływał we mnie obrzydzenie. Milczeliśmy, bo co, u licha, mieliśmy odpowiedzieć? - Kim jesteście? - zadał pierwsze pytanie. Teraz dopiero spostrzegłem skrybę, który czekał opodal z deską i rysikiem w ręce. Gwałtowne uderzenie obaliło mnie na posadzkę. - Gadać! - warknął ktoś za moimi plecami. - Mnie nic nie uratuje, daję ci dyspensę na wszelkie kłamstwa, ratuj siebie i ją powiedział ksiądz po rosyjsku. Język ten dalece odbiegał od tego, który poznałem w szkole, ale znowu zadziałał dar Skrata... Teraz Jon oberwał. Widać we wszystkich epokach podsądnym nie wolno się porozumiewać... Dźwignęli nas znowu do pozycji klęczącej. Duchowny splunął krwią pod nogi namiestnika. - Ojciec Jon - przedstawił się. - Katolicki ksiądz, osobisty wysłannik biskupa Petrosa z misją niesienia Słowa Bożego i podtrzymywania skupisk wierzących w północnej Norwegii. Na twarzy Duńczyka odmalowało się dziwne, ohydne zadowolenie. Wyglądał teraz jak uśmiechająca się ropucha. - A ty? - Spojrzał na mnie. - Markus Oberech. Zaufany sługa i plenipotent panny Heleny Korzeckiej... - Skąd przybywasz? - Zmrużył paskudnie oczy, zadając to zapewne w jego mniemaniu niezwykle chytre pytanie. - Z Rzeczypospolitej. - Czyli papista? - W oczach lensmanna wyczytałem wyrok.
Zaprzeć się? O kurde, moi przodkowie bronili wiary, a ja... Zawahałem się może na ułamek sekundy. - Nie - odpowiedział za mnie ksiądz. - Tylko ja jestem katolikiem. Oni towarzyszyli mi przypadkiem, nie znając nawet mej tożsamości. Zresztą jako szlachetnie urodzeni i poddani miłościwie im panującego króla Zygmunta Augusta mają prawo do wyznawania dowolnej wiary, w myśl zasady cuius regio, eius religio. Mimo że ciągle byłem w ciężkim szoku, mój umysł zareagował błyskawicznie. Co on powiedział? W Polsce panuje Zygmunt August?! Ostatni z Jagiellonów. Czyli to czasy jakoś przed Stefanem Batorym. Lata sześćdziesiąte XVI wieku? Lensmann wydął pogardliwie wargi. - Rzeczpospolita i jej prawa - prychnął. - Nie musimy ich słuchać, ani nawet szanować. - Obowiązują was odwieczne prawa gościnności. Szlachta zaś ma niezbywalne prawo do wolności osobistej i bez zgody króla Chrystiana nie macie władzy ich więzić. - Jon, jak się okazało, był nieźle oblatany w przepisach. - Twoi bracia, klecho - Otto zwrócił się do mojego towarzysza - spalili w Hiszpanii i Niderlandach setki ludzi na stosach. Ich winą było, że wyrzekli się waszych zabobonów i przystąpili do odnowionego kościoła, którego ojcem duchowym był Marcin Luter. Co na to odpowiesz? - Niewykluczone, że taki właśnie los im zgotowano. Trudno mi potwierdzić lub negować twoje słowa, panie. Nie byłem przy tym obecny. Zebrani ryknęli gromkim śmiechem, a przez twarz lensmanna przemknął cień. Poczerwieniał. Nie do końca rozumiałem specyficzne poczucie humoru tych ludzi i tych czasów, ale widać było, że podsądny solidnie mu dopiekł. - Zgodnie z prawem wydanym przez króla Chrystiana każdy ksiądz katolicki schwytany w Norwegii ma zostać natychmiast zgładzony. Jak ci się to podoba? - Bardzo mi się to nie podoba, ale co z tego? Mój Kościół zwykł raczej pouczać monarchów, którzy błądzą, niż wypełniać ich głupie i bezbożne polecenia. Mimo woli poczułem podziw. Ten skromny duchowny zaimponował mi niezwykłym hartem ducha. W obliczu śmierci potrafił zdobyć się na kpiny z człowieka, który za chwilę pośle go na szubienicę... Zagryzłem wargi, wybronił mnie i Helę bardzo zręcznie, wypadałoby mu jakoś pomóc. Tylko, u licha, jak? - Czy znałeś to prawo? - zapytał milczący do tej pory kat. - Czy mamy rozumieć, że złamałeś je świadomie?
- Tak. Dokonałem tego, nie bacząc na niebezpieczeństwo. Taka była wola mojego Kościoła. - Czy działałeś pod przymusem swojego biskupa? - Wyglądało na to, że oprawca szuka okoliczności łagodzących. - Wola Kościoła jest moją wolą. Dobro Kościoła jest moim dobrem. Moje życie złożyłem w ręce mych zwierzchników. Prawdziwym katolickim królem połączonych królestw Danii i Norwegii pozostaje jego wysokość Chrystian II, podstępnie pojmany i uwięziony. To jego słowo jest dla mnie prawem. Słowa zapisane na papierze przez uzurpatora, samozwańca, szaleńca i heretyka nie powinny być żadnym ograniczeniem dla płomienia prawdziwej wiary. - Nie słyszeliście w waszych barbarzyńskich krajach, że Chrystian II nie żyje? Czy może papież ma inny pogląd na tę sprawę? Och, trzeba było zapewne wysłać mu jakąś część trupa, ale nie zrobiliśmy tego, bo jeszcze uczynilibyście z niej relikwię - szydził. Kmiecie zgromadzeni w sali ryknęli śmiechem. - Tak wy twierdzicie - wycedził przez zaciśnięte zęby Jon. - Dla mnie Fryderyk II pozostaje uzurpatorem i kanalią. Otto zbladł. - To obraza majestatu naszego władcy! - krzyknął, zrywając się na równe nogi. - Wasz król nie został namaszczony świętym olejem. Kim jest wobec papieża? zripostował duchowny. - Takie czasy smutne, że każdy pastuch czy poganiacz świń może ogłosić się władcą, ale jak mówi święty Mateusz: „Bo wielu jest powołanych, lecz mało wybranych”. Tym razem nie szczędzili kijów. Po chwili posadzka kościółka zabarwiła się na czerwono. Spojrzałem spod oka, Jon leżał chyba półprzytomny, krew ciekła mu z ust i rozbitego łuku brwiowego. Wyglądało, że stracił też kilka zębów. Po co ich prowokował w ten sposób?! Nie mogłem zrozumieć, nie byłem w stanie zracjonalizować jego postępowania. Może liczył, że w napadzie szału rozbiją mu głowę i tym samym uniknie bardziej wyrafinowanych katuszy? Albo... Wśród zebranych z pewnością znaleźli się uczestnicy nocnej mszy. Jon, okazując hart ducha, kpiąc w żywe oczy z oprawców, dawał im ostatnią lekcję. Pokazywał, czym jest wiara. Umacniał w buncie. Na sali pojawili się też zagorzali protestanci. Swoją hardą postawą rzucał im wyzwanie. Nie zapomną tego, co widzieli. Będą opowiadać o tym procesie i być może z czasem nabiorą wątpliwości, czy obrali dobrą drogę. - Ty. - Lensmann przeniósł ciężkie spojrzenie na mnie.
- Nie jestem księdzem - zapewniłem. - Przybyłem do waszego kraju gnany chęcią poznania waszych obyczajów i dokonań. - Aha - przyjął do wiadomości i przestał się mną interesować. Ktoś chlusnął cebrzyk wody na mego towarzysza niedoli. Podnieśli go kaszlącego i jęczącego. - Klecho, postanowiłem spalić cię na stosie - powiedział ponuro Otto. - Ale zależy to od ciebie. Jeśli podasz imiona uczestników mszy, którą odprawiłeś w lesie, zapomnimy o ogniach i poprzestaniemy na odcięciu głowy. - Nie znam ich - wycharczał. - A nawet znając... Nie wydałbym swych braci na śmierć z waszych rąk. Pamiętacie, panie, los Judasza? Powiesił się i wypadły mu trzewia. Po śmierci zajął w piekłach miejsce obok Kaina, pierwszego z grzeszników i zabójców. Nie namawiajcie mnie tedy, abym do tego towarzystwa dołączył. Duńczyk w zadumie pokiwał głową. - Tego bałwochwalcę na tortury, potem stos, a jego sługę, czy może przyjaciela spojrzał na mnie z nieskrywaną pogardą - zatłuczcie kijami. - Za co?! - krzyknąłem i tak oberwałem, że aż mnie zemdliło z bólu. Ile mogła trwać ta parodia procesu sądowego? Pięć minut? Bez obrońców, ławników, bez przeprowadzenia dochodzenia, bez możliwości apelacji... Z drugiej strony jacyś konfidenci musieli nas wystawić... Interesowało mnie tylko, po co przywlekli tu ciało naszego pechowego gospodarza, ale moja ciekawość nie została zaspokojona. Żołnierze złapali nas za kołnierze i podduszając, postawili na nogi. Odwróciliśmy się w stronę zbitego tłumu wypełniającego wnętrze świątyni. - To twoja ostatnia szansa na szybką i bezbolesną śmierć. Wskaż swoich braci w wierze! - rozkazał Otto, stając obok księdza. - Nie rozpoznaję nikogo - odparł spokojnie Jon. - W jaskini podczas odprawiania mszy było ciemno. O tej porze roku nawet w Norwegii wcześnie zapada zmierzch... W dodatku skutkiem waszych zarządzeń wszyscy trzęśli się ze strachu i mieli twarze osłonięte kapturami. Być może on znał ich imiona - wskazał brodą wleczone za nami zwłoki chłopa - ale samiście sobie szyki popsuli, zabijając go, i to zdradziecko, strzałem w plecy. Ktoś otworzył drzwi kościoła, wpuszczając do środka słońce. Blask wyzłocił włosy kapłana, a na jego zmasakrowanej twarzy pojawił się uśmiech. Popychając i bijąc, wyprowadzili nas przed świątynię. Rozejrzałem się w nadziei, że wypatrzę dziewczynę, lecz niestety, nigdzie jej nie zauważyłem. Spojrzałem na słońce i naraz
spłynął na mnie dziwny spokój. Umrę to umrę. Trudno, raz już został na mnie wydany wyrok. Fakt, że przypałętał się ten ślimakoid ze swoją latałką i pozwolił zyskać kilka dni odroczenia... A teraz po prostu przyszedł czas egzekucji. Przeżyło się te prawie trzydzieści lat. Głodny nie chodziłem. Nawet dwie dziewczyny pozbawiłem cnoty. Mieszkanie zdołałem spłacić dopiero w jednej piątej, więc to oznacza, że orżnąłem bank koncertowo na ciężkie setki tysięcy złotych. Nie wszyscy mają w życiu tyle szczęścia co ja. Miliony Czeczeńców, Irakijczyków, Afgańców i innych takich zamieniłyby się ze mną natychmiast i bez mrugnięcia okiem. I naraz cała budowana misternie konstrukcja myślowa zawaliła się z hukiem. Instynkt przeważył. Wpadłem jak śliwka w szambo. Gdybyśmy zamiast wędrować razem z księdzem Jonem, ruszyli w swoją drogę... To wszystko wina tej wariatki, zachciało jej się towarzystwa. To wszystko wina tego klechy, zachciało mu się nawracać fanatyków... Opanowałem się. Nie. Dość tego. Jeśli ktoś tu jest winny, to ta hołota, która wlecze nas właśnie na miejsce kaźni. I ja, jako najstarszy z naszej trójki, powinienem wykazać się największą ostrożnością. Wywiedli nas za wioskę. Droga prowadziła przez łąkę, na której spokojnie pasły się dziwnie krępe i kudłate krowy. Pszczoły brzęczały, ostatnie jesienne motyle fruwały nad kwiatami. Gdzieś niedaleko musiał stać kopiec siana, wyraźnie czułem jego oszałamiającą gorzkawą woń. Z pobliskiego lasu dobiegał szum liści i ćwierkanie ptaków. Sielanka. Wydawało mi się, że wszystkie zmysły uległy wyostrzeniu. Zrobiło mi się żal odzyskanego życia, które tym razem już ostatecznie miałem stracić. Tak tu pięknie... Obok soczyście zielonej powierzchni łąki, blisko pierwszych drzew mrocznego lasu, był nieregularny wydeptany placyk. Stała tam drewniana konstrukcja. W ziemię wkopano dwie solidne belki połączone u góry trzecią. Umysł odepchnął od siebie prawdę, dopiero po chwili zrozumiałem, że to szubienica. Opodal niej sterczał ku niebu jeszcze jeden samotny pal. Wokół jacyś oberwańcy gromadzili wiązki chrustu. Spalą księdza żywcem, a mnie... Zobaczyłem, jak jeden z żołnierzy rozdaje towarzyszom kije. Przypominały bilardowe, ale były nieco grubsze. Strach pokonał wszelkie bariery. Zawyłem dziko i rzuciłem się do ucieczki. Zrobiłem może trzy kroki, gdy nagle przed oczyma błysnęło mi oślepiające światło, a potem zapadła ciemność... Peter Hansavritson i Marius Kowalik późnym popołudniem wyszli na pokład „Łani”. Na morzu prawe nie było fali. Wiatr niemal ustał. - Statek na kursie - zameldował Sadko. - Czas i miejsce spotkania zgodne z wyznaczonymi.
- Tak, to „Jaskółka” z Bremy. - Kapitan dłuższą chwilę obserwował zbliżającą się jednostkę przez lunetę. - Mają dobry wiatr i idą w naszą stronę, zaczekajmy zatem. Nie minęło ćwierć wachty i oba żaglowce lekko stuknęły się burtami. Załogi zaraz połączyły je hakami. Peter przeskoczył na pokład „Jaskółki”. Jej kapitan wyszedł z tylnego kasztelu. Obaj wymienili głębokie ukłony. Siepacze króla Danii na ten widok zemdleliby z wrażenia. Na pokładzie stal bowiem sam Heinrich Sudermann, syndyk Hanzy, występujący wobec władców i dyplomatów jako przedstawiciel hansatagu. - Peter! - Mąż stanu uściskał serdecznie kupca. - Ładne kilka miesięcy minęło od naszego ostatniego spotkania. - Morze rozległe, a „Łania” mała - odparł Hansavritson. - Ale złe oko zawsze może nas wyśledzić. Im rzadziej się widujemy, tym lepiej. Boleję nad tym, gdyż towarzystwo tak zacne zawsze jest przyjemnym. - Opowiadaj, bracie. - Sytuacja w Inflantach bardzo zła. Car na zajętych terenach nałożył mordercze podatki. W tej chwili działania wojenne kończą się, lecz wiosną niewątpliwie zostaną podjęte. - Co z żeglugą narewską? - Nieciekawie. Wedle moich informatorów car chce całkowicie kontrolować interesy. Do handlu dopuści tylko swoich popleczników. Mówi się nawet o tym, że będzie wydawał imienne zezwolenia kupcom, którym pozwoli tam przybijać. Wszystko mają kontrolować jego ludzie. Słyszałem też, że o tym, ile komu wolno sprzedać, będą decydowali urzędnicy. - Toż to głupota! - Niewątpliwie. W dodatku, cóż, car niebawem będzie dysponował ogromnymi pieniędzmi. Zechce je z pewnością wydać na dozbrojenie armii. Zagarnie całe Inflanty. Jeśli do tego opanuje Prusy i wystawi flotę wojenną, Hanza nie będzie miała czego szukać w tej części Bałtyku. Jeśli sprzymierzy się z Danią, zajdzie konieczność zlikwidowania kantoru w Visby. Nie wiadomo, czy naszym dzieciom nie pozostanie już tylko handel wzdłuż brzegów między Lubeką a Bremą. Car widzi dla nas jedną przyszłość, krwawą i ponurą. Miejmy nadzieję, że Fryderyk II nie zechce wziąć z niego przykładu. Pomysły durne, a przy tym przynoszące zyski, łatwo się rozchodzą. - Car... - Powiadają, że jest szalony, i na to wygląda. Ale jednocześnie mimo zaćmień umysłu potrafi planować. - Słyszałem, że król Zygmunt August zawarł w Wilnie jakieś tajne przymierze...
- ...z wielkim mistrzem Zakonu Kawalerów Mieczowych Gotthardem Kettlerem wszedł mu w słowo Peter. - Owszem. Spotkali się ostatniego dnia sierpnia. - Warto by się dowiedzieć, co uradzili... - Oto odpis pierwszych piętnastu punktów przymierza i mniej więcej oddana treść reszty, którą zdołano tylko przeczytać. - Kupiec podał Sudermannowi zwój pergaminu. Niestety, mój człowiek nie zdążył skopiować całości, sądzę jednak, że najważniejsze mamy. - Jak to zdobyłeś?! - Mam przyjaciół tu i ówdzie. Obaj milczeli dłuższą chwilę. - Nasze działania nie przynoszą dużych efektów - powiedział wreszcie Peter. Wprawdzie kropla drąży skałę, ale by ją skruszyła, potrzeba całych eonów. A my nie mamy już chyba tyle czasu. - To prawda. Czas Hanzy dobiega końca. Nie wiem, czy my dwaj zdołamy powstrzymać ten proces. - Zapewne nie, ale przecież walczyć trzeba. Hela doszła do siebie z trudem. Głowa bolała ją potwornie, tępe rwanie rozchodziło się z miejsca za uchem. Widocznie tam otrzymała cios pałką, ten ostatni, który pozbawił ją przytomności... Leżała na nierównej kamiennej podłodze, ręce skrępowano jej na plecach. Sznur albo rzemień ciasno oplatał nadgarstki, dłoni prawie nie czuła. A nogi? Wolne. Czyli wzięli żywcem i uwięzili... Gdzie znajduje się teraz? Otworzyła oczy. Ciśnięto ją do jakiejś szopy. Przez uchylone drzwi widziała kraniec wsi i pagórek otoczony tłumem ludzi. W niebo unosił się coraz gęstszy dym. Próbowała się kawałek przeczołgać, ale bolesny kopniak w żebra odebrał jej dech. - Leż, suko! - wrzasnął jakiś, sadząc po głosie, dzieciak. - Bo umrzesz jak tamci! Obejrzała się. Pilnował jej chłopak najwyżej jedenastoletni. Pilnował to trochę za dużo powiedziane, bo bez przerwy wyciągał szyję, by dojrzeć cokolwiek z rozgrywającej się na wzgórzu ceremonii. Jasność myślenia wróciła zupełnie niespodziewanie. - To egzekucja moich towarzyszy! - Spojrzała na chłopaka przerażonym wzrokiem. - Tak. Świętym ogniem ich palą! Przeklętych papistów! Ponownie zemdlała. Helenę ocucił kubeł wody chluśnięty w twarz, po chwili drugi... Zakaszlała i chciała usiąść, ale uniemożliwiały jej to ręce związane na plecach. Stali nad nią trzej mężczyźni. Za nimi tłoczyli się kolejni. Jeden, ubrany w półkożuszek, zapewne był wodzem tej gromady.
Wójt wioski? Drugi, potężnie zbudowany, odziany w czarny płaszcz, przypominał kata. Zadrżała. Trzeci, o twarzy naznaczonej dziwnym zniewieścieniem, odziany był w najkosztowniejszy strój. On też patrzył na nią z niechęcią. - Mistrzu, czy przyjmiesz jako wynagrodzenie tę oto dziewczynę? - domniemamy przywódca wieśniaków zwrócił się do kata. - Co my tu mamy? - z gardła oprawcy dobiegł niski, ponury głos. - Chuda, poobijana, ani cycków, ani dupy... - Jak śmiesz! - krzyknęła Helena, lecz niedbały kopniak w pierś odebrał jej głos. Leżała, dławiąc się i bezskutecznie usiłując zaczerpnąć tchu. Wreszcie gdy była prawie przekonana, że zaraz zemdleje, udało się napełnić płuca powietrzem... - Za chuda, to se odkarmisz. - Bogato odziany machnął dłonią. - Ma dwie ręce, dwie nogi i to, co między nogami najważniejsze, też pewnie jest na swoim miejscu. Cycki z czasem nabiorą kształtów, to i będzie za co złapać. Pora ruszać w drogę, jeśli chcemy być w mieście przed północą. Decyduj, bierzesz jako honorarium czy mają płacić gotówką, a jej w łeb pałką i do ziemi? - Na zmarnowanie szkoda - burknął kat. - Ale na przyszłość pamiętajcie, że zazwyczaj lepiej bywam wynagradzany za swoją pracę. - Spojrzał ponuro na wieśniaka. - Tak, panie. - Ten, jakby przytłoczony ciężkim wzrokiem, wtulił głowę w ramiona. - Suknia niczego sobie, choć trochę ubłocona... - Wójt jednym szarpnięciem postawił dziewczynę na nogi i skinął na dwóch chłopów stojących pod ścianą. - Won, ścier... Uderzenie w twarz sprawiło, że zobaczyła wszystkie gwiazdy. Padł kolejny cios i jeszcze jeden. W ustach poczuła słony posmak krwi. Ktoś poluzował jej pęta, kto inny wykręcił rękę, zmuszając do głębokiego skłonu. Targnęła się rozpaczliwie, czując, jak kilka par rąk zdziera suknię z ciała. Ostatnie szarpnięcie i nagle stała między nimi w samej bieliźnie. Pantalety, dwie nogawki połączone w pasie, odsłaniające pośladki, niemiecki fiszbinowy gorsecik, mocno zesznurowany w talii. Nad nim górna część piersi. Czerwona jak burak zasłoniła biust ręką. - Przyznam, niewiele na niej ciała. - Lensmann boleśnie uszczypnął Helenę w pośladek. - Nie jest to dobry interes, bracie... Odwinęła się, by uderzyć go w twarz, ale kat złapał dziewczynę za nadgarstek i ponownie wykręcił jej rękę, unieruchamiając w iście żelaznym uścisku.
- No, no, mała - mruknął niemal dobrodusznie. - Nie podnoś ręki na królewskiego urzędnika, bo ci ją zaraz odrąbiemy przy samym łokciu. A może i wcześniej paluszki przytniemy obcęgami. Chłopi roześmiali się niczym z dobrego dowcipu. Nic tak nie cieszy jak cudze poniżenie. - Buty też dobre, mało noszone - ocenił oprawca, patrząc na trzewiki Heli. Pchnął dziewczynę na przegrodę oddzielającą kąt pomieszczenia. Za przepierzeniem był kojec, w którym, sądząc po warstwie bobków, trzymano kiedyś kozy. Kat przydusił Helenę, twarda deska gniotła brzuch, gdy wpółwisiała głową w dół. Ktoś usłużnie ściągnął jej ze stóp trzewiki. Najpierw lewy, potem prawy. - Pończochy już podarte, szkoda - powiedział kat po norwesku, a ten, który kradł buciki, korzystając z okazji, klepnął Helę po pupie. - Oj, mistrzu Leifie, na co wam ona, lepiej nam ją zostawcie - zaśmiał się jakiś starzec. - Osiem talarów, na tyle moją robotę przy egzekucji wyceniam. Skoroście mi zamiast brzęczącej monety dali tę kozę, to taka jest jej wartość przez was ustalona - kat bezlitośnie wyznaczył cenę. - Zapłacicie, to ją wam zostawię. Albo biorę markę za każde kolejne pomacanie. - E, za drogo to dla nas - stropił się któryś. - Całą wsią się zrzućcie i wspólnie korzystajcie - zakpił oprawca. - Jeśli tylko wasze żonki się nie dowiedzą. - Baby nie upilnujesz, wszędzie wlezie. A i srebra szkoda. Hela stała przyciśnięta do dech, dygocąc, dusząc się z wściekłości, obnażona na oczach tej bandy sprośnych wieprzy. Wydawało się to jeszcze gorsze niż wtedy, gdy Rosjanie wybili jej szablę z ręki, a potem rozciągnęli na podłodze... - Jak zamierzasz ją zabrać? - rozległ się głos wójta. - Sznurek na szyję, ręce do kija i niech biegnie za koniem? Czy może w worek ją wpakujemy i niech na furce leży? - Pieszo idąc, bardzo nas spowolni - odezwał się lensmann. - Nie macie, dobrzy ludzie, klatki takiej jak na świnie? - Mamy, panie, a juści - ucieszył się któryś chłop. - Jak na obstalunek zrobiona. Pożyczyć możem, w mieście będąc, odbierzem... - Tedy wstawcie na nasz wóz - odezwał się kat. - A co ja z tego będę miał? - Pomacać suczkę po rzyci pozwolę.
Wierzgnęła rozpaczliwie nogami. Straciła równowagę i gdyby nie stalowy uścisk w pasie, zwaliłaby się do kojca. Wszyscy znowu zarechotali wesoło. - E, lepiej nie - stropił się chłopina. - Jeszcze zęby stracę. Ale skoro, mości mistrzu, samiście powiedzieli, że poklepanie markę kosztuje, tedy w gotówce równowartość odbiorę. Kat zaśmiał się, ubawiony widać pomysłowością rozmówcy. Śmiał się dłuższą chwilę, klepiąc się po udach. Reszta zebranych mu wtórowała. - Naści, dobry człowieku. - Sakiewka cicho brzęknęła. - Ino gnój wywal, cobym nie musiał dziewuchy potem w balii szorować! - W mig wszystko przygotuję. Nie minął kwadrans, a wywlekli Helenę z szopy. Wepchnęli do klatki z takim impetem, że uderzyła głową o przednią ściankę. Kat smagnął batem po łydkach, żeby podkuliła nogi, potem zatrzasnął drzwiczki. Ktoś kawałkiem patyka dźgnął w wypięty goły tyłek, wszyscy parsknęli śmiechem. - Dobra, starczy tego theatrum. Nakryjcie to czymś - rozkazał oprawca. - Nie wszyscy muszą wiedzieć, co wiozę. Zaraz narzucili klatkę cuchnącą derką. Sądząc z dalszych dźwięków, szmatę oplatano sznurem. Hela wolno dochodziła do siebie. Poruszyła się, badając miejsce swojego uwięzienia. Tkwiła na czworakach. Sufit gniótł ją w kark, ścianki po lewej i po prawej ograniczały swobodę ruchu. Nie była w stanie obrócić się ani zmienić pozycji. Podłogę klatki zbito z drewnianych okrąglaków, zostawiając między nimi mniej więcej dwucalowe szpary. Drewno, naznaczone świńskimi odchodami, nieznośnie cuchnęło. Helena usłyszała świst bata i wóz ruszył po wyboistej drodze. Teraz dopiero poczuła wszystkie ciosy, które otrzymała... Odetchnęła głęboko. Wściekłość parowała, już nie przeszkadzała myśleć. Pan Marek i ksiądz Jon nie żyją. Opłacze ich później, pomodli się za ich dusze, choć to chyba zbyteczne. Zginęli jak męczennicy z rąk protestantów, zatem pójdą prosto do nieba... Tak czy inaczej, co się stało, to się nie odstanie. Znowu została sama, jak wówczas, po spotkaniu z łasicą. Znowu obudziła się w kompletnie obcym miejscu. I odebrano jej jedynych towarzyszy, których poznała w tym dzikim świecie. Poczuła żal, łza mimo woli zakręciła się w kąciku oka. Starła ją dłonią. O nie. Nie da wrogom tej satysfakcji. Nikt nie zobaczy, że płacze. Dobrze, należy pomyśleć chłodno i logicznie. Przede wszystkim nie wolno się załamywać. Towarzysze nie żyją, więc nie mogą pomóc. Trzeba uciekać samodzielnie... W półmroku panującym pod derką obejrzała uważnie ściankę przed sobą. Pionowe drewniane pręty, średnicy około cala. Sądząc po resztkach kory - sosnowe. Od zewnątrz
nacięto je i w zagłębienie wpasowano dwa pręty poziome, równie grube, ale z innego gatunku drewna. Na łączeniach oplatano rzemieniami z wołowej skóry. Obwiązano na mokro, wysychając, supły skamieniały na amen. Gdyby miała ostry kozik, pewnie powoli zdołałaby je poprzerzynać. Nie tędy droga... Wyłamać drzwiczki? Obejrzała się. Wykonane jeszcze solidniej niż klatka. Zawiasy z grubych pasów skóry... Nie. Jeśli wożono tą klatką świnie, z pewnością jest na tyle mocna, że człowiek nie ma szans jej roztrzaskać. Dziewczyna zagryzła wargi. Podłoga? Też nie... No to wpadła. Na myśl o tym ponownie ogarnęła ją zimna wściekłość. Co za zwyczaje, że byle cham kupił sobie szlachciankę jak owcę na targu. Co dalej? Że zgwałci, to pewne. Widziała wyraz twarzy mężczyzny, gdy taksował ją wzrokiem. Na samo wspomnienie tego poniżenia twarz zapiekła Helę ogniem. A przecież wcześniej... Kilka dni temu, a właściwie za wiele lat... I zaraz euforia wywołana nienawiścią zgasła. Zbrukana jestem, pomyślała. Raz już pozbawiono mnie cnoty, a teraz... Szloch wyrwał jej się z piersi niezależnie od woli. Poczuła łzy na policzkach. A przecież obiecywała sobie, że nie zapłacze... I zaraz napłynęły myśli. Dziwne, obce, nie do końca zrozumiałe. Nie jej. Przypomniała sobie, jak siedzi przyczajona za zwaloną ścianą. Jak przez szczelinę między cegłami patrzy na ponurych żołdaków w plamistych ubraniach. Idą z dziwnymi pistoletami w dłoniach po bruku zasłanym odłamkami szkła i cegieł. Rozglądają się uważnie, jakby bali się otaczających ich ruin. W tym czasie jej palce upychają tłuste, szare ciasto w kawałek żeliwnej rury. Wizja wypaliła się i zgasła. Obce myśli cofnęły się. Zmartwiała ze zgrozy. Co się wydarzyło? To nie pierwszy raz. Jakby ktoś podsuwał jej zupełnie niezrozumiałe obrazy. Czuła, że przedstawiają czasy, które dopiero nadejdą. Czasy, które dla Heleny były przyszłością. Dlaczego? Czy jest opętana? Zagryzła wargi. Póki człowiek żyje według przykazań, nie oddaje się grzesznym myślom, odmawia modlitwy, przyjmuje sakramenty, jego dusza jest niczym zbroja. Jednak gdy popełnia grzech, pojawiają się szczeliny, przez które diabeł może spróbować przeniknąć do wnętrza. A ona zgrzeszyła... To, że utraciła niewinność, chyba się nie liczy. Odbyło się wbrew jej woli i przyniosło jedynie cierpienie. Ale przelała ludzką krew... Pozwoliła, żeby nienawiść oraz chęć zemsty zwyciężyły. Tamten rewolwer, tak bliski, na wyciągnięcie ręki. Może należało odrzucić tę pokusę? Wszak i tak nie miała szans. Cóż, na rozważania teologiczne i rachunek sumienia przyjdzie jeszcze czas. Teraz trzeba myśleć, jak wyrwać się z matni. W tej chwili nie można zrobić nic. Ale żeby zgwałcić, kat będzie musiał wypuścić Helę z klatki.
Zatem trzeba czekać stosownej okazji. A może...? Zamyśliła się. Przypomniała sobie mówiące zwierzę. Czy łasica zdoła ją odnaleźć? Czy może pomóc w odzyskaniu wolności? Za wcześnie o tym myśleć. Na razie musi założyć, że poradzi sobie sama. Zgwałcą? Trudno, nie pierwszy raz... Tak jej widać pisane. Wytrzyma to jakoś. Ważne, żeby nie zabili. Zagryzła wargi. Wytrzyma? Ile jeszcze poniżeń ją spotka? Za jakie winy to kara? Monotonna podróż, zmęczenie, gorączka po pobiciu, bezruch, zimno i duszna, ciasna skrzynia, wszystko to sprawiło, że z wolna popadła w stan dziwnego otępienia, podobnego do snu na jawie... Napłynęły wspomnienia. Las zasypany był śniegiem. Prowadzenie wojny w takich warunkach nie jest możliwe, trzeba czekać do wiosny. Rosjanie zapadli na kwatery po miasteczkach, powstańcy siedzieli w śródleśnej osadzie. Nie wszyscy pomieścili się w chatach, część musiała kopać zmarzniętą glebę, by przygotować sobie ziemianki. Przyjechała późnym zimowym rankiem. Założyła na kopyta klaczy specjalne buty, dzięki czemu koń zostawił ślady podobne do tropu łosia. Przywiozła meldunki, kilka gazet przeszmuglowanych z Galicji, worek wędzonki i drugi, mniejszy, z kaszą. A teraz stoi z rewolwerem w dłoni i celuje do solidnego pniaka. - Musisz nauczyć się szybko i celnie strzelać - mówi brat Heleny. - Nasze powstanie wkracza w nową, ostatnią fazę... Co gorsza, Rosjanie nie będą oszczędzać majątków, których właścicieli podejrzewają o udział w sprawie. Musisz być gotowa, by w razie czego bronić siebie i domu. Wystrzeliła raz za razem sześć kul. Cztery uwięzły w pniu, jedna spłonka nie wypaliła. Jeden pocisk gwizdnął gdzieś miedzy drzewa, Panu Bogu w okno. - Bardzo dobrze - pochwalił. - Kiedy to się skończy? - zapytała, czyszcząc lufę wyciorem. - Kiedy wreszcie wygramy? Uśmiechnął się smutno. - Helu - powiedział ciepło - wojna jest przegrana. Zanim nas do nogi wybiją, trzeba zadać im jeszcze możliwie duże straty, co ułatwi kolejny zryw za kilka lat. Teraz musisz zrobić wszystko, by uratować swoje życie. Ocknęła się, gdy wóz podskoczył na większym wyboju. Słowa brata dźwięczały jej w uszach. Uratować życie. Mogła. Dwa dni konno i przez granicę. Do Krakowa albo Lwowa. A nawet jeszcze prościej, wystarczyło jechać do Lublina. Przyjaciele potwierdziliby przecież, że w ogóle nie opuszczała miasta i nie miała nic wspólnego z wypadkami zachodzącymi na prowincji. Ale przecież nie mogła zostawić majątku. Hmmm. I tak go spalili, ścierwa. Pan
Marek mówił, że potem Rosjanie przegrali, że wróciła wolna Polska. Dość. Wystarczy tych dywagacji. To już minęło. Teraz trzeba słowa brata odnieść do nowej sytuacji. Nauczył ją strzelać z pistoletu. Dziadek pokazał, jak robić szablą. W domu kata zapewne znajdzie się jakaś broń. Zobaczy, wieprz, z kim zadarł... I znowu ta obca część duszy Heleny wynurzyła się z głębin umysłu. Za chwilę coś się wydarzy. Coś oczekiwanego i radosnego zarazem. Palce wgniatają dziwną ampułkę w to jakby ciasto. Trzask pękającego szkła. Zapalnik - coś podpowiedziało jej w głowie odpowiedni, nieznany, choć zrozumiały wyraz. Ręka, obca dłoń, masywniejsza, o bardziej śniadej skórze, wykonuje piękny rzut. Metalowa rura pada prosto pod nogi tamtych trzech. Upiorna eksplozja, krwawe ochłapy lecą na wszystkie strony. Wspomnienie. Dziwne, obce, ale jednocześnie znajome. Pokazujące to samo rozwiązanie. Rozwiązanie, na które już raz przecież wpadła. Są krzywdy i poniżenia, których nie wolno darować. Które zmyć może tylko krew. Kim jesteś? - rzuciła rozpaczliwe pytanie w głąb swojej czaszki. Ale tam nie było już nikogo. Obce myśli zasnęły. Łzy napłynęły Helenie do oczu. Pan Marek, nie, po prostu Marek, tak kazał się nazywać. Dziwny człowiek, urodzony sto pięćdziesiąt lat później niż ona... Brakowało mu manier - epoki, które nadeszły po jej śmierci, musiały odznaczać się straszliwym zdziczeniem i upadkiem obyczajów - lecz mimo wszystko wydawał się porządnym człowiekiem. Wiedział, że jest samotna, więc otoczył ją opieką, niczym starszy brat albo stryj. Nie spoufalał się, zachowywał takt i delikatność, gdy przechodziła chwile załamania. Czuł, kiedy trzeba ją wesprzeć na duchu, a kiedy chce pozostać sama ze swoimi myślami. A teraz wiatr rozwiewa popioły z jego stosu... Kolejny człowiek, którego znała, lubiła i szanowała, odszedł w mrok. A ona? Wtedy... Tam, do czorta! Może i miała strzaskaną nogę, może i straciła dużo krwi, ale przecież chyba zdołałaby się wyczołgać z płonącego domu! Nawet nie spróbowała, tylko od razu zgodziła się służyć temu dziwadłu, które spadło gdzieś z odległych gwiazd. I w rezultacie znalazła się tutaj. W obcym miejscu, w obcym czasie... Sprzedana katu jak jałówka na targu. Jedzie w klatce, nie wie, co ją czeka, ale na pewno nic dobrego. Miała wybór i najwyraźniej wybrała źle. A może jednak nie? Zdołałaby uciec? Na pewno? Ze złamaną nogą, z raną pod obojczykiem, z bezwładną prawą ręką... Po stromych schodkach w dół, na parter. Przez całą szerokość saloniku na ganek. Zdążyłaby uciec przed ogniem? Wolne żarty. Tamci dwaj, zdrowi i silni, bardzo się spieszyli. A nawet jeśli, przyjmując, że znalazłaby się na ganku, czy półsotnia dragonów odjechała, czy czekała na
swoich oficerów? Bo jeśli stali na podjeździe, dobiliby ją i rzucili ciało w ogień. A jeśli odjechali? Czy zdołałaby znaleźć jakiegoś wiernego sługę, który by się nią zaopiekował? Czy wcześniej padłaby martwa z upływu krwi? Czy może podbuntowani chłopi zatłukliby ją drągami i cepami w polu albo wydali z powrotem prosto w łapy najeźdźcy? Chyba postąpiła słusznie. Służba u nieziemca była jedynym rozwiązaniem. Jedynym dającym nadzieję na ocalenie życia. Czyli wybór dobry, tylko potem wszystko się poplątało. Bez pomocy tej istoty umarłaby tam na poddaszu. A tak te kilka dni, które przeżyła, cudowna jesień w górach Norwegii, nocna msza, to wszystko jest darem. Co dalej? Nic dobrego, ale niewykluczone, że uda się raz jeszcze ujść z życiem. A zatem opłacało się. Trzeba przetrwać nadchodzącą falę, potem pewnie będzie lepiej. Wóz wtoczył się gdzieś i zamarł. Zrobiło się ciemno. - Wyprzęgaj konia, Marv. Ino szparko, ruszasz się jak mucha w gównie - usłyszała z daleka głos oprawcy. - Co też ciekawego przywieźliście, mistrzu? - głos mógł należeć do jej rówieśnika. Bydlątko jakieś? - Bydlątko? Dobrześ trafił - roześmiał się kat. - W stosownym czasie obaczysz. Napój kobyłę, daj owsa. Daleka droga za nami. - Tak, mistrzu. Kroki i ciężkie człapanie wyprzęgniętej szkapy oddaliły się. Hela zadrżała z zimna i strachu. Czuła, że niebawem się zacznie. Tymczasem mijały długie minuty i nic się nie działo. Zachodzące słońce barwiło mętne wody Bałtyku a purpurowo. Marius pogładził burtę. „Łania” ruszyła w podróż, może tysięczny raz, odkąd została zbudowana, opuściła bezpieczny port. Nieznani szkutnicy stworzyli ten żaglowiec dwa stulecia temu. Budowali go jak Arkę Noego, z lekkiego cedrowego drewna wyciętego w górach Libanu, z twardego niczym stal dębu rosnącego w Polsce, z białej jak mleko karelskiej brzozy, miękkiej, choć niezwykle elastycznej. Wszystkie elementy, najdrobniejsze nawet deseczki, trzykrotnie zanurzyli we wrzącej oliwie. Nie użyli ani jednego gwoździa, każdy element spasowali dzięki naciętym w drewnie zamkom. Każdy kołek i każde gniazdo nagwintowali. „Łama” oparła się zwycięsko setkom burz. Nieraz ściągano ją ze skał i mielizn. Przetrwała czternaście bitew i potyczek morskich. Teraz dopiero nadchodził jej kres. Statki prujące fale Bałtyku były szybsze i bardziej zwrotne. Za pięć, może dziesięć lat nadejdzie pora, by kupić nowy żaglowiec. „Łania” zostanie wyciągnięta na brzeg,
rozmontowana. Z jej drewna rzemieślnicy wykonają kilka rzeźbionych gdańskich szaf. Maszt posłuży jako bierzmo kamienicy. Reszta, wszystkie nieprzydatne już kawałki spłoną pod kuchnią... Mieli dobry wschodni wiatr. Dwaj marynarze postawili główny żagiel. To oni uratowali Kowalika w Visby z rąk duńskich ceklarzy. Pochodzili z Nowogrodu, mimo carskiego zakazu opuścili miasto i zaciągnęli się na „Łanię”, gdy ta odpoczywała w porcie w Rewlu. Podobno byli braćmi, choć trudno chyba o braci bardziej niepodobnych do siebie. Borys, potężny i zwalisty jak rosyjski niedźwiedź, ochoczo brał się do każdej najcięższej nawet pracy. Sadko, drobny, szczupły, niziutki, był za to wyjątkowo szybki w robieniu szablą. Tylko grube brwi i blisko osadzone błękitne oczy zdradzały pokrewieństwo. Doradca musiał przyznać, że dobrze mieć dwóch takich za plecami, czy to w szczerej rozmowie z opornym dłużnikiem, czy to w portowej bitce... Peter Hansavritson wyszedł na pokład. Pod pachą trzymał sporą drewnianą tarczę. - Już czas - powiedział. Sadko przystawił drabinkę i szybko wykręcił śruby mocujące do kasztelu godło statku. Któryś z marynarzy wspiął się na maszt i zręcznie podmienił powiewające proporce. Tak, przyjacielu - powiedział kapitan. - Nie ma już „Srebrnej Łani”. „Lew” z Elbląga pod dowództwem kapitana Siegfrieda Wursta płynie do Anglii z ładunkiem polskiej rudy w beczkach. - Rozumiem. - Kowalik skłonił głowę. - A gdy miniemy Sund? - Wtedy pomyślimy, które kolejne godło zaczepić. - Peter zasłonił jedno oko opaską. W szerokim pruskim kapeluszu i skórzanych spodniach wyglądał zupełnie jak rodowity Niemiec. Sen. Dziwny sen, obcy, pochodzący z tej niepokojącej mrocznej przestrzeni, którą Helena czuje głęboko w duszy... Stoi przed lustrem. To nie jest jej odbicie. Z tafli zwierciadła spoziera chuda dziewczyna o zapadniętych policzkach. Grube, zrośnięte brwi, czarne, błyszczące oczy. Koszula nocna dziwnego kroju, pod nią rysują się kształty ciała... Nieznajoma jest mocniejszej budowy, pierś też ma bardziej obfitą. Ciut starsza, wygląda na osiemnaście, może dziewiętnaście lat, ale jej spojrzenie zdradza, że przeżyła rzeczy, które uczyniły ją nad wiek dojrzałą... Dorosła szybko, zbyt szybko. A teraz jej życie dobiega już kresu... Hela obudziła się rozdygotana. Przetarła czoło zroszone zimnym potem, bezsilnie szarpnęła się w klatce.
Kim jesteś? - zadała w myślach pytanie. Kim ja jestem? Odpowiedziało jej milczenie. Żaden głos nie odezwał się w głowie. Od wielu godzin tkwiła w bardzo niewygodnej pozycji. Kolana odgniecione przez belki z dna skrzyni, ścierpnięte ramiona... Kręgosłup, którego nie mogła wyprostować... Słabszym echem odzywały się obite żebra, guzy na głowie oraz liczne zadrapania i siniaki. Spuchł jej prawy policzek, ale tyle razy dostała w twarz, że nie dziwota. Do tego wszystkiego czuła straszliwe parcie na pęcherz. Narastało z wolna, podstępnie, aż powoli stało się torturą nie do zniesienia... Jak się za długo trzyma, to i nerki potem chorują, przypomniała sobie słowa starej klucznicy. - A wszystko jedno! - mruknęła z rezygnacją. Ulgę poczuła natychmiast. Wraz z nią wróciło racjonalne myślenie. Klatka stoi w szopie. Jest późny wieczór, a może już noc. Nikt się nią nie interesuje. A zatem można domniemywać, iż oprawcy zjedli kolację, a następnie utrudzeni poszli spać. Pewnie zostawiają tak aż do rana. Trzeba uciekać. Teraz, za wszelką cenę. Później może być już tylko gorzej i trudniej. A zatem do dzieła! Pręty z przodu i po bokach już obejrzała. Mocne, sama klatka wygląda na dość nową. Nie można liczyć, że któryś jest spróchniały. Dla sprawdzenia szarpnęła silnie. Ani drgnęły. Zaczęła pchać, zapierając się nogami. Na łączeniach konstrukcja wydawała się najsłabsza. Może tam uda się ją uszkodzić? Drewno skrzypiało, ale nie poddawało się. Zupełnie jakby próbowała się ze ścianą. Nie, nie ma szans. A drzwiczki? Zatrzasnęli i zapewne zamknęli je na skobelek. Kłódka albo przetyczka... Może zamknięcie nie jest bardzo solidne? Świnie ładowali tak jak ją - głową. To silne zwierzęta, ale atakują głównie do przodu. W przeciwieństwie do koni nie umieją chyba kopnąć mocno w tył. Za to ona potrafi. Zaparła się stopą o drzwiczki i pchnęła z całej siły. Nie jeden skobelek, co najmniej dwa. Odczekała chwilę i pchnęła znowu. Jeśli nie puszczą zasuwki, czy co to jest, to może uda się wyrwać zawiasy? Figę... Z drugiej strony nie bardzo ma się o co zaprzeć. Gdyby udało jej się obrócić na plecy, oprze się o przeciwległą ściankę i wtedy może z całej siły obunóż... Spróbowała zrealizować swój plan. Niestety, było za wąsko. Ramiona zdołała skręcić, ale uda i miednica nie chciały się zmieścić. Co dalej? Gdyby mogła obrócić się twarzą do drzwiczek, może wysunęłaby rękę przez jakąś szparę i otworzyła. Sięgając wzdłuż boku, przy maksymalnym skręcie ciała, zdołała jedynie obmacać krawędź od środka. Gdyby miała nóż, mogłaby przeciąć górny pasek skóry, robiący tu za zawias.
Nóż... Gorset z tyłu ma wszyte metalowe planszetki. Blachę można potem naostrzyć, trąc jedną krawędź o drugą. Tylko że w tej pozycji nie zdoła ich wyrwać. A gdyby wyciągnąć fiszbin? To solidna kościana igła. Tylko nie ma czym naostrzyć. Złamać? Rozszczepić wzdłuż? Krawędzie będą jak brzytwa... Przewrócić klatkę? Szansa, że rozleci się od zwykłego upadku na bok jest żadna, ale wtedy będzie można przynajmniej lepiej operować nogami. Hela spróbowała uderzyć całym ciałem w jeden bok. Konstrukcja ani drgnęła. - Krucafuks! - szepnęła ze złością najgorsze przekleństwo, jakie przyszło jej do głowy. I naraz zamarła. Głupia jest i tyle! Przywykła do gorsetów sznurowanych na plecach, a przecież tamtego fatalnego ranka założyła najnowszy, niemiecki, sprowadzony tuż przed powstaniem z Berlina. Sznurowany, a jakże, ale przecież dla wygody kobiety ma z przodu zwykłe haftki. Jak mogła o tym zapomnieć? Dziesięć sekund później uwolniła się z tej części bielizny. Niestety, nadzieje okazały się płonne. Wzmocnienie, do którego przynitowano kółeczka, wykonano z cienkiej mosiężnej blaszki, a ją z kolei wszyto głęboko w tkaninę. Zacisnęła zęby. Co za pech. To na nic. Musi czekać niczym owca przywieziona na rzeź. I nagle, zupełnie nieoczekiwanie, rozpłakała się. Szloch dławił ją w gardle, spazmy wstrząsały piersią. Płakała z bezsilności, jak wtedy, gdy dowiedziała się, że nic już nie da się zrobić, że Rosjanie dopadli i wyrżnęli oddział jej brata. Skrzypnęły drzwi. Powiało chłodem. Hela się ocknęła. Potrząsnęła głową, by szybciej dojść do siebie. Usłyszała szmer opadającego sznura, a potem ktoś jednym szarpnięciem ściągnął derkę z klatki. Zmrużyła oczy porażone nagłym blaskiem. Dopiero po chwili zza wpółprzymkniętych powiek mogła przyjrzeć się otoczeniu. Rzeczywiście, klatka znajdowała się w czymś w rodzaju szopy, może wozowni. Na ścianach wisiały kołki na uprząż, na lewo od wozu widziała solidne sanie. Naprzeciw klatki stała trójka ludzi. Starsza kobieta o dziwnej, rybiej twarzy i nieruchomych oczach rzeźnika, kat oraz płowowłosy, pryszczaty wyrostek. To on trzymał mosiężny lichtarz, w którym płonęły trzy krzywe woskowe świece. - No proszę - zarechotał obleśnie oprawca. - Sama się rozebrała. Chyba spodoba jej się nowe zajęcie. - Wyciągnijcie ją - poleciła baba. - Niech się przyjrzę temu wycieruchowi. Trzasnęły drzwiczki, Hela uderzyła o podłogę klatki, gdy dwie pary rąk jednocześnie szarpnęły ją za nogi. Nie zdołała nawet podeprzeć się rękami czy w inny sposób złagodzić upadku, dłonie nie chciały jej słuchać, w zdrętwiałych przedramionach czuła mrowienie. W
następnej chwili zrzucili ją na ziemię. Tym razem zdołała jakoś wylądować, jak kot - na cztery łapy. Ostre szarpnięcie za włosy podniosło ją do pionu. Nabrała w płuca powietrza, ale niedbały cios przez głowę sprawił, że wydała tylko przeciągły, żałosny skowyt. - Milcz - warknęła baba. Złapała ją boleśnie pod brodę i za włosy, a potem poderwała głowę, by spojrzeć w oczy. Sądząc z jej ruchów, miała dużą wprawę w obezwładnianiu innych. - Ależ gęba niewydarzona - mruknęła. - A to ciało? - Popatrzyła na piersi Heli. - Co to ma być? Zagłodzona wiewiórka? - Podtuczymy - mruknął kat. Teraz on złapał dziewczynę za włosy. - Nie zarobimy na niej nawet tyle, żeby opłacało się karmić. Stary a głupi, te chłopy zawsze wcisną ci jakieś barachło. A to cielaka, który wyglądał jak utuczony, a ty żeś durny nie poznał, że wzdęty od świeżej trawy, a to kurę, co zdechła po trzech dniach, a to źrebaka z ochwatem, a teraz to... Kto się na to połakomi? Niespodziewanie capnęła dziewczynę za pierś i ścisnęła. Hela krzyknęła i odwinęła się, by uderzyć kobietę w twarz, ale kat tylko wzmocnił chwyt na włosach. - Rączki jak u panienki ze dworu. - Baba zmiażdżyła dłoń dziewczyny w swoim potężnym łapsku i oglądała opuszki palców. - Zresztą i tak nie ma tyle roboty w domu, żeby ją do czego posadzić. Starczy, że muszę utrzymywać tego nieroba. - Jakby pieszczotliwie trzasnęła chłopaka w ucho. - Mamy ją żywić za bezdurno do wiosny? Daj jej w łeb i idziemy spać, rano się zakopie. Hela szybko i rozpaczliwie analizowała sytuację. Gdyby tak kopnąć chłopaka z całej siły kolanem między nogi. Upuści świecznik, zapadnie ciemność. Nie, nie zdoła się wyrwać, kat trzyma w dłoni dobre pół metra jej warkocza. - To zawsze zdążymy - burknął mistrz. - Do tego niewychowana. Tygodnie miną, zanim wybijesz jej z głowy głupie myśli. - Wytresuję jak suczkę. - Zaśmiał się ochryple. - Marv mi pomoże, niczym się nie przejmuj. Zresztą i tak się opłaciło. Widziałaś suknię, którą dałem Onofrii? Czysty jedwab, hartowana, a jaki kolor... Kilkadziesiąt talarów trza by dać w Christianii za materiał, a jeszcze i uszycie przecież kosztuje. Już choćby dlatego warto było ją wziąć. Buciki znoszone, ale też jakiś tam grosik warte. - To trza było suknie zabrać, a ją zaciukać po drodze i gdzieś kamieniami padło przywalić. Tak tylko kłopot. Utopisz w beczce, to za miasto trza wynosić.
- Wyciśniemy z niej, co się da. Wiesz przecież, są tacy, którzy potrzebują krew oczyszczać... - No może i tak. - Kobieta jakby odrobinę złagodniała. - Zbadać by trzeba... Kat poprawił uchwyt, a potem drugą ręką z całej siły nacisnął szczękę dziewczyny. Musiała otworzyć usta. - Świeć, Marv! Chłopak podszedł bliżej. - Zęby nawet w porządku - mruknęła kątowa, szponiastym palcem odciągając na bok wargi, a potem policzek dziewczyny. Dała znak ręką i w następnej chwili Helę rzucono naprzód przez burtę sań. Uderzyła czołem o deski siedzenia, aż zadudniło. Poczuła, jak kątowa przyłożyła ucho do jej pleców. - Oddychaj, ścierwo - warknęła. Złośliwie wstrzymała powietrze, lecz ułamek sekundy później poczuła na pośladkach takie smagnięcie batem, że pomysł o oporze wyparował jej z głowy. - Głęboko! Następne polecenie wykonała już bez szemrania. W nozdrzach czuła zapach krwi. Widać od uderzenia rozbiła nos. Czuła znajome łaskotanie w kącikach oczu, ale zacisnęła z całej siły zęby. Nie zobaczą jej łez. - Płuca zdrowe chyba - mruknęła baba. - Marv, pasy. Hela nie wiedziała, co się dzieje, aż do chwili, gdy poczuła dotyk rzemieni pod kolanami. Próbowała się szarpnąć, jednak nic jej to nie dało. Trzymali mocno i w sposób wskazujący na sporą wprawę. Nie jestem pierwsza, pomyślała. Co się stało z poprzednimi? Co planują? Czyjeś palce majstrowały przy tasiemce od jej pantaletów. Szarpnęła się raz jeszcze. Marv kolejnym pasem przymotał ją pod pachami do deski, na której leżała. - Proszę - jęknęła po duńsku, ale następny bat zamienił jej głos w rozpaczliwy wrzask. Drgnęła konwulsyjnie pod dotykiem grubych i twardych palców. Szarpała się z całych sił, usiłując uniknąć ich nacisku, lecz oczywiście nie udało jej się. - Czysta, żadnych śladów choroby. - Znienawidziła ten głos. - A do tego jeszcze dziewica... Cala trójka ryknęła śmiechem. Myśli w głowie Heli zawirowały. Poniżenie w trakcie tego badania, ból licznych ran i stłuczeń, zniewolenie, wszystko to zbladło wobec zdziwienia...
A więc jestem virgo intacta... - pomyślała zalana nagłym szczęściem. Zostałam wskrzeszona nie tylko zdrowa i bez ran, ale jakby nic się nie stało. Jakby... - Tak sobie myślę, Marv, jak na ciebie patrzę - rozległ się głos oprawcy - ty to chyba jesteś jeszcze prawiczek? Zamarła. - Tak, mistrzu - głos był tak służalczy, że aż obrzydzenie brało. - Wiernie służyłeś przez ostatnie miesiące, myślę, że czas, byś stał się prawdziwym mężczyzną. - Dziękuję, mistrzu! Hela wydała z siebie wrzask, który obudziłby umarłego i zaraz umilkła zakneblowana kulą uszytą ze skóry. Usiłowała wyrwać się z pęt i uścisku, uciec, potem chciała rozbić sobie głowę, waląc nią o deskę, ale nawet to jej uniemożliwili. Znowu, pomyślała z rozpaczą. Jakby mało było jednego... Ból i potworne poniżenie oszołomiły ją kompletnie. Odebrały zdolność logicznego rozumowania. Nie mogła uciec, nie mogła się zabić. Co najgorsze, nawet nie straciła przytomności... Wtem wszystko się skończyło. - Ech, dzieciaku, dzieciaku - zaśmiał się kat. - Gdzieś się tak spieszył i po co? Co nagle, to po diable. Trzymaj ją, stara, pokażę smarkaczowi, jak się to robi... Tym razem bolało dużo bardziej i dużo dłużej. Na szczęście jej dusza zaczęła uciekać. Wszystko, co się działo, dziwnie mało ją obchodziło, traciła czucie w ciele. Obleśne posapywanie oprawcy docierało gdzieś z daleka, jakby uszy miała zatkane watą. Coraz mocniej szumiała jej krew w skroniach i wreszcie przyszło wybawienie. Świadomość zgasła. W mglisty poranek duńskie brzegi cieśniny ledwo majaczyły w oddali. „Łania” sunęła wolno, popychana leniwymi podmuchami słabego wiatru. Nad pokładem przeciągnął klucz dzikich gęsi. - Wygląda na to, że mamy problemy - powiedział kapitan, obserwując przez perspektywę płynący ich śladem statek. - To „Modry Gryf”, duński okręt wojenny. Sadko zdusił wulgarne rosyjskie przekleństwo. - Idą pod pełnymi żaglami i mają dobry wiatr - powiedział. - W każdym razie lepszy niż my. Za pół wachty będziemy w zasięgu ich dział. Bronimy się czy uciekamy? - Nic nie możemy zrobić. - Kapitan pokręcił głową. - W dodatku wydaje mi się, że to nie koniec niespodzianek.
Uniósł lunetę i zaczął lustrować nią horyzont. Nie mylił się. Daleko przed nimi, przy brzegu, skryty dotąd we mgle cumował kolejny statek. Jego załoga właśnie stawiała żagle. - Przetną nam drogę - odezwał się milczący do tej pory Borys. - Pytanie tylko, czy zniszczą nas z dział, czy też zechcą brać żywcem. A może...? - Spojrzał na ciemniejącą w oddali kreskę lądu. - Nie zdążymy - odparł Hansavritson. - Będzie, co ma być. A może nic nie będzie... Zamyślił się i sięgnął do kieszeni po różaniec. Przez następną wachtę płynęli naprzód, popychani słabnącym wiatrem. Żaglowiec idący ich śladem został wyraźnie z tyłu, za to ten na przedzie rzucił kotwicę pośrodku toru wodnego. - Zagonili nas w sak - mruknął Sadko. - Tak czy inaczej, żywcem nie damy się wziąć. - Nie damy! - potwierdził kapitan. Podpływali. Okręt stojący na kotwicy wywiesił na rei sygnał do zatrzymania. - Zwinąć połowę żagli - polecił Peter. - I spokojnie, może chcą tylko skontrolować albo nałożyć cła... Duński żaglowiec wykonał lekką korektę ustawienia. Odwracał się burtą. Klapy zasłaniające strzelnice miał podniesione. Działa patrzyły na kupców czarnymi wylotami luf. Wrogowie widać chwilowo nie przewidywali abordażu, wysłali bowiem łódkę. Dziewięciu marynarzy wiosłowało równo, na ławkach siedziało trzech urzędników. Kapitan zagryzł wargi. - Rzucić trap - polecił. Urzędnicy wdrapali się na pokład. - Czym mogę służyć? - zapytał Hansavritson, wychodząc im na spotkanie. - Nasz „Lew” był już kontrolowany, towar, który mamy w ładowniach, został oclony. Tu są kwity opłat... - Peterze Hansavritsonie - odezwał się najwyższy i najbardziej ponury - z rozkazu króla Danii Fryderyka II zostajesz aresztowany, a twój statek i towar konfiskujemy... Donośny chlupot i wrzaski zagłuszyły jego słowa. Urzędnik odwrócił się zaskoczony. Marius Kowalik z niewinną miną stał przy relingu i spoglądał w dół, gdzie duńscy marynarze właśnie gramolili się do łódki. W ręce trzymał marynarski tasak. - Lina trzymająca drabinkę była, zdaje się, źle zamocowana - powiedział Peter. Przepraszam najmocniej za to karygodne niedbalstwo. Wracając zaś do mojego aresztowania, nie zamierzam mu się poddać. Jestem członkiem Hanzy. Pokój wieczysty, który nasi przodkowie podpisali w Strzałowie roku Pańskiego tysiąc trzysta siedemdziesiątego, daje mi
prawo swobodnej żeglugi przez Sund. Ponieważ zaszło tu najwyraźniej jakieś poważne nieporozumienie i nie wszyscy urzędnicy celni wiedzą o tym przepisie, zechcą panowie towarzyszyć mi w dalszej podróży jako gwaranci bezpieczeństwa, a po drodze ewentualnym nadgorliwcom rzecz wyłożycie. - Czy ty sobie, człowieku, z nas kpisz?! - ryknął drugi z nieproszonych gości. - Być może istotnie żarty sobie czynię. - Oczy Hansavritsona zabłysły ponuro. - Ale to wyście zaczęli. - Mamy więc... - Uznajcie, że jesteście moimi więźniami. Tymczasowo. Po wyjściu z cieśnin wysadzę was gdzieś na ląd i pożegluję dalej do Anglii. - Czyś ty się, kupcze, szaleju najadł?! - Celnik sięgnął odruchowo do pasa po kord. Za plecami zwierzchnika jak spod ziemi wyrósł Sadko. W ręce trzymał muszkiet. Kawałek lnianego sznura wetknięty w zamek lontowy żarzył się leciutko. - Nie radzę - warknął ponuro po niemiecku. - Zardzewiałymi siekańcami utytłanymi w gnoju nabiłem. Nawet jeśli wyżyjecie, w gębie takie dziury wyropieją, że rodzona matka was nie pozna. - Czy wyście się cykuty opili? Dwadzieścia armat w was mierzy - syknął trzeci Duńczyk. - No i co z tego? - Peter wzruszył ramionami. - No, wystrzelić mogą... - Pod jego świdrującym spojrzeniem nieproszony gość stracił rezon. - No i? - Czemu udajecie głupiego? Zatopią was. Rozbiją na drzazgi i ochłapy mięsa. Nawet nie będzie czego pochować. Węgorzom uczta i tyle. Resztki drewna fala na brzeg wyrzuci. - Ech, nie. Jeśli wystrzelą, to przecież wy zginiecie pierwsi. Nie zrobią tego, póki jesteście w moich rękach. A zresztą może i zrobią. W sumie mają prawo. Świadomość, że giniemy razem z wami, rozrywani kulami na ochłapy, z pewnością sprawi, że lżej wam będzie umierać. A teraz przekażecie rozkazy kapitanowi tamtej łajby. Ma zawracać. - A jeśli odmówimy? - Urzędnik wywinął pogardliwie wargi. - Zabijesz nas? - A dlaczego by nie? Na początek powieszę jednego na rei, żeby pokazać, iż podchodzę do problemu swobodnej żeglugi przez Sund z należytą powagą, z szacunkiem, jaki winienem okazać porozumieniom, które Waldemar IV, czcigodny poprzednik waszego króla, zawarł z Hanzą. Przypomnę zarazem, iż jeden z punktów mówi o tym, że nie wolno
zatrzymywać kupca na morzu, gdyż ten, kto żegluje, jest wolny. Podobnie jak każdy kapitan ma prawo do życia lub śmierci każdego, kto postawił stopę na pokładzie jego statku. Dowódca Duńczyków przełknął nerwowo ślinę. - Jeśli to nie pomoże i wasi kompani nadal będą mieli wątpliwości, zginie kolejny z was... Jego śmierć dla odmiany będzie dowodem, że szanuję waszego władcę i jestem doprowadzony do wściekłości faktem, iż byle urzędniczyna podważa wieczysty pokój, który Dania z własnej inicjatywy zawarła z Hanzą. Ktoś postronny może przy tym pomyśleć, że lubię napawać swe oczy cierpieniem moich wrogów. Długotrwałym, straszliwym cierpieniem. - Twarz Hansavritsona przybrała rozmarzony wyraz. - Ty chyba kpisz sobie! - ryknął najmłodszy z celników. - Tego wieszamy pierwszego - wskazał Peter. - Przykro nam, nie mamy na pokładzie kapelana, ale jako protestant i tak zapewne nie wierzysz, panie, w spowiedź i ostatnie namaszczenie? - Co? - wykrztusił przerażony mężczyzna, ale w tym samym momencie Sadko zarzucił mu pętlę na szyję i przerzucił koniec liny przez najniższą reję. Mocarny Borys złapał za koniec sznura. - Tak go na górę wciągnąć, dławiąc jednocześnie, czy może lepiej stołek mu damy? W ten sposób chyba lżej mu będzie ducha oddać - zaproponował konkretnie. - U nas w Nowogrodzie drabiny się do tego używało, ale jak tu, w zachodnich krainach, przyjęte, to nawet nie wiem. - Sadko wzruszył ramionami. - Co radzisz, panie? zwrócił się do kapitana. - A czym tu się przejmować? Wieszajcie, jak wam wygodniej. Jak to mówią w Polsce: kto ma wisieć, nie utonie... - Przyjmujemy twoje warunki, szalony kupcze - powiedział blady niczym ściana dowódca. - Ale kiedyś jeszcze słono nam za to zapłacisz. Odpasał szpadę i rzucił na pokład. - Sven, przynieś kajdany - polecił Peter. - Stawiać żagle, dość już czasu zmitrężyliśmy, a daleka droga przed nami. - To wieszać czy nie wieszać? - zapytał Borys, ciągle jeszcze trzymając koniec liny. - Na razie nie trzeba. Ale stryczka z rei nie zdejmuj, jakby uciążliwi byli, przydać się może. - Szkoda - mruknął w odpowiedzi. Skutych jeńców odprowadzono do przedniego kasztelu i zamknięto pod kluczem. Okręty wojenne stopniowo zostały w tyle.
- Będzie kłopot, jeśli spróbujemy tędy wracać - mruknął Marius. - Będzie - potwierdził Peter. - Dodatkowe czekają nas tam, dokąd podążamy. Ale dokonamy tego... Najpierw wróciła świadomość: ciemność, głucha cisza. Nic nie czułem. Kompletnie nic. Nie tylko ciepła czy zimna, ale nawet tego, że w ogóle mam ciało. Szeol, żydowska otchłań zmarłych, gdzie dusze czekają w ciemności na przyjście Mesjasza... Nagle, zupełnie niespodziewanie, zorientowałem się, że jednak mam ciało. W następnej chwili przyszedł ból. Kolana, twarz, dłonie, łokcie... Wciągnąłem powietrze. Wrócił węch. Poczułem ohydny smród padliny. Atakował mnie, wszechobecny, nieznośny, porażający. Poruszyłem rękami. Dobra, działają. Kości chyba nigdzie nie były złamane. Teraz nogi. Ostrożnie przekręciłem się na brzuch. Wrócił słuch, gdzieś daleko świszczał wiatr, coś szumiało, chyba drzewa. Otworzyłem oczy. Nic nie widziałem. O, cholera... Nie zdążyłem się na dobre przestraszyć, kiedy przed oczyma nagle mi się rozjaśniło. Wzrok, początkowo bardzo mętny, wyostrzył się szybko. Odetchnąłem z ogromną ulgą. Być niewidomym w tych popapranych czasach? Hmm. No właśnie, w tych czasach? Objawy towarzyszące mi przy powrocie do przytomności przypominały jako żywo te, których doznałem w trakcie wskrzeszenia w lesie. Może to już nowe życie, może ponownie zostałem przywrócony do egzystencji? Może to na przykład już XIX wiek, woda w kranach, latarnie gazowe, dorożki... Rozejrzałem się. Światło wpadało przez otwór w sklepieniu. Znajdowałem się w niezbyt rozległej jaskini wypełnionej szkieletami. Porzygałem się. Długo nie byłem w stanie opanować torsji, wreszcie jakoś pozbierałem się do kupy. Stałem, na wszelki wypadek zaciskając powieki. Teraz dopiero uświadomiłem sobie, że nie mam na stopach butów. Jakieś ścierwo mi ukradło, sądząc, że nie żyję... Zanalizujmy sytuację. Dorwali nas, księdza wpakowali na stos, a ja... - pomacałem się po głowie - oberwałem jakąś lagą w ciemię. Widać straciłem przytomność na dobre, skoro doszli do wniosku, że nie żyję, i wrzucili... No właśnie, gdzie? Przypomniała mi się książka Zevaco „Błazen królewski”, tam bohater trafił do kostnicy obok szubienicy... To pewnie podobne miejsce. Jaskinia, do której strąca się ciała po egzekucjach. Umiejętność dedukcji wprawiła mnie nieomal w zachwyt. Znaczy się wraca zdolność logicznego myślenia.
Odetchnąłem ostrożnie, żeby nie wciągać zbyt wiele smrodu do płuc, i otworzyłem oczy. Szkielety... Majestat śmierci, można by powiedzieć, ale nie znalazłem w tym widoku nic majestatycznego. Kości czaszki, ówdzie resztki włosów na czerepie. Szczątki były rozrzucone, zapewne dzikie zwierzęta wpadały tu jak do darmowej stołówki. To, co tak śmierdziało, okazało się względnie świeżym, może kilkutygodniowym nieboszczykiem leżącym w kącie. Popatrzyłem na ubranie, całe przemoczone wyciekającymi z ciała sokami, i ponownie szarpnęły mną torsje. Opodal mnie leżał jeszcze trup chłopa, który nas gościł. Strzałę z pleców wyrwano, stalowy grot był zbyt cenny, by zostawić go na zmarnowanie. Długo nie mogłem uspokoić żołądka. Wreszcie wyprostowałem się. Trzeba się tu rozejrzeć. Zrobiłem krok do przodu i zatrzymałem się. Zaraz, po co mam łazić po tej trupiarni? Czego, do cholery, szukam? No właśnie, czego...? Czego, bo przecież jest coś ważnego, coś, o czym zapomniałem. Usiadłem i ścisnąłem skronie dłońmi. Coś ważnego... Dziewczyna! Poderwałem się z miejsca jak ukąszony. Przed oczyma nagle mi pociemniało, zatoczyłem się i oparłem ręką o występ skalny. Zawrót głowy minął. Jasne, jak mogłem zapomnieć o Heli? A jednocześnie coś, jakiś fragment świadomości kazał mi przecież szukać jej ciała. Uszkodzenie mózgu? A może wylew spowodowany urazem? Wymiotuję? Wstrząs mózgu ani chybi. Obmacałem czaszkę. Była cała, tylko w kilku miejscach natrafiłem na bolesne guzy, strupy i kłaki włosów posklejanych krwią. Raz, dwa, trzy... Pamiętam, kim jestem. Pamiętam swoje dzieciństwo, pamiętam, gdzie chodziłem do szkoły. Pamiętam, gdzie pracowałem, pamiętam, jak moja planeta uległa zagładzie. Pamiętam wskrzeszenie w lesie, gadającą łasicę, mszę w grocie i wreszcie wypadki przed naszą egzekucją. Pamiętam, co to komputer, jak działa Linux i inne systemy operacyjne. Wszystko pamiętam. Dobra nasza. Teraz po kolei. Hela. Po raz ostatni widziałem ją w szopie, kiedy wyłamali drzwi. Pod szafot przywlekli mnie i księdza... Duńczyk, kat, tłum ludzi... Przecież nie mogła się w żaden sposób wymknąć? Jeszcze raz przeszedłem się po jaskini, badając uważnie wszystkie kąty. Pusto. A zatem jej nie zabili... Cholera, a może tylko porzucili ciało gdzie indziej? Siadłem pod skalną ścianą i zamknąłem oczy. Musiałem sobie to wszystko jakoś poukładać... Szok powoli mijał. Potwierdziły się moje przypuszczenia. Ksiądz przybył tu, do protestanckiego kraju, by podtrzymywać wiarę katolicką, tlącą się jeszcze wśród zakonspirowanych niedobitków. Reformacja do tej pory kojarzyła mi się z tezami Lutra przybitymi do drzwi kościoła, z
ariańskimi drukarniami, z wojnami religijnymi... Nie pomyślałem nigdy, że czarne literki na stronach podręczników skrywają także takie indywidualne tragedie i równie indywidualne przykłady niezwykłego hartu ducha. A my... Ja i Hela znaleźliśmy się, jak to mówią w filmach, w niewłaściwym miejscu i czasie. Ciała księdza w grocie nie znalazłem. Byłem jednak pewien, że go zabito; pewnie zostawili szczątki ku przestrodze. Nie, zaraz, mieli przecież spalić go na stosie. Ciągle miałem problem z zebraniem myśli... Ale Helenie chyba, u diabła, darowali? Przecież nie zabija się szesnastolatki tylko dlatego, że w coś się głupio wplątała? Ile czasu minęło? Pochyliłem się nad zwłokami chłopa. Plamy opadowe... Poruszyłem jego ręką. Stężenie pośmiertne mijało. Czterdzieści osiem godzin po śmierci jak obszył. Od dwóch dni Hela jest w rękach tej zgrai. Otrząsnąłem się. Należy być dobrej myśli. Trzeba jej będzie poszukać. Na razie skoncentrujmy się na wydostaniu z kostnicy... Spojrzałem na otwór w suficie. Dobre trzy metry. Dalej półtora metra kamiennego komina. Nie doskoczę. Po ścianie nie wlezę, bo dziura jest ulokowana niemal centralnie pośrodku sufitu, a strop zbyt gładki, nie da odpowiednich zaczepów rękom i nogom. Kicha... Z drugiej strony jest tu dosyć sucho. Woda deszczowa jakoś stąd wycieka. No i muszą tu włazić zwierzęta, te, które rozszarpały trupy i porozrzucały ich kości. W pyle pod nogami widziałem ślady łap jakby psa. Wilk? Lis zostawia chyba drobniejszy trop. Raz jeszcze rozejrzałem się po wszystkich zakamarkach i tym razem zobaczyłem niski tunel prowadzący gdzieś na zewnątrz. Zacząłem się nim czołgać. Ostry skręt na chwilę mnie unieruchomił, ale powoli, metr po metrze, przecisnąłem się... Wylot zasłaniały chaszcze jakiegoś kolczastego paskudztwa. Byłem w lesie. Za mną wznosiło się niewielkie skalne urwisko. Przed sobą miałem szeroki strumyk. Położyłem się w lodowatej wodzie. Ubranie szybko namokło. Ściągnąłem je z siebie i wypłukałem jak tylko mogłem najdokładniej. Bardzo starannie obmyłem całe ciało, nasmarowałem błotem, używając go zamiast żelu pod prysznic. Udało mi się nieźle zdrapać brud ze skóry, raz jeszcze spłukałem... Teraz dopiero przeszedłem parę metrów w górę i ugasiłem pragnienie. Wyobrażałem sobie, jakie ilości trupiego jadu musiała zawierać gleba w tej sympatycznej jaskini. Ran miałem niewiele, wszystko dość ładnie przyschło, za to, sądząc po licznych krwiakach i stłuczeniach, musieli mnie jakiś czas kopać buciorami, przekonani, że nie żyję... Wypłukałem, na ile się dało, krew z włosów. Wyżąłem ubranie i naciągnąłem. Było lodowato zimne i poczułem dreszcze, ale miałem nadzieję, że szybko wyschnie. Buty znikły. Trzeba będzie dreptać na bosaka... Co teraz? Logika nakazywała, by jak najszybciej zmywać się z tej okolicy, niech sobie myślą, że
mnie zatłukli. Z drugiej strony muszę przecież ustalić, co stało się z Helą. Byłoby niegłupio odnaleźć któregoś z braci w wierze. Tylko jak? Wdrapałem się wąskim żlebem na lewo od wylotu jaskini. Stałem na skraju płaskowyżu górującego nad wioską. Pętla na szubienicy huśtała się w powiewach wiatru. Nieco dalej widziałem ogromny obszar stratowanego pastwiska oraz rozległą ciemną plamę ślad rozgarniętych węgli ze stosu... Kulejąc ciężko i podpierając się kijem, ruszyłem przez polanę. Wolałem nie patrzeć na popielisko. Upiorna woń palonego mięsa nadal wisiała w chłodnym powietrzu poranka. Słońce wzeszło, liczyłem, że niebawem zrobi się trochę cieplej. I nagle kątem oka spostrzegłem jakiś błysk. Kawałek stłuczonej butelki? Nie ta epoka... Zawróciłem i zacząłem przepatrywać stratowaną trawę. Znalazłem. Ksiądz wleczony na miejsce kaźni musiał to zgubić lub dyskretnie upuścić. A może któryś z oprawców wyciągnął mu to z kieszeni i wyrzucił z obrzydzeniem? Podniosłem zagadkowy przedmiot. W pierwszej chwili sądziłem, że to naszyjnik. Potem doszedłem do wniosku, że jednak różaniec. Obracałem go w dłoniach z rosnącym zdumieniem. Nie miał paciorków, wykonany został ze stalowego łańcuszka, ale liczba ogniw wskazywała, że można za ich pomocą liczyć kolejne modlitwy. Na samym dole wisiał krzyżyk ze srebrzonego brązu. Od normalnego różnił się tym, że górną belkę miał podwójną. Przypomniał mi się relikwiarz, który widziałem w opactwie na Łyścu. Krzyż lotaryński? Warstewka kruszcu wytarła się, mniej szlachetny metal wyszedł na wierzch. Widocznie ten przedmiot miał już swoje lata... Karawaka - zadźwięczało mi w uszach. Wzdrygnąłem się, czując, jak gdzieś z głębin mózgu nadpłynęła podpowiedz... Aha. Zatem taki krzyż ma swoją nazwę. Tylko co, u licha, znaczy to słowo? Nie miałem pojęcia, choć gdzieś już widziałem coś podobnego. Gdzie i kiedy? Przymknąłem oczy. W dzieciństwie, na wsi... Na rozstajnych drogach stał poczerniały ze starości krzyż o podwójnej belce. Zwano go cholerycznym, prawdopodobnie stanowił pamiątkę jakiejś dawnej zarazy. Może w tej epoce podczas epidemii dają takie chorym? Od krzyża krótki łańcuszek prowadził do rozwidlenia. W różańcu, który dostałem z okazji pierwszej komunii świętej, była tam trójkątna blaszka z wytłoczonym wizerunkiem Matki Boskiej. W tym umieszczono mały toporek z mosiądzu. Odcinki łańcuszka przedzielono czterema blaszkami. Umieszczono je w miejscach, gdzie normalnie powinny znajdować się grubsze paciorki. Wygrawerowano na nich nazwy miast. Nidaros, Bergen,
Nowgorod, Visby... Nic mi to nie mówiło. Bergen leżało chyba w Norwegii, Nowogród gdzieś w Rosji. Nazwa Visby z niczym mi się nie kojarzyła. Poczułem, że ma to głębszy, ukryty sens. Dziwny krzyż, topór. Cztery miasta oddalone od siebie zapewne o setki kilometrów. Co tu jest grane? Jedno było pewne - to nie jest zwykły różaniec. Zawahałem się na chwilę, a potem zawiesiłem go sobie na szyi i starannie ukryłem pod ubraniem. Nieważne, co symbolizuje, dla mnie będzie pamiątką po bohaterstwie i męczeńskiej śmierci człowieka, którego zdążyłem uznać za przyjaciela. Swoją drogą, miałem farta, że ksiądz zełgał w moim imieniu. Dzięki niemu nie zaparłem się wiary. Bo gdyby zapytali wprost, to chyba... Wzdrygnąłem się. Dupa wołowa ze mnie. W porównaniu choćby z dziadkiem jestem śmierdzącym tchórzem. I Jon chyba to wtedy jakoś wyczuł. A może chciał ratować dziewczynę? Co dalej? Usiadłem na zwalonym drzewie. Ścisnąłem skronie dłońmi. Instrukcje tego futrzaka były jasne - udać się do miasta Nidaros, odszukać alchemika. Odnaleźć coś, co nazywa się „okiem jelenia”. Ale najpierw muszę odnaleźć Helę. Przymknąłem oczy. Jak tego dokonać? Dzieciaki z całej wioski ściągnęły na egzekucję. Trzeba dorwać jakiegoś smarkacza. Nastraszyć, a jeśli to nie pomoże, stłuc na kwaśne jabłko. Wydusić z niego informacje niczym serwatkę z twarogu. Oczywiście nauczyciel nie powinien bić dzieci. Na szczęście nie jestem już i pewnie nigdy nie będę nauczycielem. Poza tym nie są to dzieci szkolne - podpowiedział mi mój diabeł stróż. Zachichotałem cicho. Zaledwie o tym pomyślałem, spostrzegłem jakiś ruch. Niski, drobny chłopak, może dwunastoletni, szedł w moją stronę. Schowałem się w gęstwinie i obserwowałem spokojnie. Wyglądało na to, że skrada się do lasu, tak aby nikt go nie widział. Wreszcie zatrzymał się pod wyniosłym świerkiem, raz jeszcze się rozejrzał, lecz na szczęście mnie nie dostrzegł. Rozgarnął krzaki i z wykrotu wyciągnął... moje adidasy. No proszę, co za mała hiena cmentarna! Usiadł sobie wygodnie na korzeniu i z jednego z butów wytrząsnął coś, co wyglądało na moją sakiewkę. Następnie przymierzył but. Musiał być na niego nieco za luźny, bowiem zerwał kłąb trawy i zaczął napychać nią czubki. Zaabsorbowany zajęciem przestał zwracać uwagę na to, co dzieje się dookoła. Obszedłem go łukiem i zakradłszy się od tyłu, nieoczekiwanie capnąłem za kołnierz, to znaczy za stójkę u koszuli, bo kołnierza oczywiście nie miał. Szarpnął się, okręcił, spojrzał na mnie i zemdlał. W pierwszej chwili sądziłem, że udaje, ale oczy pod półprzymkniętymi powiekami patrzyły zezem. Wykorzystałem dogodny moment. Wyciągnąłem mu ze spodni kawałek sznurka zastępujący pasek i związałem ręce po
drugiej stronie pnia, o który się wcześniej opierał. Docuciłem chłopaka w jakieś pięć minut. Otworzył oczy i poparzył na mnie przerażony. - Litości, panie! - wycharczał. Trzymałem w ręce jego kozik, wyciągnięty z pochewki przy pasku, i w zadumie dłubałem nim pod paznokciem. - Ładne buciki - zakpiłem. - Nie cisną aby? - Myślałem, panie, że nie żyjecie... - A przyjemnie by ci było, gdyby twojego trupa obdzierali? - warknąłem. Nic nie odpowiedział. Podniosłem z ziemi sakiewkę i schowałem do kieszeni. Mierzyłem chłopaka wzrokiem. W sumie chyba lepiej, żeby buty czy pieniądze komuś służyły, niż żeby miały iść na zmarnowanie. Ale mimo wszystko jakoś nie mogłem mu wybaczyć. Może dlatego, że tym razem chodziło o moje zwłoki? - Odpowiesz mi na kilka pytań, to daruję ci życie - mruknąłem. - Jeśli odpowiedzi będą fałszywe, odetnę ci dłonie i stopy, wytnę język, żebyś nie mógł wołać o pomoc, a potem wrzucę do trupiarni. Tam cię wilki zjedzą. Pobladł jak ściana. - Co się stało z księdzem? - Zaraz po tym, jak was, panie, zatłukli kijami… Najpierw go męczyli, ciągnąc za żebra rozpalonymi kleszczami, żeby powiedział, kto w okolicy jest katolikiem. Wrzeszczał straszliwie, ale nic nie powiedział - odpowiadał młody dość nieskładnie. - Potem go pytali o Bractwo Świętego Olafa. - Co to jest? - zdziwił się. - Nie wiem. - Spojrzał na mnie bezradnie. - I oni chyba tez nie, bo go męczyli, żeby się dowiedzieć. - I co powiedział? - Że nie powie. To mu kiszki z brzucha kat zaczął wyciągać i nawijać na taka gałązkę, ale on tylko krzyczał strasznie i nic nie powiedział. No to poszedł na stos… Okropnie go płomienie dręczyły, krzyczał cos po łacinie chyba, a potem się jakby dymem zatchnął i już było po nim. Policzyłem powoli do dziesięciu, aby się uspokoić. Miałem nieprawdopodobnie dużo szczęścia, że dostałem w łeb i nie musiałem tego oglądać. Swoja drogą, jeszcze większy fart, że uznali mnie za zmarłego, bo kto wie co dla mnie przygotowali… - Skąd przybyli obcy? Ten, który pokierował akcją i naszą egzekucją.
- Czym? Zapomniałem, że gadam do chłopaka, który nigdy w życiu nie chodził do szkoły. Musiałem uprościć słownictwo. - Ten, co kazał nas zabić. - Mówią, że to Otto, wielki pan z Nidaros. Duńczyk, którego król przysłał tu, by pilnował kraju. Czyli namiestnik albo ktoś podobny. Lensmann? Tak ich chyba nazywali w jednym romansidle, które kiedyś z nudów czytałem w poczekalni u dentysty. Zaraz, przecież tak właśnie się przedstawił na początku rozprawy. We łbie ciągle mi się plątało. Nie odzyskałem jeszcze właściwej lotności myśli. Zdrowo oberwałem. - Gadają, że sodomita. - Mój więzień zniżył głos. - Tak na chłopców we wsi spozierał, aż się zimno robiło. Jakby wybierał sobie. Jakby wilk na owce patrzył. Ciekawe, sądziłem, że w tej epoce zaraz gejów likwidowali, a tu proszę - jaka tolerancja. - Co się stało z dziewczyną, która była z nami? - przeszedłem do sedna. - Najpierw bardzo ją pobili, a potem kat zabrał. Jako zapłatę, że się przy księdzu napracował. - Jak to jako zapłatę? - nie zrozumiałem. - No wiecie, zabrał ją sobie na niewolnicę - wyjaśnił. - Pan Otto mu doradził. Mistrza opłacić srebrem kosztuje, a my biedni. Zamknąłem oczy i znowu policzyłem do dziesięciu. Niewolnictwo? W tej epoce, w tym kraju? Niemożliwe. A może? Skoro istnieje słowo, to znaczy, że i zjawisko istnieje. Jakim cudem się tu utrzymało? Czyżby od czasów wikingów? A może Duńczycy wprowadzili? Ostatecznie toczy się wojny, więc siłą rzeczy coś trzeba robić z jeńcami... Ważne, że dziewczyna żyje. Swoją drogą, przerzucenie kosztów egzekucji na społeczność lokalną? Hmm... W sumie dla tej dziczy to była rozrywka, więc nic dziwnego, że kazali im opłacić bilety. - Jak można kogoś uczynić niewolnikiem? - Spojrzałem na chłopaka. - To katoliczka. - Wzruszył ramionami, jakby było to coś oczywistego. - Przecież wiecie, że nie wolno wam tu przybywać. A zwłaszcza księżom. No i kto się o nią upomni? Was zabili, to sama została - dodał z cynicznym uśmieszkiem. Westchnąłem ciężko w duchu. Niezłe jaja... - Skąd przybył kat? - zapytałem.
- Może razem z Ottonem przyjechali z Nidaros. Znaczy z Trondheim - poprawił się jakby przestraszony. - Tam mieszka? Gdzie konkretnie? - Nie wiem. - Co jeszcze wiesz? Pociągnąłem nożykiem po przedramieniu, patrząc, czy zetnie włoski. Tępe dziadostwo... - Gadają, że kat to przyrodni brat lensmanna, że w Kopenhadze w bójce kogoś zabił, powiesić mieli, ale w końcu tu do brata wysłali, żeby się przydał. Wczoraj rano pojawili się we wsi i zaraz zaczęli przepytywać o was. A zatem słusznie podejrzewałem. Musieli mieć jakiegoś konfidenta. A może nawet ktoś wiedział, że ksiądz Jon wyruszył w drogę, i tu po prostu zastawiono na niego pułapkę? - Kto zdradził? - Pewnie tamci dwaj obcy. Ceklarze albo co... Choć bardziej na zbójców wyglądali. Kilka dni się po okolicy kręcili, jakby wiedzieli, że ktoś będzie tędy szedł albo może jakby kogoś szukali. Ale potem znikli, więc pewnie gdzieś z daleka was wypatrzyli i od razu pognali do miasta po ludzi lensmanna. - Co możesz o nich powiedzieć? - Mają na rękach znaki z inkaustu wtartego pod skórę. - Tatuaże? Nie znał tego słowa. Chciałem go jeszcze zapytać, jak daleko jest do Nidaros, ale byłoby to równoznaczne z podaniem celu mojej wędrówki. Zresztą ksiądz mówił, że to blisko. - Darujecie mi życie? - zapytał chłopak. - Powiedziałem przecież wszystko, a jeśli coś jeszcze chcecie, panie, wiedzieć, to mogę mówić choćby do jutra. - Który jest rok? - zadałem pytanie nurtujące mnie od chwili, gdy obudziłem się w lesie. - Yyy... Pięć tysięcy pięćset sześćdziesiąty trzeci chyba. - Popatrzył na mnie niepewnie. Mózg mi się zawiesił. Co?! Jestem w przyszłości, a nie w przeszłości? Czyli Ziemia jakimś cudem ocalała, ludzkość też przetrwała, tylko cofnięta poziomem cywilizacji do średniowiecza. Nie, to niemożliwe! - No, od stworzenia świata - uzupełnił. - Tysiąc pięćset pięćdziesiąty dziewiąty od narodzenia naszego Pana Jezusa... Nie wiecie, panie?
- Od tych ciosów w głowę zapomniałem - burknąłem. - Przysięgniesz na zbawienie swojej duszy, że nikomu nie powiesz o naszym spotkaniu - powiedziałem surowo. - Biblia zakazuje przysięgać... - Spojrzał na mnie bezradnie. - W takim razie przykro mi, muszę cię zabić. - Zakręciłem nożem w palcach. - To ja przysięgam. - Pokiwał skwapliwie głową. - Nikomu ani słowa. Rozciąłem chłopakowi pęta, przyklęknął i uniósłszy rękę, położył ją na sercu. Wygłosił rotę, która w zupełności mnie zadowoliła, i pospiesznie znikł między drzewami. Może bał się, że zmienię zdanie? A może uznał, że przysięgi składane pod przymusem nie są wiążące, i poleciał po ojca, stryjów, wujów i resztę chłopów? Osaczą mnie, uzbrojeni w widły i cepy... Potrząsnąłem głową. Dość tego. Pora się zmywać z tej okolicy. I to szybko. Z tego, co pamiętałem, trakt przecinał wioskę i biegł dalej na południe. Wspiąłem się po stromiźnie aż do skalnej ściany stanowiącej granicę doliny i maszerując pospiesznie przez zagajniki, obszedłem wielkim łukiem przeklętą osadę. Dolina zwężała się. Tu, z góry, miałem niezły widok. Na wszelki wypadek nie schodziłem na drogę. Nawet stąd widziałem, że panuje na niej spory ruch. Na południe ciągnęły wozy wyładowane workami. Ktoś mógłby mnie rozpoznać, choćby po ubraniu pasującym do epoki jak pięść do nosa. Lepiej trzymać się na uboczu. Szedłem krok po kroku, patrząc pod nogi, co jakiś czas przeskakując szczelinę czy pełznący po skale korzeń. Ból mijał. W głowie już mi się nie kręciło, ale nadal gwałtowniejsze ruchy sprawiały, że oblewałem się potem. Słońce świeciło z tą dziwną ostrością, jaka czasem przydarzą się na jesieni. Oślepiało, dręczyło blaskiem, lecz grzało minimalnie. Na brzózkach szeleściły pożółkłe liście. Poza tym panowała wręcz ogłuszająca cisza, tylko wiatr szumiał. Żadnego człowieka, żadnego odległego terkotu traktora... Nic. - Szyłka i Nerczyńsk niestraszne nam dziś, lata katorgi ciążyły milczeniem - zaintonowałem. Mój głos zabrzmiał dziwnie głucho, jakby roztapiał się wśród zagajników. - Wierny przyjaciel odmienił mój los, dopomógł w ucieczce z więzienia... Naraz poczułem się porażająco samotny, jeszcze bardziej niż wtedy, gdy wskrzeszony w górach szedłem wzdłuż strumienia. Wtedy przynajmniej wiedziałem, że niebawem będę miał z kim porozmawiać. Potem przypomniałem sobie ten dzień, kiedy nie byłem sam, kiedy u mego boku wędrowali ksiądz i Hela...
Właśnie, dziewczyna. Muszę ją odnaleźć. Muszę udać się do miasta Nidaros... Przystanąłem, żeby odpocząć, i ciężko wsparłem się na kosturze. Udam się tam. Za dwadzieścia parę dni odwiedzi mnie ta mechaniczna łasica i zapewne wypyta, czego się dowiedziałem. Muszę zrealizować trzy zadania. Po pierwsze, odszukać siedzibę kata i wydostać stamtąd Helę. Po drugie, odszukać człowieka, który nazywa się Sebastian Alchemik, po trzecie, poszukać czegoś, co nazywają „okiem jelenia”. A najpierw ustalić, co to, u diabła, jest. Podjąłem samotny marsz. Do tej pory w zasadzie uważałem się za samotnika. Miałem niewielu kolegów, zarówno w podstawówce, jak i w liceum. W pracy też uchodziłem za trzymającego się na uboczu milczka. Czasem tak bywa, że człowiek nie potrzebuje towarzystwa innych ludzi. Do tej pory wydawało mi się, że ja też nie. Dopiero ta cholerna pustka rozległych przestrzeni norweskich gór uświadomiła mi, że tak naprawdę lubię, jeśli w pobliżu są inni... Szkoda tylko, że zorientowałem się zbyt późno. I szkoda, że mój świat musiał przestać istnieć, abym to sobie uzmysłowił. Szedłem. Powtarzałem w pamięci dziecięce wierszyki, cytowałem sobie półgłosem co celniejsze zdania z ulubionych książek. Odmieniałem niemieckie rzeczowniki, wszystko, byle tylko zająć czymś umysł... W którymś momencie przypomniałem sobie o dziwnym różańcu. Zdjąłem go z szyi. Obejrzałem ogniwa łańcuszka. Żelazo lśniło, mocno wyślizgane, główki mosiężnych nitów były wytarte, srebrzenia na krzyżyku zlazły. Ten przedmiot nie był antykiem, czas nie pokrył go patyną wieków, ale setki drobnych rys i zadrapań wskazywały, że często go używano. Przyszło mi na myśl wysłużone narzędzie, coś jak niewielkie snycerskie dłutko o dębowej rękojeści wytrawionej potem... Widać służył księdzu dłuższy czas. A kto wie, może Jon nie był pierwszym jego użytkownikiem? Przypomniał mi się kadr z filmu „Misja,” gdzie jezuita, usypawszy z kamieni mogiłę u stóp wodospadu, wiesza na szyi krzyżyk po swoim zamordowanym poprzedniku... Jak się tego używa? Ksiądz na religii coś wspominał, lecz było to tyle lat temu... No nic, kiedyś trzeba będzie spróbować. Bo wkopałem się tak, że chyba tylko siły nadprzyrodzone mogą mi pomóc. Powoli ogarnął mnie spokój. Żyję. Jestem wolny. Odnajdę dziewczynę, wypełnię zadanie... Zbliżało się południe, gdy dotarłem do wylotu wąwozu odchodzącego na zachód. Pomiędzy głazami rosło tu sporo wysokiej, jedwabistej trawy, a z góry spływał strumyk
lodowatej, krystalicznie czystej wody. Dłuższą chwilę przepatrywałem okolicę. Nikt mnie nie ścigał, miałem też nadzieję, że nikt mnie nie śledzi. Ułożyłem się na trawie. Było sennie i ciepło, ale żołądek zwijał mi się w kłębek z głodu. Napiłem się trochę wody. Popełniłem masę idiotycznych błędów... Po pierwsze, należało dokładniej wypytać łasicę o wszystkie szczegóły misji. Po drugie, skoro wiedzieliśmy, że katolicy nie są tu mile widziani, należało jak najszybciej pożegnać towarzystwo księdza Jona, a nie pakować się w kłopoty. Zwłaszcza że miałem dziewczynę pod opieką. Po trzecie, trzeba było skorzystać z okazji i zdobyć jakieś miejscowe łachy, bo w tym, co mam na sobie, jestem zbytnio rozpoznawalny. Kiedy ocknąłem się w kostnicy, obok leżał trup naszego gospodarza z Horg. Mogłem ściągnąć mu choćby kapotę. Wzdrygnąłem się na myśl, że mógłbym chodzić w ubraniu zdobytym w ten sposób, ale z drugiej strony... Po czwarte, chłopak. Zostawiłem świadka, człowieka, który wie, że żyję. Dochowa przysięgi? Kto go tam wie. Tak czy inaczej, zanim udam się do miasta, zanim ponownie wejdę między tych ludzi, trzeba się staranniej zamaskować. Jestem od nich trochę wyższy i lepiej zbudowany. Tego nie zmienię. Mam zdrowe zęby, więc nie powinienem ich szczerzyć. Trzeba skombinować inne ubranie. Usłyszałem ich z daleka. Metaliczny brzękot blaszanego dzwonka niósł się na setki metrów. Szli z głębi bocznej doliny. Leżałem, wciąż niepewny, co robić. Ludzie stanowili dla mnie w tej chwili poważne zagrożenie. Niestety, nie było wyjścia, musiałem nawiązać kontakt... Po pierwsze, nie miałem nic do jedzenia. Po drugie, może da się kupić jakiś współczesny łach na grzbiet. Nadchodzą z innej strony niż Horg. Istnieje szansa, że nie byli obecni podczas egzekucji. Że mnie nie rozpoznają. Hmm... Kupić odzież? Mam kilka wytartych groszaków w sakiewce... Wdrapałem się na usypisko głazów i ostrożnie wyjrzałem. Byli jeszcze daleko. Starzec i dwóch chłopców. Pędzili stado brudnych owiec. Towarzyszyły im dwa wyleniałe kundle. Wróciłem na swoją łączkę koło strumyka, zapewne zechcą napoić zwierzęta przed dalszą drogą. Leżałem, gryząc słomkę. Wreszcie nadeszli. Psy przyskoczyły do mnie, warcząc, zjeżyły sierść. Pasterze zatrzymali się niepewnie. Wstałem i uśmiechając się, wykonałem powitalny gest. Co zrobić w podbitym kraju? Udawanie tubylca mi nie wyjdzie. Zatem trzeba grać okupanta. Za jednym Norwegiem stanie co najwyżej drugi Norweg. Za najeźdźcą stoi aparat państwowy i armia... Na takiego ręki się bez powodu nie podnosi. - Bądźcie pozdrowieni, bracia - powiedziałem po duńsku.
Zrozumieli, przynajmniej z grubsza, bo też wybąkali słowa przywitania. Teraz już bez obaw zapędzili zwierzęta nad strumyk. Otaksowałem ich długim spojrzeniem. Starzec zdejmował z ramion coś w rodzaju plecaka. Stelaż wykonano chyba z korzeni drzewa, ponacinanych i powiązanych rzemieniami. Do niego przymotano spory wór, uszyty prawdopodobnie ze skóry renifera. Chłopcy, nie więcej niż dziesięcioletni, zrzucili mniejsze pakunki. - Dokąd droga prowadzi? - zagadnąłem uprzejmie. - Jesień idzie - wyjaśnił stary. - Trawa w górach żółknie, a i nam czas na zimowe leża. Pokiwałem ze zrozumieniem głową. Wypasali pewnie przez całe lato swoje zwierzęta, a teraz wracają do wsi. Siedzieli na halach, wieczorami wędzili sery, czyścili wełnę, kto wie, może nawet przędli nici i tkali. - Sera bym kupił. - Z sakiewki wyłowiłem drobną srebrną monetę. Staremu aż błysnęły oczy. Rozsupłał wór i wyjął ze środka paczuszkę zrobioną z podwiędniętego liścia. Odór połechtał mój nos, jakby mi kto wetknął rozżarzony pogrzebacz do dziurki. Uuuu... Skisło czy co? Po chwili już żułem gruby plaster czegoś w smaku przypominającego oscypek. Jeśli pominąć woń, nawet jadalne... - Co tam jeszcze macie? - zagadnąłem. - Tuszę, że po pracowitym lecie niejedno niesiecie na handel. Trafiłem bez pudla. - A co wam, panie, potrzeba? - góral zapytał całkiem poważnie. - Wieczory chłodne, a przede mną daleka droga, przez wysokie góry aż do Szwecji, płaszcz z wełny albo baranica bardzo by mi się przydały, bo w tym przyjdzie mi uświerknąć... - Klepnąłem się po cienkim polarze. - Portki też zbyt kosztowne, by je po bezdrożach zdzierać... Mrużąc oczy, przyjrzał się mojemu ubiorowi. - Dziwaczna tkanina - powiedział. - Ani skóra, ani tkana. Coś jak folowane runo. Jeszczem takiej nie widział. A i barwa zacna. - To z Afryki - zełgałem. - Murzyni ją robią pod palącym słońcem Południa. - A, chyba że tak. Strój to piękny, ale nie na naszą jesień - powiedział półgłosem jakby do siebie, ale oczy mu aż świeciły. - Tutaj raczej gruby serdak by pasował... Sięgnął do wora i z samego dna wyciągnął kamizelkę z przystrzyżonej owczej skóry. Musiał ją wykonać w szałasie gdzieś na halach, bowiem do jej zszycia zamiast nici użył cieniutkiego rzemyka. Wyglądała na nienoszoną. Zdjąłem polar i przymierzyłem.
Była ciut, ciut ciasna w ramionach, ale w sumie niczego sobie. W każdym razie dzięki niej trudniej będzie mnie rozpoznać. Jeśli siepacze zorientują się, że żyję, będą wypatrywać człowieka w cudacznym niebieskim kaftanie, a tu figa. A tego dziadka nikt chyba nie ruszy za paradowanie we wdzianku, które wymyślone zostanie za jakieś czterysta lat. A może by się jeszcze potargować? Zamieniliśmy się. Za polarek dostałem serdak, czapkę w typie papachy, a do tego spraną płócienną koszulę i portki o malowniczo wystrzępionych nogawkach. Dorzucił jeszcze nogę owcy uwędzoną w całości. Nawet kopytko miała. Za dwie monetki nabyłem też dwa sery i poprzecieraną parcianą torbę, abym mógł zapakować te skarby. Rozstaliśmy się przy obopólnym zadowoleniu. Ciekawe, co się stanie, kiedy dziadek pochwali się w najbliższej wsi swoim nabytkiem. Może pomyślą, że ktoś obdarł moje zwłoki, a może zechcą sprawdzić? A może dotrze do Horg i tamci dowiedzą się, że żyję? Tak czy inaczej, trzeba jak najprędzej zmienić miejsce pobytu. O zmroku zszedłem na trakt. Drogą maszerowało się znacznie szybciej. Hela ocknęła się z krzykiem. Rozejrzała się rozpaczliwie - ciasna komórka, wyposażona tylko w niewielkie okienko pod samym sufitem, solidne dębowe drzwi. Wiązka słomy i miska z wodą... Poruszyła się i usłyszała brzęk łańcucha. Co to? Ach tak, przykuli ją za nogę do ściany... Przypomniała sobie poprzednią noc. Paznokcie miała połamane od drapania o deski, pod kolanami piekły ją otarcia od szerokich pasów, którymi ją skrępowano. Miała na sobie brudne i powyciągane giezło sięgające do połowy uda. Przy każdym ruchu czuła ból. Spróbowała zbadać ciało, szukała złamań. Wyglądało na to, że kości ma całe. Pierś, zgnieciona łapskiem katowej, bolała jak diabli. Wyraźnie widać było sine ślady zostawione przez palce. Hela podciągnęła ubranie. Popatrzyła na zbrązowiałe smugi zaschniętej na udach krwi. Zagryzła wargi. Nagie nogi marzły, w komórce było chłodno. Jeszcze jeden powód, by planować ucieczkę. Tylko jak? Zbadała łańcuch i kłódkę. Konstrukcja zamka okazała się dość prymitywna, gdyby mieć cienki i długi kawałek drutu albo na przykład szydełko, pewnie dałoby się otworzyć. Hela przepatrzyła wszystkie kąty swojego więzienia, ale jej nadzieje okazały się płonne. Co zatem robić? Poddać się? Nigdy. Obejrzała ogniwa łańcucha. Łączenia zaklepano starannie i połączono dla wzmocnienia nitami. Trzeba spróbować przetrzeć o kamień, a potem rozgiąć. Ogniwa są grube, ale jeśli będzie ciągnąć z całej siły, powinno się
udać. Potem w ten sam sposób odczepić okowy od kółka wpuszczonego w mur. Gdy oprawca wejdzie do komórki, uderzy go w głowę łańcuchem i ogłuszy. Jeszcze lepiej, jeśli przyjdzie ten jego pomocnik. W ostateczności można zarzucić mu łańcuch na szyję i udusić... Determinacja sprawiła, że krew zaczęła żywiej krążyć w jej żyłach. Wtem usłyszała zgrzyt otwieranych drzwi. Drgnęła wyrwana z zamyślenia. Kat. Zadrżała ze strachu i obrzydzenia. - No to najwyższy czas zacząć proces wychowania. - Uśmiechnął się obleśnie. A potem smagnął ją batem na odlew. Krzycząc, zasłoniła się ręką. Razy spadały gdzie popadnie, nie miała szans ich uniknąć. Bił spokojnie, miarowo, niezbyt mocno, by nie przeciąć skóry, ale bolało jak diabli. - Marv! - zawołał pomagiera. - Twoja kolej! Młody smagał Helenę batem równie bezlitośnie. Kaźń zdawała się trwać bez końca. Wreszcie dali jej spokój. Kuliła się na sienniku, jęcząc cicho przy każdym ruchu. - No to do roboty - rozkazał kat chłopakowi. Nagłe szarpnięcie wyrwało dziewczynę z otępienia. Pomocnik oprawcy siłą rozwarł jej uda. - Nie, wszystko, tylko nie to! - wrzasnęła. Usiłowała go odepchnąć, ale Marv uderzył ją kilka razy pięścią w twarz i w końcu uległa. Leżała, bezsilnie łkając, aż zrobił swoje i ustąpił miejsca mistrzowi. Na pożegnanie dostała jeszcze kilka batów. Doszła do siebie parę godzin później. Siedziała, podciągając kolana pod brodę, i przez wpółuchylone, zapuchnięte powieki patrzyła na kamienną ścianę. Coś w niej pękło. Czuła, jak jej opór słabnie, jak obojętnieje... Otrząsnęła się. O nie. Nie da się złamać. Przecież o to właśnie im chodzi. - Dość tej hańby - szepnęła. Ogarnęła ją znowu straszliwa, zimna wściekłość. Nie może uciec? Zawsze można uciec. Zabije się i tyle. Rozejrzała się po celi. Najlepiej byłoby się powiesić. Niestety, nie bardzo jest na czym. W ściany nie wbito żadnego haka, nie ma też sznura. Od biedy ten drugi problem dałoby się rozwiązać, wystarczy podrzeć giezło na pasy i skręcić z nich powróz. Tylko nie ma go o co zaczepić. Może otworzyć sobie żyły? I znowu brak po temu odpowiednich narzędzi. Stłuc miskę i spróbować krawędzią? Gdyby była polewana... niestety, to czysta glina.
Tłuc głową o ścianę? Można spróbować, jednak z tego, co pamięta, na wsi było paru chłopów, którzy w różnych bójkach oberwali po głowie dębowymi lagami czy sztachetami i jakoś żaden z nich od tego nie umarł, choć jeden po takim ciosie zaczął się jąkać. Przegryźć żyły? Złapała zębami skórę na nadgarstku. Zacisnęła szczęki, ale już po chwili narastający ból zmusił Helenę do zaniechania eksperymentu. Nie da rady. Po prostu nie jest w stanie tego zrobić. Zwłaszcza że żyły ma głęboko. Połknąć język i udusić się? Nie takie to proste. Westchnęła. Trzeba się pomodlić, by Bóg dał jej siłę niezbędną do godnego znoszenia tej męki... Nagle znowu poczuła, że tonie, rozpuszcza się w cudzej myśli, jakby ktoś inny zajmował miejsce w jej duszy. Cudze, niezrozumiałe wspomnienie, obce, dziwne miasto. Sprawy, wydarzenia, które będą miały miejsce całe dziesięciolecia po tym, jak jej życie dobiegnie końca. Widziała to z wysoka, z punktu obserwacyjnego gdzieś na poddaszu kamienicy. Ci dziwni żołdacy w stalowych hełmach ścigali młodego chłopaka. Uciekał, klucząc pod gęstym gradem kul. Wpadł za róg i wtedy spostrzegł, że znalazł się w pułapce. Zapędzili go w kąt podwórza, w ślepy zaułek, skąd nie było już jak uciekać. Nadchodzili powoli, z lufami skierowanymi w ziemię, niczym myśliwi, pewni, że ofiara już im nie ucieknie. Z daleka echo niosło huk wystrzałów. Hela wzdrygnęła się, czując obce myśli. Strach, przeczucie rychłej zagłady, nienawiść, bezsilność, jaką czuje się, widząc, że ktoś zaraz zginie, i nie mogąc mu pomóc... Dzieciak odwrócił się ku prześladowcom i dumnie uniósł głowę. Z tej odległości mogła tylko domyślać się wyrazu jego twarzy. A potem sięgnął do kieszeni i wyrwawszy jakiś przedmiot, cisnął go między siebie a nich. Echo odbiło jeszcze jakieś słowo, przed śmiercią chłopak coś krzyknął, a w jego głosie zadrgała nuta triumfu. Zaraz potem wszystko utonęło w głuchym huku potężnego wybuchu. Wspomnienie rozmywało się, Helena znowu była sobą. I naraz spłynął spokój. Co, u licha, wyrabia? Jest Polką, szlachcianką z rodu, który wiele razy mężnie stawał w obronie ojczyzny i honoru. Jej honor? Zbrukany... Ale takie plamy można zmyć. Oczywiście tylko w jeden sposób. Tak jak wtedy, na poddaszu płonącego dworu. Krwią oprawców. Nie ma innej drogi. Po pierwsze, musi żyć. Po drugie, musi uśpić ich czujność. Po trzecie, trzeba czekać odpowiedniego momentu... Wiedziała, co robić. Wiedziała, gdzie szukać siły i pomocy. Uklękła i półgłosem zaczęła odmawiać pacierze. Modliła się o oddalenie pohańbienia, a jeśli
to niemożliwe, o siłę, by je znieść. O wewnętrzną czystość myśli, o spokój i hart ducha, by pokonać prześladowców. Uspokoiła się. Przyjdą znowu, przyjdą jeszcze nie raz. Będą gwałcić, poniewierać. Ale teraz ma cel, który pozwoli jej przetrwać to wszystko. Popełnili błąd, że ośmielili się z nią zadrzeć. Raz już się Helenie udało. Byli kiedyś tacy, którzy zlekceważyli jej nienawiść. A ci są przecież dużo głupsi. Byle tylko nie znudziło im się dręczenie, byle tylko nie zabili. Zresztą jeśli zabiją, zginie z rąk wrogów wiary, a jej wyznanie będzie głównym powodem śmierci. To jak palma męczeństwa. Chociaż wolała żyć... Było chyba wczesne popołudnie. Hela przemarzła na wylot, w gardle kompletnie jej zaschło, żołądek zwijał się na supły. Ile czasu nic nie jadła? Kawałek chleba wczorajszego poranka... Drzwi skrzypnęły. Tym razem weszli Marv i katowa. Najlepiej udawać pogodzoną z losem. Leżała więc i jęczała tylko cicho, gdy kobieta dokonywała kolejnych felczerskich oględzin, szacując najwyraźniej skutki gwałtów. Potem zaczerpnęła żółtawej maści z pojemnika i natarła dziewczynie obolałe miejsca. - Nie mazgaj się, suko - warknęła. - Nie ty pierwsza i nie ostatnia... Nic ci nie będzie, przywykniesz niebawem i nabierzesz wprawy w tej miłej robocie. Nie takaś delikatna, jak się wydaje. Pomocnik kata tylko uśmiechał się głupio. Rzucili jej kawałek chleba, sprawdzili okowy i poszli. Znowu została sama. Marv nie jest silny. Kto wie, może nawet jest słabszy ode mnie, myślała, leżąc na słomie. Może gdyby przyszedł sam, warto byłoby zarzucić mu na szyję kawałek powroza i udusić? Ale on nie ma przy sobie klucza od kłódki. Więc to na nic. Westchnęła ciężko. Kat pojawił się, dopiero gdy zapadł zmrok. Bez słowa smagnął ją batem przez głowę, a potem zarzucił na szyję pleciony arkan i odpiął łańcuch. Ciągnąc jak na smyczy, zmusił, aby wstała... Była głęboka noc, gdy katowa zaprowadziła Helę na postronku do dużej balii w kącie podwórza i pozwoliła się umyć. Zanurzenie się w lodowatej wodzie trochę złagodziło ból. Być silnym, modlić się i czekać na odpowiednią okazję, Hela powtarzała sobie w myślach, trąc ciało pęczkiem mydlnicy. Pamiętać o krzywdach aż do dnia zapłaty... - Jutro dopilnuję, żeby dali ci spokój - burknęła baba. - Niech się to wszystko wygoi wreszcie, bo będziesz do niczego... Wytrzyj się! - Cisnęła dziewczynie kawał burej szmaty. Jeszcze przez dobrą godzinę, leżąc na wiązce słomy, nakryta wyleniała skórą z renifera, Hela zastanawiała się, dlaczego tak nienawidzi tego babsztyla. Czy bardziej oburza
ją obojętność kobiety, czy fakt, że okazuje troskę, z jaką dobry gospodarz odnosi się do swego inwentarza... Stanąłem na przełęczy i otarłem pot z czoła. Przede mną w zakolu rzeki leżało miasto. Patrzyłem na nie spokojnie, oswajając się z widokiem. Nie było specjalnie duże, choć ludziom żyjącym w tej epoce musiało wydawać się ogromne. Wzdłuż rzeki ciągnęły się budy, w nurt wybiegały pomosty, przy których cumowały dziesiątki stateczków i łódek. Dalej domy były wyższe. Większość drewniana, ale pomiędzy nimi trafiały się murowane z cegły lub kamienia. Ich strome dachy pokryte zostały czymś szarym, zapewne drewnianymi gontami. Uliczki tworzyły jakąś makabryczną plątaninę. Na lewo ku niebu wznosiły się szare mury kościoła. Musiał spłonąć dawno temu, bowiem w miejscu dachu widniały jedynie resztki przepalonych belek, a mury naznaczone zostały szerokimi smugami sadzy. Opodal wyrastały wieże kolejnej świątyni, ta chyba ocalała przed pożogą. Nie podobało mi się to miasto. Cholernie mi się nie podobało. Zresztą cała ta debilna wyprawa dawno już wyszła mi bokiem. Przymknąłem oczy. Zaledwie kilka dni temu wziąłem wypłatę, poszedłem do centrum handlowego, kupiłem sobie ośmiorniczki po osiem pięćdziesiąt za puszkę, obejrzałem telewizory plazmowe na wystawie, podziwiałem kamerę cyfrową o wysokiej rozdzielczości obrazu, potem poszedłem do księgarni, przepuściłem stówkę na trzy książki. I co z nich zostało? Wyobraziłem sobie Ziemię po katastrofie. Kurde, nawet przeczytać nie zdążyłem! Nie, dosyć, nie można się rozklejać. Tamto przepadło i już nie wróci. Zgodziłem się zostać niewolnikiem, więc trzeba brać się do roboty. I tak miałem więcej szczęścia niż dobre sześć miliardów ludzi. Ruszyłem traktem. Od tej strony nie postawili murów obronnych, może woda stanowiła dostateczną ochronę? Przez rzekę przerzucony był drewniany, częściowo zwodzony most. Od strony miasta powiał wiatr. Zasłoniłem nos i usta, powstrzymując torsje. Co za obrzydliwy smród! Nie mógł się oczywiście równać z tym w jamie ze zwłokami, ale za to zapewne wzbogacały go dodatkowe składniki. Przypomniałem sobie, co czytałem o życiu w tym okresie. Nocniki wylewane na ulice, ludzie załatwiający się wprost do fosy, gdzieniegdzie wygódki i doły kloaczne... fuj! A do tego pewnie odpadki wdeptane w błoto lub ciśnięte do rynsztoków. Resztki niesprzedanych ochłapów gnijące na śmietnikach przy rzeźniach czy targach. Most... Kroczyłem po dranicach, rozbitych z wierzchu przez tysiące zwierzęcych kopyt. Konstrukcja trzeszczała nieco pod nogami, ale mimo to wydawała się stabilna. Z
naprzeciwka minął mnie jadący na koniu mężczyzna w długim chałacie. Skoro dechy utrzymały kilkusetkilogramowe zwierzę, mogłem maszerować bez obaw. Na rzece panował spory ruch, od strony morza płynęły niewielkie, potwornie brudne i cuchnące łódki, wypełnione splątanymi sieciami i wiklinowymi koszami pełnymi ryb. Wiosła miarowo uderzały o wodę. Za mostem na skraju zabudowy stał strażnik. Uzbrojony był w zardzewiałą dzidę, na powyciągany kaftan naszył metalowe kółka, aby strój mógł z daleka udawać kolczugę. Spojrzał na mnie przelotnie, ale obojętnie. Nie zatrzymał. Wszedłem pomiędzy domy. Z bliska wyglądały jeszcze gorzej. Większość budynków była stara, grube, spękane belki konstrukcyjne poprzechylały się w różnych kierunkach. Deski znaczyły otworki wygryzione przez żywiące się drewnem kołatki, a gliniana polepa odłaziła tu i ówdzie, odsłaniając trzcinowe maty, zapewne używane do ocieplenia. Uliczka tonęła w błocie, na warstwę mazistej brei rzucono jakieś stare dechy, gdzieniegdzie pojawiały się wysepki pokruszonego kamienia lub odłamków cegły. Śmierdziało szczynami, zwierzęcym nawozem i dziwną zgnilizną. Powoli zaczynałem się przyzwyczajać. Szedłem naprzód, starając się nie myśleć, tylko rejestrować. Solidnie okute, niezbyt duże drzwi zbite z surowych dech. Poniżej wysokie progi z grubych belek lub rzadziej kamienne. Ciężkie okiennice na drewnianych zawiasach, zabezpieczające małe okna zaciągnięte błonami lub oszklone plackami szkła oprawionymi w ołów... Gomółkami - podpowiedziało mi coś tkwiącego w mojej głowie. Mieszkańcy spieszyli we wszystkich kierunkach, przeskakiwali zręcznie nad kałużami, objuczeni workami, beczkami i skrzynkami. Przystanąłem opodal studni. Ludzie ustawili się w kolejkę, czerpali wodę drewnianym cebrzykiem na linie, przelewali do glinianych dzbanów albo własnych wiader z drewnianej klepki i gdzieś nieśli. Żadnego żurawia czy kołowrotu, pomyślałem zaskoczony. Dobrze, że chociaż koromysła tu znają. Obserwowałem ich, starając się robić to możliwie dyskretnie. Uderzyła mnie ilość dzieci. Całe stada biegały to tu, to tam. W ich poruszaniu się dostrzegałem celowość. Zdecydowana większość niosła jakieś zawiniątka, paczki, koszyki. Co chwila widziałem kobiety w ciąży albo z niemowlętami w chustkach. Strojem nie odbiegali od mieszkańców Horg. Przeważnie odziani w kurtki z czegoś w rodzaju filcu, płócienne koszule i portki. Gdzieniegdzie widać było także peleryny oraz
serdaki podobne do mojego. Na głowach mieli czapki, zawoje z tkanin lub kapelusze. Prawie wszyscy nosili buty, choć często były to tylko łapcie plecione z łyka albo czegoś podobnego. Co do reszty... Przypomniały mi się reportaże z Indii i innych krajów trzeciego świata. Poczerniałe pieńki zębów, otwarte wrzody na rękach, palce powykręcane artretyzmem. Krzywica też zebrała tu swoje ponure żniwo. No i z higieną byli trochę na bakier. Dobra. Przede wszystkim warto by coś zjeść. Miasto... Koszmarne zbiorowisko bud, ruder i zupełnie nowych domów. Co dalej? Trzeba się tu jakoś zaczepić. Ścisnąłem sakiewkę dobrze ukrytą w kieszeni. Kilka dni za to pewnie przebieduję, ale chyba nie tędy droga. Poszukać roboty? Jako kto niby, nauczyciel informatyki? Uśmiechnąłem się pod nosem. Dziadek uczył, że praca jest wszędzie, absolutnie wszędzie, tylko trzeba poszukać. Mógł sobie teoretyzować do woli, od dawna był na emeryturze. No nic, trzeba się przełamać i zacząć gadać z ludźmi. Hmm... A może zacząć od odnalezienia tego całego alchemika? Z moją szczątkową wiedzą chemiczną mógłbym jednocześnie wypełnić zadanie wyznaczone przez łasicę i zapewnić sobie byt... Nie. Skoro zleciła mi, abym go odszukał, zapewne nie potrafiła zrobić tego sama. A to oznacza, że nie będzie łatwo. Dotarłem na spory plac. Po lewej miałem kościół wymurowany z kamiennych bloków. Kawałek dalej, za rozległym klepiskiem, wznosiła się potężna bryła spalonej katedry. Nawet stąd widziałem oplatające ją rusztowanie. Zabrali się za odbudowę? Pomiędzy domami ziała ponura wyrwa, stare pogorzelisko. Resztki murów, pagórki i wądoły, ślad dzielnicy pochłoniętej przez ogień. Udeptana ludzkimi stopami gleba była czerwonoszara. Krwistą barwę nadawały jej odłamki przepalonej glinianej polepy, czarną resztki węgli ze spalonych belek. Ruiny zapewne rozebrano, a teren został częściowo zniwelowany, ale z niezrozumiałych dla mnie przyczyn prace przerwano. Nie myśleć, obserwować i analizować. Nie budują to nie budują. Nie mój problem... uspokoiłem siebie. Wokół kościoła rozciągał się cmentarzyk. Groby w większości były zaniedbane, spróchniałe krzyże sąsiadowały z poprzechylanymi kamiennymi stelami. Kolejne pochówki musiały naruszać wcześniejsze, bo na kopczykach ziemi tu i ówdzie błyskały bielą odłamki ludzkich kości. Na skraju pola grzebalnego wznosiła się ceglana budka. W pierwszej chwili pomyślałem, że to kapliczka, lecz zaraz zmieniłem zdanie. Od mojej strony budyneczek miał zakratowany otwór wielkości drzwi. Za żelaznymi prętami znowu zobaczyłem ludzkie kości, spoczywające bezładną hałdą jedne na drugich. Tu i ówdzie zwisały z nich resztki burych szmat, smutne pozostałości ubrań, a może i całunów. Z tamtej strony docierała też do mnie
smużka zapachu nieco podobnego do tego, który wypełniał grotę - miejsce mojego niedawnego przebudzenia. Znów zrobiło mi się niedobrze. Grzebią tu zmarłych od setek lat, wydedukowałem. W tej glebie jest jedno wielkie zwałowisko ludzkich szczątków. Co jakiś czas wywalają wygrzebane czaszki i piszczele do tej budy. Wesołe miejsce, można horrory klasy „C” kręcić... A przy okazji zawrzeć znajomość z wieloma ciekawymi mikroorganizmami. Jakim cudem tutejsi mieszkańcy są w stanie przeżyć? Muszą mieć bardzo silny system immunologiczny. Wychudzony bury kundel obwąchiwał ludzką kość udową leżącą na skraju cmentarza. Bez większego przekonania zacisnął na niej zęby, zaraz jednak porzucił gnat i puścił się w pościg za tłustym szczurem. Za koszmarną „kapliczką” były już tylko jakieś gruzowiska. Zawróciłem w stronę miasta. Trzeba znaleźć targ, bazar, coś takiego. Kupię sobie chleba i popytam. Przekupki to w każdej epoce niezastąpione źródło informacji. Akurat z kościoła wyszedł mały oberwaniec. - Powiedz mi, chłopcze, gdzie w tym mieście jest targ? - zagadnąłem. - Tutaj. - Wskazał plac. Policzyłem w myślach do dziesięciu. - No, za dwie niedziele znaczy - dodał, widząc moją zbaraniałą minę. Podziękowałem za informację i ruszyłem tym razem w głąb „metropolii”. Kolejne domy, żadnych sklepów. Co to za miejsce porąbane? Skręciłem za róg i wreszcie odetchnąłem. Zobaczyłem drewniany szyld szewca. Dzielnica handlowa? Na to wygląda... Kilka sklepików, czy może raczej warsztatów. Beczki, miecze, ubrania. Liczyłem, że znajdę stragan z pieczywem, ale szybko doszedłem do wniosku, że to beznadziejne. W tej epoce pewnie każdy piecze sobie chleb w domu i tyle. Mięso mogą kupić na targu raz na dwa tygodnie, lodówek wprawdzie nie znają, więc pewnie wędzą albo solą. Albo w odwrotnej kolejności: najpierw solą, potem wędzą. Wyszedłem na nabrzeże. Doleciał mnie intensywny zapach zepsutej ryby. Ruszyłem wzdłuż pomostów wybiegających w nurt. Obserwować, analizować... Są ryby, są rybacy. Na smażalnię nie ma co liczyć, ale kupić coś do żarcia pewnie się da. Rybacy wyciągali z łódek kosze z dorszami i zarzuciwszy je na ramię, nieśli do wagi umieszczonej obok jednego z domów. Nie znam cen. Przepłacę. A przecież każdy grosz może się przydać, kalkulowałem spokojnie i na zimno. Trzeba inaczej. Zapracuję na żarcie. Zaproponowałem kilka razy swoją pomoc, ale tylko się opędzali. Wreszcie jeden o palcach powykręcanych artretyzmem spojrzał na mnie ciut życzliwiej.
- Idź do karbowego, może potrzebuje ludzi do patroszenia - doradził. Podszedłem do wagi i wykorzystując, że obsługujący ją człowiek miał chwilę przerwy, zagadnąłem go. - Do patroszenia? - Popatrzył na mnie z niechęcią. - Pokaż dłonie. Wyciągnąłem przed siebie ręce. Fakt, były trochę brudne, ale mydło chyba dopiero trzeba będzie wynaleźć... - Nie robiłeś tego nigdy - mruknął. Nieźle, ocenia człowieka po dłoniach, jak bolszewicy w osiemnastym roku, pomyślałem. - To prawda - zgodziłem się. - Ale szybko się nauczę. Zadumał się na chwilę. - Umiesz pisać? Albo liczyć? - Tak. - Siadaj i notuj, kto ile przyniósł - polecił, wskazując mi zydel. - Dostaniesz za to na koniec chleba i rybę. No cóż, na początek dobre i to. Dał mi deskę z wypisanymi imionami i rysik z ołowiu. Pismo było pierońsko trudne do odczytania, pochylone, w dodatku mój nowy zwierzchnik bazgrolił jak kura pazurem. Rybacy przynosili kosze, wieszali na haku, mężczyzna przesuwał kamienne odważniki i wykrzykiwał głośno imię oraz wagę. Na drugiej desce wypisałem imiona w kolejności alfabetycznej, obok narysowałem nierówną trochę siatkę kratek. Wykorzystując chwilę spokoju, przepisałem wszystkie zanotowane od rana dane, a potem wstawiałem już tylko wagę w odpowiednie rubryki. Wreszcie ruch się skończył. Zsumowałem po kolei wszystko i wypisałem wagę. - No to podliczymy. - Karbowy siadł obok mnie i wyciągnął rękę po deskę. Podałem mu. Najpierw patrzył na nią zdumiony, a potem zrozumiał. - Aleś ty sprytny - mruknął z uznaniem. - Trza było od razu gadać, żeś rachmistrz, a nie do patroszenia się pchać... Wziął deskę i zwołał rybaków, głośno odczytywał nazwiska i każdemu wciskał w garść kilka cienkich srebrnych monet. Najlepsi dostali po jednej, ale za to większej... Grosze i denary? Szylingi i marki raczej. Monometalizm, transakcje opierające się na srebrze. Wreszcie podszedł do mnie. Ze skrzynki wyciągnął bochenek chleba, uczynił nad nim znak krzyża i przeciął nożem na dwie części. Wyjął też dużą suszoną rybę i kamionkową butlę z
piwem oraz dwa kubki. Podzieliliśmy się posiłkiem. Piwo było fatalne w smaku, chleb twardy, ryba nie pierwszej świeżości, lecz szybko zapełniłem żołądek. - Szukam jakiejś roboty - powiedziałem, gdy odcinał kolejną pajdę chleba. - Spóźniłeś się - mruknął. - Już jesień... Mam komplet ludzi do topienia tłuszczu, zresztą za najdalej dwie niedziele skończymy. Chyba żebyś... - Popatrzył na mnie z zadumie. - Przyjaciel się żalił, że nie ma chętnych do pracy przy rozbiórce katedry. Lecz to paskudna robota, męcząca, łatwo o wypadki. I zapłata dziadowska... Dawniej robili to więźniowie, ale lensmann kazał ich wysłać do pogłębiania kanału i większość pomarła, bo od brodzenia w zimnej wodzie na płuca im się rzuciło. Powiedział to tak obojętnie, że z wrażenia omal nie udławiłem się chlebem. - Jeśli nie ma nic innego, to czemu nie. - Wzruszyłem ramionami. - Niech będzie rozbiórka. Lepiej pracować, niż żebrać. - Zwłaszcza że Otto kazał teraz wyłapać żebraków i też pewnie wszyscy skończą w kanale - mruknął karbowy. - Wiele się tu zmieniło od czasów biskupa Engelbrektssona... Dojadłem i pożegnawszy się, ruszyłem w stronę kościoła. Podszedłem do ruin katedry. Za nią majaczył jakiś budynek wzniesiony z jasnobeżowego kamienia. Pożar sprawił, że kościół uległ poważnym zniszczeniom. Jego północną część z transeptem chyba przygotowywano do ponownego uruchomienia. Okna zostały przeszklone nowymi witrażami, od strony nawy głównej wzniesiono częściowo ścianę. Jednak najwyraźniej odbudowa nawy i wież nie wchodziła w grę. Korona muru była mocno poszarpana, na rusztowaniach uwijali się jacyś dwaj oberwańcy. Wyłupywali kamienie i znosili je na dół. - Szukam nadzorcy! - zawołałem do nich. - Tam siedzi, grzeje się! - odkrzyknął wesoło płowowłosy chłopak, pokazując drewnianą budę stojącą wśród nagrobków dawnego cmentarza. Podszedłem i zapukałem w drzwi. Otwarły się, z wnętrza wychynął jakiś kaprawy typ. Nie wiem, ile lat mógł sobie liczyć, czterdzieści albo i osiemdziesiąt... Grzał się? Raczej pił płyny rozgrzewające. - No co tam? - Obrzucił mnie długim spojrzeniem. - Podobno jest tu robota przy rozbiórce - zagadnąłem po duńsku. - Jest. - Biorę - przeszedłem do ofensywy. - Dobra.
Zniknął w swojej budzie i zaraz wynurzył się z młotkiem i krótkim łomem. Wręczył mi jedno i drugie, potem wskazał rusztowania. - Będę z wami pracował - oznajmiłem oberwańcom po chwili. - Mam na imię Markus. Byli niscy, chudzi, na ramionach wyrosły im twarde węzły mięśni. Pewnie mieli po kilkanaście lat. Od małego harowali jak woły robocze. Gęby prostackie, ale sympatyczne. Brakowało im paru zębów, ciekawe, w bójkach stracili, czy może próchnica? Przedstawili się jako Åke i Dyrre. Jak się okazało, nasze zadanie było nie tyle skomplikowane, co cholernie niebezpieczne. Musieliśmy włazić po rusztowaniach na wysokość mniej więcej drugiego piętra. Z korony nadwątlonego przez ogień muru wyłamywaliśmy kamienne bloki i trzymając na ramieniu, znosiliśmy je na dół. Robota była brudna, męcząca, a rusztowania nieprzyjemnie uginały się pod nogami. - Płacą nam za dniówkę czy od ilości pozyskanego kamienia? - zapytałem Dyrrego. - Za ilość - wyjaśnił. Podczas następnego kursu przemyślałem sprawę. - Znajdzie się tu gdzieś łopata? - zapytałem. Łopata była, drewniana, tylko koniec miała okuty zardzewiałym metalem. Chłopaki polecieli na górę, a ja spokojnie skopałem kawałek ziemi, mniej więcej dwa na trzy metry. Popatrywali na mnie z zaciekawieniem, lecz nie przerywali swojej roboty. Zdążyli zrobić sześć kursów. Wreszcie uznałem, że wystarczy, i wdrapałem się do nich. - Na co ci to? - Åke popatrzył na moje poletko. - Dla usprawnienia pracy. - Uśmiechnąłem się. Wziąłem podbijak. Wyłamane bloczki zrzucałem w dół. Tak jak przypuszczałem, warstwa skopanej gleby była wystarczającym amortyzatorem. Obaj patrzyli przez chwilę, a potem wybuchnęli śmiechem. - Dyrre! Biegnij na dół, będziesz odnosił zrzucone kamienie na bok zakomenderowałem. - A my bierzemy się na ostro do roboty. Poszło jak z płatka. Po godzinie zmieniłem chłopaka, teraz to ja zbierałem spadające z góry głazy i odnosiłem na szybko rosnącą pryzmę. Kurczę, żeby jeszcze mieć taczki, takie jak w cegielni, rozmarzyłem się. Wedle moich obliczeń podwoiliśmy wydajność. Nie sądziłem, żeby bardzo poprawiło to nasze zarobki, ale na pewno znacząco wzrosło bezpieczeństwo i higiena pracy. - Szukam jakiegoś miejsca na nocleg - zagadnąłem, gdy zrobiliśmy sobie przerwę.
Wymienili porozumiewawcze spojrzenia. - Można z nami, czemu nie - powiedział Åke. - Zawsze lepiej na czterech rozłożyć niż na trzech. Tylko to nora straszna - zafrasował się. - Tobie, ociec, się nie spodoba. - Zobaczymy. - Nie skomentowałem tego „oćca”. Szarpaliśmy się z kamieniami aż do zachodu słońca. Robota była upierdliwa i męcząca, ale jakoś sobie radziłem. Kręgosłup trochę mnie rozbolał, nie nawykłem... Wreszcie przyszedł nadzorca. Obejrzał krytycznie ułożoną przez nas pryzmę i krzywiąc się niemiłosiernie, zaznaczył kilka karbów na kawałku kija. Oddaliśmy mu narzędzia i poszliśmy. Spodziewałem się, że mieszkają w jakiejś szopie albo szałasie, dlatego trochę się zdziwiłem, widząc spoczywającą na brzegu rzeki sporą łódź odwróconą kilem do góry. Łódź? Raczej wrak łodzi... Krypa musiała leżeć tu od lat, może od dziesięcioleci. Deski, niegdyś nasmołowane, popękały, a miejscami w ogóle ich brakowało. Moi towarzysze musieli gospodarować tu od dawna. Jedną burtę podparli solidnymi pieńkami, aby wygodnie wchodzić do wnętrza. Drugą dla zabezpieczenia przed wiatrem i deszczami zespolili z glebą za pomocą solidnego murku z dobrze ubitej gliny. Przed wejściem zrobili nasyp mający służyć za wiatrochron i obłożyli kamieniami niewielkie palenisko. - Chatka niczego sobie - mruknąłem - ale nie na zimę... - Jeszcze dwie, może trzy niedziele i wracamy do siebie - odparł Åke. - Gdy przyjdą śniegi, praca w ruinach się skończy. Ty, ociec, też powinieneś już wracać do swoich, niedługo zasypie przełęcze. - Yhym... - mruknąłem. W tym, co powiedział, kryło się sporo racji. Zimą roboty w mieście mogę nie dostać. Za kwaterę trzeba by zapłacić, żywność na pewno znacznie zdrożeje. Nieduża sakiewka drobnych srebrnych monet nie wystarczy na długo. Pocieszało mnie, że zbliża się wyznaczony termin spotkania z łasicą. Może ona coś wymyśli? A może i rozliczy mnie z tego, co zrobiłem, a raczej czego nie zrobiłem. Zagryzłem wargi. Spod łódki wygramoliła się rozczochrana dziewczyna, która nie mogła mieć chyba więcej niż dwanaście łat. Wydobyła okopcony i wyszczerbiony gliniany garnek z jakąś breją i umieściła go w palenisku. Åke skrzesał ognia i obłożył naczynie chrustem. Usiedliśmy na kawałkach desek. - To moja siostra - wyjaśnił Dyrre. - Gotuje nam i pilnuje łodzi. Kiwnąłem głową, przyjmując jego wyjaśnienia.
- Łódź jest wasza? - zaciekawiłem się. Nie miałem pojęcia, czy właściwie oceniłem stan poszycia łajby. Może niebawem ją połatają i popłyną... - Gdzie tam. - Machnął ręką. - To ziemia pani Ilsy, krewnej lensmanna. Łódka też jej. Pozwoliła nam tu obozować, za to płacimy grosz na tydzień za czterech. Kiedyś to był ogród Petera Hansavritsona, ale zdołali mu to wydrzeć - ściszył głos - mimo to i jego zapytaliśmy o pozwolenie. - Porządny człowiek - mruknął Åke. - Pozwolił nam tu mieszkać za darmo. I przy rozładunku czasem daje porobić. - Kupiec? - zainteresowałem się. - I to ważny, choć niebogaty - mruknął Dyrre. - Duńczycy go nienawidzą. Jego dziadek bronił miasta z biskupem Engelbrektssonem. Gdy zdobyto Nidaros, spalono ich dom. A i teraz różne przykrości mu robią, więc nieczęsto tu bywa, woli włóczyć się po morzach statkiem. Drugi dom ma ponoć w Visby. Drgnąłem. Visby, skąd kojarzyłem tę nazwę? Ach, jasne, była wygrawerowana na jednej z blaszek różańca. - Gdzie to jest? - zapytałem. - Gdzieś tam na południu. - Mój rozmówca zafrasował się. - W Szwecji, na wyspie Gotlandia - sprostował Åke. - To bardzo stare i bogate miasto, jeden z kantorów Hanzy, jak Bergen. Druga nazwa. - Hansavritson sam należy do Hanzy - ciągnął jasnowłosy. - I dlatego Duńczycy tak go nienawidzą... Tam na południu od lat trwa wojna - urwał i zamyślił się. Wyczułem, że niewiele wie, ale nie chce ani kłamać, ani pokazać swej ignorancji. Wyciągnąłem dłonie, grzejąc się przy wątłym płomieniu. Zupa, czy co to było w garnku, powoli się gotowała. Patrzyłem na tych dwóch chłopców. Prości ludzie ze wsi, harowali w polu przez lato, a teraz na jesieni ściągnęli na kilka tygodni do miasta, by choć trochę napełnić sakiewki przed wielomiesięczną zimą, a może i zrobić drobne zakupy... Co oni mogli wiedzieć o wojnach, polityce, planach Duńczyków? Widząc, że dziewczyna kroi chleb, wyciągnąłem z torby gomółkę sera. Moja inicjatywa spotkała się z uznaniem. Posilaliśmy się szybko, w milczeniu. Kawałki chleba maczaliśmy w brei z garnka. Jak się okazało, była to drobna kasza zaprawiona nieco zjełczałym rybim tłuszczem. Żołądek mi się buntował, ale byłem naprawdę cholernie głodny,
więc zmuszałem się do połykania tej specyficznej strawy... Ciekawe, czy znowu będę miał biegunkę, czy nie? - Składacie się na jedzenie czy jak? - zapytałem. - Po marce na tydzień - wyjaśnił Åke. Wygarnąłem monety na dłoń. Dziewczyna odliczyła sobie cztery i troskliwie umieściła w węzełku. Orżnęła mnie? Chyba nie, nie mogli wiedzieć, że nie znam ich wartości. Niebo zasnuły chmury. Åke wydobył z kryjówki kawałek grubej świecy, odpalił knot od dogasającego żaru. Dyrre drewnianą łopatką przetoczył kilka dobrze rozgrzanych otoczaków z paleniska. Wpełzliśmy pod łódkę, otwór wejściowy zasłoniliśmy starą derką z czegoś w rodzaju filcu. Nieźle się tu urządzili. Od wewnątrz też zrobili wzdłuż ścian niski nasyp, żeby nie ciągnęło. Pośrodku była niecka, do której zsypywali gorące kamienie, a one, oddając powoli ciepło, trochę ogrzewały wnętrze. Pod sufitem wisiały płaty słoniny i jakieś obwędzone gnaty, chyba z renifera. Bez słowa dowiesiłem obok oba sery i nogę owcy. Mieli też kilka bochenków chleba. Wyglądały ciekawie, upieczono je od razu z otworem pośrodku, teraz wisiały nadziane na długi drąg. Przypomniało mi się mieszkanie znajomych pracujących pod Londynem. Dokładnie tak samo to wyglądało: weki, suszone kiełbasy, worek z kaszą, zapasy przywiezione z domu. Z Polski. Są rzeczy, które nie zmieniają się nawet przez cztery stulecia. Legowiska umościli sobie ze słomy i wysuszonych wodorostów. Dla mnie też się jedno znalazło. Ktoś tu z nimi wcześniej mieszkał? - To po Knucie - wyjaśniła smarkula, widząc moje zaskoczone spojrzenie. - Dwie niedziele temu spadł z rusztowania i się zabił. No tośmy go pochowali. - Świeć Panie nad jego duszą - westchnąłem. Umościłem się możliwie jak najwygodniej, nakryłem serdakiem. Głowę wsparłem na ramieniu. Åke zdmuchnął świecę i pod łódką zapadła ciemność, przerywana tylko szelestem słomy i coraz równiejszymi oddechami śpiących. Jak na pierwszy dzień w mieście udało mi się załatwić cholernie dużo. Mam robotę i dach nad głową. I, co ważne, nawiązałem kontakt z tubylcami, od których mogę się wiele dowiedzieć. Teraz najważniejsze to odszukać Helę. Potem wspólnie zlokalizujemy alchemika i zabierzemy się za poszukiwania tego czegoś o nazwie „oko jelenia”. A może znowu popełniłem błąd? Może należało poświęcić dzień na intensywne poszukiwania kata i zorganizowanie Heli ratunku? Dzień zwłoki może kosztować ją życie. Z
drugiej strony próba odbicia lub uwolnienia przeprowadzona na wariata w nieznanym mieście zapewne skończyłaby się fatalnie. Tak źle i tak niedobrze... Jestem rozbitkiem. Mój świat pozostał gdzieś daleko, ja trafiłem na obcy ląd. Mam tylko to, co na grzbiecie, i to, co w głowie. W dodatku nie jest to wyspa bezludna - żyją tu ludożercy. Zdołałem wtopić się między nich, ale nie minie dużo czasu, a odkryją, że jestem obcy... Hela zapadła w płytki, nerwowy sen. Grudniowa noc, wysoki śnieg. Pędzi na koniu przez uśpiony las. Za kilka dni Wigilia. Pora złożyć świąteczną wizytę bratu i jego towarzyszom. Gdzieś daleko odzywa się wilk, po chwili drugi. Polują, nawołują się, osaczając ofiarę. Wierzchowiec kładzie uszy po sobie, ale Helena tylko uśmiecha się pod nosem. Ma szablę i angielski rewolwer. Nie boi się. Nie należy bać się zwierząt. To tylko wilk. Może rzucić się na człowieka, może go pokąsać. Może zagryźć lub rozszarpać brzuch. Jednak w większości przypadków unika ludzi. Groźny drapieżca schodzi z drogi rzeczywistym panom lasu. Hela uderza klacz piętami, mija stary przydrożny krzyż choleryczny, pamiętający jeszcze czasy napoleońskie. Umarłych też się nie lęka. Ma na szyi szkaplerzyk, siły nieczyste nie mają nad nią władzy. Zresztą pod tym pagórkiem spoczęli także jej krewni. Swoim krzywdy nie zrobią. Dziewczyna nie obawia się też zabłądzenia ani mrozu. Zna te lasy jak własną kieszeń, a księżyc stoi wysoko na czarnym zimowym niebie. Mróz szczypie w palce i policzki, ale osada już niedaleko. Tam się zagrzeje. Jedyne, czego można się bać, to ludzie. Lecz oni nie pojawiają się nocą w zasypanych śniegiem lasach. Miota się przez sen. Chciałaby to wszystko cofnąć. Ścisnąć konia kolanami i zawrócić. Uciec, zanim wyjedzie na polanę i w sinym blasku łuny zobaczy stosy trupów porąbanych szablami i żołnierzy podkładających ogień pod chałupy... Usiadła na posłaniu, krzycząc. Gdzie jest? Ach tak. Norwegia. Noc. A tamto? Wydarzy się za wiele, wiele lat, gdy jej kości dawno już rozpadną się w pył... Ktoś dotknął mojego ramienia. Otworzyłem oczy. Åke. - Wstawaj, ociec, pora do pracy - powiedział. Wnętrze łodzi wyziębiło się przez noc, pod grubym kubrakiem było nawet znośnie, ale cóż, wstawać to wstawać... Dźwignąłem się z barłogu. Rozgniotłem kilka uciekających pluskiew. Najwyraźniej mnie w nocy oblazły. Pluskwy. Ciekawe, czy w tej epoce zdarzały się epidemie tyfusu? I co zrobię, gdy zachoruję?
Przypomniała mi się jakaś książka o więźniach obozów koncentracyjnych. Cytryny jedli czy coś takiego i jeśli tylko nie wpadli w oko esesmanom, wracali do zdrowia... Ech, napić by się kawy... Nie, najpierw trzeba pościelić łóżko. Przesunąłem wiązkę słomy, która w nocy posłużyła mi za poduszkę. Pod spodem leżała sakiewka. Podrzuciłem ją w ręce. - To chyba po tym waszym towarzyszu, Knucie - powiedziałem. Dyrre popatrzył na nią, mrużąc oczy. Już wczoraj zwróciłem na to uwagę, chyba był krótkowidzem. - Tak, to jego - mruknął. - I co my teraz z tym zrobimy? - Oddajcie jego krewnym - zasugerowałem. - Kiedy on był sierotą - odparł Åke. - Do kościoła zanieść i wsypać do skarbony albo do wody wrzucić - rozważał. - Można i w ziemi zagrzebać. Przypomniała mi się scena z filmu Kieślowskiego, gdzie staruszek postanawia wsadzić zarobione dolary do słoika i zakopać... Żaden nie pomyślał o tym, że przecież jest to kupa, no, kupka pieniędzy. Mimo woli zadumałem się nad zachowaniem współtowarzyszy. Co je determinowało? Głupota? Uczciwość? A może jakiś lokalny zabobon? Na przykład: nie kradnij rzeczy ani pieniędzy nieboszczyka, bo spotka cię nieszczęście? - Ta stara Berta z chaty nad jeziorem była chyba jego ciotką - zauważyła dziewczyna. - Może jej to oddamy? - Dobry pomysł - przyznał Dyrre, rzucając jej mieszek. - I kłopot z głowy. - Idziemy. - Åke mocniej zawiązał sznurek zastępujący mu pasek u spodni. Kolejny dzień był podobny do poprzedniego jak dwie krople wody. Wbijałem łom między bloki dziwnego szarego kamienia i obluzowawszy, wyrywałem z muru. Drobinki pyłu wpadały do oczu, osiadały na włosach, dostawały się pod ubranie, zgrzytały w zębach. Na dłoniach robiły się odciski, mięśnie bolały przy najmniejszym ruchu. Każde uderzenie łomem odbijało się hukiem pod czaszką oraz ostrym łupaniem w skroniach. Do tego zajęcie było porażająco nudne i niebezpieczne. A co najgorsze - otępiało. Próbowałem podpytać moich towarzyszy niedoli o to i owo. Pochodzili z jednej z wiosek gdzieś na północy, jak wspomnieli, odległej o kilka dni ostrego marszu przez góry. Miasto znali kiepsko. O alchemii coś tam słyszeli, ale nie wiedzieli, gdzie mógłbym odnaleźć alchemika. Nie mieli też pojęcia, gdzie może mieszkać kat. Widzieli za to, że dzień przed moim przybyciem do Trondheim na dziedzińcu powieszono jakąś dziewczynę. Przyznam, że informacja nieco mnie zaniepokoiła... Czyżby chodziło o Helę? Nie obserwowali samej egzekucji, lecz powieszona była bardzo młoda i ruda niczym wiewiórka. To średnio
pasowało, bo Hela miała włosy raczej ciemnorude, wedle ich standardów nie była też taka młoda... Sporo słyszeli o lensmannie. Jak się okazało, ten cały Otto mieszkał tuż obok miejsca naszej pracy - w dawnym pałacu arcybiskupim. Nie powiem, aby spodobało mi się to towarzystwo. Królewski namiestnik był tu postacią powszechnie znienawidzoną. Dyrre i Åke pokłócili się nawet, czy jest eunuchem, wenerykiem, czy sodomitą, obaj jednak wspólnie twierdzili, że to wyjątkowe ścierwo. Wspomnieli oględnie o poborcach podatków i biedzie u siebie we wsi. Nie byli specjalnie rozmowni, przypuszczam, że po prostu wstydzili się swojej ignorancji. Wsiowe chłopaki... Ale musiałem przecież wykonać jakoś to debilne zadanie. W południe wykorzystałem przerwę w robocie, by wspiąć się na wieżyczkę sygnaturki nad transeptem. Åke znał drogę, zgodził się mnie zaprowadzić. Z nawy wąskie schody prowadziły tunelem wewnątrz ściany. Także tu szalał ogień, kamienie były okopcone. Wspięliśmy się do wysokości korony murów, potem poleźliśmy po drabinach leżących na nowym stropie nad częścią kościoła, która doczekała się już szczątkowej odbudowy. Wreszcie przez klapę wydostaliśmy się na dach. Miasto leżało u moich stóp. Wyspa, na której wzniesiono Nidaros, miała z grubsza kształt trójkąta, najdłuższym bokiem opartego o morze. Patrzyłem na gmatwaninę krętych uliczek, setki dachów pokrytych łupkiem lub drewnianym gontem, rzadziej dachówką. Niedaleko znajdował się drugi kościół. Ten uniknął pożaru. Strome dachy kolejnych kilku, tyle że dużo mniejszych, wystawały spomiędzy stłoczonych domków i kamieniczek. Południowy kraniec wyspy posiadał luźniejszą zabudowę. Widziałem stąd dziesiątki niskich, przeważnie parterowych domów ze sporymi podwórzami lub ogrodami i linię częściowo zburzonych murów obronnych. Na morzu widać było maleńką wysepkę z jakąś budowlą, a dalej wyrastały skaliste brzegi półwyspu. Brudnobiałe żagle statków powoli przesuwały się w kierunku portu. Stąd, z góry, miasto wyglądało dużo sympatyczniej. Nie docierał tu porażający smród rynsztoków. Jednak równocześnie widać było, jak wiele budynków stłoczono na niewielkiej przestrzeni. Gdzieś w tym labiryncie ukrywał się kat. Gdzieś przetrzymywano Helenę. Jak ją odnaleźć? Tylko przez tego cholernego oprawcę. - Czy tu jest więzienie? - zapytałem. - A nie wiem nawet - wzruszył ramionami Åke. - Spiskowców trzymają w lochu pod pałacem arcybiskupa i na dziedzińcu ścinają albo wieszają - wyjaśnił. - Ale takich zwykłych to nie mam pojęcia. Zresztą dużo ich nie ma. Pomarli.
- Słyszałem, że od czyszczenia kanałów. - Woda jesienią niedobra. Chłód z niej wchodzi w kości i ciało stygnie od środka, poczynając z żołądka, aż człowiek umrze - chyba chciał błysnąć erudycją. - Raczej się na płuca rzuca - sprostowałem odruchowo. - Możliwe - położył uszy po sobie - że jednym na płuca, a drugim na żywot. A czasem jak włosy zmoczy, to i rozum zagotować może - rozważał. Przeszedłem po wąskiej kładce na drugą stronę i przez chwilę patrzyłem na biskupi pałac. Kamienne budowle ustawione w kwadrat otaczały rozległy dziedziniec. Akurat trwała musztra. Kilkudziesięciu uzbrojonych w piki mężczyzn ćwiczyło przemarsz w różnych szykach. Jeśli Hela przetrzymywana jest w podziemiach tego budynku, nie zdołam jej wyciągnąć. To po prostu niewykonalne. Tu mieszka lensmann. Z całą pewnością jego ochrona pilnuje obiektu dzień i noc. Jeśli nawet zdołałbym się jakoś wśliznąć do środka, jak odnaleźć dziewczynę w rozległych podziemiach? Nie! Potrząsnąłem głową. Koniec z defetyzmem! Przypomniałem sobie słowa dziadka. Problem nierozwiązywalny trzeba podzielić na mniejsze kawałki i rozpracować po fragmencie. Nie ma problemów nie do pokonania. Partyzanci wiedzieli, że Niemców jest kilka milionów. Wszystkich naraz nie da się zabić. Ale po jednym, po dwóch, przez całe lata... I sami się nie skapną, gdy zostanie ich zaledwie połowa. Ci ludzie są sprytni, ale moje czasy przyniosły szereg mało interesujących patologii, na których działanie nie są przygotowani. Terror, szantaż... Przede wszystkim trzeba rozpracować strukturę. Znaleźć słabe punkty. Lensmann musi mieć żonę albo dzieci. Można je porwać i zaproponować wymianę... Tylko gdzie przetrzymywać więźniów? A choćby tu, w katedrze. Poszukać krypt, zakamarków jest pod dostatkiem, a pod latarnią najciemniej. Oż, do diabła. Przecież to gej. Nie ma rodziny... Nie. Stop. Nie sugerować się tym, co mówią inni. Może ma po prostu taki tembr głosu i ludzie myślą, że homo. To trzeba sprawdzić. Jeśli nie ma żony, porwie się jego kochankę, krewnego w ostateczności jeśli faktycznie jest homoseksualistą, dopadnę jego kochanka... A może inaczej? Może wystarczy go zabić i poczekać, aż król przyśle następnego? Może trafi się jakiś normalniejszy. Umówię się z nim na rozmowę, wysłucha argumentów, wypuści dziewczynę. Jak wykończyć wszechwładnego urzędnika poruszającego się wszędzie z liczną ochroną? Przypomniał mi się mój kumpel Radek. Uczył historii w gimnazjum, sporo
przegadaliśmy swego czasu przy piwie. Opowiedział mi, jak PPS próbował wykończyć Skalona. Zauważyli, że gdy podkładają gdzieś bombę, zawsze zjawia się na miejscu wybuchu, by osobiście zbadać sprawę. Dlatego przeprowadzili zamach, a gdy swoim zwyczajem się tam pojawił, poczęstowali go drugą bombką. Zabić... Mam już ludzką krew na rękach. Jestem gotów to zrobić. Tylko czy to coś da? Likwiduję gada. Powiedzmy, w tydzień wiadomość o tym dociera do Kopenhagi. Król duma kilka dni i wyznacza kolejnego. Jak dobrze pójdzie, już za jakieś trzy tygodnie, może miesiąc... Do dupy ten plan. Trzeba ustalić, czy Hela jeszcze żyje i gdzie ją trzymają. Jeśli w lochu... To co? - zaśmiał się diabeł w mojej duszy. Łyżkę jej przemycisz, żeby wykopała podkop? A może bochenek chlebusia z pilnikiem i drabinką sznurową wewnątrz? - Idziemy, ociec - odezwał się nagle Åke. - Żeś się zamyślił, a tam robota czeka. Wskazał mi zrujnowaną część świątyni. Dyrre samotnie walczył z kamieniami. - Samo się nie zrobi. - Kiwnąłem głową. Ruszyliśmy na dół. Ociec... Tytułował mnie ojcem, jasne, że żartobliwie, ale z drugiej strony, mając trzydziestkę na karku, w tej epoce mógłbym mieć syna w jego wieku... Pod wieczór byłem już zdrowo zmęczony. Z trudem złaziłem z chwiejnego rusztowania. Jednak stos pozyskanego kamienia znacznie urósł. Obaj chłopcy usiłowali policzyć przyszłe zyski i aż im się umorusane gęby śmiały. Oni też ledwo trzymali się na nogach. Za młodzi do tej pracy. Nawet ja ledwo dawałem sobie radę. Od rzeki wiało chłodem. Dziewczyna rozpaliła już ogień i teraz gotowała gar polewki. Kawałki wędzonego mięsa, kilka gnatów, kasza z grubo łupanej pszenicy... Wiosłowałem łyżką w tej brei, z trudem upychając kolejne porcje w żołądku. Obrzydlistwo, ale pozwalało napełnić brzuch. Było też chyba bardziej kaloryczne niż to, czym karmiono więźniów w lagrach... Gdy już człowiek przywykł do obrzydliwie słonego smaku i woni bardzo starego mięsa, można było przełykać prawie bez wysiłku. Znalazł się i deser, dziewczyna najwyraźniej zdołała złowić w rzece kilka rybek. Upiekła je na patykach razem z głową i wnętrznościami. Wymówiłem się grzecznie, ale moi towarzysze pożarli je w okamgnieniu. Wreszcie posiłek się skończył, a my ciągle siedzieliśmy, grzejąc zmarznięte stopy przy ogniu. Po warkoczu naszej kuchareczki sunęła okazała, może siedmiomilimetrowa wesz. To był odruch, sięgnąłem po owada i odrzuciłem z obrzydzeniem. Coś błysnęło, potrząsnąłem zaskoczony głową. Dopiero po ułamku sekundy zdałem sobie sprawę, że to dziewczyna
rąbnęła mnie w twarz. Åke i Dyrre poderwali się błyskawicznie. Młodszy wyrwał zza paska nóż, drugi położył dłoń na rękojeści kordu. Patrzyłem na to kompletnie zdumiony. Co ich ugryzło? Wyglądało na to, że złamałem jakieś tabu. - Przepraszam - powiedziałem - nie znam praw tej krainy. Wybaczcie, jeśli naruszyłem dobre obyczaje... Odprężyli się wyraźnie, Åke jakby zawstydzony schował kozik. - W tych stronach dotknięcie włosów to oznaka wielkiej poufałości, panie - mruknęła dziewczyna. - A wzajemne iskanie uchodzi tylko wśród bardzo bliskich przyjaciół, małżonków lub wobec kobiet upadłych... - Najmocniej przepraszam, to się więcej nie powtórzy. - Opuściłem głowę, z trudem powstrzymując opętańczy śmiech. Wyciąganie wszy z włosów jako element flirtu? Albo wręcz molestowania seksualnego? O, w mordę. Co za czasy! Pogoda, przez cały dzień w miarę znośna, straszliwie się popsuła. Już gdy wracaliśmy do obozu, zrobiło się chłodno, teraz pojawił się ostry wiatr. Wygasiliśmy ogień i poszliśmy spać. Minęła może godzina, zdążyłem zasnąć, gdy coś wyrwało mnie ze snu. Wicher wył i gwizdał pomiędzy klepkami poszycia. Gdzieś w ciemności rozległ się stukot końskich kopyt. Dziewczyna jęknęła cicho, jakby przestraszona. Rozmowa, którą Åke i Dyrre prowadzili półgłosem, ucichła jak ucięta nożem. Kopyta zaklaskały w błocie. Poczułem gęstniejące w powietrzu napięcie. Czułem, że pod łódką nikt nie śpi. Słyszałem nerwowe oddechy. Bali się? Czego, u licha? - Co się stało? - zapytałem szeptem. - Cicho! - syknął któryś. Dźwięk oddalał się. Mimo to nie podjęli przerwanej rozmowy. Milczeli, wsłuchując się w mrok. - To Maar - pisnęła dziewczyna. - Nie wymawiaj jego imienia - powiedział ostro Åke i sądząc po odgłosie, uderzył ją w ramię. - Do diabła! Usłyszał! Wraca! - w jego głosie pojawiła się nutka histerii. Zagadkowa szkapa znowu krążyła obok łodzi. Moi towarzysze szczękali zębami. Wreszcie ponownie zapadła głucha cisza i tylko wiatr gwizdał. Odetchnęli z ulgą. - Kim lub czym jest... - w ostatniej chwili ugryzłem się w język. Skoro boją się wypowiadać to dziwaczne imię, nie ma sensu ich denerwować.
- Nie wiesz? To koń samej śmierci - szepnął Åke. - W takie wietrzne noce jak dziś krąży po świecie, szuka ludzi, których naznaczy. Potem przychodzi po nich śmierć. Czasem koń dotknie człowieka, a czasem tylko jego domu. Wtedy nie wiadomo, który z domowników zemrze. - Jest biały, tak biały jak mleko. Tylko oczy ma czerwone jak ogień. W niemieckich krainach dużo o nim opowiadają - usłyszałem drżący od lęku szept dziewczyny. - Często krąży po miejscach, gdzie ktoś niedawno umarł, jakby chciał odwieźć na tamtą stronę dwóch, a nie jednego - uzupełnił Dyrre. - Są i tacy, którzy mówili, że ma pięć nóg, a nie cztery. Niedobrze o nim gadać, bo się go przyciąga. A wtedy bieda. - Dlaczego sądzicie, że to on? - spytałem z powątpiewaniem. - W tym mieście z pewnością jest wiele szkap. - Pomyśl sam, cudzoziemcze - w głosie Åke usłyszałem wyższość, jakby klarował podstawową prawdę komuś bardzo mało rozgarniętemu. - Nikt z sąsiadów pani Ilsy nie ma wierzchowca. Co robiłby tu nad rzeką, sam w nocy o tej porze roku? Konie, które w ogóle zostały w mieście, stoją teraz w ciepłych stajniach, żując obrok. Nie plączą się samopas, ktoś mógłby je skraść, a i wilki, czasem jak je głód przyciśnie, potrafią przepłynąć Nidelwę i buszować w opłotkach Trondheim... I znowu umilkli. Usłyszałem go. Szedł gdzieś blisko, bardzo blisko. Spróbowałem policzyć uderzenia podków o glebę. Coś nie tak było z rytmem kroków. Cztery równe uderzenia, co jakiś czas jakby piąte. Wyobraźnia podsunęła mi wizję pięcionogiego mutanta, który idzie chwiejnym krokiem, od czasu do czasu podpierając się dodatkową, potwornie zniekształconą kończyną. Na moich skroniach pojawiły się kropelki potu. Starałem się myśleć racjonalnie. To tylko zwierzę. Koń, który komuś się zerwał, uciekł ze stajni i błąka się nocą po brzegu rzeki. Ale nie byłem w stanie się otrząsnąć. Pozostała trójka leżała nieruchomo. Starali się nawet nie oddychać. Zapragnąłem naraz zapalić lampę albo świecę. Pozbyć się tego nieznośnego mroku, błysnąć chabecie w oczy żarówką albo halogenem o mocy tak z tysiąc pięćset watów. Przegnać średniowieczną zmorę... Tfu, cholera. Zasugerowałem się ich lękiem. - Dość tych bzdur. Nie jesteśmy dziećmi. To zwykły koń - powiedziałem stanowczo. Wychodzę. - Ale... - bąknął Dyrre. - Złapię go i tyle. Rano poszukamy właściciela, może parę marek za fatygę nam da! Kopyta stukały słabiej, oddalał się. Do diaska, ucieknie bydlę. Poderwałem się z posłania.
- Stój! - Usłyszałem, że Åke szarpnął się w ciemności. Chyba chciał mnie zatrzymać, ale ja już odchyliłem skórę zasłaniającą wejście i wyszedłem na zewnątrz. Ciemno choć oko wykol, chmury zasłoniły księżyc. Konia nie było widać, lecz przecież nie odszedł daleko. Koń to forsa. Nie będę mógł go wprawdzie zatrzymać ani sprzedać, lecz nagroda jest jak najbardziej realna. Gdzieś tam w ciemności pałęta się okazja do zarobienia paru groszy. Wystarczy za uzdę złapać. Tylko gdzie, u diabła, się podziewa? Przypomniały mi się wspomnienia pradziadka kawalerzysty. Słabo go pamiętałem, bardzo słabo... Ale coś mi się kojarzyło z jego opowieści. Jak on to opowiadał? Pojechał na zwiad, zostawił konia w krzakach, podkradł się do wrogiego okopu, by podpiąć się do kabli telefonicznych i posłuchać, o czym szkopy gadają... Gdy po trzech godzinach wracał, zaszedł księżyc. Pradziadek pobłądził i nie mógł po ciemku odszukać konia. Jak sobie poradził? Jasne... Cmoknąłem, licząc, że chabeta usłyszy i zarży. Usłyszała. Kopyta stuknęły rytmicznie o glebę. Zwierzę szło w moją stronę. Pogratulowałem sobie w myśli genialnego zastosowania nauk przodków. Zaraz będę go miał. Złapię za uzdę albo za grzywę, Åke na pewno ma kawałek postronka. Przypalikujemy i... W twarz dmuchnął mi chłodny norweski wiatr. I jednocześnie poczułem smród. Narastający z sekundy na sekundę. Jedyny, niepowtarzalny, niemożliwy do pomylenia odór prosektorium. Fetor, którego nic nie zagłuszy. Ani lizol, ani karbol, ani nawet formalina. Woń wgryzająca się w mózg, wracająca we wspomnieniach, trudna do zniesienia nawet dla grabarzy z wieloletnim stażem. Nadchodzące zwierzę cuchnęło trupem. Cuchnęło niemożebnie, wielokrotnie silniej niż jeden rozkładający się nieboszczyk. Poczułem panikę. Narastała z każdym uderzeniem serca. Czułem wręcz fizycznie, jak zasnute pajęczyną oczodoły widma usiłują wypatrzyć mnie w ciemności. Lodowaty chłód zmroził mi krew w żyłach. Wśliznąłem się pospiesznie pod łódź i zacisnąłem dłoń na jakimś polanie, jakby ten kawałek drewna mógł obronić mnie przed koszmarem. Woń trupiarni otoczyła mnie, dusiła, wciskała się pod łódkę. Dziewczyna jęknęła i zaraz umilkła, brutalnie zdławiona ręką przez któregoś z chłopaków. Kopyta umilkły tuż przy burcie. Trzepot serca czułem w gardle i w skroniach. Czemu to stoi tuż nad nami? Co zrobi? A potem coś uderzyło w deski. Zatrzeszczały. Próbował się do nas przebić? A jeśli obejdzie łódkę? Dziewczyna wydała jakiś spazmatyczny dźwięk. Pomyślałem o różańcu, ale nie zdążyłem po niego sięgnąć. Upiorne werble kopyt znowu się rozległy. Odchodził. Powoli odgłosy stąpania cichły, aż wreszcie umilkły definitywnie.
- Odszedł... - jęknął Åke. - Mało brakowało. Pan jest moim pasterzem, nie brak mi niczego - szeptem powtarzał psalm. Młodzi przyłączyli się do niego. Ja też, zaciskając szczękające zęby, szeptałem słowa modlitwy. Trzęsło mnie, sam nie wiem, z zimna, gorączki czy ze strachu. W nosie czułem woń krwi. Serce uspokajało się z wolna. Bałem się jak chyba nigdy w życiu. To tylko imaginacja, myślałem. Posiedziałem parę wieczorów w półmroku, więc zaczęło mi odwalać. Przecież wszystko można racjonalnie wyjaśnić. Smród padliny? Może akurat wiatr szedł od cmentarza albo jakieś zdechłe zwierzę leży na brzegu... A koń? Drepta tu, bo komuś uciekł... Usłyszał nasze głosy, szedł ku ludziom, może liczył, że dostanie owsa. A jeśli jest inaczej ? Jeśli ci ludzie wierzą w rzeczy nadprzyrodzone i ta wiara pobudziła do życia jakiś demoniczny byt? Może w tej epoce egzystują istoty, które potem zaniknęły? W tym ciemnym i dzikim świecie mogły znaleźć lepsze warunki do życia niż w XX wieku... Nie, dość tego. Mam prawie trzydzieści lat. W tym wieku nie wierzy się w widmowe konie ani nie należy bać się ciemności. Zasugerowałem się bajdami opowiadanymi przez tych smarkaczy. Z drugiej strony... To zdarzyło się na drugim roku studiów. Poszedłem na rekolekcje dla studentów organizowane przez duszpasterstwo akademickie. Jednym z księży prowadzących wykłady był starszy dominikanin. Ostrzegał przed pokusami współczesnego świata, ale zapamiętałem go z jednego powodu. Miał zupełnie puste spojrzenie. Wypalone. Nieobecne. Potem powiedziano mi, że to emerytowany egzorcysta. Człowiek, który zobaczył w życiu zbyt wiele. Wedle mojej religii tamta strona istnieje realnie. Zarówno moce niebieskie, jak i byty demoniczne mogą się manifestować, choć czynią to rzadko i niechętnie. Do tej pory nie bardzo w to wierzyłem. Już zasypiałem, gdy doleciała mnie słaba woń moczu. Chyba któreś z nich posikało się ze strachu. Nie wiedziałem kto, byłem tylko pewien, że nie ja... I nie dziwiłem się. Postanowiłem niczemu już się nie dziwić. Pora porzucić schematy myślenia nabyte u progu trzeciego tysiąclecia. To inne czasy. Tu wszystko rządzi się własnymi prawami. Nie należy rozumieć, wystarczy poznać i zaakceptować. Albo spróbować jakoś znieść to, czego zaakceptować się nie da. Kamienne bloki spojono bardzo starannie zaprawą, w dodatku najważniejsze połączono antabami z żelaza i zalano ciekłym ołowiem. Mistrzowie, którzy wznieśli te mury, przykładali się do roboty. Nie bardzo rozumiałem zamysł władz kościelnych. Wyglądało na
to, że chcą w ocalałej części katedry urządzić mniejszy kościół. Nowa świątynia zająć miała prezbiterium i transept. Zbudowano tam już ścianę odcinającą tę część od zrujnowanej i wypalonej nawy głównej. Naszym zadaniem było chyba rozebranie do fundamentów niepotrzebnych już murów. A może chodziło tylko o rabunkowe pozyskanie kamienia? Może ruiny potraktowano jak bezpłatne źródło obrobionych głazów? Moi towarzysze w ogóle się nad tym nie zastanawiali. Cały ranek próbowali pokpiwać ze swojego nocnego strachu. Wychodziło im to raczej średnio, widać było, że usiłują zamaskować własny lęk. Ze mnie też żartowali - ale dużo grzeczniej i ostrożniej. Fakt, iż jednak wyskoczyłem na zewnątrz łapać widmowego konia, musiał im zaimponować. Światło dnia rozproszyło jakoś nocne lęki. Sam nie wiedziałem już, co o tym myśleć. Przed pójściem do pracy próbowałem się trochę rozejrzeć i wydedukować coś ze śladów zostawionych przez naszego nocnego gościa, niestety, nad ranem przeszła burza i hipotetyczne ślady kopyt w błocie uległy całkowitemu rozmyciu... Wyłuskiwaliśmy kolejny kamień, paskudnie duży zwornik zamykający ostrołuk wysokiego otworu okiennego. Osadzono go, wpuszczając w nacięcia sąsiednich. Potem nawiercono otwory, spojono mur sztabami, zalano metalem. Nawet jeśli odkujemy i wyrwiemy zabezpieczenia, nie bardzo wiedziałem, jak go wyszarpnąć z gniazda. Trzeba podnieść do góry, a nie mamy dźwigu. Ba, nawet lewarka nie dostaliśmy. Zastanawiałem się właśnie nad tym problemem, gdy jakiś impuls sprawił, że podniosłem głowę. I naraz zamarłem. Na końcu ulicy, obok sąsiedniego kościoła, mignęła doskonale mi znana zielona suknia! Hela żyje, jest tutaj! - myśl jeszcze nie do końca rozbrzmiała w mojej głowie, a już pędziłem w dół po chybotliwych deskach rusztowań. - Niedługo wracam! - krzyknąłem przez ramię do zdumionych chłopaków. Wybiegłem przez dawną bramę katedry i gnałem, sadząc długie susy nad kałużami nieczystości. Dobiegłem do miejsca, w którym mi zniknęła, i rozejrzałem się bezradnie. Gdzie poszła? Na południe! Na chwilę zasłonił ją tłumek marynarzy, ale znowu ją widziałem, jak idzie, utykając lekko, z plecionym koszem przewieszonym przez ramię. - Hela! - zawołałem radośnie. Nie obejrzała się nawet. Stałem za daleko. Puściłem się biegiem. Doganiałem Helę powoli, ale systematycznie. Jeszcze trzy susy, zaraz dotknę jej ramienia... Nie. Stop. Dziewczyna nosiła suknię mojej towarzyszki. Co do tego nie miałem najmniejszej
wątpliwości. Była jednak starsza, nieco wyższa, a spod plecionego kapelusza wystawały pasemka ciemnych włosów. Rozczarowanie na chwilę aż mnie oszołomiło, lecz umysł wrócił do równowagi niemal natychmiast. Suknia należy do Heleny. A zatem to stworzenie musiało mieć z nią jakiś kontakt. A nawet jeśli kupiła odzienie od wędrownego handlarza, może podać mi jakieś użyteczne szczegóły. Po nitce do kłębka, jak mówi przysłowie. Teraz pytanie: co dalej? Dogonić i zagadnąć? Prawdopodobnie dostanę w twarz albo wezwie pachołków miejskich. Taka to zdziczała epoka. To co, śledzimy? Zobaczę, dokąd idzie. A jeśli wejdzie do kamienicy? Włamać się? I... tortury? Poczułem, jak gdzieś w głębi mojego umysłu budzą się pokłady pierwotnego barbarzyństwa. Ogarnęła mnie straszliwa, zimna determinacja. Tak. Muszę wiedzieć, co się stało z Helą. Jeśli żyje, muszę ją uwolnić. Ta dziewczyna paradująca w jej sukni jest w to zamieszana. A zatem żadnej litości, żadnych względów należnych płci pięknej. Przypalę pięty świeczką. I tyle. Nieznajoma szła dość szybko, lecz bez trudu posuwałem się jej śladem. Nie zdążyłem wymyślić nic sensownego, gdy jakiś staruszek w długim, postrzępionym płaszczu ucapił mnie za ramię. - Cudzoziemcze, daruj sobie te jałowe gonitwy - powiedział, kalecząc duński. - Próżny twój zapał, jej nie zdobędziesz, a popadniesz jeszcze w biedę. W pierwszym odruchu chciałem uwolnić się szarpnięciem i ruszać za swoją zwierzyną, ale jakaś dziwna dobroć w oczach starca sprawiła, że poniechałem zamiaru. - Dlaczego? - zapytałem w tym samym języku. - Nie wiesz, kim ona jest... Tak też i myślałem - westchnął. - To prawda, jej uroda może zmącić w głowie niejednemu, ale jesteś nietutejszy. Ten szykowny strój i złoty łańcuch na szyi mogły łatwo wprowadzić cię w błąd. To nie kurtyzana ani mieszczka... No fajnie, dziadkowi się wydawało, że tak mnie potrzeba przypiliła, iż uganiam się za nieznajomymi kobitami po ulicy... Poweselałem mimowolnie. - Kim więc jest ta młoda dama? - zapytałem. - Jaka znowu dama? - Rozbawiłem starca niemal do łez. - To Onofria, córka mistrza Leifa. - Kim jest mistrz Leif? - Naszym katem... Poczułem zawrót głowy, aż oparłem się dłonią o ścianę budynku.
Kat po egzekucji ma prawo zatrzymać odzież ofiary jako część swojej zapłaty, tłukło mi się w głowie. Przywlekli Helę żywą tu, do Nidaros, tylko po to, żeby urządzić jej publiczną kaźń ku uciesze gawiedzi, a może i jako ostrzeżenie dla potencjalnych katolików... A więc dziewczyna powieszona na dziedzińcu pałacu w przeddzień mojego przybycia do miasta była moją małą przyjaciółką... Poczułem, że ogarnia mnie wściekłość. Kat i lensmann zapłacą mi za jej śmierć. A przy okazji i za śmierć księdza Jona. Powlokłem się zrezygnowany na miejsce pracy. Gorycz porażki dławiła mnie w gardle. Hela nie żyje... Kamiennego bloku nie udało się wyrwać. Postanowiłem, że rozbierzemy ścianę po obu stronach i wtedy uda się go zwalić na ziemię. Na razie zabraliśmy się za demontaż wzmocnień, które kotwiczyły kamień. Obejrzałem uważnie odkutą klamrę, ostukałem ją z resztek ołowiu. Niezłe żelazo... W przerwie poszedłem do naszego nadzorcy. - Noża dobrego nie mam, a z tego kord bym wykuł... - wyjaśniłem. Stary pijaczyna, słysząc moją prośbę, wzruszył tylko ramionami. - Kiepska blacha - ostrzegł. - Do walki na nic. Ale może... Pogrzebał w kącie i wyciągnął zardzewiały majcher, ni to nóż, ni maczetę. - Potrącę ci z wypłaty. - Wyszczerzył zębiska. - Niech i tak będzie. A ile? - Uniosłem głowę i spojrzałem prosto w kaprawe ślepia. - Pięć dniówek. - Dwie. Skrzywił się, ale po chwili skinął głową na zgodę. Wreszcie zmierzch przyniósł koniec pracy. Powlekliśmy się na kwaterę nieludzko wręcz zmęczeni. Gorąca kasza pływająca w wywarze z wędzonego truchła już na nas czekała. Pochłonąłem ją szybko, wiosłując łyżką, a potem pożyczyłem od Åke jego kozik. Odciąłem od kubraka wąski pasek skóry, namoczyłem w wodzie i starannie okręciłem nim sfatygowaną rękojeść. Gdy wyschnie, dobrze ją ściśnie. Potem usiadłem wygodnie i zacząłem ostrzyć narzędzie na kawałku piaskowca. Za kilka dni wsadzę je lensmannowi w bebechy. Aż po rękojeść. - Prawdziwy kowal z ciebie, ociec - orzekł Dyrre, patrząc, jak usuwam rdzę i wygładzam szczerby ostrza. - Ale nasz we wsi lepszy. Szybciej by to zrobił. - Kowalami byli mój ojciec i stryj - powiedziałem. Uśmiechnąłem się w duchu. Kowalami... Za dużo powiedziane. Inżynier od przemysłowych chłodziarek i technolog od polimerów. Choć trzeba przyznać, że detale do ogrodzeń klepali całkiem ładne.
- Wiesz co? - Dyrre poskrobał się po głowie. - Mam kawał wołowej skóry. Takiej, co to miała być na zelówki, ale za słaba. Nam się już nie przyda, nie? - No. Za dwa szelągi sprzedamy. - Åke spojrzał na mnie. - A na co mi wołowa skóra? - zdziwiłem się. - Na pochwę, bo jak się gołe ostrze zaplącze między nogi, to jajca można stracić wyjaśnił i obaj zarżeli śmiechem. Ja też ozdobiłem wargi odpowiednim grymasem. No cóż, mieli rację. - A to pokaż. Skóra miała jakieś cztery milimetry grubości. Była dość szeroka i długa. Wyciąłem z niej dwa odpowiednie paski oraz trochę cienkich rzemyków i sporządziłem całkiem udaną osłonę na ostrze. Dzięki nacięciom mogłem ją przytroczyć do paska. Spróbowałem wyciągnąć broń. Wychodziła gładko. Trzeba było tylko uważać, żeby ostra już głownia nie przecięła plecionki. Spróbowałem raz jeszcze. Wydobyłem broń jednym ruchem i wywinąłem w powietrzu ósemkę. Szabelka, czy może raczej coś w rodzaju tasaka artyleryjskiego. Wyważone było fatalnie... Żelazo za miękkie, by można krzyżować klingę z inną. Ale do zadania niespodziewanego ciosu w szyję czy przez łeb nada się idealnie. - A więc jesteś żołnierzem. - Dyrre obserwował, jak składam się do kolejnego ciosu. - On był kupcem - cicho powiedziała dziewczyna. - Za dużo umie, za dużo potrafi. Mówi bez problemu i po duńsku, i po naszemu. Umie rozbierać kamienne ściany. A ich od małego uczą, żeby byli zaradni i żeby radzili sobie w każdej sytuacji. Walczyć też umie, bo to potrzebne na morzu. Mam rację? - Spojrzała mi w oczy. - Prawie. - Uśmiechnąłem się. Gdyby urodziła się czterysta lat później, pewnie wzięłaby mnie za szpiega. Sobotni wieczór. Kolejny dzień harówki wreszcie się skończył. Zapadał zmrok. Od strony pałacu biskupiego nadszedł nadzorca. Popatrzył na ułożone przez nas kamienie, ocenił postęp robót i skrzywił się niemiłosiernie. Ciekawe, czego palant oczekiwał. Jak się goni do takiej roboty trzynastoletnich łebków, to przecież oczywiste jest, że nie zrobią wiele... A i tak dzięki moim usprawnieniom zrobiliśmy ze trzysta procent normy. - Banda leni i obiboków! - warknął. - Was to by trzeba rzemieniami oćwiczyć, a nie płacić wam srebrem!
Ale wyjął z kieszeni sakiewkę i wysypał z niej stosik wytartych monet. Wołał każdego po imieniu, a potem odliczał po trzy marki drobnymi oraz miedziakami. Przyszła moja kolej. Widać ocenił mój trud wyżej, bo dostałem aż pięć marek. - Jutro niedziela, to wypocznijcie dobrze - burknął - a od poniedziałku macie się bardziej postarać. Jeśli nie, poszukamy kogo innego do pracy. Akurat znajdziesz, frajerze, pomyślałem złośliwie. Za taką stawkę przyjdą pracować tylko ci, którzy nie mają innego wyjścia. Tacy jak ja i tacy jak oni. Chłopcy skrzętnie schowali zapłatę. Åke podszedł do mnie i stanął wyprostowany. - No, co tam? - zagadnąłem. - Tak pomyśleliśmy, ociec, może chcesz być na czwartego do kury? Co? I nagle błysnęło mi wspomnienie, które nadało sens absurdalnemu na pozór pytaniu. To było jeszcze za studenckich czasów. Pojechaliśmy do Lwowa przeszkolić miejscowych licealistów w demokracji. Niezła fucha za unijne pieniądze... Wieczorem wyszedłem na miasto i gdy przechodziłem koło sklepu monopolowego, zagadnęło mnie dwóch pijaczków. Użyli niemal dokładnie tego samego zwrotu: „Bratok, wy by chotieli byt trietim?”. Tamci zrzucali się na flaszkę wódki, a ci najwyraźniej na kurę. - Jasne! - odparłem z entuzjazmem. - Prowadź. Ruszyliśmy wąskimi zaułkami w zapadającym mroku. Wiatr od morza hulał pomiędzy domami. Z zazdrością patrzyłem na nikły poblask świec przebijający się przez gomółki lub błony okien. Gdzieś tam w cieple siedzieli przy kolacji ludzie... Szliśmy w stronę mostu. Minęliśmy dziwny budynek. - Co to takiego? Ratusz czy co? - kontemplowałem przez chwilę wieżę. - Dawny klasztor, gdzie bracia franciszkanie siedzieli - wyjaśnił Dyrre. - Przed wojną za czasów Engelbrektssona. Skręciliśmy w wąską i cuchnącą uliczkę. Opadała w stronę nabrzeża. Åke pchnął drzwi i wtarabaniliśmy się do sporej, zadymionej sali. Stoły, ławy, jacyś oberwańcy nad kuflami. Zaduch niemytych ciał, ostra woń dymu, zjełczałego tłuszczu i spalenizny buchająca z sąsiedniego pomieszczenia uderzyły mnie w nos. W całym szynku paliły się tylko dwie świece. Zaraz też przez drzwi wyjrzała jakaś koszmarna megiera. - Czego? - warknęła. - Kurę. Na czterech - powiedział nasz przewodnik. Baba obrzuciła nas niechętnym spojrzeniem. - Cztery - warknęła.
Pospiesznie wysupłaliśmy pieniądze. Oglądała każdą monetę niemal pod światło. Wreszcie zadowolona wsypała je gdzieś za pazuchę i poczłapała do kuchni. Siedliśmy przy brudnym stole. Blat lśnił tym charakterystycznym blaskiem, jaki można osiągnąć tylko przez wieloletnie plamienie tłuszczem i polerowanie rękawami samodziałowych kurtek. Przyzwyczajałem się powoli i do zaduchu, i do półmroku. Chłopaki mieli miny, jakby trafili do restauracji w Marriotcie. Dzieci z zabitej dechami wsi, którym Trondheim musiało wydawać się gigantyczną, nowoczesną metropolią. Milczałem, rozmyślając o czasach, które dopiero nadejdą. Pizzerie, restauracyjki w centrach handlowych, te wszystkie setki miejsc, gdzie można było sobie podjeść smacznie, do syta, a przy tym niedrogo... Laminowane blaty co jakiś czas przecierane na mokro, karty dań, kelnerki w odprasowanych fartuszkach, wygodne krzesła. - I wszędzie czyściutko, wszędzie dużo światła. Baba przyczłapała, niosąc na tacy glinianą michę z pieczonym ptakiem. Cudowny zapach ociekającej tłuszczem, przyrumienionej skórki wypełnił moje nozdrza. Gospodyni doniosła też kilka pajd razowca oraz cztery kubki z piwem. Åke wyjął z pochwy nóż i z ogromnym namaszczeniem rozkroił ptaszysko na cztery części. Jedną zaraz zawinął w rogoże, dla siostry. Skubaliśmy mięso malutkimi kawałkami, żeby na dłużej wystarczyło. Maczaliśmy chleb w tłuszczu na dnie misy. Po kilku dniach diety złożonej z kaszy, słoniny i cebuli stara, łykowata kura wydała mi się nieoczekiwanie smaczna. Popiłem mętnym, słodkawym piwem i potoczyłem wzrokiem po sali. Usłyszałem szczęknięcie prymitywnej klamki. Spojrzałem w stronę drzwi. Do wnętrza wszedł niewysoki, chudy staruszek. Oczy zasnuwało mu bielmo, laską macał drogę przed sobą. Ktoś poderwał się i podsunął mu krzesło. Dziadek usiadł, a następnie wydobył z torby instrument przypominający nieco gitarę, lecz o dziwacznym kształcie i o wiele bardziej topornie wykonany. Cytara - usłyszałem w głowie. To jest cytara. Przebiegł opuszkami palców po strunach, wydobywając zaskakująco czyste, delikatne dźwięki. Wszyscy umilkli. Stary grał, śpiewając ochrypłym głosem pieśń... Używał dziwnego dialektu, rozumiałem piąte przez dziesiąte. Może przybył do miasta z jakiejś doliny na południu, z wioski nad fiordami, gdzie język rozwija się po swojemu, niekorygowany kontaktami z sąsiadami? Starzec ponownie uderzył dłońmi w struny, wydobywając szczątkową melodię. - O czym dziś opowiedzieć? - W pierwszej chwili sądziłem, że zadał to pytanie bywalcom, ale oni milczeli w nabożnym skupieniu, gapiąc się na niego jak w telewizor. - Opowiem wam o demonie... - podjął decyzję. - Wiecie sami, jak wiele dziwnych zwierząt potrafią przyhołubić
sobie ludzie czujący samotność ściskającą serce. Nie myślimy tu o psach, które, jak mówi Biblia, towarzyszą człowiekowi od zarania dziejów. W wielu domach znajdziecie żbika, który śpi na miejscu domowego kota. Są tacy, którzy trzymają pod progami chat wielkie węże, by łapały myszy. Są ludzie, którzy piastują w rękawach jeże lub tchórze. W wielu domach w klatkach śpiewają kosy albo i papugi przywożone z południa. Bogacze czasem spędzają dnie, bawiąc się z małpami. Są wreszcie marynarze, którzy długą wachtę umilają sobie, tresując szczury... O tym wszystkim wiecie. Palce zatrzymały się na strunach i dźwięk umilkł. - Wiemy, wiemy! - zakrzyknęli goście. Niewidomy ponownie wydobył kilka tonów. - Jednego tylko zwierzęcia nie trzyma się w domu, nie znajdziecie go w żadnym mieście, do którego zawijają statki z dalekich krajów. Jakie to zwierzę? Znowu przestał grać. Widać taki był zwyczaj, że w ten sposób dopuszczał ich do głosu. - Łasica, łasica, zwierzę przeklęte! - zawołali. - Trudno wam pewnie zrozumieć, czemu tak jest. Wszak po wsiach czasem bywa, że łasica żyje z ludźmi w jednym obejściu, a u gospodarzy swoich ani kury, ani kaczki nie ruszy, za to w tępieniu myszy i szczurów jest bezwzględna... Opowiem wam dlaczego. Działo się to lat temu kilkaset w mieście Visby na wyspie Gotlandii... Drgnąłem. Visby. Jedna z nazw wygrawerowanych na blaszkach zastępujących duże paciorki różańca. - Czas to był zły i okrutny, bo król Danii Waldemar z wojskiem swoim ruszył pod mury miasta. Drogę zastąpiła mu armia chłopów i wyrobników, uzbrojonych w cepy oraz widły zaledwie, on zaś ogniem i orężem rozbił ich zastępy w perzynę, a tych, którzy nie zdołali ujść, bezlitośnie nakazał wygubić co do jednego. Przerwał opowieść, by dać nam czas na westchnienia pełne żalu. Jak zauważyłem, fakt, że okrutnik reprezentował znienawidzoną Danię, wielu słuchaczy dodatkowo wzburzył. - Mieszkańcy Visby popełnili błąd tragiczny, że zamknięci w grodzie zaufali sile swych murów i chłopską armię pozostawili w polu na zatracenie, miast przyjść jej z pomocą recytował z coraz większym napięciem. Palce coraz szybciej trącały struny instrumentu. - W dni kilka jednakowoż, skutkiem zdrady przez córkę złotnika, miasto padło, a mieszkańcy, by uniknąć rzezi, skarby swoje zwycięzcy przez trzy dni pod nogi sypali... Potem przez lat wiele w ciężkim trudzie dawnych majątków dochodzili, a niektórzy i tego uczynić nie zdołali, w
nędzę srogą popadając. - Zawiesił w próżni kadencję i poczekał, aż wybrzmi. - Wiele by o tym opowiedzieć można, ale na dziś wystarczy, w gardle mi zaschło, a palce stare w struny przestają trafiać... Cytara umilkła. Twarz starca, pochylona, nikła w cieniu. Rozejrzałem się zdezorientowany, lecz zaraz wszystko zrozumiałem. Od stołu, przy którym siedzieli dostatniej odziani, podniósł się jakiś wyrostek i wcisnął ślepcowi w dłoń kubek wina. - Panie, raczysz żartować, użalając się nad utratą sił - powiedział. - Wiek osiągnęliście dostojny, ale niejednego z nas młodych sprawnością ciała i umysłu o głowę bijecie, a gdyby nie brak oczu, z pewnością z mieczem w ręku cudów waleczności moglibyście w krainach dalekich dokonać. Kilku słuchaczy z trudem zdusiło uśmiechy. Dziadek dał się przekonać. Wypił powoli wino, uniósł głowę i podjął opowieść: - Na dni kilka przed oblężeniem przybył do miasta mężczyzna w sile wieku, który za wędrownego lekarza się podawał. Tym zaś od innych się różnił, że na ramieniu tresowaną łasicę piastował. Jedni mówili, że z Rzeczypospolitej morzem przypłynął, inni, że w ziemiach pogańskich Prusów się zrodził. Byli i tacy, którzy twierdzili, że wypluły go czeluści piekieł, i jak się potem dowiecie, tak też i zapewne było naprawdę... Umilkł i opróżnił kubek do końca. Palce znów zaczęły uderzać szybciej, wydobywając coraz agresywniejsze tony. - Kilku radców miejskich odwiedził, usilnie wypytując ich o jakiś klejnot. Nikt wszakże nie umiał albo nie chciał mu odpowiedzieć. W przeddzień szturmu burmistrz, wszedłszy do swego kantoru, spostrzegł, jak łasica lekarza skrzynię kowaną rozbiła i w jego pismach grzebie. - Starzec podniósł głos, słuchacze wpatrywali się niczym zaczarowani w jego usta. - Porwawszy szkandelę pełną żarzących się węgli, w zwierzę chciał uderzyć, ale ono spojrzało i drąg jeno sam ze zmartwiałej dłoni mu wypadł, a demon w ciele łasicy ukryty zbiegł, okno wybijając. Doszedł do siebie burmistrz, a poznawszy, kto złego ducha po sekrety miasta przysłał, nakazał dom lekarza otoczyć... Godzina późna, spać pora, a jeszczem kolacji nie jadł. - Starzec nieoczekiwanie przerwał grę i dźwignął się z miejsca. - Ależ, panie - zaprotestował ktoś. - Na cóż będziesz po ciemku do domu szedł. Niech chleb twój domowy ostanie na śniadanie, my cię tutaj po przyjacielsku ugościmy. Dziadek przez pięć minut żuł wielką pajdę chleba ze smalcem, a bywalcy lokalu czekali w napięciu na dalszy ciąg opowieści. - Tedy szturmem siedzibę jego wzięli - podjął - a on na torturach wyznał, iż niewolnikiem demona był i winy żadnej za jego poczynania nie ponosi. Jednakowoż nikt mu
w te bajania nie uwierzył i - starzec uczynił efektowną pauzę, a potem zagrał na cytarze taką solówkę, że niech się Jimi Hendrix schowa - ścięto go rankiem, w południe zaś miasto poddało się Duńczykom. Ślepiec znów opuścił poziom napięcia. Robił to w sposób iście mistrzowski. W moich czasach byłby zapewne uznanym aktorem. - Przypadek ten wydałby się odosobniony i rychło w niepamięć ludzką by popadł, gdyby nie zdarzenia kolejne prawidłowość tę potwierdzające. Ale o tym jutro wam opowiem, gdyż gardło moje stare mocno już zdarte i nawet sycony miód głosu mego łatwo nie przywróci... Zachwyciła mnie prostota i wdzięk, z jaką rzucił tę aluzję. Bywalcy popatrzyli po sobie, po czym zaczęli grzebać w mieszkach. Ja też się dorzuciłem jednym szelągiem. Po chwili stary z ukontentowaniem pociągnął solidny łyk, aż zabulgotało w kamionkowej butli. - Tedy opowiem wam, jak drugi raz demon pod postacią łasicy w mieście Visby się objawił. Działo się to roku tysiąc trzechset dziewięćdziesiątego ósmego po narodzinach Pana naszego Chrystusa. Czasy dla kupców były ciężkie i niespokojne, a na Bałtyku niezwykle rozmnożyło się piractwo. Okrutni mordercy zwący się braćmi witalijskimi niejeden okręt splądrowali, załogę posyłając na żer węgorzom. Roku tego w potęgę urośli taką, że miasto Visby najechali w niespodziewanym ataku, całkowicie je zdobywając. Trzy dni plądrowali, gwałcąc białogłowy i torturując kupców, by wydali swe skarby, aż wreszcie nasyciwszy żądzę mordu, dumny niegdyś kantor Hanzy w swą plugawą siedzibę obrócili. Zrobił przerwę techniczną na zwilżenie gardła, więc wszyscy zgodnie wydali jęki zgrozy i oburzenia. - W przeddzień piratów ataku do miasta przybył człek z tresowaną łasicą i zaszedłszy do gospody, zaczął sztuki zwierzęcia pokazywać, za co czapkę pełną srebrnych monet zebrał. Lat czterdzieści minęło, tedy nikt w nim lekarza zdradzieckiego nie poznał, jeno starzec jeden, któren jako młodzik kaźń oglądał, do burmistrza pobiegł i doniósł, że diabelski kumoter z grobu powstał. Tym razem przestraszeni opoje przerwali wrzaskami pełnymi zgrozy. - Burmistrz w opowieść z miejsca uwierzył, nakazał tedy pachołkom, by człowieka z łasicą pojmali i osadzili w najgłębszym lochu, innych zaś wyprawił, by grób sprzed lat czterdziestu rozgrzebali. To uczyniwszy, szkielet znaleziono z głową od tułowia oddzieloną, jeno w czaszce otwór okrągły ział, który z pewnością nie w czasie egzekucji uczyniony został, ale później, gdy diabeł po duszę w czerepie uwięzioną przybył...
A zatem łasica już tu kiedyś bywała, pomyślałem. Była wtedy w Visby z kimś takim jak ja. Gdy wpadł i został zabity, z pewnością dokopała się do trupa i wyrwała mu z głowy scalak, a kilkadziesiąt lat później odtworzyła jego ciało na nowo... Ludzie w gospodzie wyglądali na przerażonych. Nie dziwiłem im się. Ja mogłem zracjonalizować usłyszaną opowieść, dla nich wyjaśnienie mogło być tylko jedno. Demon, diabeł, siła nieczysta... Siła naprawdę straszliwa i potężna, skoro potrafiła wskrzesić umarłego. Lekarz. Ciekawe, czy rzeczywiście w XXI wieku był lekarzem, czy też mając jakąś tam wiedzę medyczną, postanowił wykorzystać ją w epoce, do której został rzucony... - Wiele razy widziano człowieka z łasicą. Pojawia się zawsze, gdy nadciąga jakieś nieszczęście. Był lat temu dwieście w Bergen przed wybuchem Czarnej Śmierci. A i tu w mieście dwa razy się już pojawiał, raz przed dwudziestu przeszło laty, gdy biskup oblężenie odpierał, a drugi raz kilka miesięcy temu zaledwie. Nadstawiłem uszu, by nie uronić ani słowa, a starzec jak na złość przestał grać. - Wiemy, wiemy - powiedział ktoś. - Imię Alchemika Sebastiana przyjął, a u szewca mieszkał... - I dom, w którym walkę stoczył, próbując się od demona uwolnić, obejrzeć dziś można, jeśli komu odwagi nie brakuje - dodał pieśniarz uroczyście. - Tedy widzicie, jak czarna chmura nad naszym miastem zawisła, gdyż pojawienie się łasicy zawsze tragedię jakowąś gwałtowną zwiastuje. Ludzie milczeli wstrząśnięci. - Jeśli zaś chcecie posłuchać... - Ojcze - karczmarz wyrósł przed staruszkiem jak spod ziemi - weźże kurze udko na drogę i spać już idź. - Podał mu zawiniątko. - Zdrowo nas dziś nastraszyłeś tymi historiami, jeszcze kilka słów, a do rana zasnąć się nie odważymy... - To do następnego. - Niewidomy wsadził instrument do torby, a pod pachę butlę z niedopitym miodem i ruszył ku drzwiom. Żal było opuszczać ciepłe, choć cuchnące i zadymione wnętrze. Żal było wstawać od stołu, by wyjść w ciemność nocy... Żal było wracać do podszytego wiatrem wraku łodzi. Ale cóż. Trzeba to trzeba. Chłopcy zakutali się w peleryny, ściągnęli sznurami w pasie i wymaszerowaliśmy na ulicę. Uderzenie morskiej bryzy w twarz prawie mnie zabolało. To już jesień... Zima za pasem. Trzeba kupić ciepły płaszcz albo futro. Trzeba zdobyć rękawice... Jak, skąd, za co? Mam garść monet w kieszeni. Mam pieniądze na jeszcze jedną łykowatą kurę. Mam pieniądze na chleb i cebulę, by przeżyć kolejny tydzień...
Omal nie parsknąłem śmiechem. Nagle przypomniał mi się przyjaciel, który co lato jeździł do Norwegii na saksy. Bardzo sobie chwalił to zajęcie. Ciekawe, jak by mu się podobała robota, którą ja tu wykonywałem, i te wspaniałe zarobki. Wracaliśmy do siebie po ciemku, potykając się na wertepach ulicy. W pewnej chwili minął nas mężczyzna niosący jakby latarkę - świeczkę w oszklonym pudełku. Ech, przydałoby się coś takiego... Przymknąłem oczy... Głupie marzenie. Jasna, ciepła hala supermarketu, wielki regał zastawiony dziesiątkami żarówek, lampek, latarek, baterii... Nagle Åke podciął mnie jednym zręcznym ruchem. Klepnąłem w błoto. Coś świsnęło mi nad głową. - O Boże! Markusa zabili! - wydarł się Dyrre. Usłyszałem oddalający się tupot nóg. - Cii... - szepnął któryś chłopak. Odczekaliśmy chwilę. Pomogli mi wstać. - Co się stało? - zdziwiłem się. - Ktoś strzelał do was, panie, z kuszy - wyjaśnił Åke. - Dwóch ich było - dodał jego kompan. - Dlaczego sądzicie, że do mnie? - zdumiałem się. - Boście po lewej stronie szli i oni w lewą celowali - odpowiedź okazała się zaskakująco precyzyjna. - A strzelać do nas potrzeby nie mieli. - Ale kto...? - jęknąłem. - A to już wy, panie, powinniście wiedzieć - zakpił Dyrre. - Wszak nie bez powodu zmieniliście swój piękny strój na chłopski przyodziewek i ukrywacie się wśród takich szczurów jak my dwaj. Zatkało mnie. O, cholera... Nie doceniłem ich. Tak mnie przejrzeli? A ja sądziłem, że to niezbyt rozgarnięte wiejskie dzieciaki. Problem w tym, że naprawdę nie miałem pojęcia, kto chciał mnie zabić. - Przy odrobinie szczęścia pomyślą, że was ubili. - Åke wyrwał ze ściany domu bełt kuszy. - Dziękuję, uratowaliście mi życie. - Drobnostka, ociec, my dzięki tobie zarobiliśmy trzy razy tyle, co liczyliśmy. Doszliśmy do naszej łodzi. Åke skrzesał ognia i zapalił jedyną świecę. Dziewczyna obudziła się i uszczęśliwiona wgryzła w ćwiartkę kury. Mlaskała i cmokała, gdy tłuszcz skapywał jej po brodzie. Wylizywała kosteczki do czysta. Wreszcie odłożyła je do garnka, pewnie na jutrzejszą zupę. Ułożyłem słomę na posłaniu i nakryłem się serdakiem. Wiatr wył.
Stara łajba jęczała i trzeszczała przy każdym podmuchu. Owinąłem się jak mogłem najlepiej, chuchałem pod przykrycie, by trochę się zagrzać. Tyle razy w supermarkecie, pchając wózek wypełniony żarciem, przechodziłem obojętnie obok polarowych koców wystawionych na promocji. Tyle razy pomstowałem na jakość towarów, na ceny, na zarobki. Dni spędzone w tej przeklętej, dziadowskiej epoce już nauczyły mnie pokory oraz szacunku dla osiągnięć i dobrobytu moich czasów. Odbywam pokutę za lenistwo. Dostałem nauczkę, która zmieniła radykalnie mój sposób patrzenia na otaczającą mnie cywilizację... Tylko co z tego? Nie wykorzystam tej mądrości. Już tam nie wrócę... W mojej głowie siedzi masa wiedzy, do której ci ludzie będą dorastali przez kolejne stulecia. Część nie przyda się już nigdy i do niczego. Co z tego, że potrafię postawić system czy skonfigurować szkolną sieć komputerową? Co z tego, że umiem tworzyć strony www, a grafika trójwymiarowa też nie jest mi obca? Wiedza, którą gromadziłem przez lata studiowania, właśnie stała się bezużyteczna. Jestem idiotą. Jestem ciężkim, nieuleczalnym idiotą i fakt, że zamarzam, leżąc pod wrakiem łodzi, jest karą bożą za moją głupotę. Co zrobiłem? Przylazłem do miasta gościńcem i zacząłem wypytywać o pracę. Ale co powinienem był zrobić? Jakoś nie mogłem zasnąć. Ktoś próbował mnie zabić... Pomyłka? Przez pomyłkę to można dostać kijem po głowie. Gdy ktoś postanawia zlikwidować drugiego człowieka, ma już chyba jakieś konkretne powody. Przypomniały mi się zwłoki rozwleczone przez niedźwiedzia. Ktoś z mojej epoki już tu zginął. A jeśli to nie był wypadek? Przypomniała mi się książka czytana kiedyś w pociągu. Patrol czasu? Bzdura... Po pierwsze, po moich czasach nie ma już żadnej przyszłości, z której mogliby przylecieć. Po drugie, załatwiliby mnie jakimś łatwiejszym sposobem, na przykład strzałem z karabinu snajperskiego... A może to ludzie z Horg? Ktoś mnie rozpoznał, a wiedzą, iż lensmann ukarze wszystkich, jeżeli się dowie, że mnie wtedy nie zabili. Nie, to zbyt naciągane. A może katolicy? Widzieli mnie z księdzem Jonem. Potem on został zabity, a ja cały i zdrowy pojawiam się w mieście. Jeśli nie byli obecni przy egzekucji, mogli pomyśleć sobie o mnie bardzo brzydkie rzeczy. Obudziłem się zmarznięty. Poranek był zimny, najzimniejszy z dotychczasowych. Od rzeki wiał ostry wiatr. Jego podmuchy wdzierały się przez szczeliny poszycia wraku. Derka, którą zasłanialiśmy wejście, łopotała. W półmroku panującym pod łódką dostrzegłem ruch. Moi towarzysze już wstali. Teraz skrzętnie zbierali swoje rzeczy.
- Co się stało? - zapytałem, przytomniejąc. - Na nas czas - powiedział Dyrre. - Odchodzicie? Wracacie do swojej wsi na zimę? - Tak. Pora. I tak spędziliśmy tu za dużo czasu - wyjaśnił Åke. - Ale musieliśmy poczekać do wypłaty... A teraz nic nas tu nie trzyma. I ty też lepiej stąd odejdź. - Nie mogę - odparłem z rezygnacją. - Wyznaczono mi spotkanie w Nidaros - dodałem tytułem wyjaśnienia. - Może poszukaj innego miejsca. To... - zawahał się. - Tu jest niedobrze. - Tak? - Maar. Wzdrygnąłem się na samo wspomnienie. - Był tu. Uderzył kopytem w deski. Naznaczył tę norę. - Dyrre ściszył głos. - To wezwanie. Ktoś tu niebawem umrze. To złe miejsce. Moglibyśmy porobić jeszcze ze dwie niedziele, ale lepiej nie kusić losu. Nie wierzysz, lecz tak po prostu jest... - Macie rację. Nie wierzę - odparłem niepewnie. - Wczoraj... - zaczął i urwał. - Ta strzała mogła być od niego. Jeśli tak, los swój odwróciłeś. Lecz w kogo innego obok uderzyć może. Pakowali się spokojnie i metodycznie. Wyciągnęli wszystko na zewnątrz, przeglądali każdy przedmiot po kolei, oceniając, czy opłaca się go zabrać, czy nie. Na bok odłożyli dwie mocno już złachane derki, jakieś nogawkę przetarte jak sito, złachmanione koszule. Na stosie wylądowały też znoszone łapcie. Miałem dziwną pewność, że po śmierci kumpla któryś po prostu wymienił swoje obuwie na nieco lepsze buty nieboszczyka. Zostawili też sienniki. Zwinęli skóry, zostawiając tylko tę zasłaniającą wejście. Długo deliberowali nad niedużym woreczkiem obłuszczonej pszenicy i kilkoma wędzonymi gnatami, na których było jeszcze nieco mięsa. - Może kupisz? - zaproponował Åke. - Za dwa szelągi. Lepszej ceny nie dostaniesz. - To masa pieniędzy. - Wyszczerzyłem zęby. - Dorzucicie jeszcze jedną skórę. - Oczywiście. Możesz zatrzymać tę przy wejściu. Fiuuu... - gwizdnąłem w myślach. A to cwaniaczek. Bo i rzeczywiście zrobił mnie na szaro jak bazarowy kombinator z warszawskiej Pragi. Odliczyłem mu należność, krzywiąc się demonstracyjnie. Dopakowali worki, związali rzemieniami i każde z nich zarzuciło sobie jeden na ramię. Pożegnaliśmy się zdawkowo i ruszyli. Przez chwilę odprowadzałem ich wzrokiem. Trójka bardzo młodych obszarpańców
wędrujących gęsiego przez błoto. Szyk ubezpieczony, przodem najsilniejszy, wspierający się na podróżnym kosturze, dziewczyna pośrodku... Obejrzałem nabyte produkty i zakląłem w myślach ze złości. Przecież zabrali swój kociołek. Nie ugotuję na tych gnatach zupy. Obłuszczona pszenica też średnio smakuje na surowo. No nic, jakoś sobie poradzę. Przejrzałem pozostawione śmieci. Nie znalazłem niczego, co mogłoby się przydać, chyba że na szmaty do podłogi, a i to po uprzednim wypraniu. Nie byliśmy przyjaciółmi, łączyła nas tylko wspólna robota. Nie proponowali, bym kiedyś ich odwiedził, chyba trochę się mnie bali, ale mimo wszystko było z kim pogadać. A teraz jestem sam. I co dalej? Do roboty? Już miałem iść, gdy palnąłem się w czoło. Dziś niedziela. Poza tym do tej pory gratów w łódce pilnowała dziewczyna. A jeżeli w czasie mojej nieobecności zakradnie się złodziej? Łachy z XXI wieku to tutaj prawdziwy skarb... Zwinąłem koszulę i spodnie w ciasny pakunek i ukryłem pod leżącą niedaleko łódki kłodą, a potem powędrowałem w stronę katedry. Nadzorca siedział w swojej budce. - O, co cię tu dzisiaj sprowadza? - zainteresował się na mój widok. - Tamci dwaj poszli do domu. Twierdzili, że zarobili już dość. - Aha... - Wzruszył ramionami. - A nikt inny się do tej pracy nie pali. Znaczy pora skończyć roboty na ten rok... Tak, zima idzie. - Popatrzył na pałac arcybiskupi, jakby mógł wzrokiem przebić mur i ujrzeć ośnieżone szczyty na horyzoncie. - To i ty jutro nie przychodź, nie ma już po co. - Sam mogę porobić - zaoferowałem. - Nie ma już sensu. - Pokręcił głową. - Płacą od określonej ilości kamienia, w tydzień sam tyle ze ściany nie urwiesz. Naści szeląga za fatygę i przyjdź wiosną. A może kubek wina ze mną wypijesz? - Wypiję. Usiadłem w jego szopie. Gość nalał z butli czegoś, co smakowało jak skrzyżowanie jabola z roztworem żywych drożdży. No cóż, kilka razy w życiu traciłem robotę. Przypomniałem sobie na przykład dzień, kiedy przyszedłem do biura zakładu pogrzebowego i zobaczyłem strażaków dogaszających ruiny, bo w nocy konkurencja puściła moje miejsce pracy z dymem. Albo ten poranek, gdy przyszedłem do redakcji i zobaczyłem na drzwiach paski pieczęci komornika, albo...
Uśmiechnąłem się w duchu. Tym razem nie jest tak źle, skoro dostałem odprawę! A do tego, mówiąc językiem epoki komuny, bumelanci, którzy porzucili front pracy, odprawy nie dostali. - Idzie zima - powiedział stary. - Pewnikiem masz już ugadanego kapitana, by płynąć do swojego kraju? - Wyznaczono mi spotkanie, muszę czekać - wyjaśniłem oględnie. - Ach tak. A ja za dwie niedziele pójdę na wieś. Mam tam siostrzeńca, u niego przezimuję. Coś tam odłożyłem, może nawet na gorzałkę wystarczy, a tu nie będę lensmannowi potrzebny aż do wiosny. A zatem pracowałem dla człowieka, który kazał mnie zatłuc kijami. Jaki świat jest mały. Pociągnąłem z kubka zajzajeru. Żołądek trochę się buntował, ale alkohol przyjemnie rozgrzewał. Przydałaby się taka flaszka na zimne noce... Pożegnałem się i poszedłem. Gdzieś daleko uderzył kościelny dzwon. Naszła mnie ochota, żeby pójść na nabożeństwo, lecz przecież nie w protestanckim zborze... Powędrowałem sobie ulicą, dotarłem do ruin muru obronnego. Czy zburzono go w czasie oblężenia, gdy arcybiskup Engelbrektsson próbował powstrzymać inwazję Duńczyków? A może później, by uniemożliwić mieszkańcom miasta próby zrywu przeciw okupacji? Dotarłem nad rzekę. Rozlewała się tu szeroko. Przy brzegu kiwały się przywiązane do pali trzy łódki; wolałem ich nie ruszać. Rozebrałem się i trzymając zwinięte ubranie na głowie, ruszyłem przez lodowatą wodę. Tylko w dwu miejscach straciłem grunt pod stopami. Prąd na szczęście był leniwy. Wydostałem się na brzeg. Stałem u podnóża wyniosłej góry porośniętej lasem. Powędrowałem naprzód wyraźnie wydeptaną ścieżką. Chrustu było jak na lekarstwo, widocznie nie ja pierwszy wpadłem na pomysł ogrzania się. Także poszycie zdrowo przetrzebiono. Jednak niebawem dotarłem do trudniej dostępnych części lasu. Uzbierałem solidną wiązkę suchego drewna. Dowlokłem się do łodzi wieczorem. Zwaliłem chrust na ziemię i zakląłem w myślach. Nie miałem krzesiwa. Rozgarnąłem popioły ogniska. Wygasło na amen. Zjadłem kawałek sera kupionego jeszcze od tamtego starego pasterza w górach. Muszę za wszelką cenę zdobyć garnek lub kociołek, wtedy będę mógł nagotować kaszy albo i polewki. Zapadał wieczór. Czułem dziwną pustkę, jak wtedy, gdy szedłem przez góry. Samotność... Potworna, dusząca samotność, brak kogoś, do kogo można by otworzyć usta... Sam na sam z własnymi niewesołymi myślami. Wypłynęły wspomnienia z czasów obozów harcerskich. Noce w lecie były dużo cieplejsze, namioty dobrze chroniły przed wiatrem, śpiwory... Ale, co najważniejsze, zawsze mogłem zapalić latarkę. Zawsze też był ktoś obok.
Kumpel czy drużynowy. Czasem na wyciągnięcie ręki, czasem w sąsiednim namiocie. Nie zostawał człowiek sam. No i kiedyś wracało się do domu. Zadumałem się: no właśnie, do domu. W zasadzie od chwili przebudzenia w lesie nie myślałem o moich krewnych. Przyjmijmy, że początkowo mogłem być w ciężkim szoku, ale przecież minęło ładne parę dni. A ja nadal nie czułem nic. Tylko pustkę. Wyprało mnie z empatii? Cała rodzina mi się usmażyła. Powinienem wyć z rozpaczy. Co, u diabła? A może ta cholerna łasica pogrzebała mi w głowie? Zawiodłem... Nie zdołałem uratować dziewczyny. Hela nie żyje. Miałem się nią opiekować, a ona została zamordowana. Publicznie, ku uciesze gawiedzi. Założyli jej pętlę na szyję, wykopnęli stołek spod nóg. Czy wołała mnie w ostatniej minucie życia? Westchnąłem. Bystra, miła, sympatyczna. Brak wiedzy technicznej usiłowała nadrobić zdrowym pomyślunkiem. Efekt okazywał się oczywiście dość zabawny, ale gdyby troszkę ją podciągnąć w naukach ścisłych... Ech, ty belfrze od siedmiu boleści, zaśmiał się mój diabeł stróż. Uczyć ją chciałeś, bo masz narypane we łbie, że każdego trzeba uczyć. Znalazłeś sobie materiał na prymuskę i tyle. Milczałem, zastanawiając się nad własnymi uczuciami. Gdyby Helena urodziła się te głupie sto kilkadziesiąt lat później i trafiła w moje ręce, zrobiłbym z niej prymuskę. Dlaczego nie? Lubiłem przecież tę robotę. Tylko tak rzadko trafiałem na uczniów, którzy pragnęliby zdobywać wiedzę. Zapadał zmrok. Szlag, przecież uświerknę tu do rana! Poszedłem do domu pani Ilsy i zapukałem do drzwi. Otworzyła mi rozczochrana, umorusana dziewczyna. Uśmiechnąłem się i poprosiłem o trochę żaru. Znikła i po chwili podała mi polano żarzące się na końcu. Podziękowałem i zaniosłem do obozowiska. Wetknąłem w stosik chrustu i rozdmuchałem płomyk. Przydała się praktyka zdobyta na biwakach. Wreszcie się rozgrzałem. Nie czułem głodu, tylko pustkę w brzuchu i osłabienie. Nie mogłem się jednak przemóc, by opalić nad ogniem któryś z podwędzonych gnatów zostawionych przez chłopców. Nie miałem apetytu. A może... Może warto iść do miasta, znajdę przecież tamtą tawernę, knajpę czy jak to zwać. Zamówię solidny kubek wódki, posłucham, jak ślepy dziadek snuje swoje opowieści. Pal diabli, postawię mu nawet kolejkę. Wejdę między ludzi, tam gdzie światło i gwar. Narąbię się bimbrem do nieprzytomności i przestanę wreszcie myśleć o swoich błędach. Zagryzłem wargi. W kieszeni brzęczało kilka monet znalezionych w sakiewce w lesie i parę miedziaków z mojej wypłaty. W każdej epoce alkohol był drogi, a ja przecież muszę oszczędzać, jeśli nie chcę zdechnąć z głodu. Nie napiję się. Z drugiej strony
wódka niczego nie rozwiązuje. Pozwoliłaby tylko na krótko zapomnieć, złagodzić dojmujący ból. Zrobiło się już zupełnie ciemno. Wzorem Åke przetoczyłem kilka kamieni z paleniska do dziury pod łodzią. Ile mogły oddać ciepła? Grzały się w ogniu przez kilka godzin... Długo leżałem w ciemności, nie mogąc zasnąć. Od strony rzeki napłynęły sine mgły. Zrobiło się strasznie i ponuro. Jestem typowym dzieckiem miasta, myślałem. Wystarczy wyłączyć mi żarówkę. Wystarczy dzwoniąca w uszach cisza i już zaczynam wariować ze strachu. I czego się tak boję? Ciemności? Zwykłego głupiego braku światła, które można by włączyć jednym pstryknięciem? No, dość tego użalania się nad sobą, otrząsnąłem się. Jutro biorę się na poważnie za realizację zadania. Obudziło mnie lodowate zimno przedświtu. Kubrak, którym nakrywałem się do snu, nie był w stanie zabezpieczyć mi nóg. Z sąsiedniego posłania zabrałem matę i nią się nakryłem. Nie dawała, niestety, dużo ciepła. A może odczepić skórę z wejścia i nią się narzucić, a matę dać na jej miejsce? - rozważałem. Wreszcie słońce wzeszło wyżej i zrobiło się ciut cieplej. I co tu robić z dniem tak mile rozpoczętym? Najlepiej ruszyć zdobytym wczoraj tropem. Postanowiłem obejrzeć miejsce, gdzie Alchemik Sebastian stoczył walkę z łasicą, i zasięgnąć języka. Kamienica, którą mi wskazano, nie wyróżniała się niczym szczególnym. Na dole znajdował się warsztat szewca. Wszedłem do niskiego, zadymionego pomieszczenia przesiąkniętego zapachem wyprawionej skóry, wosku, smoły i dziegciu. Na szerokich stołach leżały dziesiątki drewnianych form do butów. Niektóre obciągnięte były giemzą, inne najwyraźniej dopiero czekały na wykorzystanie. Trzech uczniów przybijało małymi gwoździkami podeszwy, czwarty z szydłem w dłoni znęcał się nad wysoką cholewką. - Czym możemy służyć? - Teraz dopiero spostrzegłem majstra. Siedział w kącie, sącząc z kubka jakiś napar. - Przyszedłem tu zwabiony opowieściami o walce alchemika z demonem powiedziałem. - Ponoć można za niewielką opłatą obejrzeć to miejsce. - Cztery szelągi. - Szewc chytrze zmrużył oczy. - Strasznie drogo - skrzywiłem się. - Ale warte tej ceny. - Trzy?
Zrobił minę pełną oburzenia, lecz już po chwili zmiękł. W końcu możliwość zarobienia paru groszy za bezdurno nie trafia się codziennie. A zbyt wysoka cena może sprawić, że frajer pragnący obejrzeć jakieś tam pomieszczenie gotów jeszcze się rozmyślić... Zostawił uczniów i wspięliśmy się po trzeszczących schodkach na piętro. Kamienicę zbudowano dość oszczędnie. Tylko parter oraz frontowa ściana wzniesione zostały z cegieł i kamienia. Resztę wykonano z drewnianych belek i dranic. Dom musiał mieć już swoje lata, bowiem konstrukcja przechyliła się wyraźnie. Wdrapywaliśmy się po wąskich stopniach w prawie całkowitej ciemności. Woń myszy i stęchlizny zapierała dech w piersi. - Opowiedzcie, proszę, mistrzu, jak to było? - zachęciłem. Chyba się ucieszył, że tak go tytułuję. - Alchemik sprowadził się tu dwa lata temu. Chodził po mieście z tresowaną łasiczką na ramieniu. Najął u mnie kwaterę. - Pchnął drzwi. Weszliśmy do sporego pokoju. Okno szklone gomółkami oprawionymi w drewno, a nie w ołów. Loże, stół do pracy, zydle, skrzynie w kącie. Na podłodze warstwa potłuczonych naczyń. - Z księstw niemieckich sprowadził olej skalny, z siarki wytwarzał żrącą wodę, topił różne rzeczy w piecyku. - Wskazał porozbijany piec w kącie. - Pytałem go wielokrotnie, kiedy uwarzy kamień filozoficzny lub choćby eliksir życia, ale on tylko śmiał się i mówił, że czego innego szuka. I może prawdę powiedział, bo pieniądze straszliwe zarobił, sprzedając kubki z lekkiego srebra... - Co proszę? - zdziwiłem się. Podszedł do skrzyni w kącie i pogrzebawszy w niej, wyjął kubek o pojemności około pół litra. Obróciłem go w dłoniach. Puknąłem ostrożnie palcem. Aluminium. Ewidentnie odlew... A zatem trafił do tej epoki jakiś niezłej klasy chemik, może technolog, a może tylko nauczyciel ze szkoły. Umiał pozyskać nieznany w tych czasach metal, więc zaszalał na całego. Stworzył kuriozalny wyrób budzący podziw w tej epoce... - Alchemik bywał u lensmanna i burmistrza, obracał się w kręgach najbardziej wpływowych ludzi... I przepytywał wszystkich o oko jelenia. Mój kuzyn, łowczy u lensmanna, przywiózł Sebastianowi jesienią po polowaniu cały skopek jelenich oczu, ale ten go tylko wyśmiał... Obejrzałem walający się po podłodze szmelc. Dmuchane szklane kule z jakimiś drutami w środku, miedziane kabelki zaizolowane poprzez owinięcie w nawoskowany papier... Żarówki próbował zrobić? Chyba nie. Kondensatory? A może lampy radiowe? Rozpoznałem butelkę lejdejską. Kontemplowałem resztki maszyny elektrostatycznej, model
niczym ze szkolnej pracowni fizycznej... Tylko tarcze były wyłożone bursztynem, a nie ebonitem. Pozostałości chyba ogniwa, kilkanaście krążków zaśniedziałego metalu w glinianej rynience. A to? Dwa metalowe pręty owinięte uzwojeniem z miedzi... - Elektromagnes? - szepnąłem do siebie po polsku. - Pewnego dnia usłyszałem straszliwą kłótnię tu na górze. Wiedziałem, że mistrz Sebastian jest sam. Podbiegłem do drzwi i zajrzałem przez szparę. Wtedy zobaczyłem, że rozmawia ze swoją łasicą w jakimś obcym języku. A potem padł na podłogę i miotał się w drgawkach, jak przy ataku choroby świętego Wita. Walnęła go czymś? Coś mi się kojarzyło o prototypie broni opartej na mikrofalach. A może tylko odpowiednie wyładowanie elektryczne? - Przeżył to jednak? - zapytałem. - Tak. Nie wiem, ile to trwało, ale wreszcie go uwolniła. Podszedł, zataczając się, do stołu, założył na głowę kaptur kolczy i ciągnąc za patyk, uruchomił jakąś maszynę. I demon przykleił się do żelaza. Miotał straszliwe klątwy, przynajmniej tak to brzmiało, a potem uderzył w mędrca niewidzialną kosą. - Czym? - Usłyszałem sam gwizd. Chyba chciała mu obciąć głowę, lecz uchylił się i tylko to... A niech mnie. Nie spostrzegłem tego wcześniej. Cztery słupki sterczące w rogach łóżka były pierwotnie kolumienkami podtrzymującymi baldachim! Podszedłem do nich. Uderzenie poszło po łuku, przycięto je na różnej wysokości. W ścianie też widniała głęboka szczelina. Dotknąłem powierzchni drewna. Było gładkie, jak wypolerowane najdrobniejszym papierem ściernym. Opowieść szewca zaczęła składać się w logiczną całość. Alchemik najwyraźniej nie zdołał odnaleźć artefaktu. Ina się wkurzyła i postanowiła go zdyscyplinować. Gdy tylko się otrząsnął, puścił w ruch prądnicę i złapał ją elektromagnesem. Próbowała się bronić, walnęła laserem? Wiązką ultradźwięków? Nie znałem zjawiska fizycznego, które zostawiałoby tak dziwne ślady. W każdym razie uderzyła czymś, co ścięło słupki łóżka i rozharatało ścianę... - I co potem? - Podszedł ostrożnie z drutem w dłoni i wystrzelił w zwierzę błyskawicę. Zaraz potem osłabło i znieruchomiało. Wtedy wziął zwierzaka i cisnął tu obok, pod fundament budowanego właśnie domu - wskazał przez okno budynek po drugiej stronie ulicy - ale chyba wiedział, że nie zdołał demona unicestwić, bo pozbierał trochę swoich rzeczy i następnego dnia wsiadł na statek. Ponoć na południe uciekł, do Bergen - mruknął. - Bergen - powtórzyłem. Nazwa z blaszki przy różańcu...
- To było bardzo mądre, bo gdzieś za cztery niedziele siły jej wróciły i wypaliła dziurę przez cegły i kamienie, żeby się wyrwać ze swego grobu. I tyle ją widzieliśmy na szczęście. Alchemik musiał się od dawna przygotowywać na taką ewentualność. Na konieczność podjęcia
walki
z
urządzeniem
nieprawdopodobnie
zaawansowanym
technicznie.
Elektromagnes, by unieruchomić ciało Iny. Sam założył kolczy kaptur. Po co? Być może miał do niego doczepioną baterię. Ekranował swój scalak, dzięki temu mógł bezpiecznie wykończyć łasicę... Zaaplikował jej krótkie spięcie? To by tłumaczyło rozbłysk, który szewc wziął za uderzenie pioruna. - Zaiste niezwykłe miejsce i zdumiewające wypadki się tu rozegrały - powiedziałem. - Czyli moja opowieść warta była cztery szelągi? - Tak. - To dopłać. - Wyszczerzył w uśmiechu krzywe żółte zębiska i wyciągnął rękę. Spojrzałem na niego, a potem, krztusząc się ze śmiechu, wyłuskałem drobną monetę z sakiewki. Idąc ulicą, raz jeszcze układałem sobie to wszystko w głowie. Zagadkowy Alchemik Sebastian musiał być wyjątkowym spryciarzem. Nie tylko potrafił idealnie wpasować się w realia epoki, nie tylko w błyskawicznym tempie wkradł się w łaski miejscowych notabli, ale do tego wszystkiego zdołał wymyślić metodę unicestwienia, no, prawie unicestwienia urządzenia przerastającego nas o całe tysiąclecia postępu technicznego. Co więcej, wykazał się ogromną mądrością. Przewidział, że mechanizm może się zregenerować, i na wszelki wypadek nie tylko solidnie go przywalił, ale i natychmiast nawiał. Na
warsztat
kowalski
natrafiłem
zupełnie
przypadkiem.
Przez
chwilę
kontemplowałem noże, miecze, ostrogi, nożyczki i piły wiszące na ścianie, potem zaszedłem do wnętrza i kupiłem krzesiwo. Przeliczyłem resztę pieniędzy. Została mi połowa. Niedobrze... Gdy dotarłem do swojej łodzi, była może jedenasta. Z gór wiał dziwny, mocny i dość ciepły wiatr. Halny czy co? - pomyślałem. Podobne jakieś zjawisko. Popatrzyłem na oddalone szczyty. Pobielił je już pierwszy śnieg. Początek października, idzie zima. Gdybym chciał uciekać na południe, nie dam rady przejść przez góry bez dobrych nart. Zresztą dokąd uciekać? Wszędzie jestem obcy. W dodatku ta cholerna łasica wyznaczyła mi spotkanie tu, w Nidaros, Trondheim, czy jak tę dziurę zwać... Hela nie żyje. Alchemik wyjechał na południe. Być może osiadł w Bergen. Nie mam możliwości, by go ścigać. Wszystko się spieprzyło. A może to ja wszystko spieprzyłem? Tak
czy inaczej, zawiodłem dziewczynę. Zawiodłem w sposób ostateczny. Co dalej? Trzeba czekać. Spojrzałem na łódkę. Schronienie na zimę? Wolne żarty... Uświerknę pod nią. - To i owo trzeba będzie poprawić - mruknąłem. Wszedłem do pół łydki w trzcinowisko i zacząłem ścinać kordem uschłe już badyle. Wyrzucałem je na brzeg, a następnie przyciskałem gałęziami, żeby wiatr ich nie porwał. Szybko ścierpły mi palce... Siedziałem potem przez wiele godzin, okręcając trzciny pędami powoju, tak by powstały małe snopki. Przydałby się sznurek, żyłka, może stara sieć rybacka, niestety, mimo że przeszedłem spory odcinek brzegu, nie natrafiłem na nic podobnego. Wydawało mi się, że naciąłem ogromne ilości łodyg, lecz szybko okazało się, iż nie zestawiłbym z tego nawet jednego dziesiątka snopów. Znowu brodziłem w zimnej wodzie, znowu wiązałem w pęczki. Dopiero gdy słońce dotknęło góry, przemarznięty zaniosłem naręcza trzciny w pobliże łodzi. Wieczór nadszedł dość niespodziewanie. Miałem przygotowane kilka pasków brzozowej kory. No to czeka mnie chwila prawdy... Obróciłem w palcach krzesiwo. Widziałem, jak Åke i dziewczyna tego używają. Ułożyłem je w palcach. Za dwudziestym razem udało mi się wyprodukować naprawdę niezłą iskrę. Po dwu godzinach wreszcie uzyskałem pierwsze sukcesy. Kora zaczęła się żarzyć. Rozdmuchałem ostrożnie i podłożyłem ogień w chrust. Wstałem o świcie i znowu wszedłem w wodę. Ciąłem trzcinę, czując, jak drętwieją mi pałce stóp. Wreszcie zadowolony wróciłem ostatecznie na brzeg. Wielki stos łodyg czekał na obróbkę. Zajęcie okazało się żmudne, więc odruchowo zacząłem odmawiać w pamięci różaniec. Kolejne snopki posłużyły mi za paciorki. Nie byłem jednak w stanie skupić się na modlitwie. Myśli uciekały. Hela, fajna, trochę narwana dziewczyna. Szkoda, że nie trochę starsza, zresztą to i tak przecież już bez znaczenia. A może? Może ta cholerna łasica potrafiłaby ją ożywić? Odtworzyć? Pewnie nie, mówiła coś o tym, że brakuje energii. Zacząłem układać snopki trzciny ciasno jeden koło drugiego. I znowu - wydawało mi się, że jest ich ogromna ilość, a tymczasem bardzo szybko zapas mi się skończył. Zdołałem nakryć zaimprowizowaną strzechą tylko tył i dno łodzi. No cóż, widać jeszcze co najmniej jeden dzień roboty przede mną. Poszedłem na brzeg. Z wygonu, posługując się kordem, wycinałem duże płaty darni i nosiłem na „plac budowy”. Nakryłem nimi strzechę, miejscami dając nawet dwie warstwy. To powinno od biedy zaizolować moją kryjówkę przed mrozem i wilgocią. Wpełznąłem do wnętrza. Rzeczywiście zrobiło się jakby trochę przytulniej. Wywaliłem na zewnątrz
wszystkie legowiska i spaliłem słomę wraz z robaczkami. Następnie ułożyłem sobie w najcieplejszym kącie nowe loże z zaoszczędzonych snopków trzciny nakrytych wyleniała krowią skórą. Derki, które mi zostawili współlokatorzy, namoczyłem w wodzie, natarłem popiołem z ogniska, wypłukałem starannie i powiesiłem na drągach, żeby dobrze wyschły. Praca pomagała zapomnieć o prawie pustym żołądku. Leżałem na posłaniu, patrząc na strzaskane klepki poszycia i nadgryzione zębem czasu wręgi. Czułem lekką senność, nic nie chciało mi się robić. Norwegia. Myślałem kiedyś, że gdyby z Zuzanną mi wyszło, to moglibyśmy sobie pojechać w romantyczną podróż do fiordów. No i jestem u fiordów, a kto wie czy nie przyjdzie mi spędzić tu reszty życia... Tam, w domu, miałem żarówki, telewizor, pralkę, dwa tysiące książek na półkach... A tu? Gówno. Nóż, kord za pasem, łachy tylko te, co na grzbiecie. Kieszeń lekko odstawała. W tamtym życiu nosiłem palmtopa, teraz trzymam w niej różaniec. Uśmiechnąłem się gorzko. Ciekawa odmiana, a przecież i tu niewiele się zmieniło. W XXI wieku, gdyby ktoś zauważył, że noszę przy sobie kupioną na raty zabawkę za dwa tysiące euro, mogłem dostać po głowie w ciemnej bramie. Tu podobnie, jeśli ktoś zauważy przy mnie ten przedmiot, też pewnie dostanę w łeb, tylko że nie po cichu, a oficjalnie. I z pewnością będzie dużo bardziej bolało. Po południu rozpaliłem małe ognisko. Długo wpatrywałem się w zadumie w nikłe płomyczki. Ile czasu potrwa tu zima? Do kwietnia? Do maja? Teoretycznie niebawem powinna przybyć łasica. Co będzie, jeśli wyda mi tylko kolejne polecenia i zniknie? Do Bergen nie zdołam wyruszyć wcześniej niż wiosną. Zatem prawdopodobnie będę musiał siedzieć tutaj... Schronienie mam. By przeżyć, potrzebuję jeszcze paru rzeczy: ubrania, żywności i opału. Mam serdak, nie jest zły, problem tylko w braku rękawów. Trzeba by zdobyć baranią skórę albo przynajmniej ścinki i coś dosztukować. Będę wyglądał jak ostatni dziad, ale przynajmniej nie zamarznę. W najgorszym razie potnę odziedziczone po chłopakach derki i zrobię z nich ocieplenie do kurtki. Przydałyby się także rękawice, jeśli planuję zimą pracować. Adidasy na szczęście jeszcze nieźle się trzymają, miałem farta, że choć raz kupiłem markowe. Gorzej ze skarpetkami... No nic, coś się wyprodukuje z dostępnych surowców... Z opałem nie będzie kłopotu, trzeba skombinować gdzieś linę, iść do lasu i nazbierać chrustu. Czeka mnie kilka, może kilkanaście kursów, ale zgromadzę odpowiedni zapas. Część można upchnąć pod łódkę, zmniejszy się przestrzeń, więc będzie łatwiej ogrzać. Resztę ułożę tutaj - między burtą a nasypem.
Po trzecie, potrzebuję żarcia. Młodzi zostawili mi kawałek wędzonki, woreczek kaszy, na oko tak z pięć kilo, i odrobinę słoniny. Dwa tygodnie na tym przebieduję, ale przecież nie dłużej. Mam jeszcze kilka groszy, kupię suszonego dorsza, choć i tego przecież będzie mało. Hmmm... A gdyby tak pochodzić do lasu po chrust, a potem spróbować wymienić go w mieście na jedzenie? Tylko czy to się uda? Przecież ci ludzie sami mogą łazić po drewno... A może, zadumałem się, jeśli jeszcze wypływają na jesienne połowy, zaczepić się na jakiejś krypie jako pomocnik i niech płacą mi rybami? Nie, do chrzanu, nigdy nawet nie wędkowałem, żaden ze mnie pomocnik... Pisarzem nie zostanę, bo w tej epoce piszą inaczej, musiałbym wpierw podszkolić się w kaligrafii. Księgowym też nie, zresztą cholera wie czybym sobie poradził na przykład ze sprawdzaniem ksiąg rachunkowych. Dupa zbita... Spojrzałem na wyleniała, pogryzioną przez robactwo skórę renifera. Nie byłem w stanie określić, które dziury pozostawiły pasożyty żerujące na żywym stworzeniu, a które wygryzły później mole. Muszę wymyślić inne zabezpieczenie drzwi, błysnął mi pomysł. Wtedy mogę ją pociąć, zrobić z niej rękawice, nogawkę, onuce, a resztę przerobić na kilkadziesiąt metrów całkiem uczciwego rzemienia. Na razie odciąłem cztery wąskie paski po jakieś siedemdziesiąt centymetrów długości. Naciąłem je na końcach, połączyłem i zwinąłem gotowy sznur. Na rano. Hmm, no właśnie spojrzałem na słońce wiszące jeszcze wysoko. Może nie czekać do jutra, tylko iść teraz? Rankiem może być rosa, może spaść deszcz... Marius Kowalik przyłożył ucho do drzwi. Wszyscy marynarze chyba już zasnęli. Uśmiechnął się lekko. Każdy ma swoje sekrety. On też nie chciałby, aby ktokolwiek dowiedział się, co podczytuje nocami. Otworzył wieko swego kuferka. Pod warstwą ubrań leżał gruby tomik. Przed wiekiem oprawiono go w jasną skórę, obecnie okładka pożółkła. Okucia ze srebrzonego brązu wytarły się, spod kruszcu błysnął ciemny metal. Mężczyzna rozsznurował rzemienie i otworzył wolumin. Na pierwszej karcie naszkicowano tuszem rysunek łasicy. Nieznany miniaturzysta podbarwił obrazek rozwodnionym brązowym tuszem, dzięki technice lawowania dobrze oddając umaszczenie zwierzątka. Podobno ilustrację tę wykonał sam Dürer, lecz Marius w to nie wierzył. Książka nie miała tytułu, od winiety nazwano ją „Księgą Łasicy”. Po Europie krążyło kilka odpisów, lecz ich treść stanowiły przeważnie wyssane z palca farmazony. Ten egzemplarz był prawdziwy. Chyba. Poczerwieniałe ze starości litery skreślić miał jego dziad... Marius miał pewność, że przodek nie pozwolił nikomu wykonać kopii, ale być może
dokonano tego w ciągu lat, gdy księga wędrowała po Inflantach, krajach niemieckich i Niderlandach. Pozostawało mieć nadzieję, że nikt nie podmienił też samego manuskryptu... Kowalik przyciął knot świecy i zamknął latarkę. Otworzył inkunabuł w miejscu założonym tasiemką. Bez większego trudu czytał sporządzony po łacinie rękopis. Wywód był jasny i logiczny, skryba znał biegle język starożytnych Rzymian. Był tylko jeden problem. Marius nie bardzo chciał wierzyć w to, co zapisano. Jego umysł odrzucał słowa, zdania, akapity. A jednak musiał przyznać, że opisani w księdze ludzie wyglądali prawdziwie. Na ile zdołał wybadać, co najmniej trzej pojawili się w miejscach wspomnianych przez przodka. Nie zostali zmyśleni. Fakt ich istnienia potwierdzały niezależne źródła i żyjący jeszcze świadkowie wydarzeń. Słudzy łasicy... Dysponowali niezwykłą, zaskakującą, niesamowitą wiedzą, jakby zaczerpniętą z najczystszych krynic mądrości. Marius nie potrafił wysiedzieć w miejscu. Wstał na równe nogi i miotał się ograniczony ścianami kajuty. - Niemożliwe - mruczał sam do siebie. - Po prostu gdzieś na świecie jest szkoła, która kształtuje ich umysły. Gdzieś poza Europą. Indie, Chiny, może kraje niewiernych lub zgoła Nowy Świat zwany Ameryką? Ale jakim cudem zdołano by utrzymać w tajemnicy istnienie takiego ośrodka? Przecież wcześniej czy później jego sława musiałaby dotrzeć na dwory i uniwersytety Starego Świata. A gdyby jednak zaakceptować pogląd pradziada? Kowalik otworzył książkę na pierwszej stronie i po raz może pięćsetny przeczytał zdanie skreślone czerwonym tuszem: Słudzy łasicy przybywają z czasów, które dopiero nadejdą. Zamknął oczy. Pożądał wiedzy. Pożądał mądrości. Jego namiętność była silna, paliła duszę niczym płomień. Książki nie umiały jej zaspokoić. Ale gdyby odnaleźć jednego z nich? Gdyby zechciał podzielić się choć okruchami wiedzy niedostępnej... Okręt sunął na północ, prowadzony pewną ręką sternika. Niebawem osiągną cel podróży. Nidaros, miasto, w którym, jeśli wierzyć relacjom, rok temu pojawił się jeden z nich. Sebastian zwany Alchemikiem. Marius westchnął ciężko. Znowu rozchylił karty w miejscu założonym czerwoną tasiemką. Rozdział trzeci: Jako ich rozpoznać można. Gdy spojrzysz, miły bracie, na posągi przed laty pobożną ręką uczynione lub wcześniejsze jeszcze, których powstanie na czasy pogańskie i starożytne przypada, bez trudu wielkiego ujrzysz, jak ubiór człowieczy zmienia się, to ku wygodzie, to ku wyrafinowaniu
dążąc. Tak przez stuleci piętnaście, które od czasów pierwszych apostołów nas dzielą, w formie i materiale ciągle zmiany zachodziły. Takoż i wyobraź sobie ich w latach, które jeszcze nie doszły swego kresu, przez kolejne pięć wieków ciągły postęp i zmiany modą lub potrzebą wywołane zachodzić będą. Tedy jest pierwszy znak: ci, którzy urodzili się w czasach, gdy kości nasze w proch się rozsypały, ubiorem od nas odróżnią się znacznie. Patrz uważnie na szaty, które barwą są zdumiewająco świeże, splotem nici doskonałe, a krojem ni teraźniejszych, ni przeszłych nie przypominają. Takoż i buty ich czasem nie ze skór, ale z masy dziwnej uczynione być mogą, a gdy skórzane, na krój ich dziwaczny a osobliwie dla stopy wygodny baczenie zwróć. Rzecz trzecia, w czasach ich z odkrytą głową ludzie chodzić przywykli, tedy sługa łasicy zawszeć czapkę, chustę lub kapelusz mieć zwyczajny będzie. Epoki ich czasem barbarzyńskimi się jawią, toteż ludzie ci obyczaju dobrego ani gładkości w mowie nie przejawiają, jednakowoż... Marius zamknął księgę. Przyciął zwęgloną część knota świecy. Ze skrzyni wydobył kubek z alchemicznego metalu, przysłany mu przed pół rokiem z Norwegii. Zacisnął palce na dziwacznym naczyniu i uniósł, wciąż dziwiąc się jego lekkości. Czy to jeden z tych zdumiewających przedmiotów opisanych w rozdziale siódmym - Artefakta? Leżałem na swoim posłaniu w zasadzie nawet zadowolony z życia. Trzcinowa strzecha i warstwa darni jak na razie sprawdzały się w roli docieplenia. Na razie... Idzie zima. Zbuduję piec, zgromadzę zapas opału, garnek do gotowania też zdobędę. Niepokoiło mnie jedno - z tego, co zaobserwowałem, rzeczywiście wszyscy robotnicy sezonowi opuszczali miasto. Na nabrzeżu dymiły jeszcze piece do wytapiania tłuszczu z ryb, ciągle jeszcze suszono dorsze na żerdziach, ale liczba ludzi przy tym zatrudnionych zmniejszała się z dnia na dzień. Także grupy porządkujące ruiny przestały się ostatnio pojawiać. Nadejdą mrozy. Jestem na dalekiej północy. Jak bardzo spadnie temperatura? Podgrzewa nas Golfstrom, lecz jeśli zrobi się tu minus piętnaście, będzie niewesoło. Równie paskudne będą długotrwałe odwilże. Wszyscy, z którymi rozmawiałem, sugerowali mi powrót do domu. To może oznaczać, że nie będzie tu roboty. Ceny żywności zapewne są obecnie niskie, ale zimą wzrosną, a wiosną... Przednówek - czytałem o tym jakieś brednie dziewiętnastowiecznych pozytywistów. Chłopi żarli wtedy zgniłe kartofle i obdzierali drzewa z kory. Kartofli tu nie ma. Kolumb już dopłynął gdzie trzeba, ale na razie jego odkrycia nie przekładają się nijak na poprawę sytuacji żywnościowej w Europie. Pomyślałem z rozrzewnieniem, że przed tą cholerną zagładą wystarczyło usiąść z puszką i kartką przed
kościołem. W godzinę człowiek użebrałby z pięć złotych. Na dwa bochenki chleba i parówkową by wystarczyło... A tu? Hmmm. A może spróbować? Przyjdzie straż miejska, czy jak też tych siepaczy zwą, i zwinie mnie za żebraninę. Wsadzą do więzienia, więc będę miał dach nad głową, karmić też muszą. Albo i nie - przypomniała mi się książka o systemie penitencjarnym dawnej Europy. W takiej na przykład Anglii więzienie miało nisko nad ziemią zakratowane okna, przez które osadzeni prosili przechodniów o coś do jedzenia. Poza tym kto wie jak wygląda tutejszy kodeks karny? Może zamiast mnie zamykać, postawią pod pręgierzem i wlepią pięćdziesiąt batów? Lepiej nie ryzykować. Wysypałem zawartość sakiewki na skórę. Zacząłem liczyć cieńsze i grubsze srebrne blaszki. Dużo tego nie było. Może kupić na przykład udziec z renifera, zasolić... - nic z tego, nie mam soli - uwędzić i powiesić pod powałą? Nie, dość tego. Myślmy analitycznie. Nie mam pieniędzy i nie mam zapasów jedzenia. Trzeba więc zdobyć jedno albo drugie. Najlepiej i jedno, i drugie. Pracy nie ma. Pieniędzy nie ma. Aby zdobyć pieniądze, można napaść na kogoś albo się gdzieś włamać. Szkoda, że wrodzona uczciwość i wychowanie sprawiają, iż pomysły te wydają mi się odrażające. Poza tym w pierwszym przypadku grozi stryczek, w drugim odcięcie ręki. Zaśmiałem się gorzko na wspomnienie jednego publicysty z moich czasów, który dowodził, że wysokość kar nie ma znaczenia i bardziej liczy się ich nieuchronność. Ciekawe, co by powiedział, gdyby znalazł się na moim miejscu. Hmmm... A gdyby tak... Rozwiązanie było tak proste, że aż mnie olśniło. Pierwszego dnia po wskrzeszeniu w górach trafiłem na zrujnowane gospodarstwo w lesie. Nazbierałem tam jabłek, na polanie stało też jeszcze przerośnięte zboże. Półtora dnia drogi stąd. Otrząsnę drzewka. Jabłuszka potnę w ósemki i ususzę. Większość ziarna pewnie posypała się z kłosów, ale kto wie, może uda się zebrać ze trzy kilogramy zboża. Gotowana pszenica, do tego kompot z jabłek. Trzeba tylko garnek zdobyć. Można by zrobić i marmoladę, ale nie wiem jak. Odetchnąłem z ulgą. Jutro świtem ruszam w drogę. Peter Hansavritson stał na dziobie żaglowca, patrząc na szare nagie skały wynurzające się z wody. Jego jasne włosy szarpał ostry wiatr, który przynosił gorzki zapach norweskiej jesieni. Gdzieniegdzie na brzegu między zwałami granitu zieleniały i żółciły się spłachetki ziemi. Na niektórych przycupnęły przygięte przez wichry chatki, na innych pasły się kozy. Jeszcze inne złociły się rżyskiem po nie tak dawnych żniwach, a przy zagrodach często rosły karłowate drzewka owocowe. Powietrze przesycone było zapachem dymu; widocznie wielu
gospodarzy paliło suche liście lub wypalało pola. Nad Peterem przeleciała mewa. Powiódł za nią wzrokiem i uśmiechnął się. Usiadła na rei, obok wydętego żagla. Mieli dobry wiatr. - Przed wieczorem zacumujemy w Bergen - powiedział Sadko. - Dziękuję. Poznaję okolicę... Sądziłem, że jaskinia jest bliżej. Wyruszyłem rano, ale noc złapała mnie opodal Horg. Przeczekałem ją w opuszczonym pasterskim szałasie, grzejąc się przy ognisku. Rankiem podążyłem dalej. Ruiny gospodarstwa odnalazłem bez większego trudu wczesnym przedpołudniem. Stałem na skraju lasu. Cicho i pusto. Bezludnie. Bezpiecznie. Rozwalony dom, czerwieniejące na drzewie jabłka... Podjadłem sobie trochę. Owoce były małe, ale zaskakująco słodkie, jakby przez te kilkanaście dni jesienne słońce pozwoliło im dojrzeć do końca. A może to głód ostatnich dni dodał im słodyczy? Usiadłem na przewróconym korycie. Już nie musiałem się spieszyć. - Witaj. Rozpoznałem ten głos od razu. Odwróciłem się. Na szarym głazie siedziała łasica. - Cześć - mruknąłem z ulgą. No, nareszcie jakaś bratnia dusza. - Wykonałeś zadanie? - Przechyliła łepek. - Niby jak? - Wzruszyłem ramionami i naraz świat eksplodował mi przed oczyma zielenią. Poczułem nieziemski ból. Najgorsze, że kompletnie nie rozumiałem, co się dzieje. Bolało mnie wszystko, każda część ciała, każdy narząd wewnętrzny, miałem wrażenie, że nawet każda komórka z osobna... Musiałem zwalić się z koryta, bo gdy doszedłem do siebie, leżałem na ziemi. Chrapliwie wciągnąłem powietrze. Miałem mokre spodnie. Kałuża wymiocin parowała w chłodnym jesiennym powietrzu. - Pobudziłam wszystkie receptory bólu znajdujące się w twoim ciele. Na trzy sekundy - poinformowało mnie zwierzę. - Oczywiście zadbałam, byś zachował jednocześnie całkowitą przytomność. Upomnienie powinno się przyjmować świadomie. Trzy sekundy?! Ta nieopisana otchłań cierpienia trwała tak krótko? Rozdygotanymi dłońmi macałem się po brzuchu i udach. Wyglądało na to, że są całe... - Twoje ciało nie doznało fizycznego urazu - wyjaśniła. - To tylko wrażenia odebrane przez mózg.
Znowu zwymiotowałem. Wrażenia? To uczucie jednoczesnego miażdżenia i rozdzierania każdej cząstki organizmu? Nie panowałem nad fizjologią, raz po raz moczyłem spodnie, jakby mój pustawy już pęcherz chciał pozbyć się resztek zawartości. - To kara za nieposłuszeństwo - dodała. - Nauczka na przyszłość. - Spierdalaj - wycharczałem i namacawszy solidny otoczak, cisnąłem w stronę łasicy. Głaz spuchł i rozwiał się w dym. Odparowała go? Rozpyliła na atomy? Tym razem dochodziłem do siebie dużo dłużej. Cały byłem zlany cuchnącym potem. Dygotałem, nie potrafiłem opanować drżenia dłoni. - Nigdy więcej tego nie próbuj - ostrzegła mnie spokojnie. - No to zabij mnie! - Spojrzałem jej w oczy. - Nie wykonałeś zadania. Twoje unicestwienie jest obecnie nieopłacalne z przyczyn ekonomicznych. Zbyt wiele energii trzeba by zużyć na stworzenie kolejnego... - zawahała się na chwilę. - Agenta? Szpiega? Sługi? - Zabij mnie... - powtórzyłem. Rozpaczliwie pragnąłem przestać istnieć. Umrzeć, znaleźć się daleko w krainach, gdzie nie ma cierpienia... Odejść tam, gdzie odeszli inni ludzie. A jeśli nie ma niczego po tamtej stronie? Pal diabli, lepiej zakończyć egzystencję, byle tylko uniknąć takiego bólu. - No to mów po kolei. - Spojrzała na mnie. Nie wiem, czy słusznie w jej spojrzeniu odczytałem odrazę i pogardę. - Dlaczego nie wykonałeś zadania? - Bo jest niewykonalne. - Błąd... - Tym razem poczułem tylko ostrzegawcze ukłucie. - Udałem się do Nidaros - wyjaśniłem pospiesznie. - Ustaliłem, że Alchemik Sebastian odpłynął kilka tygodni temu gdzieś na południe. Nie miałem żadnych możliwości, by go ścigać. - Pieszo. - Bardzo po ludzku wzruszyła ramionami. - Każdy statek płynie wzdłuż brzegu i gdzieś musi przybić do portu. - Pieszo? Widziałaś kiedyś mapę tej części kraju? - Tak. Co z Okiem Jelenia? - Nawet nie wiem, co to jest - wybuchnąłem. - Jak niby mam tego szukać? Ból targnął moją prawą ręką. Wyjąc, trzymałem się za nadgarstek. Widziałem mięśnie pod skórą, nawet nie drżały, a mimo to czułem, jak tysiące tępych ostrzy obdziera mi ciało aż do kości. - Dlaczego rozdzieliliście się z Heleną? - zapytała. Idiotka...
- Ona nie żyje. Zamordowali ją... - Żyje. - Co? - Spojrzałem na łasicę zaskoczony. - Twoja towarzyszka żyje. - Zmrużyła oczy i postawiła uszy, jakby czegoś nasłuchiwała. - Po co tu przyszedłeś? - zmieniła temat. - Czekaj, to nieistotne teraz. - Z trudem usiadłem. - Gdzie jest Hela? Ból uderzył mi gdzieś we wnętrznościach, miałem wrażenie, że sęp wyrywa mi po kawałku wątrobę. - Po co tu przyszedłeś? - powtórzyła pytanie. - Odpowiadaj na pytania po kolei i wyczerpująco. - Jabłka, ziarno - wycharczałem. - Muszę zgromadzić zapasy na zimę. - W Nidaros jest dość pożywienia. - Przekrzywiła łepek, jakby nie rozumiała. - Nie należy do mnie. W naszym świecie trzeba mieć pieniądze, by kupić żywność. - Aha, tak, te wasze idiotyczne wynalazki - mruknęła. - Złoto, srebro i tak dalej... Udasz się do Nidaros - rozkazała. - Odnajdziesz Helenę. Następnie wyruszycie na południe tropem alchemika. Pojawię się za kilka dni. Znieruchomiała na chwilę. - Jest tu trochę srebra - powiedziała nieoczekiwanie. - Niedaleko. - Gdzie? - Tu, w ruinach. Pomknęła przez trawy, podskakując. Spróbowałem wstać, zatoczyłem się i upadłem. Do diabła! Walnąłem pięścią w ziemię. Nic mi nie jest. To osłabienie to tylko wyobraźnia... Powoli dźwignąłem się na czworakach. Znowu zakręciło mi się w głowie, ale zdołałem stanąć na nogi. Łasica czekała na mnie przy zrujnowanej szopie. - W tym rogu. - Wskazała łapką, a potem zwinnie wspięła się na koronę osypującej się ściany. - Jeszcze jedno pytanie, znalazłem zwłoki człowieka z moich czasów, czy... - To bez znaczenia. Jego scalak zniszczono. - Czym jest ten scalak? To, w czym zapisano nasze osobowości? Zaczekaj, powiedz mi... Ale Ina już znikła. Stałem, patrząc na kupkę kamieni pomieszanych z resztkami węgli drzewnych. A potem odwróciłem się na pięcie. Ciągle oszołomiony doczłapałem jakoś do sadzawki za domem. Ściągnąłem ubranie i spróbowałem je chociaż trochę wyprać... Potem
sam zanurzyłem się w lodowatą toń i najdokładniej jak tylko mogłem wyszorowałem ciało. Może gdy ubranie wyschnie, nie będę tak śmierdział... Rozwiesiłem łachy na krzakach. A potem, kuląc się z zimna, ująłem kord i zabrałem się za rozkopywanie wskazanego miejsca. Szybko osiągnąłem poziom podłogi. Wyłożono ją niewielkimi okrzeskami solidnie spojonymi gliną. To logiczne, pomyślałem. Niewielki skarb, depozyt właścicieli tego gospodarstwa, z braku odpowiedniego banku zagrzebany pod podłogą... Przebiłem się przez prymitywną wylewkę. Serce biło mi szybko, ogarnęło mnie podniecenie. Niestety, głębiej nic nie znalazłem. Spulchniałem glebę kordem i wygrzebywałem z dołu kawałkiem drewnianego gontu. Kopałem z rosnącą determinacją i naraz natrafiłem na kamień. Poszerzałem dół, lecz wszędzie trafiałem na litą skałę. Koniec... Usiadłem i zamyśliłem się. To bydlę zapewne dysponowało jakimiś urządzeniami detekcyjnymi. Może wykrywaczem metali czy czymś podobnym... Stwierdziła, że jest tu srebro, a przecież staliśmy dobre trzydzieści metrów dalej. Błąd odczytu? Mało prawdopodobne, gdy podeszła bliżej, zrobiła zapewne korektę pomiaru. Zatem kruszec tu być musi. Może to tylko domieszka metali ciężkich w kamieniu? Ruda, a nie kruszec... Przekonałem się już wystarczająco dobrze, że tok rozumowania łasicy daleko odbiega od mojego. Inna kultura, inny świat, inna logika... Jednak próbowała sobie wyobrazić, co to są pieniądze. A może tu pod podłogą jest wykuta piwnica, a w niej stoi wielki, okuty stalą kufer? Nie można tego wykluczyć, lecz według mnie budynek nie wyglądał na podpiwniczony. A może Inie nie chodziło o podłogę? Opukałem ściany. Wszystkie kamienie tkwiły mocno, podłubałem w zaprawie, ale nic mi to nie dało. Zacząłem podejrzewać, że wredna kosmitka postanowiła sobie ze mnie zażartować. Może tak wyglądało nieziemskie poczucie humoru? Nie, to chyba niemożliwe... A może przegapiłem? Może miała na myśli jakiś drobny srebrny element... Może, może, może... Zacząłem zgarniać do dołu to, co z niego wygrzebałem. Potem zabrałem się za przeglądanie odwalonych wcześniej śmieci i kawałków gruzu. Czarny kamyk, kawałek żużla... Wziąłem go do ręki. Okazał się zaskakująco ciężki. Poskrobałem kordem. Spod warstwy czarnej śniedzi błysnął metal. Obok leżało jeszcze wiele podobnych kawałków. Kruszec. Oglądałem je uważnie. Przypominały nieco krople. W powierzchnię metalu wtopione były drobinki węgla. Pewnie na strychu ukryto mieszek z monetami. Gdy szopa spłonęła, uległy stopieniu i padły tu w pogorzelisko... Podrzuciłem je w dłoni. Pół kilo? Raczej ćwierć. Ile to może być warte? Czy wystarczy choćby na chleb do wiosny? Pewnie nie. Nagle naszła
mnie myśl, że dobrze by było mieć taką łasicę przy sobie podczas wykonywania zadania. W takim na przykład Trondheim w błocie ulic, w gruzowisku po spalonej dzielnicy z pewnością spoczywa niejedna zagubiona moneta. Można by pracować sobie zupełnie spokojnie, bez konieczności codziennej mozolnej walki o byt. Było już popołudnie. Zmitrężyłem sporo czasu... Przyszedłem tu po jabłka. Srebro trzeba będzie jakoś sprzedać. Nie wiadomo, ile za nie dostanę ani czy uda mi się je w ogóle spieniężyć. Jabłka to konkret. Słabo pamiętałem wakacje na wsi. Gdy mój mieszkający tam pradziadek zmarł, miałem pięć lat. Przymknąłem oczy. Suszenie na lassach - tak to nazywał. W sadzie za domem miał wykopane dwa głębokie doły. W tym głębszym, do którego trzeba było schodzić po drabinie, umieścił w bocznej ścianie palenisko połączone tunelem z tym płytszym. W drugim ułożył ruszt z gęsto do siebie przylegających leszczynowych żerdek. Na ten ruszt sypał całe kosze pociętych w ósemkę jabłek, a dym z płonącego stale niewysokiego ognia wędził je powolutku... Pamiętam, jak siadywaliśmy na ławeczce koło stodoły, patrząc na dymy snujące się między drzewami. Wykopanie podobnych dziur w ziemi bez łopaty i w skalistym terenie odpadało, ale może coś da się zrobić. Znalazłem w okolicy pagórek i zacząłem nosić na jego szczyt kamienie z ruin. Układałem z nich kwadrat o boku około metra. Potem wykopałem rowek długości dobrych czterech kroków. Nakryłem go resztkami gontu i płatami darni. Wreszcie naciąłem stos odpowiednich witek i skonstruowałem ruszt. Zerwałem wszystkie jabłka, dobre kilkanaście kilogramów. Pociąłem pospiesznie w ćwiartki i rozłożyłem na wierzchu. Nim zapadł zmrok, nazbierałem jeszcze jak najwięcej chrustu. Teraz krzesiwo... Rozpalenie ognia było trudne jak diabli, dopiero gdy zebrałem sporą kupkę puchu z ostów, udało mi się uzyskać płomień. Sen przy ognisku... Książki przygodowe tak pięknie to opisywały. Leżałem na posłaniu z grubej warstwy gałązek. Od przodu było nawet nieźle, bo grzał ogień. Od tyłu mimo nakrycia się skórą upiornie marzłem. Także nogi miałem za długie. Brak zegarka doprowadzał mnie do szału. Zapadałem w drzemkę, budziłem się, szczękając zębami. Co jakiś czas pakowałem w żar kolejną garść chrustu. Wypalał się bardzo szybko, a kordem nie powalę drzewa... Przypomniały mi się noce na poligonie. Cudownie szczelny brezentowy namiot, polowy śpiwór ocieplony watą. Wtedy pomstowaliśmy na sprzęt pamiętający czasy PRL-u, dziś na samo wspomnienie tamtych luksusów chciało mi się płakać. Mieć głupią pałatkę ze stelażem...
Kilka razy wstawałem i wędrowałem przez zroszone trawy na górę, by przegarnąć jabłka na ruszcie. Ciepły dym wysuszał je powoli. Przynajmniej to poszło zgodnie z planem. Nad ranem, jakby tego wszystkiego było mało, obudziło mnie wcale nie odlegle wycie wilków. W książkach pisali, że boją się ognia. Jesienią powinny mieć zwierzyny w bród... Najedzone nie atakują człowieka, kołatało mi w głowie. Ranek był chłodny i mglisty. Z niechęcią wygasiłem resztkę żaru. Zbierałem skurczone i okopcone kawałki jabłek. Spróbowałem. Całkiem niezłe... Wypełniłem worek prawie do połowy. Niezły łup. No i jeszcze srebro mile ciążące w kieszeni. Przytroczyłem worek do stelaża i zarzuciłem zaimprowizowany plecak na ramiona. Na skraju lasu mignęło mi jakieś zwierzę. Koń? Nie, sarna... Ech, gdyby tak mieć sztucer... Ruszyłem ledwo widoczną ścieżką. Wielkie lasy pełne zwierzyny. Potrzebna tylko broń, a potem można sobie uwędzić na zimę kilkadziesiąt kilogramów miecha. Broń. Zrobić łuk? Bez sensu. Nie umiem strzelać. Nawet gdybym potrafił, należałoby wykonać dwurefleksyjny. To wyższa szkoła jazdy, nie poradzę sobie. O takich cudach jak wykorzystanie kompozytu z kilku gatunków drewna i jeleniego rogu w ogóle mogę zapomnieć. A gdyby tak zmajstrować kuszę? Łuczysko można od biedy zrobić z drewna, zamiast korby naciągać dźwignią... Może da się znaleźć kowala, który za to srebro zrobi metalowe elementy? Zawiesiłem plecak na jednym ramieniu, żeby drugie mogło w tym czasie ciut odpocząć. Kurczę, trzeba było sobie sprawić pas biodrowy... Wyszedłem nad rzeczkę i ruszyłem wzdłuż jej nurtu. Mijałem właśnie wielką skarpę, gdy ze zdumieniem spostrzegłem przyczajonego za nią chłopaka. Poznałem go po polarze. - Już jest, zabij go! - poznałem głos łasicy. - Nie! Wszystko rozegrało się błyskawicznie. Jednym ruchem zrzuciłem z ramienia plecak, dobywając jednocześnie kordu. Ciszę rozdarł straszliwy skowyt. Stałem zaskoczony, patrząc, jak Staszek wije się po ziemi. Zrozumiałem w jednej chwili. Ina rozkazała mu, by mnie zabił, a on się postawił. Więc zrobiła mu dokładnie to samo, co mnie. Pobudziła jednocześnie wszystkie receptory bólu. - Zostaw go, ścierwo!!! - ryknąłem na nią, zamierzając się śmiercionośnym narzędziem. Rękojeść zawibrowała mi w dłoni, po czym połowa ostrza rozsypała się w pył. Drzewo po drugiej stronie rzeczki też widocznie znalazło się na linii strzału, bo pień
eksplodował, siejąc we wszystkie strony drzazgami. Uderzyłem tym, co mi pozostało, ale resztka głowni ugrzęzła w niewidzialnej ścianie. Pole siłowe czy ki diabeł? Odskoczyłem. Staszek przestał dygotać, leżał i rozglądał się wokół wzrokiem zaszczutego zwierzęcia. - Zabijesz go? - zapytała łasica. - Czy może mam cię raz jeszcze poprosić? Skąd to bydlę nauczyło się typowo ziemskiego cynizmu? Z książek czy z filmów? Tak czy inaczej, wiedziałem, że nie ma czasu do stracenia. Nie czekając na odpowiedź, doskoczyłem, odwróciłem chłopaka na plecy i unieruchomiwszy mu ręce, przyłożyłem resztkę ostrza kordu do jego szyi. - A zatem, moja droga - wysyczałem - mamy problemy z energią. Teraz podetnę mu gardło, a potem popełnię samobójstwo. A wiesz, dlaczego to zrobię? Przechyliła pytająco łepek. - Sama Hela nie wykona zadania. Na stworzenie kolejnego ciała nie wystarczy ci sił. Misja zakończy się niepowodzeniem. Skrat, zdaje się, surowo traktuje swoich niewolników? Zostaniesz ukarana... - Ziemianinie - westchnęła z rezygnacją - to wyjątkowo sprytne zagranie, typowe dla waszej zdegenerowanej kultury, operującej chętnie kłamstwem i szantażem. Masz rację. Mchy kumulujące ciężką wodę jeszcze nie odrosły. Jeśli nie zdołam utrzymać was przy życiu, zbudowanie kolejnych ciał zajmie mi dwa lata. To zbyt długo. Odpuszczam wam. Nie zabijajcie się. Wstałem i wsunąłem resztkę ostrza do pochwy. - Dlaczego kazałaś Staszkowi mnie wykończyć? - zapytałem. - Takie zachowanie pasuje do waszej kultury. Za nielojalność karzecie śmiercią. Udział w morderstwie jest wyznacznikiem posłuszeństwa. - Co? - Odbieranie życia jest dla was czymś w rodzaju sprawdzianu. Jeśli ktoś potrafi zabić na mój rozkaz, będzie w stanie wykonać bez wahania pozostałe zadania. - Czytałaś niewłaściwe książki - mruknąłem. - Niech zgadnę: miałem odszukać Alchemika Sebastiana, bo to ktoś taki jak my dwaj? Ktoś przerzucony tutaj w celu odnalezienia Oka Jelenia? Zbuntował się? I gdybym go odszukał, też zapewne wydałabyś mi rozkaz, by go wykończyć? - Tak. Tak. Tak - odpowiedziała po kolei na wszystkie pytania. - Dlaczego miałem dziś umrzeć?
- Nie wykonałeś polecenia powrotu do miasta, tylko zostałeś w tych ruinach. A wcześniej jeszcze wróciłeś tu. Wyłamujesz się spod kontroli. - To nie znaczy, że zdradził. - Staszek powoli dochodził do siebie. - Wyciągasz pochopne wnioski. - Dokładnie. Musiałem ususzyć jabłka - powiedziałem. - Może już zapomniałaś, czym jest głód? Może na waszej planecie w ogóle nie znacie tego uczucia? My, ludzie, żeby żyć, musimy się odżywiać. Sprawdź, z pewnością masz odpowiednie dane na temat naszej fizjologii. Na chwilę przymknęła oczy, jakby się zastanawiała. - Mam - potwierdziła. - Zostałem te kilkanaście godzin, aby zgromadzić zapas pożywienia. - Wskazałem gestem porzucony pakunek. - Zrobiłem to i wracam, aby wykonać zadanie. - Rozumiem. Błędna ocena zachowań. Przepraszam - powiedziała. - Ruszaj do Nidaros. Zaraz go zlikwiduję. - Przechyliła głowę, patrząc na Staszka. Chłopak zrobił się zielony na twarzy. - Po co? - Spojrzałem na łasicę uważnie. - Jest zbyteczny. Odnajdziesz Helę i wykonacie zadanie. Po ucieczce alchemika algorytm nakazuje zmienić strategię. Od tej pory pracujecie dwójkami. Wykonawca plus dubler. Trzeci jest zbędny. - Jeśli któreś z nas zginie, co w tej epoce jest prawie pewne, będziesz musiała odtworzyć jeszcze jednego osobnika - odezwał się chłopak, głos mu potwornie drżał. - A sama mówisz, że zapas ciężkiej wody będziesz miała za dwa lata - dodałem. Dlatego proponuję, żebyś zostawiła Staszka jako dodatkową rezerwę. Tak będzie logicznie i ekonomicznie. - Nie bardzo logicznie, choć w pewien sposób możesz mieć rację co do ekonomii zadumała się. - Dobrze, niech będzie. - Teraz punkt drugi - ciągnąłem. - Nie znasz tej epoki ani nas, ludzi. Musimy mieć większą autonomię. Wykonamy zadanie, ale to my musimy decydować, jakie działania w tym celu podejmiemy. Żeby nie było tak, że opóźnienie czy zmianę miejsca pobytu od razu sklasyfikujesz jako zdradę. - Wy, Ziemianie, jesteście chaotyczni, leniwi i bałaganiarscy. Muszę dbać o dyscyplinę. - Uniosła dumnie nosek. - Nie jesteś w stanie określić, co jest jeszcze elementem naszej dyscypliny, a co już nie - powiedziałem. - Za mało zrozumiałaś z naszej cywilizacji.
- Za mało? Badałam waszą sztukę i literaturę przez czas odpowiadający dwudziestu ziemskim latom! - I mimo to nadal popełniasz szkolne błędy. Pomyśl sama, czy Skrat, kiedy poznał kulturę waszego ludu, zrozumiał wszystkie jej elementy? - Nie - przyznała. - Tak samo jest w relacjach między nami. Nauczyłaś się pewnych rzeczy na pamięć, ale ich nie rozumiesz. Nasze umysły działają inaczej. Nasze myśli biegną innymi ścieżkami. - Tak. Udacie się do Nidaros. Odnajdziecie Oko Jelenia. Jeśli nie ma go w mieście, ruszycie na południe tropem alchemika. Dowiecie się, czy zdradził. Jeśli zdradził, zabijecie go. Jeśli nie, oddacie mu Helę. Dwa dwuosobowe zespoły mają większe szanse odszukania artefaktu - zadysponowała. Zrozumiałem, że zbiera się do odejścia. Nie powiem, żebym się tym martwił. W obecności łasicy czułem się, jakbym siedział obok cykającej bomby zegarowej. - Zaczekaj! - powiedziałem. - Czym jest Oko Jelenia? - uprzedził moje pytanie Staszek. - Jak wygląda, jak mamy go szukać? - To scalak - wyjaśniła niechętnie. - Przyjaciel Skrata przybył na tę planetę kilkaset tysięcy lat temu. Jego statek uległ awarii. Zapisał swoją osobowość oraz zebrane dane w scalaku i zrzucił go na powierzchnię Ziemi. Skrat usiłował odnaleźć to przez sto pięćdziesiąt waszych lat. Wreszcie udało mu się odkryć, że w epoce, do której trafiliście, scalak znajdował się w rękach ludzi. Wykonali z niego przedmiot, który nazywacie pieczęcią. - Zapis przetrwał? - zdziwiłem się. - Najprawdopodobniej. W każdym razie Skrat uznał, że szanse odnalezienia są wystarczające. - Dlaczego nie cofnie się w czasie odpowiednio daleko i nie przechwyci go w chwili spadku? - zapytałem. - To niemożliwe. Po pierwsze, prawa... - zawiesiła się na moment. - Tradycje, religia jego ludu zabrania takich skoków. Po drugie, wymaga to nieprawdopodobnych ilości energii. - Ale ciebie przecież tu wysłał. I nas też. - Wysłał zaczątek mnie. Zapis i urządzenie pozwalające na odtworzenie struktury. Mchy kumulujące z otoczenia ciężką wodę i bakterie wychwytujące metale z gleby. Do tego fiolkę czegoś, co nazwalibyście nanorobotami, aby poskładać wszystko w logiczną całość. One zapoczątkowały proces tworzenia się samoorganizującej się struktury cybernetycznej. Wysłał też scalaki, mój i wasze, by w mechanizm tchnąć dusze. W sumie ważyło to jakieś
dwieście gramów. By wystrzelić taki ładunek w przeszłość, Skrat przechwycił dwudziestokilogramowy odłamek antymaterii i poddał go anihilacji. - Przecież w ten sposób uzyskał energię jak z bomby atomowej - zdziwił się Staszek. - Wielokrotnie większą. Prawie pięćset jednostek, które nazywacie megatonami wyjaśniła. Uuuu... Kosztowne to skakanie do innych epok. Na taką wycieczkę nikogo nie będzie stać. - Czekaj - mruknąłem. - Czegoś tu nie rozumiem. Jak ty działasz? Co napędza twoje ciało? - Ciężka woda. Tlenek deuteru. Już o tym mówiłam. - To znaczy zimna fuzja jądrowa? - Staszek aż usiadł z wrażenia. - Niezupełnie - ucięła. - Muszę uzupełnić zapas. Ciągle balansuję na krawędzi rezerwy. - Nie byłem pewien, czy mi się wydawało, czy usłyszałem w głosie łasicy wyrzut. Wciska nam kit - powiedziałem do chłopaka. - Ciężka woda występuje bardzo rzadko. Nawet jeśli mają porosty, które ją wyłapują, to musiałyby minąć setki lat. - Minęły cztery tysiące lat od chwili, gdy zasobnik spadł w tych górach, do czasu, gdy moje ciało zostało odtworzone na tyle, by wchłonąć zapis i uruchomić świadomość wyjaśniła. - Jak wygląda scalak? - zapytał Staszek. - Musimy wiedzieć, czego szukamy... Pokręciłem głową z podziwem. Coś trzasnęło i przed nami zmaterializował się metrowej średnicy hologram ludzkiego mózgu. Obrócił się w powietrzu, potem bezgłośnie pękł na dwie połówki, odsłaniając tkwiący wewnątrz krążek jaskrawozielonego, nieprzejrzystego kamienia. - Około czterech centymetrów średnicy i jakiś centymetr grubości - mruknąłem, porównując rozmiary. - Tak - potwierdziła Ina. Hologram zgasł. - Ruszajcie w drogę - rozkazała. - Niech to cholera! - powiedziałem nieco bez sensu, patrząc na znikający w krzakach ogon. - O, w mordę! - zawtórował mi Staszek, z wysiłkiem stając na równe nogi. - Wygląda na to, że po raz drugi uratowałeś mi życie. - Ty mnie poniekąd też - mruknąłem. - Jak to? - Odmówiłeś wykonania rozkazu. Miałeś mnie zabić. - I tak nie dałbym rady.
- W normalnych warunkach nie - napiąłem mięśnie przedramienia - jednak nie zapominaj, że to bydlę posiada spore możliwości zapanowania nad naszymi ciałami. Mogła ułatwić ci zadanie. - Możliwe... Który mamy rok? Poinformowała mnie tylko, że tkwimy w przeszłości. - Tysiąc pięćset pięćdziesiąty dziewiąty - wyjaśniłem. - Powiedziała coś konkretnego, gdy cię obudziła? Zarzuciłem sobie zaimprowizowany plecak na barki i podjęliśmy marsz w dół strumienia. Streścił otrzymane informacje. Pokrywały się z tym, co łasica przekazała mnie. - Nie powiedziała nam wszystkiego - zauważyłem. - Co masz na myśli? - Wydaje mi się, że nie jesteśmy pierwszą, ani nawet dziesiątą kolejną ekipą, która próbuje wykonać to zadanie. - Streściłem mu pieśń ślepego barda. - Przed nami byli inni. Jak sądzę, wszyscy zginęli. A może nawet pozabijała ich za brak postępów misji. Jednego trupa nawet osobiście znalazłem. - Szlag... Hmmm. A nie przyszło panu... - Mów, proszę, po imieniu - przypomniałem. - Jasne... nie przyszło ci do głowy, że to mogliśmy być my? - W jakim sensie? - zdumiałem się. - W dosłownym. Skoro cała jaźń, dusza, cholera wie jak to nazwać, mieści się w takim krążku wetkniętym w nasze mózgi, mogła wskrzeszać nas już po kilka razy. Jeśli zostawaliśmy zabici, wystarczyło rozwalić czachę, wyciągnąć kryształ i po odczekaniu kilkudziesięciu lub kilkuset lat odbudować ciało ponownie. - Dlaczego tego nie pamiętamy? - Możliwości są dwie. Po pierwsze, mogła coś podłubać i wymazać te wspomnienia. Po drugie, w scalaku może być zapisane tylko to, co przeżyliśmy do chwili rozwałki planety, a cała reszta zapisuje się już w zwykłej tkance mózgowej. Po śmierci nosiciela idzie do piachu. Wzdrygnąłem się. - Obie te hipotezy są na swój obrzydliwy sposób niezwykle prawdopodobne westchnąłem. - Choć mam pewność, że ten, którego zwłoki widziałem w lesie, nie był żadnym z nas. Nosił inne ubranie, choć też z naszej epoki, ale... Przepraszam, że spytam. Masz wszystkie zęby? Czy wszczepiano ci implanty? - Nie... A dlaczego pytasz?
- Ten w lesie miał koronę na implancie, a to tylko jeden z kilku wysłanników łasicy. Co do reszty możesz mieć, niestety, rację. - Przepraszam, jeśli cię dobiję, ale martwi mnie też teologiczny aspekt tej sprawy. - Tak? - Jesteśmy zapisem. Czymś na kształt programu komputerowego. Co stało się z naszymi duszami? - Yyy...? - Zapisała naszą pamięć. Pamięć to zbiór faktów z naszego życia. Wydarzeń, które ukształtowały osobowość w tej, a nie innej postaci. To determinuje nasz charakter. Tylko czy fakt posiadania pamięci oznacza, że naprawdę żyjemy? Bo może dusze Marka i Stanisława dawno już uleciały do nieba, oczyszczone w ogniu zagłady planety, podczas gdy my... - Rozumiem - przerwałem mu. - Sądzę, że tego dowiemy się dopiero po śmierci. Po definitywnej śmierci, być może nawet związanej ze zniszczeniem scalaka. - I jego ewentualnych kopii. Sądzę, że niezależnie od wszystkiego Bóg jakoś zaliczy nam to, co teraz zrobimy. Zachowujmy się więc przyzwoicie, jakbyśmy nadal żyli... zakończył niemal wesoło. - Mam podobne zdanie. Zapewne kiedyś zostaniemy z tego rozliczeni... Marsz, choć szliśmy głównie w dół, był dość męczący. Minęliśmy szczęśliwie wioskę Horg. Staszek chłonął spojrzeniem mijane budynki. - Cholerny prymityw - mruknął. - Średniowiecze skończyło się niedawno - popisałem się wisielczym humorem. - Daleko jeszcze? - Ze trzydzieści kilometrów. Jakieś osiem godzin marszu i na wieczór może dotrzemy... Lało jak z cebra. Siedzieliśmy w zagłębieniu pod dwoma zaklinowanymi wzajemnie płytami skalnymi. Szlifowałem końcówkę zniszczonego kordu o kamień, usiłując na powrót nadać broni choć odrobinę cech bojowych. - Jeśli dobrze zrozumiałem, jest z nami dziewczyna? - odezwał się Staszek. - Tak. Ma na imię Hela. Choć raczej przyzwyczaj się, że to panna Helena. Jak by to powiedzieć, jest jednocześnie młodsza od ciebie i starsza. - W jakim sensie? - Spojrzał na mnie zaciekawiony.
- Ma piętnaście, może szesnaście lat. Ale z naszego punktu widzenia jest już w zasadzie maturzystką. A nawet może i kobietą zupełnie dorosłą. - Cudowne dziecko? - Nie, po prostu w jej epoce nie bawiono się w sztuczne przedłużanie dzieciństwa. Szesnastoletnie panienki kończyły edukację i zostawały na przykład nauczycielkami, szły na studia lub wychodziły za mąż. Uprzedzając twoje pytanie, zmarła w 1864 roku. Przez dłuższą chwilę patrzył na mnie, usiłując uwierzyć w to, co mówię. - Pochodzi z innych czasów? - wolał się upewnić. - Z innych niż nasze? - Tak. To młoda szlachcianka z lubelskiego. Osóbka dość sympatyczna, choć chyba raczej humorem maskuje własne przerażenie... Poza tym, no cóż, odebrała staranne wychowanie, chyba uważa mnie za dzikusa. - A jaka jest pod tymi wszystkimi maskami? - Miła i diabelnie bystra. Ale ciężko się z nią rozmawia. Trzeba dobrze ważyć słowa. I jeszcze jedno. Jeśli dobrze zinterpretowałem to, co wrzeszczała przez sen, odeszła z tego świata w bardzo przykrych okolicznościach. Pod sam koniec powstania styczniowego. Resztę sobie dośpiewaj. - Rozumiem. To by się zgadzało: łasica mówiła, że Skrat buszuje po naszej planecie od stu pięćdziesięciu lat. Czyli zaczął około tysiąc osiemset sześćdziesiątego... Można liczyć na współpracę tej Heli przy wykonaniu zadania? - Tak sądzę - westchnąłem. - Zresztą naszym obowiązkiem jest ją odnaleźć. Polacy za granicą powinni trzymać się razem. - Masz pomysł, jak ją odszukać? - Córka miejskiego kata paraduje w jej sukni. Dlatego zakładałem, że Hela nie żyje. Kat po egzekucji ma prawo, jak słyszałem, zatrzymać ubranie ofiary. To nasz jedyny ślad, jedyny punkt zaczepienia. Ten cholerny futrzak mógłby nam pewnie pomóc, najwyraźniej jest w stanie namierzyć działający scalak z dość dużą dokładnością. Niestety, nie chce albo nie powinien tego robić. Staszek milczał, zastanawiając się nad czymś usilnie. - Czyli jesteśmy skazani na własne siły. Hmm... Z tego, co kiedyś czytałem, kaci często prowadzili domy publiczne. - O, cholera... O tym nie pomyślałem. Z drugiej strony w tak purytańskiej epoce... Nie. Tego typu instytucje istnieją chyba w każdych czasach i każdym ustroju. Staszek patrzył w zadumie na firanki deszczu.
- Trzeba znaleźć ten burdel i dyskretnie się rozejrzeć. W razie czego dać katu czymś ciężkim w łeb i uprowadzić dziewczynę. Co więcej, główny ciężar zadania spada na pań... na twoje barki. - Dlaczego? - Bo ja nie wiem, jak ona wygląda. - Fakt... Niebieskie oczy, takie szaroniebieskie. Grube brwi, twarz owalna, zadarty nosek, rude włosy. Drobnokoścista, ale nie wątła. Wyda ci się trochę starsza, niżby to wynikało z metryki. - Oczywiście pomogę - dodał szybko. - Trenowałem kiedyś krav magę... To znaczy przez dwa miesiące. - Zaczerwienił się. Ulewa skończyła się późnym popołudniem. Ruszyliśmy w drogę po rozmiękłym trakcie. Był wieczór, gdy wreszcie dowlekliśmy się do Trondheim. Mijaliśmy podmiejskie cegielnie. Patrzyłem na pryzmy cegieł obłożone darnią i snujące się nad nimi dymy. Wypalali metodą porażająco prymitywną, ale mimo to skuteczną... - Trzeba zapamiętać, że są tu złoża gliny - powiedział Staszek, patrząc na robotników ubijających błoto w drewnianych rynnach. - Po co? - Spojrzałem na niego zdezorientowany. - Z niektórych da się pozyskać aluminium. Aha. To tak alchemik pozyskał metal na kubek. - Chyba cię pogięło - jęknąłem. - Po kiego grzyba ci aluminium?! - Na samoloty... - Słucham?! - To bardzo proste. Jesteśmy tu. To jest teraz nasza rzeczywistość. Nie mamy żadnej szansy powrotu do przyszłości. A gdyby nawet ta szansa się pojawiła, nie mamy dokąd wrócić. Ziemia przestała istnieć. Z naszej cywilizacji zostało trochę gratów na statku tego ślimaka. - Myślisz, że... Zmienimy historię! - I chyba dobrze? Wyobrażasz sobie świat bez Hitlera, Stalina i reszty tej bandy? Zresztą jaką historię? Tego, co dopiero nadejdzie, jeszcze nie ma. Coś tam nam się kołata pod czaszką, garść wspomnień i tyle. - Hmmm...
- Pewne jest tylko jedno, data końca świata. Jeżeli zaczniemy budowę cywilizacji technicznej odpowiednio wcześnie, to może nawet przygotujemy naszych potomków na odparcie tego zagrożenia - zapalił się. - Dobra - mruknąłem. - Rozumiem wszystko. Plan sam w sobie wydaje mi się genialny - zakpiłem. - A od czego zaczniemy? Zważ, że jesteśmy wdeptani w błoto po uszy. Surowce, narzędzia, warsztaty, to wszystko trzeba będzie zbudować. A najpierw na to zarobić.
Żeby cokolwiek osiągnąć,
musielibyśmy odnaleźć jakiegoś
uczonego i
zaproponować mu nasze usługi. Tylko i z tym będzie problem. Tkwimy w prowincjonalnej dziurze, tysiące kilometrów od ośrodków nauki. - Zdołamy jakoś przebyć te odległości. - Tak. Jednak, no cóż, trzeba coś zaproponować tym uczonym. Pokazać próbkę naszych umiejętności. Bez niej nie kupią naszej opowieści. Samolot to dobra idea, ale na razie wymyśl coś prościutkiego. Dźwignie i wielokrążek znają. - Szkło rubinowe - podsunął. - Co to jest? - Idealnie przejrzyste czerwone szkło. Oni chyba tego w ogóle nie znają. - To jest konkret - przyznałem. - Wiesz, jak je zrobić? - Tak. Do masy szklanej dodaje się trochę chlorku złota. Szlag... - zafrasował się. - Nie mamy złota, nie umiem też zrobić chlorku, potrzebny jest chyba jakiś katalizator. - I zapewne nie znasz proporcji - uzupełniłem. - No... - To jest problem - westchnąłem. - Już nad tym myślałem. Jak zbudować rower na przykład... Nieźle ci idzie - złagodniałem. - Myśl nad tym dalej, bez pośpiechu. Ale nie liczyłbym, że szybko zdobędziemy szansę wykorzystania naszych umiejętności... Gdy dochodziliśmy do mostu, strażnicy właśnie przymierzali się, by go podnieść. - Gdzie? - Wyższy otaksował mnie spojrzeniem. - My do miasta - wyjaśniłem. - Mój pan - wskazałem Staszka - mieszka u pani Lisy... Strażnik zagapił się na ubiór chłopaka. Jeansowa kurtka zachwycała gęstością płótna i równością ściegów. Polar pod nią musiał robić jeszcze większe wrażenie. Ja, pomijając chłopski serdak, też wyglądałem całkiem nieźle. Przepuścił nas bez słowa. Przeszliśmy szybko zaułkami, minęliśmy katedrę, błotnistą ścieżką poprowadziłem dookoła domu. Zapukałem do drzwi. Otworzyła mi jakaś baba, zdaje się, sama pani Ilsa.
- A, to ty, Markus, czy jak cię tam zwą - rzekła po chwili. - Szukałam cię wczoraj, zalegasz z czynszem na nadchodzący tydzień. - Wróciłem, pani. - Pokłoniłem się. - Pieniądze też przyniosłem. To mój krewniak, będzie ze mną mieszkał. - Dobrze. - Kiwnęła głową. - Macie do dyspozycji połowę łodzi. Resztę zajmie Feliks. - Tak, pani. - Pożegnaliśmy się i wyszliśmy w mrok. - Feliks? - zainteresował się Staszek. - Nie mam pojęcia, co za jeden. Najwyraźniej kogoś nam dokwaterowała. No cóż, jej łódka... - Miałem nadzieję... - Obejrzał się tęsknie na dom. - Oto i nasze królestwo. - Minąłem hałdę gruzu i pokazałem chłopakowi wrak. Mina odrobinę mu się wydłużyła. Ale wrodzony widać optymizm zaraz wrócił. Nasz zagadkowy sublokator siedział przy ognisku przed wejściem do kryjówki. Obrzuciłem go taksującym spojrzeniem. Poprzecierane spodnie z czegoś w rodzaju płótna workowego, niegdyś biała koszula i samodziałowa kurtka. Na głowie miał zdefasonowany kapelusz przypominający odwróconą makutrę. Za tasiemkę otaczającą to dziwadło wetknął niedużą drewnianą łyżkę. Miał bladą pociągłą twarz, nieokreślonego koloru wąsik pod nosem. Jego wiek oceniłem na jakieś osiemnaście lat. - Jestem Feliks - odezwał się po duńsku z fatalnym akcentem. Przedstawiliśmy się. - Wybaczcie, pewnie wolelibyście mieszkać sami - powiedział. - Gdybym miał inną możliwość, nie zajmowałbym waszej kwatery. Ale może jakoś dojdziemy do porozumienia. Zawszeć razem i taniej, i bezpieczniej, i jest do kogo usta otworzyć. - Pani Ilsa jest właścicielką tej nory. Skoro ona zadecydowała, nie będziemy się sprzeciwiać. - Nie chodzi mi o wasz sprzeciw, tylko o tę drobną codzienną niechęć... Macie pełne prawo czuć się, jakby czyrak wyrósł wam na karkach. Zwłaszcza że szykowaliście tę kwaterę dla siebie. Trochę tam ulepszymy. Mam pieniądze, zamówimy zduna, żeby postawił w środku mały piecyk. Zacząłem też wznosić ściankę, żebyśmy nie wchodzili sobie w drogę. - Ściankę? Gestem wskazał otwór zasłonięty nową krowią skórą. Uniosłem ją i zajrzałem do środka. Mimowolnie gwizdnąłem z podziwu. Musiał nad tym pracować cały dzień. W poprzek łódki rzeczywiście zbudował przepierzenie. I to jakie... Wbił rzędem paliki z
cienkich sosnowych dyli. Pomiędzy nimi przeplótł trzcinę i witki, tworząc całkiem grubą ścianę. - Zawiesi się na tym jeszcze słomianą matę - powiedział nasz nieoczekiwany sublokator. - Możemy też polepić gliną. - Dobra, zajmiemy się tym jutro na spokojnie. Trzeba się przygotować przed zimą mruknąłem. Ściana przecięła rowek na rozgrzane kamienie. Nie zachwyciło mnie to. Zasiedliśmy przy ognisku. Grzałem ręce. - Dziwne - westchnął Staszek. - Odrobina chłodu i już zamieniamy się w zwierzęta szukające ciepła za wszelką cenę... - Mhm - mruknąłem. Feliks podał nam kije z zatkniętymi kawałkami opalonego nad ogniem mięsiwa. - Częstujcie się, proszę - zachęcił. Podziękowaliśmy i zaraz wgryźliśmy się w pieczeń. Twarde było draństwo jak podeszwa, słone i stare jak świat, ale nasze puste żołądki domagały się napełnienia... - Za czasów biskupa Engelbrektssona nie byłoby problemu. - Nasz nowy towarzysz wyciągnął małą fajeczkę z glinianą główką i nabił ją tytoniem. Zapalił kawałkiem gałązki i pociągnął ostrożnie dymu. Zakaszlał straszliwie, ale siła nałogu zwyciężyła. Znowu cmokał cybuch. - Co masz na myśli? - zapytałem ostrożnie. - Nidaros... Co roku przybywały do miasta tysiące pielgrzymów. Niektórzy tylko po to, żeby umrzeć tu, w pobliżu grobu świętego Olafa. W mieście były domy pielgrzymie, a także szpitale dla chorych i starców, gdzie pobożne siostry zakonne usługiwały cierpiącym... Komu to przeszkadzało? Westchnął ciężko. - Cholerni protestanci - mruknął nagle po flamandzku, rozzłoszczony na siebie. - I jeszcze ci dwaj... Mam za długi jęzor... - Jesteśmy katolikami - powiedziałem w jego języku. Poderwał głowę i spojrzał na mnie dziko. Na jego twarzy złość mieszała się z przestrachem. Uśmiechnąłem się tylko. - Co robicie w tym heretyckim kraju!? - opanował się szybko. - Splot różnych przypadków rzucił nas tutaj... - wyjaśniłem. - Nie wydamy cię. Sami mamy na pieńku z Duńczykami. Odetchnął z wyraźną ulgą.
- Muszę na stronę. - Wstał i poszedł w krzaki. - Słuchaj, czegoś tu nie rozumiem - rzekł z namysłem Staszek. - Jakim cudem go rozumiemy? Przecież gadał najpierw po duńsku, teraz po holendersku! W życiu nie uczyłem się tych języków, a tymczasem nie tylko kapuję, o czym gada, ale i sam potrafię... Czemu to tak? - Coś jak opisany w Nowym Testamencie dar języków - wyjaśniłem. - Skrat miał całe lata i niejedną bibliotekę. Przypuszczam, że przestudiował mowy używane w tym czasie w Norwegii i jakoś zdołał je nam wpisać... - To ja się latami mordowałem nad angielskim i rosyjskim... Kurczę, ile tego znamy? - Nie wiem. Zagadaj coś po angielsku. Potem spróbowałem z niemieckim i łaciną. Gapiliśmy się na siebie z rozdziawionymi ustami... - O, ja cię kręcę! - Staszek uderzył się dłonią w udo. - Facet, nie zginiemy w tym świecie... - Co masz na myśli? - W każdej epoce niezbędni są tłumacze! - Szczególnie w tej zapyziałej dziurze - odparłem ironicznie po ormiańsku. Pewnie poczynilibyśmy dalsze odkrycia lingwistyczne, ale wrócił Feliks. - Powiedz nam, jak zimno potrafi tu być w grudniu? - zapytałem. - Czy powinniśmy jeszcze jakoś zabezpieczyć tę łódź? - Zamierzacie zostać w tym mieście do wiosny? - w głosie Feliksa wyczułem zdziwienie. - Powinniście... - urwał i w zadumie popatrzył w stronę gór. - Nie, przełęcze już pewno zasypane. Raczej proście kogoś, żeby zabrał was okrętem na południe. Przyjezdni odeszli stąd wiele tygodni temu. Zdechniecie z głodu. Ceny żywności już poszły do góry. Na przednówku będą jeszcze ze dwa razy wyższe. - Poszukam jakiejś pracy. Jestem niezgorszym rachmistrzem i geometrą... - To na nic. - Pokręcił głową. - Tu nie ma czego rachować. Namiestnik ma swoich ludzi od ściągania podatków, kupcy zamykają kantory i jadą do własnych posiadłości na wieś. Aż do wiosny miasto będzie głęboko spało. Kiedyś, przed reformacją, biednym pozwalano nocować w przytułkach, a kościół dbał, by dostali codziennie choć miskę strawy. Za to rąbali drwa, oczyszczali dachy i ulice ze śniegu, zabezpieczali statki przed lodem. Dziś to już przeszłość. Duńczycy wyłapują żebraków i zmuszają, by w kajdanach wykonywali rozmaite prace tak ciężkie, że do wiosny ledwie co dwudziesty dożyje albo i to nie. Ubóstwo nie jest cnotą w ich oczach, przeciwnie, bogactwo mają za dany od Boga znak łaski. - Splunął z
obrzydzeniem w ciemność. - I jeszcze pęcherz szwankuje... - Znowu dźwignął się i poszedł na stronę. - Mamy problem - powiedziałem cicho po polsku. - I to cholerny... - Z nim? - Staszek powiódł wzrokiem za Feliksem. - Właśnie. Wypieki na policzkach, lśniące oczy, pokasływanie, osłabienie... Moim zdaniem, ma zaawansowaną gruźlicę. - O, kurde. Zarazimy się? - Wiele zależy od szczepu bakterii i naszej odporności. Zazwyczaj gruźlica nie jest jakoś szczególnie zaraźliwa. By to złapać, potrzebny jest wielokrotny kontakt z chorym. Są jednak szczepy bardziej zjadliwe. Wreszcie problemem jest wrodzona odporność człowieka. Mamy duże, bardzo duże szanse. Sypiamy w tym samym pomieszczeniu. - Co radzisz? - Wynosić się, gdy tylko znajdziemy jakieś inne miejsce do spania. Na razie, cóż, profilaktyka, przedzielił łódź ścianą, zabezpieczymy to jeszcze słomianą matą, ograniczymy w ten sposób wymianę powietrza między naszą częścią a jego. - On umrze? - Sądzę, że niebawem. Też cierpi z głodu, naturalnej odporności organizmu zostało mu niewiele. Choroba osiągnęła takie stadium, że nawet w naszej epoce pewnie by go nie odratowali. - Nie można mu pomóc? - Niestety. W pierwszych stadiach, jeśli się wywiezie gruźlika w góry i dobrze karmi, jest szansa, że organizm upora się z infekcją, tu jest już za późno na cokolwiek. Feliks wrócił i teraz, trzęsąc się z zimna albo wewnętrznej gorączki, grzał dłonie. - Idziemy spać? - Staszek spojrzał na mnie z dziwnym błyskiem w oku. - Czy może... - Tak - powiedziałem. - Działanie pochopne, bez planu i rozeznania, jest głupotą, ale nie mamy wyjścia. Każda chwila może zrodzić nową tragedię. W milczeniu uścisnął mi dłoń. - Słuchaj - zwróciłem się do Feliksa - czy znasz dobrze miasto? - No pewnie. - Uśmiechnął się. - Bywałem tu nie raz. - Mojego kuzyna przypiliło strasznie, wiele dni był w drodze i sam rozumiesz, młody to i krew w żyłach buzuje. - Chodzi wam o zamtuz? Staszek uśmiechnął się obleśnie i z cielęcym wyrazem twarzy pokiwał głową.
- Od czasu gdy w Trondheim rządzą protestanci, prawie wszystkie pozamykano... Feliks zakaszlał i splunął krwią w szmatkę - ale stare przywileje należne katu nie zostały zmienione. - Gdzie zatem mieszka kat? - Ach nie. - Pokręcił głową. - To katowa prowadzi interes. A gdzie? Na tyłach ratusza w dawnym klasztorze jest knajpa. I tam można sobie... - Wykonał odpowiedni gest palcami. - Ratusz to koło mostu, taki budynek z wieżą - upewniłem się. - Tak. Znowu zapatrzył się w płomienie. - Idziemy? - zapytał po polsku Staszek. - Chwila moment. - Pokręciłem głową. - Najpierw maskowanie. Jak zrobimy tam zadymę, to na drugi dzień całe miasto będzie szukać chłopaka w kurtce z jeansu. - Auć - przyznał mi rację. - Mamy coś...? Z końca łodzi przyniosłem worek z rzeczami po Knucie. Wyciągnąłem z niego nieco złachany i sfilcowany sukienny płaszcz szyty z pół koła i dwie płócienne koszule. - Zmierz - poleciłem. - Wprawdzie to po nieboszczyku zostało... Przecież nie ściągane z trupa - zirytowałem się, gdy Staszek zrobił dziwną minę. - Uff... - odetchnął z ulgą i szybko się przebrał. - Nieźle, koszula ciut luźna, ale z grubsza mój rozmiar. Ja założyłem drugą koszulę, a na nią serdak. Nie miałem lustra, żeby się przejrzeć, lecz chyba wyglądałem nieźle. To znaczy nie najlepiej, bo przyodziewek był chłopski, a byliśmy w mieście. Ruszyliśmy ciemnymi zaułkami. Na szczęście księżyc już wzeszedł, ale po niebie sunęły ciężkie chmury. Od morza wiało chłodem, zimny, wilgotny wiatr hulał po zaułkach. - Straszliwie brudne to miasto - westchnął mój przyjaciel. - Śmierdzi jak śmietnik u mnie pod blokiem. - Raczej pewnie wyjątkowo czyste jak na tę epokę - sprostowałem. Kilka domów dalej ktoś wychlusnął przez okno zawartość nocnika. Dłuższą chwilę oddychałem spokojnie, patrząc na murowaną fasadę ratusza i niską wieżę nad wejściem. Powyżej portalu znajdowała się wnęka w murze. Zapewne kiedyś, gdy w Nidaros rządzili jeszcze arcybiskupi, stała w niej rzeźba jakiegoś świętego... Ścisnąłem trzymany w kieszeni różaniec, poprawiłem kord, a raczej jego resztki, i ostrożnie pociągnąłem za rękojeść. Broń gładko wysunęła się z pochwy.
- Dureń ze mnie - powiedziałem. - Przecież jeśli kat mnie rozpozna, to pewnie nawet nie zdążę tego użyć. - Interes prowadzi katowa - przypomniał chłopak. - Może nie będzie tak źle. Ruszyłem za róg. Między domy wcinał się tu wąziutki, ciemny i cuchnący zaułek. Skądś dobiegał stłumiony murami pogłos muzyki. W ciemności przed nami skrzypnęły drzwi. Jakiś zawiany typek wytoczył się z wnętrza lokalu i odpiąwszy klapkę, sikał wprost do rynsztoka. Minąwszy go, weszliśmy do domu uciech. W nosy uderzyła nas obrzydliwa woń zjełczałego tłuszczu, ostry zapach czosnku i smażonej cebuli. Pomieszczenie było długie i nisko sklepione. Poszukałem wzrokiem lady, ale oczywiście nie znalazłem. Nie te czasy, nie te rozwiązania... Przy stołach siedziało towarzystwo w różnym wieku i różnych stanach upojenia. Dopiero po chwili spostrzegłem kilka kobiet. Jedna siedziała na kolanach siwego mężczyzny i coś szeptała mu do ucha, podczas gdy pokrzywione artretyzmem starcze dłonie błądziły w okolicy jej bezwstydnie obnażonego kolana. Druga z uśmiechem pełnym protekcjonalnej wyższości rozmawiała z czterema chłopakami, ewidentnie nieletnimi. Odziali się w porządne sukienne kaftany, na pierwszy rzut oka było widać, że są nadziani. Kolejna, może piętnastoletnia, kompletnie pijana, siedziała między dwoma marynarzami i obejmowała ich za szyje. Piersi miała gołe, sutki pomalowała czymś na czerwono. W pomieszczeniu było dość ciemno, tylko blask kilku świec rozpraszał mrok. Znaleźliśmy wolny stolik przy drzwiach prowadzących do kuchni i zajęliśmy miejsca na rozchybotanej ławie. - Dziwne, zupełnie inaczej wyobrażałem sobie burdel - westchnął mój towarzysz. Wiesz, duża sala, schodki prowadzące na pięterko, tam wejścia do przytulnych pokoików, wydekoltowane panienki w gorsetach i kabaretkach, przechylające się z góry przez barierkę. Dyskretna muzyka, różowe lampiony... - A wszystko zapewne czyściutkie i doskonale oświetlone. - Z obrzydliwym trzaskiem rozgniotłem karalucha pełznącego po stole. - Tak, właśnie coś takiego sobie wyobrażałem. Skąd wiesz? - zażartował. - Tak jak ty, z filmów o Dzikim Zachodzie... Obok stołu stanęła tłusta, rozczochrana baba ubrana w brudną suknię. - Hę? - zapytała, pokazując, ilu zębów jej brakuje. - Na początek dwa kufle piwa - zadysponowałem. - Markę. - Wyciągnęła brudne łapsko. - Ażeby ją cholera wzięła, co za zdzierstwo - mruknąłem po polsku, odliczając należność.
- Drogo? - zaniepokoił się. - Pracowałeś kiedyś cały dzień na jeden kubek piwa? - Szczerze powiedziawszy, piwo nigdy mnie nie ciągnęło. Czasem tylko wino, a i to słabe, własnej roboty - westchnął. - To dobrze, mniej się rozczarujesz na widok tego, co tu podają. - Nagle zrobiło mi się prawie wesoło. - Co robimy? Będziemy tak sobie siedzieli? - Dokładnie. Posiedzimy i poobserwujemy, jakie tu zwyczaje. Te panienki trzy to jakiś kiepski sort, trzeba przyuważyć, co robią lepsi klienci. - O, kurde, zobacz tam... Siwy najwyraźniej brał się na ostro do rzeczy. Dziewczyna siadła mu na kolanach bardziej okrakiem i podkasawszy spódnicę, coś majstrowała przy rozporku mężczyzny, a raczej klapce zdobiącej z przodu spodnie. - Tak przy wszystkich? - Chłopak skrzywił się, odwracając głowę. - Z drugiej strony nie mają telewizji, to może taki pornos na żywo ich rajcuje. Coś jak żywa reklama dla niezdecydowanych... - Nikogo to nie dziwi ani nie bulwersuje. - Rozejrzałem się po lokalu. - Widać tu jest to normalne. Przywykli. Wszyscy raczej zainteresowani są korytami, które przed nimi stoją... Dziewczyna wydała kilka zupełnie jednoznacznych dźwięków i zaczęła rytmicznie „galopować”. - Ohyda - mruknął Staszek, odwracając się. - Seks jest niczym dłubanie w nosie, przyjemnie robić to samemu, ale patrzącemu z boku odbiera apetyt - zacytowałem zasłyszane gdzieś zdanie. - Celne - mruknął. Do wnętrza wszedł jakiś galant. Tłusta baba wyrosła jak spod ziemi i zginając się w ukłonach, poprowadziła go w stronę kuchni. - Tam jest przejście w głąb - zauważył Staszek. Poderwał się z ławy i zajrzał spiesznie przez szparę w zatrzaskiwanych drzwiach. - Za kuchnią kawałek korytarza - zaraportował, wracając na miejsce. - Jeśli mają tu lepsze panienki, to gdzieś tam. Baba przyczłapała, niosąc duże kamionkowe kufle. Postawiła je przed nami na stole. - Dziękuję - powiedziałem. - Gdyby mogła nam pani jeszcze doradzić, czujemy się złaknieni towarzystwa... - Lisa zara będzie wolna. - Babsztyl zerknął na rozgrywającą się obok scenę.
- Czy to jedyne dziewczyny, jakie macie w ofercie? - zapytał po niemiecku Staszek. Baba drgnęła, słysząc obcy język. Przekrwione oczy zatrzymały się na jeansach. Nowiutkie spodnie z materiału, jakiego tu na oczy nie widzieli, i starsza, zetlała koszula. Teraz zlustrowała mnie. Przelotnie spojrzała na nasze dłonie. Ci ludzie, pracując od małego, mieli łapska, jakie w dwudziestym wieku można było znaleźć co najwyżej u murarzy... - Ależ, wielmożni panowie. - Uśmiechnęła się przymilnie, ukazując brązowe, oślinione resztki zębów. - Trzeba było od razu powiedzieć, nowi jesteście, siadacie tu, nie wiedziałam, kto zaszedł w gości... Ponagliła nas, kierując się w stronę zakazanej części budynku. Ująłem kufel, by zabrać ze sobą napitek. - Ależ proszę zostawić te rozwodnione kocie siki - rzekła tak przesłodzonym tonem, że aż poczułem ssanie w dołku. - Zaraz naleję prawdziwego, warzonego z uczciwego słodu. Przeszliśmy przez zadymioną kuchnię. - Brawo - mruknąłem po polsku. - Nie sądziłem, że się uda. - Odezwałeś się w obcym języku, zauważyła dobre ubranie ukryte pod łachem. Uznała, że ktoś ważny, czyli nadziany, poczuł potrzebę. Przebrał się, zamaskował i, mówiąc brzydko, poszedł pociupciać... Kobieta pchnęła kolejne drzwi i znaleźliśmy się w niedużym pomieszczeniu oświetlonym dwiema świeczkami. Podobnym do wcześniej odwiedzanego, tylko ludzie tu zgromadzeni ubrani byli lepiej, a dziewczyny młodsze i ładniejsze. Zaraz też przyniesiono nam piwo. Trzy panienki chciały się do nas dosiąść, lecz odesłałem je niecierpliwym gestem. Po lewej stronie sali znajdowały się dwie wnęki zasłonięte grubymi kotarami, zza których dobiegało rytmiczne poskrzypywanie łóżek. Na wprost szerokie przejście pod łukiem zaciągnięte było płócienną oponą. Czyżby jeszcze jeden apartament dla VIP-ów? - Tam? - szepnął Staszek. - Cholera wie. Dużo tu ludzi... I pod bronią. - Rozejrzałem się dyskretnie. Czterej mężczyźni flirtowali z dziewczynami. No, może flirtowali to trochę za dużo powiedziane. Ich partnerki nie wyglądały na intelektualistki. Obaj klienci ukryci dotąd w niszach skończyli niemal jednocześnie. Wyszli, poprawiając portki, zaraz potem wyłoniły się dwie rozczochrane dziewczyny i widząc, że nie mamy żadnego towarzystwa, ruszyły w naszym kierunku. Młodsza bezceremonialnie siadła Staszkowi na kolanach i objęła go ramieniem. W dekolcie sukni widać było drobny biust. Chłopak uśmiechnął się do niej, ale
pokręcił głową. Wstała jakby nadąsana, choć przez chwilę mignął mi na jej twarzy wyraz ulgi. Kolejna parka zajęła zwolnione alkowy. W tym momencie kobieta, która nas tu przyprowadziła, wyszła z kuchni, niosąc cebrzyk z wodą. Odchyliła zagadkową kurtynę. Zobaczyłem nieduże pomieszczenie, pośrodku którego stała wielka balia. W niej siedziało towarzystwo złożone z dwóch mężczyzn i czterech dziewcząt. Żadna nie była Heleną. - Jeśli chcecie, panie, zażyć też kąpieli, to nie wcześniej niż po północy - powiedziała dziewczyna siedząca obok mnie. - Zamówili sobie łaźnię na cały wieczór. Spojrzałem na nią. Bezbarwne włosy, pociągła twarz. Nie potrafiłem określić jej wieku. W oczach miała kompletną pustkę. Ostatni raz widziałem takie spojrzenie u klientów zakładu pogrzebowego... Zaraz też nadeszła dystyngowana dama w zielonej sukni. - Nie podobają się panom nasze dziewczęta? - zapytała. - Może szukają panowie czegoś specjalnego? - Jesteśmy po prostu jeszcze zbyt zmęczeni po podróży - wyjaśniłem. - Sądziliśmy, że wizyta w tym przybytku trochę rozwieje nasze ponure myśli, ale widać przyszliśmy za wcześnie. Jeszcze nie wypoczęliśmy na tyle, by cieszyć się wdziękiem kobiet. - Oczywiście. - Kobieta skłoniła głowę. - Mój dom jest zawsze do panów dyspozycji. Jeśli zaś mogę jakoś szczególnie dogodzić waszym upodobaniom... - zawiesiła znacząco głos. - Ja lubię drobne, młodziutkie i rudowłose - rzuciłem szybko. - Na taką właśnie miałbym ochotę. - Chwilowo mój dom takimi nie dysponuje. - Burdelmama zadumała się na chwilę. Zajdźcie, panowie, po niedzieli, może już coś będzie. Spodziewam się dostawy świeżego mięska. - Obdarzyła nas uśmiechem, od którego zachciało mi się rzygać. Dopiliśmy piwa i podziękowawszy, opuściliśmy lokal. - Kurde - mruknął Staszek. - Pierwszy raz w życiu odwiedziłem burdel. Sądzisz, że to... niewolnice? - Nie wiem. Kat dostał Helę chyba jako wynagrodzenie. Może i są tu jakieś formy niewolnictwa. Namiestnik kazał wyłapać żebraków i zagonić do porządkowania miasta przypomniałem sobie. - Czyli podstawy niby mają... - Może bezprawie? - Co nie zmienia faktu, że można w tym kraju odebrać komuś wolność osobistą. - Babsko powiedziało, że za tydzień będą mieli to, czego rzekomo szukamy. Drobną, młodą i rudowłosą... - rozważał.
- Potwierdzają się nasze najgorsze przypuszczenia. - Jak ona powiedziała? Mięsko? Co za słownictwo! O stosunku do drugiego człowieka nie wspomnę! Jeśli rzeczywiście jest żoną kata, pewnie to u nich rodzinne. Mężulek w godzinach pracy szlachtuje ludzi jak bydło, zamienia żywe ciało w krwawe strzępy, a ona w tym czasie robi pranie mózgu nowym dziewczętom. Spojrzałem na niego spod oka. Szok? Dobra, niech się wygada. - Rodzinne - mruknąłem. - Z tego, co się dowiedziałem, kat jest krewnym lensmanna. - Co to oznacza? - Nie jest prymitywnym rzeźnikiem, lecz raczej szlachcicem lub inteligentem, który się stoczył. Może narozrabiał coś i dali mu do wyboru stryczek albo objęcie stanowiska? Kiedyś czytałem o czymś takim w książce. - Tym gorzej dla nas. Niebezpieczny przeciwnik. Groźniejszy, niż gdyby był prymitywem. Co dalej? - wreszcie zaczął mówić z sensem. - Nie wiem. Nie mam pojęcia, gdzie ją trzymają. Kat może być jednocześnie naczelnikiem aresztu. Albo po prostu pod swoją kamieniczką ma odpowiedni loszek. - Czekaj. Nie mamy w mieście żadnego sojusznika? Nikogo, kto mógłby nam pomóc, udzielić informacji... - Nie. Co najwyżej ten Feliks. Ale i on jest w mieście przybyszem. Tak mi się wydaje. Zna Trondheim, lecz do naszych celów chyba niewystarczająco... Poza tym nic o nim nie wiemy. A gra toczy się o zbyt wysoką stawkę. - Hela jest szlachcianką, nie? To chyba znaczy, że ma prawo do poszanowania wolności i nietykalności osobistej. - Obawiam się, że Rzeczpospolita i jej prawa są zbyt daleko stąd. Może w Kopenhadze jest jakieś polskie poselstwo, ale to dobry tysiąc kilometrów stąd. A może i więcej. - A może jest tu jakiś polski dyplomata? Przejazdem czy coś... - Skąd by się tu wziął? Jesteśmy bardzo daleko od centrów cywilizacji. Przez chwilę szliśmy w milczeniu. Błoto kląskało pod stopami, w ciemności siąpił deszcz. Wilgotny ziąb przenikał do kości. - Burmistrz albo lokalny urzędnik odpowiadający za przestrzeganie prawa - odezwał się nagle Staszek. - Przecież obowiązuje tu jakiś kodeks karny, nie można chyba ot tak złapać sobie dziewczyny i zatrudnić w... - wracał uparcie do poprzednich rozważań. - Miałem wątpliwą przyjemność spotkać się oko w oko z duńskim namiestnikiem. Wzdrygnąłem się. - Nie mamy u niego czego szukać. Co do przepisów... Katolicyzm jest
zabroniony. Księdza Jona spalili na stosie. Mnie skazali na zatłuczenie kijami. Niewykluczone, że Heli w akcie łaski zamienili karę śmierci na niewolę. - Cholerne lutry - mruknął. - Jutro zajmiemy się sprawdzeniem, gdzie mieszka kat. Może uda się zakraść do jego domu... - Masz jakiś pomysł - raczej zgadł, niż zapytał. - Ale nie masz ochoty o nim mówić, prawda? - Prawda - przyznałem. Potykając się o wertepy i wchodząc w kałuże, brnęliśmy naprzód. Dom pani Ilsy było już widać. - W sumie mogę ci powiedzieć - westchnąłem. - Jest tylko jeden człowiek, który na pewno wie, gdzie jest Hela. - Kat. - Właśnie. Problem w tym, by zmusić go do mówienia. Pomyślałem, że można porwać jego córkę, a potem przeprowadzić wymianę jeńców. Po ciemku nie mogłem odgadnąć wyrazu twarzy Staszka. - Strona moralna i etyczna tego planu nie budzi moich zastrzeżeń - odezwał się wreszcie. - Problemem jest strona techniczna. Musielibyśmy dziewczynę przydybać w jakimś ustronnym miejscu. Na pewno nie na ulicy. Trzeba ją będzie związać i zakneblować. Nie mamy żadnych środków pozwalających odebrać jej przytomność w sposób bezpieczny. Transport więźnia to osobny problem. Nie mamy konia. Ukradniemy? - Myślałem odrobinę o czym innym - przyznałem. - Tu wszędzie jest blisko do wody. Gdyby ukraść albo pożyczyć łódkę, moglibyśmy szybko przerzucić Helę do lasu. Boję się jednak, że to niemożliwe. Z kolei przetrzymywanie jej w jakimś zrujnowanym budynku grozi błyskawiczną dekonspiracją... - Hmm... Jeśli Hela faktycznie trafi do zamtuza, to może łatwiej byłoby porwać ją stamtąd? Te dwie baby da się szybko obezwładnić. - Wolałbym w miarę możliwości uwolnić dziewczynę jak najszybciej. Obawiam się, że w ramach, nazwijmy to, przyuczenia do zawodu zgwałcą ją co najmniej kilka razy... Staszek z trudem zdusił wulgarne przekleństwo. Dowlekliśmy się na kwaterę. Nasz towarzysz już się położył. Ognisko dogasało. - Przydałaby się łazienka z ciepłą wodą - westchnął chłopak. - Rzeka blisko... - No i mydło.
- Oni go tu chyba nie znają. Nie wiem, w czym piorą ubrania, zakładając, że w ogóle to robią. Pewnie w ługu. - W ługu... - Zadumał się. - Czekaj. To nam daje pewne możliwości... Umiesz zrobić ług? - Gdzieś kiedyś słyszałem, że sypie się popiół do wody i na powierzchni powstaje warstwa jakby galarety. Zasada jakaś tam czy coś takiego. Nie wiem. To ty niedawno uczyłeś się chemii. - Zasada wodorotlenkowa? Nie patrz tak na mnie, z chemii miałem przeważnie dopuszczający... - Dobra, przyjmijmy, że mamy ług. I co dalej? - Smalec. Trzeba smalec zmydlić ługiem albo ług smalcem... - wyjaśnił. - Nie śmiej się, należy zmieszać jedno z drugim i oddzielić to, co stężeje... chyba. - A znasz proporcje? - Nie. Możemy spróbować z niewielką ilością smalcu. - Obawiam się, że będzie bardzo drogi? - Albo może tranu? - zamyślił się. - Wiesz co, w porcie topią tłuszcz z ryb - przypomniałem sobie. - Sądzisz, że się nadaje? - Będziemy pewnie zalatywali rybą na kilometr - zawahał się. - Poza tym nie wiem, co to za tłuszcze. Nasycone, nienasycone? Nie wiem, czym to się różni. O, jeszcze można zmydlić czymś innym, ale takie mydło się nie rozpuszcza potem. - To po co nam ono? - Tak teoretycznie mówię. Jakby się nie rozpuszczało, to będziemy wiedzieć, czego następnym razem nie dawać. - Poczekaj - mruknąłem. Wszedłem pod łódkę i odsunąłem matę zasłaniającą skrytkę z jedzeniem. Pudełko z kory brzozowej, paskudnie lepkie po wierzchu... Tłuszcz. - Chyba smalec. - Podałem mu. - Sądząc po zapachu, w pełni rozkwitu. W każdym razie moi poprzedni sublokatorzy zostawili mi to w prezencie. Może bali się, że w drodze do domu może ich pogryźć, gdy samo wyskoczy... - Garnek... Kurde, moglibyśmy użyć tego, który ma Feliks, ale problem w tym, że już się nie domyje... - Nie masz ługu - przypomniałem.
- Fakt. To najpierw ług by trzeba zrobić. A smalec schowaj na razie. Za kilka dni może się przyda... Jeśli do tego czasu nie ucieknie. Tak czy inaczej, mamy za mało naczyń. - Skąd ci wezmę? - Wzruszyłem ramionami. - Glina... - Kopnął glebę czubkiem buta. - Nie, ta ziemia jest dość tłusta, ale to nie to... Pójdę do cegielni, może coś wyłudzę. Na przykład kilka nieudanych, niewypalonych jeszcze cegieł... Albo poproszę, żeby mi dali trochę zwykłej gliny. Wylepimy gar lub michę, wypalimy... - Najpierw trzeba to z tydzień suszyć. Poza tym na ognisku bardzo trudno jest wypalić naczynie. Tu trzeba by raczej pieca. - To co radzisz? - Łypnął niechętnym spojrzeniem. - Wylądowaliśmy prawie na dnie feudalnego społeczeństwa - wzruszyłem ramionami więc może zachowujmy się jak miejscowa biedota w takim przypadku. Za południowym wałem jest miejsce, gdzie ludzie wywalają wszelkiego rodzaju odpadki. Myślę, że możemy tam połazić i poszukać jakiegoś wyszczerbionego gara, który już się nie kwalifikował do drutowania, ale może jeszcze nada się do twoich celów. - Dobra, rano pójdziemy. Śmietnisko nie było specjalnie rozległe. I w zasadzie puste... Wywalono tu kilka fur odchodów wydobytych z latryn oraz wzdętą zdechłą świnię, trochę gnijących ryb i popękanych ze starości drewnianych gontów. Straszliwy konglomerat obrzydliwych woni sprawił, że z miejsca zapragnąłem pozbyć się zawartości żołądka. - Ze nie ma plastikowych toreb i butelek po napojach, to rozumiem - mruknął Staszek niewyraźnie, zasłaniając nos i usta kawałkiem koszuli. - Tylko dlaczego nie ma tu starych szmat, połamanych mebli... - To epoka iście morderczego recyklingu - powiedziałem filozoficznie. Wykorzystanie odpadów w niemal stu procentach. Ekologia totalna. - Co? - Ci ludzie osiągnęli taki poziom przetwarzania surowców wtórnych, o jakim nam się nawet nie śni. - Zgrabnie wyminąłem kilka zgniłych główek kapusty i połamaną beczkę upaćkaną dziegciem. - To znaczy? - Staszek zaopatrzył się w kij i rozgarniał nim jakieś paskudztwo, wyglądające na włókno lniane, które komuś zapleśniało w magazynie. - Meble to drewno. Nie są lakierowane, więc dobrze nadają się na rozpałkę. Rąbie się je i do pieca... Albo zostawia na zapas na zimę, kiedy z opałem będą problemy.
- No dobra, ale na przykład szmaty, stare ubrania... - Szmaty się zbiera i odstawia do producenta papieru. Ten spiernicza je do dołu i gdy wygniją, odzyskuje jakoś celulozę. Nie pytaj mnie jak, nie mam pojęcia, film kiedyś o tym widziałem. Metale są drogie, więc sam rozumiesz, że jakiś okruch moglibyśmy tu znaleźć, tylko gdyby go przegapili. Kości idą do wygotowania na klej. Stłuczkę się zbiera, szkło w tej epoce jest cenne, a zawsze to lepiej przetapiać zbite kielichy, niż męczyć się od podstaw, od miałkiego piasku zawierającego dużo krzemionki. - A te deszczułki? - Spojrzał na gonty. - Czemu nie poszły do ognia? - Bo smołowane. Niby można nimi palić w piecu, ale widać były właściciel nie lubi, jak mu śmierdzi w domu. Albo na przykład zobacz te deski, pochodzą prawdopodobnie z obory, gnojowica przegryzła je na wylot... - A skorupy naczyń? Potłuczone gliniane dzbany, misy, talerze, garnki, marzenie archeologów... Przecież z nich nie da się zrobić nic nowego! - Można ścieżki posypać, dziury w ulicach wypełnić... Ale liczę, że może coś znajdziemy... Zaintrygowany wystającym rantem pogrzebałem i wydobyłem z gleby holenderski dzban na wino. Szyjka była poważnie ukruszona, lecz brzusiec cały. - To fajans? Bo chyba nie porcelana. - Staszek oglądał odpryśnięty kawałek. - Kamionka chyba. - Nie miałem pewności. - Kiedyś jeden mój kumpel z archeologii pokazywał mi różne takie, ale specjalnie mnie to nie interesowało... - Mnie też nie - westchnął. - Ile rzeczy, które łatwo moglibyśmy sprawdzić w swojej epoce, tu byłoby jak znalazł... Wygrzebał z ziemi wyszczerbioną misę. Jej dno było kiedyś polewane, jednak użytkownicy, wiosłując przez całe lata łyżkami, wytarli glazurę do szorstkiej gliny. Wróciliśmy na kwaterę. Feliks gdzieś się powlókł. Nalaliśmy do dzbana wody z rzeki i starannie zasypaliśmy popiołem z ogniska. - Mało tego - sarkał Staszek. - Sądzisz, że wyjdzie? - A skąd mogę wiedzieć - westchnąłem. - Nigdy dotąd nie robiłem mydła... Nałamałem chrustu i rozdmuchałem żar. W misie stopiłem smalec. Na powierzchni dzbana zebrała się dziwna kisielowata zawiesina. Miała grubość tak na oko z pięć milimetrów... Trochę mało. Zebrałem ją łyżką i dolałem do smalcu. Nie zaobserwowałem żadnej zmiany. - A może dodać samego popiołu? - zasugerował Staszek, zmiatając wiechciem traw biały pył na kupkę.
- Dawaj - zadecydowałem. - Najwyżej spieprzymy. Nie ma się czego wstydzić, niewykluczone, że to pierwsza próba produkcji mydła w tej epoce. - Tak myślisz? - Spojrzał na mnie zaskoczony. - A cholera wie. Syp ten popiół i pomyśl, że oto właśnie tworzymy historię... Po wymieszaniu masa zrobiła się bura. Pieniła się zdrowo i groziła wykipieniem. - Jeszcze dodać? - Spojrzał niepewnie. - Nie wiem. Przypomina ci to mydło? Bo mnie jakoś nie bardzo... - Zanurzyłem w gotującym się kisielu patyk i wydobywszy, zacząłem dmuchać na jego koniec. - Nie wiem, po jakim czasie mydło tężeje - westchnął. - Ale to jakby zgęstniało na powietrzu. Pokaż. Podałem mu upaćkany kij. Dotknął powłoki palcem, a potem końcem języka. - Chyba jesteśmy na dobrej drodze - powiedział. - Smakuje mydlinami. Odsunąłem misę od ognia. - No to niech sobie zastygnie... - Trzeba będzie skombinować aromatycznych olejków i barwników. I co, zakładamy wielką mydlarnię? - trajkotał radośnie Staszek. - A sądzisz, że wśród tych brudasów będzie duży popyt na nasze produkty? - Wszyscy belfrzy to czarnowidze! - Gdy patrzą na takich uczniów, to nic dziwnego - odbiłem żart. - Chyba dziwny był z pana... z ciebie nauczyciel - powiedział Staszek, gotując wodę na naszą codzienną zupkę. - Dlaczego tak myślisz? - Nie wiem. Większość z nich... Jak by to powiedzieć. Albo byli nadmiernie sztywni, albo pozujący na wielkich luzaków. - Aha. A ja? - Ani to, ani to. Słuchasz, co mam do powiedzenia, i albo akceptujesz, albo prostujesz. Przyznajesz się, gdy czegoś nie wiesz. To dziwne. Każdy chyba lubi, żeby podziwiano jego geniusz, a tutaj... Trafiłeś tu wcześniej i wiesz już rzeczy, których ja jeszcze nie załapałem, lecz nie okazujesz wyższości. A przecież byłoby to łatwe. Tłumaczysz, nie pozując jednocześnie na mędrca. - Aha. I twoim zdaniem taka postawa nie pasuje do nauczyciela? - spytałem, starając się ukryć rozbawienie. Ten dość rozgarnięty nastolatek wyciągał całkiem niezłe wnioski... jak na nastolatka. Bardzo cieszyłem się, że mam przy sobie kogoś z mojej epoki, jednak różnica wieku robiła
swoje. Przewidywałem, że od czasu do czasu chłopak będzie musiał się wygadać, odkrywając zupełnie oczywiste rzeczy. - Nie, właśnie, że pasuje bardzo dobrze. Tylko ja nie miałem nigdy szczęścia takiego spotkać. Męczyłem się w szkole, cholernie się męczyłem. Myślałem wiele razy, że gdybym rzucił to liceum w diabły, byłbym szczęśliwszy, spokojniejszy. Miałem nawet propozycję pracy rok temu przy hodowli kucyków w Szwecji. Męczył się w szkole - jak każdy nastolatek. O rany, byle tylko nie zaczął mi relacjonować swojej martyrologii edukacyjnej. - Sądzisz, że wywalając nawóz widłami na hałdę, byłbyś bardziej zadowolony z życia? - zapytałem. - Jestem o tym przekonany... - odparł z niezachwianą pewnością. - Może więc jesteś na dobrej drodze do spełnienia marzeń - odparłem z przekąsem. Tu w każdym razie nie ma powszechnego obowiązku szkolnego. A Szwecja jest tam, za górami. Jesteś wolny. W zasadzie obaj jesteśmy, bo ja też miewałem dosyć tej roboty nieoczekiwanie zdobyłem się na szczerość. - I jeszcze jedna fajna cecha - mruknął. - Nie próbujesz kumplować się z uczniem. - Nie jesteś moim uczniem i nigdy nie byłeś - uciąłem. - Ale jest dystans. A to bardzo dobrze. Spojrzałem na niego zaskoczony. - To znaczy? - Masz autorytet. Jesteś jak mistrz, jak przewodnik stada. Indiański szaman. Tego potrzebowałem. Tego szukałem. Kogoś, kto naprawdę pokazuje drogę. - Przeceniasz mnie - westchnąłem, klnąc w duchu. Chłopakowi zebrało się na patos. Nie znosiłem patosu! - Sam nie bardzo wiem, co dalej. Znaleźliśmy się w dość nieciekawej i nietypowej sytuacji. - Nie. Ty... - zawahał się na chwilę. - To nie tak. Trafiasz do innego świata. Ile czasu minęło? Tydzień? - Więcej, około trzech tygodni. - No. A ty już masz niezłą kwaterę, dorywczą robotę, żarcie, już zabezpieczyłeś sobie byt. Wzniosłem oczy do nieba. - Zabezpieczyłem? To się okaże, jeśli uda nam się dożyć do wiosny - prychnąłem. Pieniędzy mamy niewiele, a co gorsza, nie posiadamy wiedzy, która by umożliwiła racjonalne ich wykorzystanie. A od tego, czy bardziej opłaca się kupić suszonej ryby, czy iść do którejś z wiosek po owcę, zależeć może nasze życie. Poza tym jesteśmy na samym dnie. Tę łódź
nazywasz niezłą kwaterą? Pomieszkaj tu parę dni, i zmienisz zdanie. A dorywcza praca już się skończyła. Skończą się też pieniądze, i to szybko. Co wtedy zrobimy? - I nie mamy absolutnie żadnych szans, żeby się z tego wygrzebać o własnych siłach? - Spojrzał na mnie pytająco. - Minimalne. - Wspominałeś, że nieźle sobie poradziłeś z rachowaniem w porcie. Może zaczepimy się gdzieś jako księgowi? Jeśli nawet nie tu... Wprawdzie Feliks mówił, że nie ma na to szans, ale może tam na południu... - Dobra. A umiesz liczyć na abaku? - Na czym? - Abak, abakus, takie przerośnięte liczydło, którego tutaj używa każdy kupiec. Albo na przykład czy umiesz ważyć za pomocą bezmianu? - Co to jest, u diabła? - Waga, która ma tylko jedną szalkę, i kij, po którym przesuwa się odważnik z dziurą w środku. - Nawet nie wiedziałem, że coś takiego istnieje... - Moja przewaga polega na tym, że widziałem jedno i drugie na wyciecze klasowej do muzeum, całe lata temu. Ale też nie mam zielonego pojęcia, jak to działa. Do tego dodaj system obliczania ciężaru oparty na funtach, łutach i tak dalej. I pomyśl przy okazji, że funt wcale nie musi dzielić się na sto łutów, tylko na przykład na sto czterdzieści cztery. Do tego przeliczanie z groszy na marki albo z groszy praskich na polskie. Bez tych wiadomości nie zostaniesz nawet pomocnikiem księgowego. Jedyne, o czym moglibyśmy myśleć, to posady tłumaczy. Tylko że tu nikt ich nie potrzebuje. - Czyli wyjście jest... - Ja cię w końcu kopnę. - Przypominam, że jesteś nauczycielem i że nie wolno bić dzieci. - Błysnął zębami. - Wieczór się zbliża, jesteśmy już po lekcjach. Nie jesteś uczniem mojej szkoły, dokopię ci z prawdziwą przyjemnością. I nawet z roboty mnie za to nie wywalą, bo tu nie ma kuratorium. - A jednak dobrze ci idzie. Dowiedziałeś się, że dziewczyna żyje, i już zaplanowałeś ratunek. - Proszę bez wazeliny. Sam widzisz: miotam się.
- Nie. To nie tak. Może trochę, ale to miotanie się nie jest bezcelowe. Stawiasz hipotezy, nie jedną, kilka naraz, a potem konsekwentnie sprawdzasz. Planujesz i sprawdzasz... Jak automat. Ja bym tak nie potrafił. Siadłbym przed kościołem z czapką, a raczej bez czapki, bo jej nie mam, i teraz pewnie byłbym już uwięziony przez Duńczyków albo i martwy. Zaczynałem mieć dosyć. - Bzdury gadasz - ofuknąłem go łagodnie. - Okoliczności wymuszają na nas aktywność. Gdyby mnie tu nie było, zrobiłbyś to wszystko sam. A ja... Ja po prostu miałem nieprawdopodobnie dużo szczęścia. I trochę pecha przy tym. Jak każdy. Tym razem nie podjął polemiki, ale czułem, że nie zdołałem go przekonać. - Wiesz, dlaczego poszedłem pracować w szkole? - zapytałem po chwili milczenia. - Wrodzony talent pedagogiczny szukał ujścia. - Nie - zgasiłem go. - Po prostu byłem zbyt cienki w programowaniu, żeby załapać się do jakiejś sensowniejszej roboty. A tak parę groszy wpadało, a dwa razy tyle miałem z fuch. - To też objaw szybkiego dostosowania. Wzruszyłem ramionami. - To właśnie problem - warknąłem, trochę już zły. - Ja się dostosowuję. Reaguję na warunki, wpasowuję się w zastany układ. Biorę kredyt na kawalerkę, spłacam, oszczędzam, odkładam, jeżdżę na wycieczki z biurem podróży. Rozumiesz? - Nie. - Wybieram drogi, wybieram ścieżki z puli dostępnych. Nie tworzę nic nowego. Pracuję w szkole, zamiast założyć własną firmę. Jadę do Egiptu i nocuję w trzygwiazdkowych hotelach, zamiast z maczetą w ręce przedzierać się przez amazońskie dżungle w poszukiwaniu ruin, których przede mną nie widziało oko białego człowieka. Wsiadam na pokład jachtu jako pasażer, zamiast stanąć za kołem sterowym i popłynąć gdzie oczy poniosą... Brakuje mi wyobraźni i odwagi. Tego mnie nie nauczono. Mam prawie trzy krzyżyki na karku i nie zdziałałem nic. Słuchał uważnie. - Rozumiem - powiedział wreszcie. - Ale ja jestem jeszcze słabszy. Jeszcze mniej udało mi się zdziałać... Pokaż to mydło. Chyba już wystygło. Masa w misce cuchnęła, jeśli to możliwe, jeszcze gorzej niż poprzednio. Nie przypominała ani mydła, ani nawet pasty BHP. Nabrałem odrobinę i spróbowałem umyć tym ręce. Do niczego. Lepiło się, rozmazywało, o pienieniu nie można było nawet marzyć. - Nie chcę cię martwić, ale, zdaje się, mamy tu nadal głównie smalec. - Nabrałem błota i starałem się za jego pomocą usunąć maź z dłoni.
- No tak - zmarkotniał. - Coś spartoliliśmy. Może następnym razem wyjdzie? - Może... - odparłem dla świętego spokoju. Feliks przyniósł z miasta dzban podłego wina i poczęstował nas hojnie. Alkohol ożywił go i skłonił do zwierzeń. Siedzieliśmy przy ogniu, słuchając jego opowieści. - Cech zegarmistrzów i złotników - mówił trochę niewyraźnie po flamandzku, od czasu do czasu dorzucając kilka słów niemieckich. - Byłem czeladnikiem, niebawem miałem składać majstersztyk... I wtedy świat zwariował. Rozkaszlał się. Patrzyłem na plamki krwi znaczące chustkę, którą przykładał do ust. - Starsi cechu przyjęli naukę Lutra. Czeladnicy też. Byłem ostatnim, który wytrwał. Zamknęli mnie w komorze i kazali wybierać. Siedziałem tam od świtu do świtu. Gdy otworzyli drzwi, powiedziałem, że odrzucam naukę człowieka, co tak wiele mówił o rozwiązłości duchowieństwa, a sam poślubił zakonnicę, która zrzuciła welon. Kazali mi się jeszcze zastanowić. Miałem o czym myśleć... - zakaszlał - ale gdy znowu otworzyli drzwi, dostali tę samą odpowiedź. Wtedy uroczyście przedarli mój patent czeladniczy i nakazali odejść. I odszedłem. A dziś... Zamiast z bronią w ręce walczyć o przywrócenie naszej wiary, leżę pod starą łodzią w samym środku protestanckiego kraju i umieram... Jak na ironię. Zaśmiał się gorzko. - Holandia nie leży na końcu świata - zauważyłem. - Z pewnością są statki wiozące suszone ryby lub olej na południe. Musisz dostać się do Bergen, tam złapiesz jakąś okazję dalej. - Nikt nie weźmie na pokład chorego, który w dodatku nie ma czym zapłacić za przejazd - westchnął. - Przywlokłem się tu, do Trondheim, w nadziei odnalezienia Alchemika Sebastiana lub Petera Hansavritsona. Od kilku miesięcy miotam się po Norwegii, podążając ich śladami. Drgnąłem, Staszek rzucił mi porozumiewawcze spojrzenie. - Dlaczego akurat alchemika? - zdziwiłem się. - Mój majstersztyk. - Chory zapatrzył się w ogień. - Nie pozwolili mi wtedy skończyć, ale zdołałem wykraść go z warsztatu... Tylko że nikt nie rozumie tego urządzenia. Liczyłem, że alchemik doceni kunszt wykonania i pomysł. Liczyłem też, że zapłaci mi dość, bym mógł poprosić kupca o zawiezienie mnie do ojczystego kraju... Żeby choć zdechnąć wśród swoich. Umilkł, a potem pociągnął łyczek wina ze swojego kubka. Mówienie go męczyło, ale widać było, że chce z siebie wiele wyrzucić. Czekaliśmy cierpliwie, choć widziałem, że Staszka aż skręca.
- Okazało się, że alchemik uciekł na południe, ponoć po straszliwej walce, którą stoczył z obudzonym przez siebie demonem przyjmującym postać łasicy. Wymieniliśmy spojrzenia. - Zaś Peter Hansavritson nie jest tutaj mile widziany. Czasem tu bywa, ale od kiedy spalono jego dom, nie czuje się w mieście bezpiecznie. Mówią, że niebawem znowu się pojawi, lecz ja już tego chyba nie doczekam... Jestem taki słaby. - Co chciałeś sprzedać alchemikowi? - zapytałem w zasadzie tylko przez grzeczność. Zawahał się na moment. - Pokażę wam. - Dźwignął się z trudem i opierając o burtę, zniknął pod łódką. Grzebał w swoim tobołku, po chwili wrócił z płaską skórzaną sakiewką. - Wiecie zapewne, jak działają zegary słoneczne? - zapytał. - Trzeba wbić patyk w ziemię, popatrzeć, gdzie jest północ, tam będzie godzina dwunasta - powiedział Staszek. - Oczywiście te wykonane przez fachowców są bardziej skomplikowane i o wiele dokładniejsze. - Co powiecie na to? Wyjął z sakiewki dziwny przedmiot. Dwa pierścienie z mosiądzu, przez średnicę mniejszego wmontowana sztabka, a na niej blaszka z dziurką. - Coś jakby astrolabium? - zdziwiłem się. Feliks uśmiechnął się smutno, a potem przekręcił mniejszy pierścień. Jak się okazało, osadzony był na osi. Trzymał teraz w dłoni jakby niewielką sferę armilarną. Puścił ją, by swobodnie zawisła na łańcuszku. - Oto kwintesencja sztuk uprawianych przez mój cech. Szczytowe osiągnięcie tysięcy lat nauki o mierzeniu czasu. - Podróżny zegarek słoneczny? - domyśliłem się. - Ty powiedziałeś. Podał mi przedmiot. - Hmmm... pomyślmy, jak to działa. - Popatrzyłem na cyfry i podziałkę wygrawerowane na mniejszym, ustawionym obecnie poziomo pierścieniu. - Światło słońca wpada przez tę dziurkę. Zapewne rzuca cień gdzieś tutaj i tak odczytuje się godzinę? - Czyli wystarczy wiedzieć, gdzie jest północ... - zaczął mój towarzysz. - Nie - zaprzeczyłem. - To jest prostsze... Twój zegar działa dzięki mierzeniu wysokości słońca nad horyzontem? - zapytałem Feliksa. Młody złotnik spojrzał na mnie z głębokim zdumieniem, a może i strachem. - Panie, chylę czoła przed twoją przenikliwością - szepnął. - Jesteś wielkim mędrcem...
- To zaiste niezwykłe. - Oddałem mu jego dzieło. - Wyprzedza epokę o wiele dziesięcioleci. - Co w tym takiego niezwykłego? - nie zrozumiał Staszek. - To bardzo proste: ten zegarek nie wymaga już posiadania kompasu - wyjaśniłem. Nie musisz wiedzieć, gdzie jest północ. Użyjesz go wszędzie. Zawsze, o ile świeci słońce. Natychmiast. Ta zabawka jest najdoskonalszym i najpraktyczniejszym urządzeniem tego typu na naszej planecie. - O, w mordę... - Co więcej, sądząc po tej przesuwanej blaszce, można go ustawić, wykalibrować, dostroić do różnych szerokości geograficznych, do każdego miasta, w którym się przebywa? - Tak - potwierdził Feliks. - Sam na to wpadłeś? - Od dziecka interesowałem się mierzeniem czasu, astronomią i astrologią. Znałem wady i niedoskonałości normalnych czasomierzy. Najpierw przez osiem lat dumałem nad tym, jak je wyeliminować. Potem stwierdziłem, że jeśli chcę stworzyć coś naprawdę wielkiego, muszę zerwać z tym, co wymyślono do tej pory. Postanowiłem poszukać zupełnie nowej drogi. Majstersztyk... Znak czasów, które dopiero nadejdą. - Tak - potwierdziłem. - Zaiste zdumiewający... - Tylko komu to dziś tutaj potrzebne? Noc... Nad Norwegią rozciąga się noc powiedział Feliks. - Noc luteranizmu i duńskiego panowania... To miasto: Nidaros, Trondheim, czy jak je zwać. Popatrzcie na nie. Co zobaczycie? Trupa. Rozkładające się zwłoki. Buzowanie zepsutego powietrza w rozdętym brzuchu wprawia je w drganie, nadaje pozory życia... - Przesadzasz - mruknąłem, wrzucając do ognia kolejne szczapki. - Z pewnością nie jest tak źle. W porcie suszy się ryby, wytapia z nich olej. Ekspediuje te dobra na południe. W zamian kupcy przywożą wino, zboże, oliwę, przyprawy, sukno... Na nieświeżym trupie też żerują mniejsze i większe robaki. Popatrzcie na katedrę. Budowano ją i upiększano. W trzydziestym pierwszym roku strawił ją ogień. Minęło prawie trzydzieści lat i przez ten czas nikomu nie zaświtało, że przecież należy ją odbudować. A może zaświtało, ale ludzie tak zbiednieli, że nie stać ich, by sprowadzić z południa murarzy i kreślarzy, kamieniarzy i rzeźbiarzy… Pałac biskupi, gdzie rezyduje namiestnik, też chyli się ku ruinie. Otto nie jest gospodarzem, myśli tylko o tym, jak wycisnąć z tej ziemi złoto. Za parę lat wyjedzie do Kopenhagi, a na jego miejsce przybędzie kolejna pijawka żądna złota i krwi... Kiedyś rocznie przybywało tu wiele tysięcy pielgrzymów. Zakonnicy kilku
zgromadzeń dbali o tę rzeszę ludzi. Zapewniali im schronienie, dach nad głową, siennik, miskę strawy. Pielgrzymi rzucali datki do skarbon w kościołach, ale także przynosili przez góry towary, a na wędrówkę do domu kupowali buty i żywność. Byli wśród nich i wędrowni rzemieślnicy. Przychodzili wiosną, gdy stopniały śniegi, zatrudniali się tu do różnych prac, jesienią odchodzili, zostawiając miastu owoce swej pracy. - Dlatego tu przybyłeś? - Mój dziadek dotarł do Nidaros przed sześćdziesięciu laty. Opowiadał mi o tym cudownym, przyjaznym mieście. Sądziłem, że nawet pod panowaniem Duńczyków zostało jak dawniej... Zamiast tego zobaczyłem wylizane gnaty. Wielki szkielet wieloryba wyrzucony na brzeg. Patrzysz na gigantyczne żebra i wyobrażasz sobie rozmiary zwierzęcia, ale nie poczujesz pod palcami sprężystości skóry, nie wciągniesz w płuca zapachu świeżej ryby, nie nasycisz głodu jego tłustym mięsem... - Oszukałeś się. - Masz rację. Sam siebie oszukałem. Okłamałem. Mówiono mi, jak jest naprawdę, ale ja, ślepo wierząc w istnienie lądu, płynąłem coraz dalej w morze. A teraz przyszło się topić. I pomyśleć, że mogłem ruszyć w tylu innych kierunkach. Na północ do Irlandii, na zachód ku Hiszpanii, na południe do Bawarii, na wschód ku waszemu krajowi... Wszędzie żyją moi bracia w wierze. Ktoś z pewnością doceniłby mój kunszt. Mogłem też zostać w domu i czekać, aż lutrów diabli wezmą. I to właśnie boli mnie najbardziej. Umieram tu, na dalekiej północy, nad brzegami morza smaganymi przez wichry... To kara za brak cierpliwości. Za brak ufności pokładanej w Bogu... Religia. Moja wiara zażywana w niewielkich dawkach od czasu do czasu. Formułki klepane z pamięci, bardziej siłą rozpędu niż z potrzeby ducha. I ci dwaj ludzie. Ksiądz Jon, który przyszedł do miasta w imię naszej religii i został zabity, i ten umierający na gruźlicę Holender. Obaj wytrwali w wierze. A ja? Wtedy w Horg... Zaparłbym się. Ksiądz uchronił mnie przed grzechem śmiertelnym, kłamiąc w mojej obronie. I Jon, i Feliks, choć fizycznie słabi, byli ode mnie dużo silniejsi duchem. Noc... Marius Kowalik legł na wąskiej, niewygodnej koi. Za burtą z desek chlupotała woda. Morze było spokojne, okres jesiennych sztormów dopiero nadciągał. Doradca pogrążył się w głębokiej zadumie. Resztki oliwy skwierczały w kaganku, knot ledwo się żarzył. Za morzami, daleko na wschodzie, są Chiny. Dziwny kraj, gdzie jak powiadają, ludzie rosną mali i żółci... Oglądał niedawno ryciny, które ich przedstawiały. Próbował przywiezionego z tamtych stron ziela zwanego herbatą i rozwiązał tę zagadkę. Zaparzone
wióry zabarwiły wodę na brązowo. Napar wywołał suchość w ustach... Zatem nie dziwota. Brzemienne kobiety pijące ten napój muszą szkodzić dzieciom w swych łonach. Suchość spowodowana jest obkurczeniem tkanek, tedy i dzieci mniejsze się rodzą. Kolor skóry też nie jest niczym niezwykłym, gorycz herbaciana, którą są nasycone ich ciała, paruje przez skórę wraz z potem i z czasem zapewne trwale ją barwi... A co w takim razie sprawia, że Murzyni są czarni? - zadumał się. I czy byłaby możliwość wybielić ich za pomocą odpowiedniej diety? Zresztą niech czort porwie herbatę, komu potrzebny ten szkodliwy i podły w smaku wywar? Chiny produkują dwa znacznie ciekawsze wyroby. Porcelanę i jedwab. Gdyby udało się zdobyć te dwa towary dla Hanzy... Gdyby wyrwać monopol z rąk Portugalczyków... Tylko jak? Wstał, podszedł do szafki i rozwinął mapę świata. Droga do Chin była trudna, choć niespecjalnie skomplikowana. Płynie się na południe, daleko, daleko wzdłuż wybrzeży Afryki, na wody opanowane przez Portugalię, gdzie obce statki topi się natychmiast i bez litości. Potem po opłynięciu Przylądka Dobrej Nadziei i Przylądka Igielnego należy skierować się na północ i ruszyć przez wody, gdzie pospołu królują Portugalczycy i piraci wyznający wiarę w Mahometa. Następnie trzeba iść na wschód wzdłuż wybrzeży opanowanych przez korsarzy służących szachowi Iranu, ku wybrzeżom Indii i dalej przez cieśniny, w których piraci są poganami, mają brązową skórę i zdobią się tatuażami, aż wreszcie dociera się na wody, które mętne są i żółtawe w barwie, i gdzie podróżnych łupią zbóje chińscy. Tam należy odnaleźć jedno z miast, gdzie wolno przybijać cudzoziemcom. I lepiej się nie pomylić, bo jeśli zejdzie się na ląd w niewłaściwym miejscu, ci poganie ugotują pechowca żywcem we wrzącym oleju. Można popłynąć i w drugą stronę, ku krainom Nowego Świata, wzdłuż wybrzeży Ameryki, gdzie czatują hiszpańscy piraci, i dalej na południe szlakiem żeglarza Magellana. Potem przez straszliwą cieśninę najeżoną skałami oraz rafami przedostać się na wielki ocean i podążać na północny wschód. Wtedy po miesiącach żeglugi można dotrzeć do celu. A gdyby wyruszyć lądem? Od czasów Wenecjanina Marco Polo nikomu się to nie udało. Ponoć szlakiem biegnącym na północy do Chin dotarli misjonarze jezuici, ale ich relacji Marius nie zdołał zdobyć. Westchnął ciężko i z powrotem położył się na koi. Trasa morska trudna, daleka i niebezpieczna, trasa lądowa jeszcze gorsza. Jak zatem dotrzeć do źródeł tych dóbr? Przypomniał sobie pewnego szlachcica z Mazowsza, który dowiedziawszy się, iż Ziemia jest kulą, nakazał swym chłopom drążyć szyb prosto do Jerozolimy, wykoncypował sobie
bowiem, iż liczni pielgrzymi zechcą powędrować po drabinach ku świętemu miastu. To miało zaś przynieść szlachetce iście krezusowe bogactwa. Przedsięwzięcie jednak szybko zakończyło się katastrofą, dziura najpierw trafiła na pokład litej skały, zaraz potem z boku jęła wybijać woda... Gołębie w klatce zagruchały przez sen. - Pozostaje zatem powietrze - mruknął doradca. Powietrze... Dziesiątki godzin spędził, obserwując ptaki. Nieraz przyczepiał im ciężarki do łapek i sprawdzał, jak wielką masę są w stanie unieść. Dzikie gęsi potrafiły dźwignąć nawet trzy funty. Zeszłego roku przygotował doświadczenie: do dużego wiklinowego kosza włożył cetnarowy worek pszenicy. Pięćdziesiąt gęsi przytwierdzonych rzemieniami do obrzeży kosza miało wynieść go w przestworza. Eksperyment skończył się jednak katastrofą. Ptaki podjęły próbę ucieczki we wszystkich możliwych kierunkach. Początkowo ładunek nawet oderwał się od powierzchni pola, ale potem gęsi wplątały się w linki i powietrzny ekwipaż runął na ziemię. Użycie gęsi nastręczało też dodatkowych problemów. Nawet gdyby udało się zmusić je do lotu kluczem w określonym kierunku, taki ekwipaż nadawałby się tylko do krótkich podróży w powietrzu. Ptaki, lecąc z obciążeniem, szybko się męczyły. Poza tym, aby dolecieć do Chin, musiałyby być w drodze przez wiele dni. Czym je karmić, by nie opadły z sił? No i najważniejsze - jak przetransportować jakikolwiek użyteczny towar tą drogą? Gdyby posłać, powiedzmy, młodego chłopaka ważącego nie więcej niż pół cetnara, można by zabrać co najmniej pół cetnara towaru... Teoretycznie. Lotnik musi przecież w drodze coś jeść. Przewrócił się z boku na bok. A może obrał złą drogę rozumowania? Może podbój przestworzy jest możliwy, lecz zupełnie innym sposobem? Przypomniał sobie scenę z wczesnej młodości. Świniobicie... Jego stryj dał mu świński pęcherz. Marius nadmuchał go słomką, a potem dla wicu wrzucił do ogniska. Spodziewał się, że błona pęknie z hukiem, który wystraszy kuzynki bawiące się po drugiej stronie dziedzińca, a tymczasem stało się coś zdumiewającego. Podgrzany pęcherz uniósł się w powietrze i pożeglował nad dziedzińcem, by wreszcie opaść na ziemię. Marius parę razy ponawiał podobne doświadczenia. Niezłe efekty dawał pęcherz z dziurą od spodu. Na kilku sznurkach zawieszał drewniany lichtarzyk ze świecą. Płomień ogrzewał powietrze wewnątrz. Zabawka była całkiem udana. Przeleciała nad dachem stodoły. Niestety, błona szybko się przepaliła... A gdyby przygotować wielki sztuczny pęcherz i ogrzać go płomieniem wieloknotowej lampy na olej? Z czego wykonać pęcherz? Zszyć z tysięcy świńskich? Wydrzeć z wieloryba? Albo zlepić z błon porodowych krów? A może z płótna nawoskowanego tak, by nie
przepuszczało powietrza? W drodze powrotnej można by użyć jedwabiu. Dzięki temu towar do Gdańska dostarczy się za darmo. Tylko znowu lampa spali dużo oleju. Jak w drodze uzupełniać jego zapas? Trzeba by opadać na ziemię, a przecież po to chce budować ten pojazd, by uniknąć kontaktu z ludami żyjącymi po drodze. A gdyby tak zbudować sztucznego ptaka? Z drewna. A mechanizm...? Metal jest bardzo ciężki i kosztowny. Osadzić wewnątrz potężne norymberskie sprężyny, takie jak do napędzania zegarów, ale wielekroć grubsze i mocniejsze, nakręcane kieratem złożonym z czterech par wołów? Zakląć siłę zwierząt w stal, a potem wyzwolić, by poruszyła skrzydła... Tylko co dalej? Wozić ze sobą składany kierat? A skąd brać woły? Na jak długo wystarczy mocy, nim sprężyny się rozwiną? Do Chin, tak czy siak, nie doleci. A przecież nie ma innej drogi. A może jest? Przez morza północy, na zachód od Grenlandii, a potem nad Nowym Kontynentem? Przez niegościnne wody pełne skał i dryfującego lodu. - Trzeba problem dobrze przemyśleć - mruknął, zapadając już w płytką drzemkę. Gdyby wszystko było proste, już dawno zrobiliby to inni. Obudził ją ból. Plecy wysmagane biczem piekły i krwawiły, gdy się ruszała, sińce na udach i ramionach nieznośnie pulsowały. Ostrożnie przekręciła się na bok. Najgorzej czuła się zaraz po przebudzeniu. W mroku z trudem rozpoznawała zarys nielicznych sprzętów. Skoncentrowała się i spróbowała usiąść. Syknęła z bólu i z powrotem opadła na barłóg ze starej słomy. W kącie stało wiadro, do którego załatwiała potrzeby. Musi tam dojść... Jeszcze raz napięła mięśnie. Udało się usiąść. Wstać było już łatwiej. Powoli odzyskiwała swobodę ruchów. Nagle usłyszała kroki za drzwiami i brzęk otwieranego skobla. Kat wszedł do komórki, ściskając mocno bat. Spojrzał na dziewczynę ponurym, świdrującym wzrokiem. - Całuj mój but - rozkazał. Wypełniła posłusznie polecenie. - Połóż się i rozłóż nogi - warknął. - Zabawimy się. Bez słowa protestu przekręciła się z kolan na wznak i zamarła w zachęcającej pozie. - Nie, do diaska! - Znienacka smagnął Helę po brzuchu. Zwinęła się w kłębek z bólu, ale zaraz zdołała się opanować. Zacisnęła zęby i uśmiechnęła się słodko. - Jak mam leżeć, panie? Wystarczy, że powiesz, a twoja niewolnica spróbuje ci dogodzić - szepnęła przymilnie. Milczał, patrząc na nią ponuro.
- Za dobrze cię znam - powiedział wreszcie. - Płomień buntu ciągle tli się w twojej duszy. Udajesz tylko. Łasisz się, aby uśpić moją czujność - burknął. - A wystarczy spuścić cię z łańcucha i znikniesz niczym sen złoty. Na szczęście wiem, co robić w takim przypadku. Marv! Pachołek wyrósł jak spod ziemi. - Do warsztatu, na kozioł ją. Nie stawiała oporu, gdy przez zarośnięty brudem korytarz prowadzili ją do sąsiedniego pomieszczenia. Skrępowali jak zwykle. Ponownie wcisnęli do ust ohydny knebel. Znowu będą gwałcić? Trudno... Nie pierwszy raz i pewnie nie ostatni. Jakoś to zniesie. Przeczeka. Spróbuje myśleć o czymś przyjemnym, na przykład o tym, że kiedyś wypruje im flaki i nawinie na patyk... Ból pod lewym kolanem był nagły, ostry i niespodziewany... Usiłowała się szarpnąć, jednak zbyt dobrze ją skrępowali. - Widzisz to miejsce? - zapytał kat Marva. - Tu przebiega ścięgno. Wystarczy wykonać nacięcie i przerwać je, by noga uległa trwałemu okulawieniu. - Niewielka rana mniej krwawić będzie. - Chłopak z miejsca odgadł sens „operacji”. - Zgadza się. Przypal w tym miejscu i zaszyjemy. Dzięki temu prostemu zabiegowi znacznie utrudnimy suce poruszanie się. Może zapomnieć o wszystkich planach ucieczki. Jednocześnie nie zmniejszamy jej wartości, bo przecież, by dobrze pracować w burdelu, nie musi chodzić... - zarechotał. Straciła przytomność z bólu i szoku. Świt okazał się ohydny. W powietrzu wisiała obrzydliwa lodowata mgła. Wszystko było wilgotne, jakby oblizane wielkim ozorem. Wygrzebaliśmy się z legowisk. Oderżnąłem od wędzonych żeber po kawałku mięsa. Staszek ze zbolałą miną wziął swój do ust i zaczął przeżuwać. - Wykończy mnie ta dieta - westchnął, przełknąwszy swoją porcję. - Z drugiej strony brak jakiegokolwiek pożywienia wykończy mnie jeszcze szybciej. - Prawdopodobnie mamy jakoś poprawiony metabolizm, może inne bakterie żołądkowe czy coś - powiedziałem. - Żrę te świństwa od kilkunastu dni i nawet większej biegunki nie dostałem. - Przydałoby się trochę witamin. Bo jak trafi nas szkorbut... - Spoko, mamy w naszych organizmach zapas witaminy C na całe lata. Może zdobędziemy tu kiszonej kapusty. Zresztą w jabłkach coś będzie.
- Albo zjemy surowego kartofla. To ponoć przeciwdziała szkorbutowi. Czytałem w którejś książce Londona. - Jakiego kartofla, sieroto? - westchnąłem z politowaniem. - No co? Kolumb przecież przywiózł już z Ameryki. - Nie Kolumb, tylko, jeśli dobrze pamiętam, któryś następny żeglarz, poza tym jesteśmy na kompletnym zadupiu Europy! - Szlag... Feliks już nie spał. Słyszałem, jak kaszląc, ubiera się w swojej części za przepierzeniem. - Nie wiesz, gdzie można sprzedać trochę srebra? - zapytałem po niemiecku. - Mam kilka bryłek kruszcu i rad bym wymienić je na gotówkę. - Srebro? - wychrypiał. - Jest złotnik, ma kantorek niedaleko portu. Skręć w zaułek, nie dochodząc do budynku wagi, potem będzie kościół, co kiedyś był Świętego Mikołaja, i wypatruj szyldu z młotkiem. Gadają, że ten jest względnie uczciwy. - Dziękuję. Kupić ci coś w mieście? - Zajdźcie do aptekarza, może psi smalec mieć będzie. I wódki trochę. Źle ze mną, osłabienie takie idzie, że mroczki mi przed oczyma latają. Smalcu podjem i wódką zapiję, może siły wrócą. Staszek miał minę, jakby chciał zwymiotować. - Takie czasy - mruknąłem. - Trzeba się przyzwyczaić... I do diety, i do poziomu medycyny. - Dziadek opowiadał, że kiedy był młody, to się kupowało od górali sadło ze świstaka, ponoć ono dobre na płuca - powiedział. - Boję się, że tą wódką tylko przyspieszy swój koniec... - To już chyba i tak bez znaczenia. Nie sądzę, żeby kiedykolwiek dane mu było zobaczyć strony ojczyste. - Popierdolona epoka! - Wyrażaj się - ofuknąłem go. - Epoka nieciekawa, ale bywało gorzej... Ta część miasta zabudowana była bardzo gęsto, dwu- i trzykondygnacyjne domy stały ściśnięte tak bardzo, jakby chciały zadusić się nawzajem. Udało nam się odnaleźć kościółek, a kawałek dalej kamieniczkę ozdobioną wspomnianym przez Feliksa szyldem. Złotnik obejrzał przyniesione przeze mnie kawałki metalu i skrzywił się straszliwie. - Może to i srebro - powiedział. - Ale metale z pogorzeliska zawsze są zanieczyszczone. Będę musiał potrącić czwartą część wartości.
O, żeby cię pogięło, hieno, pomyślałem. - Może lepiej piątą część - zaproponowałem. Skrzywił się demonstracyjnie. - Dobrze, niech będzie i tak, cudzoziemcze... Rozbił wszystkie przyniesione przeze mnie bryłki na placki. Wydłubał okruchy małych kamyczków, które dotąd tkwiły uwięzione w metalu. Wreszcie przeciągnął jednym z placków po kamieniu probierczym i puścił na to kroplę kwasu. - Bardzo wysoka próba - pochwalił. - Potrącę sobie tylko szóstą część. Ułożył stosik na wadze i przez chwilę bawił się odważnikami. Potem liczył coś na kawałku kory i wreszcie, wysupławszy mieszek, wyłożył mi na dłoń dwadzieścia jeden koron. Na wagę sądząc, dostałem prawie tyle samo, choć oczywiście kruszec w monetach zafałszowany był miedzią. Królowie też muszą z czegoś żyć... Podziękowałem i opuściłem kantor. - I co? - zapytał Staszek. - Czuję się jak nauczyciel w dniu wypłaty. - Uuuu... aż tak źle? - zasępił się. - Fortuna to to nie jest. W dodatku w naszych czasach żarcie było najtańsze w historii. Podążyliśmy przez miasto. Wiatr szarpał ubrania i rozwiewał włosy. Przenikał na wskroś. - Ty... Jaja sobie robisz, prawda? - Dlaczego tak sądzisz? Za stówaka mogłeś kupić pięćdziesiąt bochenków chleba, czyli zapas na dwa miesiące. A jak się pojechało na wieś, to tonę kartofli, bo na skupie dawali po jakieś siedem groszy za kilogram. Zjadłeś kiedyś tonę kartofli? Za równowartość flaszki wódy mogłeś... - To dlaczego w gazetach pisali, że milion polskich dzieci głoduje? - Część głodowała faktycznie - spoważniałem. - Rodzice pijacy woleli kupić flaszkę jabola. Poza tym, żeby kupić tanio, trzeba było jechać na wieś albo przynajmniej na podmiejskie targowisko. To już przekraczało możliwości intelektualne i transportowe większości z nich... A opieka społeczna hojną ręką rozdawała pieniądze, więc po co mieli się wysilać? - Czyli groszem nie śmierdzimy - zmienił temat - ale parę marek mamy. Może by tak... - Zadumał się. - Mówiłeś, że spotkałeś jakichś pasterzy schodzących z gór. Gdybyśmy poszli na wieś, kupili towaru, przynieśli do miasta i sprzedali drożej... - Niewykonalne. A w każdym razie ryzykowne. Nie jesteśmy członkami gildii kupieckiej.
- Tylko im wolno handlować? - Na jarmarku chłopi też mogą chyba sprzedawać własne produkty. Kilka razy do roku... - Babcia uczyła mnie kiedyś robić na drutach. I szydełkować. Nie śmiej się, nudziło się staruszce, a nie miałem żadnej siostry... - Ależ nie mam zamiaru. - Jeśli przypomnę sobie wzory... Mogę zrobić swetry takie, że mózg im stanie od samego patrzenia. Trzeba będzie znaleźć kolorową włóczkę. - A potem wykradniemy katowej parę dziewczyn i posadzimy, żeby dla nas dziergały rozmarzyłem się. - Stworzymy manufakturę... Dobrze by było. Widzę jednak pewne problemy. - Jak zwykle - obraził się chyba. - Jesteś, Marku, totalnym malkontentem i czarnowidzem. - Tu cala produkcja jest w rękach cechów. Wprawdzie nie ma chyba cechu swetrowników, czy jak to zwać, ale zapewne gdybyśmy rozpoczęli taką działalność na dziko, zaraz obudzą się przedstawiciele, nie wiem, może pończoszników. Zaskarżą nas przed namiestnikiem i leżymy. W najlepszym razie zasądzą od nas słoną grzywnę, a kto wie, może i odszkodowanie. - Cechy... Uczyłem się o tym w szkole. Tyle że omawialiśmy temat strasznie po łebkach. - Jak wszystkie ważne zagadnienia - westchnąłem. - Historycy lubią bitwy, rzezie, wodzów. Lubią krew, wojny, rewolucje. Budowanie dobrobytu jakoś mniej ich interesuje. Niemniej jednak wiesz chyba więcej niż ja. Maturę zrobiłem ładne kilka lat temu, a ty masz to na świeżo. - Oddawali na naukę dzieciaki mające po sześć, siedem lat. W zasadzie przez pierwszy okres chłopcy zasuwali jako darmowa służba u majstrów i ich żonek. Plewili ogródki, zamiatali, gotowali, niańczyli dzieci i od czasu do czasu sprzątali warsztat. Potem dopuszczano ich do prostych czynności, wreszcie, gdy się mimo wszystko czegoś nauczyli, zostawali terminatorami, a po kolejnych kilku latach czeladnikami. - Chyba był egzamin na stopień czeladniczy - zauważyłem. - Tak się zastanawiam, z pewnością szła bardzo ostra selekcja. Spośród uczniów tylko część zostawała czeladnikami, spośród czeladników jedynie nieliczni zostawali majstrami. Gdyby każdy chętny zakładał warsztat, konkurencja byłaby za ostra, a cechy powstały właśnie po to, by ją ograniczać.
Weźmy też poprawkę, że tu jest spora śmiertelność wśród dzieci. Nie wszyscy uczniowie, a potem terminatorzy, dożywali wyzwolin, czy jak to się nazywa. - Coś jak z zawodem adwokata w naszej epoce. Korporacja decyduje, kogo przyjąć na aplikację. Zawód zrobił się nieomal dziedziczny... Co ja jeszcze o tych cechach pamiętam? A, większość cechów miała też własny ołtarz w kościele i się nim opiekowała. Znaczy kupowali wosk na świece i tak dalej. Nauczyciel na historii nam opowiadał. - To jednak sporo was nauczyli - westchnąłem. - A o szczegóły można dopytać współlokatora. Zatem pewną ogólną wiedzę już mamy. Teraz trzeba się zastanowić, jak się w to wpasować. - Więc jednak... - Spojrzał na mnie z błyskiem w oku. - Jesteśmy za starzy, żeby zapisać się na uczniów - rozważałem. - Z drugiej strony czeladnicy, którzy nie zdołali wybić się na samodzielnych rzemieślników, też coś muszą ze sobą robić. Coś mi się kołacze, że niektórzy odchodzili chałturzyć na wieś. Może to odpowiednia dla nas droga. - Gdyby tak założyć tam manufakturę i przywozić swetry na jarmark. Jako wyrób wiejski... - zapalił się do pomysłu. - Sądzę, że produkty czeladników wygnanych z cechów nie są w mieście mile widziane. Myślałem raczej o tym, żeby produkować na wsi, a po cichu dogadać się z jakimś pończosznikiem, który sprzedawałby to w swoim kramiku jako wyrób własnego warsztatu. - Jak te pseudogóralskie swetry robione maszynowo w Chinach - domyślił się. Sądzisz, że to wypali? - Niewykluczone. Skombinuj dwa druty i motek włóczki, zobaczymy, ile pamiętasz. A jeśli nie wyjdzie, czapki na zimę się przydadzą. Kierując się wskazówkami złotnika, znalazłem aptekę. Zapukaliśmy kołatką w okute drzwi i weszliśmy do wnętrza. W nozdrza uderzył nas upiorny wręcz smród. Spodziewałem się sklepiku z lekami, tymczasem od ulicy znajdowała się raczej pracownia. Dwa dzieciaki, może dziesięcioletnie, rozcierały coś w moździerzach. Na nalepach w glinianych garach obłożonych żarem bulgotały jakieś wywary. Pilnował tego czeladnik. Był i aptekarz. Dozorował aparaturę, w której z niejakim trudem rozpoznałem prymitywny aparat destylacyjny. - Śmierdzi jak u wujaszka, kiedy pędził samogon ze starych kartofli - mruknął Staszek.
Aptekarz dostrzegł nas wreszcie. Zostawił proces pod nadzorem kolejnego ucznia i podszedł do nas. Psi smalec oczywiście miał, ziołowa wódka też się znalazła. Zapłaciłem prawie całą markę. - Dosyć drogo... - mruknął mój towarzysz, gdy wyszliśmy. - No cóż, chorego poratować to uczynek głęboko chrześcijański... - mruknąłem. Zresztą nie przejmuj się, wypłaci nam za to informacjami. „Srebrna Łania” niesiona falą przyboju wpłynęła w dość wąski przesmyk fiordu. Przy brzegu na kamiennym usypisku stała przechylona ze starości chata. Wyżej na marnych spłachetkach trawy pasły się zabiedzone owce. W wody fiordu wybiegał krótki pomost zbity z nasmołowanych dranic. - Cóż to za miejsce? - zapytał Kowalik. - Sucha Zatoka - wyjaśnił Peter. - Tu wyładujemy nasze towary. - Jesteśmy o dobre pół dnia drogi od Nidaros... - Właśnie dlatego. Lensmann ma do mnie żal, a jego braciszek z piekła rodem nie może się doczekać, by sprawdzić ostrze swego topora na mojej szyi. W tej sytuacji honor nakazuje zabezpieczyć towar, aby nawet w razie naszej śmierci kontrahenci otrzymali to, co zamówili. - Chata nieduża, nie pomieści nawet połowy beczek z naszej ładowni... - Zaufaj mi. Dobili do pomostu. Z domostwa, mrużąc oczy, wyszedł wiekowy starzec w samodziałowych portkach. Po chwili z pastwiska nadeszli jeszcze jego dwaj synowie. Sadko rzucił linę. Sven i Borys podnieśli klapę luku i zeskoczywszy na dół, zaczęli podawać paki oraz skrzynie. - Dawać na brzeg - polecił kapitan. Marius, zaciekawiony, zarzucił sobie belę sukna na ramię i ruszył po pomoście. Wewnątrz chaty zrobił się mały zator. Marynarze tłoczyli się, czekając, aż starzec, kręcąc korbą, podniesie tylną ścianę pomieszczenia. Nareszcie belki znalazły się na odpowiedniej wysokości, odsłaniając wylot wykutego w skałach korytarza. Chybotliwe, kapryśne światło kaganków wydobyło z mroku zarysy wielkiej jaskini. - Zdumiewające - powiedział Marius, powróciwszy na pokład. - Jak rozumiem, dostęp do tego magazynu jest także od strony lądu?
- Oczywiście. Nidaros leży za tymi górami. - Peter pokazał kierunek dłonią. - Od lat używamy tej drogi, by dostarczać mieszkańcom towary z ominięciem rujnujących duńskich ceł... - Coś się stało? - Teraz dopiero doradca spostrzegł troskę malującą się na obliczu krewniaka. - Doniesiono mi przed momentem, że człowiek, z którym miałem rozmawiać, został uwięziony. - Czyli ze spotkania nici? - O nie. - Hansavritson uśmiechnął się drapieżnie. - Gdy dwaj kupcy zechcą zamienić parę słów, żaden Duńczyk im w tym nie przeszkodzi... Cuchnące smrodem rynsztoków powietrze zaułka w porównaniu z zadymionym wnętrzem apteki wydało nam się cudownie orzeźwiające. Wyszliśmy na ulicę biegnącą brzegiem kanału i kroczyliśmy wzdłuż rzędu brudnych, woniejących rybami i szlamem łodzi. Wśród okutanych w kilka warstw odzienia rzemieślników biegały bose, obdarte dzieci. Niektóre mimo chłodu miały na sobie tylko cienkie koszuliny. Zastanawiałem się, jakim cudem przeżyją nadchodzącą zimę... - Diabli nadali te cechy - Staszek wrócił do przerwanej rozmowy. - Nie przesadzajmy - odparłem, mijając hałaśliwą zgraję kilkuletnich chłopców, którzy bawili się zdechłym szczurem. - Wolny rynek jest na pewno lepszy, ale nie była... nie jest to zła forma organizacji. Po pierwsze, w czasach gdy nie ma obowiązku szkolnego, zagospodarowuje czas masy dzieciaków i zapewnia im opiekę, jakiej często nie dałby im dom rodzinny. - Znacząco spojrzałem za siebie; najstarsze z dzieci wspięło się na pieniek i dopingowane przez pozostałe przywiązywało truchło za ogon do szyldu rzeźnika. - Po drugie, cech opiekuje się swoimi członkami, choćby udzielając im zapomóg oraz pożyczek w razie jakiegoś nieszczęścia. - Zapewnia też rozrywkę i kontakt z kolegami po fachu, bo przedstawiciele korporacji spotykają się regularnie na piwie... - Spostrzegłem, że Staszek słucha mnie tylko jednym uchem, a tymczasem intensywnie nad czymś myśli. - Na piwie - powtórzył ostatnie słowa. - Przepraszam, nie uważałem, ale chyba wymyśliłem, jak to obejść. - Mów zatem. - Podamy się za przedstawicieli cechu sweterników, swetrowników... - To chyba lepiej brzmi.
- ...z Polski. - Z Polski odpada. Katolicy mają tu przerąbane. - To inny kraj się wybierze. Przybyliśmy tu, szukając nowego miejsca życia. Ty będziesz mistrzem, a ja twoim czeladnikiem. - I założymy nowy cech tu, w Trondheim? - No właśnie. I to my ustalimy zasady naboru nowych członków. Proszę bardzo, możemy szkolić dzieci w robieniu na drutach. Za nami rozległy się groźby rzucane tubalnym męskim głosem, a zaraz potem wrzask kilku młodych gardeł. Właściciel sklepu dostrzegł nowy element reklamy. - Trzeba by z tym iść do namiestnika, a kto wie czy powstania nowych cechów nie regulują na przykład przepisy wymagające zgody króla. Do Kopenhagi trochę daleko. - Namiestnikowi to na rękę. Król daleko, Bóg wysoko... Obiecamy mu pod stołem procent od zysków zapalił się Staszek - to może i nie zażąda naszych dyplomów. - Hmm... - A tobie znowu coś się nie podoba? - Widzę pewne luki - westchnąłem. - Najpoważniejsza, jak mi się wydaje, to brak warsztatu. Nie mamy parceli z domem, kramem oraz szopami, w których zorganizujemy produkcję. Nie mamy też pieniędzy, by to kupić. Ba, nie mamy pieniędzy na surowce. Może kupimy wełnę na kilka swetrów. - A gdyby tak... Zobacz, jak wygląda to miasto. - Co masz na myśli? - Katedra im się zhajcowała. Przy okazji diabli wzięli cały kwartał zabudowy. A w dodatku po zamknięciu szlaku pielgrzymiego miasto podupada ekonomicznie. - I co z tego? - Mam dwa pomysły. Po pierwsze idziemy do namiestnika i walimy kawę na ławę. Szczerze i prosto z mostu. Jesteśmy goli i weseli, ale mamy dobry pomysł na taką a taką działalność gospodarczą. Podniesiemy tym samym poziom uprzemysłowienia, zwiększymy PKB miasta i okolicy, zapewnimy miejsca pracy bezrobotnym. Tak by to brzmiało po naszemu, trzeba to ubrać w słowa odpowiednie dla tej epoki. Namiestnikowi pewnie zależy, żeby to, czym włada, generowało jak najwyższe zyski. - Zaciekawiasz mnie. - Prosimy, aby dał nam jedną z parceli. Jakiś kawałek placu w miejscu, gdzie stała kamienica, a dziś jest kupa gruzu. Obiecujemy odwdzięczyć się w brzęczącej monecie, gdy interes stanie na nogi.
- I co dalej? - Z aktem własności w ręce udajemy się do banku... - Jeśli są tu banki. Boję się, że to trochę nie te czasy. - To do lichwiarza. Zastawiamy nadany grunt, za uzyskane pieniądze budujemy domek i warsztat. Potem wyszukujemy w mieście kilka ładnych dziewczyn z dobrych domów. - Na modelki? - zakpiłem. - Coś tak jakby. One dostają swetry gratis. Kiedy reszta zobaczy, że one się tak wystroiły, zacznie je naśladować. I muzyczka gra. - Nie jest to głupi plan... A drugi wariant? - Śliski jak diabli. Ale jakby pełniejszy, bo w mniejszym stopniu oparty na widzimisię tego Ottona, czy jak namiestnikowi na imię. - Mów. - Idziemy do ratusza i podajemy się za krewnych jakiejś rodziny, która zginęła podczas pożaru. Prosimy o potwierdzenie praw własności do parceli. Potem ją zastawiamy i budujemy. - Widzę pewne wady dyskwalifikujące oba projekty... - westchnąłem. - Sądzisz, że się nie uda z tą parcelą? - To akurat może się powieść. Brak dyplomów cechowych możemy wyjaśnić tym, że w górach napadli nas zbójcy i oskubali do czysta. Nałgać możemy zresztą ile bądź... Kłopot będzie z uzyskaniem tego, nazwijmy to, kredytu. - Dlaczego? - Zobacz, jaki kawał miasta leży w ruinie. Tymi gruntami nikt się nie interesuje. Nikt nie zagospodarowuje ziemi leżącej odłogiem w tak atrakcyjnym miejscu. To może oznaczać tylko jedno. Nikt nie jest tym zainteresowany. Ten grunt nie ma dla tych ludzi żadnej wartości. Poza tym jeszcze jeden problem. To w centrum Warszawy cena metra kwadratowego sięgała ciężkich tysięcy złotych. Tu parcela nabiera wartości, gdy już coś na niej stoi, a nie na odwrót. - Potrafisz zniechęcić. Nie słyszałeś nic o potędze pozytywnego myślenia? Wiesz, jak w podręcznikach dla biznesmenów. Osiągnięcie sukcesu, umacnianie sukcesu, rozwijanie sukcesu... - Tia... A ilu biznesmenów potrafiło się wzbogacić, czytając te książeczki? Dobra, przedstawię ci plan awaryjny mojego autorstwa, żebyś nie gadał, że tylko mnożę trudności i
zniechęcam cię do zostania mistrzem cechu swetrowników. To będzie program pozytywny, żebyś nie mówił, że jestem życiowym malkontentem. - Zamieniam się w słuch. - Plan udania się do namiestnika i wyłudzenia parceli pod działalność uważam za, nie obraź się, debilny. Za to pomysł z robieniem swetrów kolorowych jak z katalogu Benettona jest bardzo dobry. Choć nie wiem, czy wzbudzą wśród purytanów aż taki zachwyt, na jaki liczymy. I nie wiem, skąd weźmiemy barwniki. - A ty znowu swoje. Miał być program pozytywny... - Tak. Pozytywny. Nastawimy się na buntowniczą naturę nastolatków, będą nosić te swetry na złość swoim rodzicom, jak wyzwanie, jak nasze małolaty noszą na koszulkach mordę tego bandziora Che. Zagramy dokładnie niczym korporacje w naszych czasach. Wmówimy smarkaczom, że muszą być sobą, a będą sobą, tylko jeśli kupią nasze produkty. - Hy, hy. - Ale najpierw poczekamy na przybycie łasicy. Opowiadałem ci, jak znalazła mi to srebro... - Pamiętam. - Pomyśl sam. Cały kwartał wypalonej zabudowy. Wiesz, ile sakiewek i stopionych klejnotów może leżeć tam w gruzowisku? Z pewnością, uciekając przed ogniem, dużo zabrali, ale i dla nas coś zostało. Spieniężymy kruszce. Zdobędziemy gotówkę. Postawimy budynek, byle tylko zdążyć przed zimą. Skupimy włóczkę i... - ...posadzimy dwadzieścia dziewczynek, żeby nam dziergały swetry - ucieszył się. - A w wolnych chwilach pomyślimy o tym, jak produkcję zmechanizować - dodałem. - Boję się tylko jednego. - Powrotu tej cholernej łasicy? - domyśliłem się. - Ja też... - W zasadzie wystarczyłoby wykonać nasze niewykonalne zadanie - pokpiwał. - Tia... Mamy odnaleźć i zaiwanić jakąś pieczęć. To znaczy nie jakąś, ale tę konkretną. Masz pomysł, jak jej poszukać? - Mam, ale to nie przejdzie. Spojrzałem na Staszka z zainteresowaniem. - Pójdę do kata, zatrudnię się jako jego pomocnik, a w wolnych chwilach będę torturował kogo popadnie, aż trafię na kogoś, kto słyszał o tym kamieniu... - Nie błaznuj - poprosiłem. Dowlekliśmy się do obozowiska wczesnym przedpołudniem. Feliks jeszcze nie wstał. Leżał na swoim posłaniu.
- Kupiłem ci sadła i wódki - powiedziałem. - Chcesz do tego chleba? - Zjem chyba potem - szepnął. - Jakbyś mi nalał... - Podsunął wyszczerbiony gliniany kubek. Wlałem mu tak niecałe sto gramów. Wypił kilkoma długimi łykami. - Dużo zapłaciliście? - zapytał. - Oj tam. - Machnąłem ręką. - Zapomnij. - Mam pieniądze, oddam wam. - Zaniósł się kaszlem. Miotało nim straszliwie, dłonie, którymi usiłował zasłonić usta, spłynęły krwawym śluzem. Patrzył na nie tępo, jakby nie rozumiejąc tego, co widzi, wreszcie wytarł w jakąś szmatkę. - Nie pij może więcej - zauważyłem, widząc, że wlewa sobie kolejną porcję. - Muszę się trochę rozgrzać. I chciałbym się wyspowiadać - wycharczał Feliks. - Nie mamy żadnej możliwości sprowadzenia księdza. - Bezradnie wzruszyłem ramionami. - Słyszałem kiedyś, że w chwilę przed śmiercią każdy katolik ma prawo wysłuchać spowiedzi - szepnął. - Nie wiem, czy to prawda. Ale pomyślałem o czymś innym. Spisałem moje grzechy... Przekażesz je pierwszemu księdzu, którego spotkasz... - Dobrze. Podał mi kawałek wytłuszczonego papieru pokrytego równymi rządkami pisma. Schowałem go do kieszeni. Wypił resztę alkoholu. Uśmiechnął się z trudem. Oczy mu lekko rozbłysły. - Pomogło. - Odetchnął głęboko. - Już mnie tak nie dusi. Tylko ciemno tu trochę. - Daj świecę - poleciłem Staszkowi. Chłopak podał ogarek, hubkę i krzesiwo. Dopiero za dziesiątym razem udało mi się uwięzić iskrę i rozdmuchać żar w wątły płomyk. Gdy zapaliłem świeczkę i odwróciłem się w stronę posłania, Feliks miał zamknięte oczy. Dopiero po chwili zorientowałem się, że nie oddycha. Miałem szaloną ochotę zakląć, ale powstrzymałem się tytanicznym wysiłkiem woli. - Co się stało? - Staszek zajrzał do wnętrza. - Koniec - powiedziałem. Zrozumiał od razu. Przeżegnał się i zaczął odmawiać „Wieczny odpoczynek”. - Szkoda chłopa - mruknął, gdy już skończył. - Ale jednocześnie jakoś tak... Jakbym był pusty w środku. Jakbym nie żałował go wystarczająco. Nie zasłużył na taki los, ale...
- Przywykliśmy do myśli, że jego życie dobiega kresu. Dlatego ta śmierć nas nie zdziwiła - powiedziałem. - Z drugiej strony, zważywszy, jak strasznie się męczył, tak będzie dla niego lepiej. Jest już wolny. - Właściwie tośmy go chyba wykończyli tą wódką. - Zamyślił się. - Sądzisz, że... - Nie - uciąłem. - To już i tak chyba była agonia. Alkohol pomógł mu co najwyżej w ten sposób, że nie cierpiał tak strasznie w ostatnich chwilach życia. To nie była żadna forma eutanazji, jeśli to cię martwi. Nie pomogliśmy mu odejść. - To dobrze. - Odetchnął z ulgą. - A teraz co? Chyba musimy go pogrzebać. - Wydaje mi się, że w mieście zajmuje się tym jakaś służba. Skocz do pani Ilsy, ona będzie wiedziała... - Ty znasz ją lepiej. Zostawiłem Staszka i poszedłem do pani Ilsy. Zapukałem do jej drzwi. Otworzyła mi po chwili. - Co się stało? - zapytała. - Feliks zmarł - wyjaśniłem. - Istotnie, nie wyglądał ostatnio dobrze. Galopujące suchoty, jak mniemam? Galopujące suchoty? Moja babcia, opowiadając mi dzieje rodziny, użyła kiedyś tego określania. Co to było? Nie pamiętałem już dokładnie. Połączenie gruźlicy i grypy, a może zapalenia płuc? Coś takiego... - Rzekłaś, pani. Trzeba go pogrzebać, a nie znamy praw i zwyczajów tej krainy. - Zaraz wszystko zarządzę. Trzeba bractwo zawiadomić... Wracaj do siebie. Czekaj. Minęła może godzina. Siedzieliśmy przed łódką. Wyciągnąłem zwłoki razem z posianiem na zewnątrz. Staszek nakrył nieboszczykowi twarz kawałkiem derki. Znad rzeki przyniosłem dwie gałęzie i okorowałem je resztką kordu. Potem naciąłem głęboko i zrobiłem prowizoryczny krzyż. Łączenie oplatałem mokrym rzemieniem. - Przechlapane - powiedział mój towarzysz. - Co masz na myśli? - Feliks i jego życie. Najpierw musiał wiać z własnego kraju, potem nie mógł wrócić, a na zakończenie padł w jakimś slumsie w mieście, gdzie diabeł mówi dobranoc. Nawet nikt nie będzie wiedział, gdzie go pochowano. Nie mamy nawet jak zawiadomić jego rodziny, o ile miał takową. To niesprawiedliwe. - Masz rację - przyznałem. - Lecz życie zazwyczaj jest niesprawiedliwe. Nie raz to odczułem. - Ja też. Ale nie aż tak przecież...
Ścieżką nadeszli czterej starsi, ubrani na czarno mężczyźni. Za nimi, kołysząc się z boku na bok, sunął wózek zaprzężony w osiołka. - Bractwo pogrzebowe królewskiego miasta Trondheim - powiedział ten prowadzący zwierzę za uzdę. - Przybywamy, by zgodnie z zasadami chrześcijańskiego miłosierdzia oddać ziemi ciało naszego brata, eee... - Feliksa - podpowiedziałem. Mieli ze sobą całun, chyba kawał starego żagla. Owinęli zwłoki szybko i z wprawą. Oplatali linką i umieścili na wózku. - Idziecie z nami? - zapytał mężczyzna, spoglądając na nas. - Tak. Położyłem obok ciała przygotowany krzyż i ruszyliśmy. Członkowie bractwa mamrotali pod nosem modlitwy, wznosząc nabożne spojrzenia w stronę nieba zaciągniętego chmurami. Szliśmy parę kroków za nimi. Wreszcie zatrzymaliśmy się opodal kościoła. Zza kapliczki na kości przynieśli łopaty i nucąc psalm pogrzebowy, zaczęli kopać grób. Dla nas nie było narzędzi, zresztą chyba nie oczekiwali naszej pomocy. Mżyło. Patrzyłem na pogłębiający się dół. Co jakiś czas trafiali na odłamki kości, kawałki drewna i zetlałe strzępy tkanin lub całunów. Co kilkanaście, kilkadziesiąt lat nowe pochówki niszczyły poprzednie. - Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz... - mruknął Staszek. - Niemal dosłownie. Jako były pracownik zakładu pogrzebowego uważnie obserwowałem kolegów po fachu. Pracowali niespiesznie. Jeden obojętnie pozbierał nieco sporych odłamków kości wydobytych z gleby i odniósł do „kapliczki”. Grób wygrzebali płytki, miał nie więcej niż sześćdziesiąt centymetrów głębokości. Uznali, że wystarczy. Złożyli zwłoki w dole i nadal odmawiając modlitwy, zaczęli zasypywać go ziemią. Wreszcie narzucili niewysoki kopczyk. Wetknąłem krzyż. - Mogliśmy chociaż wyryć jego imię - mruknął Staszek. - Nie pomyślałem o tym... Deszcz się wzmagał. Podziękowaliśmy grabarzom. Chciałem dać im parę gorszy, ale odmówili, zasłaniając się obyczajami swego stowarzyszenia. Może za mało dawałem i wzgardzili tymi paroma blaszkami? A może zobaczyli, że mi się nie przelewa? Tak czy siak, odwalili tę robotę całkowicie charytatywnie. Powlekliśmy się z powrotem. Myślałem o latach, które nadejdą. Niebawem przyjdzie zima. Grób zapadnie się, rozmyją go deszcze oraz śniegi. Krzyż spróchnieje i runie. Był człowiek - nie ma człowieka. Nie minie dekada, a nie zostanie żaden ślad po przybyszu z dalekich Niderlandów. Za kilkanaście lat, kopiąc dziurę pod kolejny pochówek, połamią jego kości łopatą, największe wrzucą na stos do budki, gdzie powoli obrócą się w pył... Staszek
milczał, ale byłem gotów się założyć, że myśli o tym samym. Wróciliśmy na kwaterę bardzo przybici. - Szkoda chłopa - mruczał Staszek. - Szkoda - przyznałem. - Jednak nic na to nie poradzimy. Teraz posłuchaj uważnie. Jeśli nie chcemy do niego dołączyć, musimy w miarę możliwości odkazić łódkę. - Co masz na myśli? - Wszy i inne takie. Piły jego krew, lepiej, żeby się na nas nie przeniosło. - Niech to diabli... Sądzisz, że gruźlica może w ten sposób... - Nie wiem. Słyszałem coś, że bakterie mogą pozostać na tkaninach i że ludzie zarażali się, na przykład nocując chorych w swoich łóżkach, ale ile w tym prawdy, a ile legend? W każdym razie lepiej niczego nie zaniedbać. Starannie wygarnąłem wszystko z części zajmowanej przez zmarłego. Robactwa było całkiem sporo. - Zagotuj wodę - poleciłem Staszkowi. - W jego kociołku? - A mamy inny? Niech się gotuje z piętnaście minut. Chcę pozalewać wszystkie szpary ukropem. Może choć część bakterii od tego zdechnie, bo robale na pewno... - Gdyby mieć trochę fosforu, można by pomyśleć o aerozolu przeciw owadom. - A skąd weźmiesz fosfor? - zirytowałem się. - Pojęcia nie mam. - Wzruszył ramionami. - Z drasek pudełek od zapałek kiedyś uzyskiwałem... Swoją drogą, zapałki też by się przydały. Wiesz, jaką kasę byśmy na tym zrobili? Obok ogniska zacząłem gromadzić stos rzeczy do spalenia. Siennik, słomiana mata dzieląca pomieszczenia... Wywaliłem ubrania z worka. Niczego sobie spodnie, straszliwie znoszone buty. Dwie koszule z niedopranymi plamami, onuce, zupełnie przyzwoity sukienny płaszcz... - Gdybyśmy mieli duży kocioł, moglibyśmy spróbować wygotować - westchnąłem. A tak kicha. - Za duże ryzyko? - Za duże. To gruźlica... Wymierały na to całe wsie. - Gdyby dwa tygodnie temu ktoś mi zasugerował, żebym nosił koszulę po nieboszczyku, tobym się w głowę popukał, a teraz... Cholera. Przycisnęła człowieka trochę nędza i zaraz pozbywa się burżuazyjnych przyzwyczajeń.
Z ogromnym żalem rzuciłem na pastwę ognia worek z sucharami. Ten chleb mógłby się bardzo przydać w zimie, niestety, wisiał w części Feliksa. Na dnie worka znalazłem drewniane pudełko. Wysunąłem wieczko. Kilka skórzanych mieszków. Z pierwszego wyjąłem znajomy już zegarek słoneczny. - Tego chyba nie będziemy palić? - zaniepokoił się Staszek. - Lepiej... - To metal. Kiepska pożywka dla bakterii. Myślę, że wystarczy wymoczyć we wrzątku. - Tak jest, szefie! - Złapał za łańcuszek i zanurzył czasomierz w kociołku. Rozsupłałem drugi woreczek i wysypawszy jego zawartość na dłoń, dłuższą chwilę milczałem. - Co się stało? - Staszek, zaniepokojony ciszą, oderwał wzrok od powierzchni ukropu i spostrzegł wyraz mojej twarzy. - Chyba jednak dożyjemy wiosny. Może nawet nie schudniemy zanadto... westchnąłem. - To dukaty? - Popatrzył na siedem lśniących monet. - Cholera wie, raczej niemieckie guldeny. Nie mam pojęcia. Nigdy nie widziałem dukata... Ale to złoto. Tak czy inaczej, pewnie kupa kasy... - A gdybyśmy poszli do tego cholernego burdelu i dali katowej jeden z nich? - zapytał. - I zażyczyli sobie rudej dziewczyny nie po niedzieli, tylko natychmiast? I dołożyli drugiego pod warunkiem, że będzie jeszcze mało „zużyta”? Za taką masę sałaty babsko przywlecze nam ją do zgwałcenia, a my przyładujemy burdelmamie stołkiem w łeb i chodu. - A może iść do kata i dać mu wszystkie siedem, żeby ją nam sprzedał - mruknąłem. Wtedy nie będą nas ścigać. Ano zobaczmy, jakie jeszcze niespodzianki nas czekają. Rozsupłałem trzecie zawiniątko. W kawałek skóry owinięto małe cążki, dłutka, przecinaki, piłkę podobną do laubzegi, ślusarskie pilniczki, malutki młoteczek. Metal pokryty był drobnymi czarnymi plamkami, widać od bardzo dawna ich nie używano. - To do grawerowania - rozpoznał Staszek. - Jego narzędzia... Może trzeba było włożyć mu do grobu... - Chyba tak - odparłem. - Choć niewykluczone, że jakoś nam posłużą. A Feliksowi, no cóż, już niepotrzebne... - Głupio tak grabić majątek umarłego - chłopakowi głos trochę drżał - jednak z drugiej strony...
- Nie mamy wyjścia. Nie robimy tego z żądzy zysku, tylko po to, aby przeżyć powiedziałem cicho. - Gdy dotrzemy gdzieś, gdzie istnieje jeszcze katolicyzm, zamówimy mszę za spokój jego duszy. Staszek siadł przed wejściem do naszej kryjówki i w milczeniu patrzył w płomień, coś rozważając. Uśmiechał się przy tym do siebie. - Nad czym tak dumasz? - zapytałem. - Wiesz, kombinuję właśnie, jak by tu zainwestować mądrze te parę groszy, które mamy. - I do jakich wniosków dochodzisz? Masz jakiś nowy pomysł? - Nawet dwa. Oba, niestety, dość trudne w realizacji. Tu często pada deszcz. - No tak - przyznałem. - Popatrz, parasole znane są od dawien dawna, jeden znaleziono nawet w grobowcu Tutanchamona. To znaczy nie tak dokładnie parasol, tylko daszek chroniący przed słońcem, ale idea była identyczna: materiał na rozkładanym szkielecie. - Nie widziałem tu niczego podobnego. - Właśnie. A ja kiedyś rozbierałem parasol i wiem, jak działa. Wprawdzie rozbierałem go, żeby odzyskać sprężynę, ale... - Rozumiem. - No. I właśnie taki jest mój szczwany plan. Zrobimy parasol. To znaczy oczywiście nie jeden parasol, tylko uruchomimy wielką produkcję parasoli. Manufakturę... Zasypiemy rynek i będziemy bogaci. - Tia - mruknąłem. - Zdecydowałbyś się na coś. Przedtem swetry, teraz parasole... Widzę dwie wady tego pomysłu. - Mów. - Porządny parasol musi mieć twardy szkielet. Umiesz wywalcować stalowe blaszki na tyle mocne, żeby całość trzymała się podczas wiatru, i na tyle cienkie, żeby szkielet ważył mniej niż dwa kilogramy? - Nie bardzo. Myślałem, szczerze mówiąc, o zastosowaniu twardego brązu na część mechaniczną i cienkich listewek bukowych. - Brąz też umiesz wytopić i odlać? - zapytałem sarkastycznie, lecz w duchu przyznałem, że nauczył się coraz lepiej odpierać moje argumenty. - Dobra - ciągnąłem przyjmijmy, że mamy opracowaną technikę produkcji. Załóżmy, że umiesz to zrobić, choć wątpię, żebyś od jednego rozebrania aż tak dobrze załapał, jak to działa. - Każdy głupi wie, jak się składa parasol.
- Kiedyś już myślałem nad budową lokomotywy - odgryzłem się. - Ty to masz łeb! - Wytrzeszczył oczy. - Lokomobila do pracy w tartakach. Niczym w czasach Połzunowa. - Kogo? - Zaczynałem mieć serdecznie dość szalonych i nierealnych pomysłów Staszka. - Tego Ruska, co zrobił pierwszą u nich maszynę parową. To ma sens. Można i parowiec zbudować! Trzeba tylko stali na kocioł i rur na płomienice... - Rozbierałeś lokomotywę? - przerwałem. - Nie. Ale widziałem na obrazku, co jest w środku. - To znaczy, że znasz ogólną ideę. Dziewiętnastowieczni inżynierowie pracowali całymi latami nad skorelowaniem wielkości kotłów, przepustnic, tłoków, korbowodów i tak dalej! - To znaczy? - Ano to, młotku, że może zbudujesz sobie maszynę. Może nawet będzie działać. Ale siły będzie miała tyle co pierdnięcie. Nie znasz pewnie nawet cyklu Carnota. - Coś wspominali na fizyce. Nie bardzo pamiętam, ale spróbuję. Parowiec... Na Spitzbergenie są złoża węgla, można będzie... - Nie jesteś inżynierem! - ryknąłem. - Watt zbudował swoją lokomotywkę w końcu XVIII wieku. Przez cały wiek XIX setki ludzi mordowały się, zanim to się do czegoś nadawało! Policz, ile lat minęło od pierwszej lokomotywki do budowy pierwszych linii przez Europę! - Dobra. Wracamy do parasoli. - Spojrzał na mnie z niechęcią. - Tu model mogę zrobić z przyciętych patyczków. Mogę wykonać nawet kilkadziesiąt, zanim wdrożymy je do produkcji. - Był uparty. - Zarobimy na parasolach, potem na swetrach, zainwestujemy w budowę lokomotywy. - Hmm... - Miałeś jeszcze drugą wątpliwość? - Taaa... - No wykrztuś to wreszcie. - Posłuchaj. Twoje pomysły są niebezpieczne. Co tam jeszcze kombinujesz? - Kalosze. Tylko to by wymagało sprowadzenia z Brazylii naturalnego kauczuku. Nie umiem zrobić sztucznego. Po kauczuk możemy popłynąć, gdy nasze parowce uzyskają moc wystarczającą do pokonania Atlantyku. Plastik też by się cholernie przydał.
- Jeszcze plastik - prychnąłem. - To co? - zapytał zaczepnie. - Zrozum jedno. Już o tym gadaliśmy. Kilka takich wynalazków i po prostu zmienimy historię. Wojska szwedzkie pójdą na Polskę w gumofilcach, a potem zdobędą całą Europę. - A pies ją trącał! - Wzruszył ramionami. - Mam na myśli historię. Zamarłem, gapiąc się na niego. - Nie wybałuszaj tak oczu - parsknął. - Marku, zrozum, utknęliśmy tutaj. Wykonamy nasze zadanie i co dalej? Powrót do przyszłości? Wiesz przecież, że to niemożliwe. Technicznie od biedy by się dało, wyrwać scalaki, zakopać. W XXI wieku Skrat je wygrzebie... Jest tylko jeden problem. My nie mamy dokąd wrócić. Nasz świat rozprysł się jak bańka mydlana. Ot tak. - Strzelił palcami. - My już tu zostaniemy. To jest teraz nasz świat, nasza rzeczywistość. Nasza teraźniejszość i nasza przyszłość, jeśli przeżyjemy. Milczałem. Wcześniej nie dopuszczałem do siebie tej myśli. Spychałem ją głęboko w podświadomość. Ale cóż... Mówił prawdę. Nie wrócimy. Nie mamy dokąd wrócić. Nie mamy po co wracać. Tu... od biedy da się żyć. W syfie, w brudzie, żrąc byle co i mieszkając niemal pod mostem. A tam? Z naszej planety pozostanie albo martwy, wypalony glob pozbawiony większej części atmosfery, albo pas planetoid między Wenus a Marsem... - Jesteśmy w kiepskiej sytuacji - powiedział Staszek. - Z ogromnej wiedzy naszej epoki pamiętamy tylko nieliczne okruchy. Ale nawet te okruchy mogą być na wagę brylantów. Miał rację. Przypomniałem sobie pierwszy dzień pobytu w Nidaros. Co zrobiłem? Siedziałem, licząc kosze z rybami. I notowałem to metodą, która dla mnie była oczywista, a dla tutejszego zawodowego rachmistrza odkrywcza i nowatorska... - Tylko czy mamy do tego moralne prawo? - zadumałem się. - To znaczy? Zmienimy to zmienimy. Tego nie ma. Jeśli będą parasole i kalosze, zmienimy na lepsze. O, mając kauczuk, możemy zrobić dmuchane łódki i płaszcze przeciwdeszczowe. I opony. - A ludzie? Niektórzy się nie urodzą, życie innych upłynie inaczej... - Myślę, że wszystkie dusze, losy, czy jak to zwać, zostały zapisane przez Boga. My stworzymy po prostu drugą wersję. Najwyżej zostaniemy z tego po śmierci rozliczeni... Może i miał rację... A może nie. Sprowadzając sprawę, jak on, do kwestii teologicznych, można było też uznać, że nasza sytuacja to próba - ulegniemy pokusie czy nie...
- O! - Uniósł wzrok gdzieś ponad moim ramieniem. - Dzień dobry, pani dobrodziejko. - Wstał i ukłonił się dwornie. Pani Ilsa. Stała nad nami i milcząc, patrzyła na ubrania Feliksa właśnie zamieniające się w popiół. - Spaliliście to? - zdumiała się. W jej głosie wyraźnie dźwięczała nagana. - Tak - potwierdziłem. Na wszelki wypadek zachowałem pozorną obojętność, jakbym zrobił rzecz zupełnie naturalną i oczywistą. - Niedobrze. - Pokręciła głową. - Myślałam, że coś wam z tego pozwolę wybrać, a reszta będzie dla biednych. - Był chory - powiedziałem. - Na tkaninach mogą pozostać... - urwałem w pół zdania. O rany, jak tej ciemnej kobiecie wytłumaczyć ideę istnienia bakterii? - ...ziarna choroby - dokończył za mnie Staszek. - Widzę, młodzieńcze, że czytałeś z Biblii przynajmniej Księgę Kapłańską. Uśmiechnęła się ironicznie. - Żydzi istotnie twierdzili, iż trąd może się przenosić poprzez skóry i tkaniny. Ale kto w dzisiejszych czasach wierzy w takie bzdury? - Takie są zwyczaje naszego kraju - odparowałem. - Tak stanowią nasze prawa. Dobytek zmarłego na suchoty zawsze oddajemy płomieniom. - Musicie być więc bardzo bogaci. - Znowu wygięła wargi w pogardliwym uśmiechu. - Albo bardzo głupi i rozrzutni. Zważywszy, jak żyjecie, podejrzewam to drugie. Postępując tak nierozważnie i niegospodarnie, nigdy nie wyrwiecie się z nędzy. Milczała, patrząc na góry. Zimny wiatr szarpał kosmyki jej włosów wymykające się spod chusty. - Na waszym miejscu opuściłabym miasto. Teraz jest jeszcze okazja. Niebawem ostatnie statki odpłyną na południe. Odwróciła się na pięcie i odeszła. - Co za wkurzający babsztyl - mruknął Staszek, gdy kroki ucichły. - Produkt innej epoki, innego stylu wychowania - powiedziałem. - Skrzętna gospodyni, która niczego nie wyrzuca, której wszystko może się przydać. To w naszych czasach wywalano wszystko na śmieci, oni inaczej do tego podchodzą. - Nie wszyscy - westchnął. - U nas też było na pęczki takich, co ściągali ze śmietnika różne graty do domu... - Ale w ich przypadku to był najczęściej efekt choroby psychicznej.
- A ta jest zdrowa, za to skąpa do przesady. - Nawet nie. Gdyby faktycznie miała węża w kieszeni, kazałaby nam zapłacić za to, co puściliśmy z dymem. - Zostało jeszcze to. - Wyciągnął spod łódki faskę z psim smalcem. - Wywalić to w diabły? - Sam nie wiem - westchnąłem. - Obrzydzenie bierze. Niby pies też stworzenie boże i jako taki może zostać spożyty silił się na dowcip. - Ale rzygać mi się chce na samą myśl. - Zostaw to - powiedziałem. - Wprawdzie mnie też obrzydzenie bierze, ale cholera wie. Jeśli nas naprawdę głód przyciśnie... Zresztą do smarowania butów też może się przydać. Wzdrygnął się. Słońce zachodziło, od morza wiał lodowaty wiatr. Jesień. A potem przyjdzie zima. Musimy wyrwać się z tej przeklętej pułapki. Musimy ruszać na południe, tam będzie cieplej, a żywność powinna być dużo tańsza... Ale najpierw trzeba odszukać i uwolnić Helę. Położyliśmy się na naszych posłaniach. Staszek zasnął chyba natychmiast, a ja leżałem długo w noc, słuchając wycia wiatru i myśląc intensywnie. Aż wymyśliłem. Hela ocknęła się, słysząc szmer rozmowy. Od razu poznała ten głos. Dziwny, miękki, jakby kobiecy, choć bardziej pasowało do niego słowo „zniewieściały”, lub należący do eunucha. Drugim rozmówcą był kat. Teraz to on mówił. - Nie mnie, bracie, kwestionować twoje rozkazy i twoje metody działania. Jednak pozwolę sobie zauważyć, że popełniłeś fatalny błąd. - Błąd? Jaki błąd? Ja nie popełniam błędów! - parsknął. - Wtedy w Horg. - Mów jaśniej - rozkazał. - Doniesiono nam, że gdzieś w lesie odbyła się msza. Przybyliśmy nocą co koń wyskoczy. Rankiem zdobyliśmy schronienie tego katolickiego psa i jego towarzyszy. Wzięliśmy żywcem trójkę obcych. - I co z tego? - Mężczyzn, w tym księdza, skazałeś na śmierć, ja ten wyrok wykonałem. - I sądzisz, że to był błąd? - Tak. Należało ich przypędzić w kajdanach tu, do Trondheim. Wpakować do piwniczki pod pałacem biskupim, tam gdzie z takim oddaniem od miesięcy kompletuję narzędzia. Potem należało poddać ich metodom poszukiwania prawdy i skruchy...
- W czasie egzekucji nacierpieli się wystarczająco. - Tak, ale zabrali ze sobą do grobu wiedzę. - Co konkretnie masz na myśli? - zirytował się namiestnik. - Prawa wydane przez króla nakazują stracić każdego katolickiego duchownego przybywającego do Norwegii. - Nie mnie kwestionować słowo władcy, jednak uważam, że mogliśmy z tym poczekać. - Pismo mówi jasno. Zgładzić należy go w miejscu, gdzie został schwytany. Egzekucja winna odbyć się niezwłocznie i publicznie, tak aby wzbudzić powszechny szacunek dla twardości oraz bezwzględności władzy. Tak zrobiliśmy. A ty mówisz, że popełniliśmy błąd? - Owszem. - Dlaczego? Wyjaśnij mi, proszę, jak niby złamanie rozkazu władcy miałoby przynieść nam szkodę? - Co wiemy? Tu, w Trøndelag, na terenach podległych twej władzy, działa tajny związek papistów. Ustaliliśmy, że zwą się Bractwem Świętego Olafa. Jak do tej pory udało nam się dopaść czterech z nich. Zabijając księdza Jona, straciliśmy szansę odnalezienia reszty. - Tak? - Przybył tu z konkretnymi instrukcjami. Nie przyjechał jak misjonarz między dzikich. Wiedział, do kogo można się zwrócić, kto udzieli mu pomocy, jak odszukać swoich braci w wierze. Wiedział, kto zwoła ich na nocną mszę. - Myślisz, bracie, że gdybyśmy go odpowiednio przycisnęli, wzięli na męki i... - Podałby nazwiska. - W Horg jakoś nie podał, choć szarpałeś go rozpalonymi szczypcami za żebra. - Jak ktoś twardy, to i pół dnia męczarni wytrzyma. Ale tylko nielicznym dana siła, by milczeć przez dni następne. Kto wie, może nawet kilkunastu by wydał. Oni na torturach zdradziliby kolejnych. Wycięlibyśmy tę bandę równo z ziemią. Za szybko z nim skończyliśmy. Można było też zrobić to jeszcze inaczej. Posłać paru naszych ludzi, by wyśledzili, gdzie zbierają się papiści. A potem dopaść ich nocą na gorącym uczynku. I powiesić na przykład trzydziestu, czterdziestu katolików za jednym zamachem. Ozdobić ich ścierwami drzewa wzdłuż traktu do Trondheim. Aby każdy chłopina wędrujący do miasta lub wracający do domu uczył się, czym grozi łamanie praw. - Masz rację. Tak właśnie zrobimy następnym razem - w głosie lensmanna zabrzmiało ohydne zadowolenie.
- I jeszcze jedno. Pomyśl, ksiądz, którego spaliłem, który to kolejny? - Trzeci w ciągu dwu lat. - Trzeci, o którym nam doniesiono. Nie możemy zakładać, że schwytaliśmy wszystkich. Kilku może wędrować po wsiach nawet w tej chwili. - Moja siatka konfidentów jest szczelna. Mam ich we wszystkich wsiach i miasteczkach. Kilku jako kupcy przemierza prowincję, pilnie nadstawiając uszu. Nic się przede mną nie ukryje. - Gdyby sieć rzeczywiście była tak szczelna, nie mielibyśmy problemów z bandami rabusiów i buntowników grasującymi na gościńcach. Gdyby była tak doskonała, wiedzielibyśmy, kto zaopatruje ich w broń i żywność. - Hmm... - Nie wiemy, czy niektórzy spośród nich nie przeszli na drugą stronę, czy nie dostarczają ci, bracie, informacji, które chcesz usłyszeć. To Norwegowie. Ten naród ma nienawiść do Danii we krwi. I do luteranizmu. Starsi pamiętają czasy, kiedy robili tu, co chcieli, i kiedy byli papistami. - Hmm... - lensmann znowu chrząknął. - Zabijając księdza, straciliśmy jeszcze jedną okazję. - Jaką? - zapytał zniecierpliwionym tonem. - Zwróć uwagę, że kolejni jemu podobni docierają tu regularnie. Na miejsce każdego schwytanego niebawem przybywa kolejny. To oznacza, że bractwo nie jest naszym lokalnym problemem. Gdzieś tam na południu, może w Szwecji, może gdzieś dalej, istnieje siła, która nim steruje. Ktoś bogaty i żywo zainteresowany sprawą. Ktoś, kto opłaca naukę w seminariach następnym misjonarzom. Ktoś, kto jest na bieżąco informowany, że ich łapiemy, i kto wie, kiedy należy posłać kolejnego. Bractwo bez pomocy z zewnątrz nie byłoby w stanie przetrwać. Otto milczał dłuższą chwilę. - Wszyscy do tej pory schwytani głosili Słowo Boże po norwesku. Wszyscy znali też duński - ciągnął kat. - To oznacza, że albo pochodzą z tych stron, albo są starannie przygotowywani do misji. - Z tych stron. Sądzisz, że Jon był... - Prawdopodobnie Norwegiem z Trøndelag. Mówił podobnie jak twoi poddani. Ten sam rytm słów, ten sam akcent. Kilka lat temu bractwo wysłało go do jakiegoś katolickiego kraju, tam ukończył seminarium i wrócił. Te wszystkie przypuszczenia moglibyśmy potwierdzić, gdybyś powściągnął czasem swoją namiętność do zadawania śmierci.
- Lubię zabijać wrogów korony. Ale może i masz rację. Następnego, którego schwytamy, poddamy przed śmiercią odpowiednio okrutnym torturom. Zobaczymy, czego zdołasz dokazać swoją sztuką. - Z pewnością nie zawiedziesz się, bracie. Poszukiwanie prawdy i skruchy to dewiza mojego cechu. - Dziewczyna, która mu towarzyszyła... - mruknął Otto. - Żyje jeszcze? - Tak. - Myślę, że moje zaniedbanie da się jeszcze naprawić. - Namiestnik przespacerował się parę kroków i zawrócił. - Jeśli mu towarzyszyła, to przypuszczam, że też nie jest byle kim. Może posiadać wiedzę, której poszukiwania zaniedbaliśmy. A zatem niewykluczone, iż warto dziewczynę trochę przycisnąć... - Sądzisz, że wtajemniczono ją, kobietę, w szczegóły? - zadumał się kat. - Przypuszczam, że tak. Kto wie, może to nawet katolicka zakonnica podróżująca w przebraniu? No wiecie, taka, która składa śluby czystości i tak dalej. - Śluby czystości? No to wpadła - zarechotał oprawca. - W każdym razie nie zdołała ich dochować. - Domyślam się, stary capie... Tak czy siak, warto by wziąć ją na męki. Trochę przydusić, poprzypalać, zresztą sam wiesz, co masz robić. - Wiem. Z drugiej strony szkoda kaleczyć tak delikatną skórę. Miałem dla niej przewidziane inne zadania. Ciekawsze, a także dużo weselsze i przyjemniejsze. - Policz, ile byś na niej zarobił. Wypłacę ci połowę. Zresztą kto każe ją kaleczyć? Myślę, że znasz metody wydobycia prawdy niezostawiające śladów na ciele. - Znam... - Przyjemne z pożytecznym. I prawdę poznamy, i zysków nie stracisz, a i ja nie będę musiał do szkatuły sięgać. - Niech będzie i tak. Hela poczuła, że brakuje jej powietrza. Żelazne palce strachu chwyciły ją za gardło. - Jest jeszcze jeden problem - mruknął Otto. - Peter Hansavritson. - Co z nim? - Gadają, że znowu wybiera się w te strony. Część kupców naszykowała dla niego towar, inni zaciągają kredyty, jakby spodziewali się niebawem dostać zapłatę, Karl przyjmuje zapisy na wina reńskie, a to oznacza, że spodziewają się dostawy. Widziano „Srebrną Łanię” na Sundzie. Kupiec przedarł się, biorąc urzędników celnych jako zakładników. Ta kropla przepełniła czarę. Na dniach powinny być rozkazy królewskie...
- Przybycie kupca to dość naturalna kolej rzeczy, nawet w porcie leżącym tak daleko od szlaków handlowych - burknął mistrz małodobry. - Należy do Hanzy, więc ma zagraniczny towar i ciągle jeszcze, przynajmniej formalnie, jest obywatelem naszego miasta... Składając jedno z drugim, mamy człowieka, który jako jeden z bardzo nielicznych ma prawo handlować na południe i na północ od Bergen. Ale przedarcie się przez cieśninę to już jawny bunt. Dania nie będzie tego tolerować. Czy rozkazy króla mówią o tym, by go zatrzymać i zgładzić? - W tym problem, że nie wiem. Kancelaria jeszcze ich nie przesłała. Pewnie kurierzy są dopiero w drodze. Za dwie, trzy niedziele je dostaniemy. - Czyli do tego czasu... - Nie mamy podstaw, by go capnąć. Żadnych. A szkoda. Mam swoje podejrzenia. Jego dziad po wygnaniu biskupa Engelbrektssona straszliwie nam tu przeszkadzał. Z tym nazwiskiem związane są same początki Bractwa Świętego Olafa. - Sądzisz, że to on za tym wszystkim stoi? - Postarałem się zebrać trochę informacji o tym człowieku. Warto by potwierdzić ich autentyczność. Kiedy już będzie siedział w piwniczce, postarasz się, bracie, olśnić go swym kunsztem. Kto wie, może dzięki temu nadrobimy moje zaniedbanie. - Mówiłeś, że do czasu dotarcia nakazu nie możemy Hansavritsona wtrącić do lochu. Rada miejska to ciągle znacząca siła. Staną za nim murem, wszak jadą na jednym wózku. A masa ludzi dobrze sobie żyje, robiąc z kupcem interesy. Musielibyśmy mieć naprawdę mocne dowody jego winy. - Myślę, że nie od rzeczy będzie przygotować maluśką pułapkę. Tak jak wtedy z Islandczykiem. Wystarczy, że przeleje krew na ulicy, i powód będzie. A gdy już raz znajdzie się pod kluczem, postaramy się, by światło słoneczne zobaczył, dopiero stojąc na szafocie. - Jak sobie życzysz. Głosy ścichły, widocznie obaj mężczyźni wstali z ławki i oddalali się. Hela z wściekłością szarpnęła łańcuchem. Ci dwaj planowali sprowadzić na kogoś biedę. A ona była kompletnie bezradna. Świadomość własnej bezsilności dokuczała najbardziej. Nie wyrwie się, nie zdoła ostrzec nieznajomego, że szykują na niego pułapkę. Spróbowała wsłuchać się w swoje myśli, chciała odnaleźć tę drugą, zapytać o radę. Ale umysł Heli pozostał czysty i pusty, jakby nigdy nikogo tam nie było... Szedłem przez wielki supermarket, pchając metalowy wózek na zakupy. Wokół mnie piętrzyły się półki zawalone towarem. Rozglądałem się coraz bardziej przerażony i
zdeprymowany. To nie były towary z XXI wieku. Oznakowane zostały metkami znanych mi firm, ale reszta należała do mojej teraźniejszości. Omszałe garnce miodu, stosy suszonych krup jęczmiennych, gliniane garnki, miedziane kociołki, płaszcze... Na stojaku wisiały miecze, wyglądały na aluminiowe, pewnie jakaś tandeta z promocji. Skóry z reniferów i innych zwierzaków, w dziale mięsnym nierozpoznawalne gnaty... Teraz dopiero spostrzegłem, że cała hala oświetlona jest świecami... Ocknąłem się. Ciemność, świst wiatru. Słaba woń dziegciu, smoły i starego drewna. Odchyliłem ostrożnie skórę i popatrzyłem w ciemność. Było przerażająco zimno. Norwegia, jesień, noc... Opadłem na swój barłóg. Trzęsło mną. Chyba się podziębiłem. Do świtu jeszcze dużo czasu. Staszek spał. Słuchałem jego równego, spokojnego oddechu. Nie mogłem zasnąć. Jutro czeka nas walka. Być może najcięższa w moim dotychczasowym życiu. Może nawet obaj zginiemy. Łasica nakazała nam uwolnić Helę. Ale przecież i bez tego, gdybym tylko wiedział, że żyje, ruszyłbym ją odbić. Ruszyłbym nawet, mając świadomość, że nie wyjdę z tej awantury żywy. Nie umiem inaczej. Nieważne, czy to geny, wychowanie czy wpływ nieodpowiednich lektur czytanych w dzieciństwie. Po prostu nie potrafię zostawić dziewczyny w rękach tych ścierw. Nie jest moją krewną, cała nasza znajomość to raptem dwa dni. Kilka głupich i niepotrzebnych sporów, parę rozmów. Przypomniałem sobie czytane przed laty opowiadanie, gdzie komandosowi wszczepiono w mózg uczucie miłości do kobiety, którą miał się zaopiekować na obcej i niegościnnej planecie. Dzięki temu miał dokładniej wykonywać swe zadanie. Czy Skrat i Ina zrobili ze mną to samo? Nie... Nie czułem do Heli nic. Tylko pewną naturalną chęć opieki nad kimś zagubionym w obcym i groźnym świecie. Ta cholerna lojalność sprawiająca, że już kilkakrotnie leciałem jak ćma w płomień, była we mnie już wcześniej. I niejeden raz opaliłem sobie skrzydła. Od czego to zależy? - zadumałem się. Skąd we mnie tak niemodne i niepasujące do XXI wieku nawyki? Honor, świadomość dokonań rodu, obowiązki, które narzuca pochodzenie? Przecież nawet nie jestem szlachcicem i nikt z moich przodków nie był. Mimo to jestem taki jak Hela. Oboje jesteśmy strażnikami zapomnianych praw... Gdzieś daleko rozległ się dzwon na kościelnej wieży... Hela uchyliła oczu. Niedziela? Ile dni jest uwięziona? Dawno straciła rachubę. Chyba około dziesięciu. Z trudem usiadła,
opierając się o ścianę. Znowu czuła cień cudzych myśli. Demon w jej głowie czuwał gdzieś z boku. Westchnęła ciężko. Podciągnęła okaleczoną nogę. Rana częściowo się zabliźniła, ale nadal bolała. Spróbowała zgiąć kolano. Mięśnie jej słuchały, jednak bez współpracy ścięgna brakowało im siły. Może stać. Może z truciem zrobić krok do przodu, lecz o szybkim marszu może zapomnieć. Przy gwałtowniejszym ruchu rana pewnie się otworzy. To beznadziejne. Już nie zdoła uciec. Myśl o jakimkolwiek buncie prawie do końca opuściła Helenę. W pierwszym życiu strzaskano jej nogę i została zgwałcona. Skrat uratował ją w ostatniej chwili przed śmiercią w płomieniach. W drugim życiu znowu zgwałcona i okulawiona, planują ją wsadzić do burdelu, pewnie na koniec też zabiją... Taki los widać jest jej zapisany. Urodziła się pod złą gwiazdą. Tak po prostu będzie i niezależnie od wszystkiego już tego nie zmieni. Czarna melancholia obezwładniała, odbierała siły... Może chociaż dziś nie będą bili? Poczuła naganę, dziwnie pełne niechęci, a może i pogardy spojrzenie kogoś, kto stanowił teraz część tej samej jaźni... Tamta dziewczyna żyjąca kilka dekad później nie podzielała jej myśli. - Gdybyś przeżyła to co ja... - warknęła Hela. Zamiast odpowiedzi napłynęły obrazy. Ciasne zaułki wypełnione tłumami biednie odzianych ludzi. Wszyscy nosili na rękawach opaski z błękitną gwiazdą Dawida. Potwornie wychudzone dzieci siedzące na skraju chodnika. Trup mężczyzny leżący w bramie, nakryty tylko gazetą... Inny wyciąga patykowate golenie w poprzek trotuaru, ludzie przechodzą nad nim obojętnie, jakby przywykli do codziennego widoku śmierci. Scena odpłynęła równie szybko, jak się pojawiła. - A zatem ty miałaś gorzej... - szepnęła Hela, nie wiedząc nawet, czy tamta ją słyszy. I zniosłaś to, nie poddałaś się. Napłynął kolejny obraz. Plac, po jego drugiej stronie płonące domy. Dwaj żołdacy kucają na schodach, strzelając zza gzymsu balustrady z dziwnego samopału opartego na dwu nóżkach. Widzi ich z góry, z okna trzeciego albo czwartego piętra. Na parapecie leży bryła gruzu. Osiem, może dziesięć cegieł sklejonych razem zaprawą. Ręce dźwigają z trudem zaimprowizowany pocisk. Ciska nim, wkładając całą siłę. Z dołu dobiega trzask miażdżonych kości albo i pękającego czerepu, jęk oraz zduszony charkot, gdy płuca po raz ostatni napełniają się powietrzem. Karabin milknie. Gdzieś we wnętrzu domu rozlega się łomot kroków na schodach. Drugi żołdak ocalał, pędzi teraz z pistoletem w dłoni. Nieznajoma staje za drzwiami, tak by otwierające się
skrzydło zasłoniło ją na chwilę. Zza paska wyciąga długi, zardzewiały, czworograniasty bagnet. Upija się własną nienawiścią i radością, którą niesie zemsta. Upaja się świadomością, że zaraz wbije ostrze w bebechy wroga. Unicestwi łajdaka, by więcej nie wziął pistoletu do ręki. By wreszcie przestał zabijać ludzi. Kroki za ścianą. Klamka opada naciśnięta dłonią... Drzwi skrzypnęły. Hela znów jest w ciemnej komórce, nieznajoma zniknęła. Kat. Tym razem nie przyniósł bata. Ubrał się też jakby inaczej, odświętnie. Kucnął obok posłania i ująwszy dziewczynę pod brodę, spojrzał jej w oczy. Hela umiała grać, umiała ukryć swoje myśli. Patrzyła na oprawce wzrokiem zmęczonej, zahukanej wiejskiej dziewuchy. - O, widzę pewne zmiany na lepsze - stwierdził życzliwie. - Trochę bólu, pusty żołądek i durne myśli wywietrzały z główki. Ale pozytywny efekt trzeba utrwalić... Odczepił łańcuch i ponaglił Helenę gestem. Szła za nim posłusznie, kulejąc i przytrzymując się ściany. Ech, gdyby teraz mieć bagnet... Uderzyć raz a dobrze. Kat ma plecy szerokie jak szafa. Można pchnąć pod łopatkę, w serce. Można uderzyć po kozacku, w kręgosłup. Można dziabnąć w nerkę, to by było najlepsze. Godzinę by bydlak umierał. Żeby tylko mieć czym. A może udałoby się zdobyć gdzieś długi żelazny gwóźdź? W kilka godzin zeszlifuje go o kamień, naostrzy... Wkroczyli do warsztatu. W kącie stała pionowa skrzynia w kształcie człowieka. - Dziewica norymberska - pochwalił się oprawca. - W niemieckich krainach popularna wielce. Moje dzieło. Wymaga jeszcze wykończenia, muszę osadzić wewnątrz ostrza i kołki. A na razie, moja mała suczko, ciasne i ciemne pomieszczenie w sam raz się nada, byś mogła zażyć trochę spokoju i bezruchu studzącego humory, a także oczyszczającego krew z żółci. Jednym ruchem zdjął jej giezło. Stała przed nim naga, lecz nie czuła już dawnego oburzenia i zażenowania faktem, że na nią patrzy. Niech się cieszy. Jeszcze tego nie wie, ale zapłaci za ten widok życiem. Kat uśmiechnął się lekko, ocierając wierzchem dłoni jej piersi. To też przyjęła z pozoru obojętnie. Najważniejsze to panować nad sobą. Uśpić czujność tej bestii. Wyjął kubek i nalał Heli jakiegoś brązowego płynu z flaszki stojącej w kącie. - Wypij - rozkazał, a widząc, że się ociąga, ścisnął dziewczynie szczękę i przemocą wlał płyn do gardła. Krztusiła się, kaszlała, w końcu zmusił ją do przełknięcia wszystkiego. - No, właź do środka - powiedział zaskakująco łagodnie. - Teraz muszę iść, ale wieczorkiem sobie dogodzimy... Pora podszkolić cię nieco w sztuce miłosnej, żebyś nie przyniosła nam wstydu.
Weszła posłusznie do skrzyni. Drzwiczki zatrzasnęły się za nią i zapadła ciemność. Znowu czuła naganę płynącą z głębi głowy, jednak starała się ignorować myśli podrywające umysł do buntu. Czuła, jak wszystko jej obojętnieje. Walka skazana na niepowodzenie jest szkodliwa. Silniejszy podporządkowuje sobie słabszego, pan ma prawo używać swojej niewolnicy, jeśli mu przyjdzie ochota... Nagle straciła całą pewność siebie, która do tej pory pozwalała jej zachować dumę. Pogrążała się w otchłań czarnej melancholii. Czuła w żołądku świństwo, którym została napojona. Smak w gardle był jakby znajomy. Makowiny? Zrozumiała. Zadał jej laudanum lub podobnego narkotyku. To dlatego się załamała. To dlatego poczuła, że jest jej wszystko jedno. Nie! Otrząsnęła się. Zniewolił ją? Do czasu! Jeszcze wybije godzina. A na razie... Do wieczora tu nie zajrzy? Może to jest okazja? Jest naga i uwięziona. I co z tego? Po pierwsze, trzeba wydostać się z pułapki. Po drugie, skoro uwięziono Helę w warsztacie, pewnie są tu jakieś narzędzia. Kat jest silny, ale jego pachołek dość ospały i leniwy. Jeśli zaskoczy go znienacka i przydzwoni młotkiem w czerep, to tamten ani zipnie. Ściągnie z niego ubranie i ucieknie. W warsztacie powinien być też mesel albo nawet kilka. Wybierze największy i jeśli trafi się okazja, wsadzi oprawcy do gardła. Podcięli jej ścięgno? Jakiś kij się znajdzie, trzeba sobie zrobić kulę albo przywiązać do nogi jak łubki, usztywniając staw. Kat miał konia, z pewnością trzyma go w którejś z szop. Gdy Marv i jego pryncypał będą martwi, może uda się osiodłać zwierzę. I kto ją wtedy złapie? W głowie jej się kręciło od narkotyku. Parsknęła jak źrebię. Ignorowała oszołomienie, odpychała je od siebie. Jej przodkowie walczyli we wszystkich wojnach trapiących Rzeczpospolitą. Żaden nigdy nie poddał się wrogowi. Może ją zabiją w czasie próby ucieczki, ale jeśli umrze, to umrze z honorem, jak przystało Polce, w bitwie. Obmacała wnętrze swojego więzienia. Deski. Dość chropowate, choć najwyraźniej kat zheblował zadziory. Zamyśliła się. Dziewica norymberska... Przymknęła oczy, przypominając sobie, co widziała, zanim oprawca wepchnął ją do środka. Deski. Niezbyt grube. W sumie to logiczne, jeśli w środku będą kolce, konstrukcja nie musi być specjalnie solidna. Uwięziony i tak się przecież nie wydostanie. A zatem jest realna szansa wyrwania się... Zaparła się mocno plecami i pchnęła dranice przed sobą. Zawiasy i skoble miały odrobinę luzu, ale klapa ani drgnęła. Hela spróbowała kolanem zdrowej nogi. Niestety, nie mogła obciążyć tej okaleczonej. Do licha! Uderzyła w dechy dłońmi. Za grube. A może... Przy każdym gwałtowniejszym ruchu czuła, jak „dziewica” lekko się chwieje. Rozhuśtać i przewrócić? Takie uderzenie powinno strzaskać skrzynię. Niedobrze, że siedzi w środku, ale na to nic nie poradzi. Do przodu? Lepiej nie. Skrzynia padnie na drzwiczki. Może zatem lepiej na bok? Potłucze się jak diabli, ale trudno. Nie ma wyjścia. Znowu poczuła cień obcej
myśli. Tamta obca istota najwyraźniej odczuwała satysfakcję, słuchając toku rozumowania Heleny. No to do dzieła. Uderzyła lewym barkiem, potem prawym. Na przemian, rytmicznie. Rytm jest ważniejszy niż siła uderzeń. Dużo ważniejszy... Jeśli go zgubi, nie zdoła rozhuśtać ciężkiej skrzyni. Jak zachować równe odstępy? Deklamując wiersz... Poszperała w pamięci w poszukiwaniu ulubionych utworów. „Maria” Malczewskiego? Niech będzie. - Ej! Ty na szybkim koniu - łup - gdzie pędzisz, kozacze? - łup - czy zaoczył zająca łup - co na stepie skacze? - łup - czy rozigrawszy myśli - łup - chcesz użyć swobody - łup - i z wiatrem ukraińskim - łup - puścić się w zawody? - łup. Skrzynia huśtała się coraz bardziej. Po kolejnych sześciu zwrotkach Heli udało się pokonać punkt równowagi i konstrukcja runęła z łoskotem na lewo. Dziewczyna uderzyła skronią o dechy. Zobaczyła przed oczyma rozbłysk, a potem wszystko pociemniało. Trzasku pękającego drewna już nie usłyszała.
Stałem na koronie zwalonego muru i patrzyłem na miasto. Z góry wyglądało ślicznie, jak slumsy Rio de Janeiro z lotu ptaka, ale mroźny wiatr od zatoki wydmuchał woń rynsztoków i dołów na odpadki. Z miejsca, w którym się znaleźliśmy, widać było małą wysepkę pośrodku fiordu, ozdobioną murami opactwa, oraz dalekie skaliste brzegi po drugiej stronie. - Pięknie tu - powiedziałem. - Jednak nie jest to miejsce, gdzie chciałbym spędzić resztę życia. - Ja też nie - zapewnił mnie Staszek. Na szarobłękitnej tafli morza zauważyłem kilka spłowiałych płóciennych żagli. Statki z suszoną rybą, olejem, skórami reniferów i innym dobrem odpływały na południe. Tylko jeden okręt szedł w stronę lądu. Spojrzałem w drugą stronę. Szczyty gór bielały pierwszym śniegiem. - Niebawem zima zejdzie i tu, do doliny - powiedział Staszek. - Może warto by odszukać Helę i wcześniej się stąd wynieść? - Też mi to chodzi po głowie. A teraz posłuchaj: uwolnimy ją dzisiaj. Oczywiście, jeśli dopisze nam szczęście. Nie do końca podoba mi się plan, który wymyśliłem nocą westchnąłem. - Niestety, nie mam lepszego... - W każdym razie nie spodziewają się nas, weźmiemy ich z zaskoczenia... A tak właściwie co wymyśliłeś? - zainteresował się.
- Dziś niedziela. Nasza operacja opiera się na szalenie kruchej przesłance, że kat uczęszcza do kościoła - wyjaśniłem. - Słyszałem, że w krajach katolickich wpuszczano oprawców tylko raz w roku, a i wtedy stali pod ścianą albo słuchali mszy przez specjalną dziurę w murze. - Skąd wiesz? - Program oglądałem w telewizji. Tylko że to dotyczyło średniowiecza, nie wiem, jak jest w tej epoce. Pora w drogę. - Niech zgadnę, do domu kata? - Tak. - Dlaczego sądzisz, że czas jest odpowiedni? - Zobacz. - Wskazałem pobliski kościół. - Pierwsi ludzie powoli schodzą się na nabożeństwo. W drogę. W katedrze uderzył dzwon. Ludzie szli ulicą większymi i mniejszymi grupkami. Byliśmy już niedaleko posesji małodobrego i byłem prawie pewien, że wszystko usra się przed czasem, gdy nagle ku swojej uldze spostrzegłem znajomą sylwetkę. - To oni. - Wskazałem ruchem brody. - Jesteś pewien? - Tak. Dobrze bydlaka zapamiętałem. Aż... za dobrze. Cofnęliśmy się w zaułek, żeby przypadkiem nas nie zauważyli. Przodem sunęło babsko z domu publicznego. Beżowa suknia wydęła się jak żagiel, upierścienione paluchy grubości serdelków kobieta splotła na obfitej piersi. Wzrok miała z przesadną nabożnością utkwiony w górze. Obok kroczył jej ponury małżonek. W Horg twarz zasłaniał maską, ale poznałem go po sylwetce. Takich barów atlety łatwo się nie zapomina. Za nimi szły dwie dziewczyny. Onofrie już spotkałem, druga była młodsza o kilka lat. - Zapamiętaj je - powiedziałem. - To chyba jego córki. To znaczy ta starsza na pewno. Gdybyśmy się jednak mieli decydować na porwanie... Może tę młodszą byłoby łatwiej. - Straszni z nas skur... ten tego - zaplątał się Staszek. - Z drugiej strony krzywdy im przecież nie zrobimy. - To na razie tylko hipotetyczna możliwość. Ale przygotowani być musimy. Pochód zamykał wyrostek o ponurym, zaciętym wyrazie twarzy oraz chuda dziewczyna o policzkach naznaczonych kaszką drobnych blizn, pewnie po ospie. - Służba albo ktoś taki - powiedział półgłosem Staszek. - Przy odrobinie szczęścia dom jest pusty.
- Nie byłbym aż takim optymistą, lecz jeśli trzeba, jestem gotów nawet zabijać, byle tylko uwolnić naszą towarzyszkę. Do roboty - poleciłem. - Zabijać... I to mówi człowiek, który bał się zmian historii. - Uśmiechnął się. Wzruszyłem ramionami. Ulica pustoszała. Zwracaliśmy na siebie uwagę, idąc pod prąd, ale nic na to nie mogliśmy poradzić. Wreszcie zatrzymaliśmy się przed znajomą bramą. Nacisnąłem klamkę. Zamknięte. Nawet w tej epoce zakluczano drzwi. - Wytrych? - Staszek podał mi pęk drutów, ale ja odruchowo sięgnąłem na gzymsik nad wejściem i zdjąwszy klucz, wsadziłem go w zamek. - O, cholera! - zdziwił się. - Inne czasy. Zresztą kiedy byłem mały, u dziadków na wsi też dokładnie tak samo zostawiali. Pchnąłem skrzydło i zanurkowawszy w bramę, zatrzasnąłem je za nami. Po lewej były drzwi prowadzące z pasażu do wnętrza domu. Te zamknięto na klucz, który zabrano ze sobą. Nie bawiłem się wytrychami, zależało mi na pośpiechu. Wsadziłem młotek murarski między deski a futrynę i pociągnąłem potężnie. Zamek przytwierdzono od środka. Oderwał się z jękiem. Poczułem uderzenie adrenaliny. W każdej chwili któreś z nich mogło wrócić do domu. W dodatku ktoś mógł nas nakryć. Wścibskie sąsiadki istniały chyba w każdej epoce... Choć przez okna zaciągnięte błonami lub szklone gomółkami wyjrzeć było trudniej niż w czasach szkła taflowego. - Pierwszy raz w życiu gdzieś się włamuję. - Ja też - mruknąłem. - Chyba nie spodoba mi się to zajęcie. - To dobrze... Masz kręgosłup moralny. W tym pomieszczeniu kat miał chyba salonik do przyjmowania interesantów. Pod oknem wychodzącym na ulicę stał stół, przy nim ława i dwa krzesła wyścielane tłoczoną skórą. Staszek wypatrzył solidną pałę stojącą pod ścianą. Kijaszek jak do gry w bejsbol. Zważył ją w ręce. - Głupio się czuję bez żadnego argumentu - powiedział jakby na usprawiedliwienie. Kiwnąłem niecierpliwie głową. Gdyby nas zaskoczyli, trzeba będzie walczyć. W tej sytuacji każda przewaga się przyda. - Bierz. Wnętrza były nisko sklepione, ciemne i duszne. W powietrzu śmierdziało dymem i stęchlizną. Podłogi polepiono gliną. Klepisko znaczyły plamy. Paskudne miejsce, choć gdyby porównać je z naszą łódką, mogłoby wydawać się pałacem... - Szukaj komórek albo zejścia do piwnicy - poleciłem. - Gdzieś ją muszą trzymać.
Pchnęliśmy kolejne drzwi. Sypialnia. Spory piec, łoże zawalone poduszkami... Jakieś kufry. Ani klapy do loszku, ani wejścia na strych. Wyszliśmy na podwórze. Na prawo od bramy też były pomieszczenia. Prowadziły do nich drzwi zaopatrzone w zasuwę z zatyczką. Wyrwałem ją. Wielki, włochaty pies wyskoczył na mnie niczym wystrzelony z procy. Zdołałem zasłonić się ręką, a ściślej rzecz biorąc, usiłowałem osłonić gardło, ale spóźniłem się o ułamek sekundy i uderzyłem psa w pysk, zmieniając nieznacznie trajektorię jego skoku. Padłem na ziemię, rąbnąłem plecami tak, że kamienica zadrżała. Błyskawicznie sięgnąłem do boku i wyciągnąłem kord z pochwy. W tym momencie usłyszałem głuchy odgłos uderzenia i bestia zwaliła się na mnie, na szczęście bezwładnie. Zepchnąłem ją i wstałem z pyłu. Staszek stał z głupim wyrazem twarzy, dzierżąc w dłoni swojego „bejsbola”. - Załatwiłem go? - westchnął. - Celowałem w łeb, ale uderzyłem w kręgosłup... - Chyba tak. Trudno, popłaczemy nad nim później... - uciąłem. - Musimy się spieszyć. Do tej pory sądziłem, że z tamtej strony domostwa mieszka kat, lecz jak się okazało, tam musiały być pokoje dla służby, a teraz dopiero znaleźliśmy mieszkanie mistrza. Kufry, szafa z pięknie rzeźbionymi drzwiami, sekretarzyk z rulonami pergaminu w przegródkach... Pokój do pracy? Rany, jakie tajemnice mogły kryć te dokumenty. Dwie pary drzwi prowadziły dalej. Od ulicy chyba sypialnia dziewcząt, dwa wąskie łóżka, kolejna szafa. Krzesła obite skórą. W kącie toaletka - lustro z polerowanej metalowej płyty, nad płaską miską zawieszony na łańcuchu pojemnik na wodę, kształtem trochę zbliżony do czajnika. Jeszcze jedna skrzynia. - Wejście na strych! - zawołał chłopak. To musiał być pokój katostwa. Szerokie łoże z baldachimem, stół, krzesła... Na podłodze niedźwiedzia skóra. Wąska drabina prowadziła na górę. Też cuchnęło tu stęchlizną, choć jakby słabiej. - Popatrz ostrożnie na ulicę, czy nie wracają - poleciłem. - A ja się rozejrzę. - Uważaj na siebie... Tam może być kolejna sobaka. - Będę ostrożny. Wizja psa wnoszonego na plecach po drabinie była bezsensowna, ale Staszek miał rację - ostrożności nigdy za wiele. Spryciula kat mógł tam na przykład zaczepić naciągniętą kuszę... Na wszelki wypadek podniosłem klapę na kiju. Żadnych pułapek. Strych był rozległy, stromy dach pozwolił uzyskać wysokie pomieszczenia. Trochę słonecznego blasku wpadało przez świetliki, jednak panował tu półmrok. Kolejne dwie czy trzy skrzynie. Kilka sągów drewna, zapewne zgromadzonego na zimę... Cicho, pusto, martwo...
Zszedłem na dół. Prawie zderzyłem się z wracającym Staszkiem. - Na razie spokój - zaraportował. Na końcu podwórza pod murem parceli stały jeszcze dwie komórki. Pchnąłem drzwi pierwszej z nich. W środku urządzono warsztat kowalski. Solidne dwurożne kowadło odsądzone na pniaku, komplet narzędzi, które wzbudziłyby zachwyt każdego rzemieślnika, pod ścianą kościotrup zakuty w żelaza i kukła człowieka wkręcona w jakieś dziwne urządzenie do zadawania męki. Staszek głośno wciągnął powietrze. - Dobry fachowiec powinien rozwijać swój kunszt. - Splunąłem na podłogę. Tu także nie było żadnego śladu wejścia do piwnicy. Rozczarowanie w połączeniu z solidnym zastrzykiem adrenaliny działało jak cios obuchem w głowę. - Nie ma lochów. - Staszek pomyślał najwyraźniej o tym samym. - Sądzisz, że to możliwe? Tak bez podpiwniczenia... - Niewykluczone. Wyspa jest dość płaska. Może podchodzić woda podskórna. W takim przypadku nie kopie się piwnic, tylko raczej ciągnie mury w górę... - rozważałem. Ostatnia komórka miała drzwi podparte grubym klocem drewna. Odrzuciłem go kopniakiem i weszliśmy. Tu dla odmiany urządzono coś w rodzaju stolarni. O ściany oparto belki i dranice, na ścianach wisiały piły i świdry. W kącie stało krzesło nabite gęsto zaostrzonymi drewnianymi kołkami. W kącie leżała popękana drewniana szafa kształtu człowieka - dziewica norymberska. - Tu też nie ma wejścia do piwnic. Nic tu po nas - powiedział mój towarzysz. - No i pora najwyższa się zmywać. Nakazałem mu gestem ciszę. A potem podszedłem do kukły i odsunąłem skoble blokujące drzwiczki. Hela była nieprzytomna. W pierwszej chwili sądziłem, że nie żyje, ale oddychała. Z niejakim zaskoczeniem skonstatowałem, że jest całkiem naga. - Kur... - chłopak zdusił przekleństwo. - Ależ ją uślicznili... Co za ścierwa! Pręgi, zarówno świeże, podeszłe krwią, jak i stare już, posiniałe. W kilku miejscach rozcięta skóra, przyschłe plamy krwi. Na udach też widniały siniaki, zbrązowiałe plamy i zacieki. Zagryzłem wargi. - Goń do domu, pokój od ulicy, przynieś jakieś ubrania! - zadysponowałem. - Spiesz się! Ja spróbuję ją docucić. Pobiegł, a ja zająłem się naszą towarzyszką. Poklepywanie po twarzy nic nie dało, oddychała ciężko. Podniosłem jej powiekę, źrenice miała nienaturalnie rozszerzone. Uchyliłem jej usta i ostrożnie wciągnąłem powietrze.
Wrócił z sukienką i płaszczem. - Nie znalazłem żadnych butów - usprawiedliwiał się. - A z bielizny chyba tylko to, o ile w ogóle znają w tej epoce majtki... Podał mi coś w rodzaju halki. - Pomóż - poleciłem, wciągając Heli bieliznę. Przełknął ślinę i zaczął mi pomagać. Potrząsał przy tym głową i co chwila zawstydzony odwracał wzrok. - Co się stało? - Przepraszam, nie widziałem nigdy gołej dziewczyny, to trochę mnie wzięło. No, prawiczkiem jestem... - Nie ma się czego wstydzić - uspokoiłem go. - Co z nią? - Ciągle nieprzytomna, dali jej jakiegoś narkotyku. Czuć dziwny zapach. Nie wiem, co w tej epoce umieją zrobić, może to być opium. Albo i coś mocniejszego. - Mocniejszego? Uporaliśmy się z suknią. Zarzuciłem na ramiona Heli płaszcz. - Dojdzie do siebie? - Mam nadzieję. Ale to potrwa. Może nawet parę, paręnaście godzin... Zależy od dawki i rodzaju narkotyku. - To jak... - Poniosę ją. Nie jest ciężka, jakieś czterdzieści kilo... Problem w tym, że jest w stanie wykluczającym współpracę. Pomóż. Przykucnąłem i przerzuciłem sobie Helę przez bark. Przytrzymał. - Lepiej byłoby ominąć główną ulicę. - Spojrzałem w stronę bramy z niepokojem. - Fakt, zabałaganiliśmy tu już zdrowo. Msza pewnie się kończy, albo i skończyła. Od tylu? Zbadałem wzrokiem mur. - Mam skoczyć po drabinę? - zapytał konkretnie. - Jest tam, pod klapą na strych. - Spróbujmy... Wpadł do domu i po chwili wrócił, niosąc drabinkę, która wcześniej pomogła mi w dostaniu się na poddasze. - Ty pierwszy, spuszczę ją, a ty przytrzymasz - poleciłem. - Tak jest, szefie. Wdrapał się jak kot, a potem zeskoczył po drugiej stronie. Z trudem wspiąłem się po trzeszczących pod nogami szczeblach i ostrożnie przerzuciłem ciągle nieprzytomną
dziewczynę. Opuszczałem ją, trzymając mocno, Staszek złapał zręcznie. Teraz ja przeskoczyłem i ponownie wziąłem Helę na ramię. - Na kwaterę? - zapytał. - Nie, za miasto. - Wskazałem na wschód. - Na końcu wyspy cumują łódki. Nikt ich nie pilnuje. Przeskoczymy na drugą stronę rzeki Nidelwy i w las. Jeśli ktoś nas zauważył... Do diaska. Pies. - Co? - Nie sprawdziliśmy, czy na pewno nie żyje. Może jest tylko oszołomiony. Jeśli kat go tresował, to puści naszym śladem. Czekaj tu, wrócę i zarżnę psinę. - Zabiłem go. Jestem pewien. Gdy pobiegłem po drabinę, widziałem pod nim kałużę moczu. Puściły mu po śmierci zwieracze. Jest martwy... - Nasze szczęście. Ruszyliśmy niemal kłusem przez tylną uliczkę. Wypadłem za róg i... Poczułem tylko, że trafiłem w coś miękkiego. Nieprzytomna Hela zasłaniała mi widok. Runąłem jak długi, na szczęście nie do końca nieświadomie. Zdołałem przyjąć ciężar dziewczyny na siebie... Zaraz poderwałem się na równe nogi. Pod murem, trzymając się za czoło, stał ten starszy, dystyngowany mężczyzna, który kiedyś mnie zatrzymał, gdy biegłem za Onofrią. Patrzył zdumiony gdzieś na ziemię, pod moje nogi. Różaniec. Gdy upadłem, wysunął mi się z kieszeni. - Stój! - wrzasnąłem na Staszka, który doskoczył, biorąc potężny zamach bejsbolem. Mężczyzna właśnie wyjmował z kieszeni identyczny łańcuszek ozdobiony krzyżykiem i złotymi blaszkami. Zadziałał instynkt. Ten człowiek ma różaniec. Jest katolikiem. To nie jest zwyczajny różaniec. Niewykluczone, że to swojego rodzaju znak rozpoznawczy członków siatki. W Horg ksiądz Jon pokazał go chłopu, który nas ugościł. A zatem ten człowiek należy do jakiejś katolickiej konspiracji i właśnie wziął nas za członków tego samego sprzysiężenia. - Potrzebujemy pomocy - powiedziałem po norwesku. - Za mną! Podniosłem różaniec. Złapałem dziewczynę i zarzuciłem sobie jak poprzednio. Kolano zakłuło mnie nagłym bólem. Musiałem je nadwerężyć lub uszkodzić przy upadku. Wpadliśmy w uliczkę. Nieznajomy właśnie otwierał wąską furtkę prowadzącą na podwórze.
Dzień był pogodny, choć jesienny chłód dawał się we znaki. „Srebrna Łania” dzielnie walczyła z przeciwnym wiatrem. Za najdalej pół wachty rzucą kotwicę przy ruinach opactwa na wysepce. - Nidaros - Peter Hansavritson używał wyłącznie dawnej nazwy miasta. Stąd, z morza, widać było niewiele: szare dachy, kamienne mury, kilka masztów w porcie. - Pchamy się prosto w paszczę lwa - mruknął Kowalik. - Może to stary i wyleniały lew, ale chapnąć może. - Nie my jedni ryzykujemy dziś życiem - westchnął kupiec. - Lecz nie ma innej drogi. Muszę odzyskać relikwie naszego świętego króla Olafa. Pod jego sztandarem zwyciężymy. Lub polegniemy w tym boju. - Oczy mu zabłysły, jakby obie perspektywy radowały go jednakowo. - Czy jest szansa, by wygrać? - Marius popatrzył na kapitana. - Hanza nigdy dotąd nie była tak rozpaczliwie słaba i wewnętrznie skłócona. Dla odmiany Dania od dziesięcioleci nie była tak silna. - Imperia powstają i upadają. Królowie przychodzą i odchodzą. Wojny wybuchają i kończą się pokojem. Może wystarczy przeczekać zły okres? Mimo wszystko wierzę, że Hanza jest wieczna. Wierzę, że możemy ją uratować. Gdy Dania przestanie istnieć, w rozwaliskach jej zamków zagnieżdżą się wilki, nasze statki nadal będą pruły fale. O ile zdołamy wstać z kolan, na które rzuciły nas ostatnie ciosy i nasza słabość. Wiatr od lądu przyniósł z daleka głuchy dźwięk dzwonów. Niedziela... - Obawiam się, że to zaszło już za daleko - powiedział doradca. - Na ile poznałem historię i obyczaje Hanzy, dawniej, w czasach mojego dziadka, kupcy traktowali się niczym bracia. Za jednym skrzywdzonym murem stawali inni. Każdy władca wiedział, że uderzając w jednego kupca, zadziera ze stowarzyszeniem czterystu miast. Dziś każdy ciągnie do siebie. Boję się, że gdy przyjdzie bieda, do wymuszenia posłuszeństwa nie wystarczy ci, panie, nawet Oko Jelenia. Widzę, Kozacze, że nie podoba ci się Sztokholm? - zapytał oberżysta. Zagadnięty rozejrzał się po placu targowym i pokręcił ponuro głową. - Mnie się nawet Kijów nie podoba - wyznał. - Dziwne te wasze pludrackie krainy mówił po niemiecku prawie bez obcego akcentu. - Dlaczego dziwne? - oberżysta nie zrozumiał. - Powiedzcie, proszę, Maksymie.
- Stepów nie macie, a i ludzie niemili... Nieprzyjemni. No i złodziejstwo straszliwie się pleni. Błyskawicznym ruchem pochwycił rękę majstrującą przy jego sakiewce. Portowy złodziejaszek szarpnął się jak ryba złapana na haczyk i uwolniwszy się, pomknął zaułkiem ile sił w nogach. Wył przy tym, aż ptactwo poderwało się z dachów. - Y... - Oberżysta wciągnął powietrze. - Wasz problem - Maksym schował kozik do pochewki - polega na tym, że obyczaje wasze i prawa są nazbyt łagodne. Za kradzież rękę obcinacie, a u nas na Ukrainie wbijamy złodziei na pal. Na! - Widząc wychudłe psisko, cisnął mu oderżniętą dłoń kieszonkowca. - Y... - powtórzył jego przewodnik. - Pies też stworzenie boże, żreć musi - zauważył filozoficznie przybysz. - Szczęściem jutro w drogę ruszam. Powiedzcie, proszę, gdzie tu mapy kupić można?
Koniec księgi pierwszej
Copyright © by Andrzej Pilipiuk, Lublin 2008 Copyright © by Fabryka Słów sp. z o. o., Lublin 2008 Wydanie I
ISBN 978-83-60505-67-0 Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved
Redakcja serii Eryk Górski, Robert Łakuta Projekt okładki Paweł Zaręba Ilustracje Rafał Szlapa Redakcja Katarzyna Pilipiuk Karolina Kacprzak Skład Monika Nowakowska Sprzedaż internetowa
Zamówienia hurtowe Firma księgarska Jacek Olesiejuk sp. z o.o. 05-850 Ożarów Mazowiecki ul Poznańska 91 Tel/fax (22) 721-30-00 www.olejesiuk.pl, e-mail
[email protected] Wydawca Fabryka Słów sp. z o.o. 20-607 Lublin ul. Wallenroda 4c www.fabryka.pl e-mail
[email protected] Druk i oprawa OPOLgraf S.A. www.opolgraf.com.pl