2
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
Łysiak na łamach
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
3
Przedmowa wydawcy Słow...
522 downloads
2416 Views
7MB Size
Report
This content was uploaded by our users and we assume good faith they have the permission to share this book. If you own the copyright to this book and it is wrongfully on our website, we offer a simple DMCA procedure to remove your content from our site. Start by pressing the button below!
Report copyright / DMCA form
2
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
Łysiak na łamach
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
3
Przedmowa wydawcy Słowo ksiąŜkowe zostaje na półce w wielu domach, słowo gazetowe ginie — po latach moŜna je znaleźć tylko w zakurzonych zszywkach prasowych na półkach bibliotek publicznych. Dlatego warto ocalać perły publicystyki. Kierując się tym przekonaniem, prezentujemy wybór dziennikarskich tekstów znakomitego pisarza, bez wątpienia najpoczytniejszego w Polsce w ostatnich latach. (Dowiodły tego niezbicie wszystkie bez wyjątku publikowane ostatnio sondy bibliotekarskie i księgarskie, vide „Polityka” 25 IX 1982 czy „Kurier Polski” 4 I 1983, oraz liczne ogłoszenia w prasie: „Wszystkie dzieła Waldemara Łysiaka kupię”). Pisarz, publicysta, wykładowca wyŜszej uczelni, dr Waldemar Łysiak jest autorem znanym czytelnikom prasy z licznych artykułów i wywiadów (po jego dane biograficzne odsyłamy do „ankiety personalnej”, którą wypełnił dla „Przekroju” — przedrukowujemy ją w rozdziale „Wywiady”). W tomie, który właśnie oddajemy do rąk czytelnikom, interesuje nas wyłącznie Łysiak na łamach gazet i pism. Barbara Kanold nazwała Łysiaka obecnego na łamach prasowych: „Wielką, pasjonującą osobowością w gatunku publicystyki zajmującej się kulturą, literaturą, historią. Czyta się go jednym tchem” („Dziennik Bałtycki” 17 — 20 IV 1981). Juliusz Foss pisał: „Waldemar Łysiak, znakomity autor interesujących i niewiarygodnie wszechstronnych tekstów, jest jednym z nielicznych autorów, przy czytaniu którego ręce mi opadają; opadają z szacunku, moŜe nawet z zazdrości... Jak piekielnie duŜo dobrej techniki pisarskiej!... No i powiedzcie, czy nie ma szamaństwa w tym, czy nie ma zwyczajnych czarów, jeśli nawet zawodowiec musi spojrzeć na to z szacunkiem, zresztą tym większym, kiedy pomyśli, z jaką regularnością i częstotliwością Waldemar Łysiak bierze pióro do ręki i to pióro jakby samo mu posuwało się do przodu...” („Walka Młodych” 6 V 1979). W poświeconej najwybitniejszym pisarzom polskim i obcym ksiąŜce „Konstelacje” (Warszawa 1980), autor, Krzysztof Narutowicz, w rozdziale poświęconym Łysiakowi stwierdził, iŜ teksty publicystyczne Łysiaka „moŜna czytać na dziennikarskich seminariach — jest to klarowny, intensywnie barwiony preparat, pokaz kunsztu: tak się opracowuje konstrukcję, komponuje składniki, tak się dawkuje informację i napięcie, Ŝeby to było czytane (...) Paradoksalne, Ŝe Łysiak, obecny we wszystkich liczących się pismach, autor tekstów mistrzowskich, w rozmowach określa dziennikarstwo jako gatunek podrzędny. Honoruje wyłącznie ksiąŜki...”. Rzeczywiście — kilkakrotnie w wywiadach Łysiak wyraŜał się o publicystyce z odcieniem lekcewaŜenia, twierdząc, iŜ traktuje ją jako margines swej twórczości, jako działalność wyłącznie zarobkową, i Ŝe jedynie dla swoich prac literackich rezerwuje „morderczą pracę nad słowem”. Tak jakby bał się być posądzonym o dziennikarstwo. Lecz jak słusznie zauwaŜył Narutowicz: „Nawet
4
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
pisząc powieść-rzekę czy poemat liryczny Łysiak zawsze będzie urodzonym dziennikarzem, tak jak dziennikarzem był Mackiewicz. Tamten teŜ bywał niesłychanie poetyczny i troszeczkę anachroniczny, i strasznie kochał legendę”. RównieŜ z Catem-Mackiewiczem, a takŜe z Melchiorem Wańkowiczem porównano Łysiaka w „Faktach” (28 XI 1978), uznając go za spadkobiercę tych świetnych pisarzy, którzy parali się Ŝurnalistyką. Za wszystko, co powyŜej, starczy zresztą fakt, Ŝe niektóre artykuły prasowe Łysiaka sprzedawano na czarnym rynku po kilkaset złotych, jak o tym informowała prasa, m. in. boŜonarodzeniowa „Panorama Północy” w 1979 roku. Prezentujemy poniŜej wybór tekstów prasowych Waldemara Łysiaka z lat siedemdziesiątych i z początku osiemdziesiątych. Z kilku przyczyn nie było łatwo dokonać tej selekcji. Pierwszą trudność stanowiła spora liczba owych artykułów i felietonów Łysiaka, który, nie będąc etatowym publicystą (jedynie w „Architekturze” i w „Literaturze” był przez pewien czas współpracownikiem ryczałtowym), pisywał jako tzw. „autor % zewnątrz” na zamówienie wielu pism*; miał teŜ przez kilka lat stałe felietony we wkładce architektonicznej „Kultury” (podpisywał je: Archibald), w „WTK” („Polonica kieszonkowe”) i w „Stolicy” (tzw. „poletko z bykiem”, od graficznego symbolu tych felietonów, pokazującego byka atakowanego szpadą). Względy objętościowe sprawiły, iŜ musieliśmy zrezygnować juŜ nie tylko z wielu cennych pozycji, lecz nawet z całych działów gatunkowych (m. in. nie przedrukowujemy pasjonujących reportaŜy Łysiaka z kilkunastu egzotycznych krajów; zamieszczał je w „Kontynentach”, „Przekroju”, „Dookoła świata”, „Perspektywach”, „Razem”, „Myśli Społecznej” i innych tygodnikach ilustrowanych). Drugą trudność stanowił problem naukowej hermetyczności pewnych publikacji (zwłaszcza w „Architekturze” i w „Ochronie Zabytków”) — zrezygnowaliśmy z pozycji wąskospecjalistycznych, zbyt trudnych dla nie obznajmionego z daną dziedziną czytelnika. Wreszcie trzeci kłopot to fakt, Ŝe wiele z najcenniejszych pozycji publicystycznych Łysiaka, jak choćby teksty o sztuce (na czele ze świetną, przedrukowaną w kilku krajach analizą sztuki XX-wiecznej pt. „Quo vadis ars?”) czy eseje historyczne (z takimi rewelacjami jak „Prawo błazna” czy „Zbrodnia i kara”) — weszło juŜ do jego ksiąŜek, a przyjęliśmy zasadę, Ŝe przedrukowujemy tylko artykuły nigdy przedtem nie publikowane w formie ksiąŜkowej. Wszystkie przypisy w tym zbiorze pochodzą od wydawnictwa. Skróty dokonane przez wydawnictwo (za zgodą autora) w przedrukowanych publikacjach zaznaczone są znakiem: (...) i dotyczą wyłącznie tekstów Waldemara Łysiaka. Natomiast oznaczone tym samym symbolem skróty w cytatach czerpanych przez autora z wykorzystywanych przezeń źródeł, są jego dziełem. Chcąc jednocześnie zaprezentować próbkę talentu graficznego autora, rozpoczynamy wkładkę ilustracyjną od dwóch jego rysunków, którymi opatrzył swój reportaŜ z aukcji *
Na ogół pod własnym nazwiskiem; w nielicznych przypadkach uŜywał pseudonimów: Wojciech Kowalewski (w „Literaturze”), Archibald (w „Kulturze”), Valdemar Baldhead (nowele drukowane w „Perspektywach”) i Rezerwowy Ł. (w „Literaturze”).
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
5
antykwarskiej w Warszawie („Stolica” 16 XI 1969); zamieszczamy teŜ narysowany przez Łysiaka jednorazowy symbol jego felietonu w „Stolicy”, którym zastąpiono w Dniu Kobiet stały symbol z bykiem (do tekstu „Korzenie emancypacji”)*. I jeszcze ciekawostka: kiedy i gdzie Waldemar Łysiak po raz pierwszy pojawił się na łamach prasy? Najdociekliwszy szperacz w rocznikach gazet nie potrafiłby odpowiedzieć na to pytanie, a my nie uczynilibyśmy tego bez pomocy autora. 30 sierpnia 1957 roku młodzieŜowy tygodnik „Przygoda” opublikował wyniki ogólnopolskiego konkursu historycznego dla młodzieŜy, w którym wzięło udział kilka tysięcy chłopców i dziewcząt. Przyznano 28 nagród i wyróŜnień. ZwycięŜył, zdobywając 1 nagrodę (radioodbiornik), 13-letni Waldemar Łysiak z Warszawy.
*
Patrz rozdział „Szyderstwa”
6
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
Architektura i budownictwo Zacznijmy od sztuki budowlanej, gdyŜ Waldemar Łysiak jest z wykształcenia architektem, absolwentem wydziałów Architektury Politechniki Warszawskiej i Uniwersytetu Rzymskiego. Opublikował dziesiątki artykułów i felietonów na tematy architektoniczne, jako jeden z pierwszych (a w niektórych przypadkach jako pierwszy) krytykując ostro wszystkie niedomogi tej dziedziny w Polsce (system osiedlowy, wielką płytę, estetykę, normatywy, stosunki między trzema partnerami: inwestorem, projektantem i wykonawcą, itd.) oraz na świecie (zuniformizowanie architektury globu, wady drapaczy chmur itd.). Pisał teŜ o wielkich architektach XX wieku, Gaudim („Architektura” nr 3, 1973), Le Corbusierze („Kultura” 22 VIII 1976), Wrighcie („Kultura” 8 IV 1979) czy Buckminster Fullerze („Architektura” nry: 4/5, 1970; 5/6 1973, „Perspektywy” 11 XII 1970). W monograficznych artykułach prezentował najwybitniejsze realizacje naszego stulecia. W kilkuletnim cyklu artykułów na łamach „Myśli Społecznej” analizował budownictwo sakralne lat powojennych (obszerne zbiorcze opracowanie ukazało się w „Zeszytach Naukowych PAX-u” nr 3, 1974). Inne jego analizy i syntezy dotyczyły architektury sportowej („Architektura” nr 5/6, 1972), architektury lotnisk („Architektura” nr 3, 1972), systemów komunikacji miejskiej („Architektura” nry: 11, 1970; 2, 1973; 8/9, 1973) oraz projektów futurologicznych (liczne publikacje w „Architekturze”, w tygodnikach ilustrowanych, zwłaszcza w „Perspektywach” 24 XII 1971, 20 XII 1974, 28 III 1975, 26 XII 1975, artykuł o japońskich metabolistach w „Kontynentach” nr 5, 1972, obszerna synteza w „śyciu i Myśli” nr 2, 1970). Na uwagę zasługiwał „Rys dziejów architektury powojennej” (polskiej) opublikowany w kilku kolejnych numerach „Stolicy” w listopadzie i grudniu 1981. Publikacje w branŜowym miesięczniku „Architektura”, którego redaktoremwspółpracownikiem był Łysiak przez kilka lat, przeznaczone były dla fachowców (urbanistów, architektów, studentów architektury) — dla czytelnika spoza branŜy architektonicznej byłyby one zbyt hermetyczne. Dlatego z bogatego dorobku publicystycznego Łysiaka na tematy architektoniczne wybraliśmy trzy pozycje z tygodników: jedną poruszającą problem ogólnoświatowy i dwie dotyczące naszych polskich kłopotów.
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
7
Rejestr grzechów głównych wieŜowca 12-piętrowe domy znał juŜ staroŜytny Rzym, co nie zmienia faktu, iŜ klasyczny wieŜowiec jest produktem made in USA. Jankesi nie mają tradycji murarskich, poniewaŜ układanie cegły na cegle i kamienia na kamieniu wymagało kosztownej pracy rąk. Był to jeden z powodów, które sprawiły, Ŝe w Stanach Zjednoczonych bardzo wcześnie zaczęto stosować o wiele tańsze szkielety stalowe (a później Ŝelbetowe) zdolne do drapania chmur. Kolebką wieŜowca było Chicago (Home Insurance Building z lat 1883—85), później jednak pałeczkę przejął Nowy Jork, a konkretnie najeŜony drapaczami Manhattan, bijąc w roku 1929 wieŜę Eiffla 319-metrowyrn gmachem firmy Chrysler (77 pięter). Rekord ten utrzymał się tylko przez dwa lata, gdyŜ w roku 1931 oddano do uŜytku 400-metrowy (102 piętra) Empire State Building, który znalazł pogromcę dopiero w 40 lat później, w pierwszym z dwóch bliźniaczych drapaczy World Trade Center (412 m, 110 pięter). Chicago odzyskało prymat w roku 1974 za pomocą kosztującego 100 milionów dolarów 110-piętrowego (z antenami 500 m) „czarnego wieŜowca” (elewacje z czarnego aluminium) koncernu Sears, Roebuck and Company. Wszystkie wyŜej wymienione drapacze chmur to budynki biurowe. WieŜowce mieszkalne niewiele im ustępują. Jako przykład moŜna wymienić dwie okrągłe 60-piętrowe baszty Marina City w Chicago i 100-piętrowego (350 m wysokości) „wielkiego Jasia”, czyli John Hancock Center, równieŜ w Chicago. Wizje mieszkaniowe niektórych architektów — zwolenników wysokiego budownictwa — idą o wiele dalej. Powstają projekty wieŜowców, przy których obecny rekordzista, SearsRoebuck Building, wyglądałby jak Guliwer w kraju gigantów. JuŜ w roku 1956 sławny Frank Lloyd Wright zaproponował postawienie w Chicago trójgraniastej iglicy mieszkaniowej (Mile High Building) o wysokości 1610 m! Zachodnioniemiecki architekt Robert Gabriel sięgnął — w projekcie — swym 365-piętrowym miastem-wieŜą „tylko” do wysokości 1330 m. Anglik, inŜynier William Frishman, nie miał takich obiekcji i jako remedium na kłopoty mieszkaniowe Wielkiej Brytanii przedstawił projekt wieŜowca 850-piętrowego (3200 m wysokości) dla 500 tysięcy mieszkańców. Projekty podobne nie były w ostatnich 20 latach wyjątkami, a specjaliści twierdzą, Ŝe nowe technologie, materiały i metody utwardzania gruntu pozwalają rozwiązać wszelkie problemy natury konstrukcyjnej. Inaczej mówiąc: nie ma juŜ praktycznie technicznych przeszkód ograniczających wysokość struktur, przez co naleŜy chyba rozumieć, Ŝe gdyby ludzkość po raz
8
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
drugi wzięła się do wznoszenia wieŜy Babel, to tym razem byłaby zdolna dosięgnąć niebios. Amatorzy takiego budowania podpierają swe argumentacje osiągnięciami natury. W dotychczasowych bowiem konstrukcjach stosunek szerokości do wysokości nie przekracza l:20—35, podczas gdy przyroda daje nam przykłady takich relacji jak l :100 (palma) czy nawet l:200 (pszenica). L. E. Robertson, współwłaściciel nowojorskiej firmy budowlanej Skilling, Christiansen and Robertson, stwierdził niedawno: „W kaŜdej chwili moŜemy przystąpić do budowy wieŜowca o wysokości 1 mili i nawet 2 tysiące metrów nas nie przeraŜa. Czy jednak naprawdę zaleŜy nam na tym? Problem polega nie na moŜliwościach technicznych, lecz na potrzebie takiego budowania”. Motorem narastającej opozycji jest splot negatywnych następstw urbanistycznych i socjologicznych wywołanych przez budownictwo wysokościowe. W roku 1958 Le Corbusier, patrząc z dumą na swój kolosalny blok marsylski, rzekł: „Pochodźcie po piętrach i porozmawiajcie z 1600 mieszkańcami Marseille Unite, z matkami, ojcami i dziećmi. Czy nie otworzyło się przed nimi nowe Ŝycie?”. W 15 lat później Ruth Inglis skomentowała to na łamach „Observer Magazine” następująco: „Wątpię, czy Le Corbusier ośmieliłby się dziś wędrować po piętrach i pytać ludzi, czy rzeczywiście otworzyło się tam przed nimi cudowne Ŝycie. Mógłby usłyszeć wiele nieprzyjemnych rzeczy, zwłaszcza od matek małych dzieci. WieŜowce nie zachęcają do prowadzenia Ŝycia towarzyskiego, a młode matki czują się w nich odcięte od świata. Dzieci równieŜ. Ucieczka na pół dnia we względną swobodę przedszkola łagodzi objawy niepokoju, ale, jak wiemy, zastraszająco mały odsetek dzieci ma dostęp do przedszkoli. Dziwić musi fakt, iŜ pomimo licznych dowodów świadczących o tym, Ŝe wieŜowce są nieodpowiednie dla rodzin z małymi dziećmi, nadal buduje się ich mnóstwo w Europie i Ameryce”. Doświadczenia, o których wspomniała Ruth Inglis, nie pochodzą wcale z ostatnich lat, były znane juŜ przed realizacjami Le Corbusiera. 23 lata temu amerykański socjolog, Anthony Wallace, przeprowadził badania w 14piętrowych domach w Filadelfii i skończywszy powiedział: „Wiele matek mówiło o trudności porozumienia się z dziećmi i czuwania nad nimi wówczas, gdy są dostatecznie duŜe, by mogły jeździć windą i bawić się na dole. Wołając przez okno z któregoś tam piętra matka nie moŜe skutecznie czuwać nad dzieckiem. Prowadzi to — co jest zupełnym paradoksem — do przedwczesnej niezaleŜności małych jeszcze dzieci, podobnie jak w dzielnicach slumsów. Jedyną alternatywą tej zdecydowanej niezaleŜności jest równie zdecydowana, a wiec szkodliwa, zaleŜność, którą moŜna osiągnąć nie wypuszczając dziecka z mieszkania”.
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
9
Ale wtedy, kiedy Wallace mówił te słowa, to jest w początkach lat pięćdziesiątych, nikt nie zamierzał go słuchać i budować wszerz — nadawano właśnie budownictwu olbrzymie przyspieszenie wzwyŜ. Decydowały tu nie tylko naciski inwestorów (droŜejące grunty budowlane) i architektów, lecz takŜe demografów. JuŜ 200 lat wcześniej pewien angielski dŜentelmen, Thomas Malthus, zaobserwował niebezpieczne zjawisko: liczba ludzi na Ziemi stale rośnie, lecz rozmiary planety się nie zmieniają. W dobie komputerów z łatwością wyliczono, Ŝe w roku 2000 będzie nas 7—8 miliardów, a na 510 min km kw. powierzchni naszej planety lądy (w tym góry, wieczne lody, pustynie itp.) stanowią zaledwie 149 min km kw. Obecnie na jeden km kw. gruntu pod nogami przypada ponad 30 ludzi, a za sto lat będzie ich juŜ około 300. Jeśli nic się w tej materii nie zmieni, to w roku 2300, biorąc pod uwagę moŜliwość Ŝycia w morzach i oceanach, na jednym km kw. kuli ziemskiej zaludnienie będzie się równało gęstwie, jaka jest udziałem dzisiejszych metropolii. Ta prognostyczna statystyka narzucała wniosek, iŜ nie moŜna rozlewać miast jak kałuŜ oliwy na powierzchni planety, która nie jest z gumy. Wybitny teoretyk architektury futurologicznej, Michel Ragon, który początkowo zachwycał się drapaczem chmur jako „najtrwalszą z konstrukcji” i „najbardziej godnym uwagi przedsięwzięciem XX wieku”, tek napisał w „Ou vivrons nous demain”: „Jest rzeczą niezmiernie waŜną, by nie popaść w błędy Manhattanu (...) Ściśnięte obok siebie nowojorskie drapacze czynią z ulic mroczne nory i chociaŜ są wytworami XX wieku, zbudowane zostały przez ludzi myślących kategoriami XIX stulecia”. Niemal to samo powiedział, patrząc w roku 1972 na dwa 412-metrowe giganty Centrum Handlu Światowego, autorytet głośniejszy od Ragona, wielki filozof, krytyk współczesnej urbanistyki i architektury, Lewis Mumford: „World Trade Center to Ŝaden objaw postępu. Wysokie budynki naleŜą bowiem do przeszłości i są efektem wiktoriańskiego sposobu myślenia. WieŜowce, które buduje się z zasady dla celów reklamowych, nie są ani wydajne, ani opłacalne — przeciwnie, są cholernie nierentowne. Wybudowanie Centrum Handlu Światowego jest nonsensem i dlatego teŜ będzie ono musiało być rozebrane”. ZastrzeŜenia Mumforda były słuszne i juŜ w dwa lata później, w roku 1974, w obydwu budynkach Centrum Handlu Światowego zaczął się potęgować dramat. W roku tym przebywało w nich 130 tyś. uŜytkowników dziennie (50 tyś. pracowników i 80 tyś. interesantów), waga odpadków przekroczyła 50 ton, a objętość fali ściekowej 8,5 mln litrów. Wszystko to dziennie! Dopiero wówczas eksperci zauwaŜyli, Ŝe moŜna było uniknąć tych problemów rozmieszczając kubaturę World Trade Center sensowniej, w strukturach o konwencjonalnej wysokości, rozrzuconych na większej prze-
10
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
strzeni. Zdawano sobie juŜ wtedy sprawę z tego, iŜ wieŜowce powodują kłopoty z zaopatrzeniem miasta w wodę i drastycznie zwiększają ostrość szczytów odbioru energii elektrycznej (dla oświetlenia, klimatyzacji pomieszczeń oraz pracy innych urządzeń mechanicznych). Była to jednak jeszcze tylko zwykła nierentowność. Wspomniana przez Mumforda „cholerna nierentowność” stała się faktem, kiedy na świat spadła nagle fala kryzysu energetycznego. Eksperci amerykańscy błyskawicznie obliczyli, Ŝe w krajach rozwiniętych procesy wznoszenia i eksploatacji architektury pochłaniają blisko 40 procent całego spoŜycia energii! Procent ten szokująco rośnie na terenach, gdzie powstają wieŜowce. Jeden z członków specjalnego zespołu badawczego, powołanego przez Amerykański Instytut Architektury, R. G. Stein, powiedział na ten temat: „Istnieje wyraźna granica wysokości budynku, po przekroczeniu której staje się on nieopłacalny z uwagi na marnotrawstwo energii. Obecne wieŜowce są prawdopodobnie ostatnimi budowlami tego rodzaju. Są one swoistym symbolem minionych dni i marnotrawienia nośników energii”. Identyczny pogląd wyraził F. Dempster, wiceprezes do spraw projektów architektonicznych firmy William F. Pereira Associates z Los Angeles, która zaprojektowała biurowiec koncernu Trans-america Corporation of San Francisco: „W nadchodzących latach będziemy budować coraz mniej wieŜowców, gdyŜ wymagają one zbyt wielu wind, sztucznego oświetlenia oraz wielkich systemów ogrzewniczo-chłodniczych”. Zdanie to opublikowano w „U.S. News and World Report”, dodając w komentarzu: „Przyszłość naleŜy do niŜszych budowli o analogicznej kubaturze”. Niewątpliwie. W metropoliach coraz częściej wprowadza się limity wysokości budynków (m.in. Waszyngton i ParyŜ), przy czym obostrzenia te mają równieŜ na celu ochronę historycznych pejzaŜy miejskich. Ale nie to i nawet nie problemy energetyczne są podnoszone jako największa groźba. O wiele bardziej istotne są argumenty, którymi biją na alarm socjologowie i lekarze. Dla tych ostatnich wieŜowiec to pionowy kocioł stresów, psychoz, nerwic i wszelakich innych chorób i urazów zagraŜających Ŝyciu osobistemu, rodzinnemu i społecznemu. Przykładowo: administracja Centrum Hancocka twierdzi, Ŝe dla 1700 mieszkańców stworzono tu takie warunki bytu, iŜ nie potrzebują wychodzić na ulicę. Jednocześnie ci sami mieszkańcy skarŜą się na uciąŜliwe czekanie na windy, przeklinają awarie oraz „Ŝycie pod chmurami” powodujące objawy choroby wysokogórskiej, wreszcie podkreślają bez uśmiechu „uczucie izolacji od normalnego Ŝycia miejskiego”. Jeden z nich mówi: „Gdy się budzimy, to znajdujemy się ponad chmurami i dopiero po zjechaniu na parter dowiadujemy
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
11
się, Ŝe pada deszcz”. A inny dodaje: „Wszystko tu jest sztuczne. By nie delektować się smogiem z czterech stanów (Illinois, Indiana, Michigan i Wisconsin — przyp. W.Ł.), nie moŜna szeroko otworzyć okna, a jedynie włączyć wentylator. Wszystkie czynności są w pełni zautomatyzowane — wystarczy nacisnąć odpowiedni guzik. Po jakimś czasie człowiek czuje się tak, jakby przebywał w stacji kosmicznej orbitującej wokół Ziemi. Powstaje wówczas konieczność wyjścia na ulicę, aby znowu poczuć stały grunt pod nogami”. Stwierdzono równieŜ, Ŝe po przekroczeniu pewnej granicy wysokości budynku nie tylko rodziny, ale nawet dość odporne jednostki zaczynają się „łamać”. Wywoływane silnymi wiatrami lub minitrzęsieniami ziemi wibracje na wyŜszych piętrach wieŜowców, choć niedostrzegalne dla większości uŜytkowników, wywierają negatywny wpływ na podświadomość i zwiększają w sposób zdecydowany napięcia nerwowe u ludzi. Zdaniem T. C. Kavanagha, wiceprezesa nowojorskiej firmy budowlanej Praeger-Kavanagh-Waterbury, wibracje te powodują trwałe zakłócenia spokoju wewnętrznego lokatorów. Co tu zresztą mówić o spokoju wewnętrznym, kiedy amplituda drgań powyŜej 30 cm (w najwyŜszych istniejących wieŜowcach przekracza ona 40 cm!) wywołuje u ludzi najzwyklejsze mdłości... Francuskie czasopismo „Marie Claire”, chcąc zbadać warunki pracy w wieŜowcach i jej konsekwencje, przeprowadziło ankietę. Dwie z wielu podobnych odpowiedzi: „Pracując tu ciągle przeziębiam się, mam bronchit i migrenę, jestem wciąŜ chora i muszę przynosić do biura całą apteczkę podręczną. Funkcjonuję na zwolnionych obrotach, jakbym była z waty. Czuję się tu jak śledź w beczce i łaknę świeŜego powietrza. Za kaŜdym razem, gdy jadę windą tak wysoko, boli mnie serce. Trzeba mieć końskie zdrowie, Ŝeby tu pracować. Człowiek o słabej kondycji nie ma tu czego szukać, nie wytrzyma” (sekretarka, 25 lat, pracuje na 45 piętrze). „Praca tutaj to prawdziwa katorga. W lecie, przy słońcu, dusimy się, natomiast w zimie siedzimy w płaszczach. WraŜenie permanentnego przebywania w samolocie wyrzuca człowieka poza nawias Ŝycia. To jest nieludzkie, ludzie cierpią przez to, zdarzają się tacy, którzy dostają pomieszania zmysłów. Taka wysokość odbiera nam zdrowie i przyspiesza starzenie” (pracownica działu reklamy, 34 lata, stanowisko na 43 piętrze). Równie osobliwe rzeczy dzieją się na dole. Do dzisiaj nie w pełni rozwiązaną przez naukowców zagadką jest zjawisko powstawania u stóp wysokich budynków tak silnych wiatrów, Ŝe przewracają one przechodniów i wyrywają okna z framugami. Tajemnicę tę próbuje się rozwiązać badaniami w tunelach aerodynamicznych, a na razie w pobliŜu wysokościowców instaluje
12
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
się mnóstwo poręczy, aby przechodnie mieli się czego trzymać. Gdy w wieŜowcu wybucha poŜar, to płomienie, dym i trujące gazy przemieszczają się po całym budynku przez przewody klimatyzacyjne, zsypy do śmieci, szyby wind i klatki schodowe, które działają jak kominy. Ogromną większość ofiar poŜarów w drapaczach chmur stanowią uduszeni lub zatruci gazami. „NaleŜyta ochrona przeciwpoŜarowa w wieŜowcach jest bardzo trudna, jeśli nie wręcz niemoŜliwa” — twierdzi A. F. Sampson, komisarz do spraw budynków mieszkalnych w administracji federalnej USA. Zaostrzenie przepisów przeciwpoŜarowych, wprowadzenie ognioodpornych materiałów i tym podobne kroki mogą co prawda zmniejszyć niebezpieczeństwo, niemniej A. D. Mullendore, przedstawiciel Towarzystwa Ubezpieczeń PoŜarowych w USA, uwaŜa, iŜ nieunikniony jest prawdziwie katastrofalny poŜar wielkiego drapacza, taki, jaki pokazano w nagrodzonym trzema Oscarami filmie „The Towering Inferno”. „Nie ma wątpliwości — powiada Mullendore — Ŝe dojdzie do takiego poŜaru. Kwestia jedynie — kiedy i gdzie?!” WieŜowce są takŜe polem intensywnej działalności elementów kryminalnych. Dokonane przez jeden z nowojorskich uniwersytetów i opublikowane w roku 1972 badania wykazały, Ŝe im wyŜszy jest dom, tym częściej popełniane są w nim przestępstwa. Ustalono takŜe, iŜ mitem jest, Ŝe drapacze rozwiązują problemy zagęszczenia powierzchni miejskiej — przeciwnie, przyczyniają się one do wzrostu gęstości zaludnienia miast i dezorganizują komunikację. JuŜ 20-piętrowy budynek, ściągający jak magnes odpowiednią liczbę samochodów (mieszkańcy + goście lub pracownicy + interesanci), moŜe spowodować w kaŜdej metropolii groźny korek, jeśli nie sąsiadują z nim olbrzymie parkingi. Tymczasem juŜ obecnie w krajach rozwiniętych zapotrzebowanie na tereny parkingowe co najmniej trzykrotnie przekracza powierzchnię, jaką moŜna na ten cel przeznaczyć. Kolejnym grzechem wieŜowca jest zakłócanie odbioru fal telewizyjnych i promieni słonecznych budynkom o konwencjonalnej wysokości. Tych grzechów znalazłoby się więcej. Lecz czy juŜ samo to, Ŝe struktury wysokościowe są antyhumanitarne, nie wystarcza, by raz na zawsze połoŜyć im kres? Za symbol i przestrogę moŜe słuŜyć dramatyczna historia składającego się z 33 wieŜowców osiedla Pruitt-Igoe w St. Louis: wysadzono je w powietrze i zrównano z ziemią, gdyŜ ludzie nie potrafili w nim mieszkać. Nie ulega juŜ dzisiaj wątpliwości, iŜ drapacz chmur jest wielką pomyłką architektury XX stulecia. NaleŜy się z tym pogodzić i dobrze podrapać w głowę za kaŜdym razem, kiedy przyjdzie ochota podrapać chmury. „KULTURA” 18 stycznia 1976
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
13
Zbrodnia niedoskonała Architekci mają coraz mniej do powiedzenia przy kształtowaniu środowiska — decyzję podejmują dziś najczęściej biurokraci. Architekci powinni jednak przynajmniej odznaczać się inteligencją, która by im pozwoliła uczyć się z własnych widocznych błędów. Powinni teŜ, jako obywatele, mieć odwagę, by wyzwać do walki siły, które grzebią ich idealistyczne intencje i zagraŜają im. Dlaczego więc nie czynią uŜytku ze swej inteligencji i odwagi? (Peter Blake w „Die Weltwoche” w roku 1975)
Wszystko, co znajduje się w tym artykule, zostało przeze mnie opublikowane wcześniej, w ciągu ostatnich dziewięciu lat, w licznych, bardziej monograficznych szkicach na łamach „Architektury”, „Kultury”, „Stolicy”, „Literatury”, „Perspektyw”, „Dookoła świata” oraz „śycia i Myśli” (na kaŜde Ŝądanie podam wykaz numerów), przy uŜyciu słów równie ostrych. Przypomnienie tego uwaŜam za konieczne, za warunek sine qua non tej publikacji, bo w dobie, kiedy odwaga stała się darmowa, nie chcę uchodzić za jeszcze jednego neofitę prawdy i bezkompromisowości. Gdy redakcja „Kulis” zwróciła się do mnie z propozycją napisania artykułu o stanie polskiej architektury, poinformowałem, Ŝe nie znajdzie się w nim nic nowego i Ŝe mogę tylko dokonać syntezy wcześniejszych moich interwencji w tej sprawie. Nowością jest forma — postanowiłem zrobić to metodą Petera Blake’a (metoda „tez i antytez”), adaptując ją dla obalenia czterech podstawowych w naszej dotychczasowej propagandzie dogmatów na temat architektury, którymi faszerowano społeczeństwo za „ancien regime’u”. DOGMAT nr 1: Przyjęcie do masowej realizacji modelu o s i e d l a m i e s z k a n i o w e g o, będącego antytezą dawnej, zagęszczonej dzielnicy miejskiej, jest najbardziej prawidłowym, na miarę potrzeb i oczekiwań obywateli ludowego państwa, programem osadnictwa mieszkaniowego w średnich i duŜych aglomeracjach. Prawda czy fałsz? Fałsz. Pierwszą, obok socjologii, dziedziną, z kręgu której pochodzą dowody na kłamliwość dogmatu nr l, stała się medycyna. Lekarze wszystkich specjalności coraz częściej alarmują, Ŝe nasza współczesna urbanistyka wywiera destrukcyjny wpływ na kondycję i psychikę mieszkańców. Pół wieku temu francuski biolog, Alexis Carrel, pisał w ksiąŜce „Człowiek istota nieznana”, Ŝe o ile człowiek posiada dość dobry organiczny system uodparniający na zarazki
14
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
(organizm wytwarza własne „antybiotyki”), o tyle nie ma analogicznych zdolności przeciwdziałania wpływom zewnętrznym na bardzo wraŜliwy ustrój psychiczny. Wniosek stąd prosty, aczkolwiek nieco szokujący: mniej groźne jest narzucenie człowiekowi niehigienicznych warunków Ŝycia, bo wówczas przynajmniej własny organizm go broni, niŜ złych warunków architektonicznoprzestrzennych (urbanistycznych). Przytaczając niekwestionowanie słuszną opinię Carrela warto zauwaŜyć, Ŝe właśnie pół wieku temu (cóŜ za dziwny przypadek!) został dokonany wynalazek osiedleńczy, którego fałszywy kult jest jedną z największych aberracji naszej codzienności i który leŜy u podłoŜa ogólnospołecznej nienawiści do naszych siedlisk. W roku 1933, na Międzynarodowym Kongresie Architektury Nowoczesnej w Atenach, zredagowano osławioną Kartę Ateńską. Dokument ów rozpropagował zastąpienie tradycyjnego, doskonalonego od wieków, organizmu dzielnicowego miasta modelem radykalnie odmiennym: osiedlem mieszkaniowym, składającym się z wolno stojących daleko od centrum miasta „bloków” i pomyślanym przez jego twórców jako sypialnia. Karta Ateńska bowiem — i nie ma w tym cienia Ŝartu — została oparta na regule „trzech” św. Benedykta, zgodnie z którą jedną trzecią Ŝycia przepracowujemy, jedną trzecią odpoczywamy i jedną trzecią przesypiamy. Stąd wynikła zasada funkcjonalnego podziału miasta na trzy obszary: pracy, wypoczynku (rozrywki) i mieszkania (spania). W teorii było to sprytne, lecz realizacja tej idei, likwidując pewne kłopoty wynikające z tradycyjnego pomieszania wszystkich funkcji, zlikwidowała brutalnie o wiele większe korzyści wynikające z tego samego faktu. W rezultacie scholastycznego traktowania nowej idei — nowe obszary mieszkaniowe (osiedla) zostały wyjałowione ze wszystkiego, co atrakcyjne i co oprócz łóŜka potrzebne człowiekowi, zamieniając się w bezduszne legowiska. Tak więc autorzy Karty Ateńskiej, a w jeszcze większym stopniu późniejsi dogmatyczni zwolennicy jej zasad, skazali miliony ludzi na Ŝycie według teoretycznego, abstrakcyjnego modelu, rodem z odciętej od Ŝycia pracowni laboratoryjnej, i pozbawili ich tych wszystkich korzyści, jakie niesie Ŝycie w mieście: łatwej dostępności do róŜnych usług, instytucji, ośrodków rozrywki, centrów kulturalnych, wreszcie prawa wyboru kształtowania wolnego czasu. Dlatego ludzie ci nie czują się w osiedlach jak w domu. lecz jak w koszarach, a bardzo niewielu z nich ma duszę zawodowego Ŝołnierza-ochotnika. Architekci udają, Ŝe nie wiedzą o tym, zasłaniając się brakiem dialogu, wiedzą bowiem, Ŝe i tak o kształcie ich tworów decydują biurokraci. Ludzi o to, czego pragną, pytają wyłącznie studenci-ankieterzy dostarczający materiału socjologom. Architekci nie mają Ŝadnego kontaktu z
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
15
tymi, dla których budują. Architekt Marek Budzyński w roku 1974: „Robimy w tej chwili Ursynów Północny — osiedle dla 40 tys. ludzi. Ani razu nie mieliśmy spotkania z przyszłymi mieszkańcami tego osiedla. Nie wiemy, jakie są ich wymagania i oczekiwania. Nic nie wiemy. Inwestor teŜ nie wie”. CóŜ z tego, Ŝe niektórzy twórcy mają dobrą wolę porozumienia się z odbiorcami. Jak pisał językoznawca Edward Hall w „The Silent Language”: „Dobra wola, na której się zwykle polega przy rozwiązywaniu problemów, jest często niepotrzebnie zaprzepaszczana z powodu niemoŜności porozumienia”. Między polskimi architektami a ich klientelą nie ma Ŝadnych słów, a to problem niezwykle waŜny. Jest prawdą, Ŝe przy humanitarnym, związanym z wyobraźnią i zrozumieniem ludzkich potrzeb, podejściu do systemu osiedla mieszkaniowego moŜna z niego wycisnąć siedziby godne człowieka, czego przykładem są chociaŜby realizacje francuskie i skandynawskie. RównieŜ pierwsze w Polsce, przedwojenne osiedla WSM-owskie były eksperymentem o jeszcze humanitarnym charakterze. Natomiast w powojennej budowlanej „osiedlologii” (lub lepiej: osiedlomanii) zagubione zostały kompletnie obie podstawowe wartości tamtej koncepcji budownictwa społecznego: formacja przestrzenna nie dewastująca dobrego samopoczucia człowieka w jego siedlisku oraz osiedlowa infrastruktura kulturowa. Reasumując: ze wszystkich moŜliwych rodzajów osiedli mieszkaniowych realizujemy typ najgorszy, bo martwy — i funkcjonalnie, i estetycznie. Na drodze do zlikwidowania funkcjonalnego kalectwa i szpetoty naszych osiedli leŜą, jako kłoda główna, bariery administracyjne. Przez nie nawet te skromne, trwoŜliwe pomysły, które schodzą z rajzbretów naszych projektantów, zostają w toku kolejnych „zatwierdzeń” i narzuconych „korekt” oszczędnościowych oskubane do gołej skóry z kaŜdego „zbędnego elementu”, tak iŜ zostaje tylko garść bezdusznych kontenerów do mieszkania. Przede wszystkim idą pod nóŜ z zakresu estetyki: wszelkie „ozdóbki” i „udziwnienia”, zaś z programu uŜyteczności: szkoły, przedszkola, Ŝłobki, usługi, handel, sport i kultura. Nie ma na nie „mocy przerobowych”. Co pozostaje? śelbetowa pustynia noclegowa. Jest to sprowadzanie człowieka do roli zwierzęcia domowego, któremu z łaski daje się budę z dachem i ścianami dla osłony przed deszczem! Wielki uczony Konrad Lorenz dostrzegł zadziwiającą analogię między starymi centrami miejskimi a mikroskopowym obrazem zdrowej tkanki ludzkiej oraz między wspomnianym złym typem współczesnego osiedlowego przedmieścia a powiększeniem tkanki rakowatej. Tkanka starego miasta, tak jak zdrowa tkanka ludzka, była cudem zawiłości, lecz i celowości w spełnianiu
16
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
potrzeb duchowych i materialnych człowieka. Zuniformizowane osiedle to wierny obraz chorobliwie uproszczonej tkanki raka. DOGMAT nr 2: Humanitaryzm naszej urbanistyki przejawia się rezygnacją z tradycyjnej, zwartej zabudowy miejskiej na rzecz wolno stojących bloków, zapewniających duŜe, otwarte, pełne powietrza przestrzenie między budynkami. Jest to największy walor osiedli mieszkaniowych. Prawda czy fałsz? Fałsz. Radziecki architekt, dr M. G. Barchin, tak rozpoczął swój artykuł „Artystyczny wizerunek miasta” w „Litieraturnoj Gazietie” z 20 czerwca 1973: „Jeśli pytamy nie architekta, lecz zwykłego mieszkańca miast, czym jest właściwie miasto, to kaŜdy ze zdziwieniem odpowiada: oczywiście domy, mieszkania, szkoły, sklepy, teatry... I dopiero po krótkiej chwili namysłu dodaje: ulice, place...”. Sformułowanie uŜyte przez Barchina najlapidarniej ujmuje istotę problemu: „Dopiero po krótkiej chwili namysłu”. Ta chwila z kaŜdym rokiem, osiedlem, pokoleniem będzie się wydłuŜać i stanowić jaskrawy symptom tęsknoty mieszkańców osiedli za utraconymi ulicą i placem, o których się zapomina, bo są gdzieś dalej, o kilka, kilkanaście kilometrów, w starym centrum, niczym atrakcje turystyczne, do których się jeździ od czasu do czasu (właśnie słowa „tęsknota” uŜyła prof. Hanna Adamczewska-Wejchert mówiąc na konferencji PAN-owskiej o „rodzącej się tęsknocie za ulicą, nawet w wydaniu z ubiegłego wieku, za taśmą sklepów, neonów i tym wszystkim, co się kojarzy z wielkomiejskością”). W osiedlu, składającym się z rozrzuconych klocków, nie moŜe być podstawowych w odwiecznej świadomości człowieka wnętrz urbanistycznych, to jest ulic i placów (zastąpiły je ścieŜki i placyki międzyblokowe), m.in. dlatego, Ŝe przy realizacji osiedli obowiązuje technologia uniemoŜliwiająca budowę w parterach domów mieszkalnych sklepów, punktów usługowych, kulturalnych etc. WaŜniejszą przyczyną jest wszakŜe programowa rezygnacja z tętniących Ŝyciem ulic i placów, których trzecia strefa św. Benedykta (sypialnia) w istocie nie potrzebuje. Tylko czy człowiek, a mieszkańcy osiedli są przecieŜ ludźmi, potrzebuje wyłącznie sypialni? Istota ludzka jest całkowicie uwarunkowana swoją konstrukcją psychofizyczną, a tej —jak dowodzą wyniki badań przeprowadzonych przez wielu uczonych (najbardziej znane Davida Halla) — potrzebne są wprost organicznie zdecydowane kompozycje wnętrz otaczającej przestrzeni (w
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
17
urbanistyce ulice i place), skupiające uwagę na określonych, usystematyzowanych wartościach. Chaotycznie zabudowana blokami otwarta przestrzeń osiedla budzi niepokój, wyobcowanie, tęsknotę za zdeterminowaną ramami architektury przestrzenią zamkniętą o ludzkiej skali. Kilka opinii ekspertów róŜnych branŜ: Sławny francuski psychiatra, prof. Paul Sivadon, komentując wyniki swoich badań na ten temat, powiedział: „Doświadczenia dowodzą, Ŝe częściowe zamknięcie przestrzeni najbardziej sprzyja psychice człowieka, jego pracy i odpoczynkowi. Tradycyjna struktura placu i ulicy pełni podwójnie pozytywną rolę, zapewniając człowiekowi osłonę, a zarazem ułatwiając porozumiewanie się”. Węgier Yona Friedman, jeden z najbardziej awangardowych architektów naszego stulecia, stwierdził, Ŝe otwarte przestrzenie urbanistyczne „nie oferują niczego poza świeŜym powietrzem, nie dają gwarancji pełnego Ŝycia w mieście i na dłuŜszą metę przynoszą tylko nudę”. Wybitny grecki planista, ekspert ONZ-owski, Constantin Doxiadis: „Nie widzę Ŝadnego powodu, by odchodzić od historycznych wzorców ulicy i placu, które zapewniały szczęście poprzednim pokoleniom, poniewaŜ ich koncepcja odpowiada potrzebom jednostki i zbiorowości i sprzyja rozwojowi stosunków międzyludzkich”. Dokładnie to samo zdanie wyraŜali wielokrotnie dwaj czołowi w naszej epoce teoretycy i krytycy architektury, Amerykanin Lewis Mumford i Francuz Michel Ragon, a takŜe japoński architekt Yoshinobu Ashihara, który podzielił otoczenie urbanistyczne człowieka na przestrzeń pozytywną (suma odczuć modeluje w niej dobre samopoczucie człowieka) i negatywną (człowiek nie widzi zdecydowanych ram architektonicznych i czuje się źle). Przestrzeń pozytywna działa skupiająco, a nie rozpraszająco (jako przykład Japończyk podał klasyczne place miejskie), negatywna zaś to urbanistyka składająca się z chaotycznej zabudowy osiedlowej. Wszystkie wyniki ankiet przeprowadzonych wśród mieszkańców osiedli potwierdzają to. Dr Izabella Wisłocka w swojej ksiąŜce „Dom i miasto jutra” podsumowała wyniki tych sondaŜy następująco: „Zarzuty mieszkańców moŜna ująć w kilku zdaniach. A więc brak zróŜnicowania typów domów, brak tego, co stanowi urok starych miast — przestrzeni ujętych w ramy architektoniczne, w których człowiek tak dobrze się czuje. Brak wnętrz urbanistycznych, jak ulice i place”.* Jean Clay pisał słusznie w roku 1973 (wrześniowy numer „Realites”): *
Szersze ujęcie tego problemu zamieścił Łysiak w artykule „Requiem dla placu” („Kultura” 15 maja 1977).
18
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
„Człowieka z przestrzenią, w której Ŝyje, nie łączy zwykły związek funkcjonalny, ale więź uczuciowa, w której legenda przeszłości kojarzy się z konkretem. Miasto to zarazem łono, figura geometryczna i aparatura marzeń, fabryka osiedleńcza i katalizator wzruszeń. Jego funkcja praktyczna splata się nierozerwalnie z zadaniami emocjonalnymi i onirycznymi, gdyŜ działa ono na głębokie warstwy podświadomości”. Dlatego właśnie ponoszą poraŜkę nasze kalekie, urbanistyczne maszyny do mieszkania. Palec moŜna wkręcić w obrabiarkę — nie wspomnienie. Wartości tradycyjnego miasta musiały ustąpić (ze szkodą dla naszej psychiki) ahumanitarnemu modelowi osiedleńczemu, gdyŜ miały zbyt wielu przemądrzałych wrogów, szukających za wszelką cenę „rewolucyjnych” rozwiązań. Rzeczą zadziwiającą jest wszakŜe, iŜ po latach doświadczeń nieomal bez reszty dyskwalifikujących system osiedli, tych wrogów nie ubyło. Apologeci osiedla, wyraŜający swą niechęć wobec tradycyjnej dzielnicy, znajdują się nie tylko wśród biurokratycznej administracji, ale takŜe wśród głuchych na opinie naukowe i społeczne architektów i urbanistów!* Nie wiem, dlaczego tak się dzieje. Wiem tylko, Ŝe młodzieńcy, którzy nie znoszą sportu, ekonomiści, którzy nie cierpią matematyki, i męŜczyźni, którzy nie lubią kobiet, przejawiają dokładnie tę samą skłonność. DOGMAT nr 3: Budynki mieszkalne, zwane „blokami osiedlowymi”, które wznosimy, są piękne, funkcjonalne, nowoczesne, zdrowe, radosne etc. Prawda czy fałsz? Fałsz. Przekonywano nas wielokrotnie olbrzymimi tytułami na pierwszych stronach gazet i blaskomiotnymi słowami ze skrzynek radiowych i telewizyjnych. Jeden z wielkich decydentów naszej architektury napiętnował w roku 1974 (na łamach „Stolicy”) „konserwatyzm społeczny” takich jak ja „krytykantów” naszego budownictwa, pochwalił gorąco rodzimą urbanistykę i architekturę, wreszcie, zmartwiony, Ŝe ludność nie podziela jego zdania, stwierdził, iŜ niefachowa opinia tłumu „powinna być sterowana”. I była, bardzo forsownie oraz tyle samo nieskutecznie, bo jak napisał przed wiekami śp. ksiądz Benedykt Chmielowski: „Koń jaki jest, kaŜdy widzi”. KaŜdy z nas widzi szpetotę koszarowych bloków, podobnych do siebie jak podobne są pudełka zapałek. Uniformizm ma to do siebie, Ŝe nie jest ani nowoczesny, ani piękny, a gorset sztampy estetycznej (jeśli te pudełka w ogóle mają coś wspólnego z estetyką), w jaki zakuto naszą architekturę, zaprzecza *
Patrz felieton pt. „Polopiryna, czyli urok «nowej monotonii»„ w rozdziale „Polemiki”.
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
19
dynamice, która jest atrybutem prawdziwej twórczości. Trafnie spytał profesor Uniwersytetu Harvarda, Laurence Wylie, krytykując w wywiadzie dla tygodnika „L’Express” architekturę niektórych krajów: „Jak dynamika moŜe dojść do głosu w granicach definicji?”. To w jakimś stopniu rozgrzesza naszych bezsilnych architektów. UniemoŜliwiono im to, co jest głównym zadaniem architekta. „Zadaniem tym jest — jak to sformułował Philip Johnson (głośny architekt amerykański) — tworzenie pięknych budowli. To wszystko”. Nasze nowe budownictwo nie jest piękne i nawet „mister Warszawy” nie wywoła takich wzruszeń estetycznych jak najgorsza kamienica staromiejska. Dowcip polega na tym, Ŝe spory obszar rozwoju w dawnych miastach był oddany poszukiwaniom walorów estetycznych. Moloch „nowoczesności” wymiótł te „pięknoduchowskie figle”, czyli detal architektoniczny (chociaŜ nawet arcykapłan kąta prostego, Mies van der Rohe, przestrzegał kolegów: „Bóg jest w szczegółach!”) i rzeźbiarskość bryły, zastępując je tzw. prostotą, której zwolennicy podkreślali nieistotny dla architektury charakter wystroju artystycznego gmachów. Ale prostota jako cel sam w sobie, zastosowana totalnie i opasująca cały kraj kaftanem uniformizmu — stała się prostactwem. Odarcie wznoszonych w Polsce domów z detalu architektonicznego ma coś z odarcia kobiety z pięknego stroju lub biŜuterii (te domy to kobiety w brudnych pidŜamach o szóstej nad ranem!) — wywołuje protest psychiki. Ale jak moŜna przeskoczyć tę barierę, jeśli nawet najskromniejsza próba zróŜnicowania elewacji poprzez balkony czy załamania płaszczyzn wywołuje sprzeciw purystów, którzy nazywają to „skrajnie eklektycznym sposobem rozumowania wielu architektów” (opinia wyraŜona w ubiegłym roku na łamach „Kultury”). Ci czciciele kontenerów ze skrajną ślepotą nie dostrzegają niczego, nawet mnoŜących się ogłoszeń w prasie („Zamienię na lokal w starym budownictwie”), które świadczą o tym, Ŝe ludzie mają w nosie ględzenie o „sanacyjnych kamienicach-studniach”, bo po pierwsze chcą Ŝyć w ludzkim metraŜu, a po drugie są zakochani w owej secesji, m.in. przez jej „rzeźbki”. Na podstawie ankiet przeprowadzanych wśród dorosłych, a takŜe graficznych i słownych reakcji dzieci (np. badania Borisa i Hirschela) ustalono, Ŝe ludziom marzą się stare domy z przeszłości, pozwalające — nawet jeśli były pozbawione nowoczesnej infrastruktury technicznej — utoŜsamiać się z nimi uczuciowo. Tamte domy „mówiły” do człowieka, a człowiek do nich, wytwarzał się swoisty fluid między Ŝywą jaźnią a murem. Dzisiejsza architektura, której sobie nie wybieramy, lecz która wybiera nas, wypchnęła to wszystko do tęsknot za utraconym. Jej uŜytkownik stracił poczucie d o m u, tracąc tym samym cząstkę swej toŜsamości. Nie łączy go z mieszkaniem serce, lecz tylko więzy funkcjonalne. CzyŜ to nie klęska?
20
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
Funkcjonalnie te mieszkania równieŜ są tragiczne. Normatywy narzucone przez biurokrację przetworzone zostały z instrumentu mającego zabezpieczyć interesy społeczne w recepturę uniemoŜliwiającą sensowne rozplanowanie mieszkań. Pomijam tu fakt, Ŝe te ciasne mieszkania-klatki dopasowane są do modelu Ŝycia, który za 20—30 lat będzie koszmarnym anachronizmem, i co wówczas zrobimy z tymi Himalajami Ŝelbetu szpecącego Polskę od Bałtyku po Tatry? — trwałość bloków będzie dłuŜsza od tempa przemian, skąd nasze wnuki sprowadzą tyle dynamitu, by tę ohydę wysadzić w powietrze? Chodzi o obecne oddziaływanie na nas tej architektury. Dam jeden przykład, symptomatyczny. Znany urbanista, prof. Kazimierz Wejchert, mówiąc o coraz gorszym poziomie studentów, którzy dostają się na wyŜsze uczelnie, wyraził opinię: „Wpływ przestrzeni stereotypowej na mieszkańców istnieje i jest ujemny. Studenci pochodzący z nowoosiedlowych M-3 i M-4 będą mniej podatni na program dydaktyczny. Trzeba w nich bowiem przełamać obciąŜenia psychiczne”. Deformacje psychiczne są pochodną deformacji organizmu, czyli po prostu chorób, które wywołuje bądź intensyfikuje nowe budownictwo Ŝelbetowe. Beton, który nie ,,oddycha” tak jak mur ceglany i lubi zawierać związki radioaktywne, nie jest zdrowy, co Francuzi udowodnili posługując się instynktem zwierzęcym podczas doświadczenia, które stało się juŜ legendarne. Na jednej z ferm wybudowano trzy chlewy o identycznym komforcie — drewniany, ceglany i betonowy — dając świniom wolny dostęp do kaŜdego. Wszystkie świnie zamieszkały w drewnianym. Drewniany chlew rozebrano i wówczas wszystkie świnie przeniosły się do ceglanego. Gdy rozebrano ceglany chlew, wszystkie świnie koczowały na wolnym powietrzu. Ani jedna nie wprowadziła się do betonowego! Tak więc nasze „bloki” nie są ani nowoczesne, ani piękne, ani funkcjonalne, ani zdrowe, ani radosne. Niegdyś Chińczycy na oznaczenie pojęć „mieszkanie” i „szczęście” uŜywali tego samego znaku pisarskiego. Ale to było bardzo dawno temu. DOGMAT nr 4: Najlepszą i najwydajniejszą formą masowego budownictwa uprzemysłowionego jest budownictwo wielkopłytowe z „fabryk domów”. Prawda czy fałsz? Fałsz. 27 sierpnia 1980 w „Polityce” ukazał się następujący tekst: „W ciągu ostatnich kilku lat we wszystkich oficjalnych wypowiedziach szefów Ministerstwa Budownictwa i Przemysłu Materiałów Budowlanych forsowano
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
21
tezę, Ŝe w warunkach polskich masowe stosowanie technologii wielkopłytowej stanowi jedyną drogę przyspieszenia tempa budownictwa mieszkaniowego, tym samym wykonania perspektywicznego programu. Nikt jednak nie przedstawił wiarygodnego rachunku czy dowodu, Ŝe fabryki domów stanowią rzeczywiste rozwiązanie, choć wątpliwości podnoszone od dawna przez «niewierzących» znajdują coraz wyraźniejsze potwierdzenie”. NaleŜałem do wąskiej grupy „niewierzących”, co przez kilka lat głośno demaskowali ten fałszywy medal, którego awers to strona estetyczna, a rewers to problem wydajności. Podczas tej walki noŜem wsadzanym w plecy były publikacje usłuŜnych dziennikarzy, reklamujących wysoką jakość polskiego przemysłu budowlanego*. Z wielu róŜnych moŜliwości uprzemysłowienia budownictwa wybraliśmy montaŜ budynków z wielkich płyt prefabrykowanych, a następnie ograniczyliśmy asortyment produkcji „fabryk domów” tak, Ŝe w praktyce — jak podsumował rzecz powszechnie znaną mgr Andrzej Fabierkiewicz na konferencji poświęconej uprzemysłowieniu architektury — „umoŜliwia on wznoszenie jednego tylko typu budynków”. Wytwórnie poszły na łatwiznę i zamiast produkować planowaną gamę elementów, co umoŜliwiłoby bardziej elastyczne kształtowanie architektury (nazywa się to „systemem otwartym”), dostarczają architektom najbardziej ograniczony zestaw płyt. Oto jedna z przyczyn potwornego uniformizmu naszych bloków i osiedli, które na całe pokolenia zdeprecjonują rodzimy krajobraz. Wspomniana praktyka nie daje architektom szansy, dlatego teŜ w jednej z mych wcześniejszych publikacji nazwałem ten typ uprzemysłowienia „modelem latającym na uwięzi”. Nie negując konieczności uprzemysłowienia budownictwa (narzuciła ją masowość potrzeb mieszkaniowych), naleŜy wyraźnie podkreślić, Ŝe wybierając monotechnikę wielkiej płyty wybraliśmy, włoŜywszy w to olbrzymie kapitały, model we wszystkich aspektach zły. Istnieją inne uprzemysłowione systemy o równie duŜej lub większej wydajności, lecz zarazem ekonomiczniejsze i dające pole do duŜo lepszych rozwiązań estetycznych: np. szkieletowy i wielkoblokowy. Uczestnicy XVIII Konferencji Naukowo-Technicznej „Uprzemysłowienie budownictwa a urbanistyka” zdecydowanie podkreślili wyŜszość systemu szkieletowego nad wielkopłytowym (doc. inŜ. Stanisław Zaleski: „Konstrukcje szkieletowe stwarzają prawie całkowitą swobodę w projektowaniu budynku”). JuŜ w roku 1977 prof. Dowgird ubolewał, Ŝe „pomimo najmniejszego cięŜaru konstrukcji i największego stopnia elastyczności, nie moŜna liczyć na szybki rozwój tego *
Patrz felieton „Pochwała kwadratowych pomidorów” w rozdziale „Polemiki”.
22
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
systemu”. Nie moŜna, bo całe budownictwo zdominowały systemy wielkopłytowe (W-70, WK-70, OW-T, „Szczecin” itp.), o których eksperci, uczestnicy wspomnianej konferencji, wypowiadali się z najwyŜszą dezaprobatą (z trybuny padały takie np. słowa o najdroŜszym i najpowszechniej stosowanym obecnie systemie WK-70: „Nie cieszy się dobrą sławą ze względu na niską wydajność i małą moŜliwość swobodnego kształtowania budynków i osiedli”; o systemie „Szczecin”: „Nie spełnia podstawowych wymagań zarówno w zakresie struktury, jak i jakości mieszkań” itd., itp.). Z kolei stosowany u nas z powodzeniem przez 10 lat system wielkiego bloku, który „stwarza nieomal nieograniczone moŜliwości kształtowania funkcjonalnego i przestrzennego projektowanych budynków i zespołów mieszkaniowych”, został zarzucony „ku zmartwieniu projektantów” (A. Fabierkiewicz). Takim systemem była np. „cegła Ŝerańska”, wyróŜniony nagrodą państwową kanałowy blok produkowany w „Faelbecie”. Był to system najlepszy nie tylko z punktu widzenia architektury jako sztuki, ale i tańszy od wielkiej płyty, czego dowiódł juŜ w roku 1971 prof. Henryk Hajduk na łamach „Przeglądu Technicznego”, pisząc: „Jeśli przyjmiemy wskaźnik efektywności ekonomicznej dla systemu W-70 za 100, to dla systemu szczecińskiego wskaźnik pogarsza się o 5 procent, natomiast dla systemu Ŝerańskiego poprawia się o 5 procent. A zatem z ekonomicznego punktu widzenia «cegła Ŝerańska» jest bezkonkurencyjna”. Tych kilka procent w skali całego naszego budownictwa to są miliardowe sumy. W cytowanym tekście z „Polityki” martwiono się brakiem „wiarygodnego rachunku”. Oto on. Na kaŜde sto metrów kwadratowych powierzchni uŜytkowej budynku z wielkich płyt zuŜywa się (na stropy i ściany osłonowe) 12—15 metrów sześciennych betonu i 1000—1200 kilogramów stali zbrojeniowej w i ę c e j niŜ w budynku systemu „śerań” o tej samej Strukturze mieszkań. Oznacza to setki tysięcy ton cementu i stali (nie mówiąc o kruszywie i innych materiałach, tudzieŜ robociźnie) rocznie z m a r n o t r a w i o n y c h! Tak więc wielka płyta w ogromnym stopniu niekorzystnie wpływa na panujący w polskim budownictwie deficyt kadry robotniczej i materiałów, podczas gdy gazobetonowe bloki „Ŝerańskie” są nieomal darmowe, bo koszt ich wyprodukowania z pyłów jest mniejszy od kosztów likwidacji pyłów i od strat, które ponosimy corocznie na hektarach ziemi zniszczonej zwaliskami pyłów (np. przy wielkich elektrowniach). Do tego „śerań” nie wymaga supercięŜkiego transportu, z którym są u nas coraz większe kłopoty, jest najbardziej elastyczny (niezwykle łatwo współpracujący z innymi technologiami, rewelacyjnie dopasowywalny do zmieniających się przepisów, normatywów, ukształtowania terenu etc), wreszcie bardziej zdrowy
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
23
od Ŝelbetu wielkich płyt. W dobie klęski mieszkaniowej i masakrowania polskiego krajobrazu ponurymi pudełkami „bloków”, w dobie, w której oszczędność staje się kwestią przeŜycia — bezmyślnie odtrąciliśmy najtańszy i najlepszy model uprzemysłowionego budownictwa na rzecz systemu drogiej, niefunkcjonalnej, niezdrowej i nieestetycznej wielkiej płyty, to jest na rzecz modelu, który startując z „fabryk domów” lata po kraju na uwięzi wszystkich swoich paskudnych wad. Koszty tej ślepoty, która kazała nam zaakceptować i upowszechnić ów „model latający na uwięzi”, płacimy wszyscy i rosną one zastraszająco. Typową dla „modeli latających na uwięzi” figurą jest pętla... Tragedia wypływająca z naszego budownictwa mieszkaniowego polega na tym, Ŝe architektura i urbanistyka kształtują ludzi. Realizując takie a nie inne koncepcje mieszkalnictwa, dajemy społeczeństwu taki a nie inny język, który będzie modelował myśli, zachowanie i kulturę uŜytkowników tej architektury przez długie lata*. Jak stwierdził podczas pobytu w Polsce w roku 1977 wykładowca uniwersytetu w Durban, prof. Michał S. Zawadzki: „Cała otaczająca nas architektura w pierwszym rzędzie atakuje podświadomość i w konsekwencji moŜe albo zbudować podświadomość uszlachetnioną, albo ją wykoślawić”. Polska jest krajem architektonicznie i urbanistycznie zamordowanym. Od nas wszystkich zaleŜy, czy dokona się w tej dziedzinie cud zmartwychwstania. „KULISY” 9 listopada 1980
*
Obszerną analizę (semantyczną, historyczną, artystyczną i dydaktyczno-społeczną) „języka architektury” oraz problemów związanych z. brakiem dialogu miedzy architektami a mieszkańcami opublikował Łysiak w „Kulturze” z 17 lipca 1977.
24
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
Trasa Łazarza „Podobnie jak kierowca zwiększając szybkość pojazdu musi zwiększyć równieŜ szybkość swych reakcji, tak i społeczeństwo wciągnięte w szybszy rytm Ŝycia musi wyostrzyć posiadane juŜ zdolności przewidywania” (M. Massent w „Futuribles”). Z tym przewidywaniem zawsze było u nas fatalnie, a jednym z przykładów jest warszawska Trasa Łazienkowska. Kiedy w roku 1974 oddawano do uŜytku wybudowaną w piorunującym tempie ową „polską autostradę słońca”, wszystkie nasze środki masowego przekazu zachłystywały się jej funkcjonalnością i nowoczesnością, a 707 spośród budowniczych dostało za ten „cud techniki drogowej” wysokie odznaczenia państwowe, ordery i odznaki. Przedstawiano Trasę z typowym dla „propagandy sukcesu” zaślepieniem jako ósmy cud świata, coś, czego wiele krajów moŜe nam pozazdrościć. Trasa Ł stała się jednym z neonów na majestatycznym tylko z zewnątrz, a przegniłym od wewnątrz gmachu minionej 10-latki. Dzisiaj powiedzmy sobie o niej prawdę, nie tylko dlatego, Ŝe dzisiaj ją moŜna powiedzieć, lecz przede wszystkim dlatego, Ŝe obecnie — po 6 latach uŜytkowania — Trasa została wszechstronnie sprawdzona. Efektem tego egzaminu mogłoby być przechrzczenie Trasy Ł na Trasę Łazarza. Jednego nie da się jej odebrać: w widoku panoramicznym jest ładna, pełna zielonych dekoracji i kulis na flankach, interesujących pejzaŜy z dominantami (np. Zamek Ujazdowski) i akcentami typu rzeźbiarskiego. Ale jest to uroda ślicznie wydanej ksiąŜki, która z daleka wabi obwolutą, a wewnątrz brakuje połowy stron, te zaś, które są, zadrukowano głupotami. Nawet najbardziej rzeźbiarskie i uplastyczniające Trasę elementy, słynne kładki i mostki róŜnych typów i kształtów stanowią jej grzech — są wynikiem pójścia na łatwiznę, oszczędzania kosztem uŜytkowników. Utrudniają ruch wysokim cięŜarówkom, są męczące lub wręcz niezdrowe dla pieszych (silne wiatry na tych nadziemnych przejściach dają się mocno we znaki przekraczającym Trasę, zwłaszcza starcom i dzieciom), stają się prawdziwym koszmarem dla matek z wózkami, dla których Trasa jest czymś w rodzaju muru chińskiego dzielącego Warszawę. Od dawna było wiadomo (z wielu doświadczeń naszych i zagranicznych), Ŝe przejścia podziemne są o wiele lepsze i tylko one powinny być stosowane. Do wszystkich innych zalet przejść podziemnych, mających m. in. przestrzeń uŜytkową do wykorzystania, dochodzi jeszcze bardzo waŜny czynnik psychiczny: jak udowodniono, nawet przy tej samej liczbie stopni schodów (a przecieŜ mostki mają ich dwa razy więcej) przejście podziemne jest mniej męczące, zaczyna się bowiem schodzeniem, po czym następuje
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
25
moŜliwość odpoczynku w przestrzeni zamkniętej. Ale przejścia podziemne wymagają większego nakładu pracy i kosztów, więc zastosowano wariant bardziej „ekonomiczny”, przeklinany obecnie przez uŜytkowników. O tym, iŜ rzecz nie jest tak błaha, na jaką moŜe wyglądać, świadczy chociaŜby fakt, Ŝe kiedy trzy lata temu napisałem felieton o wyŜszości przejść podziemnych nad mostkami, to nie mógł się on ukazać w druku — został „zdjęty” (sic!). Idźmy dalej trasą, która nie tylko nie jest nowoczesna — to mniejsze zmartwienie — lecz przede wszystkim nie jest funkcjonalna, a więc nie spełnia podstawowego warunku dla rozwiązań drogowych. OtóŜ Trasę Ł, jak kaŜdą arterię, zaprojektowano opierając się na fachowych prognozach natęŜenia ruchu, rodem z Biura Studiów i Projektów Komunikacji Miejskiej. Jak większość naszych prognoz z minionego czasu i ta prognoza okazała się kompletnie niewydarzona. Budowę Trasy rozpoczęto w roku 1971. W tym samym roku ruszył gigantyczny program zmotoryzowania Polski samochodami osobowymi. Nawet dziecko domyśliłoby się, Ŝe w tej sytuacji naleŜy przeprojektować Trasę (poszerzyć), czego jednak nie uczyniono. W rezultacie juŜ w roku 1977 wystąpiło na niej natęŜenie ruchu przewidywane na rok 1985 (!), zaś obecnie przekroczone jest juŜ natęŜenie graniczne! KaŜdy warszawiak widzi to codziennie, zwłaszcza w godzinach 15—1630. Regularnie powstają wówczas na Trasie Ł kilometrowe korki. Wystarczy jeden samochód popsuty, by ruch na długo stanął zupełnie. Staje często. 1 to ma być ów „cud techniki”! Boki moŜna pozrywać ze śmiechu, gdyby komuś chciało się śmiać. Niefunkcjonalność Trasy Ł moŜna takŜe zmierzyć liczbą zdarzających się na niej wypadków drogowych (najbardziej spektakularne było w zeszłym roku „przefrunięcie” autobusu przez barierkę na przeciwległe pasmo ruchu!). Tu juŜ winni są nie prognoziści, lecz projektanci. Chodzi o za małe (niektóre) łuki i o piekielnie niebezpieczne węzły (np. rondo Wiatraczna), a przede wszystkim styki z odnogami (tzw. włączenia i wyłączenia) iście dla samobójców. Ewidentna, sprawdzona praktycznie (w sposób tragiczny), kolizyjność tych „złącz” wprawiłaby w osłupienie kaŜdego zagranicznego specjalistę. Kolejna rzecz, wykonawstwo, tradycyjnie juŜ w Polsce makabrycznie złe. Beznadziejne, wiecznie naprawiane dylatacje, beznadziejnie zły beton, beznadziejnie zły i beznadziejnie źle połoŜony asfalt, rdzewiejące bariery, odpadający kamień wykładzin itd., itp. — sama rozpacz. Trasa jest tak wyboista, pełna dziur i wzgórków (te powstały w wyniku niechlujnego zalepiania dziur), Ŝe przypomina polną drogę po bombardowaniu. Tu znowu nawaliła jedna prognoza: Ŝe po Trasie będą jeździły cięŜarówki z maksymalnym obciąŜeniem do 10,5 tony. JeŜdŜą 15-tonowe, a to ma swój wpływ. NatęŜenie i jakość złorzeczeń kierowców są takie, Ŝe teŜ stanowią
26
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
potęŜne źródło drgań osłabiających konstrukcję i nawierzchnię Trasy. A nie Ŝartując: jak to się stało, Ŝe wytrzymałość betonu zastosowanego w konstrukcji sztandarowej polskiej drogi jest... 50-procentowa (!), a jego nasiąkliwość i mrozoodporność urągają sztuce budowania, bezpieczeństwu, trwałości i opłacalności?! Jak to się stało, Ŝe w asfalcie stanowiącym nawierzchnię reprezentacyjnej arterii stolicy Polski niedobór lepiszcza sięga prawie jednej trzeciej stanu wymaganego?! Głupota, złodziejstwo czy znowu „oszczędności”, które teŜ są zbrodniczą głupotą, oŜenioną ze złodziejstwem! I pomyśleć, Ŝe naczelny dyrektor tej inwestycji w dniu otwarcia Trasy oświadczył, Ŝe jej trwałość będzie 250-letnia (sic!!!). Robiąc Trasę Ł zafundowaliśmy sobie taniochę ubraną przez propagandę w szatki królewskie. A stare przysłowie mówi, Ŝe biednego nie stać na kupowanie tanio. Królewna jest naga. „STOLICA” 15 lutego 1981
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
27
Ochrona i konserwacja zabytków Łysiak, jakkolwiek obecnie jest przede wszystkim pisarzem, jest takŜe konserwatorem zabytków, i to nie tylko „z wykształcenia”, choć i z wykształcenia takŜe. Skończył Wydział Architektury PW dyplomem z konserwacji i adaptacji zabytku fortyfikacyjnego (promotorem był najwybitniejszy polski specjalista doby powojennej, prof. Jan Zachwatowicz, były generalny konserwator zabytków). Ukończył teŜ Łysiak z wyróŜnieniem UNESCO-wskie Międzynarodowe Centrum Konserwacji Zabytków i Studiów nad Zabytkami. Jako konserwator pracował m.in. na Starym Mieście w Warszawie (PKZ-owska Grupa Robót Zamek), w Sieradzu i w Cieszynie (efektem prac w tym ostatnim mieście było współautorstwo Karty Cieszyńskiej, nowatorskiego opracowania problemów ochrony i restauracji zabytkowych zespołów miejskich). Szczególnie interesował się Łysiak zabytkami architektury obronnej — konserwował i badał (przez kilka letnich sezonów) ruinę sławnego „orlego gniazda”, zamku w Ogrodzieńcu, prowadził badania historyczno-architektoniczne murów obronnych Radomia, analogiczne badania plus projekt konserwacji i adaptacji wykonał dla renesansowych fortyfikacji Kapui we Włoszech (w Polsce wyniki zostały opublikowane na łamach ,,Ochrony Zabytków” nr 4, 1973, w artykule „Prace studialne i projektowe nad rewaloryzacją fortyfikacji miasta Kapui”). W licznych artykułach na łamach prasy fachowej (m.in. „Architektura” nr 5,1969, „Ochrona Zabytków” nr 3,1971) i popularnej (m.in. artykuł „Skarb fortyfikacyjny” w „Razem” z 12 VI 1977) walczył Łysiak o nadanie rangi pełnoprawnego zabytku znajdującym się na terenie Polski fortyfikacjom XIXwiecznym; symptomatyczny był tu tytuł publikacji w „Architekturze”: „Zabytek upośledzony, czyli problem ochrony XIX-wiecznych fortyfikacji”. Skrótowe uzasadnienie lansowanej przez Łysiaka teorii, iŜ właśnie te fortyfikacje są najcenniejszym skarbem zabytkowym miedzy Tatrami a Bałtykiem, znajdzie czytelnik w artykule z „Polityki”, którego spory fragment przedrukowujemy. Swoją rozprawę doktorską pt. „Napoleonfortyfikator” poświęcił Łysiak równieŜ architekturze obronnej, wypełniając białą plamę w dwóch historiografiach, napoleońskiej i fortyfikacyjnej: mianowicie jako pierwszy zaprezentował i przeanalizował doktrynę fortyfikacyjną Bonapartego, dowodząc nadto, iŜ koronną realizacją tej doktryny była polska twierdza Modlin. Najbardziej znaczącą publikacją Łysiaka w zakresie ochrony i konserwacji zabytków była opublikowana w pięciu językach „Propozycja nowej wersji Karty Weneckiej” (współautorstwo A. Gruszecki, „Architektura” nr 1/2,1974)—stała się ona głośna w
28
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
międzynarodowym środowisku konserwatorskim, zwłaszcza ze względu na ścisłe uporządkowanie spraw terminologicznych i definicyjnych oraz naukowe rozwiązanie problemów urbanistycznych, których Karta Wenecka nie zawiera. Spośród innych „rewolucyjnych” opracowań warto wymienić pierwszą na świecie próbę przeanalizowania i skodyfikowania (wręcz pierwszą próbę omówienia problemu) ochrony zabytków „architektury morskiej”, czyli okrętów, opublikowaną na łamach „Kultury” (19 V 1977). Jako specjalista w sprawach konserwatorskich był Łysiak zapraszany na liczne konferencje naukowe. Skończyło się to w Międzynarodowym Roku Ochrony Zabytków (1975), gdy podczas uświetniającej ten rok Ogólnopolskiej Sesji Naukowej na temat znaczenia zabytków w przemianach społecznych (Łódź 17—18 listopada 1975) wygłosił niesłychanie ostry referat, bezpośrednio oskarŜając ówczesne władze państwowe o barbarzyńską politykę wobec polskiej spuścizny architektonicznej. Od tej pory przestano go zapraszać. Publicystyka konserwatorska Łysiaka to równieŜ duŜa liczba pozycji; nie sposób tu wymienić wszystkich. W „Ochronie Zabytków” ogłaszał wąskospecjalistyczne rozprawy (np. w numerze 2, 1973 pierwsze w Polsce monograficzne opracowanie na temat rekompozycji zabytków architektury, czy w numerze 1, 1973 szkic pt. „Zamek Królewski w dobie napoleońskiej”, wypełniający zadziwiającą empirową lukę w ksiąŜkowych „biografiach” Zamku). Z kolei w pismach wielonakładowych toczył zawzięty bój o prawidłowe oblicze polskiej ochrony zabytków. Głośne były w latach siedemdziesiątych nieomal coroczne „raporty” Łysiaka o stanie rodzimych zabytków i pracy słuŜb konserwatorskich, takie jak „Raport o stanie zabytków” („Perspektywy” 16 III 1973, przedrukowujemy zeń fragment dotyczący Ustawy, rejestracji zabytków, a takŜe klasyfikacji zabytków, która przestała obowiązywać m. in. dzięki tej krytyce), „Drugi raport o stanie zabytków” („Perspektywy” 7 V 1976), trzyodcinkowy „Raport o stanie zabytków w XXX-leciu” („Dookoła świata” 28 IX 1975, 5 X 1975 i 12 X 1975) czy „Siedem nieporozumień do wyjaśnienia”* („Kultura” 22 VI 1975). Budziły one ogromne zainteresowanie — po kaŜdym przychodziły do redakcji setki listów, a prasa w całym kraju dokonywała przedruków. Jeszcze większe emocje budziły piekielnie ostre, interwencyjne artykuły Łysiaka. Z dwóch, które spowodowały największą burzę — jeden z nich dotyczył zamku KrzyŜtopór („Czy stać nas na makiety?”, w „Perspektywach” 29 VI1973—artykuł ten doczekał się nawet komentarzy za granicą), drugi Zamościa. Przedrukowujemy ten drugi. Wybraliśmy sześć pozycji (niektóre tylko we fragmentach), stanowiących symboliczny przekrój konserwatorskiej tematyki (polskiej i zagranicznej) poruszanej przez Łysiaka.
*
Artykuł ten złoŜył Łysiak w redakcji „Kultury” pod tytułem „Siedem grzechów głównych polskiej ochrony zabytków”, lecz redakcja — nie uwzględniając tego z autorem — zeufemizowała ów tytuł. Podobne przypadki zdarzały się Łysiakowi częściej.
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
29
Raport o stanie zabytków Punkt 1 — Ustawa, rejestr, klasyfikacja Polskim prawem w omawianej dziedzinie jest sejmowa Ustawa o Ochronie Dóbr Kultury i Muzeach z 15 lutego 1962 roku. Uchodzi ona za jeden z najnowocześniejszych aktów prawnych tego typu na świecie. Dzieje się tak jednak z tej przyczyny, iŜ w wielu krajach prawodawstwo dotyczące ochrony zabytków jest przestarzałe bądź Ŝenująco infantylne. W porównaniu z tym nasze prawo zyskuje, co nie znaczy, iŜ spełnia ono naleŜycie swe zadania. Ustawa z roku 1962 jest aktem całkowicie nieskutecznym, gdyŜ za prawidłowymi na ogół wskazaniami teoretycznymi nie podąŜyły rygorystycznie egzekwowane rozporządzenia wykonawcze. Brak jest m.in. — w formie rozporządzenia — określenia obowiązków państwa wobec zabytków uŜytkowanych przez instytucje i przedsiębiorstwa państwowe, a zwłaszcza wobec setek zespołów podworskich (nierzadko zabytków I kategorii) eksploatowanych w sposób dewastacyjny przez PGR-y, PZGS-y, szkoły, stadniny, Państwowy Fundusz Ziemi etc. (Po wyeksploatowaniu zabytku do stanu półruiny, wynoszą się one do nowych obiektów, stare pozostawiając na pastwę deszczu i śniegu). Sama zresztą Ustawa zbyt ogólnikowo określa te obowiązki, jak równieŜ obowiązki uŜytkowników w zakresie bieŜących konserwacji, co nie zapewnia zabytkom właściwej ochrony. Dzisiaj, po latach doświadczeń, jest juŜ rzeczą bezsporną, iŜ dla nadania Ustawie odpowiedniej efektywności niezbędna jest jej nowelizacja i wydanie rozporządzeń wykonawczych. Nierespektowanie postanowień Ustawy jest w Polsce nagminne. Jej art. 73 zawiera następujący przepis karny: „Kto uszkodzi lub zniszczy zabytek, podlega karze więzienia do lat 5 i grzywny”. Surowe są takŜe przepisy karnoadministracyjne odnośnie do wandalizmu i nawet działania nieumyślnego. W praktyce nie znany jest w Polsce przypadek skazania człowieka lub instytucji za zniszczenie zabytku, nawet zniszczenie z premedytacją. Nieliczne dochodzenia, wszczynane przez prokuratury na wnioski konserwatorów, są umarzane z powodu „znikomej szkodliwości społecznej czynu”! Resumując: niszczenie zabytku w Polsce jest bezkarne, a prawo w tym względzie istnieje na papierze i nie jest egzekwowane nawet w części finansowej. Zresztą nie wysokość kar jest tutaj problemem najistotniejszym, lecz powszechność ich stosowania, do której nie dojdzie, póki prokuratury nie otrzymają odgórnych dyrektyw w sprawie stopnia tzw. szkodliwości społecznej obowiązującego w przypadkach niszczenia zabytku.
30
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
Przejdźmy do polskiego rejestru i klasyfikacji zabytków. Klasyfikacja, czyli walorystyczny podział obiektów zabytkowych na grupy (0 — zabytek o klasie międzynarodowej, oraz krajowe: I, II, III i IV), budzi wiele zastrzeŜeń, poczynając od tego, Ŝe nie była prowadzona według kryteriów specjalistycznorodzajowych. O wiele chętniej np. przyznawano grupę 0, I i II monumentalnej budowli pałacowej niŜ kamienicy mieszkalnej czy obiektowi drewnianemu, które przecieŜ w swoim rodzaju mogą być unikalne. Przykładowo: jeden z zaledwie dwóch istniejących w Polsce meczetów (pod Białymstokiem) został zakwalifikowany do grupy III, co urąga zdrowemu rozsądkowi. Z setek drewnianych wiatraków tylko kilkanaście zaliczono do grupy I i II, praktycznie więc reszta ulegnie likwidacji; to samo grozi 80 proc. historycznych domów mieszkalnych — ich wyburzenie moŜe całkowicie zniszczyć charakter zabytkowych ośrodków miejskich w kraju. Znakomitym (na szczęście teoretycznym) przykładem nonsensowności i co za tym idzie szkodliwości klasyfikacji jest Kazimierz Dolny mający grupę 0 jako zespół, a przewagę obiektów o klasie IV, która w pierwszej kolejności podlega wyburzeniom, i to na podstawie decyzji lokalnej. Polska jest niestety jednym z nielicznych krajów, w których przeprowadzono 5-grupową klasyfikację zabytków. Fachowcy większości krajów europejskich, przewidując, czym taka drobiazgowość grozi, wyodrębnili jedynie obiekty grupy 0, wszystkie inne umieszczając w rejestrze na równych prawach zabytku. W tej sytuacji władza administracyjna, mając chęć na wyburzenie, kaŜdorazowo musi pytać o wartość obiektu specjalistów, a ci mają wówczas moŜliwość rozwaŜenia walorów obiektu i wszystkich aspektów sprawy oraz — jeśli uznają to za konieczne — walki o obiekt. W Polsce urzędnik władzy terenowej bierze po prostu do ręki wydrukowaną klasyfikację i natychmiast jest zorientowany, po czym bez wahania feruje wyroki na obiekty niŜszych klas. Konserwatorzy popełnili błąd — upowszechniając klasyfikację sprawili, iŜ o Ŝyciu zabytków mogą decydować niefachowcy. W rezultacie — klasyfikacja jest szkodliwa i sprzeczna z Ustawą o ochronie dóbr kultury! Nie ulega wątpliwości, Ŝe ta brzytwa w ręku profanów, pustoszących naszą ziemię z zabytków, powinna zostać bezwzględnie zniesiona. Daleki od ideału jest równieŜ rejestr zabytków polskich, co ma niebagatelny wpływ na zmniejszanie się ich liczebności — zmniejszanie piorunujące! Rejestr ów zawiera „około” 40 tysięcy obiektów. JuŜ samo to „około” (sformułowanie z materiału Ministerstwa Kultury i Sztuki) świadczy, iŜ rozeznanie władz konserwatorskich w powierzonej im dziedzinie jest kiepskie. Generalny mankament rejestru to znowu dominujący fetysz monumentalności:
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
31
przez nieuwzględnienie wielu obiektów drobnych, którymi nasycony jest krajobraz polski i które są tradycyjną wizytówką polskości tego krajobrazu, rejestr nie stanowi tamy dla inicjatyw likwidacyjnych. W ciągu dwudziestu lat liczba zabytków w niektórych województwach zmniejszyła się o ponad 50 procent!!! Dzięki temu pejzaŜ rodzimy ulega deprecjonującym zmianom. Celowo nie włączono do rejestru zabytków grupy IV, traktując tę grupę jako buforową. Nie włączone zostały wszystkie zabytki grupy III (...) MoŜna by zresztą powiedzieć, Ŝe nie jest najgorzej, gdyby rzeczywiście owe zabytki „buforowe”, czyli skazane na zagładę, broniły najcenniejszych zarejestrowanych zabytków wyŜszych grup. Ale i tak nie jest — pod nóŜ idą dziesiątki zabytków grupy II i nawet liczne zabytki klasy I (to jest o najwyŜszej wartości krajowej !) — dowodem czarna statystyka z referatu wygłoszonego w PAN-ie 14 grudnia 1972. Czy nie byłoby rzeczą słuszną, by przynajmniej najcenniejsze zabytki polskie stały się integralną częścią Ustawy — wówczas decyzje o ich skreśleniu mógłby podejmować wyłącznie Sejm PRL. Innym rozwiązaniem mogłoby być nadanie większych uprawnień wojewódzkiej słuŜbie konserwatorskiej, to jest uniezaleŜnienie jej od lokalnej władzy administracyjnej. Inaczej mówiąc: w nie mniejszym stopniu, jak nowej Ustawy o ochronie dóbr kultury, potrzebujemy Ustawy o... ochronie konserwatorów wojewódzkich. W odczuciu ogółu społeczeństwa wojewódzki konserwator zabytków to wysoki funkcjonariusz państwowy do spraw ochrony dóbr kultury. W rzeczywistości jest to podległy etatowo kierownikowi wydziału kultury Prezydium WRN urzędnik, którego zakres praktycznej ingerencji w sprawy ochrony zabytków jest nader ograniczony — decyzje w sprawie wojewódzkiej polityki konserwatorskiej zapadają o szczebel lub dwa wyŜej od niego i są wydawane przez niefachowców. Inteligentni konserwatorzy uciekają się w tej sytuacji do najprzedziwniejszych, często wręcz humorystycznych, wolt tłumaczeniowych przy próbach ratowania zabytków, korzystając z precedensowego przykładu Feliksa Radwańskiego, który w czasach Rzeczypospolitej Krakowskiej, w momencie rozbierania na rozkaz władz murów obronnych grodu, uratował Bramę Floriańską argumentem, iŜ zburzenie jej i otworzenie w ten sposób wylotu ulicy Floriańskiej... wywoła takie przeciągi, Ŝe w mieście wybuchnie epidemia influenzy! Dzisiaj ufundowano mu za to tablicę pamiątkową, zaś tłumaczenia „à la Radwański” są na porządku dziennym. Zjawisko uŜywania innego języka w gronie fachowym, a innego w rozmowach z władzami administracyjnymi, okazuje się niekiedy najskuteczniejszą bronią konserwatorów. Tylko czy tak powinno być? (...) Gdy w lipcu 1971 roku mówiłem w wywiadzie dla rzymskiego „Daily
32
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
American” (18—19 VII 1971), iŜ Polska przeznacza na ochronę zabytków większe fundusze (w liczbach względnych, w stosunku do budŜetu narodowego) niŜ niektóre bogate kraje zachodnie, redakcja dziennika opatrzyła ten fragment wypowiedzi tytułem: „Kto płaci więcej?”. Przez przypadek zawarta w tytule gra słów idealnie charakteryzuje istniejącą sytuację: Polska rzeczywiście płaci na zabytki więcej niŜ niektóre zamoŜniejsze od nas państwa, lecz w państwach tych zabytki są lepiej traktowane. W konsekwencji prowadzi to do paradoksu — Polska płaci bolesną cenę za brak kultury uŜytkowania zabytków. Płaci więcej niŜ inni (...). „PERSPEKTYWY” 15 marca 1973; „KULTURA” 22 czerwca 1975
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
33
Po baroku jeszcze coś było* Zwolennicy zabytków muszą dziś przekonać szerokie rzesze, iŜ zabytkowym nie jest jedynie budownictwo od XVIII wieku wstecz. Architektura późniejsza, XIX-wieczna i z pierwszej ćwierci XX wieku (neoklasycyzm, eklektyzm, secesja, modernizm etc), wciąŜ jeszcze nie ma formalnie rangi zabytku, jest często lekcewaŜona i niszczona przy modernizacji miast (...) Polska posiada wszystkie bez wyjątku typy wspomnianego budownictwa w najróŜniejszych jego odmianach. Niestety, twórczość budowlana tego okresu, którego dokonania architektoniczne oraz inŜynierskie stały się podstawą rozwoju współczesnego budownictwa, cierpi na macosze traktowanie (...) Dopiero w ostatnich latach nauka polska zainteresowała się ową spuścizną, czego dowodem konferencje. Wszelako zjazdy, sympozja i konferencje naukowe są dość złudnym przejawem poprawy złego stanu rzeczy, albowiem samym gadaniem nie dokonano jeszcze niczego. Za pieniądze, które kosztuje kaŜda z tych bezskutecznych (zwaŜywszy liczbę idealistycznych postulatów, których nikt nie realizuje, i narzekań, którymi się nikt nie przejmuje) sesji, moŜna by uratować niejeden zabytek. Fakt, Ŝe walka o zabytki nowsze nie jest zbyt łatwa w sytuacji, gdy liczne rafy napotyka walka o zabytki starsze. Niewątpliwie teŜ duŜa ilość dokonań z okresu XIX wieku i ich merytoryczna róŜnorodność są powodem szczególnej trudności ocen i klasyfikacji. Największą jednak trudność stanowi bariera świadomości społecznej, w której to, co XIX-wieczne, nie jest zabytkiem, gdyŜ jest zbyt świeŜe, zbyt bliskie, gdyŜ w tym się mieszka i pracuje. Barierę ową naleŜy jak najszybciej przełamać. Do niedawna secesja — uŜyjmy jej jako przykładu — budziła negatywne skojarzenia, i to nie tylko ze względów klasowych („czynszowy”, „domystudnie”), ale i estetycznych. Dopiero przed kilku laty zaczęto na nowo odkrywać jej urodę, w całej Europie secesja stała się modna. Najpierw w odniesieniu do architektury wnętrz, mebli, grafiki, malarstwa i bibelotów, a następnie budownictwa. Dzisiaj fachowcy w wielu krajach klękają przed secesją. Problemem wymagającym szczególnej uwagi są z e s p o ł y architektury XIX-wiecznej i z początków XX wieku. Budynek secesyjny dostrzegamy bez trudu, jednakŜe nie wszyscy wiedzą, iŜ na skutek długotrwałej ewolucji pojęcia z a b y t e k przez określenie to rozumie się dzisiaj juŜ nie poszczególny *
I ten tytuł pochodzi od redakcji („Polityki”), bez uzgodnienia z autorem.
34
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
obiekt, ale całe sprzęŜone z nim otoczenie, nawet przyrodniczo-krajobrazowe. Na sesji naukowej w Radomiu, poświęconej aktywizacji małych miast i osiedli zabytkowych, doc. Wojciech Kalinowski słusznie zauwaŜył, iŜ w odróŜnieniu od zabytków budownictwa, które są zrozumiałe i uchwytne nawet dla laika, zabytkowe układy przestrzenne mogą być w pełni docenione jedynie przez fachowców z tej dziedziny. Stąd teŜ tylko znikoma liczba zabytkowych układów przestrzennych wpisana jest do rejestru zabytków, co (z prawnego punktu widzenia) utrudnia interwencje władz konserwatorskich (...) śaden rodzaj budownictwa nie został tak źle potraktowany w rejestrze zabytków polskich jak budownictwo wojskowe XIX stulecia. W rezultacie ta grupa zabytków (zabytków rzeczywistych, lecz nie w sensie formalnoprawnym), o pierwszorzędnym znaczeniu dla naszej historii i historii Europy, praktycznie nie jest objęta ochroną przez słuŜbę konserwatorską. Tylko 10 procent fortyfikacji wymienionego okresu zostało umieszczonych w rejestrze. Niedocenianie wartości tej spuścizny staje się naprawdę palącym problemem, gdyŜ XIX-wieczna architektura obronna nagminnie idzie pod kilof (często stając się „kamieniołomami” dla odzysku cegły!), a przecieŜ jest to jedyny rodzaj budownictwa, który nie ma juŜ współczesnej kontynuacji i bezpowrotnie odszedł w przeszłość. Tym większa jego wartość zabytkowa. Znaczenie naszego kraju jest tutaj ogromne. Trzeba sobie wreszcie uświadomić, Ŝe w Ŝadnym innym rodzaju architektury historycznej nie posiadamy arcydzieł o wartości światowej i tylko jeśli chodzi o fortyfikacje XIX-wieczne jesteśmy ewidentnym numerem jeden na świecie, prawdziwym Luwrem tego typu budownictwa. W Polsce przez niespełna 100 lat (począwszy od rozbiorów i wojen napoleońskich) powstawały umocnienia czterech największych ówczesnych potęg kontynentu: Francji, Austrii, Rosji i Prus. Bieg historii zetknął na terenach polskich obiekty czołowych systemów nowoŜytnej fortyfikacji (Modlin, Dęblin, Warszawa, Przemyśl, Kraków, Poznań, Zamość, Toruń, twierdze pomorskie i śląskie), pozostawiając nam w spadku wprost modelowy obraz jej ówczesnego rozwoju. Polska jest więc bezkonkurencyjnym „skansenem” i poligonem studyjnym XIX-wiecznego budownictwa obronnego, a my nie potrafimy tej szansy zrozumieć i wykorzystać. Identycznie, jak w przypadku cywilnej architektury XIX--wiecznej i z początków XX stulecia, jedną z przyczyn złego stanu rzeczy w sferze ochrony fortyfikacji tego samego okresu jest, obok braku zabezpieczenia prawnego, bariera niechęci społecznej — wiązanie tych obiektów z zaborcami. Nierzadko przecieŜ budowane przez nich umocnienia słuŜyły jako katownie polskich bojowników o wolność. Ale przecieŜ fakt, Ŝe obiekt budowali np. Prusacy, nie
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
35
zmienia jego wartości historycznej, a juŜ w Ŝadnym przypadku nie predestynuje go do rozbiórki i zniszczenia... (...) „POLITYKA” 26 marca 1977
36
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
To szatańskie słowo „rekonstrukcja” Niewiele jest w międzynarodowym słowniku wyrazów, które wywołują tyle nieporozumień, kłopotów, kłótni i kwasów, o znaczeniu często ponadnarodowym, co słowo r e k o n s t r u k c j a, w kaŜdym kraju duplikowane tłumaczeniem o d b u d o w a. Chodzi o odbudowę zabytków, a kłopoty ze wspomnianym terminem ma kilka grup zawodowych, nie tylko konserwatorzy zabytków i historycy sztuki, lecz takŜe politycy i dziennikarze. Jako Ŝe za sprawą tych ostatnich rzecz cała trafia do opinii publicznej, zacznijmy od nich i od rodzimego podwórka. Łamy naszej prasy oraz fale eteru duszą się wprost od kilku lat doniesieniami i rozwaŜaniami na temat ochrony i rewaloryzacji zabytków. Pisze i mówi kaŜdy, kto umie pisać i mówić (a takŜe kto nie umie) i kogo chcą drukować i emitować, bo dziedzina wydaje się być łatwą i ogólnodostępną, a Ŝe jest do tego modna — stała się największym Ŝerowiskiem środowiska, publicystycznym eldorado. Efektem jest Ŝenująca (dla fachowca) komedia pomyłek, wynikająca z kompletnej u naszych publicystów i autorów notek agencyjnych nieznajomości podstawowych niuansów i nawet terminologii zagadnienia. OtóŜ w postępowaniu z zabytkami istnieje kilka interwencji technicznych, jako to: konserwacja, restauracja, adaptacja, nowe uzupełnienia, przeniesienia, rekompozycja i rekonstrukcja (jej odmianą jest anastyloza). KaŜda z nich to zupełnie inny rodzaj pracy, wszelako polscy dziennikarze uczepili się jednego słowa: rekonstrukcja, i sądząc zapewne, Ŝe jest to termin uniwersalny, szermują nim na oślep, w odniesieniu do wszystkiego, co się robi z zabytkami. „Zrekonstruowano zamek”, „przystąpiono do rekonstrukcji wieŜy”, „wspaniale zrekonstruowano plafony sali balowej”, „szeroko zakrojony program rekonstrukcji zespołu staromiejskiego”, „uwieńczona sukcesem rekonstrukcja fresków” etc, etc. Specjalista od ochrony zabytków lub człowiek, który przynajmniej zna elementarną terminologię, czytając te bzdury pęka ze śmiechu albo klnie. Dla niego nazwanie .konserwacji plafonu lub restauracji wieŜy zamkowej rekonstrukcją jest tym samym, czym dla lekarza określenie: „trepanacja wyrostka robaczkowego”. Całe to dziennikarskie qui pro quo (charakterystyczne zresztą dla dyletantyzmu polskiego dziennikarstwa) jest oczywiście drobiazgiem w porównaniu z problemami praktycznymi związanymi z owym szatańskim terminem rekonstrukcja, który od co najmniej stu lat wywołuje moc namiętności. CóŜ to jest owa rekonstrukcja? Najlapidarniej i najprzystępniej tłumacząc laikowi jest to: reprodukcja zabytku, odbudowa obiektu nie
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
37
istniejącego juŜ kompletnie lub prawie kompletnie zniszczonego. Od wspomnianych stu lat, to jest od chwili, gdy przeciwnik tzw. stylowych rekonstrukcji sławnego Viollet-le-Duca, włoski konserwator Camillo Boito, zaczął kłaść podwaliny pod współczesne, obowiązujące dzisiaj zasady postępowania z zabytkami architektury, rekonstrukcja z roku na rok stawała się coraz bardziej znienawidzonym przez świat nauki i sztuki dzieckiem ochrony zabytków, aŜ w końcu została uznana za bękarta i wyrzucona za burtę ochroniarskiego galeonu. Podstawowy zarzut wobec niej brzmi: rekonstrukcja, która nie jest w stanie wskrzesić autentycznej substancji zniszczonego zabytku, a jedynie przypomnieć jego formę, to tworzenie bezwartościowych makiet zabytków w skali 1:1. Oto kilka z licznych, wyraŜanych współcześnie opinii na ten temat: „Historyk sztuki, gdy uprzytomni sobie istotny charakter dzieła sztuki, moŜe uniknąć wielkiej ilości błędów poświęcając się ochronie zabytków i moŜe skutecznie bronić ich substancji przed rozpowszechnionymi i łatwymi tendencjami zmierzającymi do tak zwanych rekonstrukcji, które niesłusznie identyfikuje się z konserwacją zabytków. Siła i moc dzieła sztuki Ŝyje w jego substancji materialnej (...), jej niszczenie niszczy więc najistotniejszy sens dzieła sztuki i zamienia wciąŜ Ŝywy przekaz naszych przodków, przekaz urągający ich śmierci, na pustą formę, będącą tylko cieniem autentyku, na nagrobek wystawiony w miejsce Ŝywego dzieła” (Ksawery Piwocki — „Sztuka Ŝywa. Szkice z teorii i metodyki historii i sztuki”, Wrocław 1970). „Rekonstrukcja — przedsięwzięcie często ogromne i od strony technicznej wysoce godne podziwu — nie ma nic wspólnego z tym, co nazywamy ochroną zabytków czy konserwatorstwem” (Walter Frodl — „Wartościowania zabytków. Pojęcia i kryteria”, wydanie polskie: Warszawa 1966). „Problem odbudowy zniszczonych zabytków jest szczególnie złoŜony. JuŜ sam fakt podejmowania takich akcji budzi wśród teoretyków historii sztuki powaŜne wątpliwości. UwaŜają oni, Ŝe odbudowa moŜe zastąpić utracony obiekt tylko w bryle, natomiast nie moŜe mu przywrócić jego indywidualnej oryginalności i autentyzmu, choćby z uwagi na to, Ŝe prace budowlane i wykończeniowe wykonane przez współczesnych specjalistów, nawet doskonałe pod względem technicznym i estetycznym, nie oddadzą ani ducha twórcy, ani śladów pracy rzemieślniczej minionego okresu” (Władysław Borusiewicz — „Konserwacja zabytków budownictwa murowanego”, Warszawa 1971). „W efekcie takiego działania (rekonstrukcji — przyp. W.Ł.) uzyskujemy obiekt przypominający zniszczony zabytek, a róŜniący się od niego brakiem autentyzmu. Konserwacja zabytków jako nauka uwaŜa, Ŝe obiekt taki nie jest juŜ zabytkiem” (Olgierd Czerner — „RozwaŜania konserwatorskie”, Wrocław
38
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
1973). Anatema, która została rzucona przez świat ochrony zabytków na rekonstrukcję i która swoje prawno-definicyjne usankcjonowanie znalazła w międzynarodowej konstytucji ochrony i konserwacji zabytków, Karcie Weneckiej („Wszelkie prace rekonstrukcyjne będą musiały być z góry wykluczone” — fragment art. 15), miała być rzeczą bezsporną i wydawało się, Ŝe tak teŜ będzie. JednakŜe bardzo wcześnie pewność ta została zachwiana — gdy w pierwszych latach naszego stulecia wystąpił problem kampanili San Marco w Wenecji. Mając osłabioną konstrukcję wieŜa ta runęła. Włosi rozumieli, Ŝe z purystycznego punktu widzenia w postępowaniu z zabytkami, to jest chcąc pozostać w zgodzie z tymi samymi prawidłami, które sami sformułowali dla całego świata — nie powinni odbudowywać wieŜy. Zdawali sobie jednak sprawę równieŜ z tego, Ŝe jeśli się jej nie odbuduje, wówczas kolosalnemu zeszpeceniu (drastycznemu okaleczeniu charakteru zabytkowego) ulegnie przepiękny plac św. Marka, nazwany przez Napoleona „salonem Europy”. I odbudowali dzwonnicę. Rekonstrukcja kampanili San Marco była dla wielu purystów szokiem, powszechnie jednak zaakceptowano decyzję Włochów jako wyjątek potwierdzający regułę. Podstawą do tej akceptacji była nie tyle wartość artystyczna zniszczonego obiektu, bo przy takim rozumowaniu moŜna by odbudowywać wszystko, co tylko się zapragnie, tłumacząc to wyjątkową cennością obiektów, ile względy o charakterze urbanistycznym. Biorąc pod uwagę samą tylko dzwonnicę — jej zreprodukowanie było najzwyklejszą rekonstrukcją, a więc działaniem z punktu widzenia prawideł nagannym. Gdy jednak spojrzało się na rzecz szerzej, to jest na cały plac San Marco, okazywało się, Ŝe odbudowa wieŜy (jego akcentu pionowego) była tylko odtworzeniem fragmentu pewnej integralnej całości zabytkowej, a więc w kategoriach urbanistycznych restauracją! Tylko Ŝe kategorie te nie były jeszcze wówczas rozpatrywane w świecie ochrony zabytków, nie operowano tak duŜą skalą — pojęcie zabytku ograniczało się do poszczególnych obiektów, co nie mogło trwać długo. Z biegiem czasu pojęcie zabytek zostało rozszerzone — zaczęto przez nie rozumieć nie tylko pojedynczy obiekt, lecz takŜe wszystko, co go otacza i współpracuje z nim (to, co wraz z nim tworzy wartość historyczną i estetyczną). Dzisiaj jest to juŜ nie tylko otoczenie architektoniczne, ale takŜe środowisko przyrodnicze, nawet niebo! (najlepszy przykład mamy w Warszawie, gdzie drapiące chmury budynki, które postawiono w tle Starego Miasta, zeszpeciły jedną z najpiękniejszych zabytkowych panoram Europy). Problemy skali urbanistycznej, retroaktywnie usprawiedliwiające w pełni
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
39
m.in. rekonstrukcję kampanili San Marco, zostały po raz pierwszy opracowane w definicjach i zasadach w opublikowanej w roku 1974 „Propozycji nowej wersji Karty Weneckiej” (A. Gruszecki i W. Łysiak z Instytutu Podstaw Rozwoju Architektury PW). W dokumencie tym rozgraniczono takŜe róŜne rodzaje odbudów, uznając, Ŝe „niezwłoczne odtworzenie ostatniej fazy zabytku (sprzed jego zniszczenia w wyniku działań wojennych bądź katastrofy), który istnieje jeszcze w świadomości Ŝyjącego pokolenia i ma zachowaną powaŜną część substancji historycznej”, jest czymś słuszniejszym niŜ całkowicie naganne „odtworzenie jednej z faz rozwojowych obiektu historycznego, który nie istnieje juŜ w świadomości Ŝyjącego pokolenia i nie ma zachowanych jego reliktów bądź ilość ich jest nieznaczna”. Nie jest przypadkiem, Ŝe cytowany dokument został sformułowany przez Polaków, albowiem polskie dzieje (długa niewola narodowa i liczne zniszczenia wojenne) zupełnie odmiennie niŜ dzieje innych narodów — najbardziej zasłuŜonych przy wypracowywaniu zasad konserwatorskich (Włochy, Francja, Austria i Wielka Brytania) — kształtowały nasze doświadczenia w postępowaniu z architektoniczną spuścizną narodową. W ciągu 200 lat znęcano się nad naszymi zabytkami z taką zajadłością, Ŝe całkowita rezygnacja z rekonstrukcji, przynajmniej najcenniejszych, symbolicznych dla narodu obiektów, była zbyt trudna do przyjęcia. Co prawda pierwsze polskie zasady konserwatorskie, sformułowane na przełomie XIX i XX wieku, pozostawały w pełnej zgodzie z najbardziej postępowymi tendencjami (zasada podstawowa: konserwacja, czyli drobne bieŜące naprawy, pozwalające utrzymywać obiekt w dobrym stanie), gdy jednak wypłynął problem Wawelu — wybitny polski historyk sztuki i konserwator zabytków; Stanisław Tomkowicz, oświadczył w roku 1908 publicznie: „WszakŜe zasada ta (niedopuszczalność rekonstrukcji — przyp. W.Ł.), słuszna i zdrowa, musi ulegać pewnym modyfikacjom w zastosowaniu praktycznym”. Od „modyfikacji zasad” do pełnej akceptacji rekonstrukcji było juŜ stąd bardzo blisko. Momentem przełomowym stała się I wojna światowa, gdy kilka frontów przewaliło się przez ziemie polskie niczym zabytkoŜerczy walec i zostawiło morze ruin. JuŜ w trakcie działań wojennych, w roku 1915, zdesperowane Towarzystwo Opieki nad Zabytkami Przeszłości, nie oglądając się na kanony, wydało odezwę z następującym sformułowaniem: „Budowle mogą być odbudowywane historycznie, tj. rekonstruowane w całości w ich poprzednim wyglądzie przed zniszczeniem”. Druga część tego sformułowania: „tylko w takim wypadku, gdy są po temu powaŜne względy natury artystycznej i pamiątkarskiej”, mogła być nie tyle klapą ograniczającą masowość rekonstrukcji, ile wytrychem do pełnej w tym względzie dowolności, co jednak —
40
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
na szczęście — nie nastąpiło. Zupełnie inaczej ukształtowała się sytuacja po II wojnie światowej, w której kolosalne zniszczenia polskich zabytków nie były juŜ konsekwencją li tylko samej obiektywnej furii wojennej, lecz często premedytacji o charakterze politycznym. W innych krajach zabytki teŜ legły w gruzach, co musiało spowodować spore zamieszanie w świecie konserwatorskim, albowiem do owego czasu reguły ochrony zabytków zostały bardzo uściślone i kategorycznie wykluczały moŜliwość odbudowy. Z jednej strony zasady, z drugiej ogrom zniszczeń. Nie wiedziano, na co się zdecydować, trwały gorące dyskusje i spory. Decyzję podjęła Polska. Nikt nie miał do tego większego prawa, gdyŜ do Ŝadnego innego narodu nie odnosiły się bardziej niŜ do Polski słowa Hitlera: „Zniszczyć kulturę narodu — to znaczy zniszczyć sam naród”, i w Ŝadnym innym kraju „nadludzie” spod znaku swastyki nie przeprowadzili planowej, „naukowo” przygotowanej akcji eksterminowania zabytków. Poza setkami pojedynczych zabytków, zniszczone zostały w 60 — 90 procentach zabytkowe zespoły staromiejskie Warszawy, Gdańska, Poznania, Wrocławia, Szczecina, Olsztyna, Opola, Głogowa, Elbląga, Stargardu, Malborka, Kołobrzegu, Koszalina, Braniewa, Pyrzyc, Pyskowic, Raciborza i innych miast. Widząc to, Polacy uznali, Ŝe nie odbudować przynajmniej najcenniejszych zabytków znaczyłoby pozwolić, by zatriumfowało hitlerowskie barbarzyństwo. Dlatego teŜ na Ogólnopolskiej Konferencji Historyków Sztuki, w roku 1945 w Krakowie, sformułowano program działania w następujących słowach: „Znaczenie zabytków przeszłości dla narodu jaskrawo uwypukliły doświadczenia ostatnich lat, kiedy Niemcy, pragnąc zniszczyć nas jako naród, burzyli pomniki naszej przeszłości. Bo naród i pomniki jego kultury to jedno. Z tej politycznej tezy wynikają zasadnicze wnioski, nie zawsze zgodne z naukowym poglądem. Nie mogąc zgodzić się na wydarcie nam pomników kultury, będziemy je rekonstruowali, będziemy je odbudowywali od fundamentów, aby przekazać pokoleniom, jeŜeli nie autentyczną, to przynajmniej dokładną formę tych pomników pamięci (...) Zabytki bowiem nie są potrzebne wyłącznie dla smakoszów, ale są to sugestywne dokumenty historii w słuŜbie mas. Wyzbyte wartości staroŜytniczych, będą nadal pełniły słuŜbę dydaktyczną i emocjonalno-architektoniczną. Wymowa kształtu architektonicznego jest niezaleŜna od tego, kiedy go wykonano”. Zgodnie z powyŜszym, puszczono w ruch machinę rekonstrukcji, poczynając od Starego Miasta w Warszawie. Ówczesny generalny konserwator zabytków, prof. Jan Zachwatowicz, mówił: „Rozumiemy dobrze jedyną wartość obiektów w ich autentyczności. Nie łudzimy się i nie chcemy nikogo
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
41
łudzić, Ŝe rekonstruowany obiekt zabytkowy ma wartość zabytku. Doświadczenie nasze wskazuje jednak, Ŝe istnieje moŜliwość odtworzenia charakteru pewnych całości urbanistycznych, placów i ulic lub sylwety zespołu”. Wywiązała się na ten temat międzynarodowa dyskusja, padły głosy krytyczne. WaŜyły się: na jednej szali akademizm konserwatorski, na drugiej, polskiej, argument o potrzebie podtrzymania siły duchowej narodu przez zwrócenie mu jego zabytków. Wówczas to polscy naukowcy uŜyli terminu „dowód osobisty”. Na pytanie, dlaczego lekcewaŜąc zasady konserwatorskie rekonstruujemy, odpowiedzieli: „Jeśli nikczemna ręka skradnie i zniszczy dowód osobisty toŜsamości obywatela, idzie on po nowy i otrzymuje go!”. Najzagorzalszych krytyków zaprosiliśmy do kraju. Wielu z nich było zauroczonych, w prasie zachodniej zaczęły się ukazywać artykuły pełne gorącego poparcia dla polskich inicjatyw. Najciekawszą była wszakŜe opinia sławnego dzisiaj pisarza, Gabriela Garcii Marqueza, który zwiedziwszy odbudowywaną warszawską Starówkę napisał o tym w wychodzącym w Bogocie magazynie „Cromos”, chwaląc nas, jednakŜe nie bez nutki subtelnej ironii: „Osobliwe jest to miasto, które zrobiono na podstawie fotografii. Średniowieczne uliczki pachną świeŜą farbą. Czterechsetletnie fasady nie są jeszcze wykończone. Na rusztowaniach pracują malarze urodzeni w roku 1925, kładąc ścienne malowidła, które z dnia na dzień będą miały 300 lat”. Liczyły się jednak opinie specjalistów. Jeden z najznakomitszych, austriacki profesor Walter Frodl, powiedział wówczas o warszawskim Starym Mieście: „Jest rzeczą zrozumiałą, Ŝe ten rodzaj odbudowy wywiera fascynujące wraŜenie. Nawet przeciwnicy tej metody zostali przekonani, kiedy stanęli przed nowo wzniesionymi budowlami”. W rezultacie cała Europa, wzorując się na Polakach, podjęła na szeroką skalę przedsięwzięcia rekonstrukcyjne. Francuzi odbudowali Saint-Malo, Włosi Monte Cassino, Rosjanie Carskie Sioło pod Leningradem itd. Celowo teŜ wstrzymano aŜ do roku 1964 opracowanie Karty Weneckiej, która ostatecznie i bezwyjątkowo zabroniła odbudów, by dać czas na zakończenie juŜ rozpoczętych. Uznano dwa pierwsze powojenne dziesięciolecia za okres wyjątkowy, nie podlegający regułom. Po nim wróciła, jeszcze ostrzejsza niŜ przedtem, anatema na rekonstrukcję. Zdaniem polskich naukowców (nie wszędzie podzielanym), spod anatemy tej uchyla się Zamek Królewski w Warszawie. Jeśli bowiem cały świat zaakceptował wyjątkowość dwóch powojennych dekad (przymknięcie oczu na zasady, dopuszczenie rekonstrukcji), to powinien równieŜ zaakceptować odbudowę Zamku Warszawskiego, który miał być wskrzeszony razem z całą Starówką, w tym
42
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
samym czasie. Niefortunna decyzja wstrzymania tej realizacji, odblokowana po niespełna ćwierćwieczu, mocno opóźniła odbudowę Zamku, lecz w tej sytuacji naleŜy uwaŜać, iŜ jest to powojenna odbudowa z poślizgiem czasowym zawinionym nie przez konserwatorów, lecz polityków. Inaczej mówiąc: Zamek Królewski przeniósł w nasze lata owe wyjątkowe zasady (a raczej odstępstwo od zasad) tamtego okresu. Wziąwszy powyŜsze pod uwagę — czemuŜ to ozdobiłem termin „rekonstrukcja” przymiotnikiem szatańska? OtóŜ przed kilkoma laty wydawało się rzeczą oczywistą, iŜ odbudowa Zamku Warszawskiego — jedynego integralnego elementu Starego Miasta jeszcze nie odbudowanego — nie stanie się źle zrozumianym precedensem dla innych, niczym juŜ nie usprawiedliwionych rekonstrukcji kubatur zabytkowych. Tak być powinno chociaŜby z prostego szacunku dla wyjątkowych motywów i wyjątkowej rangi tamtego przedsięwzięcia. Tak się jednak nie stało. Nieprzerwanie od 30 lat wznosimy, ostatnio z coraz większym natęŜeniem, bezwartościowe reprodukcje zabytków, a takŜe setki „upiększeń” (hełmy, wieŜe, wykusze, wnętrza etc.) zabytków autentycznych w kształcie, jakiego one nigdy w historii nie posiadały (notabene Zamek Królewski teŜ nie jest od tego wolny). Albowiem nieodrodnym dzieckiem bękarta rekonstrukcji jest „twórcza fantazja” rekonstruktorów, radosna i niepohamowana, wynikająca m.in. z ich autorskich ambicji (rekonstruktor nie chce być tylko kopistą — chce być ostatnim w łańcuchu t w ó r c ó w zabytku) i z tego, Ŝe w większości przypadków nie sposób, z braku pełnych źródeł, odtworzyć wiernie kształtu historycznego. Wymyśla się więc brakujące fragmenty i tak mnoŜą się pseudozabytkowe „Disneylandy”. Co gorsza, na niektórych uczelniach (np. krakowski Wydział Architektury, prof. Zin) wychowuje się w tym duchu młodą kadrę specjalistów, a to z punktu widzenia prawidłowej konserwacji zabytków jest juŜ — excusez le mot — działalnością deprawacyjną. W jej efekcie grozi nam wybudowanie, przez tak wyedukowanych projektantów „obiektów historycznych”, trzeciej Polski — Polski bajkowych makiet udających zabytki i zabytków odartych z autentycznego charakteru przez duŜe rekonstrukcyjne uzupełnienia! Jako Ŝe rekonstrukcja to podnoszenie zabytku z ruiny (kompletnej lub częściowej) — problem ruiny jest w omawianym temacie zagadnieniem wielce istotnym. Niestety — w Polsce ruina to termin wzbudzający w następstwie zniszczeń wojennych określone, negatywne, skojarzenia. UwaŜamy ją za coś hańbiącego. I to właśnie, w połączeniu ze zjawiskiem zalewu rekonstrukcji, wywołuje rodzaj masowej psychozy, polegającej na uznawaniu za prawidłową reprodukcję zabytków, przy równoczesnym negowaniu wartości ruiny.
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
43
Musimy wreszcie zrozumieć, Ŝe ruina powstała z rozkazu Hitlera (np. Zamek Królewski), w której przypadku poŜądana była odbudowa, jest czymś zupełnie innym niŜ ruina historyczna, którą oglądali nasi przodkowie od dziesiątków lub setek lat i która s t a n o w i z a b y t e k w ł a ś n i e j a k o r u i n a! Jej substancję zabytkową, która jest „niepowtarzalnym nosicielem faktury pierwotnej dzieła” (prof. K. Piwocki), musimy — tak jak się to robi w wielu krajach — uszanować. Jest to naczelnym hasłem prawdziwej konserwacji zabytków. My zaś, miast — jak Anglicy, Francuzi, Czesi i inne nacje — konserwować ruiny i czynić z nich romantyczną „biŜuterię” krajobrazu (tak zrobiliśmy z zamkiem w Ogrodzieńcu i z kościołem w Chojnie, które są w Polsce wyjątkami potwierdzającymi regułę), albo pozwalamy im sczeznąć zupełnie, albo odbudowujemy je do połysku, aŜ po kogutka na szczycie najwyŜszej wieŜy. Ta nasza miłość do rekonstrukcji nie musiałaby się wydawać arcygrzeszną ludziom mojego pokroju, gdyby tylko łamała zasady konserwatorskie w sytuacji pełnego zabezpieczenia autentycznych zabytków. Sytuacja jednak wygląda tak, Ŝe większość tych ostatnich nie moŜe się doczekać ratunku i liczba ich, przy wydatnej pomocy warunków atmosferycznych, zmniejsza się z roku na rok. Wali się Kraków, giną dworki, butwieją wiatraki, rozsypują się zamki — bo, zamiast na prawidłowe interwencje konserwatorskie, większość przeznaczonych na ochronę zabytków pieniędzy i mocy przerobowych lokujemy w makietach zabytków, w rekonstrukcjach! Często odczekujemy beztrosko, aŜ nie konserwowany zabytek ulegnie zagładzie, po czym go z zapałem odbudowujemy. CzyŜ nie powinniśmy najpierw uratować prawdziwych zabytków a dopiero potem, choćby za sto lat, stawiać sobie kopie? Powinniśmy, ale robimy inaczej. I dlatego rekonstrukcje są rzeczą z gruntu niemoralną — kaŜda z nich jest wyrokiem śmierci dla sporej liczby autentycznych zabytków, dla których ratowania nie starcza funduszy! Przed laty prof. Piwocki przestrzegał: „Niebezpieczeństwo polega na tym, Ŝe praktyka ta stwarza pokusy beztroskiego omijania konieczności ochrony samej substancji zabytkowej dzieła, i to nie tylko z przyczyn ekonomicznych czy technicznych, ale takŜe z beztroski i wygodnictwa”. Słowo stało się ciałem — nagminną dzisiaj praktyką, łatwizną, na którą idą polskie przedsiębiorstwa, jest celowe rozbieranie istniejącego autentyku przeznaczonego do konserwacji i jego natychmiastowe odtwarzanie, albowiem rekonstrukcja (nowa budowa) jest wygodniejsza od pieczołowitej konserwacji substancji zabytkowej!* CzyŜ to nie barbarzyństwo!? *
Patrz artykuł „Sposób na zabytki” w tym samym rozdziale.
44
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
W krajach zachodnich i zwłaszcza w kuluarach UNESCO te wątpliwe osiągnięcia „polskiej szkoły rekonstrukcji zabytków” (funkcjonujące w Europie szydercze określenie) spotyka ostra, zjadliwa krytyka. To, Ŝe jest ona słuszna, to jedna strona medalu. Drugą stroną są niezbyt czyste rączki i sumienia krytyków. Albowiem zawarte w Karcie Weneckiej kanony postępowania z zabytkami, których tak bronią eksperci zachodni i dostojnicy UNESCO, są po cichu przez nich samych w najbardziej bezwstydny pod słońcem sposób gwałcone. Cichcem dokonuje się rekonstrukcji w całej Europie (fakt, Ŝe nie tak wielkich kubaturowo jak nasze), a juŜ to, co robi na innych kontynentach arcystraŜnik prawidłowej ochrony zabytków, UNESCO, woła wprost o pomstę do nieba. UNESCO, ta szlachetna i nadęta ponadnarodowa instytucja kulturalna, która podobnie jak FAO gros swych funduszy przeznacza na utrzymywanie scentralizowanej biurokracji, wydawanie publikacji, których nikt nie czyta, i na ogół zbędne konferencje i podróŜe, stała się od kilku lat płaszczyzną rozgrywek, wśród których dominują naciski polityczne i dyskryminacja polityczno-rasowa. Począwszy od nieŜyjącego Andre Malraux, poprzez Heinricha Bolla i Stephena Spendera, aŜ po Komitet Laureatów Nagrody Nobla, tysiące artystów i intelektualistów świata publicznie zadeklarowało bojkot UNESCO aŜ do chwili, gdy zacznie się ono zachowywać przyzwoiciej. Jeśli chodzi o ochronę zabytków, to postępowanie UNESCO nosi — jakŜeby inaczej — hasło zawarte w owym szatańskim słowie „rekonstrukcja”. Z wielu przykładów podam dwa najsławniejsze. UNESCO-wskie przedsięwzięcie opatrzone kryptonimem „Tunis-Kartagina” przewiduje częściową rekonstrukcję staroŜytnego miasta (miasta!), przy czym Francuzi pragną zrekonstruować najstarszą Kartaginę, punicką, a Włosi Kartaginę rzymską, z czym Francja za Ŝadne skarby nie chce się zgodzić („Byłoby to uświęceniem symbolu imperializmu rzymskiego!”). Obrzucający się epitetami panowie zupełnie zapomnieli o zasadach konserwacji zabytków i szermują wyłącznie argumentami politycznymi. Czymś jeszcze bardziej pikantnym jest fakt, iŜ UNESCO, nieprzejednany obrońca tych zasad i bezkompromisowy krytyk polskich rekonstrukcji, naciskana przez polityków i rekinów przemysłu turystycznego, finansuje (w grę wchodzą miliardy dolarów) obecnie gigantyczną rekonstrukcję całego Babilonu! Zreprodukowano juŜ świątynię boginii E-Mach oraz część pałacu Nabuchodonozora i murów obronnych. Prace potrwają 15 lat. W pierwszych reportaŜach dziennikarze, nie będący wcześniej przeciwnikami rekonstrukcji, określili powstającą megamakietę mianem „jarmarczna tandeta”. Ale Babilon to nie nasze zmartwienie, martwmy się o własne
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
45
zachwaszczone rekonstrukcjami podwórko. „Zabytków” mamy coraz więcej — autentyków coraz mniej. Wskrzeszając pozornie tradycję — coraz dokumentniej ją niszczymy. „LITERATURA” 26 października 1978
46
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
Przekupcie mafię, a Wenecja będzie uratowana (...) Powódź z 1966 roku była kroplą, która przepełniła czarę bierności. Rząd włoski za pośrednictwem swej delegacji zwrócił się wówczas do UNESCO z prośbą o pomoc dla ginącego miasta. W tym samym dniu, w którym Włosi wyciągnęli ręce do świata, Konferencja Generalna UNESCO uchwaliła rezolucję inicjującą międzynarodową kampanię ratowania Miasta DoŜów przed zgonem. Przyczyny, dla których Wenecja umiera, są następujące: „Acque alte” — tzw. wysokie wody, okresowe zjawisko przyboru morza spowodowane czynnikami astronomicznymi (przypływy), atmosferycznymi (sirocco) i hydrodyna micznymi (wahania poziomu wód Adriatyku i prądy morskie). Zalewając Wenecję wysokie wody codziennie urywają jakiś procent odporności Perły Adriatyku. Względy geologiczne. Co stulecie kora ziemska podnosi swą temperaturę o 0,1 stopnia Celsjusza. Skutkiem tego co 10 lat wzrasta o 11 mm poziom mórz zasilanych przez topniejące lodowce. Rejon Adriatyku podlega takŜe ruchom tektonicznym, z powodu których ląd między Triestem a Wenecją obniŜył się przez ostatnie 40 lat o ponad 10 cm. Przemysł — chemikalia w wodzie morskiej. Wenecja to nie tylko wyspy. Jej częścią są równieŜ połoŜone na wybrzeŜu: nowe miasto Mestre oraz Marghera, największy włoski port naftowy i centrum przemysłu chemicznego. śrące ścieki spływają do laguny, niszcząc florę i faunę podwodną i nadgryzając fundamenty zabytkowych budowli (większość z nich oparta jest na drewnianych palach). Przemysł — chemikalia w powietrzu. Mestre i Marghera są takŜe winne weneckiego air-pollution. 15 tys. ton zagęszczonego kwasu siarkowego wypluwanego rocznie przez przemysł, w połączeniu z wilgotnym i słonym powietrzem morskim, stwarza mieszankę masakrującą zabytki miasta. „Rak” kamienia i metalu. Pleśnieją freski, kruszą się tynki, rozkładają zaprawy, posągi (np. na bazylice S. Maria delia Salute i w Pałacu DoŜów) zamieniają się w trędowate kaleki, nie ostaje się nawet brąz słynnych koni z bazyliki S. Marco. Przemysł — studnie. Jednym z powodów pogrąŜania się Wenecji jest osiadanie gruntu na skutek wypompowywania wód podskórnych. Katastrofą stało się kopanie potęŜnych ujęć słodkiej wody przez ośrodek przemysłowy. W samej Margherze pracuje ponad 70 wielkich studni maszynowych. Przemysł — osuszanie bagien. Jak stwierdzono: drastyczne zwiększenie częstotliwości występowania acque alte nastąpiło od roku 1933, a więc od
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
47
czasu osuszenia bagnisk pierwszej strefy przemysłowej. Problem osuszania bagien ma kapitalne znaczenie dla sytuacji miasta. Od stuleci woda morska dostająca się do laguny była w swym nadmiarze pochłaniana przez barene (gąbczaste trzęsawiska na lądzie stałym). Od kilkudziesięciu lat ta naturalna równowaga ulega zachwianiu — Marghera „połyka” wybrzeŜe osuszając kolejne połacie bagien. Przemysł — destrukcja mierzei. Na domiar złego przerwana została mierzeja, tarcza miasta od strony morza. Dla zwiększenia rangi i obrotów portu przemysłowego, między Marghera a Malamocco wybudowano potęŜny kanał przecinający mierzeję i lagunę — mogą nim wpływać tankowce o wyporności 50 tys. ton. Przez wytworzoną w ten sposób „dziurę” wlewa się wysoka fala adriatycka, która nie znajdując ujścia w osuszonych barene, uderza z całą siłą w miasto. Inne przyczyny. Jest ich wiele, mniej lub bardziej powaŜnych. Bestialskie poczynania turystów, produkcja trawienna weneckich gołębi (w ich kale równieŜ zawarte są związki niszczące zabytki), zastępowanie tradycyjnych gondoli wiosłowych motorówkami (fale wywoływane śrubami osłabiają mury budowli) i wreszcie głupota władz miejskich (np. zainstalowanie boiska do koszykówki w jednej z sal klasztoru Miłosierdzia, pełnej XVI-wiecznych fresków!). Oto bilans efektów wszystkich wyŜej wymienionych czynników: w wyniku działania wody (od dołu) i smogu (od góry) Wenecja traci rocznie 6 proc. rzeźb marmurowych, 5 proc. fresków, 3 proc. obrazów i 2 proc. malowideł na drewnie. Bezpośredniemu zagroŜeniu podlega 450 spośród 900 pałaców, 200 spośród 324 obiektów sakralnych i 147 światowej sławy obrazów. Znikają jeden po drugim przepyszne ogrody załoŜone w XVI wieku, a tysiące zawilgoconych domów mieszkalnych znajduje się na skraju ruiny. Łącznie, aŜ połowa wszystkich budowli weneckich zbliŜa się juŜ do tego stanu, jaki nazywamy ruiną! Do końca stulecia Wenecja utraci co najmniej połowę mieszkańców. Emigrują głównie młodzi (do Mestre i Marghery) oraz bogaci (do Mediolanu i Turynu), jak szczury z okrętu, który rzeczywiście tonie. Pozostaje biedota, gnieŜdŜąca się w budynkach, których zabytkowość polega takŜe na tym, Ŝe 90 proc. z nich nie ma co., a 74 proc. nie posiada nawet łazienki. „Wszystko jest zwrócone przeciwko nam — mówi młody wenecjanin reporterowi tygodnika „Epoca” — wszystko! OŜeniłem się teraz i chciałem pozostać w moim mieście, ale nie udało mi się, nie znalazłem godziwego mieszkania. A przecieŜ domy są, mówi się nawet, Ŝe mają budować nowe. Tylko Ŝe nie dla nas, dla miliarderów, którzy chcą mieć swoje apartamenty w
48
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
Wenecji, bo to teraz takie modne!” Te nowe planowane domy, o których „mówi się”, to jedna z wielu weneckich afer. Okazuje się, Ŝe pod naciskiem „majętnych ludzi i przedsiębiorstw” władze miasta, zamiast kompleksowo ratować Wenecję, zamierzyły podzielenie jej na strefy: A (centrum, wokół placu św. Marka, pod ochroną) i B (teren obrzeŜny, „wyburzany stosownie do potrzeb” i zabudowywany nową architekturą). Wizja tego „nowoczesnego lunaparku” wywołała wściekłość społeczeństwa. Przewodnicząca walczącej z owym planem organizacji Venezia Nostra: „Stary historyczny ośrodek otoczony wysokościowymi hotelami — to wstrząsa sumieniem kaŜdego patrioty!” Wenecja dostarcza wielu innych jeszcze powodów do wstrząsów sumienia, albowiem nieustannie mnoŜą się w niej skandale korupcyjne i kryminalne afery związane z pomocą całego świata dla tonącego cudu urbanistyki. Formy międzynarodowej pomocy zostały omówione w Wenecji w lipcu 1969 roku, w trakcie obrad Międzynarodowego Komitetu Doradczego do spraw Wenecji. Postulaty Komitetu zostały przedstawione na 83 sesji Rady Wykonawczej UNESCO, z której inicjatywy rozpoczęto wielką akcję propagandową na całej kuli ziemskiej. I z całego globu zaczęły płynąć rwącym strumieniem miliony dolarów... A tymczasem najnowsza ekspertyza, wykonana przez wenecki Instytut Badania Dynamiki Wielkich Mas, wykazała, Ŝe obecnie Wenecja tonie z szybkością 0,4 — 0,6 cm rocznie, Lido zaś aŜ 1 cm rocznie!, co oznacza, Ŝe urodzony w 1976 roku mieszkaniec miasta będzie w ciągu swego Ŝycia świadkiem zapadnięcia się Perły Adriatyku w wodę o około 35—40 cm. Liczby te przeraziły ekspertów. Podjęto szybkie decyzje o kontrakcji i wydawało się, Ŝe „nie będzie sprawy”, tym bardziej Ŝe nie brakowało pieniędzy. Na apel UNESCO: „Ratujmy Wenecję!” odpowiedziały najbogatsze kraje świata i w ten sposób zebrano aŜ 510 milionów dolarów. Co prawda przez następne dwa lata trwały awantury między władzami weneckimi a rządem włoskim na temat, kto ma dysponować tymi funduszami, lecz w końcu parlament włoski zatwierdził głośną ustawę „Lex Venezia”. Zawierała ona uroczyste, kwieciście sformułowane gwarancje, Ŝe sumy te zostaną w całości wykorzystane zgodnie z ich przeznaczeniem — na uratowanie zabytków Wenecji i przywrócenie zachwianej równowagi naturalnej laguny, a takŜe ostateczne zapobieŜenie katastrofalnym powodziom (w 1966 roku Wenecja ocalała tylko dlatego, Ŝe poziom wody morskiej był akurat niski z powodu odpływu). Po czym przystąpiono do prac. Po dwóch następnych latach skontrolowano efekty. Co zostało zrobione?
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
49
Wyekspediowano z miasta 10 tys. gołębi, podniesiono zalewane wodą posadzki w dwóch kościołach, naprawiono kilka tynków i kilka fundamentów wzmocniono zastrzykami cementowymi, odrestaurowano kilka pałaców. I to wszystko za 510 milionów dolarów! W mieście zaczęto rozwieszać transparenty: „Wenecja zdradzona i okradziona!”, a międzynarodowe sfery polityczne i kulturalne zrozumiały, Ŝe zostały przez Włochów wykiwane. Okazało się, Ŝe do Wenecji n i e d o t a r ł a n i j e d e n c e n t z ponad 500-milionowego kredytu międzynarodowego! Wówczas to kilku europejskich polityków i kilku obrotnych dziennikarzy zaczęło szukać odpowiedzi na pytanie: gdzie, u licha, podziały się te wielkie pieniądze?! Znaleźli odpowiedź, oczywiście nieoficjalną: rząd włoski przeznaczył całą tę sumę na ratowanie waluty włoskiej walącej się w dół po schodach inflacji! Mówiono takŜe o straszliwych „dolach” korupcyjnych. Rozwścieczona prasa europejska popuściła sobie cugli. Zachodnioniemiecki „Stern”: „To, o czym marzyli Bizantyjczycy i Turcy, do czego nie doprowadziły burze morskie i poŜary, staje się dzisiaj dziełem klas rządzących Włochami: zagłada Wenecji zbliŜa się nieuchronnie z roku na rok, z miesiąca na miesiąc”. Londyński „Times”: „NajwaŜniejszym zadaniem powinno być uchronienie Wenecji przed rządem włoskim i lokalnymi władzami!” Międzynarodowa pomoc dla Wenecji obejmowała nie tylko fundusze, lecz takŜe unikalne materiały budowlane. Te równieŜ rozkradziono. Pisarz włoski, Indro Montanelli: „Marszałek Tito ofiarował nam duŜą ilość kamienia z Istrii, jedynego materiału odpornego na działanie słonej wody morskiej. Gdzie się podział ten kamień?! Do Wenecji nie dotarła ani jedna sztuka!”. Mało tego. Na dary z zagranicy (równieŜ pienięŜne) Włosi... nałoŜyli podatek obciąŜający ofiarodawców!!! Kiedy Stany Zjednoczone przysłały dla instytutów naukowobadawczych Wenecji unikalną aparaturę do badań oceanograficznych, władze finansowe Rzymu zablokowały przesyłkę i zmagazynowały ją w takich pomieszczeniach, Ŝe gdy po kilkumiesięcznej walce (ambasada amerykańska utworzyła specjalny komitet dla odblokowania daru) udało się ją odblokować — wszystkie instrumenty były juŜ przerdzewiałe. Nic więc dziwnego, Ŝe brytyjski „Guardian” wysunął propozycję oddania Wenecji pod nadzór ONZ, a zawsze trzeźwy „Times” bez cienia drwiny zaproponował nową międzynarodową zbiórkę pod hasłem „Korupcja dla Wenecji”. Według tej koncepcji, jedyną szansą ratunku dla Perły Adriatyku jest zebranie kolejnych 500 milionów dolarów i rozdzielenie ich między trzy wpływowe ośrodki włoskie: polityków, którzy się wreszcie „naŜrą” i pozwolą ratować Wenecję, mafię, która jako jedyna moŜe tych polityków zmusić do działania na rzecz Wenecji, i wielki przemysł, by przestał zatruwać miasto i
50
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
częściowo się z niego wyniósł (przemysł ten nie jest Wenecji potrzebny: na 130 tys. mieszkańców miasta w Mestre i Margherze pracuje tylko 4 tys., kapitały zaś i tak odpływają do Mediolanu). WciąŜ nie wiadomo (poza oczywistą konserwacją, restauracją i adaptacją całej architektury), w jaki z technicznego punktu widzenia sposób naleŜy ratować Wenecję. Włoski inŜynier Eugenio Miozzi, naczelny architekt Genui, zaproponował wielkie tamy mające zamknąć drogę przypływom i odpływom, lecz projekt ten odrzucono nie tyle ze względów krajobrazowo-estetycznych, ile Ŝe efektem byłoby zakłócenie systemu oczyszczania wód laguny przez morze, a zakłócić rytm wody w lagunie znaczyłoby spowodować śmierć Wenecji. Odrzucono teŜ kilka innych projektów (m.in. olbrzymich tam na Adriatyku, między ujściem Padu a wybrzeŜem Jugosławii, oraz zmiany przebiegu kanałów morskich)... Plany, narady, konsultacje, zebrania, kongresy, uchwały, powoływanie organizacji i ekspertów, badania, gwarancje, przyrzeczenia, zapewnienia, projekty, obietnice... Tak juŜ od dokładnie 10 lat. A Wenecja wciąŜ tonie! Chce się płakać, kiedy staje się na placu św. Marka, gdy jest on zalany po kostki wodą (do spacerów słuŜą wówczas specjalne drewniane kładki), ale moŜna się teŜ i śmiać, jeśli ktoś zechce. Wielką karierę zrobił wydany drukiem pamflet pt. „Kilka propozycji zburzenia Wenecji”. Wśród nich: dynamit, zmasowany ogień artylerii i wzniecenie epidemii szału wśród ludności miasta, która sama zburzy architekturę. Na końcu: „Bądźcie spokojni, to nie będzie kosztować zbyt drogo. Większość roboty została juŜ wykonana”. Chce się krzyczeć: Ludzie, opamiętajcie się! „Ludźmi wszak jesteśmy — pisał Wordsworth o upadku Republiki Weneckiej — przeto musimy smucić się, gdy niknie nawet cień dawnej wielkości”. Nawet cień! Dawno temu wydarzyło się w Wenecji coś cudownego. Szarpnięto pewną strunę w instrumencie ludzkiego geniuszu, która juŜ więcej nie zabrzmi pełnym tonem, a która pozostawiła po sobie lagunę z bajki. MoŜe to echo potrafi nas natchnąć. MoŜe. W chwili obecnej — niestety — ze zjawiskiem światowej troski o los Serenissimy (dawny tytuł Republiki Weneckiej) wiąŜe się nierozerwalnie postać kosmopolitycznego eksperta UNESCO, który jak zły duch krąŜy po snobistycznych salonach Europy i udając anioła zmartwychwstania zapewnia, Ŝe wszystko będzie OK, Ŝe zmienił się klimat, więc nie ma obaw, inicjuje bicie medali pamiątkowych, organizuje koncerty na rzecz Perły Adriatyku, mówi, mówi, mówi — „działa”. Wenecki gondolier Sandro Perego, zapytany przez reportera tygodnika „Stern”, czy wierzy w to, Ŝe Wenecja zostanie ocalona, odparł: „Równie
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
dobrze mógłbym próbować płynąć moją gondolą po lądzie”. „POLITYKA” 25 września 1976
51
52
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
Sposób na zabytki „Kto uszkodzi lub zniszczy zabytek, podlega karze więzienia do lat 5 i grzywny** (z art. 73 Ustawy o Ochronie Dóbr Kultury i Muzeach).
W sytuacji, gdy odbudowa Zamku Królewskiego w Warszawie dawno minęła półmetek i bliski jest juŜ jej finał, oraz wziąwszy pod uwagę, Ŝe kompleksowa konserwatorska robota w Krakowie dopiero się szykuje — inwestycją priorytetową, pępkiem ochrony zabytków w Polsce, jest obecnie rewaloryzacja Starego Miasta w Zamościu. W mieście tym, będącym jako zespół zabytkiem klasy zerowej (najwyŜsza wartość artystyczna, historyczna i naukowa w skali światowej), trwają prace na olbrzymim froncie, a ich intensywność determinowana jest zbliŜającą się galopem datą 3 kwietnia 1980 roku. W tym dniu minie 400 lat od chwili, gdy kanclerz i hetman wielki koronny, Jan Zamoyski, załoŜył „Padwę Północy”. Podniosły moment, 400-lecie, które będzie obchodzone z wielką pompą. Do tej chwili pierwszy etap prac, zwłaszcza bloki (grupy domów zamknięte poszczególnymi ulicami) wokół rynku, ma być ukończony. śeby zdąŜyć, najlepiej byłoby zburzyć wszystkie autentyczne zabytki zamojskiej Starówki, po czym odbudować je od podstaw, czyli zreprodukować w formie murowanych, bezwartościowych makiet i atrap udających zabytki, bo jest to o wiele tańsze i szybsze, słowem, bardziej e k o n o m i c z n e od konserwowania i restaurowania starej substancji zabytkowej. Wszystkich się jednak nie da wziąć pod nóŜ, bo zrobiłaby się zbyt wielka draka, zbyt mocno naciśnięto by na odcisk opinii publicznej. Więc moŜe przynajmniej część, choćby kilka, kilku nie zauwaŜa... I to się, do diabła, w Zamościu robi! Zamość miał głupiego „pecha” — nie został zniszczony podczas ostatniej wojny. Brzmi to paradoksalnie, ale jest prawdą, i to nader prostą. OtóŜ dokonana przez nas wielka rekonstrukcja zespołów zniszczonych na skutek poŜogi wojennej sprawiła, Ŝe w trakcie owych mozolnych, długoletnich i kosztownych prac zaniedbano bieŜącą opiekę nad zabytkami nie uszkodzonymi. Trudno o lepsze przykłady niŜ w Gdańsku i w Warszawie. W Gdańsku odtworzono spalone fasady Starego Miasta, ale pozostawiono na łasce losu nie zniszczone kamieniczki przy ulicy Straganiarskiej, co doprowadziło je po latach do stanu agonii. W Warszawie pieczołowicie odbudowano zmasakrowaną Starówkę, natomiast jedna z nielicznych kamieniczek, które nie uległy zburzeniu, przy ulicy Długiej, popadła przez
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
53
konserwatorskie „zapomnienie” w taką ruinę, iŜ w roku 1973 trzeba ją było odbudować od podstaw (!), analogicznie jak te, które zginęły w Powstaniu. Gdyby stary Zamość legł w gruzach pod hitlerowskimi bombami, dzisiaj stałby nowy i świeŜutki jak pączek. Ale Zamość ocalał, długo więc nikt nie kiwnął palcem w bucie, by mu pomóc, zaś czas, deszcz, śnieg, mrozy i tzw. grzybek hetmański robiły swoje. AŜ zaprowadziły „Padwę Północy” na krawędź przepaści, czyli rozsypki i zgnicia. Dwa pierwsze apele o pomoc (z lat 1961 i z przełomu 1962—63) wystosowane do władz wojewódzkich i centralnych przez Miejską Radę Narodową w Zamościu — przeszły bez echa. Dopiero trzeci program renowacji Starego Miasta, przedłoŜony tym samym władzom w końcu roku 1970, trafił na sprzyjający moment i podatny grunt. W efekcie, na fali atmosfery pogrudniowej, 19 marca 1971 roku w ratuszu zamojskim odbyła się specjalna sesja Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej w Lublinie i Miejskiej Rady Narodowej Zamościa, przy udziale przedstawicieli dwóch ministerstw (Kultury i Sztuki oraz Gospodarki Komunalnej). Podjęto na tym spotkaniu decyzję o ratowaniu miasta, która to decyzja znalazła odbicie w „Uchwale o kompleksowej rewaloryzacji Starego Miasta w Zamościu”. Wreszcie przystąpiono do prac. Przez pierwsze lata bieg tych robót był przysłowiowym „obrazem nędzy i rozpaczy”, toteŜ powszechnie się mówiło, Ŝe nieprawidłowo prowadzone prace rewaloryzacyjne bardziej wykańczają perłę renesansu, niŜ to uczyniły minione cztery stulecia. Symbolem skandalu było śledztwo prokuratorskie z powodu belki stropowej, która runęła na głowy dostojnych gości podczas otwierania Salonu Biura Wystaw Artystycznych w nowo odremontowanej kamienicy przy Wielkim Rynku (notabene nawet w ratuszu, chociaŜ jego restauracja była traktowana priorytetowo, wkrótce po przecięciu wstęgi popękały ściany wewnętrzne, nawalił system wodociągowy etc). Skandal zataczał coraz szersze kręgi i wymagał radykalnych pociągnięć. Przełom formalny nastąpił w roku 1974. Wówczas to Rada Ministrów podjęła uchwałę zatwierdzającą program prac renowacyjnych na kwotę grubo ponad miliard złotych (w 4 lata później Rada podjęła kolejną uchwałę — w sprawie uroczystych obchodów 400-lecia Zamościa w roku 1980). Przełom realizacyjny miał miejsce w początkach 1977 roku, kiedy to na stanowisko naczelnego dyrektora Przedsiębiorstwa Państwowego Pracownie Konserwacji Zabytków (PKZ) powrócił dr inŜ. Tadeusz Polak, jeden z tych cudownych maniaków ochrony starej architektury, którzy w sposób quasi-religijny wyznają XlX-wiecz-ną zasadę sławnego włoskiego „ojca konserwacji”, Kamila Boita: „Aby urzeczywistnić dzieło konserwacji zabytku, trzeba go otoczyć
54
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
tysiącem usilnych i czułych starań, natchnionych miłością płomienną i gorącym miłosierdziem, tak jak chorego otacza opieka małŜonki czy siostry miłosierdzia”. Wydawało się więc, Ŝe wszystko będzie w porządku. Ale nie jest. Cały problem polega na tym, Ŝe PKZ-ty nie mogły wystąpić same na placu boju, plac bowiem jest ogromny, zbyt wiele jest do zrobienia w krótkim czasie do 3 kwietnia Anno Domini 1980. ToteŜ drugim wykonawcą, działającym równolegle i mającym do odremontowania swoją pulę kamieniczek, uczyniono z woli wyŜszej Kombinat Budownictwa Komunalnego (KBK) w Zamościu, który — jak się okazało — od nieuzasadnionych wyburzeń zabytków nie stroni... O wyburzeniach wróble ćwierkały juŜ przed kilku laty. W roku 1973 redaktorka Helena Kowalik zwróciła się w tej sprawie do konserwatorki miejskiej w Zamościu, mgr Marii Sarnik, i oto co przeczytaliśmy w „śyciu Warszawy” z 13 stycznia owego roku: „Korzystając z okazji rozmowy z najbardziej kompetentną w Zamościu osobą w sprawie zabytków, zapytałam panią konserwator, czy prawdą jest, jakoby dla przyspieszenia odbudowy Starówki miano wyburzać co bardziej zniszczone kamienice i stawiać w ich miejsce podobne. Zaprzeczyła gwałtownie. CóŜ za pomysł! To pogwałciłoby ideę odbudowy Zamościa. Stary gród ma w katalogu zabytków najwyŜszą, zerową, klasę nie ze względu na artystyczne walory poszczególnych kamieniczek, ale ze względu na unikalność urbanistycznych rozwiązań nadwornego architekta Bernarda Moranda. JakŜe więc moŜna robić w tym kompleksie szczerby? Na ratuszu panuje jednomyślność — zapewniła mnie mgr Sarnik”. W 4 lata później, równieŜ w „śyciu Warszawy” (z 31 marca 1977), Magdalena Godlewska napisała: „Zabytkowa materia zamojskiej Starówki sprawia ciągle niespodzianki, niczym organizm chorego. Oto przykład: ulica Staszica 6 — w trakcie przeprowadzanego remontu znienacka osunęły się ściany. Trzeba więc było cały budynek rozebrać, a remont sprowadził się do zbudowania na nowo budynku w starym stylu”. „Zabytkowa materia sprawia niespodzianki”, „znienacka osunęły się ściany”, czary-mary, tra-la-la-la. O, święta naiwności w starym reporterskim stylu! Wspomniane juŜ zamojskie wróble ćwierkały co innego, tym razem je zacytuję: „JuŜ w latach 1976 i 1977 Przedsiębiorstwo, zamiast konserwować i restaurować zabytki zgodnie z projektem, rozbierało je. Tak było z obiektem przy ul. Zamenhofa 3, a następnie z dwoma budynkami przy ulicy Staszica”. I Ŝeby wszystko było jasne — tak się jakoś dziwnie złoŜyło, Ŝe te wyburzenia co
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
55
do jednego były dziełem KBK Zamość. Teraz juŜ będzie tylko o aktualnościach. 12 września dowiedziałem się z pewnego pisma protestacyjnego, które zacytuję dalej, o wyburzeniu przez KBK Zamość kolejnych zabytków, w tym domu z bezcennymi fragmentami XVIl-wiecznymi. Natychmiast złapałem za słuchawkę i zadzwoniłem do prezydenta miasta oraz do urzędu wojewody zamojskiego, pytając o sprawę. Prezydent miasta, Jan Piskorski, powiedział mi m. in.: „— Nie mogę mieć własnej opinii w tej sprawie, muszę polegać na zdaniu fachowców. Jeśli złoŜona ze specjalistów Rada Konserwatorska zaakceptowała wyburzenia i jeśli konserwator miejski, pani Sarnik, której decyzje dotyczące konserwacji mają moc decyzji prezydenckich, wyraziła na to zgodę — to rzecz jest w porządku, przynajmniej z prawnego punktu widzenia. Natomiast jeśli takiej zgody nie było, to akt wyburzenia był bezprawiem, samowolą kwalifikującą się do interwencji prokuratorskiej”. Z kolei wicewojewoda Edward DrąŜek, któremu podlegają problemy rewaloryzacji miasta, rzekł, co następuje: „— Nie moją rolą jest ustosunkowywać się do tego typu spraw (!!! — W.Ł.). Od tego są fachowcy. Jeśli fachowcy wydali opinię, Ŝe naleŜało wyburzyć, to znaczy, Ŝe naleŜało. Wiem, Ŝe istnieje zalecenie o ograniczeniu wyburzeń do niezbędnego minimum. Ale powtarzam, nie interesowałem się sprawą w szczegółach, bo to rzecz fachowców’’. Podobne „to nie moja rzecz” lub „to nie moja sprawa” usłyszałem równieŜ od innych dygnitarzy zamojskich. Nie mogłem doprawdy pojąć, jak mogą wychodzić takie słowa z ust ludzi pełniących odpowiedzialne funkcje w mieście, w którym problem rewaloryzacji zespołu zabytkowego stał się sprawą rozpatrywaną na szczeblu rządowym. ZłóŜmy jednak to niezrozumienie na karb mojej kiepskiej sprawności umysłowej i wróćmy do konkretów. OtóŜ tak prezydent, jak i wicewojewoda oświadczyli mi, Ŝe według posiadanych przez nich informacji część tego, co runęło, „zawaliła się samoczynnie”. Zabytki runęły same, ze starości, przy czym sześciu ludzi ledwo uszło z Ŝyciem, w efekcie czego KBK musiał juŜ rozebrać resztę dla bezpieczeństwa pracujących ekip. I to właśnie okazało się nieprawdą. Przebieg wydarzeń był nieco inny i nie miał nic wspólnego ze złośliwą „samoczynnością” zabytkowych murów wobec ludzi, lecz odwrotnie. Zaczęło się od tego, Ŝe KBK Zamość nieprawidłowo (lub ,,prawidłowo”, przy załoŜeniu, Ŝe działał z premedytacją) poprowadził wykopy wzdłuŜ ulicy Pereca. W rezultacie ściany domów od Pereca w głąb bloku XXII poczęły się rysować i walić. KBK zdecydował więc, Ŝe najlepiej będzie rozebrać to, co
56
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
jeszcze się nie zawaliło. Powtórzył się scenariusz z ulicy Staszica 6, przypomnę: „W trakcie przeprowadzanego remontu znienacka osunęły się ściany, trzeba więc było cały budynek rozebrać...”. Tym razem jednak wyłonił się kłopot w postaci zakazu wyburzeń wydanego przez Wydział Budownictwa, Urbanistyki i Architektury Urzędu Miejskiego w Zamościu, który wstrzymał dalsze prace, nakazując wykonać ekspertyzę techniczną oraz z a b e z p i e c z y ć zagroŜone kamienice. W tym miejscu zaczyna się w wykonaniu KBK Zamość druga godzina lekcji pod tytułem „Jak burzyć zabytek, mimo zakazów burzenia”. Pierwszą godzinę juŜ znamy — naleŜy w odpowiedni sposób doprowadzić do „niespodziewanego” i „samoczynnego” wstąpienia zabytku na drogę zagłady. W turze następnej zaś naleŜy wykorzystać furtkę podsuniętą przez przeciwnika. Chcecie ekspertyzy technicznej? Doskonale, będziecie ją mieli. Zaprosimy ekspertów... 5 września, na zlecenie inwestora, czyli Wojewódzkiej Dyrekcji Rozbudowy Miast i Osiedli Wiejskich (WDRMiOW), w Zamościu pojawia się dwóch rzeczoznawców z Państwowego Instytutu Techniki Budowlanej w Warszawie — profesorowie doktorowie habilitowani Marian Abramowicz i Władysław Lenkiewicz. Obaj są inŜynierami budownictwa lądowego, a dla inŜyniera budownictwa lądowego zabytek składa się z parametrów liniowych, wytrzymałościowych etc, o co nie moŜna mieć do niego pretensji. Po dokonaniu wizji lokalnej profesorowie sporządzają w obecności przedstawicieli inwestora i wykonawcy tzw. „Notatkę”. Najpierw stwierdzają w niej, Ŝe „Katastrofa (...) oraz spękania (...) nastąpiły na skutek wykopu”, co nie brzmi mile dla KBK, ale zaraz potem dodają to, czego od nich oczekiwano i dla czego w ogóle zostali zaproszeni do Zamościa: „Kontynuowanie robót wymaga rozbiórki”. I teraz juŜ zgodnie, w dalszej części „Notatki”, wszyscy zebrani (przedstawiciele KBK oraz WDRMiOW plus obaj rzeczoznawcy, łącznie siedem osób) konkludują coś, co z punktu widzenia ochrony zabytków oraz rangi rewaloryzacji Zamościa ma wszystkie surrealistyczne cechy ponurego dowcipu: „Zebrani wnioskują, Ŝe ze względów ekonomicznych, technicznych, bhp i dla przyspieszenia terminu zakończenia robót właściwe byłoby rozebranie całkowite istniejącej zabudowy i odtworzenie jej”. „Rozebranie całkowite”, „ze względów ekonomicznych” i „dla przyspieszenia” — trudno o jaśniejsze postawienie sprawy. Bez cienia Ŝenady! Od tej chwili bieg wydarzeń nabiera szalonego tempa. Tego samego dnia, w środę 5 września, konserwatorka miejska, pani Sarnik, wpisuje u dołu
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
57
„Notatki”: „Ze względów konserwatorskich i wartości zabytkowych wnioskuję i proponuję opracowanie technologii robót remontowych bez konieczności rozebrania całkowicie istniejącej zabudowy kamienic bloku XXII, gdyŜ taka działalność jest sprzeczna z zasadami konserwatorskimi”. Mgr Sarnik, której decyzje w sprawach konserwacji Zamościa — jak pamiętamy — „mają moc decyzji prezydenckich”, popełniła tu błąd, nazwijmy go: taktyczno-terminologiczny. Umieściła dwa cherlawe słowa „wnioskuję” i „proponuję”, miast dwóch pełnosprawnych: kategorycznie zakazuję! Ale pani Sarnik przez myśl zapewne nie przeszło, co się szykuje, toteŜ nie widziała jeszcze powodu do grzmienia, wierzyła bowiem w moc wysokiej Rady Konserwatorsko-Architektonicznej do spraw Rewaloryzacji Zabytków Zamościa. ZłoŜona z utytułowanych autorytetów Rada, zawiadomiona w trybie alarmowym o niebezpieczeństwie, zebrała się juŜ 7 września rano i ustaliła: „Komisja po zapoznaniu się z notatką z dnia 5.09.79 r. w sprawie bloku XXII stwierdza, Ŝe wykonawca zrealizował roboty w sposób nieprawidłowy i niezgodny z dokumentacją (...) Zdaniem komisji naleŜy wyciągnąć konsekwencje w stosunku do winnych prowadzenia robót niezgodnie z zasadami sztuki budowlanej (...) NiemoŜliwa jest rozbiórka dalszych elementów tego bloku. Komisja podtrzymuje w tym względzie opinię Miejskiego Konserwatora Zabytków”. Tekst ten został bezzwłocznie (o godz. 1230) przesłany telefonogramem do KBK. Dokładnie w tym samym czasie, w piątek 7 września około południa, mieszkańcy Zamościa ujrzeli nie opodal ratusza stojące rzędem, jak do przeglądu, trzy duŜe koparki typu „Waryński” i kilka wywrotek. Potem były wolna sobota i niedziela. W poniedziałek nie było juŜ m.in. sąsiadującej z ratuszem XVII—XVIII-wiecznej kamienicy przy ul. Kołłątaja 2. Olbrzymie jej partie zostały eksterminowane do litego gruntu, w tym przepiękna XVIIwieczna sala z cennymi sklepieniami. Dalszą rozbiórkę wstrzymała depesza od wiceministra Zina... Popisowym numerem lekcji udzielonej przez KBK Zamość zwolennikom rozbiórek zabytków było przeprowadzenie wyburzeń z zaskoczenia, w wolną sobotę, kiedy miasto nie funkcjonuje i śpią telefony! Pani Sarnik mogła juŜ tylko patrzeć z rozpaczą na rumowisko i kiedy rozmawiałem z nią — rozmawiałem z budzącą smutek bezradnością człowieka, który chce dobrze, ale moŜe tylko chcieć. Zaś wysoka Rada Konserwatorsko-Architektoniczna mogła sobie protestować. Na ręce wiceministra kultury i sztuki, generalnego konserwatora zabytków, prof. Zina, wpłynęło w poniedziałek 10 września pismo wystosowane przez jednego z jej
58
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
członków, zarazem członka Zarządu Głównego Towarzystwa Opieki nad Zabytkami i kierownika Pracowni Historii Sztuki Instytutu Sztuki PAN, doc. hab. Jerzego Kowalczyka: „Komisja poleciła Przedsiębiorstwu podjęcie energicznych kroków w celu naprawienia szkody i ratowania budynku w jego substancji zabytkowej. Nieoczekiwanie jednak Przedsiębiorstwo znalazło radykalne «rozwiązanie» problemu, bowiem wzięło się do rozbiórki (...) PoniewaŜ rozbiórka zabytkowego bloku odbywa się wbrew decyzjom i ustaleniom władz konserwatorskich (...), działanie Przedsiębiorstwa jest jawnym i świadomym pogwałceniem Ustawy o Ochronie Dóbr Kultury i Muzeach, art. 27, ust. 1. Tym samym kwalifikuje się do oddania sprawy do prokuratora. Komunikując o powyŜszym, wnoszę o wszczęcie energicznego dochodzenia w tej sprawie”. Z dyrektorem KBK Zamość, inŜ. Pezackim, nie mogłem porozmawiać, bo akurat „wyjechał na kilka dni” (sekretarka). Zaś dyrektor WDRMiOW (inwestor winowajcy), Władysław Frąckiewicz, oświadczył mi, Ŝe jego firma jest w porządku, Ŝe wykonawca zrobił to, co zrobił, „jak ćwiczenia wojskowe”, oczywiście wbrew ustaleniom, zaś spytany o ocenę takiego gangsterstwa — „wstrzymał się od głosu”. Zapomniał przy tym, Ŝe jego przedstawiciele byli współautorami gangsterskiej „Notatki”. Dodał jedynie, Ŝe ktoś bardzo waŜny w świecie konserwatorskim... zezwolił po cichu na te wyburzenia (rzekomo ze względów bhp), nie precyzując wszakŜe ich zakresu... Jest rzeczą oczywistą, iŜ KBK Zamość nie pozwoliłby sobie na bezczelne barbarzyństwo, gdyby nie miał za plecami tego kogoś „bardzo waŜnego”, kto liczył, Ŝe sprawa nie wywoła afery, i omylił się. Kim więc jest pan X, który dał akcept na akt barbarzyństwa? I jak to moŜliwe, Ŝe czynu tego moŜna było dokonać w mieście, w którym pełnomocnikiem rządu do spraw priorytetowej rewaloryzacji jest sam generalny konserwator zabytków PRL, pan Wiktor Zin?! Jak na razie nie słychać, by wszczął on „energiczne dochodzenie” i tylko te cholerne zamojskie wróble ćwierkają, Ŝe nie wszczyna się dochodzeń przeciwko samemu sobie... Trawestując tytuł powieści Kuśniewicza „Lekcja martwego języka” (wszelkie wcześniejsze zakazy i późniejsze protesty to martwy język konserwatorów), moŜna tylko mieć nadzieję, Ŝe posępna lekcja martwego zabytku w Zamościu będzie ostatnią tego typu w naszym kraju*. Ale nadzieja, wiadomo, nie zawsze jest dobrą matką. „KULTURA” 14 października 1979 *
Oryginalny tytuł tej publikacji brzmiał: „Lekcja martwego zabytku” i jak w kilku poprzednio sygnalizowanych przypadkach został zmieniony przez redakcję pisma.
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
59
PodróŜe starych budowli PodróŜe do zabytków architektury to rzecz zwykła. Lecz podróŜe samych zabytków architektury? Poruszanie się domów, kościołów, pałaców? Z pozoru jest to coś niezwykłego, jednakŜe w praktyce przemieszczanie budowli zabytkowych ma juŜ długą historię i jest stosowane coraz powszechniej. Uzasadnione względy konserwatorskie, determinowane przedsięwzięciami urbanistycznymi (np. poszerzenie ulicy czy placu) bądź problemami hydrologicznymi (np. zagroŜenie powodzią, budowa zalewu, poszerzanie koryta rzeki), czasami wymuszają przemieszczenie całego zabytku, gdyŜ alternatywą byłaby jego zagłada. Kilka precedensów: XIV-wieczne baptysterium przy kościele S. Maria Maggiore w Bergamo przesuwano trzykrotnie, po raz pierwszy w roku 1660 (następnie w latach 1855 i 1898). W związku z poszerzaniem ulicy przeniesiono w latach 1881—82 XVwieczny pałac kupca Cuomo w Neapolu. Ze względu na poszerzenie placu musiał zmienić swoje połoŜenie w roku 1895 pałac arcybiskupi we Florencji. Z przyczyny zagroŜenia powodzią w roku 1871 w Pizie podniesiono na nadbrzeŜny bulwar rzeki Arno świątynię S. Maria delia Spina. RównieŜ w Italii, przy budowie zbiornika wodnego elektrowni w Tirso, co podniosło poziom wód o 60 metrów, przeniesiono w latach 1923—25 romańsko-gotycki kościół św. Piotra w Zuri. Przemieszczanie zabytków, w którym początkowo celowali Włosi, szybko stało się rzeczą zwyczajną w wielu krajach, ale teŜ szybko przedsięwzięcia te ściągnęły na siebie falę ostrej krytyki. JuŜ w XIX stuleciu francuski rzeźbiarz Deseine grzmiał: „Zabytki dają się porównać do roślin właściwych danemu krajowi, które giną po przesadzeniu. Przeniesienie jest dla nich śmiercią. CóŜ by się stało z piramidami, gdyby głupota ludzka znalazła sposób ich przesunięcia? Stałyby się zwaliskami materii, z którymi nie wiadomo by było, co począć!” Z kolei w XX wieku wybitny włoski teoretyk i praktyk konserwacji, prof. Alfredo Barbacci, pisał: „Architekt zaprojektował budynek biorąc pod uwagę ukształtowanie i rzeźbę terenu, jakimi rozporządzał, otaczającą go przestrzeń, rozmaite punkty spojrzenia, budynki sąsiadujące, zorientowanie względem stron świata, oświetlenie, koloryt lokalny i inne jeszcze sprawy. Wybrał lokalizację gmachu, przestudiował rozkład brył w planie i w profilu, zorganizował przestrzeń wewnętrzną w uzaleŜnieniu od zewnętrznej, od kształtu architektonicznego, od oświetlenia i perspektywy, wybrał dla ścian zewnętrznych odpowiednie materiały, ustalił kolory, fragmenty wystające i
60
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
wnęki zaleŜnie od praktycznych i estetycznych celów, jakim gmach miał słuŜyć, a takŜe w zaleŜności od zorientowania budynku. ZwaŜać musiał na mnóstwo innych jeszcze względów, które pominąłem. Jednym słowem: oprócz tego, Ŝe uczynił zadość pewnym wymogom praktycznym i estetycznym, umieścił on swe dzieło trwale w pewnym środowisku. Jak stąd wynika — dzieło to jest tworem nie tylko artysty, ale takŜe i środowiska. W innym miejscu inaczej by się przedstawiało”. JednakŜe Barbacci, aczkolwiek krytykował przemieszczanie zabytków, rozumiał, iŜ jest to czasami jedyne wyjście, jeśli chce się budowlę historyczną zachować dla potomności. Dlatego napisał równieŜ: „Przenosząc budynek zmieniamy pewną część danych w zadaniu, nie zmieniając jego rozwiązania. Jest to błąd estetyczny, nie tylko matematyczny. Wniosek stąd, Ŝe tego rodzaju dowolność godna jest potępienia, chyba Ŝe narzucona została względami urbanistycznymi wyŜszej konieczności lub po prostu chęcią uratowania dzieła od zagłady. I tylko w tym przypadku wolno nam włączyć przenoszenie zabytkowych gmachów do kategorii konserwacji”. Jak juŜ wspomniałem — istnieją dwa podstawowe zagroŜenia, które determinują przemieszczanie zabytków: nowe trasy komunikacyjne, mające biec przez miejsce posadowienia budynku historycznego, oraz podniesienie poziomu wód, z którymi zabytek sąsiaduje. Jednocześnie dwie podstawowe metody, za pomocą których dokonuje się przemieszczeń, to rekompozycja i przesunięcie. Zacznijmy od tej pierwszej. Rekompozycja obiektu zabytkowego to jego zdemontowanie (rozłoŜenie na części elementarne, na poszczególne kamienie i fragmenty stolarki), przewiezienie na nowe miejsce, pociągiem lub cięŜarówkami, i ponowne złoŜenie. Stosuje się tę metodę, gdy chodzi o przemieszczenie na dłuŜszych dystansach, i prawie wyłącznie w odniesieniu do budowli kamiennych. Z racji oczywistych trudności technicznych tylko w arcywyjątkowych przypadkach dokonuje się rekompozycji obiektów ceglanych — mur ceglany nie nadaje się do rozłoŜenia na poszczególne elementy pierwsze. Przykładowo: gdy w roku 1911 przenoszono dla ułatwienia ruchu miejskiego ceglano-kamienną rezydencję La Vignola z jednego na drugi kraniec rzymskiego placu Circo Massimo, zrekomponowano wyłącznie elementy kamienne, to jest pilastry, kolumny, gzymsy i okna, natomiast ceglane mury całkowicie wymieniono na nowe. Tych kilka włoskich przykładów, o których wspomniałem na początku artykułu, to były właśnie rekompozycje, znane jednakŜe tylko wąskiemu gronu specjalistów. Pierwszym naprawdę głośnym działaniem tego typu stało się rozebranie przez Francuzów (w dobie napoleońskiej) łuku dei Gavi w Weronie
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
61
i zrekomponowanie go w pobliŜu w innej orientacji, a wszystko to w celu poszerzenia drogi. W naszym stuleciu najciekawsze rekompozycje zostały wykonane we Francji, Jugosławii i w Egipcie. Znakomity przykład francuski miał miejsce w Saint-Wandrille (departament Seine-Maritime), gdzie od średniowiecza istniało benedyktyńskie opactwo de Fontelle z typową gotycką świątynią. Została ona zniszczona w okresie Rewolucji Francuskiej. JuŜ w czasie II wojny światowej zakonnicy postanowili odbudować swój kościół, lecz idea ta upadła, nie chciano bowiem łamać zasad konserwatorskich, reprodukować budowli historycznej i tym samym tworzyć makiety, która tylko udawałaby zabytek. Zaczęto się tedy zastanawiać nad wzniesieniem nowoczesnego kościoła. Kilkunastu znanych architektów zrobiło projekty i w roku 1966 sprawa stała się głośna, wywołała m.in. oŜywione dyskusje we francuskim Ministerstwie Kultury. Koncepcja nowego obiektu w zabytkowym otoczeniu znalazła wielu oponentów: Przypadkowo w roku 1967 opactwo dowiedziało się o duŜej XIII-wiecznej murowanej stodole, która w związku z rozszerzaniem gruntów uprawnych departamentu Eure ma zostać zburzona. Zakonnicy i najęci przez nich architekci obejrzeli zabytek i uznali go za zbyt cenny, by mógł ulec zagładzie, a zarazem za świetnie nadający się, by go adaptować na świątynię. Od sierpnia 1967 roku mnisi wraz z ekipą robotników rozbierali stodołę pieczołowicie — kaŜdy kamień, kaŜda belka więźby dachowej, kaŜda dachówka były starannie demontowane i przewoŜone do Saint-Wandrille. Oczywiście towarzyszyło temu sporządzanie szkiców (rekompozycja na papierze) i numerowanie kaŜdego demontowanego elementu, co jest rzeczą nieodzowną dla uniknięcia późniejszych pomyłek. Na miejscu, w opactwie, zrekomponowano całą stodołę obok starej, zrujnowanej świątyni, po czym przeprowadzono adaptację (przystosowanie do nowej funkcji) i oddano do uŜytku. Stara stodoła przez wiele wieków swego trwania nie śniła nawet, Ŝe odbędzie tak daleką podróŜ. W latach 1974—75 Jugosłowianie powtórzyli tę sztukę wobec obiektu duŜo większego. Chodziło o XVI-wieczny monaster Piva w miejscowości Pivskie Planice (Czarnogóra), będący świetnym zabytkiem sztuki bizantyjskiej. Zagroziły mu wody sztucznego zbiornika powstającego dla hydroelektrowni Mratinje. Pod kierownictwem dr. Ljubomira Kapisody i przy współpracy 53 wybitnych specjalistów z Jugosławii, Polski, Meksyku, Węgier i Włoch rozebrano cały klasztor na pojedyncze kamienie, po czym przetransportowano je w bezpieczne miejsce. Szczególnie trudne było przeniesienie 1261 metrów kwadratowych bezcennych XVII-wiecznych fresków, dzieł słynnych mistrzów Longina i Cosmy. Monaster Piva odbył daleki wojaŜ, aŜ trzyipółkilometrowy, po czym został troskliwie zrekomponowany. Cała ta „przeprowadzka”
62
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
kosztowała 3,5 miliarda dinarów. Jugosłowianie zresztą zadziwili świat czymś jeszcze większym — zrekomponowali całą osadę. Nazywa się ona Lepenski Vir i została odkryta w pobliŜu śelaznych Wrót Dunaju. Temu niezwykłemu zabytkowi urbanistycznemu cywilizacji starszej od kultur Mezopotamii i Egiptu równieŜ zagroziły wody nowej hydroelektrowni, w związku z czym 56 prastarych domostw przeniesiono w kawałkach, wraz z fundamentami, powyŜej pierwotnego połoŜenia. Była to podróŜ tylko 26-metrowa, ale podróŜ całej osady! Sensację wzbudzają wciąŜ zamorskie wojaŜe budowli zabytkowych. Nie chodzi tu o kilka małych kościółków i kaplic, które przerzucono drogą oceaniczną lub morską ze Skandynawii do USA oraz innych krajów (takŜe do Polski; przykładem Xlll-wieczna świątynka Wang, sprowadzona z Norwegii w 1841 roku i postawiona w Karpaczu-Bierutowicach), gdyŜ były to obiekty drewniane, lecz o morskie podróŜe duŜych kamiennych budowli. Gdy w początkach lat sześćdziesiątych specjaliści egipscy i radzieccy poczęli wznosić wielką zaporę w Saad-el-Ali pod Asuanem i woda miała zalać dolinę Nilu między I a III kataraktą, zagroŜonych zostało wiele budowli staroegipskich. Tylko niektóre z nich udało się zabezpieczyć metodą in situ (w miejscu posadowienia), inne trzeba było przenieść. Wówczas to rząd ZRA, w dowód wdzięczności za prowadzoną pod egidą UNESCO międzynarodową akcję ratowania zabytków Nubii, ofiarował część tych zabytków kilku krajom, które najbardziej zasłuŜyły się w akcji ratowniczej. Freski z Faras otrzymała Polska, natomiast kilka innych krajów dostało w prezencie świątynie z czasów antycznych. Przykładowo Holendrzy otrzymali świątyńkę z Taffeh, wzniesioną w I wieku p.n.e. (za cesarza Augusta) i prawdopodobnie poświęconą bogini Izydzie. Została ona zdemontowana, a 657 bloków piaskowca, które się na nią składały, złoŜono na wyspie Elefantine, naprzeciw Asuanu. W październiku 1970 roku świątynia z Taffeh rozpoczęła długą podróŜ od brzegów Nilu nad Mozelę, do Lejdy (najpierw barką do Aleksandrii, potem statkiem do Rotterdamu, gdzie przybyła w lutym 1971). W Lejdzie zrekomponowano ją pod specjalnym szklanym dachem na dziedzińcu Muzeum StaroŜytności. Trzy inne świątynie odbyły takie same wojaŜe znad Nilu do Włoch, Hiszpanii i Stanów Zjednoczonych. Amerykanie to najzacieklejsi importerzy zabytków z innych kontynentów, gdyŜ ich własne zabytki są w większości bardzo młode, kilkusetletnie.* Od Egipcjan otrzymali świątynię z Dendera i umieścili ją w specjalnym skrzydle Metropolitan Museum of Art wybudowanym w nowojorskim Central Parku *
Patrz W. Łysiak „Ochrona zabytków w USA” w „Ochronie Zabytków” nr 1, 1974.
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
63
kosztem 6,8 miliona dolarów. Do bardziej ekstrawaganckich pomysłów jankesów naleŜała chętka kupienia od Anglików i zrekomponowania u siebie najsławniejszego londyńskiego mostu, Tower Bridge, w tym przypadku spotkali się jednak z odmową. Powetują to sobie kupując, przewoŜąc w kawałkach przez Atlantyk i rekomponując na własnym terenie średniowieczne szkockie zamki. Największa i najgłośniejsza „przeprowadzka” zabytku związana z budową tamy asuańskiej dotyczyła dwóch świątyń wykutych w litej skale za czasów faraona Ramzesa II (1298—1232 przed Chrystusem) w południowej części Dolnej Nubii, na zachodniej stronie Nilu, w Abu-Simbel. JuŜ w roku 1959 rząd ZRA zwrócił się do państw świata z apelem o pomoc w ratowaniu tych cudów rzeźby i architektury faraońskiej. W latach 1960—63 trwała gorączkowa, konkurencyjna walka projektów. Ścierały się trzy koncepcje: zabezpieczenie in situ, podniesienie świątyń na bezpieczny teren w całości i podniesienie w kawałkach. W pierwszej koncepcji proponowano specjalne zapory chroniące świątynie przed nowym basenem wodnym (francuski projekt Coyne’a i Belliera, polski Leszka Dąbrowskiego), zatopienie świątyń w specjalnym „akwarium” z czystą, destylowaną wodą (angielski projekt Mc Quitty’ego) i osłonięcie Ŝelbetową czaszą na dnie zalewu (polski projekt prof. R. Cebertowicza). W ramach drugiej koncepcji proponowano wycięcie obu świątyń ze skały i podniesienie w całości w specjalnych dokach i kesonach podnośnikami mechanicznymi, hydraulicznymi bądź przez wypór wody (najciekawsze projekty przedstawili tu Włoch Gazzola, Polacy PoniŜ i Oleszkiewicz, Francuz Caquot, Niemiec Voigt i Francuz Hermes). 10 czerwca 1963 roku rząd ZRA, przynaglany terminem ukończenia zapory i dysponujący zbyt małymi funduszami (międzynarodowa akcja ich zbierania nie przyniosła spodziewanych rezultatów), podjął decyzję o realizacji projektu szwedzko-egipskiego, który przewidywał pocięcie obu świątyń na bloki, podniesienie ich do góry i zrekomponowanie na wysokim brzegu Nilu, ponad 60 metrów od pierwotnej lokalizacji. UNESCO zaleciło wówczas, by dla wyrządzenia zabytkom jak najmniejszych szkód, starano się ciąć jak największe bloki (zewnętrzne po 30 ton, wewnętrzne po 20 ton) i aby grubość cięcia nie przekraczała 2 milimetrów. Ta rekompozycja przez pocięcie zabytku jak sera nie była najlepszym rozwiązaniem, na inne wszakŜe zabrakło — jak wspomniałem — czasu i pieniędzy. Nadzorował całą akcję z ramienia UNESCO prof. Kazimierz Michałowski. Przejdźmy teraz do drugiej metody przemieszczania zabytków, którą jest przesuwanie całego obiektu na rolkach bądź platformach, po uprzednim odcięciu go od podłoŜa (od fundamentów). O metodzie tej Barbacci pisał:
64
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
„Znacznej części niedogodności związanych z przenoszeniem zabytkowych budowli metodą rozbiórki i składania na nowo da się uniknąć przy stosowaniu systemu przesuwania, przy którym przynajmniej wartość własna dzieła pozostaje bez zmian. Operacja taka przedstawia niemałe trudności natury technicznej. A jednak stosowana była szczęśliwie nawet w czasach dość odległych od naszych. Przesuwanie ma wszystkie plusy, oprócz jednego, zmiany środowiska, na co juŜ nie ma rady”. Jedno z pierwszych przesunięć doby nowoŜytnej miało miejsce w roku 1455 i przebiegało w sposób nader dramatyczny. W związku z przebudową kościołà la Magione w Bolonii trzeba było przemieścić starą dzwonnicę, co było niezwykle trudne. Wówczas niejaki Arystoteles Fieravanti zaproponował, Ŝe przesunie obiekt na rolkach, lecz wyśmiano go twierdząc, Ŝe podczas tej operacji wieŜa zawali się. Uparty Fieravanti zaryzykował, niczym legendarny Wilhelm Tell, Ŝyciem własnego dziecka — oświadczył, iŜ podczas przesuwania na szczycie dzwonnicy będzie siedział jego synek, tak bardzo jest pewien sukcesu. Tak teŜ się stało. Przesuwano kampanilę w trudnych warunkach, lał deszcz, a w pewnym momencie pękły dwie belki podłoŜone pod mury, lecz cała operacja zakończyła się sukcesem. Przez cały czas Fieravanti-junior dzwonił na szczycie jak opętany, głosząc triumf swego ojca. W roku 1751 matematyk Baroni przesunął absydę kościoła w Longara, a w 13 lat później jego współpracownicy, bracia Baleotti, uczynili to samo z fasadą kościoła w Certolo. Z biegiem czasu dokonywano takich operacji coraz częściej i metoda przestała być czymś niezwykłym. Unowocześniono ją w naszym stuleciu. W roku 1915 przesunięto na odległość 6 metrów waŜący 4 tys. ton kościół w Pittsburgu (USA), a w roku 1929 w Chicago sobór waŜący 9 tys. ton odbył 84-metrową podróŜ połączoną z obrotem o 90 stopni. W roku 1932 w Turynie inŜynier Mesturino przesunął aŜ o 140 metrów, na rolkach i na szynach, kaplicę św. Sebastiana, w celu poszerzenia ulicy Pianezza. Rekordowego — jak do tej pory — przesunięcia zabytku dokonali Czechosłowacy przed czterema laty. Gdy pod miasteczkiem Most odkryto pokłady węgla brunatnego ocenione na 87 milionów ton, w roku 1964 władze CSRS zdecydowały się zlikwidować gród (na jego miejscu powstała wielka kopalnia odkrywkowa). Mieszkańców przeniesiono w pobliŜe, do Nowego Mostu, pozostał jednak problem cennego zabytku, późnogotyckiego kościoła Wniebowstąpienia N. M. Pannfy. Rozpatrywano moŜliwość pozostawienia go na filarze węglowym (!), rekompozycję i przesunięcie. Uchwałą rządu z maja 1971 roku wybrano trzecią koncepcję, a zadanie jej realizacji otrzymało praskie przedsiębiorstwo Transfer. Rekompozycyjnie przemieszczono na nowe miejsce jedynie dzwonnicę kościoła.
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
65
„Operację Most” przeprowadzono w dniach 30 września — 28 października 1975 roku z niezwykłą pieczołowitością. Zabytek, wzmocniony rusztem Ŝelbetowym (pod sklepieniami) i stalowymi obręczami (na kolumnach), został przy pomocy dźwigów umieszczony na 53 sprzęŜonych z hydraulicznymi podnośnikami platformach (kaŜda o udźwigu 500 ton), które skonstruowały praskie zakłady Skoda. W ciągu 30 dni kościół był przewoŜony z szybkością 3 cm na minutę, a specjalne urządzenia elektroniczne czuwały nad najmniejszymi nierównościami torowiska i regulowały połoŜenie platform tak, aby róŜnica wysokości między nimi nie przekraczała 2 milimetrów (w ogóle róŜne urządzenia pomiarowe kontrolowały obiekt aŜ w 500 miejscach). Niezwykle udane przedsięwzięcie, w którym wzięli udział eksperci z UNESCO, ZSRR, NRD i Polski (m.in. prof. Wiłun oceniał badania geologiczne i geofizyczne planowanej trasy), było podwójnie rekordowe: po raz pierwszy przesunięto zabytek waŜący aŜ 12 tys. ton, i to na odległość aŜ 841 metrów i 10 centymetrów. Wyspecjalizowane przedsiębiorstwo Transfer dokonało później innych przesunięć w Ostrawie, Pilźnie, Barrandowie, a takŜe otrzymało zamówienie na przesunięcie zabytku w Mosulu (Irak). Polacy mogą pochwalić się przesunięciami trzech obiektów warszawskich: 600-tonowej Rogatki Grochowskiej w roku 1961, 6800-tonowego kościoła N.M.Panny na Lesznie (przy al. Generała Świerczewskiego) w 1962 i rekordowego w swoim czasie, waŜącego 10 tys. ton pałacu Lubomirskich w roku 1970. W związku z koniecznością obrócenia pałacu o 78 stopni, przesuwano go na 16 łukowo wygiętych torach. Zastosowano podnośniki hydrauliczne napędzane pompami elektrycznymi i stalowe wałki z osi wagonowych o średnicy 130 milimetrów. Operacja ta, wykonana przez Mostostal (projekt inŜ. A. Mostowskiego), była niewątpliwie duŜym osiągnięciem polskiej myśli technicznej, wzbudziła jednak ostre (zasłuŜone) głosy krytyczne wśród konserwatorów i historyków sztuki, gdyŜ w swym obecnym połoŜeniu pałac sprawia wraŜenie, iŜ naleŜał do historycznej Osi Saskiej, co jest nieprawdą. Było to dokonanie całkowicie pozbawione sensu. „RAZEM” 14 października 1979
66
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
Szkolnictwo Jako dydaktyk Łysiak rozpoczął pracę w Rzymie, podczas... studiów na tamtejszym uniwersytecie: będąc studentem, kilkakrotnie zamienił się w wykładowcę (sześć wykładów na temat ochrony i rewaloryzacji zabytków oraz historii architektury i sztuki polskiej). Po powrocie do kraju (1972) podjął pracę na Wydziale Architektury PW, gdzie wykłada historię kultury i cywilizacji, a takŜe prowadzi zajęcia z konserwacji zabytków. Jednocześnie, jako pracownik Instytutu Historii Architektury i Sztuki, jest wykładowcą na Studium Podyplomowym Konserwacji Zabytków. Jakim jest Łysiak pisarzem i publicystą — kaŜdy moŜe stwierdzić samodzielnie, czytając go. A jakim jest dydaktykiem? Oczywiście nie trzeba być wybornym nauczycielem, aby dobrze znać system nauczania we własnym kraju i prawidłowo go analizować piórem, warto jednak zauwaŜyć, iŜ na wykładach Łysiaka oraz w jego grupach zaliczeniowych, chociaŜ uchodzi on za arcysurowego, frekwencja jest „ponad 100procentowa”. Gdy prowadził wykłady o kulturze i sztuce na Wydziale Elektroniki PW (w ramach tzw. humanizacji studiów technicznych), aula nie mogła wszystkich chętnych pomieścić. Nieformalny, urządzony przez studentów Wydziału Architektury ranking na najlepszego wykładowcę (z wywieszoną na korytarzu listą, procentami głosów na tak i nie oraz uzasadnieniem), w którym Łysiak pobił na głowę swych renomowanych kolegówprofesorów, nie przysporzył mu sympatii u pokonanych... Nie zjednała mu równieŜ ciepłych uczuć w sferach dydaktycznych i decydenckich lat siedemdziesiątych krytyczna publicystyka na tematy szkolne. Szczególnie gwałtownie reagowano na Politechnice na jego „krytykanctwo” pod adresem Wydziału Architektury — jedna z dwóch prób odgórnego usunięcia go z pracy była spowodowana artykułem „Stąd do architektury”; podczas drugiej, w 1979 roku, uratowały go tylko gwałtowne protesty studentów u władz naduczelnianych. Liczba publikacji Łysiaka na tematy szkolne nie jest duŜa — około 20 pozycji w ciągu 9 lat. JednakŜe kaŜdy z tych artykułów miał sporą wagę i zasięg, o czym świadczyły m.in. listy do redakcji (tak np. po artykule „Zabawa w «klasy»„ redakcja „Kulis” przez kilka tygodni drukowała na całych kolumnach korespondencję będącą odzewem czytelniczym). Przynajmniej dwa z postulatów wysuwanych w tych artykułach przez autora są juŜ nieaktualne — skasowano niefortunną 10-latkę (Łysiak był jednym z pierwszych, którzy ją publicznie napiętnowali) i przywrócono prawdziwe matury, to jest takie, których moŜna nie zdać, jeśli się na zdanie nie zasłuŜyło. Selekcjonując do druku artykuły Łysiaka na tematy związane ze szkolnictwem, wybraliśmy wypowiedzi późniejsze, z początku lat osiemdziesiątych, gdyŜ naturalnym biegiem rzeczy są one pełniejsze (autor powtarza w nich uprzednie tezy i wzbogaca je). Przykładem jego krytyka nauczania architektury — z trzech najlepszych pozycji: „Czego
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
67
się Jaś nie nauczy, tego Jan nie wybuduje” („Kultura” 18 V 1975), „Stąd do architektury” („Kultura” 5 X 1975) i „W kolebce architektury” („Stolica” lipiec 1981) — wybraliśmy tę ostatnią, gdyŜ zawiera ona w formie najbardziej lapidarnej wszystkie spostrzeŜenia wcześniejsze i kilka nowych. Z kolei „Zabawę w «klasy»„ przedrukowujemy m.in. dlatego, by pokazać, Ŝe Łysiak w swych atakach nie oszczędzał nie tylko uczących w szkołach i rządzących uczącymi, lecz takŜe uczniów i studentów, co świadczy, Ŝe jego krytyki nie były jednostronne.
68
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
W kolebce architektury Tekst ten traktuję jako list otwarty do władz Wydziału Architektury Politechniki Warszawskiej, którego pracownikiem jestem od lat dziesięciu. Przez te dziesięć lat nie tylko obserwowałem, ale i publicznie gwałtownie zwalczałem (na łamach prasy) to, co się działo w tzw. czołowej polskiej szkole architektonicznej. A działo się bardzo źle, począwszy od egzaminów wstępnych, będących dziurawym sitem dla ustosunkowanych beztalenci i panienek z „dobrych domów”, a skończywszy na egzaminach dyplomowych przybierających niekiedy formę parodystyczną, poprzez cały cykl dydaktyczny stojący na głowie albo teŜ spychany na dalszy plan w hierarchii waŜności spraw wydziałowych. Wszelkie dotychczasowe tego typu interwencje były waleniem grochem o mur, który odpowiadał pogróŜkami pod moim adresem i obietnicą represji zwanej wywaleniem z pracy. A jednak jeszcze raz sięgam po garść grochu, z tą samą, co przedtem, nadzieją na pozytywne zmiany. KaŜdy z tych „grochów”, o których będę mówił, to plama na honorze uczelni, urągająca jej elementarnym zadaniom i tym podstawowym zasadom kształcenia, jakie uformowały się w toku kilkusetletniej ewolucji szkół wyŜszych. Wszystkie te „grochy” naleŜy wyrzucić za okna i drzwi gmachu przy ulicy Koszykowej 55. 1. Egzamin wstępny. Przyciąga on rokrocznie po kilka osób na jedno miejsce, teoretycznie jest z czego wybierać. Dlaczego więc na wydział trafia tylu snobów kierujących się wyłącznie modą (architektura, mimo jej zdeprecjonowania w polskim pejzaŜu, jest wciąŜ nader modna) i tyle dziewcząt, które nie mają innego celu nad zdobycie posagu w postaci atrakcyjnego dyplomu wyŜszej uczelni oraz dowartościowanie się dumnym tytułem „pani magister inŜynier architektury”? Dlaczego w ogóle trafiają na ten wydział takie tłumy młodzieŜy, która wśród wszystkich swoich predyspozycji najmniejsze ma do studiowania? Jest to w duŜym stopniu wina egzaminu preferującego mechaniczną wiedzę, której nauczyć moŜna nawet szympansa, nie zaś prawdziwe walory intelektualne, talent, zdolność samodzielnego wnioskowania i humanizm kulturowy. To, co teraz powiem, zabrzmi brutalnie, ale jest wynikiem dziesięcioletniej obserwacji mojej i moich kolegów i poniŜej zostanie przeze mnie udowodnione. PoniewaŜ egzamin na nasz wydział to test na pewną sumę podręcznikowo-encyklopedycznych wiadomości (głównie z przedmiotów technicznych), które moŜna po prostu wykuć, plus ćwiczenie na zręczność manualną, podszlifowaną korepetycjami z rysunku — przez to szerokookie sito dostaje się co roku na studia gromada półinteligentów i durniów („szpanerzy”,
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
69
których rodzice opłacają przedegzaminowych pomagierów, „wyzwolone” panie z chrapką na tytuły, pociechy ustosunkowanych tatusiów itp.). Nie więcej niŜ 10 procent studentów zasługuje na indeks. Skąd wiem, Ŝe nie więcej niŜ 10 procent? Z rozmów z kilkoma kolegami dydaktykami — to po drugie. Po pierwsze zaś dlatego, Ŝe obok wykładów prowadzę róŜne zajęcia na czwartym, przeddyplomowym roku studiów. MiaŜdŜąca większość studentów, z którymi mam kontakt, nie ma pojęcia o Leonardzie, Szekspirze, Kartezjuszu, Fidiaszu, Rembrandcie, Konfucjuszu, Durerze et consortes. Wielu z tych nazwisk nie są w stanie powiązać z jakąś określoną dziedziną sztuki lub wiąŜą z dziedzinami zupełnie bezsensownymi (sic!). Mają natomiast olbrzymie trudności z wymienieniem choćby jednej przeczytanej ksiąŜki (sic!) — czasami przypominają sobie tytuł jakiejś lektury szkolnej. Nie Ŝartuję i nie przesadzam — te rozmowy z nimi podnoszą mi włosy na głowie. W kaŜdym innym środowisku akademickim na świecie wiadomość, Ŝe na wydział architektury dostał się człowiek, który nigdy nie słyszał o Rafaelu, Homerze i Canovie, zabiłaby słuchaczy śmiechem. Ostatnio Frank Reich napisał w „Die Weltwoche”: „Cechą dobrej uczelni wyŜszej jest surowy, konkursowy egzamin wstępny, stanowiący nieubłaganą selekcję. Szanują tę zasadę wszystkie renomowane uczelnie”. My równieŜ powinniśmy ją szanować, jeśli chcemy, by nas szanowano.* 2. Tok studiów. Z kolei kaŜda szanująca się uczelnia stosuje w toku studiów system ostrej selekcji, dzięki której odrzuca się plewy — na wyŜsze lata awansują tylko ci, którzy na to zasłuŜyli. U nas odwrotnie — uczelnie upodobniły się, na skutek zaleceń odgórnych, do fabryk realizujących stuprocentowe „plany przerobu”, co podcina wszelką motywację dobrej roboty tak u studentów (po co się wysilać, jeśli wiadomo, Ŝe i tak wszyscy lub prawie wszyscy muszą otrzymać dyplom), jak i u kadry nauczającej (po co się bawić w Don Kichota nie zaliczając leniom i tępakom, jeśli moŜna tym zyskać jedynie opinię „wroga młodzieŜy” i kiepskiego dydaktyka?). Tak niestety jest i na Wydziale Architektury PW. Przepuszczamy do mety komplet startujących, *
We wcześniejszym tekście w „Kulturze” („Stąd do architektury”) Łysiak napisał ponadto o egzaminie wstępnym: „System tajności i kontroli, mający wyeliminować machlojki, został zaostrzony. Tematy testowe nie są znane nawet komisji rekrutacyjnej, przynosi się je i odpieczętowuje tuŜ przed rozpoczęciem rysowania. Kandydaci nie występują pod nazwiskami, lecz pod numerami, «numerowi» nie wolno robić Ŝadnych szkiców pomocniczych, nawet kropki, obok rysunku głównego, gdyŜ mogłyby być one szyfrem, członkom komisji egzaminacyjnej nie wolno dyskutować przy ocenianiu prac (eliminuje się w ten sposób wywieranie nacisku bądź sugerowanie innych), milcząco pokazują tylko ocenę wypisaną na kartce, etc. Czy to wszystko daje gwarancję absolutnej tajności? Nie. Od czasu do czasu zdarzają się «cuda»...”. Gdy Łysiak wykrył na swoim wydziale aferę egzaminacyjną (kandydaci znali tematy przed odpieczętowaniem kopert) i narobił rabanu, jedynym efektem było to, Ŝe przestano go powoływać w skład komisji rekrutacyjnej i na stałe odsunięto od egzaminów.
70
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
podczas gdy na niektórych uczelniach zagranicznych finiszuje zaledwie 50 procent studentów, lecz są to asy, które wiedziały, o co walczą, walczyły więc autentyczną pracą, która zrobiła z nich dobrych architektów. Znowu Reich: „Ostra selekcja jest centralną zasadą kaŜdej zdrowej uczelni. Ale selekcja (odrzut) to nie wszystko. Dla tych, którzy pozostają, sporządzana jest równie surowa klasyfikacja, ogłaszana corocznie lub dwa razy do roku. Jest to lista, na której studenci widnieją w kolejności według przeciętnej ocen, podanej z dokładnością do kilku miejsc po przecinku. Cel tej klasyfikacji jest oczywisty: ma ona zachęcać kaŜdego do rzetelnego wysiłku”. Niestety, w naszym fabrycznym systemie, w którym produkuje się absolwentów jak łoŜyska kulkowe z taśmy, takie rzeczy są niezrozumiałą egzotyką. Jest to system nie tylko nie nastawiony na dopingowanie i promowanie ambicji studiujących oraz na wyselekcjonowanie najlepszych, lecz wyraźnie obliczony na Ŝałosną przeciętność, poprzez ułatwienia i grę pozorów. To zaprogramowane, fatalne równanie w dół, czyni podejrzaną samą myśl o wybiciu się i obniŜa ogólny poziom (w konsekwencji takŜe poziom architektury polskiej, którą ci wypluwani co roku z taśmy „mistrzowie” współtworzą). 3. Kadra dydaktyczna. Jest tajemnicą poliszynela, Ŝe pewien procent ciała pedagogicznego to figury, których przydatność dydaktyczna jest mizerna i które raŜąco zaniŜają poziom nauczania. Wiedzą o tym takŜe studenci, bo mają oczy i uszy, przed którymi braku wiedzy, talentu i rzetelności nie moŜna zasłonić Ŝadnymi tytułami, mianowanymi lub zdobytymi inaczej. Gdy przed kilku laty napisałem pierwszy artykuł interwencyjny o nauczaniu architektury („Czego się Jaś nie nauczy...”), w odpowiedzi wpłynęło do redakcji „Kultury” sporo listów od rozeźlonych studentów. Zgadzali się oni ze mną, Ŝe wychodzą z wydziału jako kiepscy twórcy, ale cały cięŜar odpowiedzialności za to przerzucali na nauczycieli. Symptomatyczny był list studenta opublikowany w „Kulturze” z 27 lipca 1975: „Jesteśmy niedouczeni, wyniki naszej pracy w czasie studiów są przeraŜające — mierne projekty, które moŜna zobaczyć na posemestralnych wystawach, świadczą o schematyzmie, przeciętności. Ale jaka jest struktura przyczynowa tego? Odpowiedź jest jedna: jaki pan, taki kram. Ogólnowydziałowe konflikty wśród pracowników, zdehumanizowany program studiów, kiepska dydaktyka, niskie kwalifikacje asystentów (...), zły system rekrutacji na studia! (...) Zarzuca się nam niski poziom, ale nasi pedagodzy nie róŜnią się pod tym względem od studentów (...) Największa ilość studentów zalicza grzecznie na 3,5, są szarzy, «robią» statystykę; potem, gdy zaczynają projektować, zaczyna się tragedia (...) Co z tego wynika? Słaba architektura,
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
71
marni architekci”. W tym samym 1975 roku narzekał na bardzo niski poziom kadry wydziałowej (zbytni teoretycy, mający za mały kontakt z praktyką) prof. Jerzy Hryniewiecki („Literatura” 10 kwietnia 1975). Od tamtej pory nic się nie zmieniło, choć niektórzy twierdzą, Ŝe jednak zmieniło się — na gorsze. Myślę, Ŝe liczni pracownicy wydziału winni zdać sobie wreszcie sprawę z tego, Ŝe gmach ten istnieje przede wszystkim dla prawidłowej, nowoczesnej dydaktyki, nie zaś dla rozgrywek personalnych, moŜliwości częstych wyjazdów za granicę i innych rzeczy, które wielu panom przesłaniają cel podstawowy. Natomiast władze wydziału powinny przypomnieć sobie takie pojęcia, jak ostra weryfikacja poziomu kadry, hospitacje zajęć i wykładów etc. 4. Deklasowanie humanistyki. Ma ono od lat charakter postępujący, co przejawia się m.in. redukcją czasu dydaktycznego w przedmiotach humanistycznych (historyczna ewolucja architektury i urbanistyki, historia kultury i cywilizacji, przedmioty plastyczne etc.) na rzecz dyscyplin matematyczno-technicznych. Zapomina się przy tym, Ŝe architektura jest kierunkiem humanistycznym (w większości krajów wydziały architektury znajdują się na uniwersytetach, a nie politechnikach), sztuką, nie zaś rzemiosłem. Zapomina się, Ŝe najwybitniejsi architekci świata głosili, iŜ całą swoją wirtuozerię zawdzięczają głównie dobrej znajomości zabytków oraz sztuk plastycznych i nie tylko. Ci sami ludzie, którzy przyklaskują zabójczej technicyzacji studiów architektonicznych, popukaliby w czoło komuś, kto wspomniałby o... muzyce. Nieładnie jednak pukać w czoła zmarłych geniuszy, takich jak np. Gropius, w którego słynnej szkole Bauhaus nauczano muzyki, oraz Le Corbusier i Wright, którzy przejęli od rodziców umiłowanie muzyki. Widać to w ich dziełach. Najsławniejszy konstruktor XX wieku, Buckminster Fuller, wprowadza do nauczania architektury nawet poezję! Kilka lat temu, gdy przy branŜowym miesięczniku „Architektura” istniał jeszcze studencki dodatek „Wykusz”, studenci często narzekali na jego łamach na odhumanizowywanie studiów architektonicznych, twierdząc, Ŝe kształci się ich na kreślarzy, a nie na artystów. Dzisiaj powtarzają to samo, z tym samym (Ŝadnym) skutkiem. 5. Projektowanie. W chwili, kiedy to piszę, nie znany jest jeszcze nowy program studiów na Wydziale Architektury PW, koncypowany mozolnie wśród kłótni i przeciwstawnych interesów róŜnych „lobby” przez specjalną komisję. Dochodzą jednak stamtąd słuchy o kolejnych próbach ograniczenia dziedzin humanistycznych, przeciwko humanistyce bowiem występują przedstawiciele instytutów projektowych. UwaŜają oni, Ŝe inne przedmioty tylko kradną czas, jaki naleŜy poświęcać na projektowanie. Ja natomiast uwaŜam, Ŝe czas ten jest przez owe instytuty marnowany, i udowodnię to.
72
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
Na czwartym, ostatnim (przeddyplomowym) roku studiów, podczas zajęć z konserwacji zabytków studenci wykonują dwie klauzury — mają zaadaptować zabytek do współczesnych potrzeb, co sprowadza się do rozmieszczenia odpowiednich funkcji w starych murach. Podam tegoroczne przykłady z dwóch (na osiem istniejących) grup, które sam prowadziłem. Adaptując szlachecki dworek jeden student „oświetlił” uŜytkowany strych przez... otwór komina! Inny, przerabiając dworek na dom turysty, zrobił publiczne schody na środku dwuosobowej sypialni! Trzeci umieścił w dworku... lądowisko sterowców! Kilku zrobiło łazienki dostępne z trzech stron (troje drzwi), dla trzech sypialni sąsiadujących z łazienką przez ściany! Kilku, przebudowując wnętrze, polikwidowało elementy konstrukcyjne dźwigające całą strukturę! Jeszcze inni, adaptując strych ze spadzistym dachem, robili umeblowane pokoje na krańcach, tam, gdzie między dach a podłogę z trudnością wczołgałby się pies! Itd., itp. Powtarzam: te idiotyzmy na poziomie dziecka z podstawówki bawiącego się w architekta robili ludzie na ostatnim roku studiów, po siedmiu semestrach nauki projektowania!!! PrzeraŜony pobiegłem do kolegów z innych grup, Ŝeby im pokazać ten surrealizm, a wówczas usłyszałem, Ŝe w ich grupach jest identycznie. Jednej z koleŜanek, która zapytała studentów, jak to jest moŜliwe, studenci odparli: „Proszę się zwrócić z pretensjami do naszych nauczycieli projektowania”. CzyŜ nie jest stratą czasu fakt, Ŝe nasz student robi jeden projekt w ciągu semestru (kilka miesięcy), musząc go „odpicować” (popisowe wykreślenie, wymalowanie lub „collage”, fotografie, kosztowne plansze, smaczki graficzne)? W wielu krajach student „trzaska” w ciągu semestru kilka projektów w formie szkicowej, która jest wystarczająco przejrzysta, by profesor mógł ocenić to, co najwaŜniejsze — koncepcję. 6. Dyplomy. Komizm prac dyplomowych robionych w domu polega na tym (jest to teŜ tajemnicą poliszynela), Ŝe część z nich jest kupowana przez bogatych rodziców (wykonują pracę najęci fachowcy), a większość pozostałych robiona kolektywnie przez całe grupy wzajemnie się wspomagających koleŜanek i kolegów. Dyplomy muszą być wyłącznie klauzurowe, robione (moŜe nawet etapami) na wydziale, pod kontrolą pracowników dydaktycznych. To tyle. Gdy przed laty opublikowałem w „Kulturze” obszerny artykuł na ten sam temat, pt. „Stąd do architektury”, zarzucono mi, Ŝe jestem „ptakiem, który kala własne gniazdo”. Odparłem wówczas, Ŝe takim samym ptakiem jest radiotelegrafista, który z tonącego okrętu nadaje sygnały SOS. Odpowiedź się
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
nie zmieniła. A reakcja tych, którzy władają uczelnią?
73
*
„STOLICA” 5 i 12 lipca 1981
*
Jeszcze jeden istotny fragment z artykułu „Stąd do architektury”, opuszczony w przedrukowanym przez nas tekście: „Na marginesie warto tu podnieść problem studentów zagranicznych, którzy — nie przyjęci na uczelnie obce — w Polsce znajdują raj, w którym za kilka dolarów koledzy kreślą im, rysują i projektują wszystko od pierwszego roku studiów. Zjawisko to urasta do rangi epidemii, a walka z nim jest beznadziejna — dolarowy student to «święta krowa», która «musi zdać» bez Ŝadnej dyskusji”.
74
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
Zabawa w „klasy” Na całym świecie obserwowane są niepokojące przejawy obniŜania się stanu wiedzy oraz świadomości intelektualnej uczniów i studentów, na co wpływ mają przeróŜne aspekty XX-wiecznej cywilizacji i co jest paradoksem, bo w końcu Ŝyjemy ponoć w stuleciu mądrzejszym niŜ wszystkie poprzednie razem wzięte. Na początek jeden przykład: w bostońskich szkołach przeprowadzono ankietę, dzięki której wyszło na jaw, Ŝe dzieci w większości sądzą, iŜ mleko jest wyrabiane przemysłowo, tak jak piwo czy coca-cola. Zaprowadzono więc dzieci do ZOO, aby im pokazać, jak się doi krowy. Ale co nas obchodzi cudze podwórko dydaktyczne! Winniśmy się martwić o swoje, na którym — chociaŜ wszyscy wiedzą, jak się doi krowy — zaczynają się coraz mocniej ujawniać symptomy cięŜkiego schorzenia. ZauwaŜano je juŜ od kilku lat (byłem wśród zauwaŜających), diagnozowano i wskazywano najróŜniejsze przyczyny (byłem wśród wskazujących): a to pogarszający się z roku na rok poziom podręczników, szpikowanych masą skandalicznych błędów merytorycznych oraz interpretacyjnych, a to obniŜający się równie systematycznie stan przygotowania do zawodu młodej kadry nauczycielskiej, w szeregi której gromadnie trafiają przypadkowi nieudacznicy i outsiderzy wyeliminowani z innych profesji, a to szwankującą infrastrukturę szkół, itd., itp. Wśród ostatnich reform w szkolnictwie na czoło wybiły się dwie: obowiązek ukończenia przez wszystkich nauczycieli wyŜszych studiów oraz nowy system szkoły 10-letniej, reklamowany jako perfekcjonizacja nauczania, w efekcie której wyedukowanie młodzieŜy zbliŜy się do poŜądanego optimum. Czy rzeczywiście się zbliŜy, w to wątpię. Będzie to tym bardziej utrudnione, jeśli nie zlikwidujemy następstw innej, nie tak głośno reklamowanej reformy sprzed kilku lat, w wyniku której kompletnie nie trzeba się dzisiaj uczyć, by dostać maturę, i wystarczy udawać naukę, by otrzymać dyplom wyŜszej uczelni. Zaczyna się to od pierwszych klas szkoły podstawowej. Jak wiadomo, podstawówkę muszą skończyć wszyscy, a dzieci wiedzą o tym i, jakkolwiek nieprawdopodobnie by to brzmiało, coraz powszechniej lekcewaŜą (oni i ich rodzice) instytucję, w której końcowy efekt jest zagwarantowany przed startem. Zjawisko nie istniejące w czasach „niebieskiego mundurka” — widocznie wówczas dziecięta były tępsze i za wcześnie nie zdawały sobie sprawy z wielu rzeczy. Dzisiaj szybciej dojrzewają, a negować to, co powyŜej napisałem, będzie tylko ten, kto nie ma Ŝadnej styczności ze szkołą i nie
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
75
rozmawiał na ten temat z nauczycielami. Ja rozmawiałem. Odzywka ucznia 3 klasy (nie ukończone 9 lat), gdy nauczycielka wpisuje mu do dzienniczka, Ŝe lekcewaŜy naukę: „A wpisuj sobie, wpisuj, myślisz, Ŝe mi starzy coś zrobią!” (sic!) — nie jest juŜ niczym bulwersującym. Kawalerom i starym pannom, to jest osobnikom nie chadzającym na wywiadówki, obrazek taki nie przyśni się nawet w koszmarnym śnie, lecz nauczyciele zaczynają się juŜ do tego przyzwyczajać, przyzwyczaić się bowiem moŜna do wszystkiego na świecie. Telewizyjna dojrzałość kilkuletnich smyków jest tak imponująca, Ŝe nikogo nie zdziwiłoby przyniesienie przez nich do „budy” głośnego francuskiego raportu spółki Robert Debre—Daniel Douady: „Przemęczenie uczniów w obecnym systemie szkolnym”, bądź ksiąŜki Guya Vermeila „Zmęczenie w szkole”, i szermowanie nimi w obronie totalnego far niente. Sytuacja jest z natury rzeczy jeszcze bardziej niepokojąca w przypadku roczników starszych, to jest nastolatków, co równieŜ — naturalnym biegiem rzeczy — największe przeraŜenie budzi u dydaktyków, u całej tej rzeszy nauczycieli z klas średnich, którzy zaczynają się czuć w szkołach coraz mniej potrzebni (stopnie i świadectwa mogłyby wystukiwać maszyny). Od czasu do czasu biją oni głową o mur, alarmując opinię publiczną; trzy przykłady — trzy wypowiedzi nauczycielek dla prasy z ostatnich trzech lat: Bronisława Ginter: „Szkoła teŜ jakby straciła swoje znaczenie (...) A szkoła, zamiast walczyć z tym, idzie na ustępstwa. Wyszły zarządzenia nakazujące dopuszczenie do egzaminów poprawkowych uczniów z dwiema ocenami niedostatecznymi. Nawet jeśli wynikały one z wagarów i zupełnego lekcewaŜenia nauki. Uczniowie, którzy są wybitnymi sportowcami, mogą być zwolnieni z kilku przedmiotów. Coraz mniej osób pamięta, Ŝe do szkoły chodzi się, by zdobyć wiedzę, a nie papierek”. Maria Hernasowa: „Ucznia nie moŜna w praktyce zmusić do nauki (...) śeby zostać na drugi rok w tej samej klasie, trzeba wykazać maksimum złej woli, nie wystarczy zwyczajnie nie umieć czytać i pisać. Szkołę trzeba nie: odsłuŜyć jak wojsko — szkołę trzeba odsiedzieć jak wyrok w kryminale. To w zasadzie wystarczy, by otrzymać świadectwo jej ukończenia (...) Na dwudziestu chłopców w mojej klasie uczy się trzech. Ze czterech — uczy się niektórych przedmiotów. Reszta — Ŝyje na państwowym stopniu i czuje się z tym zupełnie dobrze. Bez stresów i kompleksów pójdą sobie w Ŝycie, święcie przekonani, Ŝe im się naleŜy jakaś płaca za to, Ŝe Ŝyją, tak jak się im naleŜała ocena dostateczna za to, Ŝe w szkole siedzieli w ławkach”. Julia Tazbir: „W tej chwili główny problem jest taki, Ŝe oni... przeciekają przez palce. Zwyczajnie. Ktoś nie przychodzi do szkoły, bo mu się nie chce.
76
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
Klasa zniknęła, bo ma być wypracowanie z polskiego. Jeden skraca dzionki szkolne, drugi — bywa tylko w wybrane dni tygodnia (...) Jeszcze inni skreślają pewne przedmioty. Kiedyś większość uczniów chodziła regularnie, urywała się mała grupa wagarowiczów. Dziś i większość... W zeszłym roku nasza najzdolniejsza klasa miała średnią frekwencję około 70 procent. Tak urzędowali, Ŝe jedną lekcję miałam z jednymi, następną — z zupełnie innymi osobami (...) JeŜeli uczeń, nic nie robiąc, nie jest ostatni w klasie, tylko, powiedzmy, dwunasty od końca, to nie moŜna mu zagrozić. Mieliśmy juŜ egzemplarz, który w ciągu pięciu lat «chodził» w sumie nie więcej niŜ dwie klasy! Potem zdawał na politechnikę. Egzaminu nie zdał, ale jest gdzieś studentem”. Do studiów, które moŜna z powodzeniem kontynuować nic nie umiejąc i nic się nie ucząc, jeszcze wrócimy, na razie zaś istotne jest pytanie: jakim cudem moŜe trwać ta paranoja przedmaturalna opisana przez trzy nauczycielki? Dr Julia Tazbir wyjaśniła to jednym zdaniem: „W końcu szkołę — tak naprawdę — rozlicza się z procentu nie promowanych”. Inaczej mówiąc: jeśli szkoła ośmieli się nie promować ucznia, który, chociaŜ jest w niej zapisany, nie chodzi na lekcje i nie uczy się, to władze szkoły zostaną ukarane, bo „nie wyrobiły planu promocji”. Czyli planu 100-procen-towego przerobu, jak w fabryce konserw. Nie od rzeczy będzie tu zauwaŜyć, Ŝe wszystkie trzy cytowane panie wykazały iście brawurową odwagę, eksplikując swoje Ŝale p u b l i c z n i e i nie ukrywając swych nazwisk. Nie kaŜdego na to stać. Mój rozmówca, 42-letni nauczyciel szkoły średniej, zanim powiedział mi to, co powiedział, zobowiązał mnie do dyskrecji i wytłumaczył to bardzo prosto: „nie chcę wyjść na wroga młodzieŜy”. Rzeczywiście, w sytuacji, gdy lansuje się (przynajmniej retorycznie) stawkę na młodzieŜ, wyjść na wroga młodzieŜy jest i głupio, i niefortunnie, moŜna bowiem usłyszeć: „on się nie nadaje, nie umie pracować z młodzieŜą”. Od człowieka tego usłyszałem m.in: — Jestem bezradny wobec ucznia, wobec jego samochodu, którym ojciec go przywozi do szkoły lub wobec jego r ó w n i a c h o w o ś c i czerpanej z klanu ulicznego bądź dyskotekowego, wobec lekcewaŜenia mnie, szkoły, najprostszych powinności. Często muszę być bezradny wobec jego agresywnej bezczelności, a najgorsze jest to, Ŝe on o tym doskonale wie i sprawia mu satysfakcję granie na tej mojej bezradności jak na trąbce. MłodzieŜ potrafi być okrutna. Oni wiedzą, Ŝe muszą zdać za nic, więc do czego mogę ich zmusić? Istnieją tacy, otaczani przez innych podziwem, których chciałoby się po prostu trzasnąć w gębę, ale oni tylko na to czekają, nie wolno mi tracić samokontroli. Wie pan, dzisiaj nie daje się klapsów nawet w domu, to niemodne... Wiem. Tak długo wbijano do głów rodzicom, Ŝe według badań naukowych karcenie degeneruje psychikę dzieci, wpędza je w wyniszczające stresy,
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
77
kompleksy oraz nerwice, iŜ przywoływanie do porządku pasem stało się niemodne. Zapewne wyszedłem na konserwatywnego głupka, gdy niedawno wyszedłem z przyjęcia, na którym syn gospodarzy pluł gościom do talerzy, a mamusia upominała go równie łagodnie co bezskutecznie: „Mareczku, tak nie wolno, to nieładnie...” O tym, Ŝe kiedyś dyscyplinę w szkołach utrzymywano m. in. rózgami, dawno juŜ byśmy zapomnieli, gdyby nie ta rozśmieszająca okoliczność, iŜ zwyczaj ów przetrwał w Anglii, co pozwala naszym publicystom pisać od czasu do czasu anegdoty na ten temat i wykpiwać arystokratycznych lalusiów z Eton, którzy dostają baty jak za starych, barbarzyńskich lat królowej Wiktorii. Jeśli juŜ przy tym jesteśmy, to warto — zamiast bredzić — uświadomić sobie, Ŝe Eton College jest obecnie elitarny głównie z powodu poziomu nauczania (bo o to przecieŜ chodzi!), a synowie robotników dostają się tam tak samo jak synowie lordów (trzeba zdać surowe egzaminy, jest to podstawowe kryterium), przy czym i ci, i ci są wywalani za brak postępów, bez róŜnicy i bez pardonu. Sześć uderzeń bambusowym kijem w tyłek, wymierzanych przez „headmastera” za powaŜne wykroczenie, nikomu tam nie przynosi ujmy, nikogo nie stresuje i nie nerwicuje — skutki są raczej zbawienne. Młodzi „panicze z Eton” nie popadają równieŜ w kompleksy od tego, Ŝe regularnie pracują w sąsiednim miasteczku przemysłowym Slough jako pomoc społeczna w szpitalach, domach starców i domach dzieci niedorozwiniętych (w ramach tzw. Social Service Club), a takŜe uczą angielskiego dzieci robotników murzyńskich i hinduskich. Spróbowalibyście zatrudnić w ten sam sposób naszych paniczów podjeŜdŜających pod szkoły samochodami otrzymanymi od tatusiów na poczet matury, którą i tak dostaje się „za frajer”! Czytelnicy, którzy w tym miejscu doszli do przekonania, iŜ zgłupiałem od sadystycznego jadu i sugeruję antyliberalny powrót do królowania w szkole nahajki, pragnąc cofnąć dydaktyczną cywilizację w średniowiecze — zechcą się łaskawie uspokoić i potraktować Eton jako Ŝartobliwą dygresję. Natomiast niczego juŜ Ŝartobliwego nie ma w fakcie, iŜ — opierając się na róŜnych, często bezsensownych, przesłankach i nie stroniąc od idiotycznego rozdmuchiwania smutnych incydentów („dziewczyna dostała dwójkę i otruła się gazem!”) — zamordowaliśmy, w niestrudzonym dąŜeniu do światłej nowoczesności oraz masowego sprezentowania wszystkim nobilitujących papierków maturalnych, ostatnie mizerne resztki dyscypliny szkolnej, poprzez likwidację najoczywistszych rygorów i nieograniczone „ułatwianie” nauki. Ten „ukłon” w stronę młodzieŜy jest w rzeczy samej zadanym jej ciosem, czego ona na razie nie pojmuje (jak fajnie jest nic albo prawie nic nie robić i piąć się w górę), ale co w przyszłości odczuje ona boleśnie, gdy dojrzy (jeśli dojrzy) swoje
78
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
kalectwo intelektualne i erudycyjne. Chcąc rzekomo zaoszczędzić jej stresów wynikających z nadmiernych obciąŜeń i przestrzegania dyscypliny (poprzednie pokolenia jakoś nie miały stresów, chociaŜ uczyć się trzeba było solidnie), daliśmy jej „luz” urągający samej istocie edukacji. Nie byliśmy pierwsi. Kryzys, o którym piszę, jest kryzysem ogólnoświatowym i wiele krajów ma juŜ w tym względzie spore doświadczenia. Doświadczenia wielce zaskakujące dla obrońców „nowoczesnych” koncepcji, z efektami akurat odwrotnymi od zamierzonych. Warto się im przyjrzeć, chociaŜby tym pionierskim (amerykańskim), i przemyśleć, słowem — jak powiadają — „uczyć się choćby od diabła”. OtóŜ „diabeł” pierwszy wynalazł nie tylko coca-colę, ale i modernę techniczną oraz liberalizacyjną w edukacji, w efekcie czego pierwszy dotarł, zwłaszcza na tej ostatniej ścieŜce, do progu bankructwa. Pełną dokumentację na ten temat opublikowano 1 października 1975 roku w specjalnej wkładce do powaŜnego tygodnika „U.S. News and World Report”. Zawarte tam materiały z badań, przeprowadzonych przez Państwową Komisję Oceny Postępów w Edukacji, Stowarzyszenie Historyków Amerykańskich, Uniwersytet Harvardzki i Massachusetts Institute of Technology, były tak szokujące, Ŝe wkładka pod tytułem „Crisis in the Schools” z miejsca stała się w Stanach Zjednoczonych i w Europie Zachodniej bestsellerem. Komentując rzucający się jaskrawo w oczy fakt, iŜ nowe roczniki absolwentów wszystkich rodzajów szkół wychodzą z nich z chaosem w głowach i z reguły gorzej wyedukowane niŜ pokolenia uczone metodami tradycyjnymi i trzymane w karbach dyscypliny, autorzy opracowania stwierdzili m. in.: „Lata doświadczeń wykazały, iŜ (...) telewizja, jak równieŜ inne eksperymenty szkolne, o których swego czasu było tak głośno, nie zaowocowały spodziewanymi cudami. Dla procesu nauczania okazały się one pomocnymi w sposób nader marginalny (...) Efektem fali krytyki, jaka spadła na owe innowacje, jest fala odwracania się od nich szkół i college’ow i powrót ku tradycyjnym metodom nauczania. Ku wielkiemu zadowoleniu rodziców niektóre szkoły reaktywowały mające sto lat «Czytanki Mc Guffreya» i dały priorytet nauce podstawowych umiejętności czytania, pisania i rachowania oraz innym sprawom, w tym dyscyplinie, uznanym zbyt pochopnie za przestarzałe”. Efekty pochopnego rozluźniania bądź likwidowania dyscypliny szkolnej zostały ujęte w opublikowanym kilka miesięcy później (na początku roku 1976) sprawozdaniu Krajowej Komisji ds. „Public Relations” w Szkole. Według tego raportu: od czasu wprowadzenia reformy, to jest w ciągu około 5 lat, o 100 procent wzrosła częstotliwość wagarów i wszelakiego rodzaju
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
79
wykroczeń, a o 77 procent liczba napaści uczniów na nauczycieli (przy czym notowano tylko przypadki zgłoszone przez zwierzchników, zaznaczając jednocześnie, iŜ wielu nauczycieli nie informuje szefów o incydentach, uwaŜając, iŜ „rzucałoby to cień na ich zdolności, i opinię dydaktyków”). Psychiatryczne badania, którymi objęto 200 nauczycieli w Los Angeles, wykazały, Ŝe następstwa reformy liberalizującej dyscyplinę w szkołach spowodowały u nich: „kolosalny wzrost symptomów stresowych, jak zwiększenie ciśnienia krwi, niepokój, depresja, ból głowy, obniŜenie poczucia własnej wartości, zaburzenia Ŝołądkowe i bezsenność”. Nazwano ten objaw „syndromem zmęczenia pobitewnego”, przebadanych wychowawców zaś „pokonanymi belframi”. Pokonanymi, gdyŜ większość z nich była zrezygnowana i określała swoją bezradność jako „element pracy, za którą biorą zapłatę”. W świetle tych faktów trudno się dziwić, Ŝe Amerykanie wycofują się ze swej reformy, o czym mówi bardzo pouczające zdanie z wkładki: „U.S. News and World Report”: „Na skutek negatywnych doświadczeń wiele szkół przywraca ostrą dyscyplinę oraz system ścisłej kontroli ocen”. Relatywne do powyŜszych były nasze rodzime doświadczenia w szkolnictwie akademickim, więc chociaŜ na początku napisałem, Ŝe nie powinno nas obchodzić cudze podwórko, identyczność tych doświadczeń usprawiedliwia powoływanie się na dokument zza Atlantyku. W Polsce ultraliberalny regulamin studiów obowiązywał na wyŜszych uczelniach tytułem próby w roku akademickim 1974/75. Rezultat opisano w „śyciu Warszawy” z 8 października 1975. Niektóre sformułowania są tam wręcz bliźniacze z tymi, które znajdują się w „U.S. News and World Report”. Tłumacząc, dlaczego do nowego regulaminu trzeba było wnieść „poprawki” (czytaj: opanować sytuację), dziennik napisał, iŜ autorzy tego regulaminu: „załoŜyli, Ŝe studenci są ludźmi dorosłymi i powaŜnymi. Cały ubiegły rok akademicki dowiódł jednak, Ŝe niestety brak im poczucia dyscypliny czasu, brak im nawyku systematycznej nauki”. Było to bardzo delikatne określenie sytuacji bardzo smutnej. Jeszcze smutniejsze jest to, Ŝe wspomniane „poprawki” niczego nie poprawiły i obecnie jest jeszcze gorzej. Tak więc dotarliśmy w naszych rozwaŜaniach do szczebla akademickiego. Młody człowiek, by wspiąć się na ten szczebel, musi zdać egzamin wstępny na uczelnię, to jest odpowiedzieć na pewną liczbę pytań. śeby go to nie zestresowało, od pewnego czasu coraz więcej wyŜszych uczelni w naszym kraju na długo przed egzaminami udostępnia kandydatom pełny zestaw pytań egzaminacyjnych, między innymi poprzez ogłoszenia w prasie codziennej (w roku 1979 gazety wojewódzkie pełne były tych zestawów), co skomentowano w jednym z tygodników następująco: „Dobry to i chwalebny zwyczaj. Pozwoli
80
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
uniknąć niepewności i nerwowości przy próbie”. Słusznie — zwyczaj ten bowiem pozwala na wcześniejsze opracowanie wszystkich odpowiedzi, samodzielnie bądź przy pomocy zaprzyjaźnionych lub najętych specjalistów, po czym wkucie ich „na blachę” i powtórzenie, do czego zdolny jest nawet szympans. Od tej komedii, która ośmiesza cały egzamin, przyzwoitsze byłoby nawet rekrutowanie studentów rzutami kostką, bo rachunek prawdopodobieństwa wprowadziłby wówczas na studia sporą grupę zasługujących na to. Ale kogo takie gadanie obchodzi? Tragedia odkrywa swe oblicze tam, gdzie egzaminujący wychodzą poza ujawnione wcześniej zestawy pytań i egzaminacyjne rytuały, próbując przeprowadzić ze zdającym egzamin kandydatem rozmowę końcową (ma ona odsłonić jego zdolność samodzielnego wnioskowania oraz zainteresowania i wiedzę kulturalną,, społeczną, gospodarczą, historyczną, polityczną etc, słowem, walory umysłowe). OtóŜ egzaminatorzy ci z przeraŜeniem konstatują, Ŝe od kilku lat kaŜdy kolejny rocznik zdających jest intelektualnie gorszy od poprzedniego! Równia pochyła, będąca m. in. pokłosiem zliberalizowanej do absurdu szkoły średniej, z której wychodzą niedouczeni, nieoczytani, tępawi, ale za to zuchwali, Ŝe hej! I są przyjmowani na studia, chociaŜ — gdyby zastosować kryteria sprzed lat (po prostu stałe kryteria oceniania) — tylko nieliczni z nich otrzymaliby indeksy. Ale przecieŜ kogoś przyjąć trzeba, istnieje określony limit minimalny, do minimum więc obniŜa się kryteria (opublikowane pytania i odpowiedzi z kilku wydziałów Uniwersytetu Warszawskiego rozbawiły cały kraj). Wierzy się, Ŝe z miernot intelektualnych, nagrodzonych „darmowymi” maturami, wyrosną — dzięki kilkuletniej wyŜszej edukacji — dobrzy fachowcy. Niestety, wiara rzadko przenosi góry. Chyba, Ŝe wierzy się w co innego, i jest tak, jak właśnie miało być Im głupsi — tym lepsi. Pierwszy rok studiów bywa w całej tej zabawie najsensowniejszy, jest on bowiem jeszcze na niektórych uczelniach rokiem selekcyjnym, eliminującym najsłabszych, to jest najtępszych lub najbardziej leniwych (ciekawostka: najgorszymi okazują się z reguły „prymusi” dostający ze szkół średnich przepustkę bezpośrednio na studia, z pominięciem egzaminów). Za to pozostałe lata są juŜ prawdziwą zabawą w „klasy”, w ciuciubabkę, w chowanego i we wszystkie inne wesołe rozrywki, w cyklu od kilku lat skróconym prawie wszędzie o rok, do czteroletniego, co zbliŜyło studia charakterem do kursów przyspieszonych (...) Jednym z tych praw, które sobie wywalczyli studenci, jest prawo niechodzenia na wykłady. Wykładowca przyjść musi, oni nie (wykładowcy nie wolno sprawdzać listy!) i dlatego gros wykładowców przemawia do niemal pustych ścian, a potem skarŜy się w wywiadach prasowych (...) Część
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
81
wykładowców dosłownie „staje na głowie”, by „kupić” młodzieŜ, przyciągnąć jakoś i do wykładu, i do rzetelnej nauki, ale to na niewiele się zdaje i nierzadko kończy się podlizywaniem rozzuchwalonym studentom (profesor Aleksander Bardini publicznie przed tym przestrzegał: „Nie zabiegać o względy studentów, bo to jest klęska dla obu stron!”). Lecz dydaktycy boją się gorszych klęsk. W roku 1976 prasa opisała przypadek zasłuŜonego uczonego, który nie chciał słyszeć o „grze w studia”, „przerobach” oraz puszczaniu wszystkich leni wyŜej — i przegrał! W „Literaturze” Adam Adamski opisał kłopoty asystenta, na którego studenci naskarŜyli u władz uczelnianych, Ŝe... wymaga od nich rzetelnej nauki, podczas gdy inni asystenci tak się nie wygłupiają, po czym poprosili o zamianę tego wymagającego na kogoś innego (sic!). Rozsądny asystent, chcąc uniknąć konfliktów socjalnych, musi zapomnieć o rygorach i wyrzucić ze swego słownika „niezaliczenie”, bo inaczej wyjdzie na „wroga młodzieŜy”. W dobie, w której studenci jeŜdŜą kolejami ze zniŜką 33procentową, lecz studiują ze zniŜką grubo ponad 50-procentową — n i e z a l i c z a n i e jest donkiszoterią pozbawioną sensu. Z warszawskiej uczelni znam przypadek profesora, na którego studenci naskarŜyli w rektoracie, iŜ... stawia dwóje! W efekcie został on upomniany, a skarŜący (owi dwójkowicze) otrzymali po trójce. Kto z nas ma wątpliwości, Ŝe trójkowi dyplomanci potrafią zbudować inną Polskę niŜ trójkowa? Cały, finansowany przez państwo, cykl edukacyjny nie powinien wstrzykiwać gospodarce i kulturze narodowej rzesz niedouczków! „KULISY” 6 kwietnia 1980
82
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
Dywersja edukacyjna (...) Runęła na nas (dopiero teraz!) lawina krytycznych opinii o polskim szkolnictwie. Opinie te są tak wielce uczone (zagmatwane, „wariantowe” etc), iŜ w wielu przypadkach odbiorca przestaje rozumieć, o co chodzi. Tymczasem prawdę o polskim systemie edukacji moŜna — bez rozdzielania włosa na czterdzieści i cztery — powiedzieć bardzo prosto. Uczynię to zwięźle, w pięciu punktach: Punkt 1 — generalia. Całe polskie szkolnictwo zostało administracyjnie zdeklasowane do poziomu, który urąga samej istocie edukacji i tylko osobistym oraz zawodowym walorom licznych nie poddających się temu pedagogów zawdzięczać naleŜy resztki dydaktycznego honoru naszych szkół. Oświata stała się dziedziną traktowaną przez dotychczasowych decydentów po macoszemu, uznali oni bowiem, Ŝe jest „nieprodukcyjna”, trzeba w nią więc inwestować mało lub wcale. Nie rozumieli, Ŝe jest ona dla kaŜdego państwa inwestycją w aspekcie przyszłościowym najwaŜniejszą, warunkującą egzystencję duchową (a w konsekwencji takŜe fizyczną) narodu! Punkt 2 — dziesięciolatka. (...) System szkoły dziesięcioletniej wprowadzony został bez rzetelnej konsultacji z kołami pedagogicznymi, a więc narzucony; przekreśla on m. in. wspaniałe tradycje polskiej szkoły średniej, podupadłej ostatnio z przyczyn od szkolnictwa niezaleŜnych. CzyŜ nie jest nonsensowną od początku reforma, której autorzy nie mają sprecyzowanego pojęcia na temat: co będzie między klasą 10 a studiami? CzyŜ nie jest bzdurą wprowadzenie powszechnej szkoły dziesięcioletniej wobec faktu, Ŝe w ciągu wielu lat w Ŝaden sposób nie potrafiliśmy stworzyć szkoły ośmioletniej o przyzwoitym, wyrównanym poziomie? Wreszcie: czy ten półśredni ersatz wykształcenia średniego, oczywiste ni to ni owo z raŜąco obniŜonym poziomem (równanie w dół do najmniej zdolnych), co demoralizuje uczniów zdolniejszych, jest niezbędny dla kaŜdego (czy nie lepiej było, gdy jednostki zdolne i z aspiracjami szły z podstawówek do liceów?), to jest, czy stać nas na fundowanie kaŜdemu papierka dokumentującego ukończenie 10 klas w sytuacji braku tysięcy rąk do pracy w usługach i przemyśle? Z drukowanych ostatnio relacji nauczycieli i rodziców wynika, Ŝe — w świetle kilkuletnich juŜ doświadczeń — największym koszmarem dziesięciolatki jest instrumentalizm nauczania, przerabianie olbrzymiego materiału z konieczności pobieŜnie i powierzchownie. Wiedza wciskana jest dzieciom nie jakościowo, lecz ilościowo w zaprogramowanym przez autorów reformy stęŜeniu, które uniemoŜliwia prawidłowy rozwój. RaŜącym
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
83
przykładem jest matematyka w pierwszych klasach (eksperci zagraniczni na widok podręcznika do matematyki w pierwszych klasach naszej dziesięciolatki łapią się za głowę, przeraŜeni jego „uniwersyteckością”). Tylko najzdolniejsi uczniowie osiągną w tym systemie, dzięki pomocy rodziców i korepetytorów, poprawne wyniki. Papierki dostaną wszyscy. Wszędzie na świecie wykształcenie jest zróŜnicowane (równieŜ ZSRR wycofał się ze sztywnego modelu dziesięciolatki). Jest rzeczą oczywistą, Ŝe standaryzacja w wychowaniu musi doprowadzić do tworzenia mas półgłówków ze świadectwami i do sparaliŜowania wszelkiego postępu. Dziesięciolatka jest bezbłędnym instrumentem do wygrania tej klęski. Punkt 3 — szkoła średnia. PowyŜsze zdanie o dziesięciolatce w duŜym stopniu dotyczy istniejących jeszcze szkół średnich, bardzo waŜnego ogniwa systemu edukacyjnego, bo na tym etapie następuje przekształcenie dzieci w dorosłych. Robimy to za pomocą fikcji ze stopniami i „pracami społecznymi”. Piętnowany przez wszystkich pedagogów, narzucony administracyjnie przymus promowania uczniów z kilkoma nawet ocenami niedostatecznymi druzgocze motywację pracy nauczyciela oraz morale uczniów (czy się stoi, czy się leŜy, tzw, „państwowy stopień” się naleŜy!). Jakość została brutalnie podporządkowana statystyce planu i sztucznego sukcesu, co doprowadziło do likwidacji kształcenia samodzielnego myślenia i do zastąpienia go premiowaniem schematów myślowych i propagandowych wśród uczniów, a więc do stanu, który od dawna nazywam paranoją edukacyjną. Punkt 4 — szkoły wyŜsze. Tyczy ich to samo — w zbyt wielkim stopniu przekształcone zostały w quasi-fabryczne zakłady masowej produkcji specjalistów dla przemysłu i standardowej kultury, zamiast być poligonem swobodnego rozwoju intelektualnego. Między oboma tymi modelami nie znaleziono sensownego modus vivendi w postaci właściwych proporcji. Absurdalna praktyka dostarczania „mięsa” ludzkiego gospodarce tak „spragmatyzowała” dydaktykę i naukę na uczelniach, Ŝe zdobywanie wiedzy przez studentów zostało zdegradowane do gry w „bycie dobrym studentem” (tępe kolekcjonowanie zaliczeń w indeksie, ułatwione świadomością, Ŝe i tak wszyscy muszą zdać, bo uczelnia musi się rozliczyć wyłącznie z planowanego „przerobu”). Obserwuje się takŜe od lat tendencję do deprecjonowania dziedzin humanistycznych, wynikającą ze straszaka „nadprodukcji inteligencji”, podczas gdy w rzeczywistości mamy wyłącznie do czynienia z nadprodukcją bezwartościowych dyplomów. Punkt 5 — studia doktoranckie. Ten ostatni szczebel potokowej, taśmowej, produkcji edukacyjnej — zimny, terminowy wychów „uczonych” — ma charakter najbardziej komiczny, lub, jak kto woli, ponury, jest to
84
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
bowiem przysłowiowy szczyt góry lodowej. Na studiach tych fabrykujemy w pospiesznym tempie „doktorów”, co jest Ŝenującym, ostatnim w łańcuchu przejawem beatyfikowania nędznych świadectw, dyplomów i tytułów kosztem autentycznej wiedzy i inteligencji. Resumując: w całym naszym systemie szkolnictwa zatracona została róŜnica między inteligencją a małowartościową wiedzą encyklopedyczną — nie rozwijamy pierwszej, forsujemy (zresztą teŜ beznadziejnie) drugą. Nasuwa się przypuszczenie, Ŝe cały ten system został świadomie obliczony na multiplikowanie upapierkowionej i utytułowanej głupoty, mającej propagandowe alibi w postaci „powszechności nauczania”. „STOLICA” 9—16 listopada 1980
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
85
Nadprodukcja „uczonych’’ Chodzi o nadprodukcję baranów. Proszę się nie cieszyć, nadmiar baraniny nam nie grozi. Mowa o nadprodukcji kartek na baraninę, zwanych dyplomami, świadectwami i tytułami. Jednym z popularniejszych słów w retorycznych ględzeniach o reformie szkolnictwa jest „wzbogacenie” (doinwestowanie, rozszerzenie etc.) systemu oświaty, ciszej natomiast o redukowaniu. Ja zaś uwaŜam, Ŝe bez zlikwidowania pewnych form i pewnych objętości naszego modelu edukacyjnego, cały system dalej pozostanie paranoicznym domem gry w pozory, kompromitując i dewaluując elementarne zasady prawidłowego zdobywania wykształcenia. Jak wiadomo, od początku świata w edukacji nie zmieniło się jedno, to mianowicie, Ŝe cechą kaŜdej szanującej się szkoły wyŜszej jest rzetelna selekcja przyjmowanych i kształconych. W polskich uczelniach, zamienionych na zakłady działające jak fabryki gwoździ, ta szlachetna zasada została kompletnie zagubiona. O ile jeszcze bezpośrednio po wojnie było to w jakimś sensie usprawiedliwione, poniewaŜ wyniszczony kraj gwałtownie potrzebował specjalistów, choćby i kiepsko wykształconych, ale mających jakie takie pojęcie o rzeczy i mogących podnosić gospodarkę z ruin (przez te pierwsze 10 lat PRL ilość rzeczywiście była waŜniejsza od jakości), o tyle w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych było to juŜ nonsensem. A właśnie w tych latach doprowadzono do zupełnego upadku poziomu nauczania, dalej forsując wartości ilościowe kosztem jakościowych w ramach obłąkańczej gigantomanii. Od dawna słyszymy, Ŝe olbrzymi procent absolwentów naszych szkół wyŜszych nie moŜe znaleźć zatrudnienia w wyuczonym zawodzie i w najlepszym razie zostaje zatrudniony na stanowiskach „zastępczych”, co oznacza zmarnowanie pieniędzy łoŜonych przez społeczeństwo na wyedukowanie tych ludzi. Od dawna słyszymy, Ŝe poszukuje się rąk do pracy, nie słyszymy natomiast o poszukiwaniu „mózgów” (ludzi z wyŜszym wykształceniem). Od niedawna słyszymy, Ŝe spora część polskich emigrantów zarobkowych w krajach zachodnich to młodzi ludzie z fakultetami, nie mający Ŝadnej szansy zatrudnienia w ojczyźnie na stanowisku o profilu choćby zbliŜonym do kierunku ich wykształcenia. O czym to świadczy? O nadprodukcji dyplomów. Rzecz wygląda następująco: w ciągu 35 lat w Ŝadnej dziedzinie naszej gospodarki nie przeprowadzono właściwego szacunku zapotrzebowania na fachowców z wyŜszym wykształceniem, kiedy więc juŜ powojenne niedobory zostały zaspokojone — nadprodukcja kadr zaczęła rosnąć. I to nie w tempie
86
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
normalnym, wynikającym z nasycenia regulowanego rotacjami, emeryturami czy rozwojem pewnych gałęzi, lecz przyspieszonym przez gigantomanię inwestycyjną w szkolnictwie akademickim. Na to rozdmuchiwanie ilościowe składało się: powiększenie liczby fakultetów (przy zmniejszaniu czasu studiów), powiększanie liczby studiujących na kaŜdym fakultecie (przy „planach przerobu” regulujących selekcję, co oznaczało, Ŝe kaŜdy lub prawie kaŜdy student musi otrzymać dyplom), powiększanie liczby uczelni i wreszcie, jakby tego było mało, mnoŜenie prowincjonalnych filii uczelni, o poziomie edukacyjnym budzącym niewybredne, lecz usprawiedliwione Ŝarty wśród nauczycieli kilku naprawdę szacownych uniwersytetów i politechnik. W tej sytuacji doszło do zatrwaŜającego zdeprecjonowania wartości dyplomów. Spyta ktoś: dlaczego więc nie zmniejszamy tego „mocarstwa edukacyjnego” do sensownych rozmiarów? Powód główny (obok mniej waŜnych, jak ambicje prowincjonalne) to opór straszliwie rozdmuchanego ilościowo środowiska dydaktycznego, które straciłoby ciepłe posadki. Publicznie wyraził to niedawno prof. Włodzimierz Zelawski z SGGW, proponując jednocześnie zamienienie „słabszych kadrowo uczelni prowincjonalnych” na szkoły zawodowe. Jego konkluzja brzmiała: „Gdyby zredukować liczbę niepotrzebnie kształconych młodych ludzi do tej, jaka rzeczywiście odpowiada naszym potrzebom i moŜliwościom, to moŜna by od razu, bez nowych nakładów, znacznie poprawić funkcjonowanie szkół wyŜszych (...) W atmosferze tolerancji dla niefachowości dyplom stał się nową formą swego rodzaju szlachectwa, a takŜe kluczem do osiągnięcia — odpowiedniego do aspiracji, a nie do rzeczywistych uzdolnień i przygotowania — szczebla drabiny społecznej (...) WaŜna jest nie ilość, lecz jakość przyszłych kadr”. Takie sensowne propozycje, które sam podsuwam piórem od kilku juŜ lat, napotykają jednak zbyt często kontragitację pełną bałamutnej demagogii, zainfekowanej gierkami z ery „propagandy sukcesu”. W ubiegłym roku taki popis dał na łamach „Polityki” Ryszard Herczyński, twierdząc, Ŝe „niezbędne jest znacznie szersze i szybsze otwarcie drzwi wyŜszych uczelni”, bo szkolnictwo wyŜsze „musi zaspokajać aspiracje społeczne młodzieŜy”. Oponentów autor nastraszył pisząc, Ŝe mówienie o rzekomej „nadprodukcji inteligencji” to bzdura głoszona przez „ciemnogród”. Oczywiście, proszę pana, nie ma mowy o nadprodukcji inteligencji. Istnieje nadprodukcja ćwierćinteligenci, właśnie dzięki zbyt wielu drzwiom, a dokładniej skompromitowanym furtkom. MoŜna spokojnie zasypiać licząc barany. To samo tyczy fabryk doktorów (tzw. studia doktoranckie), w których uzyskuje się zaszczytne tytuły nie w ramach rzetelnej pracy naukowej, lecz taśmowej
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
87
produkcji, co jest hańbą nauki polskiej. Zaś dołem, szeroką bazą tej ponurej komedii, są szkoły średnie dla pracujących, wieczorowe i zaoczne. Drukowane wywiady z uczniami tych „szkół” stawiają włosy na głowie („Wymagali w pracy, to poszedłem. Dali maturę, bo dają kaŜdemu. Heca. Ale w pracy jest mi to tak potrzebne, jak...”). Tytuły, stopnie, papierkowe „szlachectwo” psu na budę warte, za samą „chęć szczerą” a raczej cwaniacką. Szerzy się to z szybkością ognia na stepie: juŜ co trzecia matura w Polsce jest „wieczorowa”! W odpowiedzi na pytanie dziennikarza główny specjalista od tego typu kształcenia w Ministerstwie Oświaty i Wychowania, mgr Ireneusz Jeliński, mówi: „Nikomu nie wmawiamy, Ŝe moŜna postawić znak równości między liceum dziennym a wieczorowym”. Tak, ale wmawia nam to system, bo nikt nie ma na czole wypisanego rodzaju matury — ma się po prostu maturę. Między nami maturzystami: po co się tak kosztownie (z wielkimi gmachami, pracowniami, laboratoriami, semestrami itp.) wygłupiać dalej? Dajmy wszystkim matury, magisteria i doktoraty (w zaleŜności od aspiracji) drogą korespondencyjną (tzw. studia korespondencyjne) i wszyscy będziemy szczęśliwi jak królewna ŚnieŜka z siedmioma krasnoludkami w jednym łoŜu. „STOLICA” 4 października 1981
88
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
Przemilczenia i okolice Jednym z wielu przestępstw, które popełniono w minionym okresie, było manipulowanie historią Polski. Rzecz niesłychanie waŜna, historia bowiem — o czym wiadomo od staroŜytności — jest nauczycielką narodu. Wspomniana manipulacja miała róŜne oblicza, począwszy od ordynarnego przeinaczania faktów, poprzez nieuczciwe faktów interpretowanie, a skończywszy na przemilczeniach wielu rzeczy. Szczególnie szkodliwe były w ten sposób zmajstrowane podręczniki szkolne, okłamywały bowiem nasze dzieci (dorośli byli na to w duŜej mierze odporni, albowiem wynieśli swoje wykształcenie z lepszych szkół i ksiąŜek) bądź niedoinformowywały młodzieŜy, wciskając im do głów dzieje ojczyste mocno okaleczone. Jedno z symptomatycznych naduŜyć zawierało się w fetyszu maniakalnej wprost „ludowości” wszystkiego i wszystkich. KaŜdy król czy dowódca, o którym moŜna było powiedzieć cokolwiek „postępowego” lub w jakikolwiek sposób wykorzystać go manipulacyjnie — automatycznie podpadał pod rubrykę „ludowy”. Doprowadzało to momentami do zupełnych absurdów, takich jak gloryfikowanie cara Iwana Groźnego (na skutek dyrektyw Stalina) i jego „ludowego bohatera”, Maluty Skuratowa, wodza opryczniny (straszliwa policja Iwana Groźnego), zdezawuowane ostatnio przez historyków radzieckich. Weźmy pod lupę jeden polski przykład, o tyle ciekawszy od innych, Ŝe balansujący juŜ na granicy obłędu. Wiele powojennych roczników polskich uczniów wkuwało blaskomiotna opowieść o „ludowym bohaterze” Aleksandrze Kostce-Napierskim, który ni stąd ni zowąd, niby spadochroniarz („nie znany w okolicy przybysz” — cytat z jednego z podręczników) pojawił się wśród górali podhalańskich i podjudził ich do „powstania” przeciw panom. Zrobiono równieŜ „mołojecki” film („Podhale w ogniu”) dla podparcia tej historii. Potem film nagle zniknął z ekranów i więcej się na nich nie pojawił, a chłopski superwódz Kostka wyparował z podręczników. Wszystko dlatego, Ŝe ujawniono, iŜ był szwedzkim (i prawdopodobnie nie tylko szwedzkim) agentem, mającym wzbudzać w Polsce ruchawki, osłabiać ją i czynić przez to podatniejszą na „potopową” agresję. Kostce-Napierskiemu udało się skaptować zaledwie ki1ku podhalańskich bandziorów (zbójców gnębiących okoliczną ludność), podczas gdy patriotyczne chłopstwo doskonale wyczuwało pismo nosem i odwróciło się do dywersanta plecami (dowiódł tego bezspornie w swojej pracy „Na tropach Napierskiego” Adam Kersten). Mimo to do dzisiaj podtrzymuje się mit
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
89
patriotycznej ludowości zbira. W „Kulturze” z 23 marca 1980 roku Adam Przyboś (autor skandalicznego hasła o Napierskim w „Polskim słowniku biograficznym”) pisząc o owym wieloletnim szwedzkim najemniku dokonał najdziwniejszych łamańców logicznych i spekulacji, byle tylko podtrzymać skompromitowaną tezę i przekonać nas do „prawdy o chłopskim bohaterze, który w walce o sprawiedliwość, o chłopskie prawa, o ich wolność, zaryzykował własne Ŝycie”. Po co to? (...) To nonsensowne naginanie wszystkiego do „ludowości” prowadziło do przekabacania nie tylko naszej historii. KaŜdego Francuza i właściwie kaŜdego obywatela XX wieku, który otrzymał przyzwoite wykształcenie, zabiłoby śmiechem takie oto stwierdzenie o Rewolucji Francuskiej, które moŜemy przeczytać w „Historii dla klasy IV” autorstwa Marii Dłuskiej i Janiny Schoenbrennerowej: „Lud francuski obalił rządy feudałów. Skorzystała z tego francuska burŜuazja i objęła władzę we Francji”. Nie, proszę pań, było akurat odwrotnie — tę rewolucję przygotowała, zainicjowała i kierowała nią od początku do końca burŜuazja (stąd zwie się ją burŜuazyjną), wykorzystując lud do swoich celów. W tym samym podręczniku — symbolicznym dla wielu podobnych mu — w rozdziale 62 o ruchu oporu w okupowanej przez hitlerowców Polsce („Walka narodu polskiego o wyzwolenie”) czytamy, iŜ walka ta zaczęła się w roku... 1942(!). O ZWZ i AK ani słowa. Znalazło się tam teŜ arcydziwne stwierdzenie, Ŝe „reakcja polska” zamordowała bądź wydała gestapo Marcelego Nowotko, Pawła Findera i Małgorzatę Fornalską... Kwestia opuszczeń, przemilczeń, udawania, Ŝe czegoś nie było lub Ŝe czegoś się nie wie, naleŜąca do klasycznego repertuaru fałszerstw historiograficznych. Bawimy się w to dalej. Obecnie klasy IV korzystają z podręcznika wydanego w roku 1978 (Janina Malendowicz, „Opowiadania z naszej przeszłości”), gdzie Chrobry bije się tylko z Niemcami, a po drugiej stronie Wisły rozciąga się bezludna pustynia, gdzie Powstanie Styczniowe w ogóle nie istnieje — Ŝeby wymienić tylko dwie komiczne rzeczy. Czy ta tragifarsa musi trwać, pozując bezwstydnie na prawdę? Jedno z przykazań, to, które zabrania kłamać, wszyscy łamiemy w większym lub mniejszym stopniu, ale winny być i w tym łamaniu jakieś granice przyzwoitości. Wszystko to idzie według sztywnej reguły, której charakter ujawnia chociaŜby wydany ostatnio przewodnik „Warszawa i okolice”. W trzeciej (1976) i czwartej (1980) edycji tego przewodnika usunięto z wcześniejszego tekstu następujące wydarzenia, według sterników naszej historiografii nie mające znaczenia dla dziejów stolicy: — Pierwszy rozbiór Polski.
90
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
— Drugi rozbiór Polski. — Trzeci rozbiór Polski. — Zawiązanie tajnej organizacji niepodległościowo-demokratycznej, Towarzystwa Republikanów Polskich, w roku 1798. — ZałoŜenie przez jednego z najwspanialszych patriotów polskich, Waleriana Łukasińskiego, konspiracji mającej na celu odzyskanie niezawisłości narodowej. „STOLICA” 11 stycznia 1981
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
91
Lechistan w oczach Zachodu Z kilkunastu ostrych interwencji publicystycznych Łysiaka przeciwko modelowaniu za granicą fałszywego wizerunku Polski i Polaków, wybraliśmy trzy jego felietony ze „Stolicy”.
92
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
Suplement do „Galerii fałszerstw” Opublikowane przeze mnie niedawno na „poletku z bykiem” odcinki „Galerii fałszerstw”, w której pokazałem, jak bardzo mało znana jest za granicą polska historia i jak koszmarnie się ją fałszuje, wywołały tak olbrzymie zainteresowanie czytelników, Ŝe anim o tym marzył. Nadeszło do redakcji mnóstwo listów zawierających wyrazy poparcia dla tego typu publikacji oraz liczne przykłady. Przynajmniej dwa z tych listów — Panów Stanisława Kunickiego z Warszawy i Włodzimierza Bartoszewicza z Poznania — domagają się cytacji. Pan Kunicki zaczyna swój list (pomijając wstępne komplementy) własnym komentarzem na temat opisywanego zjawiska: „Wydaje mi się, Ŝe panująca za granicą absolutna ignorancja w sprawach dotyczących Polski, jej kultury, jej znaczenia (...), ignorancja wśród narodów cywilizowanych nie tylko Europy — nie wynika bynajmniej z karygodnych zaniedbań natury dydaktycznej. Owszem, trzeba i to brać pod uwagę (...), lecz przede wszystkim ignorancja ta jest rezultatem systematycznej, zajadłej, zorganizowanej akcji przemilczania i wręcz bojkotowania wszystkiego, co w jakikolwiek sposób wiąŜe się z Polską. Ta bezprzykładna i nie przebierająca w środkach nagonka trwa nieprzerwanie od wielu lat, a ma na celu wyłącznie zwalczanie zjawisk pozytywnych (...) Jest to zjawisko wstrętnej polonofobii”. Pisze Pan Kunicki, Ŝe obserwujemy tę ignorancję „od wielu lat”. Owszem, ze szczególnym zainteresowaniem obserwujemy ją od chwili odzyskania niepodległości po I wojnie światowej. Oddajmy teraz głos Panu Bartoszewiczowi: „W 1922 czy 1923 roku ukazała się ksiąŜka napisana przez francuskiego oficera, członka przebywającej w Polsce Misji Francuskiej. Tytuł: «A l’ombre du Zamek» (W cieniu Zamku). Treść: przebywający w Polsce słuŜbowo oficer francuski zakochał się w Polce, niejakiej «mademoiselle Sophie Wieliczka», i wybrał do Krakowa, by spotkać się ze swą ukochaną w miejscowej «herbaciarni». Zima była sroga i gęsty śnieg zalegał ulice miasta, a zanim panna Wieliczka przybyła, Francuz nudził się w owej mieścinie setnie, «car la ville n’offre aucun interet» (nie było w tym mieście niczego interesującego)!” Właściwie o co tu się pieklić? Herbaciarnie jak to herbaciarnie, w Krakowie zawsze było ich pełno, w końcu czy Kraków musi być gorszy od Hongkongu? No niby trochę gorszy, tak, wziąwszy pod uwagę, Ŝe nigdy nie było w tym nadwiślańskim gródku niczego interesującego poza herbaciarniami i białymi niedźwiedziami spacerującymi po ulicach. Co prawda ów francuski oficer niedźwiedzi nie zauwaŜył, bo całą swoją uwagę skupił na charakterystycznej
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
93
dla Krakowa „trojce”, którą przyjechała jego bogdanka, zauwaŜył natomiast, Ŝe Polacy powszechnie mieszkają „w zamkach o wielu basztach i wieŜyczkach”. Jest rzeczą przeraŜającą, Ŝe właśnie Francuzi, których związki kulturowe z Polską były zawsze tak silne, na całe lata zakodowali sobie w świadomości obraz Polski quasi-średniowiecznej. Oto gdy w roku 1919 nowo mianowany komisarz plebiscytowy na Górnym Śląsku, generał Le Rond, wybierał się do Polski, na bankiecie poŜegnalnym w ParyŜu pani generałowa zapytała z niepokojem w głosie sekretarza generalnego polskiej delegacji na Konferencję Pokojową, Joachima Bartoszewicza (ojca Włodzimierza): — Niech mi pan powie, Monsieur, jak tam się u was podróŜuje, konno? Bartoszewicz odpowiedział z kamiennym spokojem: — JeŜeli pani małŜonek zechce dosiąść konia, będzie mógł to zawsze zrobić. Wydaje mi się jednak, Ŝe wygodniej będzie mu skorzystać z pociągu lub samochodu. Dotyczy to nie tylko Francji, i nie tylko czasów po I wojnie światowej. W amerykańskim filmie o Chopinie, pokazanym przez konsulat USA w Poznaniu w kilka lat po II wojnie, Polacy słuchający koncertu Chopina mieli wygląd jakichś ubranych w azjatyckie kaftany, brodatych „clochardów”, odwróconych plecami do artysty i obŜerających się tłustymi udźcami, gdy zaś Chopin wyjeŜdŜał do ParyŜa, to miał na sobie typową polską „rubaszkę”, a w ręku koszyk z rzeczami osobistymi. W końcu naleŜał przecieŜ do elity, nie musiał więc, jak większość jego rodaków, dźwigać wszystkiego w węzełku zawieszonym na kiju, stać go było na koszyk. W „Galerii fałszerstw” wspomniałem o antypolskich wyczynach encyklopedycznej firmy Larousse. Z listu Czytelnika dowiedziałem się, Ŝe Larousse ma juŜ na swoim koncie taki podpis pod reprodukcją „Rejtana” Matejki: ,,Le Reichstag de Varsovie”. Zresztą o Laroussie moŜna by bez końca — redaktorzy sławnego „Małego Larousse’a” nigdy nie dowiedzieli się, Ŝe Polacy byli kiedyś pod Somosierrą. Wpadł mi teŜ w ręce lutowy numer (z tego roku) szwajcarskiego miesięcznika numizmatycznego „HMZ”, w którym przedstawiciel Larousse’a, pan Cannoo, wypisuje takie idiotyzmy o polskich miastach, Ŝe aŜ skóra cierpnie. Ale czy nie cierpnie ona takŜe, gdy człowiek się dowiaduje, Ŝe w roku 1970 pewien Belg zapytał w pociągu jadącym do ParyŜa polskie małŜeństwo: — Jak to było w Polsce podczas ostatniej wojny, byliście za Hitlerem czy przeciw niemu? Na koniec zostawiłem historyjkę opowiedzianą Panu Kunickiemu przez śp. Aleksandra Janikowskiego, Ŝołnierza 30 Pułku Piechoty, o tym, jak w Austrii
94
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
rozniecano nastroje antypolskie. OtóŜ podczas I wojny światowej 30 Pułk Piechoty, wchodzący w skład armii austriackiej, a składający się z samych Polaków, stacjonował w małej mieścinie, w której na kościele znajdowała się marmurowa tablica z napisem: „BoŜe, chroń nas przed dzikimi Polakami i Węgrami!”. Oburzeni Ŝołnierze jedną salwą rozstrzelali tablicę na drobny mak. O tym, Ŝe tablica kłamała, ludność miasta przekonała się bardzo szybko, toteŜ gdy pułk odjeŜdŜał na front, „wszyscy mieszkańcy wylegli na ulice, Ŝegnając Polaków kordialnie, ze łzami w oczach, a licznymi prezentami i kwiatami w rękach”. „STOLICA” 28 października 1979
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
95
Wypraszam sobie! Czasami okropnie jesteśmy czuli na sprawy związane z naszą godnością narodową, co zrozumiałe, Ŝaden bowiem naród nie lubi, kiedy mu ktoś depcze podkutymi butami po honorze i ambicji. Tak więc pieklimy się (czasami), gdy ktoś np. przekręca faktografię Lechistanu. Więcej — czuli jesteśmy takŜe na honor naszych bliŜszych i dalszych przyjaciół. Do licha, dlaczego więc wystawiamy ikonostasowe kapliczki łobuzowi, który napluł na Polskę i na jej hymn narodowy tak brutalnie, Ŝe to się wprost w głowie nie mieści!? O mniejsze niŜ hymn rzeczy robiono w dziejach wielkie draki i nawet wojny. W Ameryce Południowej czołgi i samoloty wchodzą do akcji, kiedy w jednym kraju prasa napisze, Ŝe piłkarze drugiego to „kelnerzy”, nie mający pojęcia o grze w futbol, albo kiedy sędzia z jednego kraju źle sędziuje w drugim na niekorzyść trzeciego. JuŜ w staroŜytności motorem do wojen były obrazy (od obraŜania się, nie zaś od malarstwa) wsparte na przekonaniu o uszczknięciu honoru narodowego z powodu kobiety, ptaka lub kwiatu, Ŝe wspomnę wojnę trojańską o nimfomankę imieniem Helena. Wielki cynik doby Oświecenia, Francois Marie Arouet, czyli Voltaire, ojciec współczesnej historiografii, kpił sobie z tego, jak zresztą ze wszystkiego: „Azję miały pustoszyć cztery armie, po trzysta tysięcy Ŝołnierzy kaŜda. Rozumie się, Ŝe wojna trojańska, która po kilku wiekach zadziwiła świat, była w porównaniu z tym dziecinną igraszką; ale teŜ i trzeba zwaŜyć, Ŝe w kłótni trojańskiej chodziło tylko o starą i nader rozpustną kobietę, która pozwoliła się uprowadzić dwa razy, tu zaś chodziło o dwie dziewczyny i ptaka” (tłum. J. Rogoziński). śarty Ŝartami, ale wojna trojańska, jak udowodnił głośny niemiecki odkrywca Troi, Heinrich Schliemann, nie była literackim wymysłem Homera, wydarzyła się naprawdę, i to krwawo, i naprawdę wówczas kilka narodów wściekło się o uprowadzenie jednej kobiety, uznając to za hańbę nie do ścierpienia. Do wojny nie namawiam, ale mam wraŜenie, iŜ „Mazurek Dąbrowskiego” więcej wart od sporej liczby lekko prowadzących się damulek, toteŜ hołdowanie faceta, który z tej pieśni zrobił coś o wiele gorszego niŜ bezwstydny kuplet, akurat mi się nie podoba. Zanim powiem, o kogo mi konkretnie chodzi, jeszcze trochę Państwa pomęczę, anegdotami rzecz prosta. Dawniej nie cierpieliśmy, jak nam zabrano czapkę, a dziś nagradzamy złodzieja, który się wysilił, by ukraść cześć naszego hymnu. Tak, czapkę, jedną czapkę — słuŜę na dowód fragmentem z mojego „Cesarskiego pokera”, dotyczącym odwrotu wojsk napoleońskich spod Moskwy w roku 1812: „Wkrótce po wyjściu z Moskwy, pod wsią Horodnia,
96
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
kozacy nagłym atakiem zaskoczyli świtę cesarską i tylko brawurowa szarŜa polskich szwoleŜerów uchroniła monarchę od hańbiącej niewoli lub śmierci. Dwukrotnie w ten sam sposób uratowali Polacy Murata. W końcu juŜ cała Wielka Armia wiedziała, Ŝe na kozaków, samym swym wyglądem, samą nazwą wzbudzających przeraŜenie (na okrzyk: «Les cosaques!» odzewem było: «Sauve qui peut!» — «Ratuj się kto moŜe!»)—jedynym biczem boŜym są Polacy. Francuzi, Holendrzy i inni wojacy armii Napoleona płacili cięŜkie pieniądze za mundur lub choćby fragment polskiego munduru, po czym przebierali się wiedząc, Ŝe sam widok tych barw paraliŜuje kozaków. Tego, co polskie, kozacy nie mieli prawa tknąć. SzwoleŜerowie Jerzmanowskiego, utraciwszy w starciu z kozakami jedną rogatywkę, szarŜowali kilkakrotnie, by ją odzyskać, i dopięli swego, wyrąbali ją z powrotem. Rogatywkę!” Wspomniałem, Ŝe o wiele mniejsze niŜ hymn rzeczy były powodem do wielkich drak. Oto kilka lat temu w Japonii ośmieszono zjadliwie bohatera popularnej włoskiej bajki, drewnianego chłopczyka imieniem Pinokio. Wówczas cały Półwysep Apeniński, od pucybutów do Felliniego, wściekł się na Japończyków i w setkach petycji zaŜądano od rządu ukarania Kraju Kwitnącej Wiśni (m. in. za pomocą drastycznych barier celnych i wyrzucenia z rynku japońskiego sprzętu elektronicznego). Wiszący na włosku zatarg dyplomatyczny zaŜegnano z najwyŜszym trudem, dyplomaci sporo się wówczas napracowali. Nasza zaś dyplomacja w sprawach dotyczących obrazy honoru narodowego przypomina czasami owego polityka, o którym Joachim Murat, król Neapolu, powiedział: „Jest to tak znakomity dyplomata, Ŝe gdyby podczas rozmowy z tobą ktoś kopnął go w tyłek, niczego byś po jego twarzy nie zauwaŜył”. Oto dzień w dzień setki i tysiące Polaków wchodzą do warszawskiego kina „Bajka” i nic a nic im nie przeszkadza, Ŝe na wprost wejścia, w hallu kina, wisi olbrzymie zdjęcie amerykańskiego aktora i reŜysera, Burta Reynoldsa. Panie się zachwycają: „Jaki przystojny męŜczyzna!...” Część z nich moŜe i nie wie, co ten bydlak ma na sumieniu, ale wielu wie, bo swego czasu pisała o tym nasza prasa, ja zaś opisałem to dokładnie w mojej ksiąŜce „Asfaltowy saloon”. Przypomnę. OtóŜ pan Reynolds kilka lat temu nakręcił polakoŜerczy film fabularny pt. „The End” („Koniec”). Z filmu tego miliony ludzi na całym świecie mogą się dowiedzieć m. in., Ŝe polskiego hymnu narodowego nie gra się ani nie śpiewa, tylko — excusez le mot, ale muszę je przytoczyć — pierdzi, bo ten hymn to istne g.... w typowo polskim stylu! Tak, dosłownie tak. Mam maleńką petycję do kierownictwa kina „Bajka”: wypraszam sobie kategorycznie ozdabianie jednego z reprezentacyjnych kin stolicy kraju megazdjęciem pana Reynoldsa, jak równieŜ jakimkolwiek zdjęciem tego
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
97
śmierdziela, nawet wielkości legitymacyjnej. Nie jest to prośba, lecz Ŝądanie. Drugie Ŝądanie dotyczy tego, aby szefowie naszej sieci kin, do których nie wpuszczono np. filmu „Łowca jeleni”, obraŜającego pono Wietnamczyków, nie robili idiotów z siebie i z nas, i nie zasłaniali się niewiedzą, bo wypada tej firmie — tak czułej na honor innych nacji — mieć pojęcie o tym, co się dzieje w kinematografii. „STOLICA” 15 marca 1981
98
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
Co jest grane w tym kraju? Nie wiem, czy pamiętają Państwo mój felieton „Wypraszam sobie!” o amerykańskim filmie Burta Reynoldsa pt. „Koniec”. Efekt mojej interwencji był Ŝaden: zdjęcia Reynoldsa nie wyrzucono z hallu kina „Bajka” (tymczasem dowiedziałem się, Ŝe portretami tego osobnika „wytapetowano” kilkanaście innych polskich kin), zaś w tygodnikach ilustrowanych nabiera tempa pełen zachwytów festiwal reklamowy człowieka, który w sposób nieprawdopodobnie ohydny zelŜył polski hymn narodowy. Właśnie dostałem list od Pani K. Wojciechowskiej z Chicago z informacją, Ŝe tę plugawą sekwencję, o której pisałem, wycięto z owego filmu. Proszę Pani, juŜ o tym wiem. Ale znam takŜe, z prasy polonijnej, orzeczenie sądu, do którego Polonia amerykańska wniosła skargę. Polonusom udało się jedynie zmusić stację telewizyjną NBC do usunięcia przed emisją zakwestionowanych fragmentów filmu. Natomiast sędzia Sądu Okręgowego, Warren D. Wolfson, który rozpatrywał skargę złoŜoną juŜ w roku 1979 przez Polish American Guardian Society, oddalił roszczenia przeciw producentowi (Burt Reynolds Production) i dystrybutorowi filmu (United Artists), argumentując, iŜ wspomniana i podobne antypolskie sceny w „The End” — cytuję: — „mogły być w złym guście, ale nie były oszczerczo-zniesławiające”! To znaczy, Ŝe według amerykańskiego sędziego twierdzenie, iŜ „Mazurek Dąbrowskiego” moŜna wykonywać tylko tą częścią ciała, która słuŜy do wydalania, nie nosi cech oszczerczo-zniesławiających. Druga, podobna, sprawa: niedawno kongresmeni amerykańscy polskiego pochodzenia zapewniali podczas wizyty w naszym kraju, Ŝe w USA ustała fala tzw. „polskich dowcipów”. Niestety, otrzymałem ostatnio dowód (równieŜ korespondencja ze Stanów), Ŝe są to tylko poboŜne Ŝyczenia, o czym za chwilę, najpierw zaś wyjaśnienie dla tych, którzy nie wiedzą, o co chodzi. Tak zwane „Polish jokes” to antypolskie „Ŝarty” rozpowszechniane w USA od ponad pół wieku masowo, w ksiąŜkach (m. in. wielotysięczne nakłady wydawnictwa Leisure Books pt. „KsiąŜka polskich dowcipów”), w prasie, w telewizji, w radio, podczas występów estradowych, w formie ulotek, plakatów, gadŜetów (np. „polski” kubek z uchem w środku, „polska” chusteczka do nosa z plastykowym palcem do dłubania w nosie lub „polski” pistolet z lufą odwróconą w stronę strzelającego i z napisem: „Kto w Boga wierzy, pod sztandar Orła i Pogoni!”) itp. Jest to stek tak haniebnych szyderstw, Ŝe doprawdy trzeba ostatniego zbydlęcenia, aby obraŜać nimi jakikolwiek naród. Zacytuję dla przykładu kilka wybranych przeze mnie n a j d e l i k a t n i e j -
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
99
s z y c h, inne bowiem po prostu nie przechodzą przez gardło i pióro. Zacznijmy od „polskich” wynalazków: „Latarnia morska odwrócona do góry nogami, dla łodzi podwodnych”, „Lampa bez przewodów, dla Polaczków lubiących siedzieć po ciemku” (w tych dowcipach na ogół nie uŜywa się terminu „Pole”— Polak, lecz pogardliwego „Polack”—Polaczek), „KsiąŜka z nie zadrukowanymi kartkami, dla Polaczków nie umiejących czytać” etc, etc. A teraz kilka zagadek i odpowiedzi na nie: „Pytanie: co jest polskim sportem narodowym? Odpowiedź: sodomia”. „Pytanie: czy Jones jest dobrym sprzedawcą ? Odpowiedź: to prawdziwy geniusz, jemu udało się nawet sprzedać szczoteczkę do zębów Polaczkowi”. „Pytanie: jak powstrzymać Polaczka od wycierania nosa w sztandar amerykański? Odpowiedź: zabić go”. „Pytanie: dlaczego polskie kobiety zamykają oczy podczas stosunku? Odpowiedź: bo nie mogą patrzeć na gęby Polaczków”. „Pytanie: czy Polaczkowie w istocie są aŜ tak bardzo głupsi od innych ludzi? Odpowiedź: jeśli juŜ chcecie znać prawdę, to tak właśnie jest”. „Panie władzo — pyta emigrant Polaczek policjanta — która godzina? — Trzecia — odpowiada policjant, a na to Polaczek: — Cholera, nie wiem, co jest grane w tym kraju? Ile razy kogoś spytam o godzinę, zawsze otrzymuję inną odpowiedź”. Wielokrotnie Polacy (symbolami są tu Kościuszko i Pułaski) walczyli z bronią w ręku za Stany Zjednoczone Ameryki Północnej, umierali w „teksaskich Termopilach” (fort Alamo), rozlali morze bohaterskiej krwi, zawsze najdzielniejsi. Teraz płaci się im takim „polskim dowcipem”: „Armia polska nigdy nie była znana z męstwa. Tak naprawdę to polscy Ŝołnierze są tak tchórzliwi, Ŝe nawet kapelani tam dezerterują”. „Parszywi Polaczkowie”, tchórzliwi, a do tego najgorsi ze zbrodniarzy — „Pytanie: śydzi zostali uniewinnieni od zarzutu zamordowania Chrystusa, więc kto to rzeczywiście zrobił? Odpowiedź: gang pijanych Polaczków”. Ci, którzy rzeczywiście „robią” tę „satyrę”, ci, którzy sterują owym antypolskim geszeftem — czynią to na zimno i niech im Bóg nie wybaczy, albowiem wiedzą, co czynią. Poziom „Polish jokes” mówi sam za siebie. Polonia od dawna zwalcza to świństwo, ale bezskutecznie, czego potwierdzeniem jest list, który właśnie otrzymałem od Pana Stanisława Florka z Tijuana w Kalifornii. Pisze on o nowej fali tych „Ŝartów”, które mają teŜ nowy profil, bardziej ofensywny — a społeczeństwo amerykańskie kupuje te głupoty bezkrytycznie, „pękając ze śmiechu”. JuŜ nie tylko seksualne, obyczajowe, kulturowe, lecz nawet nazistowskie i religijne, w najpotworniejszym guście. Nie ma tu Ŝadnych
100
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
świętości, włącznie z PapieŜem, np.: „PapieŜ Polaczków, Wojtyła, zamiast święconą wodą, kropi wiernych wódką Wyborową, a zamiast wina pije podczas mszy spirytus”. Ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha! (notabene w jednym z numerów „Playboya”, w którym zamieszczono „rzeźniczy” fotoreportaŜ z wdzięków pornomodelki o polskim nazwisku, występuje ona na jednym ze zdjęć z wielkim portretem Jana Pawła II i z tekstem polskiej modlitwy w tle!!!) Pan Florek opisuje m. in. popularne audycje telewizyjne Johnny Carsona, podczas których padają „numery” tak „dowcipne” jak: „Najpiękniejszym dniem w moim Ŝyciu był dzień, w którym Hitler napadł na Polskę!” Inny „Polish joke” z najnowszej serii: „Hitler był wielkim człowiekiem, ale zrobił jeden błąd — wymordował śydów, zamiast Polaków”. Ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha! CzyŜ po prostu moŜna nie umrzeć ze śmiechu? Koreluje to z takim rodzynkiem: „Kiedyś, dawno temu, było tylko dwoje Polaczków. Teraz jest ich zbyt wielu!” Mój korespondent przytacza równieŜ takie fakty, jak aresztowanie jego Ŝony, kiedy głośno zaprotestowała na sali przeciw „polskim dowcipom” podczas wielkiego show w Las Vegas, oraz to, Ŝe kiedy poskarŜył się w swoim zakładzie pracy na kolegę Hansa Schneidera, który nagminnie rozpuszczał wulgarne „Polish jokes”, szef awansował Schneidera, a Pana Florka przeniesiono na gorszą zmianę. Gdy człowiek to czyta, ma się ochotę zadać pytanie: — Cholera, co jest grane w tym kraju?!!! Z kilku przysłanych mi przez Pana Florka graficznych „Polish jokes” reprodukuję najłagodniejszy. To jest, proszę Polaczków, „Polska izba porodowa”:
„STOLICA” 9 sierpnia 1981
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
101
Historia Polski Łysiak jako historyk jest na polskiej scenie drugiej połowy stulecia zjawiskiem niezwykłym, co zresztą podkreślano wielokrotnie. Jeśli nawet zawiera jakąś część przesady określenie Szymona Kobylińskiego, który na łamach „Polityki” (20 V 1976) nazwał Łysiaka „kimś na kształt nowego Askenazego”, to jednak samo porównanie historyka-amatora z najwybitniejszym dziejopisem polskim XX wieku ma swoją wymowę. Prace historyczne Łysiaka Paweł Piotr Wieczorkiewicz zaliczył (równieŜ na łamach „Polityki”, w artykule „Historia prawdę ci powie”) do „znaczących ksiąŜek” w powojennej historiografii. Z kolei znany historyk doby obecnej, Jerzy Łojek, pisał przed kilku laty: „Trudno wątpić, Ŝe przyszłe dzieła Łysiaka będą coraz bardziej waŜyły na społecznym odbiorze historii i literatury w naszym kraju” („Literatura” 27 X 1977). Charakterystyczne w tym ostatnim cytacie jest zestawienie dwóch dziedzin, „historii i literatury” — stanowi ono jeden z waŜnych kluczy do wyjaśnienia historiograficznych triumfów Łysiaka. Bo co do tego, iŜ jest to prawdziwy triumf, nie moŜe być wątpliwości. W zbiorowej pracy „Historia krzepi?” (Czytelnik 1980) trzej naukowcy stwierdzili, Ŝe Łysiak jako historyk „odszedł dosyć daleko od tradycyjnego modelu”, zaznaczając, iŜ było to odejście świetne, które przyniosło mu „sukcesy i powodzenie u czytelników”. Przyniosło mu takŜe zazdrość i zawiść grona zawodowców historiograficznych, których do pasji doprowadza nie tylko popularność Łysiaka, lecz i nazbyt literacka metoda sprzedawania historii, którą ten pisarz praktykuje. Łysiak parając się na powaŜnie historią nie potrafi (na szczęście) przestać być tym, czym jest przede wszystkim: twórcą literatury pięknej. Jego z kolei doprowadza do pasji stylistyka akademickich historyków, czemu dał wyraz m.in. w wywiadzie dla tygodnika „RTV” (22—28 XIII 980): „— Geniusz znakomitych historyków przedwojennych, takich jak Askenazy, Kukiel czy Skałkowski, polegał m.in. na tym, Ŝe ich fundamentalne prace, do dzisiaj cieszące się międzynarodową renomą w środowiskach historycznych, były w równym stopniu źródłowymi bazami dla świata nauki, co i pasjonującymi czytadłami dla zwykłych «zjadaczy historii». Kwestia talentu literackiego. Połączenie tych dwóch walorów jest obecnie uwaŜane na Zachodzie za ideał, podczas gdy większość polskich historyków doby obecnej pisze prace dobre od strony warsztatu badawczego, ale tak fatalnie podane literacko, Ŝe kolejowy rozkład jazdy to w porównaniu z tym lektura do czytania z wypiekami na twarzy. To m.in. pogłębia obserwowane od lat smutne zjawisko ucieczki młodzieŜy od historii”. Swoje podejście do historii („historia nie jest dla mnie czasem przeszłym”, lecz „trampoliną do gier literackich, godzących metaforą we współczesność”) przedstawił Łysiak w roku 1981 w felietonie „Credo” i od tego tekstu zaczynamy przedruk kilku pozycji z bogatego zbioru jego publicystyki historiograficznej. „Credo” Łysiaka jest właściwie tekstem polemicznym, w którym autor, z jednej strony rycerz ścisłej rzetelności
102
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
naukowej w badaniu dziejów, z drugiej broni racji bytu... wyobraźni historyka, chyba nawet z lekką przesadą, posuwając się do zawoalowanego szyderstwa, by udowodnić nadrzędność dobrze pojętego subiektywizmu. Przedrukowujemy głównie artykuły z „WTK” (na łamach tego tygodnika Łysiak opublikował swoje najwaŜniejsze, wzbudzające najwięcej emocji u odbiorców artykuły historyczne), a takŜe ze „Stolicy” (publikacje z miesięcznika historycznego „Mówią wieki”, w którym Łysiak zaczynał jako historyk, zostały przezeń wykorzystane w innych ksiąŜkach; podobnie ma się sprawa z publikacjami Łysiaka w zagranicznych magazynach historycznych, takich jak włoski „Historia”). Wybraliśmy dwie rzeczy dotyczące mało znanych spraw Powstania Listopadowego oraz trzy tyczące osiemnastego wieku. Przedstawiamy teŜ fragmenty „śledztwa”, jakie Łysiak przeprowadził na łamach „Stolicy” chcąc wyjaśnić genezę i autorstwo słynnej „kotwicy” Polska Walcząca, znakusymbolu ruchu oporu w okupowanej przez hitlerowców Polsce. Ogłosiwszy apel w tej sprawie i otrzymawszy wiele listów na ten temat z Polski i z zagranicy, Łysiak w roku 1981 napisał — mozolnie szukając odpowiedzi na oba pytania — 8 odcinków w „Stolicach” z 5 kwietnia (nr 1), 23 sierpnia (nr 2), 30 sierpnia (nr 3), 6 września (nr 4), 13 września (nr 5), 18 października (nr 6, który przedrukowujemy); odcinki nr 7 i nr 8, złoŜone w redakcji w listopadzie 1981, zostały wydrukowane dopiero 11 kwietnia 1982. Cykl ten, m.in. ze względu na swą zawartość dokumentacyjną, posiada ogromne znaczenie źródłowe dla wszystkich, którzy zajmują się i będą zajmować w przyszłości problematyką okupacji i walki narodu polskiego o wyzwolenie. Niewątpliwie ta próba zlikwidowania jednej z „białych plam” naszej niedawnej przeszłości stanowi wartościowe osiągnięcie historiograficzne Łysiaka. Oczywiście, jak wszystkim wiadomo, główną pasją historyczną Łysiaka jest okres napoleoński — ma tu on na swoim koncie dzieła i artykuły, które zyskały mu niepodwaŜalną opinię pierwszego napoleonisty polskiego naszych czasów. Czytelników zawiedzionych, Ŝe nie przedrukowujemy poniŜej napoleoniców prasowych Łysiaka, zawiadamiamy, iŜ zostaną one przez nas wydane w osobnym tomie.
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
103
Credo Ani się człowiek obejrzał, a to juŜ setny raz spotykam się z Państwem na łamach „WTK”. Słowem, maleńki mój jubileusz, który jest okazją, by zamiast mówić o czymś większym lub mniejszym w historii — poświęcić trochę miejsca historiografii i historiozofii w wykonaniu Łysiaka. Obie te rzeczy, których projekcję moŜna znaleźć w moich ksiąŜkach i mojej publicystyce, uchodzą za bardzo kontrowersyjne i budzą sprzeciw duŜej części środowiska zawodowych historyków (tym bardziej, Ŝe szarogęsi się w ich dziedzinie człowiek nie będący z wykształcenia historykiem). Dlatego po raz pierwszy postanowiłem wyjaśnić moje podejście do historii — wygłosić coś w rodzaju credo historiograficzno-historiozoficznego. Wektorami historiografii „made by Waldemar Łysiak” są dwie sprawy. Walka z ordynarnym fałszowaniem historii naszej i cudzej dla doraźnych celów propagandowych, z wszelakiego rodzaju przemilczeniami, sztucznymi „białymi plamami”, kłamstwami i szalbierczymi interpretacjami, to jest z procederem, którym nasza oficjalna historiografia grzeszy zbyt często — to po pierwsze. Po drugie zaś takie pisanie o sprawach z przeszłości, by nie odstręczały ludzi od zajmowania się tym, co minęło. Niestety — w przeciwieństwie do historiografii przedwojennej, której sztandarowe dzieła łączyły w sobie najwyŜszy światowy poziom naukowy z „bestsellerowością” stylu, tak iŜ z wypiekami na twarzy czytali to profesorowie i zwykli zjadacze literatury — płody naszej historiografii powojennej to w większości produkcje tak nudne (abstrahując od często dobrego warsztatu naukowego), iŜ ksiąŜka telefoniczna w porównaniu z nimi wydaje się pozycją pasjonującą. A potem to ogromne zdziwienie, dlaczego społeczeństwo, zwłaszcza młodzieŜ, stroni od historii (wyniki sondaŜy w szkołach i nie tylko w szkołach są w tym względzie przeraŜające). Przebijanie tego muru obojętności atrakcyjną konstrukcją, stylem etc. (a więc zabiegami formalnymi) oraz rezygnacja z widzenia i prezentowania historii głównie przez tzw. „procesy” na rzecz ukazania Ŝywych ludzi, intryg, namiętności etc, ma dla autora tego typu podejścia dobre i złe strony. Dobrą jest poczytność, złą zarzuty profesjonalistów w akademickich togach, Ŝe jest to historiografia nazbyt powieściowa, buduarowa, alkowiana, emocjonalna, epatowanie grą wywiadów, tajnymi posunięciami, zbyt częste zaglądanie za kulisy itd., itp. Prawidłowej odpowiedzi na takie zarzuty udzielił w roku 1844 późniejszy premier rządu brytyjskiego Beniamin Disraeli, pisząc w „Coningsby”:
104
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
,,So You see... that the world is governed by very different personages to what is imagined by those who are not behind the scenes” (Widzisz więc... świat jest rządzony przez całkiem inne osoby, niŜ sobie wyobraŜają ci, którzy nie znają kulis). Historiografia w moim wydaniu jest oczywiście subiektywna, a to z kolei doskonale wytłumaczył jeden z najwybitniejszych mediewistów europejskich, profesor College de France, Georges Duby: „Nie wierzę w całkowitą obiektywność historyka. Myśl, Ŝe moŜna dojść do beznamiętnej obserwacji wszystkich faktów przeszłości, jest mitem historiografii pozytywistycznej. Przeciwnie, jestem przekonany, Ŝe kaŜda historiografia, kaŜda dobra historiografia, jest subiektywna. Jest dziełem człowieka wybierającego problemy, które chce opracować, i ustosunkowującego się do nich w zaleŜności od własnego modelu ideologicznego”. Natomiast moja historiozofia zasadza się nie tylko na przekonaniu, iŜ historia nie jest zjawiskiem obiektywnie funkcjonującym, dogmatycznym, niezmiennym w czasie i przestrzeni, lecz przede wszystkim na tym, Ŝe winna ona słuŜyć do porachunków ze współczesnością. Według mojej koncepcji jest to jej nadrzędny cel. W pierwszym z tych przypadków (historia a obiektywizm) chodzi o to, Ŝe historyk, a zwłaszcza pisarz zajmujący się historią, nie relacjonuje dziejów, lecz je t w o r z y na podstawie faktów, które zresztą nie są na ogół jednoznaczne. I znowu posłuŜę się cytatami z ust ludzi rozsądnych. Słusznie, moim zdaniem, mówi Burlingame, jeden z bohaterów „The SotWeed Factor” („Bakunowy faktor”) Johna Bartha: „W stopniu większym lub mniejszym sami kształtujemy przeszłość, albowiem czas miniony i sprawy historyczne są dla teraźniejszości gliną, od rzeźbienia której nie ma ucieczki”. Inny amerykański pisarz, E. L. Doctorow, powiedział niedawno w wywiadzie dla „Sunday Review”: „Doszedłem do wniosku, Ŝe jeśli jest coś, co nas wszystkich łączy, to jest to nasza własna historia (...) Rzeczywistość z kolei to coś, co się interpretuje, tworzy. Oczywiście takie tworzenie zaleŜy w duŜym stopniu od naszego poczucia historii i jest to sprawa zbyt powaŜna, aby moŜna ją było pozostawić politykom czy historykom”. OtóŜ to — Łysiak jest najpierw pisarzem, a dopiero potem historykiem, i ma to swoje konsekwencje w jego twórczości, dla której kanwą bywa historia, ale której tematem jest zawsze współczesność. JuŜ w „Empirowym pasjansie” napisałem, Ŝe „historia nie jest dla mnie czasem przeszłym”, a w „Cesarskim pokerze” dodałem: „Historia interesuje mnie jako trampolina do gier
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
105
literackich godzących metaforą we współczesność i właśnie metaforze literackiej wyrastającej z historii palę moje kadzidełko”. Chcąc podeprzeć się i tu mędrcami, wystarczy zacytować R. G. Collingwooda, który w „The Idea of History” stwierdził: „Wszelka historia jest historią współczesną: nie w potocznym znaczeniu tego słowa, gdy historia współczesna oznacza dzieje stosunkowo niedawnej przeszłości, lecz w sensie ścisłym — świadomości naszych czynów w trakcie ich dokonywania. Historia jest tedy samowiedzą Ŝywego umysłu”. śywy umysł pisarza ma równieŜ specyficzny stosunek do styku tzw. obiektywnej prawdy (która nie istnieje) i fikcji. Prof. Jerzy Łojek, komplementując mnie, zarzucił mi jednocześnie (na łamach „Literatury” i „Nowych KsiąŜek”), Ŝe w niektórych moich pracach zatraca się granica między „Dichtung” a „Wahrheit”, i dodał, Ŝe „pod tym względem jest Łysiak pewnym fenomenem w skali, ośmieliłbym się powiedzieć, juŜ nie europejskiej, ale światowej”. Bardzo mnie to cieszy. Chciałbym przypomnieć, Ŝe juŜ Arystoteles twierdził, iŜ pisarz ma prawo tak aranŜować historię, jak mogłaby ona lub musiała rozegrać się zgodnie z jego wyobraŜeniem, na co zresztą powoływał się najwybitniejszy pisarz kubański Alejo Carpentier, w wywiadzie dla „Die Zeit”. Wspomniany juŜ przeze mnie John Barth, równieŜ w wywiadzie, rzekł: „Pisarz o pewnym typie temperamentu w gruncie rzeczy pragnie wymyślić świat od nowa”. W swojej ksiąŜce „Chimera” Barth dodał: „Niektóre zmyślenia są o tyle cenniejsze od faktów, Ŝe ich piękno, choć bardzo rzadko, czyni je prawdziwymi. Jedynym Bagdadem jest Bagdad z «1001 Nocy», gdzie dywany latają i z magicznych słów wyłaniają się dŜinny”. Na koniec zdanie Einsteina: „Wyobraźnia jest waŜniejsza od wiedzy”. Jeśli się tego nie wie, moŜna być reporterem historii, lecz niczego ponad reportaŜ się nie stworzy. „WTK” Wielkanoc 1981
106
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
Polskie „siły powietrzne” w Powstaniu Listopadowym „Siły powietrzne” napisałem w cudzysłowie, albowiem podczas walk listopadowych nie uŜyto Ŝadnych latających aparatów. JednakowoŜ — choć nasze „lotnictwo” powstańcze zostało wyłącznie w sferze projektów i propozycji — to przecieŜ sam fakt, iŜ znajdowało się chociaŜby na papierze, wart jest odnotowania. Propozycje były dwie. Pierwsza, wysunięta przez francuskich aerostierów, zakładała uŜycie balonu strategicznego w celach obserwacyjnych na polu walki. Drugą był projekt ornitoptera — skrzydłowej maszyny latającej, napędzanej siłą ludzkich mięśni. W pierwszym przypadku chciano skorzystać z oferty legendarnej francuskiej rodziny baloniarzy, państwa Garnerinów. Szef tego klanu. Andre Jacques Garnerin (1769— 1823), naleŜał do pionierskiej fali naśladowców Montgolfierów, a nadto był pierwszym spadochroniarzem w dziejach. Do klanu naleŜeli równieŜ: brat szefa, Jean Baptiste Olivier Garnerin (1766 — 1849), wynalazca i skoczek spadochronowy (ulepszył spadochron brata, zmniejszając dziesięciokrotnie cięŜar, a zwiększając przeszło ośmiokrotnie nośność, nadto wynalazł spadochron pływakowy, umoŜliwiający skoki do morza), Ŝona szefa, Jeanne Genevieve Garnerin z domu Labrosse (1775 — 1847), pierwsza aeronautka i spadochroniarka w dziejach, oraz potomstwo pierwszej generacji Garnerinów, na czele ze sławną Elizą Garnerin. Andre Jacques Garnerin przeszedł do historii za pomocą kilku powietrznych wyczynów, wśród których czołowe miejsce zajmuje skok spadochronowy z wysokości około tysiąca metrów 22 października 1797, w parku Monceaux. Znakomitym osiągnięciem było przelecenie 300 kilometrów balonem po wystartowaniu w Moskwie (rok 1803). Rozgłos przynosiły Garnerinowi takŜe najróŜniejsze skandale i skandaliki, jak chociaŜby ten, gdy policja paryska zabroniła mu wzlotu „z pewną młodą osobą odrębnej płci”. Zdenerwowany baloniarz udał się wówczas ze skargą do ministerstwa policji i do prefektury, a „kiedy go zapytano, czy pomyślał o moŜliwości wypadku, który moŜe nastąpić tylko nawet z powodu ciśnienia na tak delikatne organy młodego dziewczęcia, odpowiedział, Ŝe nie ma potrzeby obawiać się czegokolwiek”. Najśmieszniejsze jest tutaj to, Ŝe „młoda osoba”, Ernestyna Henry, zniosła 25minutowy lot o wiele lepiej od sławnego aeronauty (dostał on choroby morskiej, podczas gdy jego towarzyszka podziwiała widoki i śpiewała z
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
107
radości kuplety). Po wylądowaniu w pobliŜu Gousseinville lokalny straŜnik prawa aresztował powietrznych trampów, słusznie mniemając, iŜ ludzi przybywających z obłoków i nie posiadających paszportów naleŜy traktować jak włóczęgów. Uwolnił aresztowanych dopiero oddział kawalerii jadący w ślad za balonem. W ciągu wielu lat Garnerinowie popisywali się wzlotami i skokami z balonów na terenie całej prawie Europy. W marcu 1831 roku baron Galichet, działając jako agent Banku Polskiego, sprowadził ich nad Wisłę, wypłacając 400 franków (na koszty podróŜy dla 4 osób). Sami Garnerinowie pisali później (20 sierpnia 1831 roku) w liście do ministra wojny, gen. Franciszka Morawskiego: „Celem tej podróŜy było dostarczenie armii polskiej środków stosowania wzlotów balonu dla rekognoskowania stanowisk i ruchów nieprzyjaciela, raz juŜ skutecznie stosowanych w czasie zwycięskiej dla Francuzów bitwy pod Fleurus”. Tu musimy się cofnąć do wspomnianej bitwy. JuŜ w latach osiemdziesiątych XVIII stulecia Austriacy myśleli o uŜyciu balonów w wojnie, asygnując na ten cel 4 tys. dukatów. Pierwsi jednak wystartowali Francuzi. Podczas Rewolucji Francuskiej, w dobie olbrzymiego rozwoju baloniarstwa, Guyton-Morveau był tym, który wysunął propozycję zaprzęgnięcia aerostatyki w słuŜbę francuskiego Marsa. W efekcie Konwent utworzył korpusik aerostierów i szkołę budowy oraz obsługi aerostatów strategicznych w Meudon, którą kierował świetny uczony i wynalazca Mikołaj Conte. Pierwszą kompanię balonów militarnych formował w Meudon Jean Coutelle i on teŜ na balonie „Entreprenant” rozpoczął w 1794 roku pierwsze wzloty strategiczne w armii północnej gen. Jourdana pod oblęŜonym przez Austriaków Maubege, dostarczając informacji o ruchach nieprzyjaciela z wysokości 270 sąŜni, w obciąŜonych piaskiem woreczkach (spuszczano je po linie trzymającej balon na uwięzi lub w specjalnym koszyku). Zwycięstwo pod Fleurus (26 czerwca 1794), które oddało w ręce Francuzów Belgię i zlikwidowało zagroŜenie ParyŜa, zawdzięczał Jourdan w pewnym stopniu informacjom zrzucanym spod chmur. I chociaŜ po kilku późniejszych niepowodzeniach i tragicznych wypadkach Napoleon rozwiązał korpus aerostierów, a szkołę w Meudon zamknięto — w Europie wciąŜ pamiętano Fleurus i doceniano rolę balonów w czasie walki. Stąd wzięło się zaproszenie Garnerinów do Warszawy. Kto dokładnie zaprosił Garnerinów (Galichet był tylko wykonawcą), nie wiadomo, lecz biorąc pod uwagę tarcia i gry personalno-polityczne, jakie bez przerwy toczyły się w łonie władz powstańczych, nie moŜe dziwić fakt, iŜ
108
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
Francuzów spotkało po przybyciu do stolicy raczej chłodne przyjęcie. Widocznie ludzie, którzy ich zaprosili, stali się w aktualnym układzie sil niezdolni do egzekwowania swych zamierzeń. TuŜ po przyjeździe gotowych na usługi Garnerinów gen. Morawski i sekretarz generalny Zieliński podpisali list do władz naczelnych, w którym znalazły się m. in. takie oto słowa: „Komisja Rządowa Wojny ma zaszczyt oświadczyć Rządowi Narodowemu opinię swoją: Co do uŜycia balonu pana Garnerina — przedmiot ten pod względem wojskowym nader mało waŜnym mógłby tylko na wyraźne wezwanie Wodza Naczelnego być uŜytym (...) Gdyby atoli podobało się Rządowi Narodowemu odłoŜyć koszta kilku tysięcy złotych, moŜna by zrobić stosowną propozycję panu Garnerin, chociaŜby przyszło zaryzykować tę sumę, aby uŜyć wszystkich środków, jakie do obrony kraju mogą być nastręczone”. W rezultacie jednak nie skorzystano z szansy uŜycia balonu w walce, moŜliwe, Ŝe głównie ze względów finansowych. Garnerinom nie chciano nawet zapłacić 10 tys. złotych tytułem odszkodowania za kilkumiesięczny bezczynny pobyt w Warszawie. W cytowanym juŜ liście z 20 sierpnia 1831 roku Francuzi, Ŝaląc się na niespełnienie obietnic i domagając wspomnianej sumy, jednocześnie raz jeszcze proponowali zbudowanie „nowej maszyny, łatwiejszej do wzniesienia się w górę i do jej przenoszenia, przy tym tańszej, a dla wykonania której starczyłoby 19 dni”. Tylko 19 dni — ale nawet tych juŜ nie było. W 18 dni później (7 września 1831) Warszawa kapitulowała. Dopiero w rok później, juŜ w zniewolonej Warszawie, Eliza Garnerin — wsławiona pierwszym w dziejach skokiem z opóźnionym otwarciem spadochronu — popisywała się w stolicy swymi umiejętnościami. Przejdźmy teraz do „samolotu”. W roku 1829 car Mikołaj 1 przybył do Warszawy i tu koronował się na króla polskiego. W związku z tą wizytą w stolicy zawiązano spisek (tzw. spisek koronacyjny), jednakŜe do zamachu nie doszło (hr. Józef Krasiński twierdzi w swych pamiętnikach, Ŝe powstrzymał uderzenie „poczciwy Julian Niemcewicz”). Jednym z aresztowanych członków owego sprzysięŜenia był Wincenty Norwin Smagłowski, kleryk i student Uniwersytetu Warszawskiego. Smagłowski juŜ w roku 1829 zaczął pracować nad projektem maszyny latającej i kontynuował tę pracę do końca roku 1831. Niewykluczone, Ŝe źródłem zainteresowania lotami była u Smagłowskiego początkowo naturalna myśl o ucieczce z więzienia. Niewątpliwie znał on dosyć głośną w Europie historię Droueta (poczmistrza wsławionego aresztowaniem Ludwika XVI w Varennes), którego w roku 1794 Austriacy wzięli w Maubege do niewoli, a który dokonał najbardziej brawurowej (choć nieudanej) ucieczki w dziejach twierdzy-więzienia Spielberg (na Morawach, na 288-metrowej górze), skacząc
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
109
w nocy z murów ze sztucznymi skrzydłami u ramion. Połamał nogi, lecz jednocześnie zapisał się w historii aeronautyki. W warunkach niewoli Smagłowskiego myśl o ucieczce takim sposobem była chyba nierealna, toteŜ gdy wybuchło Powstanie — jedyną myślą wynalazcy stało się zaprojektowanie maszyny latającej, której moŜna by uŜyć w walkach narodowowyzwoleńczych. Lecz zanim skończył pracę — Powstanie upadło. Rękopis Smagłowskiego, pisany w więzieniach warszawskich i lwowskich, nosił tytuł: „Pomysł mój wydoskonalenia statku powietrznego, czyli Teoria napowietrznej Ŝeglugi Dostojnym Ziomkom moim do rozstrzygnięcia podana Roku 1830—32”. Do opisu dołączony był równieŜ model maszyny, jak o tym informował Smagłowski. Z opisu i z rysunków zamieszczonych przez Smagłowskiego w tekście wynika, Ŝe maszyna jego była skrzydłowcem (ornitopterem, czyli aparatem napędzanym siłą ludzkich mięśni) o napędzie ręcznym. Nie była to rewelacja, gdyŜ maszyny poruszane siłą ludzkich mięśni projektowano od staroŜytności (w renesansie skonstruował ornitopter Leonardo da Vinci), i Smagłowski musiał znać przynajmniej kilka z nich, toteŜ zgodnie z prawdą nazwał swą pracę „wydoskonaleniem”. Umiał jednak inteligentnie korzystać z nauk przeszłości. Wiedząc, Ŝe nikomu z twórców ornitopterów nie udało się wznieść przy pomocy samych mięśni, sprzągł swój aparat z układem balonów przyczepionych do konstrukcji skrzydlatej, wzorując się w tym zapewne na pomyśle Portugalczyka de Guzmano z roku 1709. Najlepszy uŜytek, jaki moŜna było zrobić w Powstaniu Listopadowym z „sił powietrznych”, gdyby chciano je zastosować, mógł polegać na podczepieniu Polski do balonów i przeniesieniu w inne miejsce na kuli ziemskiej. „STOLICA” 25 listopada 1973
110
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
Operacja „Broń listopadowa” Wiosną 1831 roku, gdy waŜyły się losy Powstania Listopadowego, na polecenie władz powstańczych Bank Polski wysłał do Londynu swego zaufanego agenta, Evansa, z tajną misją najwyŜszej rangi. Powodzenie tej misji mogło się odbić pozytywnie na efektywności działania wojsk polskich. Zanim jednak przejdziemy do szczegółów misji, poświęćmy nieco uwagi jej wykonawcy, Andrzejowi Birchowi Evansowi (1796—1841). Po upadku Napoleona i wraz z nim systemu kontynentalnego (tzw. blokada kontynentalna) przybył do Warszawy (1816) Anglik Tomasz Moore Evans (1789—1837) i otworzył przy ul. Miodowej skład wyrobów fabrycznych i rękodzielniczych, przeniesiony następnie na róg ulic Senatorskiej i Nowosenatorskiej. Interes kwitł, toteŜ Evans przy poparciu Staszica (ówczesnego dyrektora wydziału przemysłu) załoŜył w roku 1822 w budynkach kościoła i klasztoru pobenońskiego przy ul. Pieszej fabrykę narzędzi rolniczych, a w roku 1823 przeniósł ją do opustoszałych murów kościoła św. Jerzego i klasztoru kanoników regularnych (luterańskich) przy ul. Świętojerskiej, które otrzymał od rządu w wieczystą dzierŜawę. W tym samym roku sprowadził do Polski posiadającego wyŜsze wykształcenie techniczne brata Andrzeja. W następnych latach bracia Evans (było ich czterech, oprócz Tomasza i Andrzeja — Douglas i Alfred) rozbudowywali zakład, m. in. przez wykupywanie sąsiednich prywatnych posesji, korzystając ze znakomitej koniunktury. Lata dwudzieste XIX wieku stały się początkiem pierwszej w Polsce, na ówczesne warunki dość znacznej, rewolucji przemysłowej. Jej inicjatorem był minister skarbu (od roku 1821) Królestwa Polskiego, Ksawery DruckiLubecki, zmierzający do przekształcenia Polski z kraju czysto rolniczego w rolniczo-przemysłowy. W tym celu sprowadzał z Anglii, Szkocji i Niemiec fachowców, których zadaniem było rozwijanie róŜnych gałęzi przemysłu (górnictwo, hutnictwo, przędzalnictwo, maszyny) dzięki surowcom krajowym. W krótkim czasie najpręŜniejszym ośrodkiem przemysłowym kraju stała się Warszawa, posiadająca juŜ w 1825 roku 5818 rękodzielni i fabryk, w tym kilkanaście duŜych zakładów. Rozwój jednego z najwaŜniejszych, przemysłu metalowego, zawdzięczała stolica braciom Evans, którzy od roku 1825 znacznie zmechanizowali swą fabrykę, sprowadzając m. in. maszynę parową (czwartą w Warszawie) do poruszania tokarni i miechów kowalskich. Fabryka ta, której dyrektorem był Tomasz, a kierownikiem technicznym Andrzej,
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
111
zatrudniała w latach 1824 — 26 około 150 robotników (drugi warszawski zakład metalowy, na Solcu, zatrudniał około 100 ludzi), głównie Polaków. Majstrami byli Anglicy, którzy szkolili kadrę polskich specjalistów. Oprócz galanterii metalowej i róŜnych wyrobów lanych z Ŝelaza i z mosiądzu, produkowali Evansowie przede wszystkim narzędzia i maszyny rolnicze: szkockie młockarnie, angielskie sieczkarnie, specjalne młynki (słuŜące do oczyszczania zboŜa i zgniatania ziemniaków oraz słodu w gorzelniach i browarach), radła, płuŜyce, wyrwaki etc. Fabryka Evansow nie była przedsiębiorstwem rządowym, była jednak przez rząd nadzorowana i z tego tytułu miała ułatwione korzystanie z kredytów Banku Polskiego. Tomasz Evans natomiast zyskał sobie spore zaufanie dyrektorów banku i czynników rządowych, jak równieŜ obywatelskich, dzięki czemu wybrano go radcą handlowym banku, a jego bratu Andrzejowi powierzono niezmiernie odpowiedzialną misję w dobie Powstania. Rzecz prosta, bankierzy byli zbytnimi realistami, by opierać się wyłącznie na zaufaniu. Gwarancją sumienności Evansa był dla nich zainwestowany nad Wisłą znaczny majątek, zwłaszcza fabryka produkująca armaty dla wojsk polskich. Na wysłaniu Evansa zawaŜyło bez wątpienia jego pochodzenie — liczono na jego angielskie kontakty, zwłaszcza z handlarzami bronią. Chodziło bowiem — był to nadrzędny cel misji — o zaopatrzenie Powstania w środki do kontynuowania walki, głównie w nowoczesną broń palną. Powstanie Listopadowe w ciągu całego okresu trwania odczuwało dotkliwy brak broni. Rusznikarnie i arsenały zostały wywiezione przez nieprzyjaciela, a fabryk broni na terenie Królestwa nie było (powstańczy Rząd Narodowy planował je dopiero). W rezultacie Polacy nie dysponowali nawet po jednym karabinie na zmobilizowanego Ŝołnierza. Z kolei przywóz broni utrudniało zamknięcie granic przez Prusy i Austrię. Próby przerzucenia broni do Polski z Francji i Anglii szlakami lądowymi (m. in. via Frankfurt nad Menem, Wiedeń i Lipsk) kończyły się z reguły niepowodzeniem. W tej sytuacji, po zlikwidowaniu ostatnich furtek przemytniczych (na granicy austriackiej), władze powstańcze zdecydowały się na import broni drogą morską i odebranie transportu w jednym z punktów wybrzeŜa bałtyckiego. Polacy nie dysponowali wówczas najmniejszym nawet skrawkiem tego wybrzeŜa, istniało wszakŜe jedno miejsce, które mogło wchodzić w grę — był to fragment Ŝmudzkiego wybrzeŜa Bałtyku między Libawą a Połągą. O wyborze tego miejsca zadecydował fakt, iŜ w okolicy operowały grupy powstańców litewskich i Ŝmudzkich, co dawało szansę opanowania dostępu do morza. Powstanie na śmudzi wybuchło w końcu marca 1831 roku i wieść o nim
112
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
szybko dotarła do Warszawy, powodując natychmiastowe decyzje. Zdecydowano, Ŝe transport broni zostanie przyjęty w Połądze i juŜ w kwietniu rozpoczęto pierwsze ruchy w tej grze, która miała trwać cztery miesiące i w którą zaangaŜowane zostały znaczne siły militarne, a takŜe wywiady i kontrwywiady wojskowe obu walczących stron. Do przywódców Powstania na Litwie i śmudzi wysłano z Warszawy dwóch emisariuszy, Przecławskiego i Wołłowicza. Mieli oni nakłonić partyzantów litewskich i Ŝmudzkich do podjęcia prób zdobycia Połągi. Tymczasem człowiek o nazwisku Evans był juŜ w drodze do Londynu, a w Warszawie modlono się o pomyślne zakończenie jego misji. Oficjalnie jego wyjazd był podyktowany interesami handlowymi firmy braci Evans, w tym potrzebą zdobycia nowych wzorów i licencji na maszyny rolnicze. Trudno powiedzieć, jak szybko wywiad carski rozszyfrował prawdziwą przyczynę wojaŜu Evansa. W kaŜdym razie jakieś tajemnicze siły przeszkadzały mu w podróŜy, dwukrotnie próbowano dokonać na niego zamachu (być moŜe były to zwykłe napady bandyckie). Dotarł jednak do Londynu zdrowy i cały, po czym bez zwłoki rozpoczął pertraktacje w sprawie zakupu broni. Dwóch warszawskich agentów (Przecławskiego i Wołłowicza) Litwini i śmudzini przyjęli ze zrozumiałą nieufnością. Warszawiacy szybko ją rozproszyli i ruch na Połągę został podjęty. Rozpoczęły się z kaŜdym dniem coraz to bardziej zacięte walki o skrawek morskiego wybrzeŜa, w których pierwsze skrzypce ze strony Powstania odgrywał oddział partyzantów telszewskich pod dowództwem Onufrego Jacewicza. Wywiad nieprzyjaciela był juŜ wówczas lepiej poinformowany w czym rzecz, toteŜ z jednej strony Evansowi ze wszech sił utrudniano w Anglii Ŝycie, z drugiej zaś komendant Połągi, Rennenkampf, dostał rozkaz utrzymania tej pozycji za wszelką cenę. Pierwsze ataki powstańcze, w końcu kwietnia 1831 roku, nie były zbyt groźne, lecz od chwili, gdy Jacewicz dowiedział się, Ŝe Evans szykuje juŜ transport broni do Połągi, rzucił do akcji wszystkie swoje siły. W pierwszej połowie maja walki o Połągę przerodziły się w nieustanny krwawy pojedynek. Nieprzyjaciel, doceniając waŜność sprawy, słał do Połągi kolejne posiłki (oddziały płk. Bartołomieja i ppłk. Kurolesowa). Największa, zakrojona na szeroką skalę (4 tys. atakujących) operacja powstańców, która miała przynieść zdobycie Połągi, rozpoczęła się 13 maja i załamała po dwóch dniach zaciekłych szturmów na ziemne fortyfikacje, bronione desperacko przez Rennenkampfa dysponującego zaledwie 800 ludźmi. Załamała się, gdy tyłom oddziału Jacewicza zagroził nadciągający pospiesznie silny korpus Pahlena. Jako Ŝe historia ta toczyła się symultanicznie na dwóch biegunach — przenieśmy się teraz na drugi z nich. do Anglii. Evans, współpracujący w
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
113
sprawie zakupu broni z Polakiem S. Brykczyńskim, dysponował znacznymi kredytami w wysokości 18 tys. funtów szterlingów, do czego dochodziły jeszcze fundusze, które miały napłynąć z Amsterdamu (Bank Polski wypłacał pieniądze za pośrednictwem banku Rotschilda w Londynie). Najpierw zakupił on w Birmingham lufy karabinowe. Carski ambasador czynił, co mógł, by utrudnić Evansowi zakupy broni, carscy agenci zaś zwiększyli zamówienia na broń u Anglików, by odciąć stronę polską od źródeł zakupów. Do tego Petersburg poinformował Londyn kanałami dyplomatycznymi, Ŝe nie będzie honorował zobowiązań Banku Polskiego. Kontrakcja Polaków polegała na tym, iŜ zachęcali oni Francuzów do torpedowania carskich zamówień na broń swoimi zakupami w Birmingham (miało to o tyle sens, Ŝe Francja reorganizowała wówczas swą armię). Cały maj i początek czerwca upłynęły na tych rozgrywkach politycznoszpiegowskich, które nie przeszkodziły Evansowi realizować pomyślnie celu misji. Kontaktowano się z nim za pomocą korespondencji szyfrowanej lub pisanej atramentem sympatycznym między wierszami błahych listów. Listy z Londynu szły na adres Alfreda Evansa (na ulicę Senatorską w Warszawie), stąd dopiero do MSZ. Z Warszawy wysyłano listy do Andrzeja B. Evansa, posługując się pieczęcią z inicjałami A. B. E., nad którymi widniał angielski lew. Zakupy szły sprawnie i zbliŜał się termin ich wyekspediowania do Połągi. Tymczasem Połąga wciąŜ pozostawała w rękach nieprzyjaciela. Powstańcy Ŝmudzcy ponieśli klęskę i nie tylko nie mogli juŜ opanować wybrzeŜa, lecz sami potrzebowali pomocy. Z Warszawy szły ponaglenia do Evansa i liczono się z rychłą wysyłką transportu, naleŜało więc jak najszybciej zdobyć Połągę. W trzy dni po poraŜce Jacewicza, 18 maja 1831 roku, gen. Skrzynecki wysłał z KsięŜopola na Litwę 820 ludzi pod dowództwem doświadczonego napoleończyka, gen. Chłapowskiego (wzmocnione powstańcami siły Chłapowskiego wzrosły do około 4,5 — 5 tys. ludzi). Niedługo potem, po bitwie pod Ostrołęką (26 maja), dowództwo polskie pchnęło na Litwę dywizję gen. Giełguda wraz z oddziałem Dembińskiego — łącznie 11 tys. ludzi! Wysłanie tak znacznych sił w „kocioł” pomiędzy Niemnem, granicą pruską i morzem było później wielokrotnie krytykowane przez historyków. Krytycy ci jednak zapominają, Ŝe opanowanie Połągi i utworzenie z niej „rampy” dla przyjmowania transportów broni stało się dla Powstania „kwestią Ŝycia” (sformułowanie uŜyte w liście Rządu Narodowego do polskiego posła w Londynie, Walewskiego, z dnia 4 czerwca 1831 roku). Władze powstańcze nalegały, by jak najszybciej realizowano wysyłkę — 2 czerwca polecono Walewskiemu, by znalazł odpowiedniego armatora wypoŜyczającego statki. W Warszawie panowało przekonanie, Ŝe Połąga musi
114
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
szybko paść, gdyŜ korpus polski, który powstał z połączenia (w Kiejdanach) dywizji Giełguda z oddziałami Chłapowskiego, liczył juŜ 12 tys. Ŝołnierzy i był wspomagany przez kilka tysięcy lokalnych powstańców. Jednym z pechów całej operacji stał się fakt, Ŝe na czele owego korpusu stanął gen. Giełgud, Ŝołnierz niezdecydowany, o miernych talentach militarnych. Dwóch lepszych od niego, a podporządkowanych mu oficerów, Chłapowski i Dembiński, róŜniło się na domiar złego między sobą co do sposobu działania. Dembiński parł do zdobycia Połągi, „aby opanować przystęp do morza i wejść w bezpośrednią styczność z Zachodem” (H. Krasicki, „Wspomnienia z roku 1831”), Chłapowski natomiast od początku uwaŜał sprawę transportu broni za mrzonkę i upierał się przy zdobywaniu Wilna. Giełgud, swoim zwyczajem, przychylił się do... obydwu zdań! Z większością swych sił zaatakował Wilno, lecz uczynił to tak ślamazarnie, Ŝe nieprzyjaciel zdąŜył ściągnąć posiłki i pobić Polaków. Wcześniej jeszcze wysłał gen. Szymanowskiego na śmudź z rozkazem zdobycia Połągi. Szymanowski pomaszerował na Połągę z 1100 ludźmi i z dwoma armatami, mając za zadanie wspomagać po drodze powstańców Ŝmudzkich. W otoczeniu Chłapowskiego oceniano ten ruch negatywnie; jego oficer, Krasicki, pisał zjadliwie: „Dla zaspokojenia śmudzinów, którzy, dziwna rzecz!, nie wiedzieli o tym, Ŝe wybrzeŜa morskie ściśle były strzeŜone przez [nieprzyjacielskie] okręty wojenne, wyprawiono gen. Szymanowskiego na zdobycie złotego runa”. Niestety, 16 czerwca Szymanowski poniósł bolesną poraŜkę pod Szawlami z rąk niewielkiego garnizonu płk. Maka i musiał cofnąć się do Cytowian. W trzy dni później nastąpiła wspomniana juŜ klęska Giełguda pod Wilnem i wówczas wojska polskie przeszły do defensywy na linii rzek Wilii i Świętej, tworząc kordon mający osłaniać silniejszy ruch na Połągę. Jako Ŝe zdobycie Połągi stało się wreszcie dla Giełguda celem naczelnym (musiały na to wpłynąć ostre rozkazy z Warszawy), mianowany szefem sztabu Chłapowski chcąc nie chcąc włączył się w działania zmierzające do opanowania brzegu. Dla zorientowania się w sytuacji wysłał z Kiejdan do Połągi dwóch swoich oficerów, Zalewskiego i Krasickiego. Ten ostatni dotarł do Cytowian, gdzie gen. Szymanowski zapewnił go, iŜ wieści o okrętach z Anglii nie mają podstaw, gdyŜ nie ma o nich wzmianki w korespondencji tutejszych kupców, i Ŝe nawet gdyby taki transport przyszedł, to i tak pilnujące wybrzeŜa okręty rosyjskie nie dopuściłyby go. Chłapowski usłyszał to, co chciał usłyszeć, i potem jeszcze dziwił się w swoich „Pamiętnikach”: „Jakim sposobem mógł Prądzyński dać tę instrukcję (rozkaz zdobycia Połągi — przyp. W. Ł.) nie pojmuję. Powinien był wiedzieć, Ŝe brzegi morza koło Połągi są tak daleko piaskiem zasypane, Ŝe to jest od Memla do Rygi najgorszy punkt do
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
115
wylądowania”. Wszystko to działo się w czerwcu 1831 roku. W Warszawie oczywiście nie wiedziano, iŜ Chłapowski w sposób karygodny, całkowicie zasługujący na sąd wojenny, sabotuje wykonanie rozkazu o Ŝywotnym znaczeniu dla Powstania, i wciąŜ ponaglano (za pośrednictwem misji paryskiej) Evansa oraz Polaków znajdujących się w Londynie, by przyspieszali wysyłkę broni. Szefem planowanej wyprawy morskiej mianowano juŜ 12 maja płk. Jana Pawła Jerzmanowskiego. Jerzmanowski był postacią wprost legendarną. Był to jeden z najwybitniejszych oficerów polskich doby napoleońskiej. Gdyby mi kazano wśród wszystkich polskich szwoleŜerów tamtej doby wskazać najgodniejszego — bez najmniejszego wahania wybrałbym nie Kozietulskiego, Dziewanowskiego, Niegolewskiego czy innych somosierczyków, lecz właśnie Jerzmanowskiego! To, co jego oddział „wyprawiał” podczas apokaliptycznego odwrotu Wielkiej Armii spod Moskwy w roku 1812, przechodziło wszelkie wyobraŜenie o męstwie — kozacy wprost panicznie bali się tego „diabła”. Nic dziwnego, Ŝe w roku 1814 Napoleon uczynił Jerzmanowskiego dowódcą najbardziej elitarnej formacji owych czasów, tzw. „szwadronu Elby”, to jest straŜy przybocznej znajdującego się na wygnaniu „boga wojny”. W początkach czerwca Jerzmanowski przybył do Londynu, by dopingować Evansa do szybszego działania, co widocznie odniosło skutek, bo w połowie miesiąca eks-szwoleŜer wyjechał do Birmingham, chcąc dopilnować naleŜytego opakowania broni. Evans wytłumaczył przyczyny opóźnienia listem z 14 czerwca. Przyczyna była właściwie jedna — brak funduszów. Na zakup broni warszawski przemysłowiec wydatkował prawie cały kredyt udzielony mu przez Bank Polski, 1 455 414 złotych polskich z półtora miliona. Gorączkowo starano się o nowe fundusze, zabiegając o poŜyczki w Wiedniu, ParyŜu i w londyńskim banku Morgana — bez rezultatów. Rząd Narodowy miał coraz bardziej pustą kieszeń (na skutek negatywnej postawy ziemiaństwa zawiodła teŜ rozpisana 14 czerwca poŜyczka wewnętrzna i w lipcu trzeba się było chwytać takich środków, jak zwiększanie i antycypacja podatków, uchwalanie tzw. „ofiary” srebra na rzecz Powstania etc), a jak wiadomo, skuteczna polityka (w tym skuteczna wojna) nigdy nie funkcjonuje bez skutecznej ekonomiki. Sytuację pogarszały niesnaski między realizatorami operacji. Ich przyczyną były pełnomocnictwa dane Evansowi przez Rząd Narodowy, tak wielkie, iŜ właściwie cała sprawa zakupu broni i jej ekspedycji była w jego rękach, a działający w Anglii Polacy, inni agenci Banku Polskiego, i nawet polski poseł, Aleksander Walewski (syn Napoleona), niewiele mieli tu do gadania. Ich
116
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
zadaniem było pomaganie Evansowi. Najprawdopodobniej zasięg tych pełnomocnictw zdeterminowany był kontaktami Evansa w sferach politycznych i handlowych oraz faktem, iŜ rząd polski liczył się z moŜliwością mianowania przemysłowca konsulem brytyjskim w Warszawie. W kaŜdym razie Walewski od początku uraŜony był obszernością pełnomocnictw Evansa i wciąŜ się na nie skarŜył, twierdząc m. in. (17 czerwca), Ŝe przeszkadzają one jego doradcy finansowemu, Albertowi Grzymale, w szybkim załatwieniu zakupu statku. Mało tego — Walewski wprost sugerował, Ŝe Evans dokonuje malwersacji i Ŝądał (8 lipca), by Grzymała w imieniu Banku Polskiego sprawdził rachunki Evansa. W ostatniej dekadzie czerwca Grzymała wystarał się o 20 tys. funtów gotówką i w końcu, 7 lipca 1831 roku, 179-tonowa, naleŜąca do firmy Morgan and Company, dwumasztowa brygantyna (szkuner-bryg) o nazwie „Symmetry” była gotowa do drogi. Odpłynęła ona z Londynu kilka dni później, wioząc (według listu Evansa z 8 lipca): 6 tys. karabinów z bagnetami, 3 tys. szabel, 2 tys. pistoletów, 4 armaty, 350 lanc i pokaźny ładunek amunicji oraz pocisków. Było tego bardzo mało, zwłaszcza karabinów, które w tej liczbie mogły zaspokoić tylko operujący na Litwie korpus Giełguda. Evans zakupił co prawda 15 800 karabinów, lecz przewóz całości z Birmingham opóźniał się, a nie było juŜ czasu na czekanie (jeszcze 12 lipca Warszawa ostro ponaglała do przyspieszenia akcji). Kapitanem statku był Jerzy Lind, szefem transportu zaś Jerzmanowski, zaokrętowany pod fałszywym nazwiskiem Rabiere’a i mający do pomocy kilku oficerów, m. in. Zdzitowieckiego, Zaborskiego, Platera i Vautrina. Starano się zachować ścisłą tajemnicę wokół wyprawy — formalnie statek płynął do Rygi, a według zapewnień Evansa gazety angielskie miały podać wiadomość o ekspedycji dopiero w 14 dni po odpłynięciu „Symmetry”. JuŜ 9 lipca, a więc na kilka dni przed odpłynięciem statku, brat Andrzeja, Tomasz Evans, otrzymał polecenie wyruszenia do Kłajpedy w celu porozumienia się z Giełgudem lub partyzantami co do przyjęcia transportu w Połądze. Chodziło o sygnalizację między statkiem a brzegiem. Sprawa ta do dzisiaj jest niejasna (jak zresztą wiele aspektów całej tej operacji), pewne jest tylko, Ŝe wmieszały się w nią z zapałem wywiady carski i powstańczy. Szef wywiadu polskiego, gen. Załuski, wysłał w lipcu do Chłapowskiego swego agenta Jerzykiewicza (pseudonim Wagner) z listem, w którym figurowało zdanie: „Nieprzyjaciel przejął sygnały umówione dla okrętu płynącego do Połągi z bronią i amunicją, dlatego nastąpiła odmiana tych znaków”. Statek płynął pod banderą angielską. Po dopłynięciu do brzegu miał wciągnąć na przedni maszt dwuczęściową polską flagę biało-czerwoną (na
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
117
tylnym maszcie biała „Union Jack”), po dostrzeŜeniu na brzegu trzyczęściowej (czerwono-biała, biało-czerwona, czerwono-biała). śeglując przez Morze Północne, Skagerrak, Kattegat, Sund i Bałtyk „Symmetry” dotarł do wybrzeŜa Połągi 27 lipca i nie doczekał się z brzegu Ŝadnych sygnałów. Nie mógł ich otrzymać, gdyŜ wojska polskie w tym rejonie juŜ nie istniały. Jeszcze 9 lipca cofający się pod naporem armii Tołstoja Giełgud podzielił swój korpus na trzy oddziały (Chłapowski, Dembiński, Roland), przy czym — jak wspominał w „Pamiętnikach” Chłapowski — „Giełgud z Rolandem i Szymanowskim miał iść na Połągę (...), zostawić tam garnizon z saperami dla okopania się i ułatwienia wylądowania spodziewanych ludzi i broni z Francji i Anglii”. Ta ostatnia akcja na Połągę równieŜ spaliła na panewce i 13—14 lipca otoczone wojska polskie przeszły granicę pruską, poddając się (z wyjątkiem Dembińskiego, który przedarł się do Warszawy). „Symmetry”, podobnie jak później kilka innych statków z bronią wysłanych do Połągi z Lubeki i Hawru, musiał w tej sytuacji zawrócić i w pierwszej połowie sierpnia dotarł do Anglii. Jerzmanowski, dowiedziawszy się, Ŝe Evans chce sprzedać transport na własny rachunek, zaŜądał połoŜenia na broni aresztu, lecz Anglik uprzedził akcję władz i przekupiwszy kapitana uprowadził statek z Sherness na Morze Śródziemne, gdzie jednak „Symmetry” został zarekwirowany w wyniku dyplomatycznej interwencji rosyjskiej. Nie wiemy, który z Evansow okazał się złodziejem (według „Pamiętników” Niemcewicza był to jeden z braci Andrzeja) — nie ma to znaczenia, braciszkowie Evans zawsze działali zgodnie. Nie ma równieŜ znaczenia, czy statek dopadnięto w Aleksandrii, czy w Smyrnie (róŜnica w źródłach). WaŜne jest, iŜ bez wątpienia Evansowie działali w zmowie z Petersburgiem — dowodzi tego fakt, Ŝe ich firma znakomicie prosperowała dalej w Warszawie po upadku Powstania. Jeszcze raz naiwni przegrali, a zdrajcy zostali nagrodzeni. „WTK” 11, 18 i 25 listopada 1979, 2 grudnia 1979
118
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
Bolesne sprawy (...) NajwyŜszy czas uzdrowić naszą historiografię, zafałszowaną w sposób juŜ nie tylko urągający prawdzie, lecz wprost zdrowemu rozsądkowi. Pisałem o tym często. Teraz wielu o tym mówi. Licznych wywiadów udzielają ostatnio zwłaszcza nauczyciele historii, krytykując programy nauczania i podręczniki. Potrzeby w tym zakresie najcelniej sformułowała w jednym z takich wywiadów nauczycielka warszawskiego Liceum im. Adama Mickiewicza, mgr Anna Małanicz, mówiąc: „UwaŜam, Ŝe moŜna i trzeba mówić o najbardziej bolesnych czy draŜliwych sprawach”. Dwie takie sprawy chcę dzisiaj zasygnalizować. Po pierwsze czas, Ŝebyśmy sobie wreszcie uświadomili (wszyscy, a nie tylko specjaliści!), iŜ zagłada byłej mocarstwowości Polski jest w większym stopniu wynikiem głupoty i złej woli naszych tak zwanych dzisiaj „decydentów” na przestrzeni kilku minionych stuleci niŜ diabelskich sił zewnętrznych, które się przeciwko Rzeczypospolitej sprzysięgły. JuŜ Stefan Batory, najwspanialszy, moim zdaniem (obok Bolesława Śmiałego i Kazimierza Wielkiego), król polski, odczuł na własnej skórze tę naszą wewnątrzsarmacką gangrenę. Gdy wracał z pierwszej wyprawy przeciw Groźnemu, po odbiciu wielu miast inflanckich, sejm polski, zamiast obsypać go hołdami, zamienił się w psiarnię ujadającą na zwycięzcę za to, Ŝe „wydał olbrzymie sumy na zdobycie ziemi niezdatnej do uŜytku” i Ŝe „niesłusznie napastował monarchę tak nieszkodliwego jak wielki kniaź moskiewski, który kocha i uwielbia Rzeczpospolitą” (sic!). (...) Adam Mickiewicz na jednym ze swych paryskich wykładów powiedział gorzkie słowa: „Nigdy Ŝaden monarcha nie był tak oczerniany przez swych poddanych jak król Stefan. Rozszerzano wieści najbardziej uwłaczające jego czci, paszkwile z najbardziej niedorzecznymi zmyśleniami; gadano, Ŝe prowadził wojnę w tym jeno celu, aby się wzbogacić i potem ujść do swego dziedzicznego księstwa (na Węgry — przyp. W. Ł.), on, który wyłoŜył całą swą osobistą szkatułę na obronę Rzeczypospolitej”. Oto symbol — podobnych rzeczy było wiele, zbyt wiele, jak na jedno państwo. Ale obok głupoty i zawiści, których — jak mniemam — przejawem były kłody rzucane pod nogi Batoremu i innym, objawiła się rychło gangrena o wiele groźniejsza, korupcja rodzimych dygnitarzy i polityków przez nieprzyjaciela, i to ona do reszty pogrąŜyła Rzeczpospolitą. Przekupstwo polityczne nie stanowiło czegoś w rodzaju nadwiślańskiej specialite de la maison — zdrada była powszechną zarazą Europy. JednakŜe,
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
119
jak zauwaŜył Aleksander Bruckner w swych monumentalnych „Dziejach kultury polskiej”, o ile ta powszechność przekupstwa stała się wszędzie czymś tak banalnym, iŜ wszędzie była po prostu sensacyjką, anegdotą-Ŝartem, o tyle w Polsce, w której nic nie mogło się odbyć bez aprobaty sejmu, stawała się tragedią, bo tylko w Polsce wróg kupieniem jednego posła mógł zniweczyć reformę upragnioną przez uczciwych obywateli i zmierzającą do uratowania państwowości. Wystarczyło, Ŝe zdrajca krzyknął z ławy poselskiej: „liberum veto!” („wolne nie zezwalam!” — wymuszone przez szlachtę prawo protestu bez uzasadnienia przeciwko jednej z uchwał danego sejmu; protest taki automatycznie zrywał sejm i uniewaŜniał wszystkie jego uchwały!). Z prawa tego korzystano tak często, Ŝe w ciągu trzydziestu lat panowania króla Augusta III zerwane zostały wszystkie sejmy z wyjątkiem jednego! Cała Polska wiedziała, Ŝe posłów przekupuje się nagminnie. NegliŜem tej ohydy była scena z 1744 roku, gdy podczas otwarcia sejmu wstał poseł Wilczewski i rzucił przed laskę marszałkowską kiesę z 300 dukatami pruskimi, którymi próbowano go przekupić. Wilczewski przekupić się nie dał, lecz był on tylko wyjątkiem potwierdzającym regułę. Wyjątkami byli teŜ Rejtan, Korsak i kilku ich towarzyszy, których nie zdołał przekupić arcyzdrajca, marszałek sejmu, Poniński, wtedy gdy przekupiono prawie cały sejm i sejm ten zadekretował rozbiór Polski. Skorumpowanie przez wroga juŜ nie tylko ciemnej szlachty, lecz przede wszystkim XVIII-wiecznej magnaterii polskiej (stanowiło to klucz do sukcesu, albowiem szlachta była na pasku wielkich panów), osiągnęło tak masowy wymiar, Ŝe to wprost nie mieści się w głowie. Dno, którego sięgnął ów bezwstyd, budziło pogardę nawet w nieprzyjacielskich szpiclach podrzędnego sortu. „Zdradzają ojczyznę tak jak ich córki męŜów” — kpił z polskich arystokratów szeregowy „donosczyk” Wigel. Carski ambasador, Saldern, który znał rzecz od podszewki, bo sam płacił judaszom, mówiąc o nich parskał ze wstrętem: „Jedną ręką podawać sakiewkę ze srebrnikami, a drugą bić po twarzy!” Prof. Bruckner nazwał tych ludzi (Branickich, Rzewuskich, Lubomirskich, Potockich, Sułkowskich, Ponińskich, Massalskich i in.) „szują, która zawaŜyła cięŜko na losach Rzeczypospolitej”. Zaraz po tych słowach Bruckner wystawił rachunek XVIII-wiecznym i XIX-wiecznym damom polskim (Lubomirska, Grabowska, Kossakowska, Mniszchówna, Hańska, Czapska i in.), które zdradzały ojczyznę i nakłaniały do jej zdradzania: „Zasunięte w cień łoŜnic pracowały tym usilniej panie”. Rozwścieczony Józef Ignacy Kraszewski pisał swego czasu do Teofila Lenartowicza: „O tych psicach Polkach hrabinach pisząc, lepiej by Ŝadnego nie dawać im nazwiska, tylko krzyŜyki, jak trupom!”
120
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
(...) Podobne rzeczy działy się takŜe w XIX stuleciu, przykładem chociaŜby Powstanie Listopadowe. Specjaliści od dawna wiedzieli, Ŝe na pewnym etapie Powstanie to było w pełni zwycięskie i formalnie nic by nie stało na przeszkodzie, by Polska odzyskała niepodległość juŜ wtedy. Ale na przeszkodzie stanęła znowu ta sama gangrena. Nikt nie uzmysłowił nam tego trafniej jak prof. Jerzy Łojek w swoim dziele „Szansę Powstania Listopadowego...”: „Ostateczna klęska powstania była realizacją intencji i zamysłów tych sił społecznych i politycznych w Królestwie Polskim, które wskutek dezorientacji opinii publicznej zdołały między 29 listopada a 4 grudnia 1830 roku zdobyć całą władzę nad ruchem narodowym i władzę tę utrzymały do ostatnich chwil walki z carem Mikołajem I, widząc w powrocie Królestwa pod panowanie dworu petersburskiego klęskę z punktu widzenia swoich podstawowych interesów mniejszą niŜ przyniosłyby skutki zwycięstwa tak realnego, Ŝe osiągnięciu jego przeszkodzić zdołano tylko przez intensywne i bardzo zręczne działania polityczne, propagandowe i dywersyjne”. Z kolei prof. Janusz Tazbir w artykule „A szczęście było tak blisko...” pisał: „Zdaniem części badaczy ten tragiczny finał nie był wcale czymś z góry przesądzonym. O klęsce powstania zadecydowała elita, wojskowa i cywilna, która, zamiast przystąpić do zdecydowanej rozprawy z wrogiem, prowadziła kapitulancką, oportunistyczną i graniczącą ze zdradą narodową politykę wobec cara”. Recenzując ksiąŜkę Łojka Włodzimierz Pawłowski dokonał następującego resume: elita, która zamordowała Powstanie rozlicznymi działaniami dywersyjnymi, prowadziła „podwójną grę: przed narodem udawała zdesperowanych patriotów, zaś za jego plecami...”. Za plecami narodu ci ludzie, „występując w imieniu powstańczych władz, lecz mając dusze wiernych poddanych [cara], traktowali ruch powstańczy jako wart jedynie uśmiercenia (...) Powstanie zostało zdławione rękami samych Polaków”. Jeśli chodzi o inne powstania, to, moim zdaniem, naleŜy zwrócić uwagę przede wszystkim na niewłaściwą ich chronologię w naszej historiografii i podczas nauczania historii w szkole (to głównie). Półprawdą jest bowiem wbijanie uczniom do mózgownic, Ŝe cykl powstańczy rozpoczął się od Insurekcji Kościuszkowskiej. A gdzie dwa wcześniejsze powstania: Konfederacja Dzikowska (1734) i zwłaszcza Konfederacja Barska (1768 — 72)? Dzikowska, zawiązana przez patriotów dla obrony elekcji Stanisława Leszczyńskiego przeciw elektorowi wspieranemu przez Petersburg, stanowiła pierwszą próbę obrony niepodległości narodowej przed interwencją postronnych dworów i wysunęła pomysły światłego zreformowania ustroju państwa. Z kolei Barska (czteroletnie bohaterskie zmagania z wojskami
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
121
carskimi) przedstawiana jest od pewnego czasu jako projekcja tępoty, fanatyzmu i zacofania powstańców (sic!), co się raŜąco kłóci z opiniami wcześniejszymi i co jest obrzydliwym nonsensem. W przedwojennej encyklopedii Gutenberga czytamy, Ŝe Konfederacja owa „nie była przesiąknięta fanatyzmem wyznaniowym i tępym konserwatyzmem; najwybitniejsi przywódcy Konfederacji byli ludźmi światłymi, pozostawali w kontakcie z ruchem umysłowym Zachodu, niektórzy zdobywali się na śmiałe pomysły reformatorskie”. (...) Zwolennicy eliminowania obu wspomnianych konfederacji z naszej historiografii i z naszych szkół mogą ewentualnie twierdzić, Ŝe w przeciwieństwie do wszystkich innych powstań, w których wzięli udział chłopi oraz mieszczanie, słowem, wszystkie klasy — te dwa ruchy były wyłącznie szlacheckie. NaleŜy takim panom odpowiadać cytatem z Lenina, który rzekł: „Póki masy ludowe Rosji i większości krajów słowiańskich spały jeszcze głębokim snem, póki w krajach tych nie było samodzielnych, masowych ruchów demokratycznych — póty szlachecki ruch wyzwoleńczy w Polsce nabierał olbrzymiego, pierwszorzędnego znaczenia ze stanowiska demokracji ogólnoeuropejskiej”. „WTK” 29 marca 1981, 6 kwietnia 1981
122
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
W sprawie „woskowej kukły” Przyszła moda na „sprowadzanie prochów”. W jej ramach inicjuje się akcje pozytywne, jak chociaŜby projekt sprowadzenia do kraju doczesnych szczątków gen. Sikorskiego (entuzjastów-optymistów chcę przestrzec, Ŝe będą z tym sprowadzeniem olbrzymie kłopoty), oraz negatywne. W innych przypadkach nie inicjuje się w ogóle, Ŝe przytoczę fragment tekstu, który poświęcił mi łaskawie Michał Radgowski w „Polityce”. Pisząc (bardzo pochlebnie) o programie telewizyjnym „Godzina z Waldemarem Łysiakiem”, red. Radgowski odetchnął z ulgą: „Bałem się trochę, Ŝe Łysiak zaproponuje sprowadzenie prochów Napoleona do Polski, ale się powstrzymał”. Nie wszyscy się powstrzymują. Wspomniałem o inicjatywach negatywnych. Za taką uwaŜam wrzawę uczynioną wokół projektu sprowadzenia prochów Stanisława Augusta. Prasa dosłownie oszalała na tym punkcie, mnoŜą się artykuły z entuzjastycznymi nagłówkami typu: „Miejsce Stanisława Augusta jest wśród nas” („Express Wieczorny”), pełne bogato uwypuklonych zasług ostatniego króla Polski, zwłaszcza w dziedzinie kultury i oświaty. Podnieceni ludzie piszą listy do gazet święcie przekonani, Ŝe wiedzą, kim był Stanisław August Poniatowski. Ja w tej sprawie dostałem dwa, cytuję początek jednego: „(...) Niech Pan łaskawie ruszy do ataku! Sprawa króla Stasia, który kochał Warszawę, uczynił ją piękną...” etc. (...) Moim korespondentom muszę niestety sprawić zawód — ruszę do ataku, owszem, ale w odwrotną stronę. Znając dobrze polityczne działania Stanisława Augusta, nie tylko nie szanuję go i nie lubię, lecz twierdzę z całą odpowiedzialnością (i poniŜej udowodnię to), iŜ był to jeden z największych łajdaków na polskim tronie, najzwyczajniejszy agent obcego mocarstwa, skorumpowany w sposób wręcz przykładowy. Wszystkie te zarzuty znajdują pełne i wprost drastyczne potwierdzenie w dokumentach z XVIII wieku, a nieznajomość faktów wśród szerokich rzesz Polaków to „zasługa” juŜ nawet nie historyków-krętaczy najnowszej doby (chociaŜ ich rola jest ogromna, bo od nich czerpią informacje popularyzatorzy), lecz przede wszystkim czytanych przez masowego odbiorcę publicystów, którzy klepią w koło Wojtek wciąŜ te same ograne banały o Łazienkach, obiadach czwartkowych, malowidłach Bacciarellego i jako ukoronowanie podają patriotyczną zasługę w postaci udziału króla przy tworzeniu Konstytucji 3 maja, zamiast sięgnąć do opublikowanych juŜ dawno temu materiałów źródłowych. śeby wszystko było jasne: sprowadzenie prochów Stanisława Augusta
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
123
Poniatowskiego do Polski jest mi rzeczą obojętną. Chcę natomiast gorąco zaprotestować przeciw szerzonej coraz głośniej koncepcji złoŜenia tych prochów na Wawelu — chodzi więc o miejsce. Wawel jest świętym miejscem Polaków i nie moŜe się rozrastać jako lamus szczątków zdrajców, carskich kurtyzanów i pokrewnych im kreatur (dość tam juŜ pewnego Sasa, którego naleŜałoby wywalić!), co wepchnęły ojczyznę w polarną noc niewoli. Promotorzy krzykliwej kampanii na rzecz wzbogacenia Wawelu truchłem sprzedawczyka albo nie znają realiów historycznych, albo chwilowo „zapomnieli” o nich, szukając koniunkturalnej reklamy w inicjatywie bardziej spektakularnej niŜ zboŜnej. Jak mawiał Napoleon: „Dobra pamięć to umieć zapomnieć o tym, o czym aktualnie nie naleŜy pamiętać”. Pozwalam sobie tedy przypomnieć owym promotorom i podpierającym ich historykom kilka faktów. UŜywam słowa p r z y p o m n i e ć, poniewaŜ fakty te są znane, odkąd w XIX wieku udostępniono badaczom archiwa berlińskie, wiedeńskie i petersburskie, odkąd Siergiej Michajłowicz Sołowiew ujawnił w swej „Istorii Rosii” raporty i depesze carskich ambasadorów nadsyłane z Warszawy do Petersburga, odkąd ukazał się drukiem wielotomowy zbiór dokumentów rosyjskich („Sbornik” Cesarskiego Towarzystwa Historycznego), do którego uzupełnienia z tajnych archiwów pruskich nadesłał ksiąŜę Bismarck. O tym to zbiorze Aleksander Kraushar w pracy „KsiąŜę Repnin i Polska” napisał: „Materiał ten wyjątkowej waŜności (...) podaje klucz do wyjaśnienia pokątnych intryg króla Stanisława Augusta przeciw udzielności narodu skierowanych (...) aŜ do stopnia doszczętnego poniŜenia nie tylko monarszej, lecz wprost człowieczej godności”. Jak wiadomo — stolnika litewskiego Stanisława Augusta Poniatowskiego osadziła na polskim tronie caryca Katarzyna II Wielka, poniewaŜ był on wcześniej jej kochankiem (wtedy poznała jego słabość charakteru) i poniewaŜ, jak stwierdził znakomity przedwojenny historyk, Józef Feldman: „Poniatowski został przez nią oceniony jako odpowiednie narzędzie wpływów rosyjskich w Rzeczypospolitej”. Intronizację wymuszono na społeczeństwie groźbą rosyjskich bagnetów i wsparto przekupieniem sejmu. Po wejściu „ograniczonego kontyngentu” wojsk carskich w granice Polski, rodzina, przyjaciele i współpracownicy Poniatowskiego wysłali do Petersburga adres dziękczynny następującej treści: „Nie ustępując w gorącym patriotyzmie innym współobywatelom, z Ŝalem dowiedzieliśmy się, Ŝe są ludzie wyraŜający niezadowolenie z powodu wkroczenia wojsk Waszej Imperatorskiej Mości do naszego kraju, a nawet, Ŝe zwrócili się do Waszej Imperatorskiej Mości w tym przedmiocie z reklamacją.
124
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
Widzimy z Ŝalem, Ŝe prawa naszej ojczyzny nie są dostateczne dla utrzymania tych mniemanych patriotów w naleŜytych karbach (...) Groziłaby nam wobec braku sił odpowiednich przemoc z ich strony na sejmach. Wstąpienie w granice Rzeczypospolitej wojsk Waszej Imperatorskiej Mości i ich zachowanie się — budzi istotną wdzięczność w sercu kaŜdego prawdziwego Polaka, i tę wdzięczność uznaliśmy za właściwe pismem niniejszym wynurzyć”. Najgoręcej wynurzał tę wdzięczność nowy król Polaków. Jak pisał Kraushar: „Gotowość do pełnienia roli wykonawcy rozkazów gabinetu petersburskiego, jaką przyjął na siebie Stanisław August z powolnością najmity, stanowiła zasadniczą część [rosyjskiego] programu”. Program ten realizowano przez całe panowanie Stanisława Augusta, przy jego wydatnej, chociaŜ sekretnej pomocy, a to Ŝe program wciąŜ napotykał przeszkody i w końcu zawalił się (Polska, zamiast jako całość znajdować się w ręku Petersburga, została podzielona przez trzy ościenne mocarstwa) było juŜ tylko triumfem genialnej, kreciej polityki Fryderyka Wielkiego. Za to jednak nie moŜna „Stasia” winić, on — cały czas z patriotycznymi hasłami na ustach — robił, co mógł, by „Kasi” udało się wygrać tę grę. Jak podkreśla Sołowiew — w raportach słanych z Warszawy do Petersburga przez rosyjskich ambasadorów stale powtarzały się tego typu stwierdzenia o Poniatowskim: „Zapewniam, Ŝe uległość jego dla nas jest bezgraniczna”. Dlatego Katarzyna w listach do owych ambasadorów nazywała Poniatowskiego „woskową kukłą” („woszczennaja kukła”). W dokumentach rządowych ministrowie rosyjscy uŜywali dowcipniejszego określenia: „plenipotent rosyjski” („plenipotentiaire de la Russie”). Znajdując się między młotem (Petersburg) a kowadłem (patriotyczna opinia w Polsce) Stanisław August robił czasami „niekontrolowane” (zawsze fałszywe) gesty pod własną publiczkę, w czym co głupsi dziejopisowie widzą chęć zrzucenia jarzma i prowadzenia samodzielnej polityki. Nigdy do tego nie doszło, carat trzymał cugle twardą ręką, toteŜ uznawanie Poniatowskiego za samowładnego króla jest w świetle faktów historycznych komiczne. Wpatrzony w dokumenty z archiwum carów, Aleksander Kraushar konkludował: „Przy kaŜdej zdarzonej sposobności dawano mu [Poniatowskiemu] odczuć, Ŝe nie powinien zbytnio korzystać z praw majestatu królewskiego, Ŝe jest jedynie wykonawcą instrukcji dawanych z Petersburga, a nie bynajmniej samodzielnym władcą w swoim państwie (...) Mało jest w historii przykładów tak wyjątkowego stanowiska władcy udzielnego na pozór państwa”. Istotnie — w tamtej dobie mało było podobnych przykładów.
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
125
Treść odtajnionych w ubiegłym stuleciu dokumentów, zwłaszcza rosyjskich, jest dla Poniatowskiego bezlitosna — obnaŜa nie tylko jego zdradę, lecz takŜe jej najniŜsze pobudki. Kolejny cytat: „W świetle autentycznych dokumentów (...) pobudki działań króla w tym kierunku wiązały się ściśle z osobistymi jego dąŜeniami do korzyści materialnych pielęgnowanymi szczodrze, z datkami z kasy sąsiedniego państwa otrzymywanymi, które miały na celu jedynie wprzęgnięcie króla do rydwanu polityki sąsiedniego mocarstwa i uczynienie zeń powolnego, niezgodnego z majestatem królewskim narzędzia, obcą a silną poruszanego ręką” (Kraushar). Dbałość o interesy jego panów rezydujących nad Newą szła więc u Poniatowskiego w parze z dbałością o własne interesy. Zostało bezspornie dowiedzione, Ŝe Stanisław August Poniatowski partycypował finansowo w rozbiorach własnej ojczyzny; dokładniej mówiąc: na kaŜdym rozbiorze robił świetny interes finansowy, napychając sobie sakiewkę i publicznie lejąc krokodyle łzy. Poniatowski po prostu sprzedawał Polskę za ruble, kawałek po kawałku, na co są niezbite dowody. Przeanalizował je i skorzystał z nich m. in. nieposzlakowany historyk najwyŜszej klasy, Szymon Askenazy, tak wnioskując w szkicu „Korespondent Stanisława Augusta”: „Stwierdzić jasno potrzeba, Ŝe król nie był bynajmniej zaskoczony znienacka przez niespodziankę rozbiorową — jak to on sam w następstwie dla swego usprawiedliwienia starał się wmówić opinii — lecz przeciwnie, nawet o rokowaniach przygotowawczych (...) dość wczesne i pewne posiadał wiadomości. Zresztą nie raz będzie mu to później wypominane tak wyraźnie, Ŝe wypierać się nie będzie miał sposobu (...) JuŜ w grudniu 1773 roku doszedł do porozumienia ze Stackelbergiem (carskim ambasadorem — przyp. W. Ł.). Wtedy od razu zgodził się na resztę. Wziął raz kilka tysięcy dukatów ze wspólnej kasy poselskiej. Jeszcze czas jakiś dawał opór dla zachowania pozorów. Mówił jak ów komendant twierdzy do oblegających: «mais tirez mois donc des coups de canon, pour que je puisse me rendre avec honneur» (dajcie chociaŜ kilka strzałów, Ŝebym się mógł poddać z honorem). Poddał się wprawdzie nie z honorem, ale bez najmniejszego dla siebie szwanku. Pozostał przy swoich siedmiomilionowych z górą dochodach. Uzyskał nadto zapłatę swoich długów (...) Koniec końców moŜna stwierdzić bez ochyby, Ŝe na pierwszym podziale kraju Stanisław August zrobił wcale niezgorszy interes”. Okazji do robienia interesów kosztem kraju było jeszcze sporo i „plenipotent rosyjski” umiał je wykorzystać. Niektórzy dzisiejsi historycy, będący na bakier z etyką naukową, udają, Ŝe o tym nie wiedzą. Podpierając się okrojoną dokumentacją (dokumentami specjalnie wybranymi w zamierzonym celu), to jest „zapominając” o najwaŜniejszych źródłach pisanych, tych, z
126
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
których korzystali m. in. Kraushar i Askenazy — manipulatorzy owi próbują rehabilitować Stanisława Augusta. Ich główny argument brzmi: przecieŜ podejmował inicjatywy antyrozbiorowe. „Koronnym argumentem” ma tu być tzw. „misja ratunkowa do Francji”, tak jakby juŜ dawno nie została ona zdemaskowana jako przedsięwzięcie „inscenizowane przez Petersburg, za jego wiedzą i aprobatą” (Askenazy). Prawdziwym celem tej misji było wyłudzenie pieniędzy do prywatnej szkatuły króla. Jeszcze raz Askenazy, którego autorytet naukowy jest nie do podwaŜenia: „Ratunkowa misja paryska wygląda po prostu na farsę. Miała ratować nie tyle kraj zagroŜony podziałem, ile finanse królewskie zagroŜone bankructwem”. Tego typu dowody obciąŜające Poniatowskiego moŜna przytaczać w nieskończoność i Ŝadne „Stasiowe” legendy o oświeconym monarsze, o tym biednym królu, co chciał dobrze, ale mu nie wyszło — nie mogą tego przekreślić. Naruszewicz całą jego działalność zawarł w celnym dwuwierszu: Królowałeś, o Panie, A kto inny władał. Ta dwoistość władzy oczywiście nie uszczęśliwiała Stanisława Augusta, ale teŜ nie odbierała mu snu, miał inny cel: „Tłukła się w nim jedna tylko pasja: pasja utrzymania korony za kaŜdą cenę i kaŜde upodlenie (...) Pierwszy rozbiór nie jest bynajmniej największym nieszczęściem w oczach króla (...) PrzecieŜ zaprowadzi swe państwo pod obuch drugiego rozbioru i zniszczy do cna jego niezawisłość (...) Uczyni z siebie bolesne widowisko, zaprzeda godność własną, której nigdy nie miał za wiele (...) Będzie królem zawsze, ilekroć pozwoli Repnin, Bułhakow, Sievers czy Stackelberg. Tych wszystkich (ambasadorów Rosji — przyp. W. Ł.) pokornie usłucha (...) Odartemu z zewnętrznych nawet pozorów majestatowi, nieszczęsnemu więźniowi Petersburga, pozostanie juŜ tylko do końca topielczy kurcz i Ŝądza utrzymania korony (...) Nie umiał sprawić, iŜby Rzeczpospolita podniosła się spod obucha drugiego rozbioru i uniknęła szlachtuza trzeciego”. Jako finansowy udziałowiec tych „szlachtuzów”, Poniatowski opanował do perfekcji sztukę „udawania Greka”, grę pozorów, i zawsze z godnym podziwu sprytem łapał w Ŝagle przeciwne wiatry, te, które aktualnie zdawały się silniejsze i korzystniejsze z punktu widzenia własnych interesów: równie prędko przystąpił do Konstytucji 3 maja, jak do targowicy. W obu zresztą przypadkach powaŜną rolę miały odegrać kobiety, których wpływom Stanisław August zawsze nadmiernie ulegał — był to klasyczny regime des maitresses.
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
127
Ciągnęły go w róŜne strony, najczęściej w złe, gdyŜ tak się jakoś składało, Ŝe liczne jego kochanki, zdrajczynie ojczyzny, były jednocześnie... kochankami carskich ambasadorów. Michał Czacki zapewnia, Ŝe w przypadku Konstytucji 3-majowej Ignacy Potocki wciągnął króla do obozu reform poprzez aktualną faworytę „woskowej kukły”. Z kolei Niemcewicz wysunął cięŜkie zarzuty pod adresem kilku „kwoch starych, które w czasie targowicy słabego króla z drogi powinności zawróciły”. Carski poseł nadzwyczajny, Bułhakow, zapłacił tym paniom za zasługę bukietem „butonów brylantowych (...) w imieniu wdzięcznego imperium rosyjskiego”. Kumple Poniatowskiego od sprzedawania ojczyzny trafnie prorokowali szybki kres 3-majowej euforii społeczeństwa. A wiesz, co będzie z majowego wrzasku? Gwałt w dziele, Szumu wiele, Budowa na piasku. Szczery patriota, Niemcewicz, odparł na to gwałtownie: A wiesz, co będzie z nieprawego wrzasku? Rząd trwały, Kościół chwały, Łeb sporny na piasku. Ten „łeb sporny” to nie był łeb Stanisława Augusta, lecz innego zdrajcy, Ponińskiego, wokół ukarania którego toczyła się dyskusja sejmowa. W rok po uchwaleniu Konstytucji obchodzono uroczyście jej pierwszą rocznicę. W Warszawie uroczystości odbyły się w kościele Misjonarzy. Na kilka dni przedtem rozeszła się po mieście wiadomość, iŜ w krypcie kościoła zdrajcy podłoŜyli ładunki wybuchowe. Sprawdzono cały kościół pieczołowicie i niczego nie znaleziono. Bomba wybuchła dopiero nazajutrz, jednakŜe nie pod kościołem, lecz pod całą Polską: przyszły wieści, Ŝe zaborca .,na usilne prośby i błagania zdrowej części narodu”, czyli targowicy, wysyła sto tysięcy Ŝołnierza, by rozprawić się z niezdrową częścią narodu, broniącą Konstytucji 3 maja. Ten fatalny koniec nie był nieuniknionym dopustem BoŜym, tylko efektem głupiej i haniebnej na przemian działalności Stanisława Augusta Poniatowskiego. Dlatego właśnie uwaŜam, Ŝe miejsce „woskowej kukły” jest w muzeum figur woskowych, i to niekoniecznie w Polsce. WszakŜe jeśli ktoś
128
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
chce go w Polsce mieć, to jego sprawa, chodzi tylko o miejsce złoŜenia „depozytu”. Sprowadzone do kraju prochy Poniatowskiego mogą z powodzeniem ostać się w Warszawie — ma stolica atrapę Zamku, który odbudowano w gierkowskim kształcie, jakiego nigdy w historii nie posiadał, moŜe mieć i atrapę króla. Najlepiej w jego ukochanych Łazienkach, w Białym Domku, Ŝeby metaforze stało się zadość. Lecz niech nie zaśmieca Wawelu. Wawel jest sercem Krakowa, a Kraków sercem Polski, jej duchową stolicą (chociaŜ i z formalnoprawnego punktu widzenia nic jej do tego tytułu nie brakuje, nie istnieje bowiem Ŝaden akt prawny, ustawa czy coś podobnego, sankcjonująca przeniesienie stolicy z Krakowa do Warszawy), której obce winny pozostać nuworyszowskie wzory megawsi stanowiącej prostacką głowę. „WTK” 28 czerwca, 3 lipca, 12 lipca, 19 lipca, 11 października 1981
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
129
Znak „Polska Walcząca” (6) Kolejne listy od czytelników sprawiły, Ŝe dalej drąŜymy zagadkę powstania sławnej „kotwicy”, graficznego znaku-symbolu polskiej walki z okupantem. Stąd juŜ szósty odcinek cyklu, w którym — próbując uporczywie rozwikłać enigmę, jaką jest autorstwo oraz źródło pomysłu znaku — przedstawiłem wiele hipotez, dowodów i kontrdowodów, spekulacji oraz insynuacji, róŜnych za i przeciw. Najpierw jednak — dla jasności — umówmy się co do terminologii: chodzi właśnie o walkę, a dokładniej o wojnę Polski przeciw okupantowi, nie zaś „ruch oporu”, jak się czasami pisze. Ruch oporu to mieli np. Francuzi, u nas natomiast istniało nieprzerwanie państwo polskie z podziemną armią i podziemnym sądownictwem, funkcjonujące i prowadzące wojnę w majestacie prawa! Jeśli chodzi o autorstwo „kotwicy”, to dotąd wyłoniły się następujące „kandydatury” osobowe (obok hipotezy, Ŝe autorstwo było zbiorowe, naleŜało do pewnej grupy ludzi): — Harcerka Anna Smoleńska. — Inna (anonimowa) harcerka, która wzięła udział w konkursie na znak, rozpisanym przez Komisję Propagandy Okręgu Warszawskiego AK w roku 1942. — Jan Maria Sokołowski. — Stanisław Ostoja-Chrostowski. Obecnie Pan Eryk Lipiński dorzucił w swym liście piątego „kandydata”, grafika Marka Rudnickiego*. JednakŜe w przypadku Ŝadnej z tych osób nie ma namacalnych dowodów bądź niepodwaŜalnych świadectw, na podstawie których moŜna by przyznać palmę zwycięzcy**. Wydaje mi się natomiast, Ŝeśmy się bardzo zbliŜyli do źródła inspiracyjnego i będę mógł dzisiaj pokazać to, które najprawdopodobniej posłuŜyło projektantowi (projektantom). Dotychczas braliśmy pod uwagę następujące moŜliwe źródła pomysłu: — Znak na monetach bitych w XI i XII wieku (m. in. za panowania cesarza *
Później zgłoszono takŜe (odcinek 8) „kandydatury” dwóch harcerzy zgrupowania „Zośka”, Jana i Wojciecha Lenartów (synów profesora Wydziału Konserwacji Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, Bonawentury Lenarta), którzy zginęli w Powstaniu. ** List Lody Niemirzanki-Modrzewskiej z Londynu, twierdzącej, iŜ w roku 1940 osobiście wymyśliła „kotwice”, którą zaakceptował gen. Grot-Rowecki (po co miałoby wówczas AK rozpisywać w roku 1942 konkurs na znak?), sprawił, iŜ Łysiak połoŜył tamę sypiącym się „zgłoszeniom” pisząc (odcinek 8): „Potencjalnym korespondentom chcę przypomnieć, Ŝe to nie są zapisy na przydział kawałka nieśmiertelności, lecz próba ustalenia prawdy historycznej”.
130
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
Romana IV) — na awersach tych monet widnieje symbol kotwicy zwieńczonej literą P. — Przypuszczalny znak biblijny („Piotrowy”), który mógł symbolizować apostoła Piotra Rybaka — a więc litera P i kotwica. — Przedwojenne znaki wydawnictw „Pamiętnik Warszawski” oraz Wydawnictwo Przeworskiego, gdzie znaki złoŜone z liter PW mogły nasuwać skojarzenie inspirujące. — Znak z pocztowego znaczka wykonanego w roku 1940 przez jeńców Stalagu XIII A-Nurnberg-Langwasser. Na znaczku znajdował się stylizowany orzeł do złudzenia przypominający „kotwicę”. — Podobny do „kotwicy” emblemat przedwojennej XVI Poznańskiej DruŜyny Harcerskiej. — Ewentualny znak powstały z pierwszych liter połączonych w roku 1941 organizacji małego sabotaŜu „Wawer” i „Palmiry”. — „Samoistny” skrót (z pośpiechu determinowanego niebezpieczeństwem) przy malowaniu na murach napisów „Polska walczy” i „Polska Walcząca”*. Po otrzymaniu kolejnych listów od Czytelników z kraju i z zagranicy skłonny jestem wszakŜe uwaŜać, Ŝe najprawdopodobniejszym źródłem pomysłu był znak firmowy przedwojennego poznańskiego wydawnictwa Wegnera. Oto fragmenty kilku listów: „Spór na temat autorstwa symbolu Polski Walczącej jest pozbawiony sensu. MoŜna bowiem mówić tylko o wykorzystaniu do nowych celów juŜ istniejącego znaku, ale nie o jego zaprojektowaniu w czasie okupacji. OtóŜ PW (w identycznej formie kotwicy) stanowiło znak firmowy któregoś z przedwojennych wydawnictw (...) Gdyby zachował się przedwojenny rejestr sądowy (patentowy), zawierający wzory znaków zgłaszanych do ochrony przez firmy handlowe, sprawa byłaby prosta.” Autor tego listu, podpisanego nieczytelnym zygzakiem (jest to więc anonim — dlaczego, u licha?), myli się twierdząc, Ŝe nie ma sensu szukanie twórcy symbolu walki, gdyŜ sprawa inspiracji i sprawa autorstwa znaku przeznaczonego dla AK to dwie róŜne sprawy. Ten ktoś, kto zrealizował zapotrzebowanie AK (wyraŜone konkursem), podsuwając „kotwicę”, był — jeśli nawet nie zaprojektował znaku „z głowy”, tylko „ściągnął” z okładki ksiąŜki — autorem symbolu malowanego na murach. Pan Lipiński napisał do mnie, co następuje: „Swego czasu teŜ interesowało mnie, kto jest autorem znaku Polski *
Dokładne przedstawienie wymienionych przypuszczalnych inspiracji zawarł autor w odcinku 5. W odcinku 7 doszły jeszcze dwa moŜliwe źródła inspirujące: awers medalu nagrodowego Państwowej WyŜszej Szkoły Sztuk Plastycznych w Poznaniu oraz odznaka instruktorów przysposobienia wojskowego w formie krzyŜa z wizerunkiem Piłsudskiego i splecionymi literami PW.
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
131
Walczącej i dotarła do mnie informacja, Ŝe zaprojektował ten znak grafik Marek Rudnicki (obecnie w ParyŜu). Ale wydaje mi się, Ŝe tego znaku nikt nie projektował, po prostu wzięto znak firmowy wydawnictwa poznańskiego Wegnera. Pamiętam, na ksiąŜkach były takie splecione dwie litery PW. Ktoś pewno zwrócił uwagę, Ŝe litery są te same, a jedyny pomysł to przerobienie litery W na kotwicę. Wobec tego ściskam najserdeczniej, Eryk Lipiński”. Wobec tego zacytuję kolejny list, z którego wynika, Ŝe w znaku Wegnera kotwica juŜ była. List ten sprawił mi szczególną radość, bo dostałem go od kolegi, z którym po studiach razem pracowaliśmy dla miesięcznika „Architektura”, a potem drogi nasze się rozeszły i nie mieliśmy ze sobą kontaktu przez kilka lat. „Drogi Waldku!(...) Chciałem do Ciebie napisać juŜ dawno, ale zanim się obejrzałem, sławny się zrobiłeś przez swoje ksiąŜki i publicystykę, co mu będę głowę zawracał — myślałem — wystarczy mu pochwał od innych. Twoja akcja na rzecz doszukiwania się autora znaku-symbolu Polski Walczącej przypomniała mi jedną rzecz. Działało przed wojną w Poznaniu Wydawnictwo Polskie R. Wegnera. Wydało ono m. in. słynną serię «Cuda Polski». OtóŜ na jednej z ksiąŜek tej serii, mam ją w wydaniu broszurowym, umieszczono na grzbiecie znak wydawnictwa — jest nim właśnie taka «kotwica», o jakiej mówią Twoje artykuły (...) Nie moŜna wykluczyć, Ŝe w czasie okupacji ktoś stanął sobie przed półką z ksiąŜkami i znak wydawnictwa na grzbiecie skojarzył mu się z tymi słowami, których pełną miał głowę: «Polska walczy». Tym pomysłem podzielił się z kolegami i tak, być moŜe, powstał ów emblemat Podziemnej Walki. śyczę Ci wszystkiego najlepszego, sobie zaś przeczytania wszystkich Twoich ksiąŜek, bo bardzo trudno je zdobyć. Michał Hagmajer”. Okazuje się, Ŝe juŜ w czasie Powstania Warszawskiego jego uczestnicy mieli ten sam domysł. Pan Lech A. Sawicki z Londynu napisał mi: „Szanowny Panie. Trafiły mi do rąk numery «Stolicy», w których Pan omawia symbol Polski Walczącej. Mimo Ŝe juŜ od 1945 roku przebywam stale w Anglii, wciąŜ jestem myślą i sercem przy barykadzie na Brackiej w zgrupowaniu «Sarny». SłuŜył tam teŜ popularny felietonista Stefan Kwaśniewski, podpisujący swe felietony «Quas». Pamiętam, było to gdzieś w połowie września, obaj ze Stefanem w tym czasie staliśmy na posterunku na drugim piętrze w naroŜnej kamienicy przy Nowogrodzkiej. Patrząc z góry, zza worków, spostrzegliśmy powstańczą kotwicę narysowaną kredą na drzwiach składu win firmy Waltera. Patrząc na ten znak obaj przypomnieliśmy sobie, Ŝe juŜ na szereg lat przed wojną był on znakiem wydawniczej firmy Wegnera drukującej w Poznaniu arcydzieła literatury światowej (...) Myślę, Ŝe kotwica była w wydawnictwie tym skrótem od słów Wydawnictwo Polskie. Obaj z
132
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
«Quasem» doszliśmy do wniosku, Ŝe właśnie ta kotwica awansowała na symbol AK, bystro spostrzeŜony przez kogoś kompetentnego. Dodać muszę, Ŝe «Quas» zginął w ostatnich godzinach Powstania. Łączę wyrazy powaŜania”. „STOLICA” 18 października 1981
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
133
Varia historyczne Chyba najtrudniej było dokonać selekcji w bogatym materiale publicystycznym Łysiaka z zakresu popularyzacji historii. Jest to na przestrzeni około 10 lat dorobek imponujący, zawierający teksty o róŜnym kalibrze, od tak powaŜnych jak np. duŜy esej o Voltairze („Literatura” 25 V 1978), czteroodcinkowy szkic o dziejach cenzury („Cenzuriada” w „Literaturze” czerwiec — lipiec 1981) czy monograficzny artykuł o Grze Wojennej na łamach „Kultury” (ten przedrukowujemy), do rzeczy bardzo lekkich i bardzo lubianych przez masy odbiorców, jak np. zbiór najciekawszych prima aprilisów w dziejach (równieŜ przedrukowujemy). Jedną z popularyzatorskich pasji Łysiaka było prezentowanie czytelnikom historycznych pierwowzorów słynnych bohaterów powieści i dramatów teatralnych (łącznie kilkadziesiąt postaci z literatury i dramatopisarstwa). Wybraliśmy po jednym herosie z kaŜdej z tych dziedzin — Cyrano de Bergeraca, bohatera głośnej sztuki Edmunda Rostanda, oraz przesławnego Dumasowskiego d’Artagnana (z dwóch artykułów Łysiaka, „Prawdziwa twarz d’Artagnana” w „Dookoła świata” z 13 I 1974 i „D’Artagnan...” w „Kulisach”, zdecydowaliśmy się na obszerniejszy drugi, chcąc w pełni zaspokoić ciekawość wielbicieli Dumasa). Inną pasją Łysiaka były tajemnice historii. Zagadki takie jak śelazna Maska, tajemniczy znajda Kacper Hauser i inne mógł polski czytelnik poznać ze wszystkimi szczegółami, które oferowała erudycja autora, dopiero dzięki Łysiakowi — były to pierwsze tak kompletne opracowania tych tematów w naszym kraju. Z kilkunastu atrakcyjnych pozycji wybraliśmy publikację o tajemnicy zgonu cara Aleksandra. Z trzeciego wreszcie kręgu zainteresowań historyczno-popularyzatorskich autora (problemy kulis, meandrów i niespodzianek historiografii) — wybraliśmy jedną z pozycji lŜejszych, o odbrązawianiu herosów Albionu przez historyków Albionu.
134
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
Gra w wojenkę 200 lat temu, w roku 1777, pruski dworak Helwig opracował teoretyczne zasady najpowaŜniejszej gry w dziejach ludzkości, rozgrywanej na szachownicy i nazwanej „Kriegsspiel” — Grą Wojenną. Odegrała ona znaczną, notabene krwawą, rolę w konfliktach zbrojnych naszego świata i mimo krytycznych ocen wynikających z niepowodzeń, jakie często pociągało za sobą jej stosowanie, jest praktykowana do dzisiaj w wielu sztabach generalnych i akademiach wojskowych globu. Z niej takŜe wywodzą się nowoczesne strategie socjologiczne, gry przemysłowe i handlowe (business games).
(...) „Kriegsspiel” nie była wynalazkiem absolutnym (oryginalnym), lecz, podobnie jak proch, druk, balon etc, wtórnym, dokonanym na uŜytek nowoŜytnej Europy. Tak jak w przypadku wszystkich prawie wynalazków pierwowzory powstały w staroŜytnej Azji. Myśl, Ŝe zmienne okropności wojny mogą być rozpatrywane w kategoriach naukowych, na przykładach łatwych do zademonstrowania na stole, była przed wiekami równie silnie zakorzeniona w ludzkich umysłach, jak idea, Ŝe kaŜdy metal moŜna przekształcić w złoto. Pierwszą znaną historykom Grę Wojenną stanowiła chińska „Wei-hai” (OkrąŜenie) z około 3 tys. lat p.n.e. Rozgrywano ją na stylizowanej mapie, a zwycięŜał ten, kto okrąŜył wojska przeciwnika. JednakŜe pierwowzoru nowoŜytnych Gier Wojennych upatruje się w indyjskiej grze „Shaturanga” („Czaturanga”), którą z kolei szachiści przyjmują powszechnie za matkę szachów. „Shaturanga” znaczy po hindusku: czteroczęściowy oddział. W tej rozgrywanej na pokratkowanym polu grze uczestniczyły cztery rodzaje wojska: wozy bojowe, słonie, kawaleria i piechota. Powstanie tej gry datuje się na V — VI stulecie naszej ery. W VII wieku zawojowała ona juŜ całą Azję Środkową, przez Persję dostała się do Arabii, potem do Bizancjum, Europy, Korei, Japonii itd., „wyrodniejąc” po drodze w szachy rozrywkowe, to jest tracąc swój pierwotny atrybut teoretycznego przygotowania do prawdziwej wojny. Dzisiejsi historycy wojskowości podkreślają, Ŝe militarna „Shaturanga” była w kategoriach oceny współczesnych Gier Wojennych niezwykle nowoczesna, albowiem o ruchach pionków odtwarzających działania wojsk na polu bitwy decydowały rzuty kostką. Inaczej mówiąc: istotnym elementem strategicznym gry była akceptowana niezbędność przypadku, którą nowoŜytni stratedzy
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
135
europejscy rozgrywający Gry Wojenne nie od razu odkryli. Chyba Ŝe uwierzymy mitologicznej tradycji europejskiej, która mówi, iŜ pod oblęŜoną Troją Grek Palamedes wynalazł szachy (lub rodzaj wojennych warcabów) oraz grę w kości, by wojownicy mieli zajęcie w przerwach podczas walk. Z Palamedesem Europa (przynajmniej teoretycznie) wychodzi na czoło prekursorów „Kriegsspielu”. Bez względu na to, czy pierwociny szachowej gry w wojenkę to „Shaturanga”, czy wynalazki Palamedesa, prawdą pozostają słowa znawcy problemu, Christophera Farmana, Ŝe „trzeba było dopiero ponurej determinacji Prusaków, aby podnieść tę starą rozrywkę do wyŜyn wojennego kultu”. Podstawowe reguły Gry Wojennej, tej klasycznej, zwanej „Kriegsspiel”, wynalazł w roku 1777 i w trzy lata później przedstawił na dworze księcia Brunszwiku Prusak Helwig, ochmistrz paziów wymienionego księcia. Helwig początkowo myślał o udoskonaleniu gry w szachy, stąd za podstawę przyjął szachownicę o 1666 polach, które — zaleŜnie od ich połoŜenia — moŜna było przebywać łatwiej lub trudniej. Pionkami były oddziały wojskowe wyŜszej i niŜszej rangi, poruszające się po szachownicy z róŜną szybkością. Walka przedstawiała normalną potyczkę wojsk: pionek-oddział kawalerii o wartości 5 zwycięŜał w bezpośrednim spotkaniu pionka-brygadę piechoty o wartości 1. Konkurentem Helwiga stał się berliński oficer von Reisswitz, któremu niektórzy historycy wręczają palmę wynalazcy „Kriegsspielu”. Chronologicznie jednak wystąpił on ze swą grą (równie prymitywną jak gra Helwiga) nieco później, w okresie najmniej sprzyjającym — w dobie wojen napoleońskich, to jest fenomenalnych zwycięstw odnoszonych przez cesarza bez długotrwałych przygotowań teoretycznych, dzięki genialnie improwizowanym uderzeniom na polu walki. Inna rzecz, Ŝe ich genialna prostota była wystarczająco skomplikowana dla świadków i dla potomnych, by nawet najlepsi z teoretyków, którzy pokusili się o rozszyfrowanie sekretów tych błyskawicznych sukcesów, Jomini i Clausewitz, nie zdołali uwieńczyć swych wysiłków pełnym powodzeniem. Bici przez Korsykanina raz po raz Prusacy starali się w Grze Wojennej szukać lekarstwa na swe kłopoty. Był rok 1811, kiedy dwaj młodzi ksiąŜęta pruscy, Fryderyk i Wilhelm, widząc militarną nieporadność starych generałów, poprosili von Reisswitza o zademonstrowanie wynalazku na dworze berlińskim. W praktyce niewiele z tego wyszło, jednakŜe w osobach tych dwóch młodzianków pruska rodzina panująca stała się entuzjastą Gry Wojennej „ustawiającej” przed bitwą działania wojskowe. Zaowocowało to juŜ w roku 1824, kiedy na arenę wystąpił syn von Reisswitza, młody porucznik artylerii z Wrocławia, który udoskonalił wydatnie system ojca.
136
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
Von Reisswitz-junior unowocześnił grę wprowadzając do niej elementy charakterystyczne dla walki rzeczywistej i ustalił zasady, które uległy do dzisiaj tylko minimalnym zmianom. W jego systemie do określenia ofensywnej i defensywnej siły biorących udział w grze oddziałów piechoty, artylerii i kawalerii, oraz odległości, jakie mogą one pokonać w czasie przeznaczonym na posunięcie, słuŜyły skomplikowane tabele reguł, oparte na szczegółowych wyliczeniach i analizach faktycznych bitew. „Niebiescy” mogli, na przykład, wysłać 100-osobowy oddział cięŜkiej kawalerii, który po przebyciu 10kilometrowego odcinka w trudno dostępnym terenie atakował 50-osobowy oddział piechoty „zielonych”. Tabela reguł pozwalała wtedy określić czas, jaki zajmie im przebycie tej drogi, jak równieŜ wskazywała liczbę rannych i zabitych po obu stronach. Wysoce problematyczne kwestie, na przykład wpływu, jaki moŜe wywrzeć udana zasadzka na morale piechoty „czarnych”, rozwiązywane były rzutami kostką! Jeśli reguły gry określały szansę wybuchu paniki wśród „czarnych” jak dwa do jednego — wówczas uŜywano kostek z czterema polami błękitnymi i dwoma czarnymi. Spory w grze rozstrzygał arbiter, który orzekał takŜe o końcowym rezultacie kaŜdej potyczki, sumując straty obu stron zgodnie z tabelą reguł. Zasadnicza innowacja w systemie von Reisswitza-juniora polegała na tym, Ŝe obecnie wartość oddziału nie oznaczała juŜ jego potencjalnej siły, lecz tylko p r a w d o p o d o b i e ń s t w o zwycięstwa. Poprzednio, u jego ojca lub u Helwiga, kawaleria miała w kaŜdej potyczce 5 na 6 szans zwycięstwa, piechota zaś odwrotnie — 1 szansę na 6. U porucznika von Reisswitza o wszystkim decydowała kostka: jeśli wypadała jedynka — zwycięŜała piechota, jeśli któraś z pozostałych pięciu liczb — zwycięŜała kawaleria Był to powrót do mądrości „Shaturangi”, to jest przywrócenie właściwego miejsca królowi wszelkich rzeczy, p r z y p a d k o w i , którego rola w grze i w rzeczywistej walce jest identyczna i stanowi odpowiednik nieprzewidzianych trudności terenowych, psychicznych, meteorologicznych etc. Resumując: esencją doskonałości systemu von Reisswitza była kostka. Wezwany w roku 1824 do Berlina młody von Reisswitz zademonstrował swą grę pruskiemu naczelnemu dowództwu. Sceptyczny początkowo gen. von Muffling, szef sztabu armii pruskiej, wykrzyknął po zakończeniu seansu: „PrzecieŜ to nie jest gra, ale wojenne ćwiczenia. Będę ją gorąco zalecał całej armii!” W roku 1826 von Reisswitz został awansowany do stopnia kapitana i przeniesiony z Berlina do twierdzy Torgau w Saksonii, gdzie atmosfera wokół jego wynalazku była znacznie mniej przychylna. Oficerowie będący jego kolegami nie uznawali Gry Wojennej i Reisswitz z determinacją prawdziwego artysty zastrzelił się w rok później.
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
137
Reforma von Reisswitza miała ogromne znaczenie nie tylko dla ewolucji Gier Wojennych, lecz równieŜ dlatego, Ŝe stanowiła podstawę bardzo obecnie rozpowszechnionych prób symulowania zachowań ludzkich uzaleŜnionych od przypadku. Mimo przedwczesnej śmierci swego głównego propagatora, „Kriegsspiel” zaczęła szybko święcić triumfy. Do końca XIX wieku przyjęły ją jako podstawę prowadzenia wojen wszystkie państwa uwaŜające się za mocarstwa militarne. Najodporniejsi okazali się brytyjscy tradycjonaliści z formacji zawodowych, podczas gdy ich koledzy z organizacji ochotniczych gorąco orędowali za Grą Wojenną. Dopiero w roku 1872 armia angielska przyjęła „Brytyjskie reguły prowadzenia Gry Wojennej”, jednakŜe w wersji przestarzałej, toteŜ Niemcy wyśmiewali ją. Skończyło się na tym, Ŝe wojskowy reformator, Spencer Wilkinson, przeforsował po zaciekłej walce przyjęcie przez wojska Albionu systemu „Kriegsspiel” stosowanego przez niemiecki sztab generalny. „Jedyną róŜnicą między Grą Wojenną a prawdziwą wojną — pisał Wilkinson — jest brak realnego niebezpieczeństwa, znuŜenia, odpowiedzialności i tarć wywołanych koniecznością utrzymania dyscypliny”. Czynniki te są istotnie bardzo waŜne w prawdziwej wojnie, lecz Wilkinson uwaŜał, iŜ moŜna przyjąć, Ŝe występują one w takim samym stopniu po obu stronach, a zatem się równowaŜą. „Problem polega więc na tym — pisał dalej — ilu Ŝołnierzy trzeba zabić lub zranić, aby pozostałych zmusić do odwrotu”. Zastosowane w kilku drobniejszych konfliktach Gry Wojenne wysunęły się na pierwszy plan podczas wojny rosyjsko-japońskiej w latach 1904 — 1905. Zwycięstwo Japończyków przypisywano temu, Ŝe grywali oni w „Kriegsspiel” unowocześniony (z rzutami kostką), podczas gdy Rosjanie poprzestali na jego wersji pierwotnej. ChociaŜ z Grami Wojennymi eksperymentowała większość krajów europejskich, prym wiedli w tej dziedzinie oczywiście Niemcy. Nie słabnące powodzenie systemu von Reisswitza w sztabach niemieckich podsycane było gorliwością samego Kaisera, który uwielbiał wygrywać na stole. ZbliŜająca się wojna światowa miała być największym i decydującym egzaminem praktycznym „Kriegsspielu”, nie tylko zresztą ze strony niemieckiej. I egzamin ten, czyli przeniesienie na front techniki działań wojennych opracowanej na stole gier, odbył się w wielkiej skali. Rezultatem była wielka klapa. Niemiecki plan inwazji na Belgię i Francję, tzw. plan Schlieffena, został oparty przez dowództwo armii Kaisera na „naukowych” wnioskach, wyniesionych z precyzyjnie przeprowadzonej Gry Wojennej. Ale juŜ na początku działań wszystko zaczęło szwankować. Kiedy w roku 1914 okazało się, Ŝe Wielka Brytania zamierza przystąpić do wojny, przeraŜony Kaiser
138
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
pragnął odwołać ofensywę. Było juŜ na to wszakŜe za późno, poniewaŜ zgodnie z rozegranym uprzednio w sztabie generalnym „Kriegsspielem” Schlieffen opracował rozkład jazdy kolejowych transportów wojskowych z taką precyzją, iŜ machiny mobilizacji raz puszczonej w ruch nie dało się zatrzymać. Poza tym niemieccy sztabowcy rzucający kostką popełnili kilka kardynalnych błędów. Ich wnioski z „Kriegsspielu” nie przewidywały wpływu ognia karabinów maszynowych i zasieków z drutu kolczastego na szybkość posuwania się niemieckich oddziałów ani teŜ zaciekłego oporu głęboko patriotycznych armii Belgii i Francji. Francuzów, którzy równieŜ posłuŜyli się w swych przewidywaniach Grą Wojenną, spotkało identyczne fiasko. Opracowane na stołach koncepcje operacyjne obu stron nie sprawdziły się na polach bitew. Zabawy z tabelami i kostkami w zaciszu gabinetów sztabowych zasugerowały przeciwnikom diametralnie róŜne koncepcje: Francuzi byli rzecznikami uderzenia czołowego w celu przełamania obrony przeciwnika, jednakŜe ich ofensywa w Lotaryngii i Ardenach, prowadzona w myśl XVII wariantu „Kriegsspielu”, zakończyła się krwawą poraŜką; z kolei Niemcy byli zwolennikami manewru oskrzydlającego, lecz taki manewr w wykonaniu armii gen. von Klucka, zamiast końcowego sukcesu, przyniósł im odwrót na linię Aisny. W roku 1918 niemieckie naczelne dowództwo jeszcze raz rozegrało precyzyjną „Kriegsspiel”. Chodziło o wiosenną ofensywę, która na stole przyniosła Niemcom zwycięstwo, wprawdzie nieznaczne, ale jednak. Przeniesienie wniosków z gry na front zachodni spowodowało śmierć ćwierć miliona ludzi, zanim Niemcy skapitulowały. Kompromitujące wyniki posługiwania się Grami Wojennymi podczas I wojny światowej nie spowodowały, jak tego moŜna było oczekiwać, naturalnej śmierci „Kriegsspielu”. Ani na moment nie osłabło przekonanie, Ŝe Gra Wojenna jest jednym z nielicznych dostępnych współczesnemu wojskowemu sposobów, które pozwalają sprowadzić konflikt zbrojny do skali ludzkiego umysłu i logicznie analizować (antycypując) jego przebieg. Bardzo szybko teŜ wychwycono wszystkie błędy popełnione nad stolikami i wykryto mankament podstawowy, którym było skoncentrowanie się wyłącznie na sytuacjach militarnych i zapomnienie o starej regule Clausewitza, Ŝe „wojna jest kontynuacją polityki przy uŜyciu innych środków”. Pierwszej próby wprowadzenia do Gry Wojennej czynników politycznych dokonał w roku 1929 młody podówczas niemiecki oficer sztabowy, późniejszy feldmarszałek, Erich von Manstein. Gra Mansteina była prototypem współczesnej gry polityczno-wojennej, tak ulubionej obecnie przez planistów politycznych w wielu krajach. Jakby na ironię Manstein otrzymał polecenie
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
139
rozegrania politycznych i militarnych następstw agresji... Polski na Niemcy! Z przebiegu tej gry wynikało, Ŝe powaŜnie zredukowane siły Reichswehry nie wytrzymają długo polskiego ataku, toteŜ Niemcy poświęciły wiele uwagi posunięciom dyplomatycznym i politycznym mającym w wypadku zaatakowania przez Polskę zapewnić im szybką i skuteczną interwencję Ligi Narodów. Rozgrywanie wojen na stole przeŜyło swój renesans w hitlerowskich Niemczech, ale najwięcej uwagi poświęcili eksperymentom Mansteina Japończycy. W tokijskim Instytucie Badań nad Wojną Totalną zespoły „reprezentujące” Wielką Brytanię, Francję, Stany Zjednoczone i państwa Osi rozgrywały skomplikowane, pomysłowe gry polityczno-wojenne. Kiedy doszło do sprawdzenia, Japończykom „wypaliło” tylko Pearl Harbour, cała reszta okazała się funta kłaków warta i zakończyła Hiroszimą. Największym sukcesem „Kriegsspielu” podczas II wojny światowej był triumf Niemców w Ardenach. W roku 1944 niemiecki sztab generalny odparł atak aliantów na Ardeny rozgrywając na szachownicy, godzina po godzinie, walkę toczącą się w rzeczywistości. Natomiast uznawany za wirtuoza Gry Wojennej Manstein poniósł kilka druzgocących klęsk, m. in. pod Kurskiem i w operacji korsuń-szewczenkowskiej. W latach powojennych zaciekle polemizowano na temat znaczenia „Kriegsspielu” w wojnie. Przeciwnicy gry wysunęli teorię, iŜ czynnikiem decydującym o efekcie działań militarnych jest stopień potencjału technicznego i przemysłowego państw biorących udział w konflikcie, zwłaszcza jeśli chodzi nie o wojnę błyskawiczną, lecz o wojnę na wyczerpanie. Z kolei wrogowie tej hipotezy przedłoŜyli argument, iŜ kolosalna przewaga w technice i potencjale industrialnym nie zapobiegła upadkowi cesarstwa rzymskiego i nie powstrzymała dekolonizacji. Słuszności tej teorii dowiodło niepowodzenie Stanów Zjednoczonych w Wietnamie. Najnowsze badania tłumaczą sukcesy partyzantki w krajach azjatyckich tym, Ŝe jej stratedzy stosują unowocześnione zasady japońskiej Gry Wojennej „Go”. Postępująca komputeryzacja licznych dziedzin wojskowości stworzyła obecnie podstawy do szerszego niŜ kiedykolwiek przedtem stosowania Gier Wojennych, czego nie omieszkali wykorzystać stratedzy na obu półkulach. Prym wiedzie Ameryka. Oficjalne źródła podają, iŜ Pentagon utrzymuje 60 instytutów i organizacji, których jedynym zadaniem jest gra w „Kriegsspiel”. Eksperci wywiadu starają się zapewnić dopływ informacji o gotowości bojowej i sile ognia przeciwnika, psychologowie i socjologowie snują przypuszczenia co do ewentualnego wpływu bombardowania strategicznego na morale zaatakowanych wojsk, psychiatrzy i dyplomaci próbują określić
140
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
przypuszczalne podstawy polityczne i moŜliwości nieprzyjacielskich dowódców, komputery zaś obliczają bezpośrednie i pośrednie skutki uŜycia broni jądrowej. Czasami budzi to zaniepokojenie opinii publicznej. Jak pisał „The Illustrated London News”: „Wielu krytyków niepokoi pytanie, do jakiego stopnia owe czysto hipotetyczne «moŜliwości wyboru decyzji» oferowane przez te znakomite zabawy rodem ze szkolnej ławy brane są pod uwagę jako podstawy polityki”. Nie chodzi juŜ tylko o to, Ŝe „Kriegsspiel” — jak wykazała historia — jest zabawą w ciuciubabkę, „niczym więcej jak zawodną zgadywanką” (Farman), lecz o moŜliwość manipulowania wynikami przez militarystów i wpływania w ten sposób na polityków. Jeszcze raz zacytuję Farmana: „Największym niebezpieczeństwem Gier Wojennych jest to, Ŝe wnioski z nich płynące mają uwierzytelniać niedorzeczne plany przywódców wojskowych, gotowych do ich przeprowadzania przy pomocy nieuczciwych zabiegów”. Klasycznym przykładem takich manipulacji, tragicznie zresztą zakończonych dla manipulatorów, był „Kriegsspiel” rozegrany w maju 1942 roku przez naczelnego dowódcę japońskiej floty wojennej, admirała Yamamoto. Rozegrał on na stole plan drugiego etapu swej ofensywy na Pacyfiku, z premedytacją „zapominając” o sile uderzeniowej amerykańskich lotniskowców, które uniknęły zagłady w Pearl Harbour. Kierujący grą kontradmirał Ugaki nie brał po prostu pod uwagę zaleceń arbitraŜu gry, jeśli tylko kolidowały one z załoŜeniami strategicznymi Yamamoto. Rząd japoński został w ten sposób oszukany. W miesiąc później amerykańskie bombowce nurkujące, które startowały z lotniskowców, zatopiły w bitwie pod Midway dwie trzecie stanu japońskich wielkich lotniskowców. PoraŜkę tę przypłaciła Japonia przegraniem wojny. Trudno prorokować, jak długo jeszcze Gra Wojenna będzie codzienną rzeczywistością w pracy wielkich sztabów. Jak na razie nic nie wskazuje na to, by groziła jej dekadencja — przykładowo, amerykańska Zjednoczona Agencja Gier Wojennych (podporządkowana bezpośrednio połączonemu Komitetowi Szefów Sztabów) kwitnie w najlepsze, uwaŜana za instrument nieodzowny. Nie ulega natomiast najmniejszej wątpliwości, iŜ ogromną przyszłość mają wywodzące się w prostej linii z gry von Reisswitza-juniora współczesne „gry zawodowe”, handlowe i przemysłowe, business games, oraz symulacje socjologiczne, które pozwalają przewidywać przyszłość danego regionu lub kraju w zaleŜności od takiej czy innej decyzji politycznej. „KULTURA” 6 listopada 1977
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
141
D’Artagnan, czyli Ŝywot supermuszkietera Mało kto z wielbicieli powieści Aleksandra Dumasa-ojca wie, Ŝe wszyscy (dosłownie) główni bohaterowie jego dzieł — Faria, Józef Balsamo vel hrabia Cagliostro, Chicot, d’Artagnan, Atos, Portos, Aramis i inni — mieli swoje autentyczne pierwowzory (...). W jednej ze swoich najpopularniejszych powieści, w trylogii muszkieterskiej („Trzej muszkieterowie”, „Wicehrabia de Bragelonne” i „W dwadzieścia lat później”), stworzył Dumas postać XVII-wiecznego supermana, a dokładniej, supermuszkietera o nazwisku d’Artagnan. Tak owo nazwisko, jak i wiele fragmentów Ŝyciorysu zaczerpnął po prostu z Ŝycia prawdziwego d’Artagnana. Przyjrzyjmy się tedy prawdziwemu d’Artagnanowi. 27 lutego 1608 roku, w Gaskonii, baron Bertrand de Batz, dziedzic zamku Castelmore (koło Lupiac) i majątku La Plagne, zawarł uroczyście związek małŜeński z panną Franciszką d’Artagnan ze staroŜytnej rodziny Montesąuiou. Wiano małŜeńskie stanowiły zamek i posiadłość d’Artagnan. Po ślubie państwo de Batz wzięli się z zapałem do płodzenia potomstwa i osiągnęli na tym polu znaczące wyniki, gdyŜ wzbogacili ludzkość o siedmioro (a według innych źródeł o ośmioro) gaskońskich panienek i zabijaków. Tych ostatnich była czwórka, a jednym z tej czwórki nasz bohater, urodzony w roku 1611 Karol de Batz Castelmore. Dobra de Batzów (trzeba było rzeczywiście gaskońskiego upodobania do przesady, by nazwać dobrami kilka łysych pagórków z gajami oliwnymi w dolinkach, przynoszącymi kiepskie dochody) w Ŝaden sposób nie mogły wyŜywić całej rodziny. Córki udało się wydać za mąŜ, ale trzeba było takŜe wyprawić w świat czwórkę chłopaków. Jeden z nich tedy oblekł sukienkę duchowną, a trzech pozostałych wyruszyło do ParyŜa i zostało muszkieterami. Karol uczynił to około roku 1639. Jego pyszne poŜegnanie w rodzinnym domu jest klasycznym przykładem fabularyzowania przez Dumasa wątków autentycznych. KsiąŜkowy ojciec mówi do syna wsadzając go na konia: „— Pamiętaj, Ŝe nie wolno ci znieść Ŝadnej obrazy, od nikogo z wyjątkiem króla i kardynała. Tylko przez odwagę młody szlachcic moŜe dojść do czegoś. Kto drŜy choćby przez sekundę, moŜe przepuścić okazję, którą właśnie w tej chwili podaje mu fortuna. Powinieneś być dzielnym z dwóch powodów: raz, Ŝe jesteś Gaskończykiem, po wtóre zaś, Ŝe jesteś moim synem. Nie lękaj się przygód, szukaj awantur. Kazałem cię uczyć fechtunku, masz Ŝelazne nogi i stalowe pięści, bij się o cokolwiek i jak najczęściej, bij się tym bardziej, Ŝe
142
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
pojedynki są zakazane i dlatego trzeba mieć podwójną odwagę, by się bić”. Pięknie brzmi to poŜegnanie, które nie mogło mieć miejsca z jednej tylko głupiej przyczyny (ta wszakŜe Dumasa nie obchodziła) — z tego mianowicie powodu, Ŝe Karol de Batz Castelmore wyruszył do ParyŜa juŜ po śmierci swego ojca. W nadsekwańskiej stolicy nasz bohater udał się na ulicę Tornon do przyjaciela rodziny, hrabiego de Troisville vel Treville, kapitana muszkieterów gwardii królewskiej i opiekuna wszystkich młodych Gaskończyków w tym mieście. Przywdzianie od razu muszkieterskiego stroju nie wchodziło w grę, gdyŜ była to formacja elitarna, do której przyjmowano tylko doświadczonych rębajłów, jednakŜe dzięki protekcji pana de Treville Karol nie wylądował najgorzej — dostał się jako kadet do pułku gwardii pieszej, do kompanii pana des Essarts, w której juŜ wówczas słuŜył inny bohater trylogii Dumasa, Portos. W owym czasie pułk gwardii pieszej stał na czele tzw. „królewskiego domu wojskowego”, tworząc rodzaj szkoły wojennej, gdzie młodzi ludzie z dobrych rodzin nabierali wiedzy militarnej. Dowodzona przez gen. de Gramont gwardia piesza stanowiła korpus wyborowy i przez to nie była zobowiązana do noszenia jednolitego munduru; kaŜda kompania, a było ich 32 (w kaŜdej po 300 ludzi) obierała sobie swój. Właśnie wówczas, w chwili przywdziewania munduru, chcąc się odróŜnić od dwóch braci, którzy teŜ słuŜyli w armii, nasz bohater przyjął nazwisko od posiadłości rodzinnej matki: d’Artagnan (od tej pory nazywał się więc: Charles de Montesquiou seigneur d’Artagnan), co jest zwyczajem hiszpańskim przeflancowanym do Francji przez Gaskonię. Z Hiszpanami i ich obyczajami miał zresztą duŜo do czynienia, gdyŜ w owym czasie sięgała apogeum zawziętości wojna francusko-hiszpańska. Sternik polityki francuskiej, mądry i potęŜny kardynał de Richelieu, od dawna przygotowywał swą interwencję w wojnie trzydziestoletniej Zdobycie hugonockiego miastà la Rochelle pozwoliło mu ostatecznie uregulować zagadnienia religijne, zapewnić spokój wewnątrz państwa i zwrócić wszystkie siły przeciw wrogom zewnętrznym. Niepowodzenia w pierwszej fazie ofensywy wywołały gniew kardynała i skłoniły go do reorganizacji armii. Mało karne oddziały niezaleŜne zastępowano regularnymi pułkami o stałej kadrze oficerskiej, z połoŜeniem szczególnego nacisku na podniesienie ducha i dyscypliny armijnej. W ten sposób monarchia francuska wykuwała wspaniałe narzędzie do dyktowania swych praw Europie — jednolitą armię narodową, która przetrwała długo i posłuŜyła za podstawę zwycięstwom Rewolucji Francuskiej i Napoleona Wielkiego. W tym nowym systemie otwierało się szerokie pole do awansów dla śmiałków pokroju d’Artagnana.
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
143
Wiosną 1640 roku armia, zreorganizowana, dowodzona przez trzech marszałków (La Meilleraye, Chatillon i Chaulnes) i mająca jako obserwatorów Ludwika XIII i kardynała Richelieu — rozpoczęła ofensywę zwycięską. Pierwszym celem operacji było opanowane przez Hiszpanów miasto Arras we Flandrii. Rozpoczęto oblęŜenie, jednakŜe trzej panowie marszałkowie nie za bardzo znajdowali wspólny język („Gdzie kucharek sześć...”), bez przerwy kłócili się i torpedowali wzajemnie swe koncepcje szturmowe. W końcu wybrano na rozjemcę kardynała, ten zaś udzielił wodzom surowej reprymendy: — Nie jestem wojskowym i dlatego nie mogę dać panom fachowej rady. Mogę natomiast przypomnieć panom jedno — to miasto ma być zdobyte, a jeśli nie będzie, odpowiedzialność spadnie na wasze głowy! Zabrzmiało to jak słowa o spadających głowach, toteŜ marszałkowie z miejsca odnaleźli platformę porozumienia i zarządzili solidarny atak. Szturm i zdobycie Arras stały się sławne w literaturze francuskiej za sprawą dwóch ludzi, którzy tam byli: d’Artagnana, którego spopularyzował Dumas, oraz innego kadeta gaskońskiego, Cyrano de Bergeraca, którego rozsławił Rostand. D’Artagnan, w przeciwieństwie do wielu swoich kolegów z gwardii, którzy nie mogli wkroczyć do zdobytego miasta, nie odniósł pod Arras Ŝadnej kontuzji i wziął udział w kilku następnych kampaniach, wszędzie odznaczając się męstwem i pomysłowością (to właśnie, a nie burdy i pojedynki, przynosiło mu rozgłos, co nie znaczy, Ŝe od pojedynków się uchylał). Po smutnych i mglistych krajobrazach Flandrii Gaskończycy ujrzeli poprzez przypominającą rodzinne strony zieleń gajów oliwnych błękitne Morze Śródziemne i wyparli Hiszpanów z ostatnich ich posiadłości na południu Francji (z prowincji Roussillon). Zajęcie samej prowincji poszło dość łatwo, natomiast jej stolicę, bronione zaciekle miasto Perpignan, trzeba było zdobywać długotrwałym oblęŜeniem w roku 1642. W końcu Perpignan poddało się wojskom francuskim, lecz było to juŜ ostatnie zwycięstwo wielkiego kardynała i jego monarchy — obaj zakończyli swoje pracowite Ŝywoty, Richelieu w 1642 roku, Ludwik XIII w rok później. Dla d’Artagnana był to bolesny cios. Ci dwaj ludzie przedstawiali w umyśle młodego gaskońskiego kadeta całą jego ojczyznę. Porwali go za sobą na drogę chwały, którą kroczyli (wrogość powieściowego d’Artagnana wobec kardynała przedstawionego jako szwarccharakter to wymysł Dumasa). I oto nagle zniknęli jak figurki w lalkowej pantomimie, zostawiając Francję bez mocnej ręki, wydaną na łup ambicji moŜnych wasali, a bronioną jedynie przez królową-wdowę i małe dziecko, które dopiero w przyszłości miało stać się królem (ale za to jakim królem!). W roku 1644 d’Artagnan i Portos wraz z pułkiem gwardii pieszej ponownie
144
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
wzięli udział w operacjach na froncie flandryjskim i tam spotkała ich nagroda za dotychczasowe trudy wojenne — zostali mianowani muszkieterami! Wiele lat później, na pytanie, jaki był najszczęśliwszy dzień w jego Ŝyciu, d’Artagnan odparł: — Dzień, w którym przywdziałem mundur muszkietera! Niezbyt długo się nim cieszył, gdyŜ nowy pierwszy minister, Włoch z pochodzenia, a z natury krętacz polityczny, który makiawelicznymi intrygami chciał utrzymać dzieło swego wielkiego poprzednika, mając jednak przede wszystkim na względzie dobro osobiste, kardynał Mazarini — skasował oddział muszkieterów (1646)! D’Artagnan formalnie powrócił do gwardii pieszej, lecz w praktyce stał się „gorylem”, przybocznym agentem, komandosem, prawą ręką Mazariniego. Kardynał, wiedząc, jak jest niepopularny w swej nowej ojczyźnie, szukał na gwałt ludzi, którym mógłby powierzyć bezpieczeństwo swojej osoby, i oko jego padło na człowieka, o którym słyszał, Ŝe jest bystry, przedsiębiorczy i Ŝe gotów jest samego diabła złapać za rogi, gdyby ten stanął mu na drodze. Od tej chwili nasz bohater przestał być Ŝołnierzem liniowym i zamienił się w posłańca Mazariniego, jego kastet, oko i ucho, człowieka do wszystkiego. Nie była to łatwa słuŜba, gdyŜ z kaŜdym rokiem Mazarini i jego kochanka, królowa Anna Austriaczka, stawali się coraz mniej szanowani. We Francji powstawała wymierzona przeciw nim silna opozycja zwana Frondą. Gdy w roku 1648 d’Artagnan przywoził do ParyŜa 22 chorągwie zdobyte przez armię wielkiego wodza francuskiego, Kondeusza, w bitwie pod Lens (Gaskończyk wziął w niej udział) — zastał w stolicy gwałtowne rozruchy. Przewalający się ulicami tłum wył: „Precz z Mazarinim!” Dumas kapitalnie zrelacjonował dialog powitalny między kardynałem a d’Artagnanem: „—MówŜe pan, co się dzieje?! — Co się dzieje, ekscelencjo? W kaŜdym razie nic dobrego. Na ulicy tłum kazał mi krzyczeć: Precz z Mazarinim! — I pan krzyczał? — Nie, ekscelencjo, nie byłem przy głosie. — CóŜ dalej? — Oto mój płaszcz i mój kapelusz. Kapelusz miał dwie dziury od kul, a płaszcz cztery. — Do diabła! — zaklął Mazarini — ja bym krzyczał”. Rozeźlona ruchawką Anna Austriaczka zdecydowała się w końcu aresztować parlamentariusza opozycji, Broussela, którego uwaŜała za przywódcę buntu. Dowództwo tej operacji powierzono d’Artagnanowi. Gaskończyk wykonał rozkaz, jednakŜe przestrzegł królową i ministra przed
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
145
furią tłumu, która się wzmoŜe na wieść o aresztowaniu popularnego polityka, i radził uwolnić Broussela. Królowa odpowiedziała : — Wolę się udusić własnymi rękami! Nie udusiła się jednak, lecz zmiękła — w dwa dni później mądrzejszy od niej kardynał doprowadził ją do uległości. Lecz sądząc, Ŝe uwolnienie Broussela stanie się oliwą wylaną na wzburzone morze, przeliczył się. Wściekłość tłumu była coraz większa i w nocy 5 lutego 1649 roku Anna Austriaczka wraz z dziećmi i kardynałem umknęła ze stolicy drogą na SaintGermain-en-Laye, chroniona przez d’Artagnana i szpady jego ludzi. Tymczasem Fronda parlamentarna i arystokratyczna przerodziła się w najprawdziwszą wojnę domową. Członkowie rodziny królewskiej i moŜni wasale korony, niegdyś trzymani w ryzach przez kardynała de Richelieu, podnieśli otwarty bunt i wezwali na pomoc nieprzyjaciół kraju. Wszystko to działo się „w imieniu” małoletniego króla, którego chciano wyrwać spod wpływu Mazariniego. Co prawda wiernym kardynałowi i królowej wojskom udało się wyrzucić prawie zupełnie nieprzyjaciół za granice, lecz na froncie wewnętrznym sytuacja niewiele się zmieniła. Przez cały rok 1650 d’Artagnan prawie nie schodził z konia, jeździł od jednej armii do drugiej, od oddziału do oddziału, zapewniając połączenia między wiernymi Mazariniemu jednostkami. PrzeŜył wówczas mnóstwo przygód w stylu ,,dumasowskim”, przygód nie mniej barwnych od wymyślonych przez pisarza, m. in. dotarł w przebraniu pustelnika, zapuściwszy uprzednio długą brodę (a moŜe przylepiwszy ją sobie), do samego ogniska buntu, miasta Bordeaux. JednakŜe ani intrygi Mazariniego, ani męstwo i przebiegłość d’Artagnana nie mogły zdusić rewolty. W roku 1651 Mazarini udał się na wygnanie do jednego z państewek niemieckich, zabierając ze sobą wiernego Gaskończyka, i powrócił po dwóch latach, gdy Fronda rozsypała się (głównie na skutek wewnętrznych niesnasek). Zmęczona kilkuletnim chaosem Francja zapomniała kardynałowi prawie wszystko, za co go nienawidzono, z restrykcjami podatkowymi włącznie — witano go z ulgą i radością. D’Artagnan miał osobny powód do radości — były nim galony porucznika gwardii królewskiej, które otrzymał z inicjatywy Mazariniego. Jak widać, kardynał umiał wynagradzać wierność, a geniusz tej umiejętności zasadzał się na fakcie, iŜ zawsze pilnie baczył, by nagrody nie pochodziły z jego własnej kieszeni. Połowa lat pięćdziesiątych XVII wieku to moment znaczący tak dla Francji, jak i dla całej Europy. Rozpoczynała się nowa epoka, którą zdominował potęŜny monarcha, ojciec klasycznego absolutyzmu, symbolizowanego przez przypisane mu (piórem Voltaire’a) słowa: „Państwo to ja!” i przez tytuł „KrólSłońce”. W tej epoce, w której król zdawał rachunek ze swych rządów
146
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
wyłącznie przed Bogiem, Francja urosła do rangi najpotęŜniejszego mocarstwa europejskiego. Jej siła opierała się na świetnie zorganizowanej gospodarce i na ostrzach szpad takich zawadiaków, jak d’Artagnan, z którego Dumas uczynił Bayarda doby absolutyzmu, następcę legendarnych rycerzy średniowiecza, i miał do tego prawo. To prawo dawały mu niewiarygodne wprost wyczyny Gaskończyka. D’Artagnan, ciągle jeszcze człowiek Mazariniego do sekretnych misji, stawił się takŜe na polu walki, gdy Hiszpania znowu roznieciła wojnę z Francją. Wziął m. in. Udział w dwumiesięcznych morderczych zapasach wokół obleganego przez Francuzów miasta Stenay. Mazarini napisał wówczas w jednym z listów do króla Ludwika XIV: „W ostatnich bitwach siedmiu oficerów gwardii pieszej odniosło rany, w tym panowie Hervilliers, d’Artagnan i Le Fay. śycie jednego czy dwóch wisi na włosku”. Gaskończyk wylizał się jednak z ran i zdąŜył wziąć jeszcze udział w słynnej bitwie pod Arras (1654), w której gwardia piesza dokonywała cudów waleczności pod osobistym dowództwem wielkiego marszałka de Turenne, naczelnego wodza armii francuskiej. Za zasługi na polu bitwy d’Artagnan awansował na kapitana i otrzymał wysoką godność StraŜnika Ptaszarni Królewskiej. O urząd ten starał się sam genialny Colbert (późniejszy uzdrowiciel gospodarki francuskiej), lecz Mazarini odpowiedział mu: „Obiecałem to panu d’Artagnan i dotrzymam słowa, lecz jeśli czymś innym mógłbym panu słuŜyć, chętnie to uczynię”. Reakcja Colberta jest znakomitym dowodem szacunku, jakim juŜ wówczas cieszył się d’Artagnan: „Co do urzędu, o który ośmieliłem się prosić, to cieszę się bardzo, Ŝe otrzyma go pan d’Artagnan”. Nieustająca wojna z Hiszpanią nie pozwoliła świeŜo upieczonemu kapitanowi zagrzać miejsca na dworze. W archiwach zachował się opis jego wyczynu z roku 1656 — wyczynu znowu w stylu „dumasowskim”. By zawiadomić oblęŜone miasto Ardres, Ŝe odsiecz juŜ nadchodzi, Gaskończyk prześliznął się przez szeregi nieprzyjaciół w przebraniu kupca i zadanie wykonał. W drodze powrotnej, gdy występował w przebraniu parobka, złapał go wrogi patrol. Dowódca armii oblęŜniczej, były naczelny wódz francuski, sławny Kondeusz, który z nienawiści do Mazariniego przeszedł na stronę Hiszpanów, natychmiast rozpoznał w obdartusie francuskiego oficera i rozkazał go stracić. D’Artagnanowi udało się wszakŜe zwiać przy pomocy pewnego Francuza naleŜącego do orszaku Kondeusza — nieomal spod szubienicy. Po kilkudniowej tułaczce dotarł w przebraniu Ŝebraka do obozu hrabiego de Roye. — Dziwię się panu — rzekł hrabia. — Mimo Ŝe staram się słuŜyć królowi gorliwie, nigdy nie naraŜałbym się w ten sposób na powieszenie!
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
147
— To zrozumiałe — odpowiedział d’Artagnan — gdyŜ jest pan bogaty i ma pan wpływy, podczas gdy biedny oficer chcąc dojść do czegoś w Ŝyciu musi nieraz ryzykować własną skórą. Zastanówmy się teraz: o czym moŜe marzyć taki „biedny oficer”, który zawsze chciał być muszkieterem i juŜ nim był, ale potem być przestał, albowiem — jak pamiętamy — Mazarini skasował oddział muszkieterów w roku 1646? Oczywiście o ponownym przywdzianiu szerokiego kapelusza z piórami i o zamianie uniformu gwardii pieszej na muszkieterski z krzyŜami. Marzenie to spełniło się w roku 1657, gdy Mazarini reaktywował formację muszkieterską (w trzy lata później kardynał oddał swą kompanię muszkieterów królowi i w ten sposób Ludwik XIV dysponował dwoma, liczącymi po 250 Ŝołnierzy kaŜda, kompaniami muszkieterskimi, które razem stanowiły gwardyjską „kawalerię domu królewskiego”). MoŜna nawet powiedzieć, iŜ marzenie d’Artagnana spełniło się w dwójnasób, poniewaŜ nominalna władza nad chorągwią muszkieterską spoczywała w rękach siostrzeńca Mazariniego, księcia de Nevers, lecz faktyczna w rękach naszego bohatera. Osiągnięcie celu zawodowego pozwoliło dowódcy muszkieterów pomyśleć o małŜeństwie. Odziany w swą muszkieterską pelerynę z krzyŜami na plecach i na piersiach i z cyframi królewskimi w naroŜach, przybraną jeszcze wstąŜkami i koronkami, siedząc na pięknym siwku osiodłanym czerwoną, aksamitną, złotem haftowaną kulbaką, w której brokatowych olstrach spoczywały bogato inkrustowane pistolety, d’Artagnan wyglądał bardzo marsowo i bardzo podobał się damom. Nigdy nie narzekał na brak szczęścia takŜe odwiezienie do Pignerol księcia de Lauzun. Gaskończyk miał juŜ tego dość i zbuntował się: — Wolę słuŜyć królowi jako prosty Ŝołnierz niŜ jako nadworny dozorca więzienny! W roku 1667 Ludwik XIV mianował d’Artagnana najwyŜszym dowódcą obu kompanii muszkieterskich, nie czekając nawet na dymisję księcia de Nevers. O tym, jak znakomicie wypełniał d’Artagnan swe obowiązki i jak był ceniony przez monarchę, świadczą listy królewskie z owego czasu: „Mam absolutne zaufanie do twej gorliwości w słuŜbie. Bądź pewien, Ŝe w twojej sprawie osobistej, jak i dla twych muszkieterów, uczynię wszystko, co w mojej mocy. Bywaj zdrów, kochany d’Artagnanie”. Lub: „Moje oczekiwania co do gorliwości w słuŜbie i wyglądu obydwu kompanii muszkieterów spełniły się całkowicie. To mnie utwierdza w zaufaniu, jakie do nich posiadam, i w wierze, iŜ w mojej słuŜbie nie cofną się przed Ŝadnym niebezpieczeństwem” (po udanym przeglądzie chorągwi). I wreszcie: „Panie d’Artagnan. Otrzymałem spis muszkieterów obydwu kompanii i z przyjemnością konstatuję, Ŝe nie brak w nich nikogo. Bądź zawsze równie staranny, utrzymuj je w gotowości i
148
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
musztruj jak najczęściej, tak by nowo wstępujący szybko osiągali sprawność weteranów”. Nienaganna słuŜba i łaska monarsza sprawiły, iŜ nasz Gaskończyk awansował szybko, tym bardziej Ŝe wciąŜ trwające wojny dawały okazje do awansów śmiałkom jego pokroju. Ostateczny laur przyniosło mu zdobycie w ciągu sześciu dni Lilie — w nagrodę został mianowany (1672) marszałkiem polnym {marechal de camp, ówczesny stopień odpowiadający późniejszemu generałowi brygady; nie naleŜy tego mylić z najwyŜszą godnością wojskową Francuzów, marszałkiem Francji) i gubernatorem tego miasta. Tę ostatnią funkcję pełnił przez rok ku zadowoleniu króla i mieszczan. W roku 1673 Francja walczyła z Holandią. W czerwcu 40-tysięczna armia francuska podeszła pod bronione przez 10 tys. ludzi miasto Maestricht nad Mozą. Kierujący oblęŜeniem sławny inŜynier-fortyfikator, markiz de Vauban, rozstawił wokół twierdzy działa i w nocy 24 czerwca cztery bataliony piechoty i osiem szwadronów jazdy królewskiej uderzyło na bramę Tongres pod dowództwem d’Artagnana. Francuzi zdobyli przedbramny fort ziemny w kształcie półksięŜyca (demi-lune) i w obawie przed wycieczką z twierdzy natychmiast zorganizowali jego obronę. Nad ranem widziano wyniosłą postać d’Artagnana, w kapeluszu ze złotymi galonami i z wysoką laską w dłoni, jak nerwowo strzepywał kurz wzniecany przez kule z jedwabnych wyłogów i złota swego munduru. Dookoła wszyscy, nawet oficerowie, pracowali gorączkowo nad umocnieniem pozycji. Wkrótce potem przyszła zmiana w postaci świeŜych oddziałów i chłopcy marszałka mogli odpocząć. Tymczasem obrońcy za pomocą chodnika minowego dostali się pod półksięŜyc i wysadzili go w powietrze, a następnie uderzyli na rumowisko. D’Artagnan poderwał swoich ludzi i pobiegł na odsiecz. Po morderczych zapasach kontratak odrzucił Holendrów i ruiny fortu znowu dostały się w ręce Francuzów. Ale jakim kosztem! Z 250 kontratakujących 130 zostało zmasakrowanych, w tym 80 poległo na miejscu, a 50 cięŜko rannych dogorywało. W czasie pogoni za umykającymi do miasta wrogami d’Artagnan zapędził się najdalej. Wystrzelona z twierdzy kula przeszyła mu gardło lub (według innych źródeł) pierś. I oto najdoskonalszy z muszkieterów, ulubieniec „KrólaSłońce”, boŜyszcze i Ŝywa legenda armii francuskiej, konał samotnie w polu znajdującym się pod tak gęstym ostrzałem, iŜ właściwie była to ściana ognia. Lecz uwielbiających go muszkieterów ogarnął nieprawdopodobny szał bojowy — bez rozkazu rzucili się w kierunku fortecy, mimo Ŝe pociski wroga dokonywały istnej rzezi w szeregach. Jak donosiła ówczesna gazeta, „Le Mercure de France”, ciało d’Artagnana odzyskano kosztem 40 zabitych, nie
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
149
licząc wielu rannych! Ludwik XIV, największy z królów ówczesnego świata, podobno płakał jak dziecko na wieść o śmierci d’Artagnana. Tak zginął dzielny Gaskończyk, którego Ŝycie było istną bajką i który stał się nieśmiertelny, gdyŜ urósł do rangi symbolu, jak Wilhelm Tell, Robin Hood, Bayard, Ryszard Lwie Serce i Davy Crockett. Tę nieśmiertelność zapewnił mu Aleksander Dumas-ojciec, który pisząc trylogię muszkieterską oparł się na rzekomych pamiętnikach d’Artagnana (w istocie napisał je Gatien de Courtilz de Sandras). Tytuł pierwszego tomu trylogii („Trzej muszkieterowie”) jest o tyle mylący, Ŝe — jak wiemy — owych wspaniałych kumpli od szpady, bitki i wypitki było czterech. D’Artagnan był tym czwartym, natomiast trójkę tytułową stanowili Atos, Portos i Aramis. Oni równieŜ byli postaciami historycznymi. Dumasowski Atos hrabia de la Fere nazywał się w rzeczywistości Armand de Sillegue (vel Sellegue) d’Athos d’Autevielle i był kuzynem hrabiego de Treville, dowódcy muszkieterów królewskich za Ludwika XIII. W chwili przybycia d’Artagnana do ParyŜa był juŜ muszkieterem i prawdopodobnie nie stykał się z Gaskończykiem, gdyŜ d’Artagnan przywdział strój muszkieterski w kilka lat po śmierci Atosa, który — jak o tym mówią księgi parafialne przy sławnym paryskim kościele św. Sulpicjusza — „zmarł w ParyŜu 21 grudnia 1643 roku”. Zmarł zresztą w sposób typowo muszkieterski — zginął w pojedynku. Jego awantury ksiąŜkowe i ojcostwo wicehrabiego de Bragelonne są wymysłem Dumasa. O historycznym pierwowzorze Portosa wiemy trochę więcej. Za króla Henryka IV Ŝył we Francji lsaac de Portau syn Abrahama, urzędnik państwowy, który poślubił bogatą dziedziczkę, Annę d’Arras. MałŜeństwo to spłodziło trójkę dzieci, z których najmłodsze otrzymało imię po ojcu. Był to właśnie nasz lsaac Portau vel Portos (u Dumasa Portos du Vallon de Bracieux de Pierrefonds). Urodzony w roku 1617, słuŜbę wojskową rozpoczął identycznie jak d’Artagnan w naleŜącej do królewskiej gwardii pieszej kompanii pana des Essarts i razem z Gaskończykiem awansował do muszkieterów, niewątpliwie więc byli codziennymi towarzyszami. Przypuszcza się, Ŝe podobnie jak Atos zginął bardzo młodo. I wreszcie Aramis, moim zdaniem, najciekawsza postać muszkieterskiej trylogii (bardziej niŜ szpadą fechtował umysłem), u Dumasa kolejno muszkieter, biskup Vannes i generał zakonu jezuitów. W rzeczywistości nazywał się Henryk d’Aramitz i był synem oficera muszkieterów, siostrzeńcem hrabiego de Treville. Pochodził z południa, z Bearn lub z Gaskonii, być moŜe więc był ziomkiem d’Artagnana. Jako prosty Ŝołnierz kompanii wuja przez 15 lat słuŜył królowi, po czym wrócił w rodzinne strony i w roku 1650 oŜenił się z
150
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
Janiną de Bearn-Bonnasse. śycie zakończył we własnym zamku Espalungue (w Bearn). Pozostawił po sobie czworo dzieci. Nazwisko d’Aramitz (Aramits) jest znane w regionie Oloron i pochodzi od nazwy klasztoru w dolinie Baretous, stąd zapewne u Dumasa pomysł zrobienia Aramisa księdzemŜołnierzem. Dumas to był facet od pomysłów, przy których Ŝycie jest szare jak ołowiana rura. „KULISY” 12 lutego i 19 lutego 1978
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
151
Człowiek z nosem jak szyld 6 marca 1619 roku, w paryskim domu przy ulicy Deus–Portes, pani Nadzieja de Cyrano z Bellangerów urodziła dziecię płci męskiej, które — zanim otrzymało od historii wielką sławę z powodu biegłości szpady i pióra — od rodziców otrzymało imię Savinien, od natury zaś nos takiego kalibru, Ŝe wzbudzał on podejrzenie, iŜ Mme de Cyrano zdradzała męŜa z nosoroŜcem. Ten gigantyczny orli nos, o którym mówiono, Ŝe jest jak szyld, zdeterminował wiele fragmentów Ŝycia Saviniena de Cyrano, był jego godłem, symbolem i wiecznym wyzwaniem dla dowcipnisiów, czyli pechowców, bo wyśmiać nochal Saviniena w jego obecności znaczyło w najlepszym razie zostać kaleką. Dzieciństwo spędził Savinien w rodzinnym zamku Mauvieres pod ParyŜem. Gdy w 1626 ukończył 7 lat, ojciec, Abel de Cyrano (zostawmy im to de, chociaŜ rodzina Cyranów była mieszczańska, ale za to czepiała się szlachectwa z godnym szacunku uporem), zawiózł go na pensję do wiejskiego proboszczanauczyciela. Nauka obejmowała przede wszystkim śpiewanie w chórze, katechizm i łacinę. Pierwszych dwóch rzeczy Savinien i jego nos nie cierpieli, tak jak nie cierpieli niezbyt lotnego umysłowo belfra, tote zrobili się gwałtownie antyreligijni i na długo przed tym, zanim właścicielowi nosa wyrosły pod nim wąsy, popadli obaj w heretycki libertynizm, który się w nich potem rozwinął do rozmiarów astronomicznych. Lubił natomiast Savinien czytać i czynił to zawsze podczas odwiedzin rodzinnego domu, z którego zresztą „wypoŜyczał” liczne tomy odjeŜdŜając do probostwa. Biblioteka Cyranów była zasobna, nie brakowało w niej Owidiusza, Ariosta, Bodina, Rabelais’go, Arystotelesa, Boccaccia, Horacego, Plutarcha („śywoty...”) i Cezara („Komentarze”). Wolne chwile spędzał biegając po łąkach i lasach z przyjacielem, innym uczniem proboszcza, Henrykiem Le Bretem. Po pięciu latach edukacyjnej pańszczyzny zdrowy i wysportowany, a zarazem oczytany przyzwoicie i nieprzyzwoicie rezonujący młodzian, o którym juŜ na pierwszy rzut oka moŜna było powiedzieć, Ŝe jest niebezpiecznym cholerykiem i zarazem bestią tak ciekawą, iŜ do piekła poszłaby po odpowiedź, opuścił znienawidzonego (i później często wydrwiwanego piórem) księŜula — przeniósł się do ParyŜa w celu kontynuowania nauk na wyŜszym poziomie. Prze wyjazdem przysięgli sobie z Henrykiem w księŜowskim ogrodzie przyjaźń do grobowej deski. Przysięgli na boga ogrodów, syna Bachusa i Wenery (ta para kochanków nie odczepiła się juŜ od Saviniena), gdyŜ tak sobie Ŝyczył młody
152
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
Cyrano. Stateczny i religijny Le Bret wolał co prawda przysięgać na N.M.Pannę, ale nie pisnął słowa w obawie przed wybuchem gniewu przyjaciela. Jest faktem, Ŝe ich przyjaźń — duchowe braterstwo dwóch natur ekstremalnie róŜnych, ognia i wody — przetrwała wszystkie próby i stała się jedną z najpiękniejszych przyjaźni w dziejach nowoŜytnej Europy. W ParyŜu ojciec zainstalował Saviniena jako bursistę w znakomitym kolegium Presles-Beauvais, przykazując synowi, by zachowywał się przyzwoicie i nie dawał powodów do skarg (proboszcz skarŜył się na chłopca nagminnie). Atoli zachowywać się przyzwoicie było młodemu Cyranowi o tyle trudno, Ŝe juŜ podczas pierwszego posiłku przy wspólnym stole koledzy zaczęli drwić z jego nosa. — Chyba odziedziczyłeś ten kinol po Antydamasie! — krzyknął jeden. — Wiesz skąd to wiemy? — spytał drugi. — Bo twój nos przybył tu kwadrans przed tobą i powiedział nam! — Wygląda na to, Ŝe kilku opasłych łaciarzy kamaszów mogłoby pracować pod tym nochalem w czas deszczu i Ŝaden by nie zmókł! — zakpił trzeci. KaŜdy z tych „bon motów” wywoływał salwy śmiechu, na co początkowo Savinien nie reagował, by nie zadebiutować w zły sposób. Ale jego cierpliwość była krótsza od jego nosa, toteŜ po chwili najbliŜej stojący Ŝak dostał pięścią w wyszczerzone zęby i fiknął kozła, co nauczyło całe bractwo szacunku dla posiadacza czułego organu na twarzy i twardych kułaków na krańcach rąk. Ciągłe umartwienia, modlitwy, śpiewy i kary sprawiły, Ŝe Savinien znienawidził takŜe kolegium, a najbardziej szefa dostojnej uczelni Jana Grangiera (dał temu później wyraz w komedii „Pedant oszukany”). Nienawiść ta nie była w pełni zasłuŜona, gdyŜ Grangier uczynił z Presles-Beauvais pierwsze kolegium ParyŜa — poziom nauczania był tam niezaprzeczalnie wysoki, czego jednak rozbrykana młodzieŜ nie doceniała. Poza okazjonalnym układaniem wraz z kolegami złośliwych dowcipów na Grangiera, Savinien trzymał się osobno. Był urodzonym samotnikiem, najchętniej zatapiał się w zakazanych, libertyńskich lekturach, wśród których królowała „Historia prawdziwa” Teofila de Viau. OŜywiło go trochę przybycie do kolegium Henryka Le Breta, który jednak tak się przeraził jego bezboŜnictwem, iŜ z miejsca począł Ŝarliwie się modlić za zbawienie zatrutej duszy Cyrana. W sekrecie przed Henrykiem wymykał się Cyrano z uczelni do pobliskiego domu nie nazbyt prywatnego przy ulicy Świętego Jana z Beauvais, gdzie pił tęgo i gdzie któregoś wieczoru jedna z leciwych pensjonariuszek pozbawiła go cnoty cielesnej. Doświadczenie to napełniło go obrzydzeniem, wrócił do kolegium biegnąc i długo pluł ze wstrętem, ku zdziwieniu niczego nie rozumiejącego przyjaciela. Później Cyrano sam się dziwił tej swojej
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
153
reakcji, gdyŜ nader zasmakował w uciechach łoŜa. Gdy w roku 1636 Abel de Cyrano sprzedał zamek Mauvieres i przeniósł się na przedmieście ParyŜa, Savinien poŜegnał kolegium i zamieszkał z rodziną. Wtedy teŜ, przypomniawszy sobie, Ŝe Mauvieres było w wiekach XV i XVI posiadłością gaskońskiej rodziny Bergerac, sam uszlachcił sobie nazwisko i od tej pory zwał się Cyrano de Bergerac. Było mu to potrzebne do wejścia w wielki świat, od którego na wpół wiejskie przedmieście Saint-Jacques leŜało zbyt daleko jak na jego gust. Przeniósł się do centrum stolicy. Ojciec wyznaczył mu pensję na opłacenie skromnego mieszkania i podarował „Idealnego dworzanina” Castiglione’a (ówczesny podręcznik savoir-vivre’u), chociaŜ Cyrano nadawał się na dworskiego sługę mniej więcej w tym samym stopniu, co bengalski tygrys. W paryski monde wprowadziła młodzieńca jego o 9 lat starsza kuzynka Magdalena Neuvillette, paryska królowa strojów, jeŜdŜąca w najwykwintniejszych karetach i urządzająca najświetniejsze bale. W czasie gdy Henryk Le Bret sumiennie studiował prawo, Cyrano de Bergerac przemieniał się w galanta korzystającego swobodnie z uwielbienia, jakim obdarzały go damy, i spędzającego wiele czasu w gospodach, przy winie, wraz z artystami i ówczesną cyganerią. W tym właśnie towarzystwie usłyszał od poety Henaulta o kalabryjskim mnichu Campanelli, który metafizyce Arystotelesa i ciemnocie średniowiecza przeciwstawił racjonalizm i wiedzę buntowniczą, bo wynikającą z doświadczenia. Zawarty w „Mieście Słońca” Campanelli obraz quasikomunistycznego społeczeństwa, które nad dogmaty świeckie i kościelne przedkłada prawa natury, zachwycił go w tym samym stopniu, w jakim przeraził Le Breta. „Miasto Słońca” stało się później jedną z głównych inspiracji dla najwaŜniejszego dzieła Bergeraca („Tamten świat”), nie mówiąc juŜ o tym, Ŝe wydatnie spotęgowało jego libertynizm. Ówczesny ParyŜ był miastem pojedynków. Szlachta pojedynkowała się nieustannie o wszystko i kaŜdy powód — „złe” spojrzenie, „krzywy” uśmiech etc. — był dobry do zwady. Cyrano, który i w tej materii pragnął osiągnąć doskonałość, był w sytuacji uprzywilejowanej — miał swój stale naraŜający na drwiny nos, wielki jak katedra Notre-Dame. Biorąc sobie za wzór kawalera d’Andrieux, który, nim skończył trzydziestkę, zabił 72 ludzi, Savinien począł eksperymentować ze szpadą w dłoni. Najpierw wielokrotnie sekundował innym i nabierał doświadczenia, po czym sam przystąpił do walk. Szło mu doskonale, równie dobrze jak w piciu i łajdaczeniu się, czym ojciec — gdy się o wszystkim dowiedział — nie był zachwycony. Za karę zmniejszył mu pensję i postanowił od tej pory inwestować w rokującego większe nadzieje starszego brata Cyrana, Denisa.
154
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
Załamany tym Bergerac poszedł się wyŜalić przyjacielowi i dowiedział się, Ŝe patriota Henryk wstępuje do wojska. Był rok 1639 i trwała zacięta wojna z Hiszpanią. Zaciągnęli się obaj do składającej się z Gaskończyków (Cyrano uwaŜał się za Gaskończyka pełnej krwi) kompanii gwardii pana de Casteljaloux i pociągnęli na front przez Ŝyzne ziemie Szampanii. Na postojach kadet Cyrano de Bergerac uwodził głodne wojaków prowincjuszki i pojedynkował się przynajmniej raz dziennie z głupkami, którzy mieli coś przeciwko jego nosowi, a nie mieli pojęcia o jego wirtuozerii w szermierce. Wtedy właśnie zyskał przydomek: „demon brawury”. Potem, gdy juŜ leŜał w grobie, mówiono, Ŝe „zaliczył” w swym Ŝyciu tysiąc pojedynków, w czym moŜe jest trochę przesady, ale co mówi samo za siebie. Na większym placu boju miał mniej szczęścia — juŜ podczas pierwszego starcia z nieprzyjacielem przeszyła go kula muszkietowa. Zimą 1639/40 kurował się Cyrano na leŜach w Szampanii. Kiedy tylko wydobrzał, rzucił się w wir pojedynków przetykanych hazardem przy stoliku gry. Spłukany do nitki, oddawał się pisaniu sonetów i elegii, wykazując talent pisarski nie gorszy od szermierczego. Było na to sporo czasu pod obleganym przez Francuzów miastem Arras, gdyŜ oblęŜenie szło ślamazarnie z winy francuskich marszałków. Dopiero gdy marszałkowie zostali postraszeni przez kardynała Richelieu, wojska francuskie, w tym nowa jednostka Cyrana (regiment Contiego), ruszyły do powaŜnego natarcia. Kadet de Bergerac od razu dostał cios szablą w szyję, stracił przytomność i ocknął się wieczorem wśród rannych. O zwycięstwie dowiedział się z broszury rządowej na temat zdobycia Arras w sierpniu 1640 roku. W roku 1641 nasz bohater był znowu w ParyŜu, bez munduru, ale z chwałą dzielnego weterana. Pił, bawił się, pojedynkował nieustannie, pracował krótko jako korepetytor w kolegium Lisieux, pisał i chadzał do domu Franciszka Luilliera, by w gronie uczonych męŜów słuchać wywodów libertyńskiego filozofa Gassendiego, którego antyarystotelizm w pełni podzielał. Tam teŜ zetknął się podczas jakiejś dyskusji z Molierem. W rok później siostra Cyrana, Katarzyna, wstąpiła do klasztoru, co tylko pogłębiło jego niechęć do Kościoła. Z rodziną utrzymywał rzadkie kontakty. W owym roku 1642 zaskoczył swych przyjaciół dwiema oryginalnymi decyzjami. W październiku opłacił z góry za dwa lata lekcje tańca u tancmistrza Duprona i lekcje szermierki u fechmistrza Moussarda, mimo Ŝe świetnie tańczył i miał opinię największego zawadiaki w ParyŜu! Nigdy nie dowiedziano się, dlaczego to zrobił, moŜe z nudów, dziwacy miewają dziwne pomysły. Pewnego dnia wpadł do apartamentu Bergeraca jego dobry znajomy, kawaler de Lignieres, trzęsąc się ze strachu, gdyŜ zbiry hrabiego de Guiche,
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
155
obraŜonego epigramem Lignieresa, urządziły na autora złośliwostki zasadzkę przy bramie Nesle. Libertyn uspokoił biedaka, odczekał do zmroku, po czym wziął szpadę, dwa pistolety i stanął na czele nietypowej „procesji”: maszerował pierwszy, za nim Lignieres oświetlający drogę podniesioną do góry latarnią, dalej dwaj „ubezpieczający” (kumple Cyrana z regimentu Contiego, de Bourgogne i de Cuigy), a na końcu „kibice”, którzy jednak w pobliŜu bramy zatrzymali się „na wszelki wypadek”. Cyrano przeszedł bramę sam, zostawiając za sobą dwóch zabitych i siedmiu cięŜko rannych, reszta zbirów uciekła. Wiktoria ta wzbudziła nad Sekwaną powszechny zachwyt. Wielki marszałek Gassion ofiarował człowiekowi z wielkim nosem i jeszcze większym sercem swoją protekcję, z której jednak heros nie skorzystał, poniewaŜ nie lubił się uzaleŜniać — pragnął pozostać wolnym. Równie głośną stała się afera, jaką wywołał wypowiadając wojnę pupilowi publiczności, sławnemu aktorowi Zachariaszowi Jacobowi, występującemu pod imieniem Montfleury. Być moŜe, nie podobało mu się, Ŝe Montfleury chciał zostać równieŜ poetą, w kaŜdym razie napisał doń obelŜywy list, z którego fragment cytuję: „Jeśli uderzenie kijem moŜna przesłać pisemnie, to odczujesz mój list na swoim grzbiecie, ty nędzny grubasie!” (notabene w podobnym stylu zwracał się Cyrano do wielu sław tamtej epoki, do twórców, których nie cierpiał, do myślicieli, którymi gardził, do lekarzy, tchórzów, pedantów itp.). List kończył się elegancko: „Proszę przyjąć zapewnienie, iŜ nie przestanę bronić cię przed zaliczeniem twojej osoby do istot autentycznie Ŝywych”. Jakby tego nie było dość, Cyrano poszedł do teatru w Hotel de Bourgogne, gdzie występował Montfleury, i krzyknął doń w czasie przedstawienia: — Gruby patałachu, czyŜ nie zabroniłem ci występować przez miesiąc?! Ledwo uszedł publice rozwścieczonej zerwaniem przedstawienia, lecz chociaŜ dalej bano się ostrza jego szpady i ostrza jego satyry, karta juŜ odwróciła się. Pierwszą klęskę zanotował przy Pont-Neuf, gdzie obserwował występy teatru marionetek, którego gwiazdą była małpka Fagotin. Ni stąd, ni zowąd gawiedź poczęła zeń drwić: — Hej, panie! Czy codziennie nosisz taki kinol? Cofnij go pan o piędź, bo zasłania scenę! Cyrano wpadł w szał, rzucił się na zuchwalców i rozegnał ich, a gdy zdenerwowana małpka chwyciła swą drewnianą szabelkę, półślepy z gniewu, nie wiedząc, co robi, pchnął ją szpadą. „Walka pana Bergeraca z małpą” rozbawiła cały ParyŜ. Ośmieszony, zawstydzony, zagroŜony procesem, który wytoczył mu dyrektor teatru marionetek, Cyrano zamknął się w domu, po czym chyłkiem opuścił stolicę (1643). Późniejsze sugestie, iŜ podróŜował
156
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
wówczas po Italii, Anglii i Polsce, najprawdopodobniej nie odpowiadają prawdzie. Wrócił do ParyŜa w roku 1645, by natychmiast znowu wpaść jak śliwka w kompot. Zakochał się! Ten człowiek, obcujący dotychczas tylko z tzw. „poziomymi damami” i kolekcjonujący jednonocne romanse, stracił głowę dla młodziutkiej, rudowłosej wdówki po oficerze. Najpierw udawała skromnisię, a gdy po długim czasie pozwoliła się uwielbiać takŜe cieleśnie, błyskawicznie doprowadziła amanta do bankructwa finansowego. Oprzytomnieć i zerwać z nią zdołał, ale nie zdołał juŜ nigdy wyleczyć się ze wstydliwej choroby, którą go obdarzyła. Nie pomogła tu nawet trzymiesięczna kuracja bizmutowa u chirurga i zarazem golarza (!) Pigou. Dolegliwość ta będzie od tej pory konsekwentnie wyniszczała siły Cyrana. Utopił smutek w winie i twórczości. W roku 1646 ogłosił „Pedanta oszukanego” i zaczął pisać jedno z waŜniejszych swych dzieł, „Państwa i Cesarstwa KsięŜyca”. Sporo przepijał z przyjaciółmi, Chapellem, Hermitem, Lignieresem, Henaultem, Le Vayerem, d’Assoucym i kolegami z wojska, chociaŜ głównym, zawsze wspierającym Cyrana przyjacielem pozostał Henryk Le Bret (juŜ adwokat), który miał tylko tę wadę, Ŝe nie schlewał się i był wzorem wszystkich cnót. Martwiła teŜ Bergeraca sytuacja w domu rodzinnym. Ojciec był cięŜko chory, a wokół niego krąŜyła jak sęp słuŜąca-kochanka ElŜbieta Descourtieux, licząca na spadek. Udało się jednak Cyranowi, wraz z bratem Ablem, doprowadzić do tego, Ŝe ojciec, nim wyzionął ducha w roku 1648, zapisał „babsztylowi” w testamencie zaledwie 300 liwrów. UniezaleŜniony finansowo dzięki spadkowi, Cyrano związał się w roku śmierci ojca z Frondą wymierzoną w kardynała Mazariniego, lecz w dwa lata później zmienił front i wzorem innych ateuszy stanął po stronie dworu, czego dowodem był jego pamflet wymierzony w antymazarinistę Scarrona. Zaczął jednak takŜe zraŜać sobie przyjaciół (króla burleski, d’Assoucy’ego, nazwał z błahego powodu „czyrakiem na d.... Natury” i „wstrętnym brudasem”), przez co zostawał coraz bardziej osamotniony, z armią nieprzyjaciół na karku. Praktycznie kaŜde dzieło Cyrana werbowało mu nowych wrogów. Gdy wystawiono jego pełną akcentów libertyńskich „Śmierć Agrypiny”, jezuici wydali na niego wyrok i kiedy wracał do pałacu księcia d’Arpajon (mieszkał tam od roku 1652) spadła mu z dachu na głowę „karząca ręka losu” w postaci drewnianej belki, o mało nie zabijając. KsiąŜę wymówił „heretykowi” gościnę, nie zwaŜając na jego cięŜki stan. Osamotnionym zaopiekował się (jak zawsze) Le Bret, przenosząc rannego przyjaciela do swego znajomego, Tanneguya Renaulta des Bois-Clairs.
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
157
Reszta była powolnym konaniem. Imponujący niegdyś libertyn, zŜarty „prezentem” od rudej piękności, z rozbitą głową, malał w oczach. Całymi dniami leŜał milcząc, nie odpowiadał na pytania, zapadał w letarg. Czując zbliŜającą się śmierć, poprosił Tanneguya o sprowadzenie kuzyna Piotra, którego szanował. Ten przybył natychmiast do ParyŜa i 23 lipca 1655 roku zabrał właściciela największego nosa na świecie do Sannois. Tam, w 5 dni później (28 lipca 1655), zmarł Savinien Cyrano de Bergerac, wielki „heretyk”, obrońca heliocentryzmu, racjonalizmu i wolności ludzkiej, autor zuchwałych satyr o przepysznych hiperbolach i pointach, słowem, dzielny człowiek i znakomity pisarz, z którego pomysłów czerpali Voltaire, Fontenelle, Swift i Moliere (ten ostatni splagiatował dwie sceny z „Pedanta oszukanego”!), nie licząc pomniejszych. Zmarł, pojednawszy się uprzednio z Bogiem. Opłakujący przyjaciela Henryk Le Bret wydał w roku 1657 „Tamten świat”, podstawowe dzieło Bergeraca, które w pełnej wersji zawiera „Państwa i Cesarstwa KsięŜyca” oraz „Państwa i Cesarstwa Słońca”. W tekście tej fantastyczno-utopijnej powieści historycy doszukali się wizji olbrzymiej liczby późniejszych wynalazków i odkryć naukowych, od spadochronu i rakiet począwszy, a na radioaktywności i promieniach Roentgena skończywszy. „RAZEM” 11 marca 1979
158
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
Angielskie plucie do talerza z historią Historiograficznie Anglicy byli szczęśliwi do czasu II wojny światowej . Mieli swoje najpotęŜniejsze imperium na świecie i swoich najwspanialszych bohaterów narodowych, z którymi wszyscy inni bohaterowie narodowi na Ziemi nie mogli się równać, rzecz prosta (...) Tę narodową wyŜszość Anglików dokumentowały prace historyków brytyjskich: setki monografii o czołowej roli Wielkiej Brytanii w dziejach rozwoju cywilizacji ludzkiej i tysiące panegirycznych biografii Nelsonów, Wellingtonów, Cromwellów, Pittów, Henryków VIII, Cooków, Drake’ów, Hawkinsów, Robin Hoodów et consortes, gdyŜ „prawdy” historyczne najłatwiej zaszczepiać poprzez Ŝyciorysy ludzi tworzących historię. Po 11 wojnie coś zaczęło się psuć. Najpierw popsuło się imperium i rozsypało. Wówczas okazało się, Ŝe z imperiami postępuje się jak z ludźmi: chwali się i brązowi silnych, osłabłych zaś poniewiera się i odbrązawia. Zjawiło się nowe pokolenie historyków, agresywnych i nie uznających świętości, postępujących z przeszłością narodową i z panteonem jej bohaterów w sposób całkowicie odmienny od poprzedników, czyli od dziejopisówdŜentelmenów. Ci nowi okazali się zupełnie nieczuli na potrzeby Anglii i z całą nieuprzejmością, na jaką było ich stać, plują rodakom do talerza z historią, zwłaszcza zaś na głowy ukochanych bohaterów i władców. Nie oszczędzają nawet płci pięknej (m. in. wywleczono na światło, iŜ zacna królowa Wiktoria utrzymywała tzw. „zaŜyłe stosunki” ze swym czarnoskórym lokajem) i jeszcze więcej: nie darowują nawet bohaterom na wpół mitycznym, legendarnym brytyjskim herosom, takim jak król Artur i Robin Hood. Od nich teŜ zaczniemy. Wśród średniowiecznych pieśni i poematów rycerskich, które roznosili trubadurzy, rybałci i minstrele, jedną z najsławniejszych jest opowieść o królu Arturze i Rycerzach Okrągłego Stołu. Celtycki władca Artur walczył w VI wieku przeciw Sasom i Rzymianom, broniąc wiary i wolności ludu, w czym pomagali mu znakomici rycerze (Lancelot, Perceval, lvain, Gavain, Kai, Erek i inni), którzy zasiadali z nim na dworze wokół okrągłego stołu, skąd wzięła się tradycja kultywowania w całej Europie „dworów Artusowych” (do dzisiaj istnieje taki gmach w Gdańsku). Ranny w bitwie przeciwko swemu siostrzeńcowi, Mordredowi, miał się Artur schronić na wyspę Avalon i tam zemrzeć w roku 542., bądź — według róŜnych wersji podaniowych — zamienić w gwiazdozbiór zwany Wozem Artura (Wielka Niedźwiedzica, czyli
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
159
Wielki Wóz) lub w kruka. Według tych podań kiedyś powróci, by uwolnić swych współziomków od jarzma ciemięzców. Czyny dzielnego Artura i jego rycerzy opiewali bardowie i kronikarze (np. Nennius w roku 800) juŜ w pierwszym tysiącleciu naszej ery. Potem rozsypał się cały worek z eposami o pierwszym brytyjskim bohaterze, który wraz ze swoją kompanią stanowił wzór szlachetności i wszystkich innych cnót. Podsumowując to historyk literatury, Edward Grabowski, w haśle dla najlepszej z polskich encyklopedii („Wielka encyklopedia powszechna ilustrowana” wydawnictwa S. Sikorskiego) prezentował Artura jako „monarchę przejętego na wskroś zasadami kodeksu rycerskiego”, zaś jego dwór jako „przybytek uobyczajenia, wszelkich powabów i rozrywek społeczeństwa rycerskiego”. Teza ta kwitła jeszcze w okresie międzywojennym; czerpiąc ze źródeł angielskich, wszystkie encyklopedie świata głosiły chwałę Okrągłego Stołu (w polskiej „Gutenberga” czytamy, Ŝe rycerze Artura byli „łagodni i szlachetni” i Ŝe stając się „obrońcami uciśnionych, zwalczali gnębicieli lub okrutników”). Dopiero współcześni uczeni zaczęli podawać w wątpliwość niektóre podstawowe elementy przekazu i dowodzić, Ŝe wszystko to jest fałszem, bo na dworze Artura działy się rzeczy iście dantejskie: królowały zbrodnia, skrytobójstwo, zdrada i najdziksza rozpusta, w której celowała zwłaszcza małŜonka monarchy, Ginewra. Dalej jednak tysiące turystów ciągnęły do grobu króla Artura (w angielskim miasteczku Glastonbury), by oddać mu hołd. Gwoździem do trumny tej blaskomiotnej legendy stało się w roku 1976 ogłoszenie ustaleń kilku historyków, na czele z „mordercą mitów”, Robertem Dunningiem. Dunning, który, zanim zajął się królem Arturem, miał juŜ na swoim koncie kilka innych „morderstw” (m. in. obalił teorię, jakoby biblijny Józef z Arymatei przyniósł chrześcijaństwo na wyspy brytyjskie w roku 63), od dawna powątpiewał w sensowność identyfikowania Glastonbury z czarodziejską wyspą Avalon. Zbadał sprawę dokładnie i oświadczył, co następuje: cała historia z rzekomym grobem Artura jest wielkim blefem, trikiem reklamowym sprytnych mnichów z Glastonbury, którzy chcieli ściągnąć do swego miasteczka rzesze pielgrzymów. Według ustaleń Dunninga mit powstał w XII wieku, dokładnie po poŜarze kościoła w Glastonbury w roku 1184. Zakonnicy nie mieli pieniędzy na odbudowę świątyni, wpadli więc na pomysł spreparowania starego grobowca, włoŜyli doń trochę starych kości i napuścili kogoś na „odkrycie” zwłok króla Artura. Sztuczka się udała, w Glastonbury zaczęły się pojawiać tłumy i wkrótce nie brakowało juŜ pieniędzy na wzniesienie nowego kościoła. I wszystko byłoby w porządku do dzisiaj, gdyby nie ci przeklęci „mordercy
160
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
mitów”. Nie lepszy los spotkał Robin Hooda. Dla Anglików Robin Hood, cudowny łucznik, szlachetny rycerz-rozbójnik grabiący bogaczy i wspomagający biedaków, postrach normandzkich następców Wilhelma Zdobywcy, a przede wszystkim okrutnego szeryfa z Nottingham, wódz wesołego „bractwa leśnego” zbierającego się pod sławnym dębem w Sherwood, znakomity myśliwy i kochanek — jest romantycznym symbolem romantycznej przeszłości, demokratycznych tradycji, szlachetności i rycerskiej brawury. Do roku 1971 egzystowała opinia, Ŝe Robin Hood moŜe być postacią historyczną. Zaplecze literackie miał nie gorsze od Arturowego — od balladowej „pieśni gminnej” po wielki dramat (u Szekspira) i wielką literaturę (u Waltera Scotta). Współcześnie dziesiątki ksiąŜek dla młodzieŜy, komiksów i filmów utrwalały wizerunek bohatera. AŜ przyszedł pan profesor Wilcks. Mieszkając długo w okolicach Nottingham Wilcks miał moŜność szukania śladów Robin Hooda w miejscach, gdzie działał zielony łucznik i jego „leśni ludzie”. KsiąŜką opartą na materiałach archiwalnych zebranych w hrabstwie Straffordshire i wydaną w roku 1971 Wilcks dowiódł, Ŝe Robin Hood, jakiego wielbiono, nigdy nie istniał. Przezwisko to nosiło we wczesnym średniowieczu wielu rebeliantów i przywódców partyzanckich walczących z królami angielskimi pochodzenia normandzkiego. Wywodzili się oni ze wszystkich stanów, byli wśród nich zarówno feudałowie, jak i drobna szlachta anglosaska oraz chłopi. Działali na terenie wielu angielskich hrabstw i bynajmniej nie wspomagali biedaków, przekupywali jedynie tych, którzy mogli wydać Robinów pachołkom lokalnego szeryfa. Niektórzy byli po prostu bandziorami. Rewelacje „robinoburcy” Wilcksa wywołały — jak moŜna się było spodziewać — sporo nieprzychylnych reakcji, głównie w Nottingham, gdzie przed średniowiecznym zamkiem stoi pomnik zielonego strzelca w spiczastym kapturze, z napiętym łukiem w rękach. Wściekłość brała się nie tyle z sentymentu do Robin Hooda, ile z umiłowania własnych sakiewek, albowiem prowadzący do lasu Sherwood turystyczny „szlak Robin Hooda” przynosi tamtejszym ludziom niezłe zyski. Profesor Charles Wilcks jest tam obecnie wrogiem publicznym numer 1. Gdy juŜ zapoznaliśmy się ze sprawą Okrągłego Stołu rycerzy króla Artura, czyli w rzeczywistości okrągłego szamba wszelakiej nieprawości, oraz z Robinem-zlepkiem kilku zbójów, moŜemy przejść od blaskomiotnych legend do historii bardziej autentycznych. Chronologia kaŜe nam zacząć od króla Henryka VIII (1491—1547). Na kontynencie monarcha ten nie cieszy się najlepszą sławą. Pamięta się, Ŝe zerwał brutalnie z Kościołem
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
161
rzymskokatolickim i zmasakrował zatwardziałych katolików w swoim kraju tylko dlatego, Ŝe papieŜ nie zgodził się na jego kaprysy rozwodowo-erotyczne. Pamięta się wybitnego myśliciela, Thomasa Morusa, którego Henryk VIII zamordował za to, iŜ Morus nie chciał podeptać swego sumienia. Pamięta się, Ŝe król ten liczne swoje Ŝony traktował nader surowo, sięgając nawet do katowskiego miecza jako ostatecznego środka perswazji. Anglicy natomiast bardzo Henryka VIII lubią i szanują, pamiętając przede wszystkim o tym, Ŝe był obrońcą interesów narodowych i stróŜem pokoju wewnętrznego, a co za tym idzie nie znoszą wieszania na nim psów. Ta popularność nie uchroniła jednak władcy przed ubabraniem w historiograficznym błotku. W roku 1974 brytyjski genetyk, prof. Arnold Sorsby, poinformował swoich rodaków o pewnej, nieuleczalnej w XVI wieku i tak samo wstydliwej jak dzisiaj chorobie, która wywarła istotny wpływ na postępowanie Henryka VIII. Sorsby oparł się m. in. na badaniach uczonych skandynawskich (np. doktora Ove Brincha z Danii) i stwierdził, Ŝe Henryk z całą pewnością cierpiał na ostrą odmianę syfilisa, którym zaraził się w młodości, być moŜe, od swej pierwszej Ŝony, Katarzyny Aragońskiej (przed ślubem miała ona pono romans z pewnym mnichem hiszpańskim). Dowodami zaczerpniętymi z przekazów historycznych są liczne wrzody na ciele króla, stała choroba skóry, specyficzne bóle głowy, zaniki pamięci, ataki szału i wreszcie charakterystyczny obrzęk nosa (pomógł tutaj naukowcom m. in. znany portret Henryka VIII pędzla Holbeina Młodszego, na którym to obrazie ów obrzęk jest odnotowany w sposób bardzo wyraźny). Według Sorsby’ego wspomniana choroba zdeformowała umysł króla i była przyczyną jego szaleństw oraz niepohamowanego okrucieństwa. Wiele jeszcze innych pomnikowych figur z historii Anglii miewało i do dzisiaj ma przykrości z powodu „tej nieszczęsnej pomyłki Ŝycia, którą kaŜdy chce oglądać nago”, jak nazwał kobietę Kornel Makuszyński. Wielki skandal, który wybuchł w roku 1973 i który dotyczył intymnych związków przywódcy Izby Lordów i Lorda Tajnej Pieczęci, Jellicoe’a, oraz członka Izby Gmin, lorda Lambtona z pewną „call girl”, skłonił angielskich historyków i publicystów do przypomnienia podobnych wyczynów brytyjskich bohaterów narodowych i znanych polityków. Przypomniano sobie przede wszystkim o Mrs. Harrietcie Wilson. Harrietta Wilson była córką szwajcarskiego fabrykanta zegarków o nazwisku Dubouchet, który osiedlił się w Londynie. Nie odziedziczyła jednak po ojcu zamiłowania do zegarmistrzostwa, lecz załoŜyła nad Tamizą ekskluzywny lupanar, który prowadziła z wielkim powodzeniem w pierwszym ćwierćwieczu minionego stulecia, dzielnie wspomagana przez swoje siostry, Amy i Fanny. Do klientów owego zamtuza naleŜała cała ówczesna elita
162
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
władzy, w tym trzech premierów rządu Ich Królewskich Mości, lordowie Castlereagh i Palmerston oraz ksiąŜę Wellington. Okazało się, Ŝe wielokrotny zwycięzca na polu bitwy, m. in. pod Waterloo, sir Artur Wellesley ksiąŜę Wellington (1769 — 1852), ponosił zawstydzające klęski w kontaktach z damami. W ParyŜu, do którego wjechał jako triumfator w roku 1815, został odtrącony przez najpiękniejszą kobietę Francji, Mme Recamier, a jego niezgrabne umizgi wzbudziły drwiny w całej Europie. Z kolei u siebie w domu poniósł kilka zawstydzających klęsk w kontaktach ze wspomnianą kurtyzaną. Pewnego razu na przykład nie został wpuszczony przez Harriettę, mimo padającego deszczu, gdyŜ pani owa spędzała akurat słodkie chwile w łoŜnicy z księciem Argyll. Wellington przemókł do suchej nitki, po czym klnąc na czym świat stoi musiał wrócić do domu, „do zaniedbywanej Ŝony i swych obowiązków rodzinnych”. Na korzyść Wellingtona przemawia jedynie fakt, Ŝe gdy później Harrietta zaczęła szantaŜować swych klientów, Ŝądając od nich pieniędzy za niepublikowanie drastycznych szczegółów ars amandi, którą z nimi uprawiała, tylko on nie dał się zastraszyć i przez całą szerokość listu od niej nabazgrał: „A publikuj sobie i niech cię diabli wezmą!”. Inna brytyjska sława, Henry Robert Stewart markiz Londonderry (1769 — 1822), znany jako lord Castlereagh — sygnatariusz z ramienia Wielkiej Brytanii Pokoju Wiedeńskiego, wieloletni minister spraw zagranicznych, przywódca Izby Gmin i faktyczny premier, uwielbiał prostytutki i zawsze wracając wieczorem z parlamentu zabierał którąś z ulicy do swego domu przy St. James Square. To właśnie wykorzystali jego wrogowie, zastawiając na niego pułapkę. Pewnego wieczoru podstawili mu chłopca przebranego za dziewczynę i zanim Castlereagh się spostrzegł, było juŜ za późno (homoseksualizm karano wówczas w Anglii śmiercią). ZaszantaŜowany, mając na karku groźbę denuncjacji i oskarŜenie o pederastię, wielki mąŜ stanu wyjechał do rodzinnej posiadłości w hrabstwie Kent i podciął sobie gardło noŜem. Przy okazji ujawniono równie pikantne szczegóły z Ŝycia Davida Lloyda George’a, szefa gabinetu brytyjskiego w okresie I wojny światowej. JuŜ po swoim ustąpieniu z wysokiego urzędu wydał on przyjęcie w londyńskim hotelu „Metropole”. Pierwszy z przybyłych gości, sir Oswald Mosley, rzucił okiem na listę zaproszonych i ze zdziwieniem stwierdził, Ŝe oprócz polityków znajduje się na niej kilka dam bardzo — najdelikatniej mówiąc — lekkich obyczajów. Powiedział wówczas gospodarzowi: — Jeśli to się wyda, będzie draka, jakiej jeszcze nie było! — Mój drogi — odrzekł na to Lloyd George — gdyby się wydało wszystko, co wyprawiałem w tym hotelu przez ostatnie czterdzieści lat, nie wyobraŜasz
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
163
sobie, ile razy musiałbym wycofywać się z polityki. Rzecz trudna do uwierzenia, ale sądząc z cynicznej uwagi innego sławnego polityka brytyjskiego, Disraelego, społeczeństwo angielskie XIX wieku było bardziej... liberalne w osądzaniu erotycznych wyczynów swych męŜów stanu niŜ obecnie. Jeden z najwybitniejszych premierów brytyjskich, Henry John Temple wicehrabia Palmerston (1784 — 1865) był maniakalnym wręcz uwodzicielem i rozpustnikiem (stąd zwano go „lordem Kupidynem”), co ani trochę nie przeszkodziło mu w karierze politycznej. W przededniu wyborów, w których konkurentem Palmerstona był właśnie Disraeli, zwolennicy tego ostatniego odkryli, Ŝe Palmerston „sprowadził na złą drogę” Ŝonę jakiegoś wiejskiego proboszcza. Chcieli to wykorzystać jako argument w walce o głosy wyborców, lecz Disraeli wybił im to z głów mówiąc: — Siedźcie cicho, bo jeśli to wyjdzie na jaw, to Palmerston odniesie łatwe zwycięstwo w całym kraju! Po 11 wojnie światowej kaŜdy polityk angielski przyłapany na romansie pozamałŜeńskim (było sporo takich przypadków) musiał natychmiast, jako skompromitowany i „niegodny”, ustąpić ze stanowiska. Współczesna historiografia brytyjska nie darowała nawet jednemu z największych idoli Albionu, triumfatorowi spod Trafalgaru, admirałowi Horacemu Nelsonowi (1758 — 1805). Najpierw udowodniono (odkrywcami byli tu Francuzi), Ŝe to wcale nie on zastąpił tradycyjny sztywny szyk liniowy walczącej floty nowoczesnym systemem elastycznych manewrów na placu boju, gdyŜ o kilkadziesiąt lat wcześniej wynalazł ten rodzaj walki francuski admirał Suffren. Potem rozpoczęła się eskalacja złośliwości typu bardziej intymnego, związanych z miłością Nelsona do lady Hamilton. Jeden przykład. W roku 1969, tuŜ przed licytacją listów Nelsona do kochanki, ukazał się w „Timesie” obszerny artykuł utrzymany w dość drwiącym tonie, a w nim następujący akapit: „Listy Nelsona do lady Hamilton (...) to mieszanina pogmatwanych uczuć i wyświechtanych komunałów. Cieszymy się przynajmniej, Ŝe admirał lepiej panował nad okrętami, aniŜeli dawał sobie radę z formułowaniem swoich myśli i z interpunkcją”. Nie ma juŜ w Wielkiej Brytanii świętości historycznych, nawet wśród tych wojennych, najkrwawszych, o czym przekonał nas kilka lat temu głośny film „SzarŜa lekkiej brygady”, w którym oddział uwaŜany do tej pory w Anglii za coś w rodzaju naszych szwoleŜerów-somosierczyków został przedstawiony jako zidiociała, kompromitująca się soldateska. Największa jednak tego typu afera w ostatnich latach wybuchła wokół osoby czczonego przez społeczeństwo angielskie zwycięzcy spod El-Alamejn, marszałka Bernarda
164
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
Lawa Montgomery’ego (1887 — 1976). W roku 1976, bezpośrednio po śmierci bohatera II wojny światowej, ukazała się w Londynie jego biografia, pióra znanego komentatora wojskowego, Alana Chalfonta. Autor przede wszystkim zakwestionował talent strategiczny marszałka i (całkowicie słusznie) obciąŜył go odpowiedzialnością za klęskę operacji „Market Garden” (desant spadochronowy pod Arnhem w roku 1944), w której bezsensownie poniosło śmierć 17 tysięcy Ŝołnierzy alianckich, w tym wielu naszych rodaków z 1 Polskiej Samodzielnej Brygady Spadochronowej. Chalfont wykazał takŜe, iŜ Montgomery był arogantem, zarozumialcem i dręczycielem, Ŝe zniewaŜał nagminnie swoich podkomendnych, członków rodziny i adiutantów. Jakby tego wszystkiego nie było dosyć, Chalfont dowiódł, iŜ marszałek utrzymywał stosunki homoseksualne z jednym ze swoich adiutantów, kapitanem Johnem Postonem. KsiąŜka Chalfonta, dobrze udokumentowana, wywołała w Anglii ogromne poruszenie i wznieciła dyskusję, w której przyjaciele Montgomery’ego starali się przywrócić mu dobre imię. Przykładowo, Goronny Ress pisał na łamach „New Statesman”: „Portret, który wyłania się z tej ksiąŜki, przedstawia bardzo nieprzyjemnego człowieka, awanturnika, gbura, ekshibicjonistę, pozbawionego humoru, bezlitosnego, samolubnego. W portrecie tym nie rozpoznaję zupełnie człowieka, pod którego dowództwem miałem szczęście słuŜyć i z czego jestem dumny”. Niełatwo jest jednak przywrócić dobre imię człowiekowi, którego juŜ ubabrali historycy. Angielskie plucie do talerza z kryształowo czystą zupką historii ma, być moŜe, swoją negatywną stronę w zbytnim epatowaniu publiki intymnościami, ma jednak takŜe pozytywną, gdyŜ walczy z lukrowaniem i brązownictwem historiograficznym. „KULISY” 6 maja 1979
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
165
Car i pustelnik*. Najbardziej chyba tajemniczą, zagmatwaną i nie wyjaśnioną w pełni do dzisiaj aferą wśród tych, których bohaterami stały się sobowtóry, była sprawa śmierci i „drugiego Ŝycia” cara Aleksandra I. Po zgonie tego monarchy jak Rosja długa i szeroka mówiono: „Nasz ukochany car Ŝyje!... Ktoś inny leŜy zamiast niego w trumnie!” Wziąwszy pod uwagę wszystkie okoliczności i przesłanki, które zaprezentuję poniŜej, trzeba przyznać, Ŝe nawet najbardziej nie cierpiący sensacyjek i brukowych rewelacji historyk nie mógłby z całym przekonaniem zakwestionować wyŜej cytowanej opinii, która najpierw była głośnym vox populi, a następnie przetworzyła się w niesamowitą hipotezę naukową, wcale nieźle udokumentowaną. Najlapidarniej ujmując hipoteza ta brzmi następująco: Aleksander I nie umarł w Taganrogu 1 grudnia 1825 roku, jak to podają encyklopedie, lecz tajemniczo zniknął przy pomocy swego zaufanego otoczenia, aby odpokutować za udział w bestialskim zamordowaniu swego ojca, cara Pawła I (1801), i Ŝył dalej w odległej pustelni syberyjskiej. W twierdzy petersburskiej pochowano uroczyście ciało innego człowieka. Przeanalizujmy kolejno poszczególne fragmenty tej hipotezy, zaczynając od tajemniczych okoliczności agonii i śmierci cara. Odtworzyć je moŜna wyłącznie na podstawie orzeczeń lekarskich oraz czterech pamiętników o bezspornej autentyczności, pozostawionych przez cztery osoby, które podczas ostatnich dni Aleksandra nie opuszczały go w dzień i w nocy — na podstawie wspomnień małŜonki cara, ElŜbiety Aleksiejewny, najbliŜszego przyjaciela i adiutanta cara, księcia Piotra Wołkońskiego, naczelnego lekarza dworu, doktora Wyllie, oraz nadwornego chirurga, doktora Tarasowa. OtóŜ pierwszą zadziwiającą rzeczą jest fakt, iŜ wszystkie te cztery relacje pamiętnikarskie róŜnią się między sobą w ogromnym stopniu. Idźmy dalej. Do dnia 23 listopada 1825 roku ElŜbieta opisywała wydarzenia w swoim bardzo szczegółowym dzienniku. Tego dnia umierający car wezwał Ŝonę do siebie i rozmawiał z nią sam na sam od 10 rano do 16. Po tej rozmowie, której treści nikt nie zna, ElŜbieta albo przestała pisać swój dziennik, albo teŜ jego fragmenty dotyczące ostatniego tygodnia zostały usunięte (wiadomo, iŜ później car Mikołaj rozkazał spalić wiele dokumentów odnoszą*
Jest to odcinek 5 cyklu Łysiaka pt. „Tajemnice sobowtórów”, publikowanego na łamach „Razem” w roku 1978, w numerach z 17 września („Bliźniacy i spółka”), 24 września („Operacje «Szachista» i «Gryf»„), 1 października („Dublerzy «boga wojny»„), 8 października („Samozwańcy”), 15 października („Car i pustelnik”) i 22 października („Kopia na zamówienie”).
166
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
cych się do ostatnich chwil Ŝycia jego brata). Tego samego dnia, 23 listopada, Aleksander napisał do swojej matki list, który równieŜ zniknął bez śladu. Kolejną zagadką jest to, Ŝe raporty lekarskie z ostatnich dni Ŝycia cara są w dziwny sposób sprzeczne ze sobą, jest to wszakŜe drobiazg w porównaniu z tym, Ŝe archimandryta Taganrogu, ojciec Fiedotow, udzielił choremu komunii w dniu 27 listopada, po czym przez ostatnie cztery dni nie pojawił się juŜ ani razu! Słusznie więc dociekliwi historycy zadali pytanie: „Czy było moŜliwe, aby cesarz, samodzierŜca Wszechrosji, pomazaniec boŜy, głowa i najwyŜszy opiekun świętej prawosławnej cerkwi, pozbawiony został zupełnie asysty duchowieństwa w chwili agonii?” W 32 godziny po śmierci cara, w dniu 2 grudnia, dziesięciu lekarzy otwarło i zbadało zwłoki. Na protokole autopsyjnym widnieje teŜ dziesięć podpisów, w tym podpis doktora Wyllie, który stwierdził później, Ŝe nigdy takiego dokumentu nie podpisywał. A więc sfałszowano jego podpis albo Wyllie skłamał. W obu przypadkach nasuwa się pytanie: dlaczego? Sam zaś protokół moŜe dzisiaj tylko rozśmieszyć dobrego lekarza bądź inteligentnego historyka. Między innymi jako przyczynę zgonu podano tam malarię, a w opisie wnętrzności stwierdzono, iŜ śledziona była całkowicie normalna, podczas gdy wiadomo, Ŝe oznaką malarii jest nadmierne powiększenie śledziony. Takich głupstw we wspomnianym opisie jest kilkanaście. Wszystkie wyŜej wymienione przyczyny, a takŜe inne, na zrelacjonowanie których brakuje miejsca w tym szkicu, pozwalają domniemywać, Ŝe agonią i śmierć cara były z góry ułoŜoną farsą, przy odgrywaniu której nie ustrzeŜono się jednak błędów, i Ŝe na miejsce zmarłego rzekomo Aleksandra podstawiono zwłoki kogoś innego. Pytanie: czy moŜna to było zrobić, przecieŜ musiałyby to być zwłoki kogoś bardzo podobnego do cara. OtóŜ według sensacyjnej hipotezy, którą właśnie prezentuję, a która błąka się po komnatach historyków od XIX wieku, lekarz szpitala wojskowego, doktor Aleksandrowicz, „uzyskał” takie zwłoki w dniu 30 listopada, kiedy to zmarł chory od pewnego czasu Ŝołnierz pułku siemionowskiego, będący nieomal sobowtórem cara, i w ten sposób monarcha mógł następnego dnia „umrzeć”. Kolejne bardzo istotne pytanie: dlaczego Aleksandrowi tak zaleŜało na dokonaniu swoistej „reinkarnacji”? Jest faktem, Ŝe okrutna zbrodnia (zatłuczenie na śmierć przez spiskowców) popełniona na ojcu, którą firmował będąc w cichej zmowie z mordercami i która zwolniła tron dla niego, wywołała w nim nie kończące się wyrzuty sumienia. Krwawe zmagania z Napoleonem Bonaparte zajęły go na kilkanaście lat bez reszty, lecz kiedy wreszcie Korsykanin został obalony i skończyła się ta najwaŜniejsza gra polityczna ówczesnej Europy, ogarnęło Aleksandra znuŜenie, niechęć do czynnej
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
167
działalności na arenie wewnętrznej i międzynarodowej, a powróciły zmory z roku 1801. Oddał rządy nad Rosją w ręce sadysty Arakczejewa, sam zaś szukał ukojenia w mistycyzmie i w najdalszych, nie zamieszkanych zakątkach swego imperium, jeŜdŜąc „nie wiadomo po co” do guberni archangielskiej, nad brzegi Morza Białego, nad Zatokę Botnicką i ku północnym krańcom Finlandii. Jak potem pisano: „Surowe krajobrazy tych prawie pustych krain działały uspokajająco na duszę cara i dawały mu tak poŜądane zapomnienie. Często spotykał tam jakiś klasztor zagubiony pośród lasów lub nad brzegiem jeziora. Prowadził wówczas z mnichami długie rozmowy, zazdroszcząc im wewnętrznego spokoju, pogody ducha, wreszcie nieustannego obcowania z Bogiem”. Te marzenia pustelnicze i chęć ucieczki od świata potęgowały się w Aleksandrze z kaŜdym rokiem w tempie trwoŜącym otoczenie. Odsunął od siebie wszystkie kochanki, spraw publicznych nie cierpiał, popadał w wielogodzinne odrętwienia kończące się wielogodzinnymi modłami na klęczkach, tak iŜ — jak skonstatował z przeraŜeniem doktor Tarasow — „nabawił się pęcherzy na kolanach”. Świadkowie tych ostatnich lat cara, którego zaczęto nazywać „nie obleczonym mnichem”, stwierdzają zgodnie, iŜ w psychice jego spotęgowały się objawy neurastenii, Ŝe nie zwracał uwagi na otoczenie, poruszając się z pochyloną głową, ocięŜale, rzucając od czasu do czasu na boki ponure, nieufne spojrzenia. Nie mając jeszcze 45 lat car Aleksander postarzał się juŜ fizycznie i psychicznie tak, jakby był dwukrotnie starszy, i w najoczywistszy sposób dojrzał do „emigracji” z wielkiego światowego gwaru, który go teraz mierził. Mógł więc zaaranŜować sobie odejście przy pomocy kilku wiernych ludzi i członków rodziny, których przekonał o konieczności takiego kroku (np. rozmowa z Ŝoną 23 listopada, po której posłuszna caryca „zamilkła”, a w kilka miesięcy później zmarła na atak serca). Według opisywanej hipotezy tymi wiernymi ludźmi byli: Wołkoński, Wyleli i Tarasow. Ma to o tyle sens, Ŝe owa trójka była sprzęgnięta z Aleksandrem na śmierć i Ŝycie przez makabrę mordu na carze Pawle. Gdy 23 marca 1801 roku spiskowcy-wspólnicy Aleksandra katowali jego ojca, Wołkoński wykazał się w tym dziele nadzwyczajną gorliwością. Za to właśnie car Aleksander obsypał go łaskami i bogactwami, mianował generałem-adiutantem i członkiem Rady Państwa i uczynił zeń swego najbliŜszego druha. Natomiast Wyllie i Tarasow wspomogli rację stanu, która wymagała, aby świat uwierzył, iŜ Paweł I zmarł na... apopleksję. Zeszyli oni rany zatłuczonego cara, „naprawili” uszkodzoną twarz, pokryli szminką sińce, zlikwidowali znaki po paznokciach etc. W nagrodę za tę operację plastyczną stali się pierwszymi lekarzami imperium. Stanowczo, ci
168
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
trzej ludzie nie mogli niczego odmówić carowi Aleksandrowi, z którym związało ich współuczestnictwo w dramacie z roku 1801. I jeszcze jedno pytanie: jeśli na miejsce rzekomo zmarłego Aleksandra podstawiono zwłoki Ŝołnierza, to czy jest moŜliwe, by nikt tego nie zauwaŜył? Oczywiście, Ŝe było to niemoŜliwe, tym bardziej iŜ zwłoki te, zgodnie z obrządkiem prawosławnym, były przez kilka dni wystawione z odkrytym obliczem w cerkwi w Taganrogu, gdzie odprawiano codziennie uroczyste panichidy. Istnieje na ten temat przynajmniej jedno powaŜne świadectwo, pozostawione przez dwóch lekarzy francuskich, uczniów wielkiego uczonego, Broussaisa. Jeden z nich dopiero co przybył z Teheranu do Taganrogu, drugi stale mieszkał w tym grodzie. Obaj znali cara osobiście (kilkakrotnie z nim rozmawiali) i podczas jego choroby zaproponowali swoją pomoc, jednak odmówiono im. Gdy potem zobaczyli zwłoki Aleksandra w trumnie, nie mogli zrozumieć głębokiej zmiany, jaka zaszła w jego fizjonomii, i głośno wyrazili swoje zdziwienie. Z Taganrogu orszak Ŝałobny ze zwłokami cara wyruszył do Petersburga. Pierwszym etapem była Moskwa, w której wzburzony tłum, nakarmiony juŜ wieściami o sfingowaniu śmierci Aleksandra, zaŜądał pokazania mu ciała. W efekcie niezrozumiałej odmowy doszło do zamieszek i to tak powaŜnych, Ŝe generał-gubernator Moskwy, ksiąŜę Golicyn, musiał uŜyć wojska i artylerii, aby usunąć „buntowników” z Kremla. Następnym etapem było Carskie Sioło, gdzie 13 marca 1826 zostało odprawione naboŜeństwo Ŝałobne. Wówczas to nad otwartą trumną pojawiła się matka Aleksandra, caryca Maria Fiodorowna. Ujrzawszy ciało krzyknęła: — AleŜ to on!... To naprawdę on! Zadziwiające słowa w ustach matki stojącej nad trupem syna. Zwolennicy hipotezy o sfingowanej śmierci cara uznali to za dowód, Ŝe Maria Fiodorowna była wprowadzona w intrygę i w ten sposób chciała rozproszyć wątpliwości ogarniające cały kraj. Jest faktem, Ŝe kilka dni wcześniej otrzymała ona list od księŜnej Wołkońskiej, o którym wiadomo tylko tyle, Ŝe kończył się prośbą o niewyjawianie jego treści. Zastanawiającą rzeczą było równieŜ, Ŝe z rozkazu następcy Aleksandra, cara Mikołaja I, naboŜeństwo odbyło się o północy, w bardzo „intensywnym” półmroku. 25 marca 1826 roku, w tumanach śniegu, trumnę przeniesiono uroczyście do cerkwi świętych Piotra i Pawła i złoŜono w sarkofagu opatrzonym nazwiskiem Aleksandra Pawłowicza. Między tym pogrzebem a mszą trumna pozostawała przez 8 dni w szpitalu wojskowym w Cześmie. Tam podobno car Mikołaj upewnił się, Ŝe w trumnie nie leŜą zwłoki jego brata, więc aby nie bezcześcić grobowca, kazał usunąć ciało Ŝołnierza, a trumnę zamurowano pustą. Szeptano
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
169
o tym w Rosji przez całe panowanie Mikołaja, nikt jednak nie ośmielił się zaŜądać ekshumacji. Dopiero w 40 lat później, w roku 1865, zdecydował się sprawdzić rzecz całą car Aleksander II. Według wszelkiego prawdopodobieństwa nie znał on tajemnicy Taganrogu, gdyŜ w epoce śmierci Aleksandra I miał zaledwie 6 lat, jednakŜe dziwne pogłoski, które nie wygasły w społeczeństwie rosyjskim, zaintrygowały go tak mocno, Ŝe nakazał otworzenie grobu. Dokonano tego nocą, w obecności ministra dworu, hrabiego Adlerberga. Okazało się, Ŝe trumna umieszczona w sarkofagu jest pusta! Usunięto ją zatem z grobowca przed jego ponownym zamknięciem, a wszyscy biorący udział w tych czynnościach, murarze i Ŝołnierze, zostali naleŜycie pouczeni przez popa i przysięgli na Ewangelię oraz krucyfiks, Ŝe dochowają tajemnicy. Zdaje się jednak, Ŝe przysięganie nie uchodziło za wystarczającą gwarancję, bo na wszelki wypadek tym samym ludziom zagroŜono zmianą adresu z petersburskiego na syberyjski. Car Aleksander III, wiedziony podobną ciekawością jak jego ojciec, równieŜ nakazał otwarcie sarkofagu. Chciano przeprowadzić dokładne badania, którym miał przewodniczyć senator Anatol Fiedorowicz Koni, jednakŜe nie było czego badać, gdyŜ sarkofag okazał się pusty. Wszystko to w sposób dość powaŜny potwierdzało hipotezę o sfingowaniu śmierci cara Aleksandra Pawłowicza w Taganrogu. Jeśli ta śmierć była komedią, a pragnący uciec od świata car przeŜył, to jakie były jego dalsze losy? Znana jest równieŜ odpowiedź na to pytanie, aczkolwiek nie wiadomo, czy jest to odpowiedź prawidłowa. Jesienią 1836 roku, w Krasnoufimsku (gubernia permska), pojawił się tajemniczy jeździec i poprosił miejscowego kowala o podkucie konia. Był bardzo małomówny, na zadawane mu pytania odpowiadał niechętnie, monosylabami, a to wystarczyło, by zainteresowała się nim policja. Miał około 60 lat i około 185 centymetrów wzrostu. Wpakowany do celi wyjaśnił tylko, Ŝe jest „przelotnym ptakiem, włóczęgą, wagabundą”. Być moŜe, przetrzymano by go dłuŜej, gdyby nie to, Ŝe — jak wspominała niejaka Tekla Korobejnikow — do miasteczka przybył wielki ksiąŜę Michał Pawłowicz, sklął straszliwie i porozstawiał po kątach władze więzienne i policyjne, a z owym człowiekiem rozmawiał niezwykle uprzejmie. Ów zagadkowy osobnik, który twierdził, Ŝe nazywa się Fiodor Kuźmicz, sam poprosił, by odwieziono go na Syberię. Skierowano go więc wraz z ekipą skazańców do Bogojawleńska (gubernia tomska), gdzie zamieszkał w gorzelni państwowej w dniu 27 marca 1837 roku. Po 5 latach ruszył w podróŜ i od tej pory wędrował po całej Rosji, po stepach i lasach, wsiach i miasteczkach, cerkwiach i stanicach kozackich, zatrzymując się tu i tam, czasami na kilka
170
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
dni, innym razem na kilka lat. Uporczywie poszukiwał samotności, toteŜ najlepiej czuł się w tajdze, gdzie nad Obem i Jenisejem wyszukiwał sobie opuszczone chatki myśliwych. Zwano go po prostu „Starcem” i bardzo szanowano za ogromną mądrość i wszechstronną wiedzę (tak chłopom, jak i popom udzielał zadziwiająco fachowych porad). Wszelkie próby zatrzymania go gdzieś na stałe kończyły się niepowodzeniem, gdyŜ „Starzec” nie mógł Ŝyć bez włóczęgi i stronił od Ŝycia w zbiorowisku. Tramp jak tramp, Rosja znała takich wielu, ten jednak był nader niezwyczajny. Gdy w roku 1843 najął się do pracy przez kilka miesięcy przy szukaniu złota nad Jenisejem, szef kopalni, mający stałe kontakty z dworem carskim, odnosił się do starego robotnika z niebywałym szacunkiem, wprost płaszczył się przed nim! Kiedy włóczęga zamieszkał we wsi Krasnoreczeńsk, odwiedził go sam patriarcha Irkucka, Atanazjusz, i na oczach zaszokowanych tym wieśniaków uklęknął przed „Starcem”, a następnie pocałował go w rękę! Nigdy przedtem nie widziano, by tak wysoki dostojnik Kościoła prawosławnego korzył się przed wagabundą. „Starcowi” od czasu do czasu przysyłano skądś, z „wielkiego świata”, ubrania i pieniądze, odwiedzali go teŜ dygnitarze (m. in. hrabia Tołstoj i hrabia Kleinmichel z najbliŜszego otoczenia cara Mikołaja I) oraz oficerowie, którzy przy poŜegnaniu całowali go w rękę. „Starzec” woził ze sobą i zawieszał na ścianach swych pustelni kilka obrazków, które — jak mówił — nabył od... księcia Wołkońskiego. Pewnego dnia, gdy Kuźmicz wychodził z domu członka rady parafialnej kościoła w Krasnoreczeńsku, ujrzał go stary Ŝołnierz Oleniew i zasalutował, krzycząc: — PrzecieŜ to nasz car najukochańszy!... To cesarz nasz, Aleksander Pawłowicz! „Starzec” spąsowiał, podszedł do Ŝołnierza i mruknął: — Dlaczego mi salutujesz? Jestem tylko włóczęgą... Gdyby to zobaczono, ciśnięto by cię do więzienia, a mnie wypędzono by stąd. Nie mów nikomu więcej, Ŝe jestem carem! RównieŜ innemu Ŝołnierzowi, który padł przed nim na kolana (świadectwo popa Biełousowa), Kuźmicz surowo nakazał milczenie. Rozpoznawało w nim jednak cara i klękało przed nim coraz więcej osób, m. in. Ŝona urzędnika dworskiego, pani Berdajew, oraz eks-palacz piecowy dworu carskiego. Raz tylko widziano, jak „Starzec” się rozgniewał. Zdenerwowany wybrykami kilku robotników, wrzasnął na nich: — Uspokójcie się w tej chwili! Wystarczy, Ŝe napiszę jedno słowo do Petersburga, a przestaniecie istnieć! Bardzo waŜna w tej historii jest sprawa chłopskiej sieroty, Aleksandry
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
171
Nikiforowny, którą świętobliwy pustelnik zaadoptował. Gdy dorosła, wysłał ją w podróŜ po kraju z ustnymi poleceniami, które natychmiast otwarły jej drzwi do kilku domów arystokratycznych. U hrabiów Osten-Sacken zetknął się z nią car Mikołaj I i usłyszawszy, Ŝe jest ona podopieczną „Starca” Fiodora Kuźmicza, wręczył jej „list Ŝelazny” dający wolny wstęp do pałacu cesarskiego w Petersburgu. Po powrocie do domu dziewczyna powiedziała do przybranego ojca: — Ojczulku, jakŜe ty przypominasz cara Aleksandra Pawłowicza... — Kto ci to powiedział? — spytał „Starzec”. — Nikt, ale u hrabiów Osten-Sacken widziałam portret cara Aleksandra. Z relacji Olgi Wasiliewny Bałakin wiemy, Ŝe kupiec Symeon Chromow widział w chacie „Starca”... akt ślubu cara Aleksandra i carycy ElŜbiety Aleksiejewny! Pozostało teŜ kilka relacji ludzi, którzy doskonale znali pismo Aleksandra I. Twierdzili oni, Ŝe nie sposób go było odróŜnić od charakteru pisma Fiodora Kuźmicza. Z biegiem lat wizyty składali mu coraz dostojniejsi goście, w tym patriarchowie Tomska i Kamczatki, a takŜe podobno synowie cara Aleksandra II, wielcy ksiąŜęta Mikołaj Aleksandrowicz i Aleksy Aleksandrowicz. „Starzec” zmarł 1 lutego 1864 roku w okolicach Tomska. Postawiono mu małe mauzoleum (!) i długo jeszcze mówiono, Ŝe był carem Aleksandrem I, który pustelniczym, świętobliwym Ŝyciem pragnął zmazać grzech ojcobójstwa. Czy rzeczywiście pustelnik Kuźmicz był carem? Nie do wszystkich wyŜej przytoczonych relacji moŜna mieć pełne zaufanie (historia zna wielu samozwańców, którzy pojawiali się po śmierci królów i pokazywali bardzo sugestywne „dowody”, a historiografia kocha dorabiać takim fałszerzom pełne szczegółów „dowody osobiste”, które prowadzą na manowce). Faktem pozostaje wszakŜe, iŜ część tych relacji jest niepodwaŜalna. Najlepszy znawca przedmiotu, historyk rosyjski, ksiąŜę Włodzimierz Bariatyński, który przebadał mnóstwo odnoszących się do sprawy dokumentów, napisał: „Jestem najgłębiej przekonany, Ŝe Aleksander I umarł w roku 1864 w osobie Fiodora Kuźmicza”. RównieŜ inny historyk, wielki ksiąŜę Mikołaj Michajłowicz, który jako jedyny otrzymał od Mikołaja II pozwolenie zbadania tajnego archiwum rodziny carskiej, uznał identyczność cara i pustelnika, później jednak bez Ŝadnych kontrdowodów odwołał swoje twierdzenia — mówiono, Ŝe uczynił to pod naciskiem „z góry”. JuŜ w naszym stuleciu biograf Aleksandra I, ambasador francuski w Rosji, Maurycy Paleologue, stwierdził: „W obecnym stanie badań skłonić się raczej moŜna do przekonania, Ŝe sprawa Fiodora Kuźmicza nie ma nic wspólnego z dramatem, który miał miejsce w Taganrogu”. Jeśli odpowiada to prawdzie, to
172
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
znaczy, Ŝe „Starzec” był tylko sobowtórem Aleksandra związanym mocnymi więzami z rodziną cara (moja własna hipoteza brzmi tak, Ŝe był to antyzamachowy, urzędowy sobowtór Aleksandra I, dublujący monarchę w róŜnych miejscach i dlatego mocno dlań zasłuŜony, będący swoistym „członkiem rodziny”; takich sobowtórów na etacie mieli prawie wszyscy władcy, w owym czasie Napoleon miał ich kilku). Ostatecznej odpowiedzi nie poznamy chyba nigdy. Odpowiedzieć byłoby trzeba zresztą na zbyt wiele pytań. Na przykład: dlaczego w roku 1891 car Mikołaj II, jadąc przez Syberię do Japonii, odbył pielgrzymkę do grobu Fiodora Kuźmicza? Dlatego najwięcej racji miał wielki poeta rosyjski, Puszkin, który napisał o Aleksandrze: „Sfinks, którego nie da się odgadnąć nawet poza grobem”. „RAZEM” 15 października 1978
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
173
Prima aprilis Poświęcony tradycji primaaprilisowej poniŜszy szkic nie jest pierwszokwietniowym kawałem. Został on oparty na źródłach historycznych, głównie francuskich (w końcu to Francuzi wynaleźli klasyczny, we współczesnych kategoriach pojmowany, prima aprilis i najdoskonalej kultywowali go w ciągu wieków). Ani jedno zawarte w nim zdanie nie zasługuje na miano blagi. Kiedy juŜ to sobie wyjaśniliśmy, moŜemy przejść do meritum. Tradycję pierwszokwietniowego zwodzenia bliźnich wywodzą historycy z bardzo zamierzchłych czasów i w róŜny sposób. Jedni wskazują na pogańskie (np. celtyckie) Ŝarty uprawiane podczas święta wiosny bądź na wesołe uroczystości w staroŜytnym Rzymie. Inni na wielkanocne widowiska pasyjne w średniowieczu, podczas których przedstawiano posyłanie Chrystusa „od Annasza do Kajfasza”. Wszyscy jednak są zgodni co do tego, Ŝe tradycja ta przyjęła się na dobre w Europie od roku 1564, kiedy to król Francji Karol IX przełoŜył dzień Nowego Roku z 1 kwietnia na 1 stycznia. Od tej pory przyjął się we Francji zwyczaj ofiarowywania w dniu 1 kwietnia zastępujących dawne podarunki noworoczne bezwartościowych przedmiotów o Ŝartobliwym charakterze. Były to najczęściej wprowadzające w błąd atrapy, zwane „rybami kwietniowymi” (do dzisiaj przetrwał zwyczaj sprzedawania w dniu 1 kwietnia ryb z czekolady). Zabawa ta szybko przekroczyła granice Francji (do Polski trafiła jeszcze w XVI wieku) i wszędzie uzyskała swoje własne nazwy (np. w Anglii zwą prima aprilis „dniem wszystkich błaznów”). Przejdźmy teraz do historycznych kawałów i mistyfikacji primaaprilisowych. Niektóre były stałe, jak na przykład „prima aprilis koszarowy”. W minionych stuleciach w róŜnych garnizonach europejskich 1 kwietnia oficer zwracał się do jakiegoś „zielonego” szeregowca z rozkazem: — Skocz do sztabu po klucz od pola manewrowego. Migiem! Chłopak biegł do sztabu, prosił o „klucz od pola manewrowego” i nieodmiennie wprawiał tym korpus oficerski w uciechę. Innym prima aprilisem „koszarowym” był rozkaz przyniesienia „parasola dla plutonu”... Oczywiście sztuką było wymyślenie kawału oryginalnego. Taki właśnie zrobiono sławnemu etymologowi, Karolowi Weissowi. Pewnego 1 kwietnia otrzymał on od studenta list, w którym ów zawiadamiał uczonego o odnalezieniu na starej kamiennej studni tajemniczego napisu:
174
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
RES ER VO IR Piszący z prowincji chłopak dodał, Ŝe miejscowi erudyci łamią sobie nad tym napisem głowy i nie są w stanie go rozszyfrować. Weiss zabrał się z zapałem do pracy i po pewnym czasie, ku swemu wielkiemu zadowoleniu, znalazł rozwiązanie. Uszczęśliwiony odpisał studentowi: „Napis pochodzi najprawdo-podobniej z czasów rzymskich, a litery są skrótami następującego łacińskiego zdania: Respublica erigere voluit ad irrigandum, to znaczy: Republika postanowiła wznieść dla nawodnienia”. W kilka dni później profesor otrzymał od studenta następny list: „Szanowny Panie! Pomocnik urzędnika z naszej gminy twierdzi, Ŝe Pan błędnie odczytał napis na studni i Ŝe oznacza on po prostu z b i o r n i k ” (reservoir to po francusku rezerwuar, zbiornik). Najsławniejszy brytyjski kawał primaaprilisowy był dziełem panów dziennikarzy. 1 kwietnia 1846 roku gazeta „Evening Star” zaanonsowała mającą się odbyć następnego dnia wielką wystawę w Islington. Na otwarcie wystawy ściągnęło mnóstwo ludzi po to tylko, by stwierdzić, Ŝe jedynymi eksponatami są oni sami. Innym sławnym kawałem primaaprilisowym był tzw. „bluff z Metzu”. 31 marca 1873 roku generał-komendant garnizonu niemieckiego w Metzu otrzymał notę ze sztabu głównego w Berlinie. Treść rozkazu brzmiała: „Jego Wysokość Szach Persji będzie przejeŜdŜał przez dworzec w Metzu o czwartej nad ranem. Garnizon ma znajdować się na peronie i salutować”. Generał natychmiast postawił cały garnizon w stan ostrego pogotowia. Przez kilkanaście godzin czyszczono umundurowanie i broń, dworzec udekorowano sztandarami i lampionami. O trzeciej w nocy wojsko stało w równych szeregach na peronie, czekając na przejazd cesarza Iranu. Czekano do piątej, kiedy okazało się, iŜ Ŝaden pociąg specjalny z szachem nie przejedzie, bo cała rzecz jest kawałem. Zmęczonym oficerom wcale nie było do śmiechu — wpadli w furię i doszło do awantur. Awanturę o szerszym zasięgu wywołała wiadomość, którą pewien dowcipniś zamieścił w gazetach europejskich 1 kwietnia. Zawiadamiał on mianowicie, Ŝe odkrył w Nowej Zelandii kapustę wielkości drzewa i Ŝe „za skromną opłatą” będzie wysyłał nasiona tego fenomenu. Wpłynęło na jego adres mnóstwo pieniędzy od naiwnych, którym „odkrywca” wysyłał w zamian nasiona... dyni. Postawiony przed sądem oświadczył, Ŝe Ŝadne prawo nie
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
175
zabrania robić kawałów w dniu 1 kwietnia. Tradycja primaaprilisowa kultywowana jest w wielu krajach, wszelako najgłośniejsze dowcipy pochodzą z Francji, będącej — jako się rzekło — kolebką tej tradycji. Do dzisiaj Francuzi jak nikt inny wyŜywają się w pierwszokwietniowym kawalarstwie. Do historii i legendy przeszedł kawał radcy stanu i członka Akademii Francuskiej, pana Bautru, który umówił na 1 kwietnia swą Ŝonę z połowicą króla Ludwika XIII, Anną Austriaczką, na prośbę tej ostatniej. Kiedy królowa wyraziła chęć poznania pani Bautru, radca stanu oświadczył: — Będzie to dla nas zaszczyt, Wasza Królewska Mość. Przyprowadzę moją Ŝonę 1 kwietnia. Tylko Ŝe ona ma nieco przytępiony słuch... — Ach, to drobiazg — odparła łaskawie królowa — będę mówiła do niej bardzo głośno. Po powrocie do domu Bautru oznajmił Ŝonie, iŜ zostanie wprowadzona na dwór, i dodał: — Tylko pamiętaj, kochanie, Ŝe królowa jest przygłucha. Trzeba jej krzyczeć do uszu. Obie panie rozmawiały ze sobą tak, Ŝe o mało nie popękały mury pałacu, a siedzący w sąsiedniej komnacie król, którego Bautru nie omieszkał powiadomić o całej sprawie, pokładał się ze śmiechu. Równie ciekawy dowcip primaaprilisowy miał miejsce za czasów Ludwika XIV. 31 marca późnym wieczorem syn króla, hrabia Tuluzy, wśliznął się wraz z kilkoma przyjaciółmi i kilkoma krawcami do sypialni markiza de Gramom. Markiz znany był z twardego snu, toteŜ krawcy z całym spokojem mogli zająć się jego odzieŜą. W ciągu kilku godzin zmniejszyli mu wszystko: spodnie, koszulę etc. Rankiem 1 kwietnia markiz wstał i próbował się ubrać, jednak rozpaczliwe wysiłki na nic się nie zdały. W tym momencie wszedł do komnaty jeden z jego przyjaciół, uczestnik „spisku”. — Mój drogi — rzekł markiz, rozkładając ręce — nie wiem, co się stało! Nie mogę się zmieścić w moje ubranie, które nosiłem jeszcze wczoraj. CzyŜbym aŜ tak utył w ciągu jednej nocy? — NiemoŜliwe! — odrzekł przyjaciel — to z pewnością hydropizja! Musimy natychmiast wezwać lekarza. Medyk pojawił się rychło (był to przebrany hrabia Tuluzy), zbadał „chorego”, zrobił zafrasowaną minę, poprosił o papier i wypisał po łacinie receptę następującej treści: „Weź noŜyce i spruj swoje łachy!” W XIX wieku głośny stał się Ŝart primaaprilisowy sławnego karykaturzysty, Henryka Monniera, z tym Ŝe dowcip ten okazał się obosieczny i uderzył w samego autora. 1 kwietnia Monnier wszedł do ekskluzywnej restauracji,
176
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
zamówił posiłek i po chwili zawezwał szefa lokalu. Wskazał mu męŜczyznę siedzącego o kilka stolików dalej i spytał: — Czy pan zna tego typa przy tamtym stole? — Niestety, nie znam, proszę pana — odparł patron. — To chyba jakiś bon vivant. — Ach, więc to tak! — warknął Monnier. — No więc ja panu mówię, Ŝe ten pański bon vivant to jest paryski kat! PrzeraŜony patron pobiegł do stolika wskazanego męŜczyzny. — Drogi panie, jest mi niezmiernie przykro, ale proszę więcej nas nie odwiedzać. Został pan rozpoznany przez klientów, którzy nie Ŝyczą sobie... — A za kogo mnie biorą, u licha?! — spytał zdziwiony męŜczyzna. — Za tego. kim pan jesteś, za kata. — Co?!... A kto to panu powiedział? — Ten pan, który siedzi w rogu. Nieznajomy, który oczywiście nie był katem, wstał i krzyknął wskazując Monniera: — W porządku, przyznaję, jestem paryskim katem i nie wstydzę się tego. Ale raczcie spytać, skąd ten człowiek o tym wie!... Powiem wam. To zbrodniarz, gwałciciel małych dziewczynek, którego przed kilku laty oznakowałem gorącym Ŝelazem, kiedy wysyłano go na galery! Monnierowi, któremu groził natychmiastowy lincz, nie pozostało nic innego, jak czmychnąć z restauracji i więcej do niej nie wracać. Podobną ucieczką zakończył się XIX-wieczny francuski prima aprilis nr 2. Jego autorem był popularny humorysta, tekściarz kabaretu „Czarny Kot”, Alfons Allais. Pewnego 1 kwietnia zjawił się on na farmie wieśniaczej w Normandii i oznajmił, Ŝe chce kupić ziemię naleŜącą do farmera, przy czym cena nie gra dla niego roli. Wieśniak zgodził się chętnie, lecz posiadał mało ziemi, więc Allais poprosił go, by porozmawiał z sąsiadami. Kiedy mieszkańcy wioski dowiedzieli się, Ŝe przybył z ParyŜa frajer, który płaci kaŜdą cenę za ziemię, zbiegli się tłumnie i zaoferowali swoje działki i łąki. Allais przyjmował bez zmruŜenia oka kaŜdą ofertę i w końcu wyszło na to, Ŝe kupuje całą okolicę za cenę ziemi całej Francji. Przed wypłaceniem pieniędzy kazał wieśniakom spisać umowę i dokonać precyzyjnego pomiaru terenu. Rozgorączkowany tłumek zerwał się z miejsc, by przystąpić do roboty. W drzwiach jeden z wieśniaków zatrzymał się i nieśmiało spytał Allaisa, na co mu tyle ziemi. — Będę siał i zbierał. — A co? — Fajki. Wieśniacy wytrzeszczyli oczy.
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
177
— Fajki — kontynuował z kamiennym obliczem Allais. — Robienie fajek jest pracochłonne, a u mnie będą same rosły i wystarczy tylko ścinać. Poza tym tytoń w fajce ziemnej smakuje lepiej... W tym momencie musiał się zerwać i wiać przez okno, gdyŜ czas juŜ był po temu najwyŜszy, zwaŜywszy małe poczucie humoru u normandzkich chłopów. Francuskim symbolem ofiary primaaprilisowych kawałów jest XVIIIwieczny dramaturg Antoni Poinsinet. UŜywano sobie na nim bezlitośnie. Któregoś 1 kwietnia otrzymał nominację na członka honorowego Akademii Nauk w Petersburgu. Przyjaciele, którzy byli autorami tej „nominacji”, serdecznie mu gratulowali i zauwaŜyli, Ŝe mowę powitalną w Petersburgu powinien wygłosić po rosyjsku, gdyŜ tak wypada. — Ale ja nie znam rosyjskiego! — krzyknął zrozpaczony Poinsinet. — To głupstwo. Znamy świetnego nauczyciela, zdąŜy cię przygotować przed wyjazdem. Warto, byś podjął ten wysiłek. Posługując się rosyjskim, zjednasz sobie względy carycy. Przez sześć miesięcy nieszczęsny dramaturg obkuwał się przy pomocy nauczyciela dostarczonego przez kolegów, aŜ wreszcie ktoś nie wtajemniczony w intrygę wyjaśnił mu, Ŝe „rosyjski”, którym się posługuje, jest jednym z dialektów bretońskich! Innym razem Poinsinet odziedziczył mały spadek i spytał przyjaciela, na co przeznaczyć niespodziewane pieniądze. — Dam ci dobrą radę — odpowiedział przyjaciel. — Pierwszego kwietnia zwalnia się na dworze stanowisko królewskiego ekranu. To wspaniała okazja, kup tę funkcję. — Ekranu? A co to jest? — Nie wiesz? Król co wieczór grzeje się przy kominku, a między nim a ogniem siedzi urzędnik zwany ekranem. Chodzi o to, by płomienie nie przegrzewały królewskich kolan. To łatwe zajęcie, tylko trzeba być przyzwyczajonym do gorąca. Spróbuj poćwiczyć, a szybko nabierzesz wprawy. Od tej pory Poinsinet przypiekał się co dzień i kiedy uznał, Ŝe jest juŜ odporny na ogień, udał się na dwór, by kupić stanowisko. Wyśmiano go, nie pierwszy i nie ostatni raz w Ŝyciu. Najciekawszy francuski prima aprilis XX wieku był dziełem telewizji i został odegrany w latach sześćdziesiątych, w cyklicznym programie „Trybuna Historii”. 1 kwietnia dwaj znani historycy-popularyzatorzy, znawcy okresu napoleońskiego, Andre Castelot i Alain Decaux, zaprezentowali telewidzom „sylwetkę bohaterskiego generała Giboyer-Lacaussade’a, który słuŜąc Bonapartemu przeszedł wszystkie szczeble kariery od szeregowca, przemierzył
178
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
wraz z Wielką Armią całą Europę i zmarł w chwale”. Zrobiona w mistrzowski sposób audycja zjednała generałowi olbrzymią sympatię telewidzów, posypały się propozycje wystawienia bohaterowi pomnika, nazwania jednej z ulic ParyŜa jego nazwiskiem etc. Castelot i Decaux poszli za ciosem i przedstawili w studio „cudem odnalezionego” potomka generała, który z kolei oświadczył, Ŝe dopiero co odnalazł pamiętniki pradziadka. Pokazał jedną, zapisaną kulfonami kartkę rękopisu i zaczął się uŜalać: — Niestety, jest mi ogromnie trudno odcyfrować pismo generała, albowiem miał on zeza i dlatego te litery tańczą jakiś zwariowany taniec... „Potomek” mówił to tak komicznym głosem, Ŝe w pewnym momencie Castelot nie wytrzymał i ryknął śmiechem. W ten sposób mistyfikacja wydała się, generał Giboyer-Lacaussade nigdy nie istniał. W kilka dni później do telewizji nadszedł list, który wzbudził wesołość całej Francji. Pisała jedna z paryŜanek: „Od dnia ślubu mój mąŜ tyranizował mnie twierdząc, Ŝe we wszystkim on ma rację i Ŝe olbrzymia wiedza, jaką posiada, winna mnie uczyć skromności i milczenia. Ja byłam głupia — on wiedział wszystko, znał się na wszystkim. Kiedy zaczęliście program o generale Giboyer-Lacaussadzie, spytałam go, czy zna tę postać. Odpowiedział: Oczywiście, mógłbym sam napisać jego biografię. To był fajny gość! Kiedy wyjawiliście, Ŝe to kawał, miałam największą satysfakcję w moim Ŝyciu. Dziękuję wam z całego serca — mam teraz lŜejsze Ŝycie”. „PERSPEKTYWY” 1 kwietnia 1977
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
179
Varia krytyczne Krytykując w swoich artykułach i felietonach róŜne negatywne zjawiska społeczne, patologie naszej codzienności i ludzi odpowiedzialnych za zło, Łysiak nie patyczkował się. Kiedyś stwierdzono: „pisze skalpelem”. NaraŜał się w ten sposób na ataki róŜnych elit rozpanoszonych w latach siedemdziesiątych, w okresie, w którym zbyt wiele było wypaczeń, nieprawidłowości i niedociągnięć. Prawdziwa, słuŜąca ogólnospołecznym celom, krytyka napotykała wówczas liczne opory i niewybredne „kontrataki”, ze straszeniem odpowiedzialnością karną włącznie, czego dowodem (jednym z wielu) reakcja na bardzo krytyczny artykuł Łysiaka o władzach Bielska-Białej, opublikowany w „śyciu Warszawy” z 18 — 19 VIII 1974, pt. „Dynamitardzi”. Z samej „góry” układów miejskich Bielska-Białej rozesłano wówczas po całym kraju (do KC PZPR, Wydziału Kultury przy Urzędzie Wojewódzkim Katowice i do redakcji najpowaŜniejszych tygodników) protest przeciw „nieuzasadnionym napaściom W. Łysiaka” oraz coś w rodzaju listu otwartego do autora; fragment listu cytujemy: „Nazwanie wybitnego działacza i wielkiego społecznika, Prezydenta Miasta, mgr. Antoniego Kobielę, «Antonim Burzycielem», przypomina brukowe ataki sanacyjnej prasy na lewicowych działaczy i uderza bezzasadnie nie tylko w niego, lecz równieŜ w kierownictwo instancji partyjnej Bielska-Białej (...) Pan Łysiak pragnie takŜe jednoznacznie i w «wychowawczy» sposób wykazać «dno» naszej socjalistycznej administracji (...) JeŜeli dodamy, Ŝe juŜ w szkole podstawowej uczy się dzieci o systemie działania terenowych organów władzy i administracji, to polityczna i społeczna szkodliwość artykułów W. Łysiaka jest ewidentna (...) Panu Łysiakowi warto przypomnieć, Ŝe istnieją art. art. 178 i 237 kodeksu karnego, dla ostrzeŜenia, iŜ moŜe go spotkać ocena Waldemara-Rozrabiacza (...) śyjemy przecieŜ w państwie socjalistycznym, praworządnym, gdzie tego rodzaju sztucznie i histerycznie rozdmuchiwane «afery» nie mogą i nie powinny mieć miejsca. Zwłaszcza wówczas, gdy zmierzają do podwaŜania autorytetu i dobrego imienia władz politycznych i administracyjnych, a ich przewodnim motywem jest zniewaŜanie wybitnych i ofiarnych przedstawicieli władzy”. W kilka lat później ci „wybitni i ofiarni”, w tym prezydent A. Kobiela, zostali karnie zdjęci ze stanowisk, a nowe partyjne kierownictwo kraju, które podjęło wysiłek reformy i oczyszczenia rodzimej „stajni Augiasza”, zaczęło stawiać tego typu ludzi przed sądami. Inspirowano teŜ przeciwko Łysiakowi tzw. „listy zbiorowe”, nawet od dzieci (!). Przykładem list do „Literatury” i do „Stolicy” od licealistek z Płocka (29 I 1978): „My, uczennice, ubolewamy nad złośliwymi napaściami p. Łysiaka na wszystko. Kiedy zobaczymy jego nazwisko, nie tkniemy gazety. Nie chcemy takich wzorów jak p. Łysiak”. Z krytycznych wypowiedzi Waldemara Łysiaka na róŜne tematy wybraliśmy jeden artykuł z „Kultury” i kilka felietonów ze „Stolicy”, ze stałej rubryki felietonowej, zwanej przez samego autora „poletkiem z bykiem”. W dwóch przypadkach („Korupcja” i „Pomyślunek”) jest to dokonany przez nas „kolaŜ” najciekawszych fragmentów felietonów ukazujących się w dłuŜszych cyklach monotematycznych, opatrzonych tym samym nadtytułem.
180
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
Wybrane felietony ze „Stolicy” pochodzą w sporej części z początku lat osiemdziesiątych, gdy fala krytyki prasowej nasiliła się i gdy wielu układnych przedtem publicystów zmieniło kurs i zamieniło się naraz w „bezkompromisowych” krytyków. Łysiak był jednym z tych nielicznych, o których moŜna powiedzieć, Ŝe się po prostu nie zmienili, dalej robił to samo. Powiedziane to zostało otwarcie przez Bogdana Maciejewskiego na łamach „Sztandaru Młodych” (21—22 III 1981): „W «Stolicy» kolega Łysiak dźga okrutnie. Krytyka dzisiaj nic albo niewiele kosztuje, ale Napoleon (pseudo «Waldemar») zawsze był ostry i eksplodował przy kaŜdej okazji równieŜ w minionej epoce, więc to jest naturalne, Ŝe i teraz wali jak z armaty (...) AŜ się lękam, Ŝe Łysiaka w końcu ta bokserka wykończy, a on musi napisać jeszcze parę ksiąŜek...”.
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
181
Sportowe piętno W początkach sierpnia roku 1975 „Trybuna Ludu” zamieściła w kolumnie „Problemów krajowych” artykuł Włodzimierza Gołębiewskiego, poświęcony wychowywaniu młodych sportowców, przy czym nie chodziło o wychowywanie rekordzistów i medalistów, lecz przyzwoitych, uczciwych ludzi. Ta cenna publikacja została słusznie uznana za swego rodzaju sformułowanie programu, który winien obowiązywać, toteŜ wiele pism i gazet przedrukowało ją w całości. Przypomnijmy sobie esencję wywodów autora: „KaŜdy młody człowiek, który do sportu przychodzi, wychowywany juŜ przez rodzinę i szkołę, jest młodym, mało jednak Ŝyciowo doświadczonym człowiekiem, którego razem z rodziną i ze szkołą trzeba współwychowywać (...) Wychowywać powinni wszyscy. W szacunku dla tych istotnych cech ruchu sportowego, jakimi są koleŜeństwo, lojalność, pracowitość, poszanowanie przepisów, stała praca nad sobą, zdrowa ambicja, zaangaŜowanie, godne reprezentowanie swego kraju. I wszyscy powinni dawać dobry przykład. Bo wszyscy są odpowiedzialni za młode charaktery, które przyszły pod ich opiekę (...) Wystarczy drobna z pozoru sprawa, drobna nieregularność, by w psychice młodego sportowca pozostawiła ślad. Większy lub mniejszy, ale zawsze niepoŜądany”. Nawiązując do tego cytatu moŜna dzisiaj spytać: jaki to ślad, jakie haniebne piętno odcisnęło się na charakterach młodych sportowców, o których opinia publiczna dopiero co dowiedziała się, Ŝe zamiast godnie reprezentować swój kraj za granicą, kradną i rozrabiają podczas zagranicznych wojaŜy niczym „zawodowi” chuligani? Członkowie naszej reprezentacji juniorów na XXXII Turniej UEFA w Wiedniu „zachowywali się skandalicznie na boisku i poza boiskiem”, lekcewaŜąc wszystko i wszystkich, z normami obyczajowymi, lekarzem i trenerem ekipy włącznie. Ów trener, Henryk Apostel, powiedział później w wywiadzie dla prasy: „Jestem zaszokowany postawą moich podopiecznych”. O wiele większym powodem do szoku był fakt, Ŝe chłopcy z piłkarskiej ekipy juniorów, która bawiła na zawodach w Islandii, okradli tamtejszy sklep. A juŜ szok największy spowodowała wiadomość, Ŝe we francuskim mieście La Ferte kilku naszych piłkarzy ukradło w supermarkecie stos dŜinsów (policja zrobiła rewizję w hotelu i wyciągnęła im całe pudełka tych dŜinsów spod łóŜek). Największy, bo byli to tzw. juniorzy młodsi, prawie dzieci! Wszystkie te sprawy, pokłosie jednego lata, znalazły swe rozwiązanie w
182
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
czerwcu (miast wyroków sądowych — łagodne, krótkoterminowe dyskwalifikacje sportowe dla młodocianych przestępców za „niegodne reprezentowanie barw Polski za granicą oraz za wykroczenia natury etycznomoralnej”) i wszystkie dotyczyły piłkarzy. Rzecz charakterystyczna: wojaŜująca za granicę polska młodzieŜ w ogóle, w tym młodzi przedstawiciele innych dyscyplin sportowych, wcale nie mają opinii złodziei i łobuzów, natomiast rokrocznie dowiadujemy się z prasy bądź ze źródeł ustnych (bo nie wszystkie afery oglądają farbę drukarską) o haniebnych, uwłaczających Polsce wykroczeniach naszych piłkarzy w obcych krajach. Skąd się bierze ta futbolowa gangrena, przejawiana zatrwaŜającym brakiem morale, sięgającym obszaru przestępczości kryminalnej ? PoniŜszy tekst jest próbą odpowiedzi na to pytanie. Nieuczciwości uczymy tę piłkarską młodzieŜ stopniowo (Samuel Butler: „Kłamstwa uczysz się jak wszystkiego — stopniowo”) i systematycznie, zaczynając od dziatwy szkolnej. Albowiem tajemnicą poliszynela jest, Ŝe nie tylko na szczeblu ligowym, lecz takŜe szkolnym, sport przestał być radością i rekreacją, a stał się prestiŜowym biznesem, w którym wszystkie, nawet najbrudniejsze chwyty i manipulacje są dozwolone (praktykowane). Klasyczna tego typu afera wybuchła przed czterema laty podczas ogólnopolskich rozgrywek międzyszkolnych. Trenerowi jednej z druŜyn udowodniono fałszowanie (wpisy, zdjęcia i stemple) legitymacji uczniów, co pozwalało przemycać do druŜyny zawodników, którzy przekroczyli juŜ limit dozwolonego wieku. DruŜyna ta odniosła kilka sukcesów, m. in. wyeliminowała poprzedniego mistrza Polski druŜyn szkolnych. Lecz nawet gdy udowodniono szwindel — rozgrywki nie zostały anulowane! Od tamtej pory nic się nie zmieniło. śeby nie tracić czasu na wyliczankę podobnych afer dziecięcych, sięgnijmy tylko do najświeŜszej. W maju obecnego roku rozegrano w Płocku finał zawodów szkolnych o puchar ZG SZS. Wkrótce potem okazało się, Ŝe w zespole zdobywcy pucharu grało kilku „zamaskowanych” graczy ligowych (z klubu A-klasowego). Grali — jak później oświadczył jeden z nich — „na lewą kartę”. Inaczej mówiąc: ordynarnie złamany został regulamin, który mówi, Ŝe w zawodach druŜyn szkolnych mogą brać udział jedynie członkowie klubów szkolnych, i od ręki zdeprawowano sporą grupkę uczniaków oraz ich nieco starszych kolegów — tych wszystkich, którzy wiedzieli, „co jest grane”. Tego typu deprawacja nastolatków ma tę dobrą stronę, iŜ wyrastają z nich piłkarze, z którymi następnie Ŝaden ligowy show-master nie ma kłopotów przy reŜyserowaniu wyników meczów. ToteŜ są one reŜyserowane rok w rok, „na grandę”, przy całkowitym
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
183
lekcewaŜeniu opinii publicznej, która od dawna wie, Ŝe w rodzimej I i II lidze w kaŜdym sezonie kupczy się zakulisowo wynikami rozgrywek, oraz przy takim samym lekcewaŜeniu władz piłkarskich, które w Ŝenujący sposób zasłaniają swoją indolencję rzekomą niemoŜnością udowodnienia komukolwiek czegokolwiek. Piłkarskie związki RFN czy Węgier potrafiły zlikwidować operacyjnie gangrenę fabrykowanych przekupstwem „cudownych” wyników w swoich ligach (Węgrzy nie zawahali się nawet usunąć wielbionego przez kibiców Alberta). My nie potrafimy. Młodzik grający w piłkę widzi to, widzi bezkarność swego klubu, który brudnymi sposobami stara się piąć do góry lub przynajmniej nie spadać w dół. A jest to młodzian pojętny, szybko uczy się od swych starszych, rutynowanych kolegów, Ŝe „kto smaruje, ten jedzie”. To jest właśnie drugi stopień czarnej edukacji, piłkarska „matura”. Niedawno mój brat poznał na wczasach 19-letniego piłkarza znanej IIligowej druŜyny i dowiedział się od niego takich rzeczy o funkcjonowaniu piłkarskiego jarmarku, Ŝe po prostu oniemiał. Młodzian opowiadał w taki sposób: — PrzyjeŜdŜamy, kapujesz, do N... Frajerzy są na krawędzi, jeden przegrany mecz i lecą na mordę. No to mówimy przed meczem: tyle i tyle i macie mecz. Ale tamci pyskują, Ŝe nie, nie chcą bulić, bo myślą, Ŝe u siebie dadzą radę. No to my, kapujesz, gramy na ura i do przerwy jest 0 : 0. I frajerzy normalnie miękną, kapujesz, strach do tyłka. W przerwie przyłazi dwóch do naszej szatni i śpiewają: bulimy. No to w porząsiu, po przerwie, kapujesz, gramy na jedną bramę. I tu, brachu, zaczyna się cyrk. I my, i oni, chcemy wkopać w te nasze brame i, cholera, nic! Pomagamy im, jak moŜemy, chodzimy jak po hajniemedyna, a tu, szlag trafił, nic i nic, nie mogą palanty wbić do pustej bramy! Taki fart, rany boskie, czegoś takiego w Ŝyciu nie widziałem, forsa wzięta, podkładamy się jak te bure suki, a tu ciągle 0:0! Trzy minuty do końca, śmierć w oczach... Co było robić, ścięliśmy frajera na polu karnym, aŜ matka ziemia stęknęła, no i, kapujesz, git! Z karnego wreszcie wbili. Ale cośmy się napocili wtedy i nastrachali, Ŝe trzeba będzie zwrócić szmal, kurcze blade, długo nie zapomnę!... W wypowiedziach dla prasy brzmi to nieco bardziej elegancko, lecz treść jest identyczna. W grudniu ubiegłego roku dał się namówić „Przeglądowi Sportowemu” na „godzinę szczerości” 23-letni Zbigniew Czółnowski, który w warszawskiej Polonii grał od trampkarza i przeszedł wszystkie szczeble deprawacyjnego wtajemniczenia. Powiedział m. in.: „Wolałem zarobić na piłce noŜnej więcej niŜ mniej (kto by nie chciał!), brałem teŜ właściwie osobiście udział w kilku — jeśli tak moŜna określić —
184
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
transakcjach (...) To, Ŝe w lidze moŜna — przy pewnych układach — kupić, sprzedać i zamienić, nie jest chyba dla nikogo choć trochę zorientowanego ani tajemnicą, ani wielką rewelacją (...) Gramy z Wartą. Aby uratować się w stu procentach potrzebne jest zwycięstwo co najmniej trzema bramkami. Transakcja zostaje ustalona — cena bardzo przystępna. Do przerwy prowadzimy 1 : 0. Kibice się denerwują, ale w przeciągu kilku minut po zmianie stron strzelamy trzy gole i jest juŜ 4 :0. Ale to nie koniec, byłoby za łatwo. Zgodnie ze scenariuszem, bramkę zdobywają rywale i łatwowierni mogą myśleć, Ŝe zaczęła się nerwówka. Trwa to jednak tylko chwilę, znowu gol dla nas i wygrywamy 5:1”. Po czym młodzian wyśmiał naiwnych dziennikarzy, którzy wzięli wynik za dobrą monetę i pochwalili w prasie „sukces ambitnej druŜyny Polonii”, oraz dodał: „W druŜynie rządziła grupa starszych zawodników, którzy potrafili narzucić swoją wolę”. Właśnie — rola starszych zawodników. W programowej publikacji w „Trybunie Ludu” czytaliśmy: „Obowiązkiem kaŜdego absolutnie uczestnika ruchu sportowego jest dawać dobry przykład, wpływać wychowawczo na otoczenie”. A dzisiaj czytamy w artykule na temat polskich juniorów: „Demoralizująco działa przykład starszych kolegów”. Zdanie to jednak, nie poparte dowodami, brzmi zbyt sucho. Dowodów nie brakuje. Oto z informacji gazetowej w roku 1977 moŜna było dowiedzieć się, Ŝe nasi piłkarscy gwiazdorzy podczas obiadu za granicą zachowywali się „jak półdzicy ludzie”. Po ostatnim tournee Wisły Kraków w Australii, członek Polonijnego Klubu Olimpijczyka w Melbourne, organizator wojaŜu, oświadczył w liście wysłanym do Polski: „Jedynie zawodnicy Wisły nie bardzo nam się udali (...) Na zabawie urządzonej dla nich, zamiast się bawić — byli mocno zajęci handlem. Przyszli z tobołami piłek, kryształów, lalek krakowskich i innych upominków, które sprzedawali po bajońskich sumach (...) Ja osobiście się nie dziwiłem, ale co o tym mówili inni... wolę nie pisać”. Ta lekcja dobrych manier i obrotności eksportowej jest dla młodego piłkarza rodzajem egzaminu wstępnego na piłkarski uniwersytet, na którym wykładany jest m. in. temat: piłka noŜna a prawo karne. Oto kilka „przezroczy” do wykładów z tego przedmiotu: 18 kwietnia 1975 roku jeden ze srebrnych medalistów Mistrzostw Świata, Adam Musiał, stanął przed sądem w Krakowie jako oskarŜony. Musiał, znajdując się w stanie nieomal delirium tremens, rąbnął swym nowiutkim BMW w cięŜarową Skodę, cudem wyszedł z tego bez większych obraŜeń i zaraz, na miejscu, obrzucił stekiem nie nadających się do druku określeń nadbiegłych ludzi, ze szczególnym uwzględnieniem lekarki pogotowia, pod której adresem wybełkotał kilka „propozycji”. Wyrok (2 lata więzienia) z
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
185
miejsca mu zawieszono, bo sąd postanowił „potraktować go po ojcowsku” (wypowiedź sędziego), gdyŜ piłkarz to nie jest zwykły obywatel, lecz nadobywatel. Z kolei dwa inne uwielbiane herosy z „Silver Team 74”, Szarmach i Gorgoń, równieŜ pod wpływem „wody ognistej”, wystąpiły z „propozycjami” do dwóch kobiet siedzących w kuszetkowym przedziale pociągu z Francji. Wystąpienie było tak nachalne, Ŝe obie damy uratowała dopiero zdecydowana interwencja działaczy, którzy musieli przesadzić kobiety do innego przedziału, by zapewnić im minimum bezpieczeństwa przed rozjuszonymi rycerzami z Polski. Obaj po powrocie do domu zostali ukarani dyskwalifikacjami, które PZPN (Polski Związek Piłki NoŜnej) natychmiast im zawiesił i wysłał obu orłów na wycieczkę po USA, by dalej „rozsławiali imię”. Wreszcie w tym roku w Krakowie kolejny reprezentant, Andrzej Iwan, obrzucił kawiarnianych gości stekiem wyzwisk („Ja zarabiam miesięcznie 24 tysiące złotych, a wy k.... po 3200!”), rąbnął pięścią w twarz kelnerkę, stoczył mecz bokserski z kilkoma milicjantami i juŜ następnego dnia rano, dzięki odpowiedniej interwencji, został wypuszczony z aresztu! Przed sądem nie stanął, poprzechwalał się trochę dziennikarzom („Trzech milicjantów nie mogło mi dać rady. Wezwali posiłki. W pięciu dopiero mnie skuli!”) i spokójnie oraz króciutko poczekał na odwieszenie dyskwalifikacji sportowej. Młody piłkarz uczy się na tych przykładach (i na wielu innych; podałem tylko „ekskluzywne”, dotyczące reprezentantów kraju), Ŝe jest całkowicie bezkarny, cokolwiek by nie zrobił. Widzi, Ŝe za kaŜdy prawie czyn przestępczy, po którym normalnego obywatela uznaje się za bandytę i pakuje do celi, piłkarz jest karany wyłącznie dyskwalifikacją i to krótkoterminową. Widzi, Ŝe jego koleŜkowie, którzy okradli sklepy we Włoszech, Austrii, Islandii, Szwecji i Francji, otrzymali za to łagodne zawieszenia w prawach sportowych, mimo Ŝe w Polsce obowiązują za złodziejstwo kary bynajmniej nie dyscyplinarne. Widzi, Ŝe PZPN nagminnie chroni przestępców w piłkarskich butach, błyskawicznie odwieszając im zawieszenia, co miało miejsce w dziesiątkach przypadków, autora masakry w kawiarni, Iwana, nie wyłączając. Więcej — widzi korzystne dla gwiazdorów machlojki PZPN-u na arenie międzynarodowej (!), czego przykładem była w roku 1975 genialna wolta Związku ze „zmartwychwstaniem” Szarmacha. Szarmach, otrzymawszy dwie Ŝółte kartki za brutalną grę, został przez Komisję Dyscyplinarną UEFA odsunięty od jednego (pierwszego w kolejności) meczu w ramach mistrzostw Europy. Tym kolejnym meczem reprezentacji narodowej był mecz z Holandią. Trener Górski oświadczył w wywiadach, Ŝe niestety trzeba się z tym pogodzić i poszukać odpowiedniego
186
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
dublera. Kibice jęknęli z przeraŜenia: biało-czerwoni bez asa atutowego! Ale tu PZPN stanął na wysokości zadania, „przypominając sobie” w ostatniej chwili, Ŝe na tydzień przed meczem z Holandią polska młodzieŜówka gra mecz z Bułgarią w ramach młodzieŜowych mistrzostw Europy, równieŜ pod auspicjami UEFA. Do UEFA natychmiast wysłano pismo z informacją, iŜ Szarmach był przewidziany na ten mecz, chociaŜ w Polsce (i nie tylko w Polsce) nawet dziecko nie uwierzyłoby w to, Ŝe na tydzień przed Holandią ryzykowano by nogi asa w meczu młodzieŜówki. W ten sposób UEFA została wykiwana (Szarmach „za karę” nie grał w meczu z Bułgarią!) i w „Przeglądzie Sportowym” mógł się ukazać triumfalny tytuł: „Andrzej Szarmach moŜe grać z Holandią!” Prasa sportowa to zbyt często dla młodego, studiującego kulisy swego fachu, piłkarza „pomoce naukowe”, które upewniają go w wierze, iŜ jest dobrze „kryty”. Dzięki tej lekturze dowiaduje się on, Ŝe złodziejstwo futbolisty to nie złodziejstwo, lecz „bezmyślność” i „opacznie pojmowana obrotność” lub co najwyŜej „tanie cwaniactwo” (eufemizmy pióra red. Polkowskiego). Dowiaduje się, Ŝe kiedy McFarland chwyta za koszulkę Latę idącego na bramkę przeciwnika (w pamiętnym meczu z Anglią na Wembley), to jest to „chuligaństwo boiskowe”, „karygodne barbarzyństwo” etc, natomiast gdy nasz Kasperczak w identycznej sytuacji czyni dokładnie to samo z Valdomiro (w pamiętnym meczu z Brazylią podczas World Cup 74), to jest to „faul taktyczny na przeciwniku”. Cytowane przez rodzimą prasę słowa Briana Glanville’a z „The Sunday Times” („Kiedy osiąga się ten poziom cynizmu, nie jest się godnym udziału w grze sportowej”) dotyczą wyłącznie McFarlanda, bo polski dziennikarz sportowy stosuje inne kryteria wobec „swoich” i „tamtych”. Ten chwyt Kasperczaka i ordynarne, nie zauwaŜone przez sędziów oszustwa Tomaszewskiego przy „cudownych” obronach rzutów karnych, zapewniły nam srebrny medal na mistrzostwach świata (...), zaś oszustwa prasowe utwierdzają młodych piłkarzy w przekonaniu, iŜ na wiele moŜna sobie pozwolić bez strachu przed opinią publiczną, która nie zostanie poinformowana. Karani są tylko ci, którzy opinię tę informują. Za to właśnie, za szczere wyjaśnienie kilku brudnych spraw z piłkarskiego światka, został w roku ubiegłym wyrzucony z pracy w fabryce samochodów wiceprezes klubu w Bielsku-Białej, inŜ. Otłowski. Nabierając rutyny młody piłkarz przestaje być uczniem i sam zamienia się w świecącego przykładem (złym) profesora. JuŜ nie kradnie dŜinsów w supermarkecie, większy zysk przynosi sprzedawanie meczów. JuŜ nawet nie udaje zaangaŜowania na treningach — lekcewaŜy je, terroryzując i szantaŜując klub bądź zmieniając kluby, co przynosi olbrzymie zyski. Gwiazdorzy, czyli
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
187
elita, mogą sobie pozwolić dosłownie na wszystko, a jeśli np. trener sprzeciwia się temu gangsterstwu, gwiazdor wykopuje trenera z klubu według naukowej metody bramkarza Tomaszewskiego, który kolejno „zwolnił” kilku trenerów ŁKS-u (w tym Grzegorza Polakowa, który uratował klub przed spadkiem do II ligi, i Leszka Jezierskiego, którego uznano trenerem roku). Resumując: to, co się dzieje w polskim światku piłkarskim, a zwłaszcza postępująca demoralizacja młodzieŜy, masowo garnącej się do tego sportu, wymaga radykalnych pociągnięć. NaleŜy wyczyścić w końcu tę stajnię Augiasza i skończyć z ohydnym w niektórych przejawach balem maskowym, na którym maskami są medale. Dr Eugeniusz Piasecki w wydanej w roku 1902 pracy „O wpływie ćwiczeń cielesnych na rozwój psychiczny młodzieŜy” tak pisał o piłce noŜnej: „KaŜdy znawca footballu wie, iŜ niejednokrotnie partia złoŜona ze słabszych i mniej wprawnych graczy pokonywa inną, mającą pozornie skład daleko lepszy, ale uczestników mniej karnych i mniejsze ze sobą zgranie”. Obecnie kaŜdy znawca futbolu wie takŜe, iŜ na skutek tolerowania zakulisowego handlu wynikami druŜyna, mająca rzeczywiście i gorszych graczy, i gorsze zgranie, i wszystko gorsze, moŜe lekko wygrać z druŜyną, która ma wszystkie owe atrybuty na o wiele wyŜszym poziomie. Wszystko to tylko kwestia ceny. Wspomniany autor napisał równieŜ: „Gra ta jest po prostu miniaturą ustroju i działalności społeczeństwa nowoŜytnego, społeczeństwa opartego na zasadzie demokratycznego równouprawnienia, lecz z drugiej strony karnego”. „KULTURA” 21 października 1979
188
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
Ślepy tor Dla wszystkich ludzi, którzy nie lubią być bici, hańbieni, cięci Ŝyletkami, straszeni śmiercią przez wyrzucenie z pędzącego pociągu, oblewani alkoholem, moczem i wymiotami, zwłaszcza zaś dla kobiet, obowiązkiem staje się dokładne studiowanie rozkładu jazdy PKP jednocześnie z tzw. kalendarzem piłkarskich rozgrywek ligowych w naszym kraju. Zaniechanie tego obowiązku grozi bolesnymi konsekwencjami, moŜna bowiem nieświadomie wsiąść do pociągu wiozącego tłum kibiców, a taki pociąg to jest dobre miejsce wyłącznie dla zdeklarowanych sado-masochistów. Te pociągi kursujące między miastami, gdzie są druŜyny ligowe, to jeden z najlepszych papierków lakmusowych ujawniających zdziczenie pewnej części młodych roczników naszego społeczeństwa — zdziczenie, które w duŜym stopniu jest konsekwencją wieloletniej, demoralizującej naród socjotechniki władzy (...). Kiedyś na trybunach stadionów piłkarskich widziało się mnóstwo ludzi kultury i sztuki, znanych aktorów, intelektualistów, twórców, profesorów etc., a kamery telewizyjne z lubością wyławiały ich twarze. Dzisiaj jest to juŜ niemoŜliwe, kamery unikają widoku trybun, by nie ujawniać rozpasanej, pijanej hołoty, a sprawozdawcy telewizyjni i radiowi chronią swoje mikrofony (nie zawsze skutecznie, jak to słyszeliśmy nieraz) przed kaskadą ohydnych przekleństw ryczanych im do ucha. Stadiony zostały wysterylizowane z ludzi kulturalnych, ci ludzie bowiem, chociaŜ znają emocjonalną przewagę bezpośredniego odbioru widowiska nad przekazem telewizyjnym, nie lubią, jak na głowę lecą im butelki po wódce, kamienie itp. We własnym domu nie grozi im rozłupanie czaszki lub pobicie kastetem, zostają więc w domu. RóŜnica między stadionem a pociągiem jest ta, Ŝe na stadion nikt nie musi chodzić, z pociągów zaś korzystamy wszyscy. Relacjonowana ostatnio w prasie sportowej tragedia pociągu trakcji Warszawa — Gdynia, który stołeczni pseudokibice jadący na mecz Arka — Legia zamienili w pociąg grozy, wydaje się wielu ludziom czymś szokująco wyjątkowym. Trudno, by tak nie było, jeśli czytamy: „Wszyscy pasaŜerowie pociągu całą noc byli terroryzowani przez pijaną dzicz. Wchodzili przez okna, tłukło się wino, zalewali nam ubrania. Pili w przedziałach, wymiotowali i załatwiali się... Bluźnili na wszystko i wszystkich. Zaczepiali osoby starsze i młodych, chcieli bić, ubliŜali w okropny sposób... Z mojego przedziału wyszła kobieta do WC o godzinie 4. Wróciła po dwóch godzinach, tuŜ przed Gdynią, w okropnym stanie... Szczęście, Ŝe nie doszło do morderstw, bo grozili wyrzuceniem z pociągu” (z listu czytelniczki
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
189
do „Przeglądu Sportowego”). Zaszokowanych i przecierających oczy ze zdumienia chcę zapewnić, Ŝe nie był to wyjątek. Od kilku lat corocznie jest takich kolejowo-piłkarskich horrorów po kilkanaście i to o wiele drastyczniejszych (z cięŜkimi pobiciami, wielokrotnymi zgwałceniami, zmasakrowaniem całych wagonów zamienianych w ruinę itp.), tylko Ŝe albo ukrywało się to przed opinią publiczną, albo opisywało bez drastycznych szczegółów, Ŝeby ludzi nie draŜnić. Tak jakby najbardziej draŜniące nie było to, iŜ pasaŜerowie są w takim pociągu kompletnie bezbronni, pozbawieni jakiejkolwiek ochrony, a więc swoich podstawowych praw. Milicja wkracza do akcji dopiero wówczas, gdy ci sami „kibice” rozrabiają na stadionie (obecnie w Gdyni wspomnianej tłuszczy odebrano cały arsenał kastetów, bagnetów, brzytew itp.). Nasuwają się pytania: dlaczego obsługa pociągu nie wzywa MO na pierwszej lepszej stacji po drodze? Dlaczego MO „nie wie”, Ŝe takie pociągi „ligowe” to koszmar urągający praworządności, i w związku z tym nie podejmuje odpowiednich przeciwdziałań? Nasze organa porządkowe mają pełne ręce roboty gdzie indziej, ale lepiej byłoby, gdyby zamiast tego gdzie indziej, zajęły się akceptowaną przez całe społeczeństwo robotą w miejscach, w których ludziom dzieje się straszna krzywda. Lecz znowu wróćmy do lejtmotywu. Powie ktoś: w Anglii są takie same pociągi grozy. Owszem, ale niezupełnie (pomijając juŜ fakt, Ŝe cudze barbarzyństwo wcale nie usprawiedliwia własnego). Po pierwsze, tamtejsza dzicz piłkarska wyŜywa się głównie na wagonach, a nie na pasaŜerach. Po drugie brytyjscy bobies (policjanci) wkraczają w takich przypadkach do akcji z całą stanowczością. A po trzecie: co to za argument w sytuacji, gdy od lat słyszymy z głośników i czytamy wszędzie o humanitarnej wyŜszości modelu socjalistycznego nad kapitalistycznym? Coś tu się fatalnie poplątało, podobnie jak w innych dziedzinach Ŝycia. Naprawdę trudno wymagać, by rozwydrzony „kibic” nie bił bezbronnych ludzi lub nie gwałcił kobiet, jeśli dowiaduje się on z prasy, iŜ jego idole noszący białego orła na piersiach robią to samo (słynne przypadki pobicia kelnerki w Krakowie, próba zgwałcenia kobiety przez reprezentantów Polski wracających z Francji i wiele podobnych) i potem... dalej reprezentują barwy klubowe i narodowe, biorą za to cięŜkie pieniądze i chodzą w glorii bohaterów, których zdjęcia widnieją na pierwszych stronach czasopism. Socjotechnika władzy, zwana potocznie „inŜynierią społeczną”, to „wypracowywanie sposobów realizowania zamierzonych zmian społecznych”, obejmujące m. in. „system kierowania ludźmi, wychowania oraz stosunki międzyludzkie” (encyklopedia PWN). Mówiąc prościej: jest to kształtowanie społeczeństwa
190
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
przez władzę na obraz i podobieństwo tejŜe władzy, według norm przez nią uznawanych za słuszne. W ubiegłych latach ów system, oparty na zwiększonej podaŜy alkoholu, konsumpcyjnych hasłach (zresztą bez pokrycia), idących z góry fatalnych przykładach stosunków międzyludzkich i braku podstaw etyki, przy jednoczesnym zaniechaniu i lekcewaŜeniu spraw ducha, doprowadził do krachu humanistycznego, którego jednym tylko z przejawów są piłkarskie pociągi grozy. LekcewaŜyć tego i innych atrybutów futbolu nie moŜna, bo, jak pisał juŜ w roku 1902 dr Eugeniusz Piasecki w pracy o rozwoju fizycznym i psychicznym młodzieŜy: „Gra ta jest po prostu miniaturą ustroju i działalności społeczeństwa nowoŜytnego”. „STOLICA” 26 kwietnia 1981
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
191
Korupcja (...) Korupcja naleŜy do najstraszliwszych gangren na świecie. Jednostkowa jest nieśmiertelna (zawsze była i będzie, Ŝaden kraj ani ustrój nie jest od niej wolny) i nie tak znowu groźna, jeśli spotyka się z ogólnospołecznym potępieniem i z właściwymi represjami karnymi, utrzymującymi ją w pewnych granicach, pozwalających mówić o wyjątkowości zjawiska. Ale jeśli toczy jak rak całe rzesze pracowników aparatu administracyjnego, handlowego, usługowego etc. i staje się czymś tak powszechnym, Ŝe uwaŜanym za zwykły atrybut codzienności, to wówczas państwo moŜna nazwać zdemoralizowanym do szpiku. Przez całe lata nasze środki masowego przekazu na przykładzie m. in. korupcji dowodziły moralnego upadku róŜnych państw i państewek południowoamerykańskich czy azjatyckich, co było mimowolną autosatyrą, identyczną jak dowodzenie, Ŝe w jakiejś bananowej republice nie ma demokracji, bo szaleje tam ostra cenzura prewencyjna. Rzeczywiście — boki moŜna było zrywać słuchając takich argumentów z arsenału wojny ideologicznej. Do czego prowadzi skorumpowanie społeczeństwa, wiemy z historii i chyba nikt nie odczuł tego na własnej skórze boleśniej niŜ Polska (...) — pierwszy rozbiór Polski został zadekretowany przez polski sejm, w którym przekupiono prawie wszystkich posłów, z wyjątkiem Rejtana, Korsaka i kilku im podobnych. Przekupstwo niepolityczne jest oczywiście mniej groźne dla państwowości, lecz dla moralności społeczeństwa zabójcze. O tym, Ŝe Polska nie miodem, lecz korupcją płynie, to jest, Ŝe bez łapówki prawie niczego nie da się załatwić, wiedzieliśmy wszyscy. Dzisiaj mamy na to dowody, co tydzień prasa informuje o aresztowaniach róŜnych kacyków, bogacących się w ten sposób w minionych latach. Na tym banalnym tle sensacją stały się tytuły brzmiące: „Zlikwidować mafię!”, a dotyczące sędziów piłkarskich. (...) Sprawa ma o tyle wielką wagę, Ŝe chodzi tu o przeŜarcie łajdactwem dziedziny, która w powszechnym przekonaniu winna pozostać oazą świętości nawet wówczas, gdy wszystko inne dookoła gnije. Arbiter sportowy bowiem feruje wyroki wobec audytorium wielotysięcznego i ma przez to gigantyczny wpływ na młodzieŜ, jeśli więc i on jest oszustem, to cały sens. owej teoretycznie ostatniej enklawy czystości tapla się w błocie. Tak więc prasa sportowa uchyliła wreszcie rąbka prawdy, warto wszakŜe wiedzieć, iŜ ta prawda została powiedziana duŜo wcześniej, w godzinnym programie telewizyjnym o korupcji wśród sędziów, nagranym przez red.
192
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
Pichlaka w listopadzie 1979 roku i... zamkniętym na klucz przez paladynów bossa Szczepańskiego, poniewaŜ audycja nie była skrojona na miarę propagandy sukcesu. Obecnie telewizja zdjęła program z półki i emitowała go 11 kwietnia (mocno okrojony), a w większości gazet nie było nawet zapowiedzi, poniewaŜ ostateczną decyzję podjęto na 24 godziny przed emisją! Jako Ŝe wcześniej napomykałem o korupcji sportowej w swej publicystyce, zostałem zaproszony do udziału we wspomnianym programie. Udział ten sprowadził się do następujących punktów: a) Przed wejściem do studia próbowano delikatnie skłonić mnie do zamknięcia ust lukratywną propozycją... b) Na początku nagrania gwałtownie przerwałem perorującemu prezesowi wydziału sędziowskiego PZPN, p. Eksztajnowi, prosząc go, by zechciał nie wmawiać nam, Ŝe ze względu na nieistnienie korupcji wśród sędziów program jest nieporozumieniem, poniewaŜ szczerej rozmowy na ten temat domaga się opinia publiczna, a jej zdanie jest trochę waŜniejsze od widzimisię pana prezesa. c) W trakcie programu stoczyłem ostrą walkę z p. Eksztajnem, którego obecnie nawet w gazetach nazywa się pieszczotliwie „ojcem chrzestnym”. Na widok okładki zachodniej gazety ze zdjęciem jednego z czołowych polskich sędziów i kompromitującą sumą „lewych” pieniędzy, p. Eksztajn oskarŜył mnie o... karygodne posługiwanie się reakcyjną prasą, czego jednak telewidzowie nie widzieli, bo ten fragment został z taśmy usunięty. Te fragmenty taśmy, które emitowano, pokazały, Ŝe na wszystkie zarzuty dotyczące skorumpowania polskich sędziów ich szef (sam równieŜ sędzia) odpowiadał słowem „bzdura” i zaklinał się, Ŝe to oszczerstwa, pomówienia itp. W końcu zaklął się, Ŝe 80 na 80 (100 procent) polskich sędziów I i II ligi to ludzie nieposzlakowani, za co on ręczy, bo ich zna, bo wielu z nich ma wyŜsze wykształcenie, bo wszyscy oni są „wyrobieni politycznie”! Dzisiaj, gdy niektórym z tych panów udowodniono brudne łapki, p. Eksztajn musiał przyznać w wywiadzie prasowym, Ŝe były w jego stadku parszywe owce. A więc wówczas, półtora roku temu przed kamerami TV, Łysiak nie kłamał, tylko wieloletni pasterz opowiadał publiczności bzdury, wynikające z czego? Z nieświadomości tego, o czym szeptała cała sportowa Polska? „STOLICA” 10 maja 1981
(...) Jednym z powodów naszej gospodarczej klęski w minionych latach było (obok fatalnego, scentralizowanego systemu organizacyjnego) skorumpowanie foteli — obsadzanie wysokich stanowisk kompletnymi dyletantami, ludźmi
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
193
przynoszonymi na dyrektorskie stanowiska „w teczkach”. Ci ludzie, obsadzani „z klucza”, byli często laikami wszechstronnymi (to jest w kaŜdej dziedzinie), a piastowali stanowiska decydenckie w najróŜniejszych branŜach. Jeśli nie sprawdzali się w jednej, przechodzili na analogiczny rangą stołek w drugiej, bywało, Ŝe po kilkanaście razy! Posiadali bowiem w kieszeni patent na stałe dyrektorstwo, a gdzie, to juŜ miało znaczenie drugorzędne. Sam znam dobrze przypadek takiego typa, który w ramach „rotacji” był kolejno dyrektorem rzeźni, wojewódzkim konserwatorem zabytków, szefem fabryki metalurgicznej, naczelnikiem urzędu miejskiego, dyrektorem Estrady i prezesem klubu sportowego. Takich było wielu, zbyt wielu, ale najgorsi w tym układzie byli nie oni, lecz dyletanci wyŜsi od nich, ci, którzy ich obsadzali. Historia dowodzi, Ŝe zastępujący fachowców dyletanci z kapitańskimi nominacjami zawsze doprowadzali do katastrof, klęsk, przegranych bitew, upadków i dekadencji. Dam dwa z tysięcy przykładów, które moŜna podać. W dobie Rewolucji Francuskiej faraon jakobińskiego terroru, Robespierre, urządził bezwzględną czystkę w marynarce. „Reakcyjne” załogi zostały rozpędzone na cztery wiatry i zastąpione... oderwanymi od pługa wieśniakami, aresztowano i dymisjonowano gros kadry oficerskiej, w tym głównodowodzących. Flota podlegała odtąd cywilnemu komisarzowi politycznemu, który był kompletnym laikiem. Nic dziwnego, Ŝe zaraz potem flota francuska poczęła brać straszliwe baty od Anglików — dyletanci okazali się bezradni. Drugim klasycznym przykładem jest tak genialnie sportretowana przez wybitnego malarza francuskiego Gericaulta tragedia pasaŜerów okrętu „Meduza” w roku 1816. Trójmasztowiec ten zatonął u wybrzeŜy Mauretanii na skutek „triumfu niekompetencji”, jak stwierdził Angelo Selmi w ksiąŜce „Tragiczne wody”. Komentując tę ksiąŜkę Michał Radgowski dodał słusznie: „Były to czasy Restauracji, wyrzucano na gwałt bonapartystów, takŜe z floty (...) Beznadziejni ignoranci objęli ster, podejrzani osobnicy stali się doradcami niekompetentnych dowódców, ministrowie udzielali fałszywych instrukcji, a dyletanci trzymali się ich à la lettre. W tych warunkach trudno było o utrzymanie dyscypliny, katastrofa spowodowała panikę. Uprzywilejowani schodzili do lepszych szalup, gubernator kazał się nawet spuścić na fotelu za pomocą kołowrotu. Dowódca odpowiedzialny za klęskę liczył na potęŜnych protektorów (...) Katastrofa «Meduzy» przypomina trochę utonięcie niewydolnego organizmu społecznego, państwa”. Nasza gospodarka utonęła dzięki takim właśnie kapitanom i gubernatorom, toteŜ będzie nas wszystkich drogo kosztowało podniesienie jej z dna; będzie to operacja o wiele trudniejsza niŜ wydobycie z dna oceanu wraka „Meduzy”, co Francuzi właśnie zamierzają uczynić. Dyletanci bowiem pozostawili nam w
194
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
spadku liczne „kukułcze jaja”, z którymi nie wiadomo, co zrobić. RaŜącymi przykładami są Huta Katowice (daleki od nowoczesności gigant, którego budowa pochłonęła takie finanse i „moce przerobowe”, Ŝe zdruzgotała kończyny kilku innym branŜom gospodarki narodowej), licencja na traktor Massey-Ferguson i polski przemysł samochodowy, na czele z beznadziejnie złym „Berlietem”, który krytykowałem juŜ dwa lata temu na łamach „Stolicy”, wyprzedzając dzisiejszych odwaŜnych (...). Te przykłady moŜna mnoŜyć w nieskończoność. WaŜniejsze jest pytanie: dla jakich racji zaprowadzono w gospodarce narodowej terror dyletantów, którzy czerpali osobiste korzyści z zadawania morderczych ciosów kierowanym przez siebie branŜom? „STOLICA” 4 stycznia 1981
Znamy juŜ wyniki ośmiomiesięcznej pracy NajwyŜszej Izby Kontroli w sprawie legalności tzw. „prywatnych inwestycji budowlanych w latach siedemdziesiątych” (...) W gazetowych relacjach ze specjalnej konferencji prasowej przekazano nam te wyniki w sposób, nazwijmy go: cyfrowoanonimowy (...) Sięgnijmy do jednego z reportaŜy pt. „Nikt ponad prawem”. Relacjonując konferencję autor pisze m. in. o przeraŜających praktykach wyrzucania ludzi z ich domów, na które mieli chrapkę prominenci, po czym dodaje: „Gwoli sprawiedliwości naleŜy stwierdzić, Ŝe owymi prominentami byli nie tylko członkowie najwyŜszych władz partyjnych i państwowych, ale takŜe pewne osobistości ze świata nauki, kultury, a takŜe innych tzw. zawodów wolnych”. Czytając ten fragment reportaŜu o mało nie porwałem gazety ze złości. Nie zrobiłem tego tylko ze strachu przed Ŝoną, która z pewnością wrzasnęłaby: jak nie umiesz załatwić papieru toaletowego, to przynajmniej nie niszcz prasy! OtóŜ to, Ŝe malwersantami byli Szczepańscy, Patykowie i ich zwierzchnicy, to my wiemy od dawna, słyszymy to i czytamy co dzień, aŜ uszy i oczy bolą. W pewnym momencie staje się to nudne, ma się dość tego codziennego chłostania kilkunastu wybranych nazwisk. Graniczy to juŜ z permanentnym kopaniem leŜącego. Tu nie trzeba kopać, juŜ wystarczy — teraz trzeba podnieść z ziemi, postawić (przed sądem), skazać i wykonać wyrok. Natomiast inne nazwiska chciałoby się usłyszeć lub przeczytać chociaŜ raz, poznać je wreszcie. (...) Autor tekstu „Nikt ponad prawem” figuruje w swoim reportaŜu jako człowiek odwaŜny nad podziw. Pisze, Ŝe to właśnie on, osobiście, zadał na owej konferencji prasowej pytanie o grzechy główne piekielnego „czerwonego
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
195
księcia”! Zupełnie jak kamikadze, który odwaŜa się zaatakować na rowerze snop siana w rok po wojnie. Panie Redaktorze, do diabła, dlaczego Pan nie spytał o to, co jest dla wszystkich tak bardzo interesujące, a nie znane — o nazwiska brudnych prominentów ze świata kultury i sztuki? Ta sprawa wydaje mi się szczególnie istotna, albowiem jak świat światem polityka była zawsze zawodem pasującym do moralności niczym pięść do nosa, co najcelniej sformułował Machiavelli, natomiast sztuka i nauka stanowiły odtrutkę, azyl ideowców altruistycznych i wszelakich natur szlachetnych (nie tylko w teorii, w praktyce teŜ, jak wykazuje historia), swoistą opozycję — grupowały przedstawicieli sfer wyŜszego ducha. Nasi tzw. „decydenci” doskonale o tym wiedzieli, dlatego zawsze w kluczowych dla władzy momentach, gdy trzeba było przekonać o czymś społeczeństwo na sto procent, podeprzeć mocno jakąś inicjatywę, zaagitować bez reszty do jakiejś sprawy — przywoływano przed kamery telewizyjne luminarzy naszych akademii, gwiazdy literatury, teatru, filmu etc., by „wypowiedzieli się”. Lud patrzył na sławnych profesorów i artystów, owych genialnych X-ów, Y-ów i Zów, i myślał: przecieŜ oni, ci od wielkiej myśli i wielkiej sztuki, tacy niepokalani i mądrzy, nie mogliby kłamać. Świętość sztuki udzielała im świętości. A to często byli sztukmistrze. Dzisiaj wiemy, Ŝe wielu z owych mocarnych uczonych i artystów dało się skorumpować tak bardzo, iŜ nie tylko przyjmowali lewe „kopertówki” (nie zaksięgowane „nagrody” z kilkoma zerami za występ w TV), o czym niedawno poinformowała prasa (teŜ nie podając nazwisk!), ale razem z innymi łobuzami i przy pomocy tych innych usuwali ludzi z domów, które im się spodobały, najzwyczajniej grabiąc cudze mienie. I o tym pisze się bez wymieniania nazwisk, chociaŜ rzecz jest przez NIK udowodniona! Gwoli jakiej sprawiedliwości? Czy rzeczywiście nikt ponad prawem ? Nazwiska zwykłych ludzi, tylko oskarŜonych o coś, prasa sylabizuje z lubością jeszcze przed procesem, przed zakończeniem śledztwa, co ewidentnie jest bezprawiem, tu natomiast roztacza się miłosierną zasłonę nad winnymi. Pewnie Ŝeby nie ucierpiały nasze nauka i sztuka, Ŝeby nie utraciły światowego prymatu, co go tak mocno dzierŜą od dawna. Jest taki zwyczaj, Ŝe publiczność, chcąc poznać twórcę dzieła, które się jej podoba lub nie, skanduje: autor! autor! autor! Czas, byśmy tak zaŜądali nazwisk owych „pewnych osobistości ze świata nauki, kultury, a takŜe innych tzw. zawodów wolnych”. Opinia publiczna ma prawo wiedzieć, które z gwiazd Parnasu oraz Panteonu nauki zafundowały sobie po kilka moralności. „STOLICA” 2 sierpnia 1981
196
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
Spontaniczność wymuszona Przymusowa spontaniczność. Te dwa słowa razem są oczywiście idiotyzmem, tylko Ŝe ten idiotyzm funkcjonował w naszej rzeczywistości przez długie lata. W latach siedemdziesiątych im gorzej się działo w kraju, tym większe urządzano (zwłaszcza na Śląsku) spędy masowe — tak zwane wiece. Największe w Polsce stadion i hala widowiskowo-sportowa nadawały się do tego wybornie. Ludzie Ŝyli coraz biedniej, a w te brawurowo wyreŜyserowane spektakle, mające na celu demonstrację poparcia dla ewidentnej katastrofy, pakowano lekką rączką miliony. Przedtem odbywały się „próby generalne”, po których głupie, rytmiczne skandowanie osiągało wymagany poziom „spontaniczności”. Na te sabaty juŜ zbankrutowanych, ale jeszcze nie zdemaskowanych i nie odsuniętych od władzy, kacyków spędzano ludzi hurtem, w gali, w odznaczeniach i pióropuszach. Po powrocie do domów ci ludzie się wstydzili, wiedząc dobrze, co w innych domach myślano o kaŜdej takiej Ŝałosnej imprezie. Inną gangreną były masowe „spontaniczne” działania społeczne. Społecznictwo jest jedną z najpiękniejszych rzeczy na tym świecie, na którym — jak spostrzegł Oscar Wilde — „wszyscy leŜymy w rynsztoku, ale niektórzy spoglądają w gwiazdy”. Ale społecznictwo autentycznie spontaniczne, bezinteresowne, płynące z serca i z rozumu. Tymczasem w minionej Polsce wytworzyła się kasta cwanych „zawodowych społeczników”, którzy nie tylko Ŝe okradali państwo, permanentnie „pracując społecznie” w godzinach pracy lub wchodząc gromko w jakieś działanie społeczne dla wykrojenia sobie większego kawałka ogólnospołecznego tortu, lecz takŜe pchali tłumy do działań pseudospołecznych w ramach najróŜniejszych, mniej lub bardziej poronionych, akcji, w czasie gdy ludzie winni odpoczywać, uczyć się lub pracować na swoich stanowiskach. Znam wiele przykładów zniszczenia cennych form i reliktów zabytkowych lub teŜ urody krajobrazu w ramach „spontanicznych” akcji „porządkowania” i „niwelowania terenu”. Te odgórnie organizowane spędy miały tym mniej sensu, im więcej nadawano in spektakularności. Aberracji sięgało pędzenie młodzieŜy z klas maturalnych do „społecznego” kopania ziemniaków lub sadzenia drzew w chwili, gdy tę młodzieŜ naleŜało pędzić tylko do jednego — do nauki. Były to wszystko imprezy „spontaniczne” tak bardzo, Ŝe miały z góry załoŜony (wymuszony)
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
197
*
„plan przerobu”, karalność za niestawienie się etc, etc . Kolejne bezsensowne masówki (ciągle jeszcze nie skasowane) to gromady pędzone do muzeów. Chodzi o muzea największe, najsławniejsze, posiadające najcenniejsze zbiory. Z małymi muzeami problem jest inny — na ogół świecą one pustkami. Te duŜe i głośne zostały przeciąŜone poza granice zdrowego rozsądku właśnie dzięki spędzaniu do nich masowo tzw. „grup wycieczkowych”. Nikogo nie obchodziło, Ŝe rolnicy z powiatu X, pięcioklasiści ze szkoły nr Z czy junacy z obozu w Y nie interesują się na tyle polskim malarstwem barokowym i nie mają na tyle rozwiniętego nawyku „uŜywania” pałaców (choćby przez pół godziny), Ŝeby trzeba i moŜna było ich przeganiać przez np. wszystkie sale Pałacu Wilanowskiego. WaŜny był „przerób” w ukulturalnianiu mas, przy którym logika wzięła sobie urlop i pojechała na długie wakacje. Logika czy, jak kto woli, wspomniany zdrowy rozsądek, który mówi, Ŝe ukulturalniając trzeba zaczynać od form propedeutycznych, od rozbudzania zainteresowań, od humanizowania i uczenia szacunku dla dorobku kulturalnego, a nie od końca. Jedyną sensowną drogą jest takie rozmiłowanie ludzi w sztuce, by sami odczuwali głód chodzenia do muzeów. Jeśliby się z tego zrobiła masówka, która zawsze jest szkodliwa dla zabytkowych wnętrz, to przynajmniej miałoby się świadomość, Ŝe jest prawdziwie spontaniczna, oraz pewność, Ŝe nie grozi kataklizmem. Bo efekty tej „muzeologii” przymusowej są straszne. SkarŜył mi się swego czasu kustosz Pałacu Wilanowskiego, Ŝe gromady gwiŜdŜących na sztukę wycieczkowiczów (notabene zabierające gros czasu otwarcia muzeów, co uniemoŜliwia zwiedzanie indywidualnym turystom-miłośnikom sztuki) przechodzą przez sale muzeum niczym hordy tatarskie, a przez swą liczebność nie są do upilnowania. Zabrzmi to wprost abstrakcyjnie, ale ludzie ci załatwiają się w szacownych salach na ściany i pod ścianami (sic!), przy czym nie są to wypadki rzadkie, wyjątkowe, lecz nieomal codzienność. RŜnięcie ostrymi narzędziami boazerii i tapicerki, większe i mniejsze kradzieŜe (np. ułamywanie fragmentów rzeźbionego mebla „na pamiątkę”) to przy tym drobiazg. Wawel teŜ ma swoje podobne kłopoty. Mocz się zmywa z posadzek, gorzej ze ścian, ale co zrobić z dwiema kolbami karabinów skrzyŜowanych nad grobem marszałka Piłsudskiego? Obie są tak gęsto ponacinane tekstami w rodzaju: „Kocham Juzię!”, „Zenek jest głópi!”, „Dópa” i „Byłem tutaj, Lutek P.”, Ŝe nie dałoby się juŜ nic wcisnąć, nawet igłą.** PoniewaŜ nie moŜna (z przyczyn humanitarnych) prowadzić ludzi po *
Pierwszy krytyczny felieton o szkodliwości wymuszonych „prac społecznych” opublikował Łysiak w „Stolicy” z 26 VI 1977. ** Osobny felieton na ten temat opublikował autor w „Stolicy” z 19 — 26 III 1978 pt. „Byłem tu! Waldek Ł.”
198
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
galeriach dzieł sztuki ze związanymi rękami i pozaszywanymi spodniami, naleŜy moŜe skończyć z gnaniem kogo tylko się da, jak stada owiec, trzeba czy nie trzeba, chcą czy nie chcą, do największych polskich świątyń kultury. Jeśli chcą, to sami pójdą, właśnie spontanicznie. Jeszcze jednym rodzajem „spontanicznych” masówek były spędy do teatrów, przy czym zdarzało się, Ŝe spędzonych „teatromanów” zamykano w sali na klucz, Ŝeby nie uciekli (sic!). Wspominał to podczas swej ostatniej wizyty w kraju znany reŜyser, Roman Polański: „Te metody... Kiedy graliśmy marne sztuki, a zabrakło wycieczek szkolnych, przywozili Ŝołnierzy i zamykali salę na klucz. Stałem za tymi zamkniętymi drzwiami, to pamiętam jak dziś, a oni pukali: «pani wypuści — krzyczeli do mnie przez drzwi — pić chcemy, chcemy się tylko napić!»„ Napijmy się pod to, by juŜ nigdy nie wróciły czasy spontaniczności sterowanej, od której włosy spontanicznie, bez Ŝadnego przymusu, stają dęba. PS. Kolegów z „śycia Warszawy” oraz innych gazet, którzy we wrześniu — informując o zniesieniu kary śmierci we Francji — podali, iŜ gilotyna została wynaleziona w dobie Rewolucji Francuskiej przez doktora Josepha Guillotina, chciałbym uprzejmie poinformować, Ŝe przyrząd ten znany był juŜ w XVI wieku w wielu krajach Europy. We Francji zwano go najpierw „mannaja”, potem „louisette”, a dr Guillotin do końca Ŝycia protestował przeciwko nazwie gilotyna. Nie był on wynalazcą, lecz tym, który w roku 1789 zaproponował jej uŜycie w celu skrócenia cierpień skazańców. „STOLICA” 25 października 1981
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
199
Trzecia strona medalu Wszyscy wiemy, kim był bohaterski szef obrony Warszawy we wrześniu 1939 roku, Stefan Starzyński. Znakomity publicysta, mądry polityk, utalentowany ekonomista. Nawet gdyby nie miał w swoim Ŝyciorysie chwalebnej karty wrześniowej i zakończonego śmiercią męczeństwa w Dachau, miejsce w polskiej historii i pamięci narodowej wykułyby mu liczne, ogromne, zasługi sprzed wybuchu II wojny światowej. ZasłuŜył się bowiem na wielu polach, jako działacz niepodległościowy, Ŝołnierz (w I Brygadzie Legionów Polskich, a następnie w POW), wiceminister skarbu, wiceprezes Banku Gospodarstwa Krajowego, wreszcie komisaryczny prezydent Warszawy. Za to wszystko otrzymał Złoty KrzyŜ Zasługi. Tylko. Ten wstęp był mi potrzebny dla zwrócenia uwagi na problem, który wydaje mi się nader istotny (...) Odkąd istnieją ordery i medale, są one godłami chwały, gdyŜ taki jest sens ich istnienia. Hasło „Ordery i odznaczenia” w „Wielkiej encyklopedii powszechnej” PWN zaczyna się od banalnego przez swą ewidentną słuszność stwierdzenia: „WyróŜnienia honorowe, najczęściej w postaci gwiazdy, krzyŜa lub medalu, nadawane przez państwo za wybitne osiągnięcia w słuŜbie państwowej, cywilnej i wojskowej, w róŜnych dziedzinach pracy zawodowej i społecznej”. NajwaŜniejszym wyrazem jest w tym sformułowaniu słowo: wybitne. Tylko niezwykłe męstwo wojskowe i niezwykłe zasługi cywilne winny uprawniać do otrzymania medalu lub orderu. Tyle teoria. A praktyka? Wielu ludzi otrzymywało u nas ordery dlatego, Ŝe na to zasłuŜyli, ale wielu z innych przyczyn. Te inne przyczyny sprawiły, Ŝe juŜ nie tylko społeczeństwo czy tzw. „ulica”, lecz nawet sami dekorowani nazywali medale „licznikami”, a ordery „chlebowcami” (vel „chlebówkami”), gdyŜ są to guziki zabezpieczające wpływy finansowe i o nic innego nie chodzi. W sposób niesłychany zdewaluowaliśmy wszelkie odznaczenia, rozdając je w wielu przypadkach nie za rzeczywiste zasługi (nie mówiąc juŜ o zasługach wybitnych), lecz przez „układy”. (...) Wiem oczywiście, Ŝe nie było takiego orderu w dziejach, który nie zostałby zdeprecjonowany zawieszeniem na piersiach niegodnych odznaczenia — nawet mój ukochany Napoleon miał co nieco na sumieniu względem ustanowionej przez siebie Legii Honorowej. Ale zawsze były to wyjątki. My z wyjątków zrobiliśmy regułę i odwrotnie. (...) By przywrócić odznaczeniom utraconą cześć, potrzeba będzie duŜo czasu i przede wszystkim
200
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
konsekwentnego, surowego przestrzegania kryteriów, na podstawie których przyznaje się medale i ordery. Podobnym grzechem obciąŜone są wszystkie nasze powojenne encyklopedie, od „Wielkiej” PWN do wszelakich leksykonów — grzechem oportunizmu (...) Normą obowiązującą dla kaŜdej encyklopedii, która chce być wartościowa i zachować morale, jest walor bycia w miarę bezstronnym i moŜliwie pełnym kompendium wiedzy o świecie i Ŝyciu, przy czym kolejne encyklopedie zmagają się zawsze z problemem selekcji. Przybywają nowe, waŜne hasła, a gdyby się chciało zachować w tej samej objętości wszystkie stare, encyklopedie spuchłyby do kilkuset tomów kaŜda — stąd selekcja haseł, wybieranie najwaŜniejszych. Natomiast nasze encyklopedie ostatniego ćwierćwiecza nagminnie szafują miejscem na swych stronach dla ludzi będących akurat na świeczniku i w jego sąsiedztwie, dopisując im blaskomiotne laurki i strojąc w pawie pióra. Nie chodzi tu przede wszystkim o przywódców państwowych, których w końcu trzeba odnotować, ale spójrzcie, jak zaśmiecone są nasze encyklopedie biografiami rozlicznych małych kacyków, skompromitowanych w latach 56, 70 i później (...) Hojnie, zbyt hojnie rozdawaliśmy encyklopedyczne wizytówki chwały. Etykietki naukowe — ten sam problem. Przed wojną naukowy stopień doktorski oznaczał coś naprawdę godnego szacunku, był finałem rzetelnego naukowego wysiłku i wszyscy o tym wiedzieli, bo wiadomo było, Ŝe sito nauki wyławia same diamenty. Co mamy dzisiaj? Wszyscy śmieją się z doktoratów, habilitacji, docentur etc, a co bardziej idiotyczne tytuły rozpraw trafiają na humorystyczne kolumny gazet. Rosnąca w szybkim tempie przewaga bezwartościowych prac i tytułów nad wartościowymi kompromituje całą naukę polską. Czymś w rodzaju taśmy produkcyjnej stało się Ŝenująco pospieszne i masowe fabrykowanie doktorów (dla wzmocnienia tempa powołano „fabryki doktorów” pod postacią tzw. studiów doktoranckich). (...) Szczytem zaś wszystkiego były naukowe kariery kilku dygnitarzy-”uczonych” (od magistra do profesora w kilka miesięcy!) oraz doktoraty dla kilku znanych całej Polsce pań (połowic dostojników), które miałyby kłopot z odszukaniem swoich matur. Dla powstrzymania deprecjacji tytułów naukowych w Polsce i dla odbudowania prestiŜu nauki polskiej naleŜy jak najszybciej skończyć ze zbyt częstym premiowaniem kompilacyjnych bzdur doktoratami, a lokajskiej lojalności profesurami ! Wszystko to jest po prostu niemoralne, podobnie jak niemoralne jest, gdy za katastrofę obejmującą wszystkie dziedziny funkcjonowania państwa odpowiadają przed sądem wyłącznie ludzie ze szczebla dyrektorskiego, tak jakby to był w systemie władzy i administracji naszego kraju szczebel
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
najwyŜszy. (...) „STOLICA” 7—14 grudnia 1980
201
202
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
Pomyślunek Pomyślunek to jest coś takiego, jak ktoś usiądzie i pomyśli, Ŝeby wymyślić. Myśli, myśli i myśli, potem wstanie, pomyśli jeszcze głębiej, golnie sobie kielicha, Ŝeby myślenie bystrzej biegło, zaczem znowu siędzie i zamyśli się srogo a dostojnie. Tak oto mozolnie doszedł do wymyślenia pomysłu. Mówi się wtedy, Ŝe miał dobry pomyślunek. Chwat! Pomyślunek w przewozach towarów — to jest dopiero wysił! Tyle dróg, tyle torów kolejowych, aŜ się w głowie kręci. A wymyślić trzeba. Od tego są ci, którzy mają dobry pomyślunek. To dzięki nim wozi się węgiel ze Śląska do centrali w Bydgoszczy, a stąd prosto jak strzelił do pieców we Wrocławiu. Jeszcze lepszy pomyślunek miał ten, co zaordynował, Ŝeby węgiel przywieziony do Jasła przewozić następnie do Będzina, w Będzinie opróŜniać samochody z owego węgla i załadowywać ponownie tą samą ilością węgla przeznaczonego dla... Jasła. I tak jeŜdŜą jasłowscy kierowcy z węglem w obie strony (śpiąc po dwie doby w hotelu będzińskim w oczekiwaniu na załadunek), bo w Jaśle uznają tylko węgiel z Będzina, w Będzinie zaś nie chcą patrzeć na Ŝaden inny węgiel, jak tylko ten z Jasła. Z kolei spragnionym pracownikom wytwórni wody mineralnej „Wysowianka” przywozi się z daleka inną wodę mineralną, chociaŜ oni na to klną, bo najbardziej lubią „Wysowiankę”, ale całą „Wysowiankę” trzeba wywieźć daleko od wytwórni. Produkowaną w Sopocie pastę do butów wozi się do Przemyśla i Rzeszowa, natomiast sąsiadujący z Sopotem Gdańsk zaopatrywany jest w identyczną pastę przez śywiec i Kraków. W Radomiu instaluje się trochę kuchenek gazowych miejscowej produkcji i większość z fabryki we Wrocławiu, podczas gdy większość kuchenek radomskich wędruje do Wrocławia itd., itp. Mają chłopaki głowę! (...). „STOLICA” 3 lutego 1980
W „Pegazie” emitowanym 23 marca fragment awangardowej inscenizacji awangardowej sztuki: na ekranie od brzegu do brzegu pupa (po prostu), zresztą niebrzydka, damska i całkiem naga, a potem kamera cofa się i łapie coraz więcej przestrzeni, czyli całą scenę. Na tej scenie rozgrywa się scena następująca: anonimowa pani aktorka stoi tyłem do widowni goła jak — nie obraŜając półksięŜyca — święty turecki, a obok niej spadają z góry (z „nieba”) duŜe, brudne i dziurawe szmaty. Tak bez zmian: szmaty lecą sobie z góry od czasu do czasu, a ona stoi nieruchomo, jakby chciała powiedzieć widowni, co o
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
203
niej myśli. Trwa to dość długo, a komentarz do tego — bo właśnie on jest tu najwaŜniejszy, inaczej w ogóle bym o całej sprawie nie wspomniał — brzmi pochwalnie i kończy się zapewnieniem, Ŝe to, co właśnie oglądamy, „pobudza do myślenia” (sic!). Słusznie, albowiem do mówienia to nie pobudza, bo gdyby ktoś pozostający jeszcze przy zdrowych zmysłach chciał o tym rzetelnie mówić, to musiałby brzydko się wyraŜać, a to nie uchodzi w towarzystwie, więc lepiej sobie tylko pomyśleć. Pomyśleć zresztą moŜna wiele rzeczy, na przykład: co myśli sobie ta pani, kiedy tak milczy? MoŜe kiedyś jakiś źle wychowany widz powiedział jej (jest to teraz bardzo modne powiedzenie): „Milcz, jak do mnie mówisz!” i obecnie ona mści się na widowni realizując posłusznie ten rozkaz — milczy, ale mówi wypinając się? NiewaŜne, bo nie o to chodzi. Chodzi o to, Ŝe wielu ludzi, którzy przeczytali i zapamiętali sławną maksymę „myślę, więc jestem” (notabene lepsza wydaje mi się ta, którą sam ułoŜyłem: „milczę, więc jestem”), stara się duŜo myśleć. I myślą, myślą na potęgę (...) „STOLICA” 23 kwietnia 1978
(...) Przez całe lata tysiące, dziesiątki tysięcy, setki tysięcy obywateli godziły się na rzecz wprost niewyobraŜalną (nasze wnuki nie uwierzą w to, wezmą to za bajkę), będącą fenomenalnym tematem do co najmniej pięciu doktoratów (wszystkie o psychologii tłumu i rzeczach podobnych). Zgłaszając się po długim oczekiwaniu po klucze do nowego „Mieszkania naleŜało przed otrzymaniem kluczy i wejściem ° wymarzonego gniazda podpisać następujący protokół: „Oświadczam, Ŝe opisany w niniejszym protokole lokal obejmuję w stanie nadającym się do uŜytku”. Obowiązywała zasada: kto nie podpisze — nie dostaje kluczy. Ze strachu podpisywał kaŜdy. To iście gangsterskie „prawo” było wymuszane całkowicie bezprawnie przez wiele spółdzielni mieszkaniowych. Najpierw podpisz, Ŝe wszystko jest w porządku, a dopiero potem sprawdź, czy jest, obejrzyj swój lokal i płacz, łataj, uszczelniaj, naprawiaj, poprawiaj etc. AŜ nagle zdarzył się cud — pewien członek Spółdzielni Mieszkaniowej Ursynów odmówił podpisania przed obejrzeniem! Wobec tego nie dostał kluczy do mieszkania, w którym zdąŜono go juŜ zameldować. Wobec tego obywatel oddał sprawę do Sądu Rejonowego m. st. Warszawy. Człowiek ten powinien w nagrodę dostać — nie tyle za odwagę, ile za zdrowy pomyślunek, czyli rozsądek, dzięki któremu trafiła wreszcie kosa na kamień — pałac z oficynami zamiast M-3.
204
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
„STOLICA” 4 marca 1979
(...) Dostaję z całej Polski mnóstwo listów w sprawie zmian starych nazw ulic. Ludzie zŜymają się na nowe nazwy dlatego, Ŝe istnieje coś, co nazywamy siłą tradycji i przyzwyczajenia. Tę tradycję winno się szanować. Postępowanie z miastem tak jak z encyklopedią (wymiana starych haseł na nowe w miarę rozwoju cywilizacji i kultury), jest o tyle nieuzasadnione, Ŝe po mieście ludzie chodzą codziennie i nazwy ulic są zakodowane w ich świadomości niczym symbole. Bo teŜ, prawdę mówiąc, są to swoiste symbole, z którymi kojarzy się od razu cały zasób informacji, jak równieŜ zasób wspomnień, których nie moŜna lekcewaŜyć! Zamiana tradycyjnych, często ponad stuletnich, nazw ulic winna, jeśli juŜ ktoś ma taki pomyślunek, Ŝe jest to konieczne, odbywać się rzadko i delikatnie; nie mogą tu oddziaływać decydująco jakŜe często bardzo szybko przemijające względy koniunkturalne. KaŜde miasto rozbudowuje się, powstają w nim nowe ulice i place, i tym raczej naleŜy dawać nazwy współczesne. Tymczasem ulice w nowych osiedlach nazywane są śmiesznie, „fikuśnie”, czasami wręcz głupio, zaś w starych śródmieściach zrywa się tablice z zakorzenionymi nazwami i daje się na to miejsce arcymądre i arcywaŜne nazwy typu transparentowego (...) „STOLICA” 30 września 1979
Słowo egalitaryzm oznacza równość ludzi. Jako Ŝe potomkowie Adama i Ewy szybko podzielili się na panów i poddanych, na wyzyskujących i wyzyskiwanych, wszystkie postępowe ruchy społeczno-polityczne w historii stawiały egalitaryzm na czele swych haseł i idei. W najgorszych czasach wierzono, iŜ kiedyś egalitaryzm zatriumfuje, a wiara ta opierała się na przekonaniu, Ŝe ludzie są równi z natury i Ŝe ich potrzeby są jednakowe, a więc winny być jednakowo realizowane w imię sprawiedliwości. W Polsce wieszczył to z ambony swym proroczym głosem natchniony kaznodzieja, Piotr Skarga: „I będzie, jak mówił Prorok: sługa równo z panem, niewolnica równo z panią swoją, i kapłan z ludem, i bogaty z ubogim, i ten, co kupił imienie, równy z tym, co przedał...” Francuzi wprowadzili egalitaryzm do sztandarowego hasła Rewolucji Francuskiej („Wolność, równość, braterstwo”), to samo uczyniły wszystkie ruchy socjalistyczne i komunistyczne. KaŜdy bunt społeczny w dziejach wyrastał ze sprzeciwu wobec rozpanoszonej odwrotności egalitaryzmu — elitaryzmowi (...)
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
205
Przez minione dziesięć lat „z hakiem” bez przerwy słyszeliśmy i czytaliśmy, jacy to jesteśmy wszyscy równi wobec prawa i w ogóle wobec wszystkiego, lecz z kaŜdym rokiem rzeczywistość coraz bardziej obnaŜała fałsz tej „propagandy równości”. (...) Obserwujemy nawrót tendencji egalitarnych w nowym opakowaniu, głoszonych tym razem przez wszystkich, od góry do dołu. Ktoś mądry powiedział, Ŝe słuszniejszą od sztucznego zrównywania warunków jest całkowita równość szans stwarzania sobie takich warunków, bo wówczas patentowany leń będzie w zasłuŜenie gorszej sytuacji, jeśli szansy swojej nie zechce wykorzystać. Lecz do tej równości szans bardzo nam jeszcze daleko. MoŜe dlatego, Ŝeby to ukryć, podejmuje się obecnie (na fali odnowionej mody na głoszenie egalitaryzmu) róŜne akcje parawanowe, pseudoegalitarystyczne, mające odwracać uwagę od rzeczy zasadniczych (...) Za szczyt absurdu w tym pędzie do egalitaryzowania wszystkich uznały koła naukowe (czemu publiczny wyraz dali profesorowie Henryk Szarski z Uniwersytetu Jagiellońskiego i Antoni Zieliński z Politechniki Szczecińskiej) propozycję ministra nauki, szkolnictwa wyŜszego i techniki, by do składów senatów wyŜszych uczelni i do rad wydziałowych wprowadzić — cytuję prof. Szarskiego — „reprezentantów pracowników obsługi (portierów i sprzątaczki)” (sic!!!). A do rad ministerialnych to nie? Sprzątaczka z dobrą miotłą w niejednej takiej radzie bardzo by się przydała. Tak czy owak — kiedy panie sprzątaczki (przy całym szacunku dla ich pracy) zasiądą w fotelach senatów uniwersyteckich, by kierować tokiem studiów, ustalać programy etc., osiągniemy wszechświatowy rekord egalitaryzmu i wpis nas do „Księgi rekordów” Guinnessa, a wtedy nasza ambicja narodowa zostanie zaspokojona. Ludzie, na Boga, nie dajmy się kompletnie zwariować! „STOLICA” 1 lutego 1981
206
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
PasoŜyty! Przez wiele lat namnoŜyło się nam pasoŜytów, oj, namnoŜyło! Były to tzw. dziedziny „nieprodukcyjne” (kultura, sztuka, wychowanie, medycyna, szpitalnictwo, opieka nad ludźmi starymi i kalekami etc, etc.) i naleŜący do nich ludzie „nieprodukcyjni”. Chodzi o tych, co nie produkują. „Nieprodukcyjni”, „nieprodukcyjne”, „nieprodukcyjnych”, „nieprodukcyjnymi” itd. — tak się to odmienia w dzień i w nocy (...) Uczeni są nieprodukcyjni? Oczywiście, zawsze byli. Einstein, Newton, Kopernik, Galileusz, Curie-Skłodowska i tysiące pomniejszych. Dzisiaj teŜ ich nie brak, pasoŜytów, na całym globie. Takich przykładowo Cricka, Orgela, Watsona i Wilkinsona, którzy bezproduktywnie bawią się w jakieś cząsteczki kwasu dezoksyrybonukleinowego (DNA) i jeszcze biorą za to cięŜki „szmalec” od pana Nobla, naleŜałoby zamknąć w obozie reedukacyjnym i karmiąc kwasem chlebowym przysposobić do uczciwej pracy przy tokarce. A u nas to samo, siedzą te naukowce w gabinetach, pracowniach, archiwach, laboratoriach i jeszcze płać im, chociaŜ poŜytku produkcyjnego Ŝadnego, tylko wzory, hipotezy i takie róŜne. Podobnie artyści, teŜ nieprodukcyjni. Czy taki pisarz, malarz lub aktor moŜe powiedzieć, ile pustaków albo wałów napędowych wyprodukował w zeszłym roku? Nie moŜe, bo nigdy w Ŝyciu nie wziął się do naprawdę produktywnej roboty, dającej gospodarce poŜytek. Zresztą teoria, Ŝe ludzie kultury to trutnie, nie jest nowa, juŜ Platon radził przepędzić niektórych artystów won. W sumie: jeśli juŜ kultura, to fizyczna, poniewaŜ tacy np. piłkarze potrafią przywieźć trochę „szmalcu” za dobrą lokatę na mistrzostwach świata albo moŜna ich sprzedać do zagranicznego klubu za dolce. Reszta kultury niech się cieszy, Ŝe Ŝyje, bo i tak ma za dobrze, wziąwszy pod uwagę jej nieproduktywność. A jeszcze jakie to nachalne, Ŝe kiedy człowiek słyszy słowo „kultura”, to by lał. Z oświatą to samo. Jeszcze się nie zdarzyło, Ŝeby w którejś szkole wyprodukowali kostkę masła chociaŜby, nie mówiąc juŜ o traktorze czy wiertarce. Stare kłamstwo, Ŝe prawidłowa oświata jest jedną z najwaŜniejszych rzeczy w państwie, bo warunkuje egzystencję duchową i fizyczną narodu, zostało juŜ dostatecznie skompromitowane. CzyŜ nie było takich, co nie mając wykształcenia zajmowali wysokie stanowiska i świetnie dawali sobie radę, własnymi ręcami budując którąś z kolei Polskę? Nauczycielka, równie nisko opłacana jak pielęgniarka (która, będąc nieprodukcyjną, na dodatek cały swój czas poświęca równie nieprodukcyjnym cherlakom), musi być doprawdy pełna
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
207
tupetu, Ŝeby się domagać poprawy bytu! To nie byt ma jej kształtować świadomość, lecz ona ma kształtować świadomość uczniów w taki sposób, by wyrośli na przyzwoitych, produktywnych członków społeczeństwa. Najgorsza jest nieprodukcyjność emerytów, rencistów i wszelakich im podobnych, którzy wyłudzają od państwa jałmuŜny. Jeśli nawet są to pieniądze nie zapewniające minimum właściwej egzystencji (czy egzystencji biologicznej jako takiej), to przecieŜ łącznie jest to fura pieniędzy wyrzucanych przez wielkoduszne państwo w błoto! Tego jednak wielu docenić nie chce, ludzie nie rozumieją, Ŝe liczy się produkcja namacalna, która — pomnoŜona przez trzy w komputerach GUS-u — trafi na łamy rocznika statystycznego. Koniec Ŝartów, zaczynają się schody (Wieniawa). Proszę mi wybaczyć zjadliwy ton dzisiejszego felietonu, lecz jest coś przeraŜającego w nazywaniu nieprodukcyjnym i dziedzin świadczących bardziej niŜ cokolwiek innego o jakości narodu i państwa, o jego obliczu kulturowym i etycznym. Wielu z tych „nieprodukcyjnych” produkuje humanistyczny wizerunek Polski, a więc to, co sankcjonuje przynaleŜność narodu do cywilizowanego świata ideałów, o które homo sapiens walczył przez tysiące lat. Złowroga terminologia, mówienie: „nieprodukcyjni”, ubliŜa inteligencji kaŜdego, kto to mówi, i godności całego społeczeństwa. Gorzej, jeśli jeszcze wywołuje niechęć „produkcyjnych” do „nieprodukcyjnych”. A moŜe właśnie o to chodzi? „STOLICA” 22 lutego 1981
208
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
Cmentarz lasów Od dawna juŜ Czytelnicy prosili mnie o zabranie głosu na ten temat (uzbierała się spora kupka listów), równie rozpaczliwy jak wszystko, co nas obecnie otacza. Realizuję „zamówienie” późno, ale chciałem najpierw dobrze zorientować się w sprawie i dopiero chwycić za pióro. Przedtem byłem zorientowany jedynie w skali lokalnej, dzięki temu, co mi opowiadał i pokazywał mój teść leśnik. Teraz znam juŜ sytuację ogólnokrajową „względem lasów”. Zapewne wielu ludziom trudno pojąć rozdzieranie szat nad tragedią polskiego drzewostanu w sytuacji, gdy tragedie ludzkie balansują na granicy Apokalipsy, gdy przykładowo para zimowych bucików dla dzieci kosztuje w jedynym miejscu, gdzie moŜna je kupić, to jest na czarnym rynku, 6 — 8 tys. złotych — więcej niŜ średnia pensja miesięczna za cięŜką pracę! Ci ludzie nie myślą, co będzie z polskimi lasami, mózgi gotują się im od myślenia, w czym za tydzień poślą swe pociechy do szkoły: w samych onucach (bo skarpetek teŜ nie ma) czy teŜ w ogóle nie poślą. Ale to nie zwalnia nas od obowiązku myślenia o rzeczach takich jak las, bo jeśli postępowanie wobec lasów się nie zmieni, to z braku drzew przyszłość będzie jeszcze bardzie tragiczna niŜ dzień dzisiejszy z braku butów. Buty i chleb w ostateczności ktoś nam przyśle w paczce od bogatego filantropa dla nędzarza. Drzew i zdrowia, którego straŜnikami są drzewa, nikt nam nie podaruje. Las jest szczególnie waŜnym składnikiem naturalnego środowiska człowieka. Jeden zadrzewiony hektar wytwarza kilkakrotnie (do dziesięciokrotnie) więcej tlenu niŜ analogiczna powierzchnia upraw rolnych, zaś w porównaniu z powietrzem miejskim w metrze sześciennym powietrza leśnego znajduje się 50 — 75 razy mniej organizmów chorobotwórczych. Bez butów dziecko nie umrze, najwyŜej nie pójdzie do szkoły, co jeszcze bardziej skompromituje sprawców obecnego upadku Polski, wszystkich tych pasibrzuchów nie ukaranych za zbrodnię sprowadzenia narodu na dno nędzy, ale bez zdrowego powietrza dziecko nie wyrośnie na zdrowego dorosłego. Spytajcie lekarzy — najgroźniejszą dzisiaj epidemią, wyniszczającą organizmy nasze i zwłaszcza naszych pociech, jest ta, którą wywołuje zatrute powietrze. Dziesiątki alergii i wszelakich schorzeń zapełniających szpitale i przychodnie, wyciągających z ludzkich kieszeni pieniądze na leki, których wciąŜ brak, stresujących nas i dobijających nerwowo, wszystkie te nie przespane noce to rezultat wdychania powietrza, w którym jest więcej niebezpiecznych związków
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
209
chemicznych i pyłów niŜ tlenu. Zaś hektar lasu potrafi wchłonąć rocznie 50 — 70 ton pyłów i „uziemić” je dzięki procesom filtracyjnym oraz neutralizacyjnym. I tego wybawcę mordujemy od lat bezlitośnie i bezsensownie. Z czterech największych zagroŜeń dla polskich lasów najmniej szkód, chociaŜ straty są ogromne, liczone w tysiącach hektarów — przynoszą poŜary. Trzecie miejsce zajmują wysoce toksyczne, wylatujące z naszych bezfiltrowych kominów fabrycznych, pyły, których drzewa „uziemić” nie potrafią — w sposób mniej spektakularny pyły te masakrują drzewostan na olbrzymich obszarach. Drugie miejsce: groźny szkodnik, brudnica mniszka (1,8 mln hektarów zaatakowanych przez nią lasów, których nie umiemy bronić). Natomiast ewidentnie pierwsze miejsce w katastrofie polskich lasów zajmuje skandalicznie rabunkowa gospodarka nimi w dobie powojennej. Motorem tego rabunku jest fakt, Ŝe nasze sprzedawane cudzoziemcom drewno przynosi wielkie pieniądze i ustępuje pod względem wysokości wpływów dewizowych tylko węglowi. W ciągu 30 lat, do roku 1975, dostaliśmy za sprzedane drzewa 630 miliardów dolarów. Więc rŜniemy szaleńczo, jak obłąkani, nie bacząc na nic — po nas choćby potop! Co będzie, gdy kiedyś ockniemy się na pustkowiu? Nastąpi zupełna odwrotność powiedzonka: „Nie było nas, był las”. My będziemy, ale lasów juŜ nie będzie. Trudno się dziwić, Ŝe w dobie wszechobecnego kłamstwa, obejmującego wszystko, od ideologii po podręczniki dla dzieci, kłamano takŜe na temat polityki wyrębowej w lasach. RóŜni szefowie tego interesu, złotouści panowie z Ministerstwa Leśnictwa, z Naczelnego Zarządu Lasów Państwowych, z instytutów naukowych i uczelni, róŜni utytułowani „eksperci”, raz po raz wmawiali społeczeństwu w publicznych wypowiedziach, Ŝe co prawda duŜo się rŜnie, ale jeszcze więcej się sadzi, więc przecieŜ to czysty zysk: drzew przybywa! Cholera, to tak, jakby jakiś masowy eksterminator ludzkości gadał: fakt, morduję miliony ludzi, ale przecieŜ pozwalam, by na ich miejsce rodziły się miliony osesków. Było to udawanie głupiego i robienie głupiego ze słuchaczy, bo (pomijając manipulacje liczbowe) rŜnie się dzień po dniu dorosłe drzewa, a musi minąć kilkadziesiąt lat, by sadzonka zastępująca ścięte drzewo osiągnęła jego dojrzałość. Gierki statystyczne stały się parawanem zalegalizowanego przestępstwa wobec ogólnospołecznej własności, którą stanowią lasy. Wśród tych kłamstw najpopularniejszym trikiem było zwalanie winy za przetrzebienie polskich lasów na międzywojennych kapitalistów zagranicznych (co to za argument, przecieŜ wiadomo, Ŝe tamten system był be, a nasz miał być cacy), najmodniejszym zaś słowem termin: racjonalnie. Rzekomo rąbiemy
210
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
nasze lasy racjonalnie. Tym przykrywano fakt barbarzyńskiego przekraczania rzeczywiście racjonalnych planów wyrębowych, pustynne wprost trzebienie lasów (tzw. „lasy przerąbane”) tam, gdzie są lepsze drogi umoŜliwiające transport (korzystały na tym lasy, w okolicy których drogi są gorsze, ale jaka to racjonalność?), ograniczenie powierzchni lasów chronionych, czyli parków narodowych, wbrew nawoływaniom specjalistów, do zaledwie 0,33 procent powierzchni kraju, wreszcie brak regionalnego zróŜnicowania w postępowaniu z lasami, czego przykładem lasy górskie, wymagające szczególnej troski. Tu teŜ nie brakowało trików. Kilka lat temu naczelny dyrektor Lasów Państwowych zapewniał publicznie, Ŝe w porównaniu z ogromnymi wyrębami w Alpach, my szanujemy nasze lasy górskie z obawy o erozję („U nas taka ścinka byłaby nie do pomyślenia”). W rzeczywistości zaś w Alpach jest prawie dziesięciokrotnie większy średni przyrost powierzchni zadrzewionej niŜ w naszych trzebionych górach. Nie szanowaliśmy niczego i nie oglądaliśmy się na nic: ani na ochronę krajobrazu, ani na retencję deficytowej wody gospodarczej (wyręby ją hamują), ani nawet na uzdrowiska, w których bandyckie wyręby spowodowały spadek wydajności, mineralizacji i biodynamiki wód leczniczych. Czy coś się zmieniło? Nic. Dalej te same kłamstewka, odwracające uwagę od istoty problemu (ostatnio przeczytałem, Ŝe w lasach „straty spowodowane przez dziką turystykę są większe niŜ wynikające z nieracjonalnej gospodarki”!), dalej wyprzedzanie o całe lata tzw. „poboru masy drzewnej” ustalonego w tzw. operatach, dalej grube przekraczanie tzw. „etatu cięć” (maksymalnej dopuszczalnej ilości drewna, jaką moŜna wyciąć, i tak graniczącej z kataklizmem). Jak to podnieśli w Sejmie posłowie z Komisji Leśnictwa i Przemysłu Drzewnego: tegoroczny plan wyrębów to pełna kontynuacja rabunkowej gospodarki polskim drzewostanem. Pogrzeb naszych lasów trwa. Cmentarz powiększa się szybko i przybiera imponujące rozmiary. „STOLICA” 13 grudnia 1981
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
211
Polemiki W roku 1976 Waldemar Łysiak opublikował w „Kulturze” artykuł będący analizą publicystyki polemicznej, swoistą anatomią metod polemicznych stosowanych na łamach polskiej prasy. Sklasyfikował te metody i omówił w sposób szyderczy; cytujemy początek owej publikacji: „Jesteśmy narodem polemistów. Wystarczy przejrzeć tygodniki kulturalno-społeczne w działach «polemiki» i «korespondencja». Co tydzień kilku lub kilkunastu facetów, językiem kulturalnym i wypolerowanym jak rękojeść kastetu, udowadnia czarno na białym, Ŝe inni faceci to durnie bądź hochsztaplerzy, bo napisali same idiotyzmy i kłamstwa. Jeśli się temu dobrze przyjrzeć, wychodzi na to, Ŝe jesteśmy narodem polemistów osobliwych, polemistów spryciarzy i — excusez le mot — analfabetów. Większość polemistów tak dowcipnie czyta atakowane teksty, jakby ich w ogóle nie czytała, po czym wybiera z nich jakieś urwane na przecinku zdania i rąbie autora po grzbiecie. Przed wojną był taki krytyk literacki, który robił fantastyczne recenzje w ogóle nie czytając ksiąŜek, lecz on przynajmniej chwalił i nie «cytował». Polemiści źle czytają, za to ganią, i nieszczęśni autorzy piszą odpowiedzi, w których rozdzierają szaty i złorzeczą swoim nieuczciwym polemistom, albo — jeśli są ludźmi wyŜszego ducha — starają się ich boleśnie ośmieszyć, przynajmniej tak samo boleśnie, jak sami zostali ośmieszeni. Druga metoda typowej u nas polemiki polega na tym, Ŝe się atakuje u niekochanego autora jakichś opisów, sądów lub poglądów coś, czego on w ogóle nie napisał, ale co polemista ma mu za złe, Ŝe jednak napisał. Tutaj teŜ się stosuje «cytaty», w sposób taki, w jaki klei się kawałki taśmy na stole montaŜowym. Słowa są, niestety, jak pieniądze — nie tylko się wyświechtują i dewaluują, ale i podlegają fałszerstwom przy nie zmienionym kształcie (...)”. Złośliwość autora względem polemik wynikała tu ze zdenerwowania metodami, jakie wobec niego zastosowali polemiści zarzucający mu, iŜ jest zwolennikiem tezy Ericha von Dänikena o kosmitach i śladach kosmitów na Ziemi. Łysiak cierpliwie wyjaśniał, Ŝe nie jest zwolennikiem tej hipotezy i nie broni jej, broni jedynie prawa Dänikena do stawiania takich hipotez i krytykuje hochsztaplerskie sposoby atakowania Szwajcara. Polemiści w odpowiedzi ogłaszali, Ŝe oto Łysiak znowu przedstawił się jako zwolennik kosmitów (nazwano go nawet „ich człowiekiem w Warszawie”). Na to Łysiak cierpliwie wyjaśniał, Ŝe nie jest ich zwolennikiem... itd. Na to polemiści ogłaszali, Ŝe Łysiak znowu wystąpił jako „gorący obrońca hipotezy Dänikena”. I tak dalej, i tym podobnie. W końcu rozeźlony Łysiak przestał wyjaśniać, Ŝe wmawia mu się to, czego nie powiedział, i napisał wspomniany złośliwy artykuł o metodach polemicznych, kończąc tak: „Metoda «polemiki» polegająca na wmawianiu autorom tego, czego nie napisali, i piętnowaniu ich za to, stanowi najwyŜszą szkołę jazdy. Jest to Ŝonglowanie pojęciami i znaczeniami i wywracanie ich na nice. MoŜna to robić z bardzo korzystnymi rezultatami. Kiedy przed pierwszą wojną światową pewien arystokrata rosyjski powiedział po pijanemu, Ŝe «ma cara w dupie», to dzięki znajomościom w policji i sądownictwie oraz
212
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
umiejętności Ŝonglowania łapówkami został skazany tylko na grzywnę «za rozpowszechnianie nieprawdziwych wiadomości o miejscu pobytu Najjaśniejszego Pana» (...) Dlatego nie zabieram więcej głosu na temat Dänikena, a pozwoliłem sobie jedynie na kilka uwag o narodowym sporcie inteligencji polskiej, którego imię: POLEMIKA. Od tej pory będę rozpowszechniał nieprawdziwe wiadomości o miejscu pobytu Najjaśniejszej Polemiki. Ale to juŜ nie na papierze” (artykuł „Polemiczne miejsce pobytu”, „Kultura” 31 X 1976). Oczywiście Łysiak nie dotrzymał słowa. W niezabieraniu głosu na temat Dänikena przeszkodziły mu wizyta Szwajcara w Polsce i zorganizowana przez red. Toeplitza sławna dyskusja między Dänikenem a polskimi uczonymi, w której Łysiak wziął udział. W zaprzestaniu polemik przeszkodziły Łysiakowi temperament publicystyczny oraz konieczność odpowiadania na listy. Dajemy poniŜej kilka próbek polemicznego pióra Łysiaka (w dwóch gatunkach: jego ataki na tych, którzy napisali coś, co go wzburzyło, oraz jego odpowiedzi na listy krytyczne). Wszystkie one dowodzą, Ŝe „dostać się” pod pióro Łysiaka nie było rzeczą przyjemną — jako polemista okazywał się bardzo niebezpieczny.
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
213
Polopiryna, czyli urok „nowej monotonii” Proszę Państwa — nie dajmy się zwariować! Zwariować moŜna od zalewu przekleństw na współczesną urbanistykę mieszkaniową i od zatrzęsienia apokaliptycznych wizji dotyczących ludności zurbanizowanej osiedlowo. Trzeba się przeciw temu malkontenctwu i pesymistycznemu krytykanctwu bronić rękami i nogami, zakrywając oczy i uszy. Po prostu nie dopuszczać do siebie wszystkich tych kwileń i narzekań, które — jak się im tak dobrze przyjrzeć — nie są czymś innym jak „strachami nalachami” i społecznym wstecznictwem. Zawiewa ten czad do nas głównie od Zachodu i tu trzeba wykazać maksymalną ostroŜność, i mieć pod ręką gotową polopirynę na te miazmaty, Ŝeby zaraz zaŜyć i uspokoić się. Ja na przykład wycinam sobie z prasy wywiady z najwybitniejszym ekspertem od tych spraw w Polsce, dyrektorem Instytutu Kształtowania Środowiska, inŜ. Adolfem Ciborowskim (profesorem mianowanym), i jak tylko przeczytam w zachodniej prasie coś wrednego o osiedlu, to zaraz wyciągam wycinek z wywiadu i trrrach! — przebijam Ciborowskim jak waleta asem. Na ten przykład czytam w „Die Welt”, co pisze niejaki Hans Nerth: „Architekt, który pragnąłby marzyć z ołówkiem w ręku, podczas gdy jego zasoby budŜetowe z góry ograniczają realizację jego śmiałych projektów, jest bezradny i pozostaje mu tylko podziwiać nawarstwione w ciągu wieków osiedla ludzkie, pełne budowli ciasno stłoczonych, ale za to przytulnych i dających poczucie bezpieczeństwa, czego nie moŜna powiedzieć o prawie Ŝadnym świeŜo wybudowanym osiedlu. Współczesny architekt skrępowany jest przepisami, planami finansowymi i normami, nad których przestrzeganiem czuwają stosowne urzędy i władze nadzorcze”. Na to ja wyciągam sobie wycinek z wywiadem, którego udzielił prof. Ciborowski „Literaturze” (numer z 24 października 1974 roku) i zaŜywam: „RED.: Ludzie ze środowisk urbanistycznych i architektonicznych, zapytani o te sprawy, mówią głównie o trudnościach. A.C.: Mam wątpliwości, czy jest to słuszne. Równocześnie istnieje u nas znacznie większa szansa, niŜ ma ją bardzo wielu architektów w innych krajach. A mówienie o trudnościach moŜe być trochę próbą usprawiedliwiania siebie samego. Dobrą architekturę moŜna było robić zawsze, podobnie jak złą architekturę — niezaleŜnie od tego, jaka była technologia, moŜliwości gospodarcze.
214
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
RED.: Czy pogląd ten odnosi Pan Profesor do naszego całego trzydziestolecia? A.C.: Chyba tak (...) Dzięki burzliwej historii architektury w trzydziestoleciu skróciliśmy znacznie dłuŜszy gdzie indziej okres rozwoju myśli architektonicznej. Gdzie indziej przebiega taka ewolucja znacznie spokojniej, wolniej”. I juŜ jestem spokojny, bo juŜ wiem, Ŝe burzliwy rozwój naszej myśli architektonicznej jak ten sokół zostawia w tyle tych spokojnych wolniaków, napiętnowanych znacznie mniejszą szansą. Albo inny przykład. Taki jankes, Peter Blake, chce mnie wpędzić w nerwicę na łamach „Die Weltwoche”: „Niestety, architekci mojego pokolenia w dniu, w którym otrzymali zezwolenie na wykonywanie swego zawodu, przestali zadawać pytania. Natomiast świat, któremu pragną oni słuŜyć, nie przestał stawiać trudnych, wręcz bezczelnych pytań. Pyta on nas, architektów, którzy głosiliśmy lepszy sposób Ŝycia: jak do tego doszło, Ŝe ten osiedlowy świat, który zaplanowaliśmy i zbudowaliśmy w ciągu ostatnich 30 lat, wygląda tak brzydko i nudnie, tak monotonnie?” Ale ja juŜ mam pod ręką taki wycinek z „Expressu Wieczornego” z dnia 21 maja 1976 roku (wywiad z prof. A. Ciborowskim): „RED.: Wizja typowości budzi, rzecz jasna, obawy przed monotonią i upodabnianiem się do siebie osiedli w róŜnych częściach świata. A.C.: Krajobraz miejski upodabnia się do siebie pod róŜnymi szerokościami geograficznymi. Jest to prawidłowość obiektywna, której nie sposób uniknąć w pełni. Ludzie mają przecieŜ podobne potrzeby biologiczne, podobne aspiracje, domagają się podniesienia jakości Ŝycia, co upodabnia ich i ich dach nad głową często do sąsiadów, nie tylko z najbliŜszego otoczenia”. OtóŜ to — potrzeby biologiczne i aspiracje upodabniają dach nad głową i nie ma co wyszukiwać złośliwie innych przyczyn, zwalać na architektów, władze etc. Jest to prawidłowość obiektywna, która w przeszłości nie miała miejsca z tej prostej przyczyny, Ŝe ludzie mieli zupełnie róŜne potrzeby biologiczne, a aspiracji w ogóle nie mieli. Są tacy, którzy zwalają winę na uprzemysłowienie świata i piszą jak Jean Clay w „Realites”: „Między koncepcją mieszkania, jaką kaŜdy z nas nosi w sobie, koncepcją wzorowaną na domu rodzinnym, a wyborem moŜliwości mieszkaniowych oferowanych przez wielkie miasta zachodzi coś więcej niŜ rozbieŜność — dzieli je po prostu przepaść!” Na to my bierzemy wycinek z tego samego „Expressu Wieczornego” i juŜ
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
215
wiemy, Ŝe tej monotonii moŜna uniknąć: „RED.: Mimo wszystko jednak moŜna, nawet przy zastosowaniu przemysłowej produkcji w budownictwie, uniknąć monotonii. A.C: MoŜna, ale trudno. Pierwsze zróŜnicowanie następować będzie ze względów klimatycznych w skali poszczególnych wielkich regionów geograficznych. W skali miast moŜna nadawać osiedlom indywidualny wyraz przez zróŜnicowanie grup budynków w krajobrazie, rozmaity charakter terenów zielonych (np. stosowanie róŜnych gatunków drzew), rozmaite kolory elewacji, budynki niskie i wysokie”. No i co? Sprawa jest jasna — jak zaczniemy wznosić budynki wyŜsze i niŜsze, z róŜnymi kolorami elewacji na tle róŜnych gatunków drzew, to się zaraz osiedle polepszy i szlus. śe co? śe to juŜ robimy od dawna i wciąŜ jest monotonnie? Ale to jest „nowa monotonia”, której urok trzeba, koniecznie trzeba dostrzec, jeśli się nie chce podpadać pod rubrykę pt. konserwatyzm społeczny. SłuŜę wycinkiem ze „Stolicy” z dnia 15 — 22 grudnia 1974 roku (wywiad z inŜynierem Adolfem Ciborowskim): „RED.: Tak więc pewien konserwatyzm społeczny powoduje niezbyt dobre przyjęcie monotonii... INś. A.C.: Nie tyle monotonii, ile nowej monotonii. Ten konserwatyzm społeczny nie przejawia się juŜ przy ocenie ulicy XIX wieku...” O właśnie — zabytek to wam, panowie malkontenci, w smak, a bloczek osiedlowy to juŜ nie! Na szczęście to, co się nie podoba malkontentowi, wcale nie musi się nam nie podobać. Jest to po prostu sprawa nabycia właściwych kryteriów, pozwalających odróŜniać piękno i szpetotę, o czym dowiadujemy się z tej samej „Stolicy”: „RED.: Warto chyba przekazać Panu InŜynierowi jedną z ocen obiegowych przewijających się ostatnio w rozmowach o współczesnej architekturze. Krytykowana jest monotonia budownictwa mieszkaniowego, określa się teŜ architekturę tego typu jako po prostu brzydką. INś. A.C.: Pojęcie, co jest brzydkie, a co ładne — jest umowne, wyraŜa nasze przyzwyczajenia i nawyki (...) To, co jest inne, co jest nowe, co w pierwszej chwili zaskakuje i niepokoi — łatwo nazwać brzydkim. Rzadko uznajemy od razu dzieło architektury, nowe rozwiązanie urbanistyczne. Ocena niefachowa powinna być sterowana...” I o to chodzi, o to chodzi! „KULTURA” 13 marca 1977
216
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
Rok Dänikena Trudno byłoby obalić tezę, iŜ kończący się rok 1977 był w naszym kraju m. in. rokiem Ericha von Dänikena. ZłoŜyło się na to wiele przyczyn, ale przede wszystkim jego wizyta w Polsce, która wywołała namiętności dające przyzwoitą poŜywkę plotkom i środkom masowego przekazu, obfitujące w wymianę soczystych ciosów i policzków, słowem, tak wielkie, Ŝe ani moŜna było przypuszczać (...) Zbrodnią, straszliwym garbem Dänikena, w który wali się bezustannie i bez opamiętania naukowymi pałami, jest jego dyletantyzm. Däniken nie ma Ŝadnych wyŜszych studiów, ukończył jedynie gimnazjum klasyczne z greckim i łaciną. Zbrodnia niewybaczalna. Albowiem dyletant na uŜytek domowy moŜe sobie działać — to poczciwy, kochany, nieco „kopnięty” swój chłop. Dyletant głoszący publicznie jakieś teorie godzące w majestatyczną katedrę wielkiej nauki — to bandyta, terrorysta, zboczeniec. Zboczył z toru, na którym pedałują w koło i w koło. Zrobią wszystko, by go unicestwić lub przynajmniej zbrukać. Jako pierwszy skarcił to ostro Schopenhauer, oddając hołd twórczym dyletantom (nie mylić z dyletantyzmem szefów-ignorantów) i pisząc: „Dyletanci, dyletanci! CóŜ to znaczy? Tak nazywani są ludzie uprawiający jakąś naukę lub sztukę z zamiłowania i z zapału do niej, nie tylko umysłem, lecz i sercem. Tacy ludzie zawsze tworzyli rzeczy największe”. To święta prawda. RównieŜ w dziedzinie odkrywania przeszłości, tam gdzie teraz działa Däniken. C. W. Ceram, który miał historię archeologii w małym palcu, nie mylił się umieszczając taki akapit w swojej pracy „Bogowie, groby i uczeni”: „Pogarda ta (fachowców wobec dyletantów — przyp. W. Ł.) jest nieuzasadniona. JeŜeli spojrzymy na rozwój badań naukowych od najdawniejszych choćby czasów, nietrudno będzie nam stwierdzić, Ŝe ogromnej ilości odkryć dokonali właśnie dyletanci, outsiderzy, samoucy. Opętani jakąś ideą, nie odczuwali hamulców fachowego wykształcenia, nie znali lęku specjalistów, przeskakiwali przeszkody wzniesione przez tradycjonalizm czcigodnych akademików” (tłum. J. Nowacki). (...) śeby wszystko było jasne — Däniken jest moim przyjacielem, regularnie ze sobą korespondujemy, dyskutując podnoszone przez niego sprawy, relacjonuje mi swoje podróŜe i badania, przysyła sygnalne egzemplarze swoich ksiąŜek etc, etc. Wszystko to nie zmienia tego podstawowego faktu, Ŝe (o czym on dobrze wie i co ja maniakalnie wprost powtarzam w kaŜdej mojej publikacji „Dänikenowskiej”):
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
217
„Nic a nic nie obchodzi mnie to, czy Däniken ma rację, czy teŜ nie. MoŜe mieć, moŜe nie mieć — czas to pokaŜe (...) Bronię nie tyle samej hipotezy Dänikena, ile jego prawa do wysuwania takich hipotez, i potępiam hochsztaplerskie metody polemizowania z Dänikenem”. Bezskuteczne powtarzanie tego credo i postulowanie o rzeczową polemikę z Dänikenem zniechęciło mnie do dalszych utarczek, toteŜ nie odpowiedziałem juŜ na przedziwne tezy zawarte w poświęconym mi artykule Marka Konopki pt. „Ich człowiek w Warszawie”, w którym zostałem przedstawiony jako agent kosmitów na Polskę i klakier „szwajcarskiego hotelarza” (ten epitet jest głównym argumentem naukowym przeciwników Szwajcara w dyskusjach z nim!). (...) Rok 1977 był, jako się rzekło, rokiem największego, jak dotychczas, zainteresowania Dänikenem w Polsce i najcięŜszych bojów na jego temat. Na ekrany wszedł kolejny film Reinla („Posłannictwo z innej planety”), a w końcu maja przybył do Warszawy z dwudniową wizytą sam główny bohater i dopiero wówczas, a takŜe i po jego wyjeździe, zrobiło się piekielnie gorąco. W ciągu tych kilkudziesięciu godzin Däniken, oprócz wizyt prywatnych i pertraktowania z wydawnictwami w sprawie dalszych edycji jego ksiąŜek, udzielił kilkunastu wywiadów, nagrał telewizyjny program „100 pytań” (w rzeczywistości zdąŜyliśmy mu zadać tylko 20, bo na więcej nie starczyło czasu) i w końcu wziął udział w legendarnej juŜ dyskusji w redakcji tygodnika „Kultura”, opublikowanej następnie w numerze z 9 października pt. „Däniken i uczeni”. Było to osobliwe spotkanie, które z miejsca przerodziło się w najzwyklejszy proces karny przeciwko gościowi. JuŜ na samym początku jeden z obecnych uczonych stwierdził, Ŝe w ogóle nie widzi sensu dyskutowania z takim typem jak Däniken, na co zareplikowałem pytaniem: po co wobec tego przybył na dyskusję, ale nie uzyskałem odpowiedzi. Przyznaję, Ŝe byłem tym wszystkim lekko przeraŜony (...) Däniken z uwagą wysłuchiwał, co mają do powiedzenia jego adwersarze, kiedy natomiast sam mówił, jeden z panów uczonych przez cały czas machał mu pogardliwie ręką przed nosem (sic!), jakby chciał rzec: idź do czorta ze swoim gadaniem ! Potem poleciały inwektywy (celowało w tym dwóch innych uczonych panów) w rodzaju: „wulgarny materialista”, „amatorski partacz”, „fałszerz faktów”, „intelektualna tandeta”, „ignorant” etc. Wyłamałem się z tego wysoko utytułowanego grona, w którym potraktowano Dänikena niczym pętającego się niepotrzebnie po Polsce gnojka i wygłosiłem gwałtowny speech jako obrońca (gościa zaproszonego ze Szwajcarii) i oskarŜyciel (metody zaprezentowanej przez pozostałych „dyskutantów”, a polegającej na zastępowaniu rzeczowej argumentacji
218
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
inwektywami; notabene jest to nagminne w „polemizowaniu” z Dänikenem, obelgi zastępują fakty). Sam Däniken zachował kamienny spokój, przynajmniej na zewnątrz. Polemistą jest niezłym, dał tego dowód podczas nagrywania programu TV „100 pytań”, kiedy strzelił do niego redaktor Miś: — Panie Däniken. Zadam panu teraz pytanie, na które proszę mi odpowiedzieć tylko jednym słowem, tak lub nie. A więc... W tym momencie Däniken przerwał mu i kapitalnie zrykoszetował : — Panie redaktorze, zanim pan to uczyni, ja zadam panu jedno pytanie, na które odpowie mi pan tak lub nie. Pytanie brzmi: czy przestanie pan wreszcie bić swoją Ŝonę? Ale w redakcji, nomen omen, „Kultury”, bity „argumentami”, które wymieniłem wyŜej, był bezradny — nie przyjechał polemizować z obelgami. Bezpośrednio po powrocie do Szwajcarii napisał do mnie list zaczynający się od słów: ,,I feel obliged to thank You with this letter for all Your help and assistance rendered to me during my stay in Poland. Particularly during my visit to «Cultura» where there were obviously only people who already knew everything much better, You have been a great help for me with Your interventions”.* Po opublikowaniu tej „dyskusji”, w prasie polskiej zaroiło się od komentarzy, w których padło nieczęsto widywane na rodzimych łamach słowo „chamstwo”. W artykule na łamach „Polityki” (22 X 1977) Andrzej Mozołowski nazwał to spotkanie „eskalacją epitetów” i napisał m. in.: „Wypowiedzi rzeczników obrony, dr. Waldemara Łysiaka i wydawcy Dänikena, dyr. Alfreda Górnego, nie stanowiły przeciwwagi wobec zmasowanego ataku pozostałych pracowników nauki (...) Ani on profesor, ani docent, ani nawet doktor. Zwykły hotelarz bez wyŜszego wykształcenia. Ma promotora? śadnego znaczącego, przynajmniej nie u nas. Jest więc okazja, by zabłysnąć bezkompromisowością, odwagą, pryncypialnym osądem. No i się błyska (...) Z zadowoleniem przeczytałbym ich publiczne wystąpienia, równie śmiałe i bezkompromisowe, równie nie przebierające w sformułowaniach — krytykujące naukowe poczynania rodaków, koleŜanek albo kolegów po fachu. Jeśli takowe przeczytam — opublikuję przeprosiny, ukorzę się i odszczekam. Ale dopiero wtedy”. Ostatnie słowo w sławetnej „dyskusji” powiedział, co prawda z małym poślizgiem, w kilka tygodni po jej opublikowaniu, red. Toeplitz. Był to prawdziwy szlagier. KTT, jako gospodarz prowadzący spotkanie, napełnił *
„Czuję się w obowiązku podziękować ci tym listem za pomoc, jakiej mi udzieliłeś podczas mojego pobytu w Polsce. Zwłaszcza zaś za twoje interwencje podczas wizyty w «Kulturze», gdzie znajdowali się sami ludzie, którzy z góry wszystko wiedzą lepiej”.
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
219
wielu ludzi admiracją wobec swej osoby sposobem zareagowania na epitety. Kiedy zaczęły padać, przerwał mówiącemu i powiedział: — Jako pełniący rolę gospodarza, chciałbym nieśmiało przypomnieć tradycje staropolskiej gościnności, a takŜe to zdanie z Fredry: „jeśli wstąpił w progi moje...” Potem, kiedy ja otrzymywałem listy od czytelników, którzy dziękowali mi za obronę Dänikena, KTT otrzymywał listy z podzięką za wyŜej cytowaną interwencję (jak się zorientowałem otrzymywaliśmy listy od tych samych ludzi, m. in. od profesora Uniwersytetu Wrocławskiego, J. Trzynadlowskiego, i od dr. K. Więckowskiego z Warszawy, który nazwał spotkanie w „Kulturze” „flekowaniem Dänikena”). Pan Toeplitz spokojnie odczekał, aŜ zbierze się spora kupka tych podziękowań i pochwał prasowych, po czym wykonał coś w rodzaju volte face, które zaszokowało jego wielbicieli. Napisał mianowicie w swoim felietonie w „Kulturze” (30 X 1977), Ŝe ową interwencję traktował jako... „oŜywiający rozmowę Ŝart” (!), po czym stwierdził, Ŝe całkowicie solidaryzuje się z dyskutantami flekującymi Dänikena i Ŝe „czas juŜ wygrzebać się z głupawego, słodkiego marazmu, którym grozi nam źle pojęty demokratyzm i fałszywa tolerancja”. Wreszcie dodał: „Byle osioł moŜe dziś zawracać głowę swoimi niedowarzonymi pomysłami najpowaŜniejszym autorytetom (tak jakby Däniken był natrętem i zmuszał kogokolwiek do dyskusji — przyp. W.Ł.) spokojny, Ŝe nikt mu nie powie: paszoł won!, nie wyrzuci za drzwi (...), Ŝe nie dosięgnie go Ŝaden zgniły pomidor...” Mówienie: „paszoł won!” i wyrzucanie za drzwi człowieka, którego uprosiło się o przyjście na rozmowę, wydaje mi się chwilowo (na obecnym etapie rozwoju) propozycją nieco zbyt śmiałą, jednakŜe sądzę, Ŝe wielu ludzi czuje do KTT wdzięczność. Po tym jego felietonie juŜ tylko niewiele rzeczy w wykonaniu pana Toeplitza będzie ich mogło zaskoczyć (...) „LITERATURA” 22—29 grudnia 1977
220
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
Odpowiedź na list red. J. Roszki W numerze 31 „Razem” wydrukowany został list wielce zasłuŜonego dziennikarza krakowskiego, Janusza Roszki, który twierdzi, Ŝe został oszkalowany przeze mnie na łamach tegoŜ tygodnika. Panu Roszce nie podoba się „taka metoda Łysiaka i inne jego metody”, zaatakowałem bowiem (w „Razem” nr 27) opublikowany przezeń w „Przekroju” artykuł o początkach egiptologii, pełen kosmicznych wprost bzdur, błędów merytorycznych i dowodów na zatrwaŜającą nieznajomość poruszanego tematu (na Ŝądanie wyszczególnię je; „Przekrój” nie chciał wydrukować zbyt chyba obszernej listy tych nonsensów, którą wysłałem do Krakowa). Jedną z największych „głuposti” (jak mawiał hrabia Roztopczyn) w owym tekście okazało się „przedłuŜenie” przez p. Roszkę Ŝycia Bastylii na okres Dyrektoriatu (zaczął się on w roku 1796), co skomentowałem na łamach „Razem” propozycją, by o tym cudzie jak najszybciej poinformować Francuzów, którzy wciąŜ swoje święto narodowe obchodzą w rocznicę kompletnego zburzenia Bastylii w roku 1789! W swoim liście p. Roszko określa wytknięcie mu tego błędu (było nie było Ŝenującego, bo rzecz jest z zakresu szkoły podstawowej) jako „zwykłą insynuację” i ze świętym oburzeniem, patrząc, jak to się mówi, „prosto w oczy” czytelnikom, zapewnia ich, Ŝe nigdy takiej bredni nie napisał. Czyni to następującymi słowy: „Podobno miałem napisać, Ŝe w okresie Dyrektoriatu wsadzano ludzi do Bastylii, która, jak wiadomo, została wcześniej zburzona (...) Chciałem poinformować Czytelników «Razem», Ŝe nigdy czegoś takiego nie napisałem (...) i to jest do sprawdzenia”. Wobec tego sprawdźmy. Wspomniany artykuł p. Roszki ukazał się w numerze „Przekroju” z dnia 16 września 1979 roku, a jego treść od początku do końca dotyczy doby Dyrektoriatu. Opisywana akcja zaczyna się we wrześniu 1797 w Mombello. Następnie czytamy o tym, co robi i o czym myśli akurat Napoleon, i wreszcie zbliŜamy się do słów o Józefie Sułkowskim i o Bastylii, których p. Roszko „nigdy nie napisał”, ale które w jego artykule wydrukowano. Autor buduje nastrój („Jest wczesny zmierzch w Mombello...”), potem jeszcze kilka zdań i: „Minęło juŜ ponad piętnaście lat od czasu, gdy wuj August prezentował małego Józefa Sułkowskiego ksiąŜętom i hrabiom Francji jako cudowne dziecko, które recytowało na pamięć całe stronice uczonych dzieł. Tamtej Francji juŜ nie ma, nikt nie pamięta uczonego malca z Polski; ci, którzy go
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
221
słuchali, dali głowę na szafocie lub siedzą w Bastylii”. Powtarzam: jesteśmy w Mombello w roku 1797, a więźniowie siedzą w... zburzonej przed ośmiu laty Bastylii! O Ŝadnych sprytnych wykrętach, przypadkowym lapsusie czy czymś takim nie moŜe być tu mowy, bo p. Roszko wyraźnie, jakby nie chcąc pozostawić wątpliwości, iŜ chodzi mu o rok 1797, potwierdza swoje datowanie, pisząc: „Minęło juŜ ponad piętnaście lat od czasu, gdy wuj August prezentował małego Józefa Sułkowskiego ksiąŜętom i hrabiom Francji”. Rzeczywiście, wuj August prezentował małego Sułkowskiego jako cudowne dziecko w ParyŜu w latach 1780 — 82, a więc minęło ponad piętnaście lat do roku 1797! Po Bastylii nie ma śladu od ośmiu lat, a więźniowie w niej siedzą!!! (Notabene trzeba nieprawdopodobnej wręcz niekompetencji, aby napisać, iŜ część arystokracji dała głowę na szafocie, a reszta siedzi w Bastylii, bo nawet dzieci z podstawówki wiedzą, Ŝe szafoty mogły zdziesiątkować arystokrację francuską dlatego, iŜ przedtem padła Bastylia — jest to jedna z elementarnych wiadomości z historii powszechnej). Panie Roszko — zacytuję jeszcze raz zdanie z pańskiego listu: „Nigdy czegoś takiego nie napisałem”. Napisał pan, a mimo to próbował pan wmówić czytelnikom „Razem”, Ŝe wypomnienie panu tego przez Łysiaka jest „zwykłą insynuacją”. Przy najgorętszych chęciach do zachowania dobrych manier i przy największej niechęci do uŜywania mocnych określeń, nie moŜna nazwać tego pańskiego zdania i tych pańskich słów inaczej, jak wielkim kłamstwem. P. Roszko postraszył mnie równieŜ rzecznikiem dyscyplinarnym SDP, sądząc moŜe, iŜ to mi zamknie usta. Nie przestraszyłem się, jak widać, bo nauczono mnie w domu, Ŝe prawda nie musi się bać. Prosząc w zakończeniu swego listu o jego opublikowanie p. Roszko uzasadnił to tym, Ŝe „kaŜdy autor ma prawo do obrony swego własnego imienia”. Jego sprawa, Ŝe wybrał do obrony swego imienia oręŜ samobójczy, czyli nieprawdę oŜenioną z groźbami, ale zasada o prawie do obrony jest słuszna. List jego opublikowano. Zgodnie z tą samą zasadą — proszę o opublikowanie mojego. „RAZEM” 14 września 1980
222
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
Pochwała kwadratowych pomidorów Pamiętam dobrze, tak dobrze, jak rzadko które, słowa mojego śp. ojca, wypowiedziane do mnie, gdy byłem jeszcze smarkaczem. Pewnego razu (było to w pierwszym dniu mojej nauki w Liceum im. Prusa) powiedział tak: — Synu, przestałeś być dzieckiem, zaczynasz być młodzieńcem. Chcę, Ŝebyś się dobrze uczył i przyzwoicie zachowywał. Jeśli coś zbroisz, będziesz ukarany bardziej surowo, niŜ to było dotychczas, bo mam juŜ prawo wymagać od ciebie większego rozsądku, niŜ kiedy byłeś uczniakiem podstawówki. Jeśli jednak dowiem się, Ŝe starałeś się niegodnie przypodobać nauczycielom, to jest, Ŝe popadłeś w jakąkolwiek formę lizusostwa, w ogóle nie zostaniesz ukarany. Karać mogę tylko mojego syna, nie zaś obce dzieci. Czy mnie zrozumiałeś? Zrozumiałem go bardzo dobrze i obraziłem się na niego, bo uwaŜałem, Ŝe niepotrzebnie to powiedział, i czułem się uraŜony. PowyŜszy wspominek nie ma Ŝadnego związku z dalszą częścią niniejszego felietonu, po prostu wrócił do mnie przez jakąś furtkę pamięci i przelałem go na papier. Teraz zaś czas do pracy. Dzisiejszy felieton będzie o czymś zupełnie innym, bo o architekturze. Przed kilku laty, w roku 1974, pewien koryfeusz naszej architektury stwierdził na łamach prasy, Ŝe nasze powszechnie krytykowane, monotonne i brzydkie, osiedla mieszkaniowe są w istocie piękne, Ŝe jest to „nowa monotonia”, w docenianiu i ukochaniu której przeszkadza nam po prostu „konserwatyzm społeczny” (sic!). Sądzić moŜna było wówczas, Ŝe jest to ponury Ŝart lub wybryk zmęczonego mózgu, który chce się komuś przypodchlebić, słowem, wyjątek potwierdzający regułę, czyli regularną niechęć mieszkańców do proponowanych im „bloków”, na które w istocie rzeczy są skazani. Dzisiaj okazuje się, Ŝe był to tylko precedens. Od lat publicyści i architekci walczą przeciwko terrorowi wielkiej płyty ź fabryk domów, która wprost zmusza do wznoszenia zuniformizowanych osiedli o charakterze koszarowym. Ta solidarność w walce z wynaturzeniami uprzemysłowienia budownictwa była czymś pocieszającym, tym bardziej tragicznego aspektu nabiera więc jej rozbicie. Chodzi o klasyczny cios w plecy zadany przez „swojego”, przez znanego specjalistę od architektury, publikującego często i gęsto Władysława Fiałkowskiego, który w artykule „Architektura na rykowisku” („Kultura” z 26 sierpnia 1979) napisał wiele i niesłusznie na temat historii i współczesności budownictwa, wszystko to podporządkowując udowodnieniu głównej tezy. Teza ta, bardzo miła dla tych,
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
223
którym Fiałkowski chciał się przypodobać, dotyczy obecnej architektury polskiej i brzmi tak (uwaga!): „Jedyną organizacją, której naleŜy zawdzięczać, Ŝe polska architektura nie stoczyła się na samo dno (...), jest polski przemysł budowlany”. Tak samo jedyną organizacją, której naleŜy zawdzięczać, Ŝe bobry nie wyginęły doszczętnie, są kłusownicy. śe jest to nonsens krzyczący przeraźliwie — wiedzą wszyscy, od dzieci do emerytów, i moŜna to przeczytać w setkach opracowań, ksiąŜek, artykułów, stenogramów z konferencji specjalistycznych etc. O samą chęć bycia oryginalnym za wszelką cenę nie posądzam pana Fiałkowskiego. Nie przypuszczam równieŜ, Ŝe pomyliły mu się daty, to jest, Ŝe uznał, iŜ mamy akurat prima aprilis. Nie ośmieliłbym się teŜ zarzucić mu niekompetencji. Więc dlaczego to napisał? I dla kogo? Specjalista Fiałkowski podparł główne twierdzenie w swym artykule twierdzeniami pomocniczymi. Według niego przemysł budowlany „moŜe wykonać wszystko, co moŜna sobie wyobrazić, i wzrost kosztów czy teŜ komplikacja produkcji nie odgrywają tutaj specjalnej roli”. Jest to kosmiczna nieprawda, sytuacja bowiem wygląda akurat odwrotnie. Przemysł budowlany w dąŜeniu do maksymalnej „ekonomiczności” (osiągnięcie największego zysku najmniejszym kosztem) produkuje tylko kilka rodzajów płyt, poniewaŜ urozmaicenie produkcji spowodowałoby jej skomplikowanie, a co za tym idzie wzrost kosztów. Więc się tego nie robi. Dlatego architekci nie mają z czego stawiać budynków ciekawszych niŜ te, które zapaskudzają nasz krajobraz. Te ciekawsze budynki są według pana Fiałkowskiego nonsensem, co tłumaczy on tak: „Nonsensem jest natomiast uzyskiwanie (...) architektonicznych walorów przez załamywanie budynku, kiedy wiadomo, Ŝe dźwig montujący budynek najlepiej pracuje na prostym torze”. Słusznie, wiadomo bowiem, Ŝe siedziby ludzkie naleŜy dopasowywać kształtem do wartości nadrzędnej, jaką jest tor dźwigu, a nie odwrotnie. Tak samo naleŜy ludziom formować nogi do jednowymiarowych butów (bez podziału na lewy i prawy), zaś Ŝołądki do linii produkcyjnej maszyny, która wypluwa same serki topione. Jako czciciel kąta prostego, a przeciwnik innych kształtów, pan Fiałkowski powołuje się na logikę, argumentując tak: „Przemysł budowlany kieruje się logiką wynikającą z procesu technologicznego. I jeśli logika wskazuje, Ŝe coś powinno być proste — przemysł protestuje, jeśli ktoś chce, aby to było wygięte. Natomiast sposób rozumowania wielu architektów jest skrajnie eklektyczny”.
224
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
Tym architektom dostają się od pana Fiałkowskiego cięgi za „jakiś pęd do dekoracyjności, modę na swego rodzaju eklektyzm”, przejawiający się tym,” Ŝe musząc stawiać domy identyczne jak pudełka zapałek, starają się urozmaicić i oŜywić elewacje choćby niestereotypowo rozwiązanymi balkonami. Artyści, psiakrew, zachciało się im rzeźbić w architekturze, kształtować bryły budynków w zgodzie z jakąś estetyką, a Ŝe nie mogą tego robić, kombinują szczwanie innymi duperelkami! Na szczęście pan Fiałkowski i jemu podobni wykazują czujność. Po łapach i do szeregu, marszowym krokiem przemysłu budowlanego! Człowiek przeciera oczy ze zdumienia. Nagrodą, jaką pan Fiałkowski powinien otrzymać od tego przemysłu, i nie tylko od niego, winny być kwadratowe pomidory o idealnie takich samych kształtach. Prasa podała, Ŝe właśnie wyprodukowano takie w jednym z laboratoriów... „STOLICA” 18 listopada 1979
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
225
Kucanie pod płotem ZOO W październiku ukazał się w prasie codziennej jeden z najbardziej osobliwych w 30-leciu artykułów o architekturze. Autor, Janusz Przymanowski, dał jak zawsze w swoich artykułach bardzo fajny tytuł: „Architektura i cocósie”, a poniŜej treść jeszcze fajniejszą, tak fajną, Ŝe się — jak to ujął jeden z zupełnie łysych publicystów — resztki włosów jeŜą na głowie. Janusz Przymanowski daje w tym artykule ostrą reprymendę krytykom wieŜowca „Intraco” na Stawkach, wybrzydzaczom, którzy czepiają się faktu, Ŝe wielki komin tego wieŜowca zeszpecił malowniczą panoramę warszawskiej Starówki. Jako Ŝe byłem nieformalnym przywódcą tych wybrzydzaczy, zabierając na ten temat głos w prasie (kilkakrotnie), w radiu i w TV („Pegaz”) — na mnie spada obowiązek ustosunkowania się do wypowiedzi Janusza Przymanowskiego. Argumentacja, którą się autor posługuje, jest tak trafna, jak trafnym byłby mój sąd o niuansach współczesnej taktyki wojskowej, o której nie mam zielonego pojęcia z tej prostej przyczyny, Ŝe nie kończyłem Ŝadnej akademii wojskowej. Inna sprawa, Ŝe tu chyba nie o specjalistyczne wykształcenie chodzi, albowiem stosy listów, które nadeszły do redakcji po moich artykułach, były napisane po prostu przez warszawiaków zasmuconych widokiem czarnej rury tnącej w pionie najpiękniejszą Ŝywą widokówkę stolicy. Janusz Przymanowski stara się w swoim artykule dowieść, Ŝe moŜna zestawiać obok siebie architekturę starą i nową, nawarstwiać je etc. Pomijając fakt, Ŝe na poparcie tej tezy podaje przykład w kontekście sprawy komiczny (katedry wawelskiej, która „jest zespołem najrozmaitszych komponentów” — co to ma wspólnego z urbanistycznym problemem „Intraco”?) — istotne pozostaje co innego: takie dowodzenie jest najzwyklejszym wywaŜaniem dawno otwartych drzwi. Proszę pana — nikt nie kwestionuje zestawiania nowego ze starym, tego ja i moi koledzy nauczamy na Wydziale Architektury PW. Chodzi o to, w jaki sposób się to robi. W urbanistyce i architekturze, jak we wszystkim, są metody złe i dobre. Niestety, w przypadku Starówki wybrano metodę fatalną i chodzi o to, by jej nie powielać, pan zaś namawia do czegoś przeciwnego. Istotę problemu wyłoŜyłem w swoim referacie („Następstwa procesów urbanizacyjnych dla ochrony historycznego środowiska człowieka”) na łódzkiej sesji naukowej w listopadzie ubiegłego roku:
226
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
„Aktualną obecnie tendencją jest przejaw naiwnej wiary urbanistów i architektów w automatycznie osiągany dobry efekt zestawiania starej i jakiejkolwiek nowoczesnej architektury. Powoływanie się przez nich na historyczne nawarstwienia epokowe wynika z niezrozumienia procesów urbanistycznych przeszłości. W historii urbanistyki bowiem ślepe zestawianie z liczeniem na automatyczny efekt było wykluczone, a wartości zespołów powstałych z dzieł przynaleŜnych do róŜnych epok tworzyły się w toku długotrwałej selekcji, dzięki świadomej kompozycji budowli nowych w stosunku do cech architektonicznych budowli zastanych”. Janusz Przymanowski stwierdza odwaŜnie, iŜ nie zawahałby się „w pewnych okolicznościach” wybudować nowej struktury w centrum układu średniowiecznego, i jako przykład podaje nowoczesny, aluminiowo-szklany Pałac Zjazdów, postawiony w roku 1961 w centrum Kremla. AleŜ to jest właśnie przykład pozytywny, pokazujący, jak naleŜy te rzeczy robić! W przypadku Pałacu Zjazdów skala, gabaryty i wiele innych rzeczy zostały zgrane z otoczeniem (...) Teoretycznie telewizjna wieŜa Ostankino wzbogaciłaby centrum Moskwy, lecz postawiono ją na peryferiach, gdyŜ stojąc w centrum naruszałaby pejzaŜowe walory Kremla. Nikt nie postawiłby w centrum Kremla wieŜowca, który wyskakiwałby nad zabytkowymi dachami. A warszawskiej Starówce wetknięto właśnie wysoki komin w tło. Liczono na automatyczne osiągnięcie dobrego efektu i przeliczono się. Janusz Przymanowski zgodzić się z tym zdaniem nie zamierza — według niego: „Wiek miasta dopiero wówczas przemawia i staje się elementem piękna, gdy istnieje współczesny układ odniesienia”. Zgoda na to, ale jeśli układ ten jest relacją kija i „siedzenia”, to nie o taki układ chodzi. Wolno kaŜdemu mieć swoje zdanie na temat swego miasta, ale czy naleŜy teŜ być głuchym na zdanie specjalistów i vox populi? Gniewa się takŜe Janusz Przymanowski. „Gniewa mnie konserwatywna moda na wybrzydzanie”. TeŜ mu wolno, de gustibus... Wolno mu nawet szydzić z tych, którzy upominają się o walory widokowe Starówki. Szydzi następującymi słowy, złoŜonymi z liter rozstrzelonych w druku, Ŝeby tekstowi pisanemu nadać donośność krzyku: „No i co z tego? Jak panowie przykucną za płotem w ZOO, to w ogóle nic nie w i d a ć”. Janusz Przymanowski ma powody do rozdraŜnienia — niestety, nie moŜna wszystkich zmusić do przykucnięcia za płotem ZOO, tak Ŝeby „w ogóle nic nie było widać”. W artykule „Architektura i cocósie” najtrafniejsze wydaje mi się takie zdanie autora:
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
227
„Dopiero we współŜyciu tych dwóch róŜnych nie tylko stylów, lecz wielkości, zawarta jest historyczna prawda o czasach i ludziach”. „KULTURA” 14 listopada 1976
228
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
Na prowincji bez zmian OskarŜenie publicysty o nierzetelność, o manipulowanie cudzym słowem, jest zarzutem arcycięŜkim, a dla szanującego się człowieka pióra jest to rzecz nader bolesna. Okazuje się, Ŝe choćby się miało ręce najczystsze (a ja takie mam, mimo Ŝe o to nie było łatwo w ubiegłej dziesięciolatce), nie moŜna się od podobnego zarzutu doŜywotnio ubezpieczyć. Doczekałem się po latach właśnie teraz. Do redaktora naczelnego „Stolicy” wpłynęła pisemna skarga na mnie od nauczycielki Liceum Ogólnokształcącego w Kolbuszowej, Haliny Dudzińskiej, dotycząca mojego felietonu „Polemiki i okolice” (z 22 marca), w którym — pisząc o skandalu, jakim było dotychczasowe nauczanie historii w polskich szkołach — zacytowałem kilka drukowanych w prasie, bardzo krytycznych opinii nauczycieli na ten temat. Między innymi zacytowałem, myśląc o ludziach odpowiedzialnych za to, zdanie p. Dudzińskiej wzięte z jej listu wydrukowanego w „WTK” z 15 lutego: „Ja postawiłabym przed sądem tych ludzi”. Właśnie o to zdanie idzie. Pani Dudzińska zarzuca mi, Ŝe je wyjąłem z kontekstu i uŜyłem wobec autorów podręczników, podczas gdy ona napisała tak o ludziach, którzy skrócili licealny program lekcyjny historii o jedną godzinę (z trzech do dwóch). Pani Dudzińska nazwała to „przeinaczeniem”, które „nie przystoi powaŜnemu autorowi”. Dalej p. Dudzińska pisze: „Ujęcie przez p. W. Łysiaka moich słów w innym kontekście, niŜ ja podałam w WTK, sprawiło mi przykrość i chciałabym, Ŝeby p. Łysiak wiedział o tym”. JuŜ wiem, proszę pani, teraz zaś chcę, Ŝeby i pani się dowiedziała, Ŝe pani list — wobec którego mam obowiązek ustosunkować się — sprawił mi przykrość, i to nawet nie dlatego, Ŝe pisze pani nieprawdę, ale dlatego, Ŝe jest on dla mnie dowodem, iŜ w Polsce przetrwały jeszcze pewne praktyki z niechlubnej przeszłości. Najpierw odpowiem na meritum, w sprawie owego zdania uŜytego przeze mnie rzekomo w innym kontekście. Jest to nieprawda (lub w najlepszym razie nieporozumienie), poniewaŜ atakowałem nie tylko podręczniki z fałszywymi treściami i przemilczeniami, ale takŜe programy nauczania historii, przez co — rzecz oczywista — naleŜy rozumieć ich format treściowy, czasowy i kaŜdy inny, realizowane programy jako takie! Czy naprawdę tak trudno było zauwaŜyć, Ŝe w moim tekście, w zdaniu figurującym bezpośrednio przed nawiasem, w którym cytuję drukowane wypowiedzi kilku nauczycieli, w tym p. Dudzińskiej, podkreślając ich krytyczny stosunek do autorów tego, co i ja
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
229
krytykuję, kolejność wyrazów jest następująca: „programy szkolne historii, podręczniki”? Tak więc nie dopasowałem pani wypowiedzi wyłącznie do autorów podręczników. Ale nawet gdybym to zrobił, to nic popełniłbym oszustwa, gdyŜ w tej samej pani wypowiedzi na łamach „WTK” krytykuje pani równieŜ podręczniki! Co prawda pisząc, iŜ są one złe, bo „skąpe, powierzchowne”, uŜyła pani eufemizmu mogącego tylko rozśmieszyć pani kolegów, którzy potępiają w czambuł i bez ogródek zawarte w nich łgarstwa, ale przecieŜ uczyniła to pani! Więc o co chodzi, na miłość boską! Czy chce nam pani wmówić, Ŝe przed sądem winni stanąć złodzieje 45 minut lekcyjnych tygodniowo, a nie złodzieje całych epok i kamieni milowych prawdy o dziejach ojczyzny? Wydaje mi się, Ŝe wiem, o co chodzi. Kiedyś naczelny redaktor „Polityki”, F. M. Rakowski, w duŜym artykule namawiał czytelników z prowincji, by w listach do redakcji bezkompromisowo demaskowali wszelakie zło panoszące się w ich miasteczkach, bez oglądania się na szczebel tych, którzy postępują niewłaściwie. W odpowiedzi przyszła do „Polityki” fura listów, których autorzy... wyśmiali ten apel, tłumacząc, Ŝe krytykować otwarcie to czasami moŜna w duŜym mieście, ale na prowincji oznacza to śmierć cywilną, zostanie się bowiem zmiaŜdŜonym przez wszechwładną, bezkarną klikę miejscowych decydentów. Obecny wicepremier opublikował ze smutkiem fragmenty tych listów. Pani Dudzińska w liście wydrukowanym w „WTK” napisała: „piszę szczerze to, co myślę”. Rzeczywiście napisała wówczas szczerze o wielu rzeczach, m. in. o panującym w szkole systemie donosicielstwa uczniów na nauczycieli do dyrektora, tylko „trochę mniejszym niŜ w czasach stalinowskich”, wypowiedziała się przeciwko 10-latce itd., itp. Natomiast jej obecny list do redakcji „Stolicy” jest od początku do końca nieszczery, zastraszony i pełen takich nielogiczności, Ŝe włosy stają dęba. Na przykład w tym drugim liście p. Dudzińska twierdzi, Ŝe „WTK” bezprawnie opublikowało jej pierwszy list („nie przypuszczałam, Ŝe moŜe on zostać wydrukowany w tym piśmie”). Jak to? PrzecieŜ tuŜ przedtem pisze pani, iŜ list został wysłany w odpowiedzi na apel redakcji „WTK”, która nie ukrywała, Ŝe zamierza te listy drukować! Mało tego, list p. Dudzińskiej do „WTK” zaczyna się od słów: „Pragnę napisać do Was w odpowiedzi na Wasz apel do nauczycieli historii”. Miała pani pełną świadomość tego, Ŝe jest to list do druku, chodziło bowiem o publiczne wypowiedzi nauczycieli na temat manipulowania historią Polski i na taki apel pani odpowiedziała, nie moŜna więc teraz wykręcać kota ogonem i zarzucać redakcji „WTK” jakiegokolwiek naduŜycia w tym względzie.
230
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
Ale i tego mało. W liście do „Stolicy” p. Dudzińska... dezawuuje to, co napisała do „WTK” (a jak pamiętamy twierdziła wówczas, Ŝe pisze „szczerze to, co myśli”), twierdząc: „Program nauczania historii, który jest, wydaje mi się, dobry” (!!!), i nazywa swoją poprzednią wypowiedź „niefortunną”, spłodzoną pod wpływem... chwilowego zdenerwowania („byłam wtedy bardzo wyprowadzona z równowagi”)! śeby wszystko to razem wyglądało mniej śmiesznie, obstaje tylko dalej przy jednej godzinie lekcyjnej więcej. (...) Kto zmusił panią do takiej wolty? Jeśli nawet posuwam się za daleko z takim przypuszczeniem, to przecieŜ pani drugi list to usprawiedliwia. PrzeraŜająca jest ta nasza prowincja z jej „układami”, które terroryzują ludzi. „STOLICA” 31 maja 1981
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
231
Szyderstwa Opublikowanych tekstów humorystycznych Waldemara Łysiaka jest niewiele. Spośród 17 pozycji wybraliśmy 8, w tym chronologicznie pierwszą („Dekalog asystenta’’, napisany pod pseudonimem Wojciech Kowalewski*, w czasie gdy autor był asystentem na Wydziale Architektury PW) oraz wypowiedź w sondzie tygodnika „Itd”; reszta to felietony. Wspomniana ankieta „Itd” była najciekawszą ze wszystkich sond, jakie ogłaszał tygodnik. Grono sławnych Polaków (m.in. profesorowie: Kotarbiński, Tatarkiewicz, Hryniewiecki, Szczepański, Chałasiński, Aleksandrowicz, Suchodolski i Legowicz, dr Łopatkowa, trenerzy Mulak i Kulesza, dyrygent Kasprzyk, rzeźbiarz Hasior, pisarzdziałacz Sokorski, reŜyserzy Kijowski i Kantor, red. Bohdan Tomaszewski i in.) wypowiadało się na temat: „Jak dohumanizować Ŝycie?”. Łysiak jako jedyny udzielił odpowiedzi w tonie satyrycznym (później w jednym z wywiadów zapytany o to rzekł, iŜ pytanie wydało mu się mało powaŜne, dlatego odpowiedź teŜ nie mogła być serio). JednakŜe ta „niepowaŜna” odpowiedź zawierała tyle powaŜnych przesłań a rebours, Ŝe uznano ją za jedną z powaŜniejszych. Sam Łysiak nazywa swoje szyderstwa publicystyczne „stańczykowaniem”.
*
Pseudonim stworzony z drugiego imienia autora i z nazwiska rodowego jego matki.
232
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
Dekalog asystenta Przykazanie 1: WŁĄCZ SIĘ W KOLEKTYW Obejmując stanowisko (staŜ asystencki bądź przejście z uczelni na uczelnię) natychmiast dopasuj się do struktury organizacyjno-towarzyskiej jednostki, do której cię przyjęto, zgodnie z zaleceniem Paula Valery: „NaleŜy dodać siebie do tego, co się zastaje” (jeśli nie lubisz Valery’ego, równie uŜyteczne jest rodzime porzekadło o wronach). Jeśli w ciągu 2 tygodni nie pokapujesz się, z czyich kawałów naleŜy się śmiać i jak śmiać, kto z kim dobrze Ŝyje, kiedy i gdzie moŜna się obijać, komu kłaniać krótko, a komu po azjatycku, jak się ubierać, czesać i jakie wygłaszać poglądy na jakie tematy — grozi ci „samotność w tłumie”, niełaska i równia pochyła prowadząca do samotności poza tłumem. Największym niebezpieczeństwem etapu drugiego, kiedy juŜ jesteś „wkupiony” i „ustawiony”, jest marzycielstwo przejawiające się jako reformatorstwo — pokusa podjęcia próby odmienienia zastanych złych elementów układu, np. usprawnienia systemu pracy lub zwrócenia uwagi na to, Ŝe pierwszym zadaniem pracowników uczelni jest dydaktyka, a nie wszelakiego rodzaju „gry” wydziałowe. Pamiętaj przestrogę Oskara Wilde’a: „Społeczeństwo często wybacza zbrodniarzowi — marzycielowi nigdy”. W tłumaczeniu na język bardziej zrozumiały oznacza to, Ŝe jeśli zostaniesz przyłapany na fuszerce, Ŝadna większa krzywda ci się nie stanie, jeśli natomiast zapragniesz działać optymalnie i narzucać ten sposób działania innym, dostaniesz boleśnie po łapach. Jeśli zgłaszasz wnioski mądre i słuszne, zostaniesz chwilowo poparty i zda ci się, Ŝe podnosisz swój prestiŜ i Ŝe siedzisz coraz mocniej w siodle. Zanim się obejrzysz, okaŜe się, Ŝe to jest siodło, spod którego zwiał właśnie koń. Nie próbuj imponować otaczającemu cię kolektywowi sukcesami Ŝyciowymi (rodzinnymi, towarzyskimi, seksualnymi etc). Przeciwnie — narzekaj na kłopoty i otaczaj się aurą umiarkowanego pesymizmu, gdyŜ zgodnie ze słowami Mauriaca, Renarda i wielu innych mędrców: „Radość ludziom sprawia ich własne powodzenie, ale w jeszcze większym stopniu niepowodzenia bliźnich”. Postępując zgodnie z tymi wskazaniami, uwolnisz się w jakimś stopniu od tzw. bezinteresownej zawiści, to jest ogólnospołecznej dolegliwości, przeciw której jedyną tarczą jest smętne oblicze.
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
233
Przykazanie 2: NIE UFAJ TYM, KTÓRZY CI PATRZĄ PROSTO W OCZY Zwłaszcza gdy to szczere spojrzenie ozdobione jest uśmiechem. Przemiły „otwarty” szef lub kolega-asystent, który „po męsku” ściska ci dłoń i obsypuje komplementami, jest o wiele groźniejszy od cwaniaka, który się z tobą jawnie „ściga” (kolega-asystent) lub bezwzględnie wyciska z ciebie siódme poty (szef). Ujmujące „równiachy” wypracowały sobie technikę, która ma uśpić twoją czujność i wytworzyć poczucie bezpieczeństwa, by skłonić cię do trzymania z nimi sztamy, dopóki nie skończą dzieła twego zniszczenia. Nie daj się teŜ uwieść ich zwierzeniom, które są grane po to, by wydobyć z ciebie twoje własne tajemnice (podobnie ze studentami: strzeŜ się lizusów, gdyŜ to nie ci, którzy się „stawiają”, lecz właśnie nadskakiwacze składają na ciebie anonimowe doniesienia w dziekanacie). Pamiętaj o starej mądrości, która uczy, Ŝe najniebezpieczniejszy z naszych wrogów jest ten, którego nazywamy przyjacielem. Pamiętając — unikniesz zawału w wieku 35 lat albo (w lepszym przypadku) cięŜkiej nerwicy i głębokich stresów. Pamiętając — to znaczy nie wściekając się o to, Ŝe szef „zapomniał” podać twoje nazwisko na konferencji międzynarodowej, gdzie referował waszą wspólną pracę, Ŝe koledzy wykiwali cię, obmówili, wrobili w jakąś aferę, okradli z dorobku laboratoryjnego, Ŝe X, który wczoraj ustawił cię wrogo wobec Y, dzisiaj chodzi z Y pod ramię i szepcząc patrzą obaj złośliwie na ciebie. Zaufanie moŜesz mieć wyłącznie do siebie samego, ale i z tym proszę bez przesady... Przykazanie 3: NIE WYSUWAJ SIĘ NA PIERWSZY PLAN Nie rób tego, pamiętając, Ŝe — jak mówi „Pismo” o wiele powaŜniejsze od tego, które właśnie czytasz — „pierwsi będą ostatnimi”. Gdy tworzony jest zespół do jakiejkolwiek pracy badawczej bądź wykonania waŜnego przedsięwzięcia zawodowego, społecznego etc, usiądź z tyłu, w najgorszym razie na drugim miejscu, i za Ŝadne skarby nie daj się wrobić w „leadera”. Zasada ta jest dość oczywista, jednakŜe zaskakująco wielu młodych pracowników uczelni nie stosuje jej, zapominając, Ŝe w razie powodzenia akcji splendor spływa na wszystkich, a na pierwszego dodatkowo niszczycielska „bezinteresowna zawiść” otoczenia, podczas gdy w razie klapy tylko „leader” odpowiada za klęskę. Obowiązuje tu prawo kolektywnego profitowania i jednostkowej odpowiedzialności. Nie staraj się wyprzedzać kolegów na polu naukowym, wykonując swoją
234
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
pracę z zapałem głodnego wilka, bo nie to się liczy, tylko efekt, który moŜna osiągnąć bez nadweręŜania się i budzenia zazdrości, samą rutyną „odwalacza”. Jeśli nie posłuchasz, ściągniesz na siebie epitety „pracusia”, „Judyma”, „kopniętego”, a przepracowanie doprowadzi do tego, iŜ nie będziesz juŜ mógł powiedzieć o sobie tak, jak powiedział nie przepracowujący się, lecz umiejący dobrze sprzedawać swą pracę Salvador Dali: „Jedyna róŜnica między mną a wariatem jest ta, Ŝe ja wariatem nie jestem”. To samo tyczy nadmiaru inicjatywy. JeŜeli juŜ podejmiesz jakąś interesującą inicjatywę, to musi to być bezwzględnie inicjatywa autorstwa twojego szefa, choćby nawet był on jej autorem w takim samym stopniu, w jakim Hamilton jest Delegatem Pana Boga na Polskę. Zdradliwości usiłowań w wyprzedzaniu innych dowodzi plastycznie opowiadanie mojego stryja z czasów jego słuŜby w saperach za sanacji. Pewnego razu kompania stryja nadziała się na oficera, który — rozwścieczony czymś tam — kazał wziąć kaŜdemu po dwie cięŜkie miny przeciwpancerne i wskazując punkt na horyzoncie ryknął: — Widzicie to drzewo?! Który wróci ostatni, temu tak dam w d...., Ŝe popamięta!! Biegieeeem marsz!!! Stryj pomyślał sprytnie, Ŝe jeśli pierwszy dobiegnie do drzewa, to pierwszy wróci i będzie miał trochę czasu na odpoczynek, puścił się więc galopem i mocno wysforował przed kolegów. Kiedy byli w połowie drogi, zza pleców dobiegła ich komenda: „Wróóóć!” i stryj automatycznie znalazł się na ostatnim miejscu. Przykazanie 4: NIE BĄDŹ NIEUMIARKOWANIE ZDOLNY Bądź zdolny z umiarem przystojnym twej pozycji, co pozwoli ci w miarę upływu lat pozycję swą polepszać. Szanuj to przykazanie tym skrupulatniej, im bardziej twoi szefowie przekroczyli juŜ swój Poziom Niekompetencji i w im większym stopniu otaczają się miernotami, by zwiększyć swą szansę przetrwania. Ludzie zbyt zdolni stanowią zagroŜenie biologiczne, podobnie jak zarazki cholery, w związku z czym winienes powtarzać sobie co rano sławną anegdotę o szefie brytyjskiej firmy, który wezwał swego kadrowca i rozkazał mu: — Panie Jones, proszę znaleźć najbardziej inteligentnego, przedsiębiorczego i wydajnego młodego pracownika naszego przedsiębiorstwa, po czym zwolnić go z pracy w 24 godziny ! Nieodzowny jest w tym przypadku mały kamuflaŜ, umiejętność odpowiadania na trudne pytania pytaniami (oczywiście takimi, które
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
235
„rozwijają” temat) i konieczność kaŜdorazowego oparcia się pokusie wykazania, iŜ siedzisz w temacie tak samo, jeśli nie głębiej niŜ zwierzchnik, bądź Ŝe przeprowadzisz sprawę (analizę, ekspertyzę, operację, badanie etc.) bez jego wskazówek. Demonstracyjna samodzielność myślowa jest pokuśliwa, atoli zbyt kosztowna z karierologicznego punktu widzenia. Jeśli dokonałeś jakiegoś wynalazku lub usprawnienia, natychmiast przypisz całą zasługę swemu opiekunowi naukowemu, postaraj się przekonać go, Ŝe to jego dzieło (i to tak, by nie miał co do tego wątpliwości), i spytaj pokornie, czy będzie moŜliwe umieszczenie w opisie takŜe twojego nazwiska jako współpracownika. Przykazanie 5: NIE ZDRADZAJ SWEJ WIEDZY OGÓLNEJ ORAZ ZAINTERESOWAŃ POZAZAWODOWYCH Nie zdradzaj zwłaszcza oczytania i uczestnictwa w Ŝyciu kulturalnym miasta (regionu, kraju), albowiem — jak rzekł Galileusz — „ze wszystkich nienawiści największą jest nienawiść ignorancji do wiedzy”. Zasada ukrywania swej wiedzy ogólnej obowiązuje wobec kolegów, a tym bardziej wobec przełoŜonych, przede wszystkim zaś tych przełoŜonych, którzy głośno oznajmiają: „Byłbym złym profesorem, gdyby moi uczniowie nie byli mądrzejsi ode mnie!” Pytanie zadane szefowi: „Czytał pan, panie profesorze, ostatnią rzecz Saula Bellowa?”, albo: „Co pan sądzi, panie docencie, o wypowiedzi Malraux w «Le Figaro»?”, jest równoznaczne z czytaniem gazety podczas spaceru ulicą, z której wyjęto akurat właz kanału. Z kolei na zadane ci pytanie: „Czy zdąŜy pan, panie kolego, zrobić to tłumaczenie na jutro?”, nigdy nie odpowiadaj, Ŝe nie, bo masz na dzisiaj wieczorem bilety do Powszechnego na „Dantona”. Nie będziesz mógł bowiem krzyknąć później do tego, kto cię wywalił, jak jadący na szafot Danton do Robespierre’a: „Robespierre! Skończysz tak samo! Wlokę cię za sobą!” Jeśli szef zauwaŜy pod twoją pachą okładkę z nazwiskiem Carpentiera czy Cortazara, bezzwłocznie wyjaśnij, Ŝe zostawił „to” na ławce któryś ze studentów (nie dotyczy asystentów na wydziałach, na których studiuje się literaturę). Brylowanie dowcipem i inteligencją na okolicznościowych zebraniach towarzyskich członków wydziału (instytutu, zakładu, katedry) udawało się poniektórym; są oni dzisiaj zasłuŜonymi pracownikami umysłowymi zakładów produkcyjnych w Rzeszowskiem i Białostockiem.
236
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
Przykazanie 6: NIE ZAPRZECZAJ PRZEFORSOWAĆ SWOICH RACJI
I
NIE
STARAJ
SIĘ
Rytualnym obrzędem u zwierzchników uczelnianych naszej ery jest częste demonstrowanie niechęci do potakiwaczy i namawianie do subiektywizmu, niezaleŜnego myślenia oraz szczerej wymiany zdań. Nie daj się na to nabrać — oni (wszyscy) uwielbiają „tak”. Ale bądź dobrym cmokierem, nie strzelaj „takiem” z kulomiotu, a na pierwsze „tak” kaŜ bossowi poczekać te głupie kilka bezpiecznych sekund. Darryl F. Zanuck warknął do swojego nadmiernie gorliwego asystenta: — Nie mów „tak”, dopóki nie skończę! Jeśli twój szef chce wygrać w dyskusji (oni wszyscy chcą)— pozwól mu, „filozofując” przez jakiś czas (krótki czas) na odmiennym torze, by nagle doznać olśnienia jakimś argumentem i całkowicie uznać jego racje. Ubolewanie nad własną tępotą, która nie pozwoliła ci natychmiast pojąć niezmierzonej głębi wywodu zwierzchnika, jest wskazane w rozsądnych granicach, nie naleŜy przesolić, czyli toutes proportions gardees. Na przykład chwytanie się za głowę i załamywanie rąk nie jest en bon gout. JeŜeli zwierzchnikiem jest kobieta, naleŜy od czasu do czasu rumienić się, dając tym wyraz swemu adoracyjnemu onieśmieleniu, metoda ta wszelako grozi zaskakującym sukcesem, czyli niebezpieczeństwem o wiele większym niŜ utrata łask bossa. Przykazanie 7: NIE ZAPOMINAJ O WZGLĘDACH NALEśNYCH FAWORYCIE SZEFA MoŜe to być jego małŜonka, którą poznasz na oficjalnym przyjęciu, bądź metresa — twoja koleŜanka uczelniana. Jest ona o wiele bardziej wraŜliwa na niewybredne pochlebstwa (mais oui!) niŜ męŜczyzna i walczy jak lwica, jeśli wyczuje zagroŜenie hierarchiczne lub prestiŜowe dla family-business. On moŜe osądzać cię na podstawie twoich zdolności, choć częściej czyni to na podstawie twojej powolności, natomiast jej werdykt i opinie przekazywane jemu w pościeli będą wyłącznie zaleŜały od twej umiejętności kupienia sobie (dyskretnego, dyskretnego!) jej łask. Spraw, by uznała, Ŝe uwaŜasz ją za Joannę d’Arc skrzyŜowaną z Marią CurieSkłodowską i Catherine Deneuve, a pozyskasz uŜytecznego sprzymierzeńca. Zapominać o imieninach szefa nie naleŜy, zapomnieć o imieninach jego faworyty uczelnianej nie wolno, gdyŜ, jak powiedział Talleyrand: „To więcej niŜ zbrodnia, to błąd”. Wszelako kupowanie jej przy tej okazji czerwonych róŜ jest niewskazane, tak jak i zbytnie nadskakiwanie, ostentacyjność etc. To juŜ
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
237
nie byłby błąd, lecz zuchwała głupota, która jest teŜ jednym ze sposobów uŜywania umysłu, tylko Ŝe jest to akurat sposób najmniej opłacalny, jeśli — na przykład — chce się przynajmniej raz na dziesięć lat wyjechać na staŜ zagraniczny. (A propos wyjazdów zagranicznych — przenigdy nie pozwól sobie na głośne bąknięcie, Ŝe np. na uczelniach Jugosławii bezwzględne pierwszeństwo w tych wyjazdach mają ludzie młodzi wiekiem i staŜem, im kto młodszy i bardziej rozwojowy, tym więcej moŜliwości wyjazdu, podczas gdy u nas 99 procent tej manny załapują szefowie). Przykazanie 8: NIE BAW SIĘ W DON KICHOTA Znaczy to: nie zwalczaj ani nie broń nikogo. Nie karz złych studentów dwójami, bo po pierwsze — jeśli oblejesz choć jedną osobę, to zostaniesz ukarany za niewyrobienie planu dydaktycznego (znaczy się „przerobu” uczelni), a po drugie student moŜe się okazać kuzynem X-a albo synem Y-a, do czego łatwo dojść samemu, gdy się człowiek zastanowi, jakim cudem taki leń i debil w ogóle studiuje. Jeśli wyrzucisz „niezaliczenie” ze swego słownika ocen, to w nagrodę dodatkowo unikniesz konfliktów socjalnych, co jest waŜne, gdyŜ w dobie stawiania na młodzieŜ w powaŜnym konflikcie jej zostanie przyznana racja, a ty wyjdziesz na idiotę i „wroga młodzieŜy”. Nie włączaj się w Ŝadne, nawet najdrobniejsze, gry hierarchicznodrabinistyczne lub reglements des comptes na wydziale (w instytucie, zakładzie, katedrze). Oczywiście nie chodzi o czynne włączanie się, bo to nie twoja moc, lecz o komentarze bądź kibicowanie. Nie zabieraj w tych sprawach głosu, a gdy ktoś będzie się starał zmusić cię do opowiedzenia się po czyjejś stronie lub choćby tylko do rozmowy na te tematy, manewruj dygresjami i ogólnikami. Milczenie jest w takich przypadkach cenniejsze od złota. Popieranie jakiejkolwiek kandydatury przeciw komukolwiek, nawet faworyta przeciw słabeuszowi, grozi smutną wpadką, w kaŜdej bowiem grze są fuksy, i to pamiętliwe. Zwycięzca nie pamięta tych, którzy go popierali, ani tym bardziej neutralnych — przeciwników pamięta do śmierci. Nie broń ofiar, nieszczęśników, nieudaczników, pokrzywdzonych etc, a juŜ, broń BoŜe, nie pomagaj im, bo los moŜe się odmienić na ich korzyść i uczynić ich mocarzami, a jak słusznie zauwaŜył Karl Kraus: „Prędzej wybaczy ci ktoś podłość, której się wobec ciebie dopuścił, niŜ dobrodziejstwo, którego od ciebie doznał”.
238
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
Przykazanie 9: NIE FRATERNIZUJ SIĘ Nie fraternizuj się ze studentami. Jest to nagminna choroba pierwszorocznych asystentów, nakarmionych liberalizmem hippisowskoakademickim i poŜeranych obsesyjną nienawiścią do tradycyjnych metod dyscyplinarno-organizacyjnych, które taki pierwszoroczniak uwaŜa za feudalizm, zamordyzm i sadyzm hierarchiczny. Sprawa z tym ma się identycznie, jak z biciem dzieci. Ktoś, kto dostaje ostro w skórę od swego „starego”, przysięga sobie, Ŝe sam będzie ojcem nowoczesnym i nigdy w Ŝyciu nie tknie swego dziecka palcem, polegając wyłącznie na łagodnej perswazji intelektualnej. Gdy jednak „perswadowane” dziecię zaczyna pluć gościom do talerzy, młody tatuś pozbywa się nowoczesności i łoi skórę. Asystent „nowoczesny”, który daje „luz” studentom i pozwala poklepywać się po plecach, po pewnym czasie konstatuje, Ŝe jest popychadłem i pośmiewiskiem studentów i Ŝe szacunek czują oni jedynie do „zamordystów” (identycznym błędem jest liczenie na wdzięczność zwierzchnika, któremu załatwiłeś coś przechodząc samego siebie, robiąc więcej niŜ do ciebie naleŜało). Nie fraternizuj się z szefem. Chodzi tu o nie tak rzadki przypadek, gdy kolega, z którym byłeś „na ty”, awansuje i zaczyna wydawać ci polecenia, bądź inny przypadek, gdy zwierzchnik zalał się podczas bibki, na praktyce wakacyjnej lub imieninach, i nieopatrznie wypił z tobą bruderszaft, by dopiero rano uznać to za pomyłkę. W nowej sytuacji (po awansie lub rano) forma „ty” draŜni go, zapomnij więc moŜliwie szybko o tym, Ŝe kiedyś mówiłeś do niego „stary” i „cześć” — miej zaufanie do zdrowego rozsądku Napoleona I, który rzekł: „Dobra pamięć to potrafić zapomnieć o tym, czego nie naleŜy pamiętać”. Jeśli zaś zaboli cię ostentacyjnie szorstki stosunek do ciebie byłego kumpla (początkowo jest to nieuniknione), polecam maksymę Friedricha Ruckerta: Złą dolę znoś jak dobrą mając to na względzie, Ŝe gdy będziesz źle znosił, gorzej ci z tym będzie. Przykazanie 10: NIE CZYŃ Z DOKTORATU ARCYDZIEŁA Pojętny asystent winien wiedzieć, Ŝe doktorat nie musi być genialny, tylko prawidłowo ustawiony. Prawidłowe ustawienie polega na: a) — Znalezieniu tematu, którego opracowanie nie wymaga 6-letniej
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
239
galerniczej pracy. Najlepszym tematem jest taki, od którego w Polsce w ogóle nie ma specjalistów, a w rzadkich zagranicznych czasopismach fachowych (np. biochemicznych czy medycznych) jest on dość dobrze rozpracowany. b) — Znalezieniu promotora, który jest tak zaganiany na ścieŜce pogoni za dochodami pozwalającymi zamienić Syrenkę na BMW, Ŝe nie dosypia. Jest to bardzo łatwe, właściwie moŜna wybierać po omacku. c) — Ustaleniu z promotorem takich recenzentów, którzy są z tematem związani formalnie, aczkolwiek nie najdogłębniej, a przede wszystkim związani są więzami przyjaźni z promotorem. d) — Jak najczęstszym powoływaniu się w przypisach na „znakomite” i „wyczerpujące” prace promotora oraz — co waŜniejsze — recenzentów. e) — Takim rozepchnięciu tekstu i merytoryczno-stylistycznym jego zagmatwaniu, by najcierpliwszego recenzenta praca zanudziła na śmierć (nuda jest karygodna w beletrystyce, lecz nie w pracy naukowej!). Statystycznie biorąc odporność recenzentów i ich zasób czasowy kończą się powyŜej objętości 200 stron maszynopisu i 40 — 50 wykresów lub wzorów. O obronach nie wspominam, gdyŜ jest to formalność niewarta uwagi. „LITERATURA” 15 kwietnia 1976
240
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
Bajthriller Polski komiks emancypuje się i uszlachetnia forsownie, z czego radocha jest duŜa i korzyść, owszem, teŜ. Oto bowiem zaczęła niedawno wychodzić nowa, przeznaczona dla dziatwy ze szkół podstawowych, polsko-obcojęzyczna (polsko-angielska, polsko-francuska, polsko-niemiecka etc.) seria komiksowa o pradziejach Polski, przy pomocy której załatwiamy od ręki dwie sprawy: uczymy nasze pociechy historii oraz języków obcych (teksty w „dymkach” są dwujęzyczne). Tekst prościutki, grafika bardzo dobra (dzieło Grzegorza Rosińskiego), poziom kolorowego druku znakomity. W ogóle wszystko jest tu znakomite, pozytywne i awangardowe. Weźmy na ten przykład tomik najnowszy: „Opowieść o Popielu i myszach”. Król Popiel mieszka w Kruszwicy, rządzi hoŜym słowiańskim ludem i bez Ŝadnej specjalnej przyczyny, a tylko w imię racji stanu, morduje swych czterech stryjców. Otruci stryjowie zostają ciśnięci w wody malowniczego jeziora Gopło, po czym wylęgają się z ich gnijących ścierw myszy. PoŜyteczne te zwierzątka prawidłowo zŜerają Popiela tuŜ przed happy endem, który, jak się domyślamy, nie dla kaŜdego jest zupełnie happy, a juŜ dla Popiela to całkiem nie. WyŜej streszczona zawartość prasłowiańskiego kryminału, jak na awangardowy kryminał przystało, pęcznieje od mocnych scen, krew sika po preromańskich ścianach, trup pada gęsto i konwulsyjnie, atmosfera okrutnego mordu umila nam czas od okładki do okładki. Wstydzić się jednak nie musimy, bo chociaŜ formalnie autorem wszystkich stęŜonych na 32 stronach okropieństw jest nasz Popiel, to w praktyce jest on niemal biernym widzem horroru, leŜy obolały na łóŜku i choruje w czasie trwania morderstw, wzdraga się przeciw nim, burzy, serce mu kwili i pęka, jest po słowiańsku słaby, zastraszony, zdominowany przez Ŝonę-potwora, słowem, widać, Ŝe to swój chłop. MałŜonka zwie się prawidłowo Hilderyka. Tak jest, to właśnie ona układa scenariusz hekatomby, zmusza biednego męŜusia do nieprzeszkadzania jej, przygotowuje śmierć w płynie, przeprowadza realizację zbrodni od początku do końca i potem z błyskiem sadystycznego upojenia w oczach obserwuje koszmarne męki strutych. Jest ta Hilderyka taką szwabską lady Macbeth. Edukacyjnie pozytywny i awangardowy thriller ten jest teŜ — jako się rzekło — postępowy w swej warstwie ilustracyjnej. Autor rysunków wie, Ŝe milusińscy w podstawówce nie od razu są mocarni w czytaniu, zwłaszcza dwujęzycznym, toteŜ stara się wszystko przekazać obrazem (50 procent
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
241
ilustracji nie ma Ŝadnego tekstu), dokładnie, precyzyjnie, jubilersko. Nie ma tu Ŝadnej fuchy, o nie! Tak właśnie pozytywnie przedstawia w kilku ujęciach (kadry „zbliŜeniowe”) na str. 21 nieludzkie cierpienia trutych, którzy stają się zieloni z bólu, oczki wyłaŜą im z orbit i zabarwiają się szkarłatem, usteczka wymiotują juchą, paluszki drą odzienie i skórę, i do tego to słodkie wycie, Ŝe aŜ się miło robi. Na stronie następnej stryjowie, zniewoleni impulsami z brzuchów, poczynają tańczyć modny taniec, szarpane boleścią ciała zamieniają się im w wirujące korkociągi, rzęŜenie staje się coraz rozpaczliwsze. Dalej jest jeszcze fajniej: stryjowie, juŜ w pozycji horyzontalnej, skręcają się śmiesznie jak poczwarki, wbijają zęby w pawiment, drą kamienie pazurami, ich wywrócone gałki oczne przeklinają cały świat. Pełny, soczysty realizm. Na stronach 24 i 25 pławienie. Truchła nie chcą iść pod wodę, więc kijem je w kałdun i głębiej, głębiej. NóŜka wypływa — upchnięta! Rozcapierzona rączka rwie się nad lustro Gopła — upchnięta! Cierpliwa, wydajna, pełna zaparcia praca przynosi w końcu efekty: wszyscy juŜ pod wodą. Pozytywna propaganda DO-RO. W finale państwo Popielowie uciekają do wieŜy na jeziorze, lecz: „w ślad za Popielem popłynęły do wieŜy myszy wodne, które wylęgły się na ciałach okrutnie potrutych stryjów”. Te myszy wodne dobrze się spasły na ciałach stryjców, bo wyglądają jak tłuste szczury skrzyŜowane z hienami. Kiedy na ostatniej stronie zŜerają Ŝywcem wyjące z przeraŜenia i bólu stadło, mamy juŜ pełnię doznań wideo-fono-stereo-panoramicznych w technikolorze i szajbie totalnej. Rzecz jasna naleŜy to czytać dziateczkom przed spaniem, albowiem — jak tego dowiedli sawanci — nauka języków jest wówczas najskuteczniejsza, nowo poznane wartości utrwalają się podczas snu. Czekamy na dalsze tomiki. PrzeŜyjmy to jeszcze raz! „LITERATURA” 3 marca 1977
242
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
Korzenie emancypacji Zamierzam dzisiaj (z okazji 8 marca) dowieść, iŜ wyemancypowanie się kobiet z niewolniczej zaleŜności od męŜczyzn nie zaczęło się od amerykańskiego ruchu Women’s Liberation, przed którym wszyscy jankesi (z porucznikiem Kojakiem włącznie) trzęsą portkami ze strachu, ani nawet od angielskiego ruchu sufraŜystek z lat 1906 — 1914. Oczywiście doskonale zdaję sobie sprawę z faktu, iŜ od tej chwili kaŜde słowo, które napiszę poniŜej, „moŜe być wykorzystane” przeciwko mnie, nic mnie jednak nie powstrzyma od ujawnienia prawdy, wychowany bowiem zostałem w tradycji naszej powojennej historiografii, której legendarna odwaga i bezkompromisowość permanentnie streszczają się w mówieniu „prawdy, całej prawdy i niczego, jak tylko prawdy”. Wszystkie wydarzenia, o których będzie mowa, dotyczą... handlu męŜami. Osobliwość tego procederu polegała na tym, Ŝe kaŜdy z owych nieszczęsnych kolegów Kunty Kinte był białym, a sprzedającymi były ich małŜonki. W roku 1729 w Normandii córka właściciela trupy cyrkowej, Mme Bigaud, wyszła za mąŜ za atletę Alonso Hernandeza, który jednak nie udźwignął cięŜaru nocy poślubnej, czym doprowadził małŜonkę do stanu określanego elegancko furią. Następnego dnia wystawiła go ona na sprzedaŜ, ale nie znalazł się nikt chętny. Uparta dama dopięła jednak swego — w miesiąc później sprzedała męŜa w Breście tak zwanym „łapaczom majtków”, których zadaniem był werbunek marynarzy na okręty Jego Królewskiej Mości. Uzyskane pieniądze przeznaczyła na posag. Historia nie wspomina o losie jej drugiego „pana”. W roku 1774 w Leeds (Anglia) niejaka pani Cruttley ogłosiła wszem i wobec, Ŝe w oznaczonym dniu wystawi swego męŜa na licytację, co teŜ uczyniła, zachwalając „towar” jako bardzo zdolnego cieślę i bardzo wiernego małŜonka. Mimo takiej reklamy pan Cruttley został nabyty za psi grosz (5 szylingów i garniec wódki), co świadczy niezbicie, Ŝe oprócz niewątpliwych zalet miał takŜe nie dość dobrze ukryte wady. Niewiele lepiej poszło pani Bruce, która w roku 1801 wystawiła pod młotek w oberŜy w Hampshire (Anglia) swego oblubieńca, przyprowadziwszy go na miejsce aukcji za uździenicę załoŜoną na kark {sic!). Mimo Ŝe przysięgała obecnym, iŜ mąŜ jest wierny, pracowity i „stosunkowo trzeźwy”, i mimo Ŝe licytacja była nader oŜywiona, nadzieje na wielki zysk okazały się złudne. Pana Bruce nabyła za cenę jednej gwinei i kwartę wódki właścicielka sklepu
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
243
mydlarskiego. W roku 1817 podobna sytuacja miała miejsce w Styrii (Austria Habsburgów). W przydroŜnym zajeździe obiektem targów stał się kowal, którego zamierzyła sprzedać jego nadobna lepsza połowa. Do pewnego czasu bawił się on świetnie z całą salą, sądząc, iŜ rzecz jest Ŝartem. Gdy jednak został sprzedany (za kilkanaście talarów i naszyjnik) bogatej i podstarzałej wdowie o — delikatnie ujmując — nie najlepszej prezencji, zrozumiał wszystko i zalał się rzewnymi łzami. Tak bardzo wzruszyło to obecnych, Ŝe poczęli pomstować na obie panie i zaŜądali uniewaŜnienia transakcji. PrzeraŜona wdowa nie była od tego, ale piękna kowalowa za nic nie chciała oddać pieniędzy i naszyjnika. Rozwścieczony tłum wrzucił ją w pryzmę śniegu, wdowę przegnał, kowalowi zaś poradził nalać Ŝonę. W tym momencie w sprawę wdali się Ŝandarmi. Dalszego ciągu tej pasjonującej historii nie znam. Nie znam równieŜ daty (były to lata osiemdziesiąte lub dziewięćdziesiąte XVIII stulecia) autentycznego wydarzenia, które miało miejsce w Manchesterze (Anglia). Na sprzedaŜ został wystawiony facet o nazwisku Pria. Jego Ŝona, zachęcając kupujących, wyliczyła malowniczo mnóstwo talentów biedaka. Potrafił robić prawie wszystko, od szycia butów do gry na flecie. Nic dziwnego, Ŝe licytacja miała temperaturę wrzenia. Po uporczywej walce z kilkoma konkurentkami, zdolnego wszechstronnie pana Pria nabyła kobieta, która ofiarowała zań trzy gwinee w brzęczącej monecie, nową suknię i kilka sztuk drobiu. W epoce napoleońskiej miał miejsce w ParyŜu przypadek bardzo ciekawy. OtóŜ pewna praczka posiadała męŜa, który — w przeciwieństwie do pana Pria — był całkowicie pozbawiony zalet, a za to obdarzony nieprzebranymi zasobami lenistwa i pijactwa. Sprzykrzyło się to jej tak bardzo, Ŝe postanowiła go sprzedać. Nie miała z tym trudności — za 100 franków kupiła łapserdaka właścicielka sąsiedniej pralni. I wówczas stał się cud. Pod nową kuratelą hultaj przemienił się, jak za dotknięciem czarodziejskiej róŜdŜki w bajecznego, pracowitego, trzeźwego, nie leniącego się ani w dzień, ani w nocy małŜonka. Widząc to, jego pierwsza Ŝona popadła w rozpacz i poleciała do sąsiadki z pieniędzmi, chcąc odkupić swój „skarb”. Została jednak wyrzucona za drzwi. Identycznie, to jest jak Zabłocki na mydle, wyszła na sprzedaniu swego męŜa Szwajcarka, Frau Storm, w roku 1836 w Bernie. Odprzedała go ona tylko na rok swej sąsiadce, czującej dotkliwy brak męskiej przyjaźni w długie alpejskie noce. Po roku wszakŜe mąŜ odmówił powrotu do prawowitej połowicy, tym bardziej Ŝe w nowym stadle zdąŜył juŜ zmajstrować synka. Sprawa trafiła do sądu, który... ukarał panią Storm grzywną i rozwodem. Przypadki sprzedaŜy męŜów przez Ŝony za pomocą licytacji odnotowano
244
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
pod koniec ubiegłego stulecia w Monachium i w Lipsku. Ostatnie ze znanych mi wydarzeń tego typu miało miejsce w początkach naszego wieku w Australii. Aferą zajęły się władze i podczas procesu ujawniono m. in., Ŝe małŜonka, która sprzedała męŜa, wystawiła nabywczyni zobowiązanie następującej treści: „Sprzedany nie będzie nigdy i w jakikolwiek sposób dokuczał swej właścicielce”. W dniu Święta Kobiet Ŝyczę wszystkim Paniom, a szczególnie moim Czytelniczkom, wszelkiej pomyślności. „STOLICA” 9 marca 1980
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
245
Lewoskrzydłowy w szafie KaŜdy z nas ma swoje environnement, które wlecze się za nim przez całe Ŝycie, jak cień w słoneczne popołudnie. Łatwiej się uwolnić od Ŝony lub rozlazłego buta niŜ od własnego pejzaŜu. Kiedy spotkałem Zenona L. wychodzącego z Supersamu o 8 rano, od razu spostrzegłem, Ŝe jego pejzaŜ się zmienił. Kiedy coś się zmienia w krajobrazie nie zmienianym od lat, bystry obserwator wychwyci to natychmiast. Gdyby na przykład rzeźbom w Łazienkach odrosły wytłuczone przez chuliganów nosy i członki — zauwaŜyliby to nawet stróŜe parkowi, nie mówiąc juŜ o turystach i łabędziach. Zenon L. niósł dwie siatki pełne produktów Ŝywnościowych, w tym dwie butelki mleka ze złotym kapslem. Kapsle w dotychczasowym Ŝyciu Zenona L. pochodziły albo z browaru albo z monopolu. Kapsle z rozlewni mleka stały się w jego pejzaŜu elementem tak agresywnie nowym, Ŝe cały pejzaŜ przestał być podobny do samego siebie. — OŜeniłeś się? — zagadnąłem po przywitaniu. — Nie upadłem na głowę — odparł zgodnie z prawdą. — Chcesz nastawić na zsiadłe, Ŝeby odkacować w poniedziałek? — Chwilowo nie piję — obruszył się — nie jestem deprawatorem. Sportowcom nie naleŜy dawać złego przykładu. Jakbyś czytał „Przegląd Sportowy”, to byś wiedział, Ŝe rozgrywki się skończyły i jest martwy sezon. W przerwie między dwiema rundami rozgrywek nie wolno sportowcom pić!... Chowam w domu piłkarza, to dla niego to Ŝarcie. Trzy razy dziennie biegam po produkty, bo facet musi utrzymać wagę. — Nie moŜe ten twój facet sam wyjść z domu i przejść się do baru? — wyraziłem swoje zdumienie. — Nie moŜe wyjść z szafy — Zenon L. kontynuował perswazję z niezmąconą cierpliwością — tylko rano i przed spaniem biega wokół stołu, Ŝeby nie stracić kondycji. — Człowieku, na miłość boską, ty go niewolisz! — wykrztusiłem po dłuŜszej chwili. Zenon L. popatrzył na mnie, jak na wielbiciela polskiej kinematografii, i spokojnie wyjaśnił: — Nie, tylko ukrywam. — Za to grozi pięć lat! — wyszeptałem drŜącym głosem — a co on takiego zrobił?
246
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
— Strzelił w lidze 19 goli w jednym sezonie. Wszystkie lewą nogą, to lewoskrzydłowy. Mówię ci, stary, złota noga! Powierzono mi właśnie obowiązek strzeŜenia go. — Przed kim? — pofolgowałem ciekawości. — Przed kaperownikami. Zrobiło mi się głupio, Ŝe mogłem podejrzewać człowieka o takim sercu do walki przeciw demoralizowaniu sportowców. Z prostego obowiązku podtrzymania rozmowy zagadnąłem : — No i co, jak ci idzie? — CięŜko. Szczeniak jest młody, rwie się na powietrze. W zeszłym roku grał w Spójni BiałowieŜa. Zaraz po zakończeniu rozgrywek działacze Kanonii zaproponowali mu M-4 w Krakowie, 6 patyków pensji i maturę. Zgodził się i nocą wywieźli go z BiałowieŜy pod Wawel. Tu dopadli mistrza działacze Rudanii Wałbrzych i zadziałali za pomocą M-5 plus dyplom kursów zawodowych i 8 tysięcy złotych pensji z listy w kopalni. W drodze zrobili postój na siusiu pod Katowicami. Chłopak poszedł w krzaki, a tam juŜ czekali ludzie z Oceanii Szczecin. Dali M-6, 10 tysięcy złotych z premią w stoczni, dyplom polonistyki na Uniwerku i Fiata Mirafiori. W samą porę zdąŜyliśmy z wiceprezesem naszego klubu do Szczecina. Zaproponowaliśmy willę na Saskiej Kępie, dyplom architektury PW, stanowisko adiunkta w PAN-ie, 15 tysięcy oficjalnej pensji, wycieczkę do Tajlandii, BMW 320 i modelkę z „Mody Podhalańskiej”. Potem przewieźliśmy go w cięŜarowej chłodni do Warszawy i zadekowaliśmy w moim mieszkaniu. Przedstawiciele wszystkich druŜyn ligowych węszą wokół domu, kilku nawet złoŜyło mi wizytę, ale do szafy nie zaglądali. Niedługo rozpoczynają się rozgrywki i wówczas puścimy go na boisko, Varsovia będzie miała szansę na mistrzostwo! — zakończył z optymizmem w głosie i pobiegł dokarmiać lewoskrzydłowego. Zostałem sam z myślami o zmarnowanej w młodości szansie. śycie składa się z trzech rodzajów kopania: moŜna kopać rowy, dołki pod bliźnimi i piłkę. To trzecie jest najrentowniejsze. Ja, niestety, wybrałem to drugie, przez co prędzej czy później przyjdzie mi czynić to pierwsze. Ogarnęła mnie taka melancholia, Ŝe gdybym mógł, to ze złości kopnąłbym się w ... „LITERATURA” 9 lutego 1978
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
247
Wspominki pocztowe Mawia się czasem: „stare, dobre czasy”, co jest prawdą, albowiem za Piastów i Jagiellonów nikt nie musiał korzystać z usług PKP ani awanturować się o zatrute rzeki, ani martwić stanem zabytków, bo te zabytki albo były dopiero w planie, albo jeszcze nie wiedziały, Ŝe są zabytkami. Mimo to nie wszystko, co stare, było dobre, o czym uczymy się od lat i co ja chcę teraz udowodnić na przykładzie poczty polskiej, tej sprzed kilku wieków, korzystając z faktu, Ŝe właśnie nasza poczta obchodziła szumnie swój kolejny jubileusz. Ta dzisiejsza poczta to jest coś naprawdę udoskonalonego, taki cymes, Ŝe kudy do niego tej starej! I tak: W mojej dzielnicy jest kilka budynków pocztowych. Co prawda, jak przyjdzie się do któregoś przed południem, to okazuje się, Ŝe mieszczący się w nim urząd pocztowy funkcjonuje po południu, i vice versa, ale za to są to budynki solidne, Ŝelbetowe, a nie taka chudoba, jak ten jedyny drewniaczek, który tu istniał dawniej. Listonosz przynosi listy do mojego domu raz na tydzień (zbiorczo, z całego tygodnia) i wrzuca je do eleganckiej metalowej skrzynki z numerem mieszkania. O takiej skrzynce i kluczyku do niej moŜna było sobie 200 lat temu tylko pomarzyć i nawet ordynarne, natychmiastowe doręczanie przesyłek do rąk własnych nie mogło moim przodkom tego braku osłodzić. Haniebną zupełnie sprawą było uŜywanie do przesyłania poczty gołębi, na które czyhało po drodze tak wiele krogulców i jastrzębi, Ŝe wszystkie poczty płaciły nagrody za eksterminowanie tych drapieŜników (poczta angielska na przykład aŜ dwa i pół szylinga za głowę). Gołąb z listem pokonywał trasę z Warszawy do Tarnobrzega w cztery godziny. Dzisiaj telegram (np. nr 106, nadany w Urzędzie Pocztowo-Telegraficznym Warszawa 117 w dniu 13 października tego roku) dochodzi do adresata w Tarnobrzeskiem po pięciu dniach, ale Ŝaden ptak z tego powodu nie cierpi. Ludzi teŜ w owych czasach krzywdzono i naduŜywano czy raczej — by uŜyć modniejszej terminologii — wyzyskiwano. Nie chodzi mi tu nawet o tragiczny los wyzyskiwanych bezecnie córek poczmistrzów (wyzyskiwaczami byli głównie reakcyjni oficerowie), co opisał Aleksander Puszkin w jednej ze swych nowel. Myślę o nieszczęsnych gońcach. Taki goniec z listem pokonywał 350-kilometrową trasę latem w 6 dni, zimą w 7 dni. Dzisiaj list na takiej trasie, zwłaszcza „ekspresowy”, idzie tyle samo dni lub najwyŜej o dzień — dwa
248
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
dłuŜej, ale panuje za to pełny humanitaryzm, nikt nikomu nie kaŜe płacić za to drobne opóźnienie kar. Dawny goniec zaś za pierwszym razem płacił talara kary, za drugim opóźnieniem dwa talary, a za trzecim odbierano mu etat i wyganiano z miasta! W dobie króla Stanisława Augusta list z Warszawy do Wrocławia dochodził juŜ w ciągu 42 godzin. No dobrze, ale czy ten list miał taki piękny i mądry kod na awersie jak dzisiaj? Nie wszystko złoto, co się spieszy. Słyszałem niedawno historię jednego z najwybitniejszych polskich zbieraczy-bibliofilów. OtóŜ wysyłał on róŜne nabyte przez siebie ksiąŜki pocztą z Łodzi do innego miasta, w którym mieszkał znakomity introligator, jeden z tych wymierających juŜ (niestety) mistrzów swego zawodu. Wysłał ich tak kolejno kilkaset i wszystkie wracały pięknie oprawione (takoŜ pocztą), nie zaginęła ani jedna. AŜ pewnego razu wysłał do oprawy arcydzieło Heleny Mniszkówny, „Trędowatą”, było nie było. Introligator oprawił ksiąŜkę i odesłał, ale wtedy po raz pierwszy zdarzył się cud — przesyłka do Łodzi nie dotarła. Wyparowała gdzieści tam po drodze. Przez kilka następnych lat zbieracz dalej wysyłał ksiąŜki do oprawy i Ŝadna oczywiście nie ginęła, aŜ po minięciu owych kilku lat znowu udało mu się nabyć przedwojenny egzemplarz „Trędowatej”. Znowu wysłał go do oprawy. Introligator oprawił prześlicznie, odesłał i... domyślają się Państwo — po raz drugi stał się cud, który współczesna parapsychologia określa terminem „dematerializacja”. Niejeden dzisiejszy pisarz marzy, by jego prace budziły takie poŜądanie mocy tajemnych, ale nie to jest treścią felietonu, lecz postęp. Postęp polega na tym, Ŝe po pierwsze dawniej poczmistrze ani ich córki i połowice nie mieli rentgena w oczach, zaczem kompletnie nie mogli się połapać, co się kryje pod opakowaniem przesyłki, a po drugie dzisiaj włos nikomu nie spadnie z głowy za takie „cuda”, podczas gdy dawniej, chociaŜ o wiele silniej wierzono w cuda niŜ obecnie, mogły być one usprawiedliwione jedynie, cytuję: „klęską Ŝywiołową lub napadem na pocztę zbójów”, zaś w kaŜdym innym przypadku były karane, ze zdjęciem głowy włącznie. Na szczęście mamy te barbarzyńskie czasy juŜ za sobą i nikt nikogo nie straszy tak po chamsku i okrutnie (a nadto mało zrozumiałym językiem), jak straszył w XVIII wieku swoich podwładnych generalny administrator poczty, Jędrzej Mokronowski: „Serio nakazuję y ostrzegam. A nayprzód pewność, bezpieczeństwo niezawodne Listów Sobie powierzonych, jako Prawo Narodoy Fidem Publicam tykayących naymocniej naysurowiej zalecam pod karą niechybną In Casu Contravenientiale Fałszerzom y zdraycom Prawem naznaczony. Po wtóre Punktualność y Prędkość Expedycyi do Wygody Powszechney ściągaiących
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
249
się, pod utratą Officyi i Mieysca nakazuję”. Resumując: jeśli nawet nasza poczta ma coś z córki poczmistrza, niedysponowanej na skutek zderzenia z oficerską rzeczywistością, to i tak nie jest źle, bo bywało gorzej. I tym optymistycznym akcentem... „STOLICA” 19 listopada 1978
250
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
Lotkiem bliŜej Kibicem jestem. Przez wiele lat ubiegałem się o wysoką wygraną w TotoLotku ze skutkiem, z jakim śledź startowałby w wyścigach konnych. „Nic to!” — mówiłem sobie, lekko ruszając wąsem — bo w rzeczy samej nie o wygraną mi szło, lecz o zasilenie totolotkowego funduszu, z którego finansuje się budowę obiektów sportowych w naszym kraju. Nie ustawałem więc. Kosztowało mnie to „dychę” tygodniowo i za te moje „dychy” Lotek wybudował z pewnością sporo kortów tenisowych, stadionów, sal odnowy biologicznej etc. Potem pojawiły się zakłady podwójne, za dwie „dychy”, oraz systemy, ale teŜ i wzrosła chyba wydatnie ilość pływalni oraz sztucznych torów lodowych. Następnie zakłady podwójne wzrosły do 35 złociszów na tydzień, a na arenie pojawił się środowy Mały Lotek. Niewątpliwie wpłynęło to na zwiększenie się liczby hal sportowych w kaŜdym województwie, ale ja zacząłem się juŜ gubić. Kiedy wystartował Express-Lotek, „pękłem” do reszty i zorientowałem się, Ŝe orientuję się fatalnie w tym tłoku. A przestałem rozumieć cokolwiek, kiedy w „Przeglądzie Sportowym” z 3 kwietnia tego roku przeczytałem radosny anons takiej oto treści: „Wrocław. 2.4. (tel. wł.). Największy sukces w historii startów polskich siódemek w Pucharze Europy odniósł w niedzielę «Śląsk» Wrocław. Zespół wojskowych nie zawiódł oczekiwań i zdecydowanie pokonał mistrza Hiszpanii «Calpisa» Alicante 32 : 21 (14 : 11), awansując do finału Pucharu Europy (...) Obserwatorem meczu z ramienia Międzynarodowej Federacji Piłki Ręcznej (IHF) był Edward Pardubski (CSRS), który obciąŜył «Śląsk» Wrocław karą finansową za warunki, w jakich rozgrywano mecz. Nie chodzi o organizację czy przygotowanie spotkania półfinałowego, ale o halę wrocławskiego «Śląska», która z racji swych wymiarów, oświetlenia i braku miejsca na widowni nie nadaje się do rozgrywania spotkań klasy Pucharu Europy. Niestety, w stolicy Dolnego Śląska, która od wielu lat jest takŜe stolicą polskiej piłki ręcznej, nie ma hali sportowej z prawdziwego zdarzenia. Ciekawe, czy kara płacona przez klub w szwajcarskich frankach cokolwiek w tej sytuacji pomoŜe?”. Zacząłem myśleć gorączkowo: co w tej sytuacji moŜe pomóc polskiemu sportowi? Gdyby tak zechcieli przyjmować opłaty za zakłady we frankach szwajcarskich... Ale nie byłem pewien, czy to dobra koncepcja. Przypomniałem sobie na szczęście, Ŝe mój były kolega szkolny, którego wywalono z „budy” przed maturą, jest w tych sprawach ekspertem, pracuje bowiem w COPL-u (Centralny Ośrodek Planowania
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
251
Lotka). — Słuchaj, stary — zagadnąłem go — powiedz mi, co się dzieje? — A co ma się dziać? — spytał, patrząc na mnie podejrzliwie. — No wiesz, miały być hale w Warszawie, we Wrocławiu i gdzie indziej, a nie ma... Uspokoił się, uśmiechnął i odrzekł, poklepując mnie po ramieniu: — Nie pękaj, będą. — Słuchaj — przypomniałem sobie tragedię wrocławian — a nie zamierzacie przyjmować opłat w dewizach? Bo wtedy moŜna by płacić kary ze specjalnych zakładów i... — Nic z tych rzeczy! Tak to by było po linii najmniejszego oporu. Nie pójdziemy na jakość przez jakość, tylko na jakość przez ilość. Intensyfikujemy, słowem, rozkręcamy interes! — Właśnie widzę, ale zaczynam się juŜ gubić... — Jak to? — No, nie wyrabiam się. W tym tygodniu zaniosłem Małego Lotka w piątek, a podwójne zakłady z siedmioma skreśleniami w poniedziałek, ale okazało się, Ŝe miał być właśnie Express-Lotek z potrójną banderolą i wszystko wyszło nie tak. Człowiek się myli. — Właśnie dlatego pracujemy obecnie nad ujednoliceniem systemu, Ŝeby nikomu się nie myliło — odpowiedział. — To świetnie — ucieszyłem się — moŜesz mi zdradzić, w jaki sposób ujednolicicie? — Przez rozwinięcie i wzbogacenie, to jest utygodniowienie siedmiodniowe w układzie pionowym, poziomym i krzyŜowym spiralnie. — Co ty powiesz... No to... jak to będzie? — Normalnie. Obsadzimy kaŜdy dzień tygodnia. We wtorki Express-Lotek, w środy Mały Lotek, w czwartki Średni Lotek, w piątki Super-Lotek, w soboty Ultra-Lotek, w niedziele normalny jak dotychczas, tyle Ŝe poczwórny, a w poniedziałki Zumbo-Lotek dla tych, którzy się spłukali w niedzielę. W wolne soboty Free Lotek. W ten sposób nie będzie pustych dni w tygodniu i kiedy ludzie się przyzwyczają, nikt się nie będzie mylił. Wkrótce ogłosimy konkurs na hasło reklamowe Lotka. Wiesz, coś w rodzaju: „Fly by Lotek”, albo „Lotkiem bliŜej”... — Do czego bliŜej? — Jak to do czego? Do tych twoich hal i basenów. Źródło sukcesu leŜy we właściwym haśle. Mógłbyś teŜ coś pokombinować, jakbyś miał jakiś pomysł, to daj znać... „LITERATURA” 18 maja 1978
252
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
Słownik gwary współczesnej PoniewaŜ coraz większa liczba ludzi gubi się w semantycznej dŜungli nowej gwary polskiej, zachodzi wyraźna konieczność stworzenia słownika tych potocznych neologizmów. Dzisiaj dla przykładu serwuję z owego słownika trzy kolejne hasła na literę S, w nadziei, Ŝe pomogą nie zorientowanym czytelnikom poruszać się swobodniej po trotuarach naszej codzienności: SMAR Rzeczownik wywodzący się od czasownika smarować. Nazwą tą określamy jeden z najstarszych wynalazków człowieka, polegający na braniu (tzw. korupcja bierna) i dawaniu (tzw. przekupstwo czynne), przed usługą (tzw. łapówka promocyjna) lub po niej (tzw. łapówka dziękczynna vel finalna). Swój dynamiczny rozwój przeŜywa, odgrywając waŜną rolę napędową i biologiczną (fizjologiczno-wegetacyjną), w krajach tzw. Trzeciego Świata, których stopień gospodarczego rozkwitu zbliŜony jest do cywilizacji łupanego kamienia ze względu na brak podstawowych atrybutów i nośników cywilizacji. Ma o wiele mniej wspólnego z moralnością niŜ z ekonomiką i w wielu strefach kulturowych nosi odmienne nazwy. Charakterystyczne jest przy tym, Ŝe wszelkie nazwy pozaeuropejskie są bez sensu, a ręce i nogi mają tylko te, które wymyślono w Europie. I tak: szeroko stosowane na Bliskim Wschodzie określenie „bakszysz”, pochodzące z języka perskiego i występujące takŜe w językach tureckich i arabskim, oznacza dosłownie napiwek, a za sam napiwek to nawet sprzątaczka w naszej obecnej Drugiej Polsce, zbudowanej mozolnie według róŜnych pomysłów i gierek, nie ruszy ścierką. Z kolei w biednych krajach Ameryki Południowej, byłych koloniach hiszpańskich, uŜywa się terminu ,,el soborno” co po polsku znaczy: wypłata, a za wypłatę (pensję) to... itd. Meksykanie upodobali sobie słowo ,,la mordita” (ukąszenie), podczas gdy kaŜdy głupi wie, Ŝe łapówka to nie Ŝadne ukąszenie, lecz poŜądana pieszczota. W byłych koloniach brytyjskich uŜywa się juŜ zupełnie kretyńskich nazw, Ŝe przytoczę „back handler” (cios na odlew) w Indiach. Wyjątkiem potwierdzającym regułę w strefie eks-kolonializmu angielskiego jest termin „dash” (skok) w Nigerii, wiadomo bowiem, Ŝe kto nie da, ten nie podskoczy. Japończycy zwą korupcję posępnym „kuroi kiri” (czarna mgła), teŜ bzdurnie, zwaŜywszy, Ŝe tylko łapówka moŜe rozproszyć czarną mgłę bezradności oblepiającą człeka.
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
253
W przeciwieństwie do terminów egzotycznych, terminy europejskie trzymają się kupy, Ŝe wymienię włoski „bustarella” (mała koperta), niemiecki „Schmiergeld” (pieniądze do smarowania), czasami zastępowany skrótem „N.A.” („Nutzliche Abgaben” — poŜyteczne świadczenia), lub francuski „potde-vin” (dzbanek wina), co ma związek ze starą mądrością: in vino veritas (prawda znajduje się w winie). SZMAL Potoczna nazwa „miękkich” i „twardych”, czyli banknotów i bilonu, wzięta od tłuszczu świńskiego wytapianego ze słoniny i zwanego smalcem. Rynek krajowy rozróŜnia kilkanaście rodzajów szmalu, z których najwyŜej ceniony jest gatunek produkcji obcej, o zabarwieniu zielonym, najniŜej zaś gatunek nadprodukcji rodzimej. To ostatnie wiąŜe się z zawartością wody w smalcu, która im większa, tym gorszy smalec. Jak podaje „Wielka encyklopedia powszechna” PWN pod hasłem „Smalec”, jest to „tłuszcz wieprzowy o konsystencji mazistej (...) zawartość wody do 0,5%”. Z braku wieprzowiny permanentne powiększanie ilości smalcu moŜe się odbywać wyłącznie przez nadmierne dodawanie doń wody. W efekcie taki smalec traci nie pozornie, lecz realnie na wartości tyle, ile waŜy wyparta przezeń woda, co jest genialnym odwróceniem prawa Archimedesa. Istnieje naukowa teoria wyjaśniająca genezę nazwania pieniędzy szmalem. Hipotezę tę wysunęli ci, którzy szmalu nie posiadają. Twierdzą oni, Ŝe nazwa wzięła się od lepkości smalcu, dzięki której szmal przylepia się do łap bogatych złodziei i hochsztaplerów. Dewizą tej teorii jest maksyma: „Im większa świnia, tym więcej smalcu moŜna z niej wytopić”. Z kolei ci, którzy posiadają szmal, lansują kilka innych porzekadeł: „Szmal nieszczęścia nie daje”, „Szmal nie śmierdzi”, „Milczenie jest szmalem”, „PokaŜ mi, jaki masz szmal, a powiem ci, kim jesteś” itp. Obie grupy (to jest tych szmalowatych i tych, którzy nie mają za duŜo szmalu) moŜna rozpoznać bez zaglądania poszczególnym osobnikom do domów, garnków, kieszeni lub kont, wystarczy znać gwarową subkulturę określenia szmal, czyli wyraŜonka dotyczące wielkości szmalu. Wszystko zaleŜy od tego, ile zer kto dodaje takim popularnym terminom jak „paczka” lub „koło”. Biedak mówiąc na przykład: „dwie paczki”, rozumie przez to dwieście złotych, a przez „koło” tysiąc złotych, podczas gdy bogacz „dwiema paczkami” nazywa dwieście tysięcy złotych, zaś „dwoma kołami” dwa miliony (wymiennie, zamiast „koło”, określa się w wyŜszych sferach milion terminem „melon”). Językolodzy tępią tę gwarę bezlitośnie, uwaŜając, Ŝe na obecnym etapie jest ona nieprawidłowa i Ŝe np. sto złotych będzie moŜna nazywać
254
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
„paczką” dopiero wówczas, gdy sto złotych będzie kosztowała paczka zapałek, co ma nastąpić nie wcześniej, jak za kwartał. W kraju dąŜy się do tego, by szmal stał się wymienialny, to zaś stanie się w momencie, gdy tzw. Druga Polska przeistoczy się w obiecaną Drugą Japonię, czyli nie wcześniej niŜ wtedy, gdy większość papieru będzie przeznaczana na druk ksiąŜek, zamiast na druk stale rosnącej drugiej FudŜijamy szmalu. Obecnie szmal autentycznie wymienialny jest tylko w systemie smarowania, do czego, ze względu na swą tłuszczowo-mazistą konsystencję, nadaje się wybornie. SZPAN Gwarowe określenie imponerstwa (od czasownika szpanować, czyli imponować czymś niezwykłym, rzadkim, oryginalnym lub bogatym). Dawne szpanerstwo polegało na posiadaniu najnowszego modelu BMW, trzech daczy wybudowanych za państwowe pieniądze, wideomagnetofonu oraz futra z szynszyli, było to więc szpanerstwo elitarne, zastrzeŜone dla stosunkowo wąskiej warstwy high life’u prywaciarskiego i urzędniczego. Warstwy średnio zamoŜne szpanowały nowym krojem dŜinsów, kiecką z komisu itp. Reszta nie szpanowała niczym. Obecnie szpan się zegalitaryzował i stać nań o wiele więcej ludzi. Szpanerem nie jest juŜ playboy w płaszczu prosto z ParyŜa, lecz facet niosący w siatce tubkę pasty do zębów, papierosy „Extra Mocne” z filtrem, pudełko „Ixi” oraz kostkę masła. Osobnik, który ma w kolejce po papier toaletowy miejsce z numerem 183 na liście kolejkowej, dosłownie zaszpanowuje na śmierć biedaków, którzy nie zmieścili się w pierwszym tysiącu, itd., itp. Demokratyzacja szpanu stanowi zdrowy objaw równania mas. Z kaŜdym dniem robi się coraz bardziej równo. Jak mówią piłkarze: „równo z trawą”. Tym, co jeszcze róŜni szpan dawny od nowego, jest coraz bardziej postępowe eliminowanie szmalu z procesu osiągania rzeczy, którymi moŜna szpanować. Niegdyś kupowało się je za pieniądze, dzisiaj coraz częściej zdobywa się te cuda drogą tzw. wymiany bezdewizowej, w obrocie „rączka rączce podaje towar”. Za dziesięć paczek „Carmenów” moŜna dostać od sąsiada trzy puszki wołowiny w sosie i następnie wymienić je z kolegą z pracy na butelkę „śytniej”, za którą — dołoŜywszy do niej dwa szampony — załatwiamy sobie oponę do „Syrenki”. Tzw. handel wymienny, królujący w epokach paleolitu i neolitu, powracając w XX wieku na forum środkowej Europy zbliŜa nas do ideału zalecanego przez XVIII-wiecznych ekologów spod znaku Jana Jakuba Rousseau, który głosił hasło „powrotu do natury”.
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
255
Indywidua uprawiające dywersję wymierzoną w handel wymienny, czyli tzw. spekulanci, którzy bezczelnie biorą za towar lepki szmal, zostaną wzięci za pysk (to się juŜ zaczęło) i odsiadując postulowane kilkuletnie wyroki więzienia za opylane po paskarskich cenach kakao i rajtuzy z zazdrością będą patrzeć na odsiadujących krótsze wyroki gwałcicieli zbiorowych, bandziorów napadających staruszki w zaułkach i morderców w tzw. afekcie. Jedyną rzeczą, jaka im zostanie na pocieszenie, będzie międzynarodowy szpan więzienny w postaci pięciu lat odsiadki za mydło sprzedane ze 100-procentowym zyskiem, gdyŜ taki wyrok za takie przestępstwo jest rzadkością nawet w krajach Czwartego Świata. „STOLICA” 20 września 1981
256
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
List do redaktora naczelnego „ITD” (wypowiedź w sondzie „Jak dohumanizować Ŝycie?”) Szanowny Panie Redaktorze Naczelny! Piszę do Pana, gdyŜ nie jestem pewien, czy Pańscy współpracownicy właściwie zaprezentują moją odpowiedź na to waŜkie pytanie, doszło bowiem między nami do nieprzyjemnej scysji. Kiedy zaproszono mnie do redakcji i zadano to pytanie, odpowiedziałem po krótkim namyśle, Ŝe naleŜy sobie kupić psa. Spytali, dlaczego. Odparłem, Ŝe dlatego, iŜ rację miał Voltaire pisząc: „Wszystkie wielkości świata nie są warte prawdziwej przyjaźni”. Wówczas w dość nieprzyjemnej formie wyrazili wątpliwość, czy rozmawiam z nimi serio, pouczyłem ich więc słowami Oskara Wilde’a: „śycie jest tak okrutne, Ŝe nie sposób traktować go serio”. Słysząc to zdenerwowali się na dobre i zaczęli krzyczeć, Ŝebym przestał się wygłupiać i robić z nich balona za pomocą cytatów z niewłaściwej strefy geograficznej, bo rzecz jest powaŜna. Zrozumiałem to i odparłem, Ŝe w kategoriach naukowych dohumanizować Ŝycie moŜna nie przez dodawanie, lecz tylko przez odejmowanie, Ŝyjemy bowiem w konsumpcyjnym społeczeństwie nadmiaru, który jest przyczyną rozkładu wartości humanistycznych. Nazwali to mydleniem oczu i zapytali, czy mogę swoją odpowiedź udowodnić, bo, ich zdaniem, hipoteza, nie poparta dowodzeniem i nie zawierająca przypisów naukowych w postaci cytatów z dzieł ludzi naprawdę mądrych, nie przedstawia Ŝadnej wartości. Obiecałem więc przynieść im do przeczytania mój traktat naukowy pt. „O szkodliwości nadmiaru, czyli humanistyczne cele odejmowania”, na miejscu zaś mogłem pokazać jedynie tytuły rozdziałów i motta do nich, bo miałem to zapisane na kartce. Oto one (motta w nawiasach): 1. O nadmiarze nieszczerości (De Livry: „Szczerość to nie mówić wszystkiego, co się myśli, ale myśleć to wszystko, co się mówi”). 2. O nadmiarze niesłowności (Zasada samurajów: „Zawsze dotrzymywać słowa, nawet gdy się je dało psu”). 3. O nadmiarze nieomylności (Celine: „Świat jest pełen ludzi, którzy zawsze mają rację, i dlatego jest wstrętny”). 4. O nadmiarze oszczerczości (Przysłowie chińskie: „Język jest ostrym mieczem, który zabija, chociaŜ nie utacza krwi”). 5. O nadmiarze niewyrozumiałości (Conrad: „Wyrozumiałość jest najrzadszą, lecz i najinteligentniejszą z cnót”). 6. O nadmiarze oschłości serca (Canouelle: „Miłość jest źródłem wszystkich najpiękniejszych dokonań człowieka”).
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
257
7. O nadmiarze bierności (Burke: „Dla triumfu zła potrzeba tylko, Ŝeby dobrzy ludzie nic nie robili”). 8. O nadmiarze tchórzliwości (Durrell: „Narzuconej metafizyce lub religii naleŜy się sprzeciwiać, w razie potrzeby nawet z pistoletem w ręku”). Jestem słowny, więc następnego dnia przyniosłem do redakcji mój 800stronicowy manuskrypt i zaŜądałem, by przeczytano go od ręki, co wywołało bardzo nieprzychylną reakcję. Poprosiłem więc o jednoznaczną odpowiedź na pytanie, czy będą to czytać, czy nie, i usłyszałem, Ŝe nie, bo nie mają nadmiaru czasu dla maniaków. Doszło do niegrzecznej wymiany zdań i zostałem wypchnięty za drzwi, przy czym potłukłem się na podeście pierwszego piętra. Znajomy lekarz, który mnie opatrzył i wysłuchał, powiedział mi, Ŝe nie zachowałem się jak cywilizowany humanista, bo nie dołączyłem do manuskryptu Ŝadnej koperty, ani nawet pół litra, i w ogóle nie próbowałem dohumanizować Pańskich współpracowników w jakikolwiek sposób. Ale ja myślę, Ŝe on nie ma racji i Ŝe Pańscy współpracownicy powiedzieli mi: Nie!, bo równieŜ znają humanistyczne przysłowia i cytaty, w tym staroŜytną mądrość grecką, która uczy: „Tylko ten, kto umie mówić: nie!, jest naprawdę wolny”. Z powaŜaniem Waldemar Łysiak PS. Uprzejmie Pana proszę o zwrot koŜucha, poniewaŜ wychodząc z redakcji nie zdąŜyłem go zabrać ze sobą. „ITD” 25 listopada 1979
258
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
Rozmowy Nie będąc dziennikarzem, Łysiak nie robił wywiadów. W rzeczywistości przeprowadził w ciągu 10 lat trzy „wywiady” (z szefem specjalnego komanda włoskich karabinierów do zwalczania kradzieŜy dzieł sztuki, płk. Felice Mamborem, z naczelnym dyrektorem Pracowni Konserwacji Zabytków, dr. Tadeuszem Polakiem, i sławnym uzdrawiaczem Clivem Harrisem), za kaŜdym razem podkreślając, iŜ nie są to klasyczne wywiady, lecz rozmowy. Rozmowa z płk. Mamborem została opublikowana w początkach publicystycznej kariery Łysiaka, w roku 1971, na łamach „Perspektyw”. Był to właściwie duŜy artykuł o kradzieŜach dzieł sztuki, przysłany z Włoch (Łysiak studiował wówczas w Rzymie) i bogato ilustrowany, m. in. ozdobiony zdjęciem pułkownika w czasie akcji (na zdjęciu dedykacja dla autora: „W duchu braterstwa, które jednoczy ludzi sztuki. Z całą serdecznością. Felice Mambor”). Rozmowa z Mamborem stanowiła tylko fragment owego artykułu i ten fragment przedrukowujemy. O prawie 10 lat późniejszą rozmowę z Clivem Harrisem, z którym Łysiak jest zaprzyjaźniony, drukujemy w całości.
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
259
Komando płk. Mambora W XX wieku nie ma juŜ miejsca dla genialnych policjantów, w rodzaju osławionego szefa paryskiej Brygady Bezpieczeństwa, Vidocqa, który w dobie empiru zdziesiątkował podziemie kryminalne we Francji. Najistotniejszą dzisiaj rzeczą jest właściwa organizacja dobrze rozbudowanego aparatu zwalczania przestępstw. Dotyczy to równieŜ przestępstw takich, jak kradzieŜe dzieł sztuki i ich przemyt. Włosi szczycą się jednak człowiekiem, który nie udziela wywiadów . którego zdjęcia nigdy nie goszczą na łamach prasy („Perspektywy” są pierwsze), a którego nazwisko obrosło juŜ legendą, niezbyt przyjemną dla mafiosów handlujących skradzionymi dziełami sztuki. Człowiek ten to płk Felice Mambor. (...) Człowieka tego poznałem zupełnie przypadkowo. Oto na zamknięcie wykładów o ochronie dzieł sztuki w międzynarodowym rzymskim Centrum UNESCO, sekretarz kursu, dr Italo Angle, chcąc zrobić frajdę kursantom z trzydziestu krajów, zapowiedział wizytę nieznajomego. Na salę wszedł potęŜny męŜczyzna w cywilu, w towarzystwie umundurowanego kapitana. Cywilem był Mambor. Przedstawił się i rzekł do zaskoczonego audytorium: — Do tylu osób nie przemawiałem od 25 lat. Będę mówił krótko. Mówił rzeczywiście około kwadransa, dość banalnie, o walce włoskiej policji ze złodziejami dóbr kultury, po czym wstał nagle i wymawiając się nadmiarem zajęć ruszył do wyjścia. Oklaski, kilka osób zaatakowało go o autografy. — Przykro mi, ale nie jestem gwiazdą filmową. Do widzenia. Wówczas poprosiłem o wywiad dla „Perspektyw”. Nawet nie odwrócił głowy, a kapitan burknął: — Pan pułkownik nie flirtuje z dziennikarzami! — Nie jestem dziennikarzem. — Więc kim? — Architektem i historykiem sztuki, jak wszyscy tutaj — To niczego nie zmienia, Ŝadnych wywiadów! Cofnąłem się. Mambor wkładał płaszcz i nagle odwrócił głowę. — Skąd pan przyjechał? — Z Polski, jestem Polakiem. — Naprawdę? — AleŜ tak! Chwila milczenia i:
260
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
— Proszę wpaść do mnie w poniedziałek, kapitan da panu adres. Arivederci. Kapitan miał niewyraźną minę pisząc adres siedziby komanda. O umówionej godzinie zadzwoniłem do drzwi 4-piętro-wego pałacyku przy placu St. Ignazio 152. W gabinecie operacyjnym na najwyŜszej kondygnacji czekała znakomita kawa i popularne pałeczki „grisini”. Sam Mambor był na razie zajęty w swoim pokoju z przedstawicielami ministerstwa (wydzielona grupa płk. Mambora podlega bezpośrednio Ministerstwu Oświaty), chwilowo więc honory domu pełnili wspomniany juŜ kpt. Enrico Pasini i tzw. maresciallo maggiore karabinierów, Carlo Macinati. Cztery ściany gabinetu to cztery olbrzymie mapy (chorągiewkami zaznaczone najcenniejsze obiekty sztuki włoskiej), w tym jedna całej Italii, z czerwoną linią dzielącą włoski but na pół na wysokości Rzymu. Na biurku, pod szkłem, graficzny schemat organizacyjny komanda. Na czele Mambor, któremu podlegają dwie sekcje: północnowłoska Macinatiego i południowa Pasiniego. Komando liczy zaledwie 20 osób, w tym 2 szoferów i 4-osobowa sekcja radiotelegrafistów. — Nie trzeba nam wielu ludzi, najwaŜniejsza jest szybkość — mówi Pasini, po czym wskazuje z balkonu zaparkowaną przed budynkiem granatową Alfę Romeo 1750, rozwijającą bez trudu szybkość 250 km/godz — Złodzieje chyba teŜ nie jeŜdŜą na motorowerach — zauwaŜam. — Nie, ale ta Alfa wystarcza. W chwilę później siedziałem w gabinecie pułkownika. Sympatyczna, kwadratowa twarz, brzuch, gwałtowne ruchy. Jednak się uśmiecha. Czasami. — Współpracuje pan z prasą? — Tak, piszę o architekturze i sztuce. Na szczęście wziąłem z kraju parę własnych publikacji w „Architekturze” oraz dwa materiały z „Perspektyw”, o Wenecji i o problemach współczesnego muzealnictwa. Przejrzał zdjęcia. — Widzi pan, nie udzielam wywiadów i gdyby nie to, Ŝe jest pan Polakiem... Walczyłem razem z waszymi pod Monte Cassino i pod Ankoną. Byłem szefem oddziału Ŝandarmerii polowej u Anglików, na terenie działania korpusu Andersa. Angielskie gęby pouciekały mi gdzieś, a chłopaków z Polski nie potrafię zapomnieć. Skąd wy bierzecie takich Ŝołnierzy!... Teraz jestem stary (54 lata — przyp. W. Ł.), mam 2 synów, jeden jest lekarzem. Tak naprawdę to młody byłem tylko tam, pod Monte. Zresztą czuję się ciągle Ŝołnierzem, dlatego nie zrzuciłem munduru. A swoją drogą mam szczęście, nie kaŜdy pracuje w zawodzie, który kocha. A ja kocham sztukę, gdyby nie wojna, moŜe bym się kształcił w Akademii... To stare dzieje. I nie mówmy o wywiadzie, porozmawiajmy. Rozmawialiśmy długo o Polsce, o Italii, o Zamku Królewskim w
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
261
Warszawie, o Monte Cassino. W końcu wróciliśmy do celu wizyty. — Co pan chce wiedzieć? — Jak powstało komando i jakie ma dotychczas osiągnięcia? — Wystartowaliśmy w kwietniu 1969 roku — jak pan widzi nie mamy jeszcze brody. Ludzi dobierałem sobie sam, są jak trybiki w zegarku. Właściwie powinno się duŜo wcześniej zorganizować taką grupę, ale z tą organizacją, sam pan wie... Dopiero gdy kradzieŜe i przemyt osiągnęły zastraszające rozmiary, podjęto odpowiednie decyzje. Osiągnięcia, nie chwaląc się, są nie najgorsze. Mamy zresztą statystyki (sięga do szuflady biurka) — w pierwszym tylko roku 1969) było 308 kradzieŜy, interweniowaliśmy skutecznie 185 razy (75 — archeologia, 21 — ceramika, 5 — numizmatyka, 2 — statki antyczne, 34 — obrazy, 5 — freski, 12 — rzeźby i 31 — meble), odzyskując 3081 przedmiotów. To chyba nieźle. Dwudziestu ośmiu ludzi poszło za kraty, w większości zadenuncjowanych. CóŜ, anonim to świństwo, ale jakŜe uŜyteczne! Zresztą długo nie posiedzą. Niestety, prawo w Italii jest zbyt łagodne w tym względzie, głaskamy złodziei. — Przy takiej liczbie przestępstw macie chyba pełne ręce roboty? — Mamy. Rzadko jem kolację w domu, mieszkam w samochodzie, sam juŜ nie wiem, ile razy zjeździłem kraj wzdłuŜ i wszerz. Bo teŜ to taki kraj, eldorado dla złodziei, nie ma kościoła bez arcydzieł malarstwa, a w którymkolwiek miejscu wsadzi pan palec w ziemię, napotka pan rzeźbę. Tydzień temu wróciłem z Monte Carlo, odzyskaliśmy tam malowidło ukradzione w Watykanie. DłuŜszy czas nie byłem w domu po okradzeniu kościoła San Martino w Gangalandi, ale odzyskaliśmy wreszcie tego „Anioła i Zwiastowanie”, zamknąłem dwóch złodziei i trzech ich pomagierów. Równie długo rozpracowywałem duŜy gang działający w Księstwie Monako, na Riwierze i na Lazurowym WybrzeŜu. W „kotle”, w jednym z budynków w Torri di Ventimiglia (nad granicą), odzyskaliśmy wówczas m. in. „Poczęcie” Jacoba da Ponte, zwanego Bassano, „Martwą naturę” Tomeo oraz dwa anonimowe obrazy z XVI wieku. W tym samym czasie w innym budynku przechwyciliśmy „Świętą Rodzinę” Simone’a da Pescaro (XV wiek) i bezcenne rzeźby drewniane z Afryki. Były to rzeczy ukradzione w Imperii z willi doktora Novariniego i w Mediolanie z domu adwokata Buonocore. — Wasza praca musi być niebezpieczna... — Bo ja wiem? Co moŜe być niebezpieczne po Monte? Strzelamy rzadko, w ostateczności. Ostatni raz nawet niedawno, 23 lutego. Ścigaliśmy w Toskanii czterech „artystów”, którzy buchnęli lustro weneckie z XVII wieku. Dopadliśmy ich, zaczęli strzelać. CóŜ było robić... Chłopcy mieli okazję postrzelać nie na strzelnicy. Wreszcie tamci rzucili broń, juŜ siedzą. Pamiętam,
262
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
miałem wówczas znakomitą łączność radiową, to bardzo pomaga. — Chyba największy rozgłos przyniosło panu odzyskanie w zeszłym roku, w ciągu trzech tygodni, sławnej „Madonny z Dzieciątkiem” (ukradzionej z rzymskiego kościoła Santa Maria del Popolo)? Czytałem o tym duŜo, cała prasa się gorączkowała. Dlaczego nie chciał pan wówczas udzielać wywiadów? — Bo nie jestem Claudią Cardinale. Wolę takie rzeczy, to jedyna satysfakcja... Podaje mi ozdobny dokument: „22 września 1970 roku. Luigi Forlenza, generalny komendant karabinierów. W imieniu Ministerstwa Oświaty Publicznej przekazuję płk. Mamborowi gorące gratulacje za wspaniałą («brillante») operację odzyskania malowidła z kościoła S. Maria del Popolo...” — To mi daje satysfakcję. I jeszcze jedno. Ten papierek uzmysławia mi mocniej, Ŝe robię coś dla kraju i dla sztuki, którą tak kocham. Wiem, Ŝe to brzmi banalnie... Zresztą czasami trudno mi się nawet rozstać z niektórymi dziełami. Widzi pan ten miniaturowy portret na ścianie? To z ukradzionej kolekcji profesora Lefebvre’a. Odnalazłem to w styczniu tego roku. Za zgodą profesora zostanie u mnie aŜ do chwili odzyskania reszty zbioru. — Jaki przypadek był najciekawszy w pańskiej karierze? — Bez wątpienia przepiękny „Św. Paweł stygmatyzowany” Carpaccia, duŜy, 190 na 134 cm. Bawiłem się wówczas w „złodziei i policjantów”, jak w filmie. W nocy z 30 na 31 kwietnia 1970 roku jacyś nieznajomi wykradli go z kościoła San Domenico w Chioggia (Wenecja). Sprawa była powaŜna, bo dzieło warte jest minimum 45 milionów lirów. Wywieziono je do Szwajcarii i stamtąd zaczęto szukać nabywców. Jakiś bogaty kolekcjoner z Włoch złapał ten kontakt i zdecydował się na kupno, wobec czego złodzieje powrócili z malowidłem do Italii, gdzie byli umówieni z klientem. Ten nie zawiódł, czekał na nich. Nazywał się... Mambor! Wybucham śmiechem, pułkownik teŜ lekko się uśmiecha. — Zamknęliśmy wówczas trzech rutyniarzy, z szefem, włoskim handlarzem mieszkającym w Szwajcarii. Nigdy nie zapomnę jego oczu, gdy mu się przedstawiłem. Czas się poŜegnać. Proszę o zdjęcie i o dedykację. — To będzie moje drugie zdjęcie w prasie — mówi pułkownik. — Pierwsze było w gazetce polowej. Do widzenia. Niech pan napisze z Polski i niech mi pan przyśle jeden egzemplarz pisma. „PERSPEKTYWY” 17 sierpnia 1971
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
263
Rozmowa z Clivem Harrisem StrzeŜmy się mniemać, Ŝe w naturze istnieją dwa rodzaje faktów: fakty naukowe i nienaukowe. śe tylko pierwsze godne są badania, inne zaś heretyckie, wyklęte, zasługujące jedynie na obojętność i lekcewaŜenie. Fakt sam przez się nigdy nie jest naukowy — jest tylko realny, naturalny, albo nie ma go wcale. (francuski filozof i badacz zjawisk paranormalnych, Botrac) Niezbyt wysoki, przy pracy straszliwie skupiony, zaś podczas kontaktów towarzyskich promiennie uśmiechnięty, 36-letni męŜczyzna. Kiedy dotyka palcami głów, piersi lub kończyn chorych, ma zamknięte oczy. Kanadyjczyk, urodzony i mieszkający w Anglii. Zawód wykaligrafowany w paszporcie: „healer” (uzdrawiacz). Jedni nazywają go cudotwórcą, drudzy, o wiele mniej liczni, szarlatanem. Ci drudzy zapominają o tym, Ŝe człowiek ten, nie posiadający Ŝadnego majątku, Ŝyjący jak średniowieczny asceta — mógłby stać się milionerem w ciągu 24 godzin, a nie pozwala sobie płacić za kilkanaście godzin dziennie straszliwie wyczerpującej pracy. Bez względu więc na skuteczność jego terapii — nie jest szarlatanem w rodzaju na przykład zachodnioniemieckich „heilpraktikerów” typu Hansa Bolte, którzy za leczenie rękami kaŜą sobie słono płacić. Oto co on sam, Clive Harris, mówi o sobie. PoniŜszy tekst nie jest klasycznym wywiadem, raczej zapisem z rozmów odbytych podczas naszych kilku spotkań. Waldemar Łysiak: — Clive, od kiedy wiesz, Ŝe posiadasz w sobie jakąś siłę, energię, wzmocnione biopole, wszystko jedno jak to nazwiemy, w kaŜdym razie to coś, co pozwala ci uzdrawiać ludzi? Clive Harris: — Odkąd zauwaŜono to i powiedziano mi o tym. Byłem wówczas kilkuletnim chłopcem. Zachorowałem na anginę i zawieziono mnie do szpitala. Miałem w nim leŜeć kilkanaście dni, a zatrzymano mnie na około czterdzieści, chociaŜ szybko wyzdrowiałem. Lekarze zauwaŜyli bowiem, Ŝe inne dzieci przebywające w mojej obecności szybciej odzyskują zdrowie, tak szybko, iŜ rzucało się to w oczy. Chcieli więc to sprawdzić. Wówczas poddano mnie pierwszej obserwacji naukowej. WŁ: — Jakie były konkretne, namacalne objawy pozwalające dostrzegać twoje oddziaływanie na chorych? CH: — Na przykład rany pooperacyjne goiły się im o wiele szybciej, niŜ to normalnie bywa, a ogólny stan zdrowia poprawiał się radykalnie w sposób
264
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
zaskakujący lekarzy. Dlatego zaczęli mnie badać. Trwa to zresztą do dzisiaj. Poddałem się juŜ eksperymentom naukowym i badaniom w kilkunastu krajach, przy udziale kilkuset specjalistów, w tym około 25 wybitnych autorytetów. Fotografowano mnie takŜe aparaturą Kirliana i badano za pomocą EKG w trakcie healingu. WŁ: — Z jakim skutkiem? CH: — Klisze kirlianowskie wykazały, Ŝe moja „aura” jest o wiele silniejsza od „aury” przeciętnego człowieka, EKG zaś, Ŝe kiedy leczę, moje serce znajduje się przez cały czas w stanie quasi-zawału. Jest to — tak mi oświadczono — permanentny atak serca. JednakŜe mój organizm, posiadajacy, jak stwierdzili badający mnie lekarze, między innymi nietypową przemianę materii, znosi to dobrze. WŁ: — Trudno mi się zgodzić w pełni z tym zdaniem, Give. Podczas jednego z twoich pobytów w Warszawie zasłabłeś kilkakrotnie, raz musiałeś przerwać leczenie na godzinę... CH: — To się rzadko zdarza. Byłem wtedy zmęczony po kilkunastu dniach podróŜy po Polsce. Na ogół znoszę to bardzo dobrze. WŁ: — Słyszałem jednak opinie lekarzy, według których forsując się w taki sposób, to jest lecząc przez kilkanaście godzin dziennie, bez przerwy, na stojąco, a jak wiem, pewnego dnia chciałeś przyjąć 25 tysięcy osób w ciągu 30 godzin, wydano nawet numerki z godzinami nocnymi i tylko względy organizacyjne przeszkodziły temu — dokonujesz na sobie samozniszczenia. Dokładnie jest to: „autodestrukcja organizmu”. CH: — A jakim mnie widzisz teraz? Dopiero co skończyłem leczenie, przed godziną... WŁ: — Nie da się ukryć, wyglądasz kwitnąco. CH: — No właśnie. Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, rano we Wrocławiu, byłem po całodziennym healingu w Poznaniu i nocnej jeździe do Wrocławia, podczas której nie zmruŜyłem oka. Jakim mnie zobaczyłeś? WŁ: — To prawda, zbiegłeś ze schodów świeŜy i wesoły, jakbyś spał przez dwie doby. Byłem tym zaskoczony, myślałem, Ŝe zobaczę cię wykończonego CH: — No widzisz. Mój nietypowy organizm regeneruje się w nietypowy sposób, błyskawicznie. WŁ: — Powróćmy do początków. Czy w dzieciństwie, wiedząc juŜ, Ŝe masz w sobie siłę pozwalającą ci leczyć innych, próbowałeś w jakiś sposób rozwijać tę zdolność? CH: — Uprawiałem lub, jeśli wolisz, ćwiczyłem jogę, która daje umiejętność większej koncentracji. WŁ: — Czy to pomaga ci wchodzić w „healingowy” trans? Słyszałem, Ŝe
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
265
wprawiasz się weń na dłuŜszy czas i dzięki temu moŜesz leczyć króciuteńkim, kilkusekundowym dotykiem kaŜdego stojącego w kolejce liczącej, powiedzmy, 10 tysięcy ludzi. 1 Ŝe ta rytmiczność przepływu ludzi przez twoje palce pomaga, bo odpowiada rytmowi twojego transu. CH: — To nie jest tak. Nie wprawiam się w jakiś specjalny trans dla 10 tysięcy ludzi... WŁ: — Przepraszam, Ŝe ci przerwę, ale czy to znaczy, Ŝe mógłbyś leczyć gdziekolwiek i kiedykolwiek, w kaŜdej chwili, na przykład teraz, gdyby ktoś nagle podszedł do nas i poprosił o to? CH: — Tak, mógłbym. JednakŜe wolę mieć przed sobą wielotysięczny ogonek, bo wówczas mam świadomość, Ŝe pomagam wielu ludziom, i to mnie pobudza. Wystarcza wówczas dwu—trzysekundowe dotknięcie. WŁ: — Nie zawsze. Sam widziałem, jak we Wrocławiu starałeś się uleczyć maleńką dziewczynkę, bezwładną, trzymaną przez matkę na rękach. Poświęciłeś temu dziecku o wiele więcej czasu. Przyznaję, Ŝe byłem tym tak wstrząśnięty — moŜe dlatego, Ŝe to dziecko było nieomal kopią mojej córeczki Ani — iŜ nie wytrzymałem i wybiegłem z kościoła. W Warszawie stałem obok ciebie, gdy przywieziono karetką pogotowia 11-letniego chłopca z rakiem mózgu, juŜ nieprzytomnego, umierającego, i widziałem, jak usiadłeś okrakiem na noszach, na których leŜał, i jak przez kilka minut wprost „miaŜdŜyłeś” mu palcami głowę, „wychodziłeś z siebie”, Ŝeby go uratować. CH: — To była walka o uciekające właśnie Ŝycie. Nieraz udawało mi się, ale nie zawsze, bo w takim stadium jest to juŜ bardzo trudne. WŁ: — Które choroby najłatwiej ci leczyć? W których osiągasz najlepsze wyniki? CH: — Przy astmie, epilepsji, chorobach układu nerwowego, niektórych formach paraliŜu, a takŜe przy nowotworach. WŁ: — a z czym jest najtrudniej? CH: — Z niektórymi chorobami psychicznymi, bo mogę leczyć człowieka, ale nie mogę leczyć jego środowiska, na przykład układów familijnych i innych, które często wywołują i warunkują takie schorzenia. W ostrych, daleko posuniętych przypadkach reumatycznych czy miaŜdŜycowych łatwiej udaje mi się zahamować postęp choroby, niŜ spowodować jej cofnięcie się. WŁ: — Czy moŜesz określić procentowo skuteczność twojego healingu? CH: — Sam nie prowadzę Ŝadnych sprawdzianów. Wiem tylko to, co podali naukowcy w kilku krajach, między innymi w Anglii. Próbowali ująć statystycznie efekty mojej terapii. Z reguły, po przebadaniu określonej liczby osób, podawali skuteczność w granicach 75—85 procent, średnio więc 80 procent, tak wobec przyczyn, jak i skutków. W przypadku niektórych chorób
266
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
lub przy wczesnych stadiach innych chorób skuteczność jest właściwie stuprocentowa. Czasami dla pełnego wyleczenia potrzebne jest dwukrotne, w pewnym odstępie czasu, poddanie się przez chorego healingowi. WŁ: — Jak ustosunkowują się do ciebie lekarze w Londynie, który jest twoim stałym miejscem zamieszkania i gdzie, jak wiem, masz małe biuro z na wpół społecznie pracującą sekretarką? CH: — Pytasz o ich stosunek? Są bardzo Ŝyczliwi, współpracują ze mną. Mam zresztą stały kontakt z brytyjskim Ministerstwem Zdrowia oraz podobne, formalnie zawarte, układy w kilku innych krajach. Władze niektórych państw udzielają mi daleko idącej pomocy. W kaŜdym z nich, to jest w kaŜdym kraju, w którym uzdrawiam, istnieją grupy osób pomagających mi, organizujących mój pobyt, ułatwiających chorym kontakt ze mną i tak dalej. W niektórych krajach, na przykład w Kanadzie, są oni opłacani, pobierają dniówki rzędu 200 dolarów, w innych krajach pracują społecznie. W Polsce jest to grupa cudownych społeczników, naukowcy i przede wszystkim wspaniała, bezinteresowna i dająca z siebie wszystko, młodzieŜ akademicka. WŁ: — A z czego ty sam Ŝyjesz? Powszechnie wiadomo, Ŝe ni grosza, ni centa, nie bierzesz za swoją pracę. CH: — Niewiele z dóbr materialnych potrzeba mi do Ŝycia. Nie chcę eleganckich ubrań i luksusowych posiłków, bo po co? Prawie cały swój czas, poza przenoszeniem się z miejsca na miejsce, badaniami, którym jestem poddawany, snem i rozmowami z przyjaciółmi, takimi jak ta, poświęcam na leczenie ludzi. Jem jeden skromny posiłek dziennie, ofiarowywany mi przez ludzi, którzy mnie goszczą. WŁ: — śycie to nie tylko jeden posiłek dziennie plus szklanka herbaty, którą wypiłeś na śniadanie. Są takŜe przejazdy, benzyna i inne sprawy, które trzeba opłacić. Kto to robi? CH: — W krajach zachodnich milionerzy-filantropi. W Azji i w Afryce organizacje charytatywne. Moje pobyty w Polsce finansowało kilku zamoŜnych pacjentów, których uzdrowiłem wcześniej i którzy są bardzo skromni, pragną, by ich nazwiska pozostały nieznane. WŁ: — Skromny jesteś ty sam, Ŝyjesz jak mnich... CH: — Nie — nie jestem skromny. I nie myśl, Ŝe poświęcam się, to nie to. UwaŜam po prostu, Ŝe nie wolno mi być egoistą. Bóg nie po to dał mi ten dar, Ŝebym go sobie schował do kieszeni i cieszył się sam. To nie jest kwestia poświęcania się, to jest kwestia obowiązku. Obowiązku oddania tego daru tym, którzy go potrzebują, chorym. WŁ: — Naukowcy wysuwają róŜne hipotezy tłumaczące „fenomen Harrisa”, podczas gdy „ulica” mówi o cudotwórcy.
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
267
CH: — AleŜ nie, to wcale nie jest cud! Ja sam nie potrafię opatrzyć tego fachowym terminem, wiem tylko, Ŝe to coś jest we mnie. Jednym Bóg daje talent pisarski, innym moc uzdrawiania. WŁ: — Czy znasz innych z taką mocą? CH: — Oczywiście. Tacy ludzie byli zawsze, w kaŜdej epoce, a wzór brali, tak jak ja, z Chrystusa, który był największym healerem. WŁ: — Czy poza mocą uzdrawiania posiadasz jakieś inne moce, zdolności, predyspozycje, bo ja wiem... CH: — Jakie? WŁ: — Myślę o zdolnościach z kręgu parapsychologii, o telepatii, telekinezji, jasnowidzeniu. Opowiadano mi, jak przerwałeś leczenie w kościele i poprosiłeś o wyrównanie poszarpanej kolejki ludzi na zewnątrz kościoła, twierdząc, iŜ te przerwy w łańcuchu stojących zakłócają ci rytm transu. A więc będąc w kościele widziałeś to, co się dzieje na zewnątrz? CH: — Tak, widziałem. Widzę ich wszystkich, do ostatniego człowieka w kolejce. WŁ: — Opowiadano mi równieŜ o innym przypadku, jak zaŜądałeś, by natychmiast przyniesiono ci kilku cięŜko chorych leŜących w trzech karetkach pogotowia i paru samochodach prywatnych. Twierdziłeś pono, Ŝe wozy te zostały zablokowane na podjeździe i zbyt długo czekają na przejazd. Podobno tak jak i w poprzednim przypadku okazało się to prawdą. Czy to jasnowidzenie? CH: — Nie wiem, mówiłem ci juŜ, Ŝe po prostu widzę, co się dzieje na zewnątrz. Nie poprzez oczy. Jakbym odbierał to wewnątrz, na jakimś ekranie mojego organizmu. WŁ: — A telepatia? CH: — Tak, bez trudu porozumiewam się myślą z niektórymi przyjaciółmi. O wiele więcej ludzi, niŜ się powszechnie sądzi, posiada taką zdolność, ale na ogół tylko wobec jednego człowieka. I to ograniczoną. Nie tyle jest to rozmawianie na odległość, ile dość regularne porozumiewanie się myślami, myślenie o tych samych sprawach w tym samym czasie, przekazywanie na odległość pewnych próśb, Ŝyczeń, poleceń. Tak jest i z tobą... Zgadłem, prawda?... Masz taką osobę. WŁ: — Zgadłeś, to moja Ŝona. CH: — Tak, tylko Ŝe to jest zaledwie przedsionek telepatii, który nie jest obcy prawie wszystkim. Ze mną rzecz ma się inaczej. Ci, którzy są ze mną w kontakcie telepatycznym, jeśli to jest w ogóle właściwe słowo, mogą nawet leczyć własnymi rękami, naśladować mnie. WŁ: — Co?! Jeśli dobrze zrozumiałem, potrafisz sprawić, by ktoś inny leczył tak jak ty?! Uczysz tego?!
268
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
CH: — Nie, nie uczę. Lecz ktoś, kto dotknie chorego myśląc intensywnie o mnie, osiągnie skutek pod warunkiem, Ŝe ja w tym samym czasie myślę o nim. Zostało to sprawdzone w kilku przypadkach. MoŜna to robić na dowolną odległość. Jeśli na przykład zadzwonisz do mnie do Londynu i powiesz: „Clive, dzisiaj dokładnie o 23 będę leczył” i potem o 23 połoŜysz ręce na jakiejkolwiek części ciała chorego myśląc o mnie, a ja będę myślał o nim i o tobie, istnieje powaŜna szansa, Ŝe podziałasz tak jak ja. Tak jakbym telepatycznie przekazał ci moją siłę. Stajesz się moim pośrednikiem. WŁ: — To nieprawdopodobne! Nie mogę w to uwierzyć! CH: — Więc czemu nie sprawdzisz? Ty zdaje się w ogóle nie wierzysz w skuteczność mojego healingu... Znowu zgadłem, prawda? WŁ: — To nie tak, Clive. Tylko Ŝe wśród osób, które leczyłeś, a które ja osobiście znam, nie ma ani jednego przypadku wyleczenia. Natomiast słyszałem o tysiącach cudownych wyzdrowień. Nie kwestionuję tego, gdyŜ jednym z moich Ŝyciowych credo jest: „nie ma rzeczy niemoŜliwych”, ale nie kaŜ mi się wielbić jako arcylekarz. Wolę szanować cię jako człowieka, który morderczo pracuje dla innych, nie czerpiąc z tego Ŝadnych korzyści materialnych. Wróćmy do tematu. Powiedziałeś: „jakiejkolwiek części ciała”. A przecieŜ ci młodzi społecznicy, twoi asystenci, przy kaŜdym chorym, który staje przed tobą, podają ci nazwę chorego organu i wówczas dotykasz danej części ciała, głowy, piersi, ramienia... CH: — Tak, lecz to nie jest rzeczą absolutnie konieczną, gdyŜ ja leczę duszę, a nie ciało. WŁ: — Co rozumiesz przez duszę? CH: — Tę siłę witalną, energię czy jak to nazwać, która tkwi w człowieku i pobudza go do Ŝycia, steruje jego biorytmem, jest szkieletem i motorem jego konstrukcji psychofizycznej. U chorego ulega ona zakłóceniu. Ja, poprzez swoją energię, likwiduję to zakłócenie, naprawiam motor i wówczas owa odrodzona siła chorego staje się zdolna do zwalczenia choroby. Dlatego nie jest najwaŜniejsze, której części ciała dotykam. Mogę dotykać brzucha, gdy choroba gnieździ się w głowie, a skutek będzie taki sam, jakbym dotykał głowy. Dotykanie tego organu, w którym jest ognisko choroby, ma raczej znaczenie psychologiczne dla pacjentów. WŁ: — Kiedy leczysz, masz zamknięte oczy. Czy widzisz coś wówczas? CH: — Raczej słyszę. Słyszę chorobę, jej natęŜenie, bądź kilka schorzeń i lokalizuję je. WŁ: — A więc moŜesz nie tylko uzdrawiać, lecz i diagnozować. CH: — AleŜ robię to! WŁ: — Jakie znaczenie ma to, czy chory, który przed tobą staje, ma do
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
269
ciebie zaufanie, czy teŜ nie? To jest, czy wierzy w skuteczność twojej terapii, czy nie wierzy. CH: — śadnego. Jest to bez znaczenia dla efektu „healingu”WŁ: — Leczyłeś i leczysz w obu Amerykach, w Azji, Afryce i w licznych krajach Europy. Nie we wszystkich krajach europejskich, więc tym bardziej interesujące jest to, Ŝe ostatnio coraz częściej przyjeŜdŜasz do Polski. Dlaczego? CH: — Najchętniej jeŜdŜę tam, gdzie organizowane są przyjęcia bardzo duŜej liczby chorych, bo, jak juŜ mówiłem, chciałbym uzdrowić jak najwięcej ludzi. W niektórych krajach, na przykład w Anglii, ustawodawstwo uniemoŜliwia to, gdyŜ obowiązują tam przyjęcia indywidualne. Jeśli chodzi o Polskę, to jest to kraj, w którym spotkałem najwspanialszy, nie przesadzam, łańcuch ludzi dobrej woli, organizatorów mojej pracy. Jest to coś, co grzeje moje serce. W wielu krajach organizacja jest równie znakomita, ale ma charakter przetechnicyzowany. W Polsce natomiast jest to duchowa atmosfera, która promieniuje w najpiękniejszy sposób. W takiej atmosferze bezinteresownej Ŝyczliwości pracuje mi się najlepiej. WŁ: — Czy „dotknąłeś” samej Polski, w której byłeś juŜ tyle razy? Czy ją znasz? CH: — Nie. Nie znam krajów, w których leczę. Zjeździłem cały świat wielokrotnie i nie znam go zupełnie. Wiem, Ŝe Polska i jej stolica są piękne, ale nie mogę zamienić się w turystę. PodróŜuję nocami, by w dzień nie tracić czasu. Dnie są poświęcone uzdrawianiu od rana do wieczora. Nie mam więc czasu na zwiedzanie, tak jak nie oglądam telewizji, kina, nie czytam... Nie interesuje mnie nic poza leczeniem... WŁ: — Od ilu lat jesteś healeremi To znaczy od ilu lat regularnie jeździsz po świecie i uzdrawiasz? CH: — Od dwudziestu lat. WŁ: — Czy masz zamiar czynić to do końca Ŝycia? Bez widzenia świata, bez rodziny, bez dzieci, bez Ŝony? CH: — śony? (obejmuje mnie prawym ramieniem, a palcem lewej dłoni stuka w pierś i pyta z szerokim uśmiechem) ... Czy ty sobie wyobraŜasz, no powiedz, czy moŜesz sobie wyobrazić, Ŝe któraś by mnie chciała?! WŁ: — A czy ty, Clive, moŜesz sobie wyobrazić, kim byłbyś, gdyby Bóg nie dał ci tego daru? Jaki zawód byś wybrał, gdybyś nie był uzdrawiaczem? CH: — Kim byłbym?... (zastanawia się przez chwilę, by odpowiedzieć zdecydowanie): — Działaczem społecznym. Być moŜe, więcej niŜ wszystko, co powyŜej, mówi o Clivie Harrisie biblijny w klimacie wpis, jaki umieścił na stronie tytułowej moich „Wysp
270
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
zaczarowanych”: „May you and your wife alwavs continue to allow people to bathe in the river of pure spiritual joy that flows from your hearts and souls. Best Wishes. Clive Harris” (Obyście, ty i twoja Ŝona, zawsze pozwalali ludziom kąpać się w rzece czystej duchowej radości, która płynie z waszych serc i dusz. Najlepsze Ŝyczenia. Clive Harris). „KULISY” 26 października 1980
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
271
Wywiady Obecność Waldemara Łysiaka na łamach czasopism nie ograniczała się do publicystyki — był tam obecny równieŜ dzięki wywiadom, jakich udzielał. Pierwszego wywiadu udzielił w... Rzymie, jako student tamtejszego uniwersytetu, dziennikowi „Daily American” (18 — 19 VII 1971), na temat ochrony i konserwacji zabytków. Przez następne 10 lat o wywiad z Łysiakiem postarało się wiele polskich pism; nie udzielał wywiadów tylko tym tygodnikom, z którymi stale współpracował jako autor (m.in. „Kultura”, „Literatura”, „Stolica”). NajwaŜniejsze z tych wypowiedzi ukazały się w „śyciu Warszawy” (2—3 VI 1974), „Kulisach” (19 II 1978), „Kurierze Polskim” (15—16 IV 1978), „Ekranie” (27 VIII 1978), „Panoramie” (10 IX 1978), biuletynie PAP-u (2 V 1979), „Sztandarze Młodych” (8—9 V 1979 i 28 III 1980), „Tygodniku Kulturalnym” (10 VI 1979), „ITD” (2 XII 1979), „Panoramie Północy” (23—30 XII 1979), „Razem” (6 I 1980), „Tygodniu” (13 I 1980), „Trybunie Robotniczej” (25—27 I 1980), „Kobiecie i śyciu” (18 V 1980), „RTV” (22—28 XII 1980) i „Expressie Wieczornym” (28 I 1981). Przedrukowujemy fragmenty dwóch wywiadów wyŜej nie wymienionych, głośną „Godzinę z «Szakalem»„ (swego rodzaju telewizyjna „powtórka” takiej godziny nastąpiła w roku 1981 w programie „Godzina z Waldemarem Łysiakiem”, po którym Michał Radgowski napisał w „Polityce”, Ŝe „bardzo trudno wytrzymać dziś godzinę z jednym człowiekiem, a jednak słuchałem z zainteresowaniem”), oraz dość nietypowy wywiad z „Przekroju”. W sytuacji, gdy zmęczony ciągłym nagabywaniem o wywiady Łysiak przestał ich udzielać, redakcja „Przekroju” wpadła na oryginalny pomysł: wysłała mu „ankietę personalną” z „urzędowymi” Pytaniami i udało się — Łysiak udzielił odpowiedzi, na przemian kpiąc lub mówiąc serio. Rzecz opublikowano pod tytułem: „Ankieta personalna Waldemara Łysiaka, czyli PRAWIE WSZYSTKO NA SPRZEDAś”, opatrując nadrukiem: „Zamiast wywiadu”.
272
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
Godzina z „Szakalem” — Zna pan tekst Hamiłtona o kocie zagłaskanym na śmierć? — Znam. Dlaczego pan o to pyta? — Po pierwsze to jest wywiad i to ja zadaję pytania, a po drugie — zmierzam właśnie do kota, któremu grozi zagłaskanie na śmierć entuzjastycznymi opiniami o jego twórczości. — To niby mam być ja? — To niby ma być udawanie Greka? Panie Łysiak! Gdy przed kilku laty opublikował Pan dwie swoje pierwsze ksiąŜki, napisano o Panu w „Kulturze” per „wschodząca gwiazda naszej najnowszej literatury przez duŜe L”. Kiedy wydał Pan trzecią ksiąŜkę, Jerzy Łojek napisał w „Literaturze”, Ŝe Pańska twórczość będzie coraz bardziej waŜyła na społecznym odbiorze literatury w naszym kraju. Barbara Seidler w „śyciu Literackim” nazwała Pana „niezwykłym zjawiskiem”. Stefan Bratkowski w „Kulturze” pasował Pana na przywódcę całej młodej generacji literackiej twierdząc, Ŝe „Łysiak uosabia marzenia ich wszystkich”. Michał Radgowski w „Polityce” nadał Panu za Pańską prozę miano poety. Stanisław Zieliński w „Nowych KsiąŜkach” i Bogdan Maciejewski w „Sztandarze Młodych” tytułują juŜ Pana cesarzem, zastrzegając, Ŝe czynią to serio. A Szymon Kobyliński pisząc w „Polityce” o Pańskich esejach historycznych bez Ŝenady porównuje Pana z Askenazym! Nie mam więcej wycinków, ale myślę, Ŝe to nie wszystkie. Panie Łysiak, Pan jeszcze Ŝyje?! NajtęŜszego ssaka moŜna w ten sposób zagłaskać na śmierć. — Kota moŜe tak... Ale jeden z moich przyjaciół, Jarek Chlebowski, w przypływie wisielczego humoru powiedział o mnie: „samotny biały szakal”. Szakala nie tak łatwo uśmiercić. Hamilton w poświęconym mi łaskawie artykule napisał, Ŝe w związku z szerzącym się „kultem Łysiaka” zamierza pod moje biurko „podłoŜyć bombkę”. PodłoŜył i przeŜyłem. — Hamilton w ogóle nie lubi pisarzy. MoŜe niedokładnie zacytuję, ale w jednym ze swych felietonów napisał, Ŝe „prędzej włosy na szczupaku wyrosną, nim w Związku Literatów Polskich znajdzie się pisarza krzepiącego serca”. — Ja tam nie wiem... A w ogóle to ja nie jestem pisarzem. — Ciekawostka. Wydał Pan kilka ksiąŜek, które na czarnym rynku sprzedaje się w cenie Courvoisiera, inne są w druku... — Pisarzem jest ten, kto naleŜy do ZLP. Ja nie naleŜę.
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
273
— Dlaczego? — Widzi Pan... na razie trenowałem pisanie ksiąŜek. Podań nie umiem jeszcze pisać, a bez podania do Związku ani rusz. — Ten ostatni dowcip to ma być poza na rebelianta, „enfant terrible”, bo z tym jest do twarzy, prawda?... A tak na powaŜnie? — Na powaŜnie to jest kwestia zachowania pewnego marginesu niezaleŜności, której potrzebują szakale i nie tylko one. Były takie psy, u których Pawłowowi nie udało się wywołać w Ŝaden sposób odruchów warunkowych, co przypomniał ostatnio Jan Cybis. Taki oporny pies u Pawłowa ma coś z owych cudownych ludzi, którzy za Świętej Inkwizycji byli heretykami, za Burbonów jakobinami, za Robespierre’a rojalistami, a za carów rewolucjonistami. Ale szakal nie ma duszy rebelianta, tylko po prostu duszę wolnego zwierzęcia, którego nie moŜna oswoić. Widział Pan kiedyś szakala na smyczy? Ale moŜe zmieńmy temat. — Doskonale. Dla równowagi przejdźmy na drugi biegun i porozmawiajmy o Pańskich wrogach. Jest to śliczny zastęp historyków i publicystów, a w pierwszym szeregu maszerują dziejopisarze, którzy nie mogą Panu darować apoteozy Napoleona, i dziennikarze sportowi, którzy mają do Pana pretensje o gloryfikowanie Jacka Gmocha. Mętrak, Turski, Zmarzlik, Jedlewski i kilku innych starają się smagać Pana przy kaŜdej okazji. Jeśli nawet jest w tym jakaś doza wańkowiczowskiej „bezinteresownej zawiści”, to czy jednak nie mają racji zarzucając Panu hagiograficzną przesadę? — Pytanie jest retoryczne, bo przecieŜ ja Panu nie odpowiem, Ŝe mają. W obu przypadkach, chociaŜ ani mi w głowie porównywać Gmocha i Napoleona, sytuacja jest podobna. Napoleon bardzo duŜo uczynił dla Polski, gromiąc naszych zaborców i dając nam niepodległość, a za to, miast wdzięczności, otrzymuje wciąŜ baty w naszej historiografii i publicystyce. Gmoch z kolei był według mnie architektem kilkuletniej potęgi polskiego futbolu, za co zapłacono mu czarną niewdzięcznością, oszczerstwami i połajankami. Lubię bronić takich ludzi, moŜe właśnie dlatego, Ŝe ze względu na mnogość wrogów, jakich mają, ta walka jest nie do wygrania. Jak mówią Anglicy: „DŜentelmen zajmuje się tylko przegranymi sprawami”. — DŜentelmen?... Panie Łysiak, kiedy czytam Pańskie polemiki, odnoszę wraŜenie, Ŝe Pan pisze kastetem, a nie piórem! — No nie... Niech Pan nie demonizuje, to nie jest tak... Zresztą człowiek nie wybiera sobie konstrukcji psychofizycznej. O to, czy jest się cholerykiem, fiegmatykiem, tchórzem, zabijaką, lizusem czy kimś innym, moŜna mieć pretensje tylko do cząsteczek DNA i ich kodu genetycznego. Ja po prostu nie
274
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
potrafię polemizować letnio, a poza tym nikt nie powiedział, Ŝe dobra publicystyka to ta, która ma niską temperaturę. Prawdę mówiąc, polemizuję coraz rzadziej, bo moi przeciwnicy wypisują takie cuda, iŜ zarykuję się ze śmiechu i to mnie rozbraja. Pan Mętrak na przykład zapewnia swoich czytelników, Ŝe „Księcia” Machiavellego znał na pamięć jako małe dziecko! Pan Roszko, popisujący się znajomością historii w cyklu artykułów wymierzonych przeciw Napoleonowi, twierdzi między innymi, Ŝe za Dyrektoriatu więźniów trzymano w Bastylii. Trzeba by o tym odkryciu poinformować Francuzów, którzy ciągle swoje święto narodowe obchodzą w rocznicę zburzenia Bastylii na długo przed Dyrektoriatem! Pan Zmarzlik z kolei, pięt nując mnie za obronę Napoleona, pisze, Ŝe jego historycznym idolem jest ktoś o wiele lepszy, Aleksander Wielki. MoŜna mu tylko złoŜyć gratulacje za trafny wybór i poradzić, by przeczytał jakąkolwiek biografię Aleksandra Wielkiego, choćby autorstwa Petera Greena, wydaną ostatnio przez PIW. Pan Zmarzlik dowiedziałby się wówczas, iŜ jego idol wymordował miliony ludzi z tak wyrafinowanym okrucieństwem, Ŝe przy tych potwornościach Neron, Kaligula i im podobni to gówniarze nie mający pojęcia o bestialstwie, i Ŝe w końcu najwierniejsi oficerowie Aleksandra, mając dość sadystycznych szaleństw tego pederasty, popełnianych w stanie kompletnego upojenia alkoholowego, a takŜe deifikowania przezeń jego kochanków — otruli go. (...) — Dlaczego w swoich ksiąŜkach tak często odwołuje się Pan do historii? (...) — Dlatego, Ŝe w historii jest wiele blaskomiotnych kamieni i luster, w których odbija się współczesność... — Pańskie neologizmy, jak chociaŜby to ulubione blaskomiotny, draŜnią stylistów w Pańskich ksiąŜkach. Bawi Pana produkowanie nowych wyrazów? — Nie, to przychodzi samo, a potem człowiek się przywiązuje jak do kochanki i juŜ uŜywa. Jest takich słów zaledwie kilka, nie bawi mnie neologizowanie... śeby Pan wiedział, jakimi cudownymi neologizmami posługuje się mój syn. Czy Pan na przykład wie, co to jest w y p a t r o l albo w y p o w i e d n i a? — Pojęcia nie mam. — Wypatrol to jest taki czołg, który idzie w szpicy i wypatruje czołgi hitlerowskie. Wypowiednia zaś to wieŜa z klocków, z której szczytu wypowiada się przeciwnikowi wojnę. — Coś podobnego, nigdy bym sam na to nie wpadł. — Prawda? Ja teŜ bym nie wpadł. Wiecznie się uczymy, takŜe od dzieci,
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
275
które uwaŜamy za głupie, a których wyobraźnia bije naszą na głowę. — Jeśli juŜ przy tym jesteśmy — czy napisał Pan coś, co dzisiaj wydaje się Panu głupie? — AleŜ tak, nie raz... Wszystkie te listy miłosne w okolicach matury... — Ile listów miłosnych dostaje Pan teraz? — Nie więcej niŜ jeden procent spośród tych, które przychodzą od czytelników, ale za to poprzez zawarte w tym procencie propozycje jest to korespondencja zaiste fascynująca. Z tym, Ŝe głównie czyta ją moja Ŝona. Prawdopodobnie przez moje własne produkcje tego typu, bazgrane przed uzyskaniem pełnoletności, nabrałem takiego wstrętu do epistolografii, Ŝe nie tylko nie lubię pisać listów, ale nawet czytać. Jedną z najgorszych zmór jest dla mnie obowiązek odpisywania, który zaniedbuję. śona się bardzo o to złości, bo to pono nieładnie. W ogóle mam powaŜne kłopoty z przestrzeganiem domowego dekalogu dobrego wychowania, tak jak zresztą i innych dekalogów, nawet pisarskiego, który opublikował autor „Ojca chrzestnego”, Mario Puzo. — Których przykazań Puza Pan nie przestrzega? — Trzeciego: „Nigdy nie mów o zamiarze napisania czegoś, zanim tego nie napiszesz”, szóstego: „Nigdy nie pozwól, aby domowa kłótnia z Ŝoną popsuła ci dzień pisania. Jeśli następnego ranka nie moŜesz świeŜy rozpocząć pisania, pozbądź się Ŝony”, i dziesiątego: „Nie miej zaufania do nikogo, oprócz siebie, a zwłaszcza do krytyków, przyjaciół i wydawców”. — Nie chcę namawiać Pana do złamania trzeciego przykazania, nie zadam więc stereotypowego pytania o to, co Pan ma zamiar w najbliŜszej przyszłości, jak to mówią Ŝurnaliści, wziąć na warsztat. Natomiast czytelników moŜe zainteresować to, co się dzieje, kiedy juŜ Pan weźmie na warsztat jakiś pomysł. Jak wygląda u Pana obróbka dająca końcowy efekt? Pisze Pan własnoręcznie czy dyktuje? Najpierw rękopis, czy od razu na maszynie? Ile razy Pan poprawia? — Nie dyktuję, bo nie stać mnie na sekretarkę. Zawsze jest to rękopis (mówię o ksiąŜkach, nie o publicystyce), który następnie wielokrotnie „pieszczę” i dopiero sam przepisuję na stareńkiej maszynie „RheinmetallBorsig”, do której jestem przywiązany jak Romeo do Julii. Sam proces ostatecznej obróbki Mario Puzo ujął bezbłędnie w czwartym przykazaniu swego dekalogu: „Całym sekretem pisania jest przepisywanie”. To fakt — w momencie przepisywania rękopisu na maszynie następuje ostatnia i najwaŜniejsza korekta tekstu, maszyna jakby zmusza do największej dyscypliny i samokontroli. Wówczas stosuję starą metodę „trójkowania”, znaną z historii handlu, gdy ziarna kawy lub skóry sortowano na dobre, średnie i złe, oraz z historii wojen, gdy rannych dzielono na tych, którzy z pewnością umrą,
276
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
bez względu na pomoc, jakiej się im udzieli, na tych, którzy umrą, jeśli nie udzieli się im pomocy, i na tych, którzy przeŜyją bez Ŝadnej pomocy. Pomagano tylko drugiej grupie i ja czynię to samo. Pierwszą kategorię, są to zdania lub nawet całe akapity, eliminuję bezlitośnie, trzecią zostawiam w spokoju i cały wysiłek korekcyjny skupiam na drugiej. — To jest walka o formę, a walka o treść? — Jest tu jeden podstawowy cel : rzecz nie moŜe być nudna. Sztuka zniesie wszystko: perwersję, kłamstwo, najcięŜszą prawdę, okrucieństwo i ckliwość, hipokryzję i zarozumiałość, ale nie zniesie nudy. Tak jak dla ludzi progiem niebytu jest śmierć, tak dla sztuki jest nim nuda. Nudna ksiąŜka to tak jak nudna podróŜ, niedobrze się robi. — A co się robi, Ŝeby często podróŜować? Pytanie do eksperta... — Pytanie złośliwe, więc odpowiedź nie moŜe być gorsza. OtóŜ pisze się ksiąŜkę, bierze honorarium i przeznacza na podróŜ. — Na ile podróŜy starcza honorarium za jedną ksiąŜkę? — Na niewiele. Honoraria za ksiąŜki są w Polsce jednymi z najniŜszych w krajach socjalistycznych, a za wznowienia otrzymuje się jeszcze mniej. Dlatego moje podróŜe są na ogół krótkie, ale nie tylko dlatego. Nie lubię długo włóczyć się za granicą, bo zŜera mnie tęsknota... Wie Pan, to moŜe płaskie, ale będąc daleko od Polski równie silnie, jak za najbliŜszą osobą, tęskni się za kotletem schabowym... A poza tym lubię szybko podróŜować. — Za szybko. Opowiada się anegdoty o dwóch przypadkach, gdy doścignął Pan drzewa i mimo kompletnego rozbicia tak zwanych pojazdów mechanicznych, jakimś cudem wyszedł Pan z tego cało. Słyszałem, jak mówiono, Ŝe Łysiak bezskutecznie ściga śmierć po drzewach... — Tyle rzeczy się o mnie mówi... — I wszystko to nieprawda?... Powiem Panu coś jeszcze. Znajomy dziennikarz, który nie naleŜy do wielbicieli Pańskiej twórczości, powiedział mi, iŜ Łysiak jest ciekawy nie tyle przez to, co pisze, ile przez to, Ŝe w dobie ubogiej w legendy stał się postacią autentycznie legendarną, o której opowiada się niestworzone historie, bulwersujące anegdoty, plotki... — Dobrze, Ŝe uŜył Pan tego ostatniego słowa. — Panie Łysiak. Czy plotką jest, Ŝe na obronie swego doktoratu pojawił się Pan w przetartych dŜinsach i pepegach, obraŜając tym grono profesorskie? — Tak, ale co ma strój do... — Czy plotką jest, Ŝe w Stanach Zjednoczonych z wariacką szybkością
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
277
gnał Pan nocą do Memphis na pogrzeb Elvisa Presleya i Ŝe zatrzymany przez policję awanturował się Pan tak, iŜ zamknięto Pana w więzieniu? — Nie w więzieniu, tylko w areszcie szeryfa. — Czy plotką jest, Ŝe wdarł się Pan do gabinetu znanego uczonego i przeklął go za rzekome sprzeniewierzenie się etyce naukowej? — Nie rzekome! — Czy plotką jest, Ŝe na wieczorze autorskim w Warszawie tłum cisnący się do Pana po autograf zmiaŜdŜył meble na sali i Ŝe ci, którzy się nie docisnęli, prosili o autograf „zastępczy” Pańską Ŝonę?! — Dlatego juŜ nie udzielam wieczorów autorskich. — A te historie o woskowej ręce ukradzionej przez Pana na Peloponezie, o Pańskich kontaktach z mafią na Sycylii i dziesiątki innych historii!? Czy Pan to wszystko sam wymyśla? — Tak, w wolne soboty od ósmej do dziesiątej! (...) — Niech Pan tak nie krzyczy, ja słyszę... A propos, czy jest nieprawdą, Ŝe Pan lubi krzyczeć? — Jeśli nawet, to nie na słabszych od siebie, jak to robią prawie wszyscy. Niech Pan popatrzy dookoła, kaŜdy szuka słabszego, by nim poniewierać. PrzełoŜony krzyczy na swoich podwładnych, podwładni krzyczą na swoje Ŝony, Ŝony krzyczą na swoje dzieci, a dzieci biorą sobie odwet na misiach. Ciekawe, na kogo drą się misie, jak Pan myśli?... — Myślę, Ŝe musimy kończyć, bo kończy się taśma... Niech mi Pan powie na koniec jedną rzecz. We wszystkich swoich ksiąŜkach kaŜdy rozdział opatruje Pan mottem, wprost obsesyjnie, w „Wyspach zaczarowanych” kaŜdy rozdział ma nawet po dwa motta. Jakie motto dałby Pan dotychczasowemu rozdziałowi swego Ŝycia? — Wbrew pozorom niewesołe, ale toczyliśmy rozmowę tak zabawną, Ŝe przyda się jej trochę smutku na zakończenie... Byłby to fragment z listu naszego największego architekta w tym stuleciu, nieŜyjącego juŜ Macieja Nowickiego, do matki: „W bezustannej walce o sukces pracy przebłyskuje jakaś nie skrystalizowana myśl, Ŝe jeŜeli się go osiągnie, to zmieni on wszystkie zasadnicze sprawy, które człowiekowi daleko bardziej leŜą na sercu niŜ powodzenie zawodowe”. Rozmawiał: Marian Butrym. „RAZEM” 6 lipca 1980
278
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
Zamiast wywiadu — „Ankieta personalna” Waldemara Łysiaka, czyli prawie wszystko na sprzedaŜ Imiona i nazwiska. Waldemar Wojciech Konrad Łysiak (Waldemar to imię duńskich królów i polskich ordynatów). „Perfidię” wydałem pod pseudonimem Valdemar Baldhead, co jest angielskim pastiszem mojego nazwiska, składającym się z dwóch wyrazów: „bald” (łysy) i „head” (głowa), moŜna to więc tłumaczyć: Łysy Łeb. Mam jeszcze dwa pseudonimy publicystyczne, których uŜywam rzadko (...) Imiona rodziców i nazwisko panieńskie matki. Stanisław Andrzej (Galicja) i Wiktoria z Kowalewskich (Wielkopolska). Urodzony. 8 marca 1944 roku (Dzień Kobiet!) w Warszawie, pod znakiem Ryb, w czepku (nie mylić z czapką uszatką). Narodowość. Sarmacka. Pochodzenie. Bezpunktowe — burŜuazja pracująca. Wyznanie. Rzymskokatolickie. Przekonania polityczne. Bonapartysta. Stan cywilny. śooooooooonaty! Strasznie długo. WspółmałŜonek (imiona, nazwisko panieńskie, narodowość, pochodzenie, zawód). Zofia Teresa Beata Poisel; polska (z rodziny francuskiej przybyłej do Lechistanu w XVIII wieku); wraŜe klasowo; nauczycielka. Dzieci. Tomasz Napoleon Łysiak, lat 10,5; Anna Maria Łysiak, lat 7. Rodzeństwo. O cztery lata młodszy brat Henryk Łysiak, ekonomista. Dwie starsze siostry zginęły pod bombami podczas Powstania Warszawskiego.
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
279
Przyjaciele. BoŜe, strzeŜ mnie od przyjaciół, z wrogami poradzę sobie sam. PowaŜnie. Inna sprawa, Ŝe mam przyjaciela, któremu ufam całkowicie. Wabi się Cesarz (uwaŜam, Ŝe to imię, dane mu przez moją Ŝonę, nie jest najwłaściwsze w domu wielbiciela Napoleona, lecz musiałem się zgodzić, gdyŜ nie jestem cesarzem we własnym domu), rasa: wilk wilczasty. Wrogowie. Panie, wybacz im, bo wiedzą, co czynią. Rysopis. Wzrost 176 cm, włosy piękne, oczy piwne („śywiec-beer”), znaki szczególne jak rzadko. Ujemne cechy charakteru. Choleryczność, niecierpliwość, nieposłuszeństwo, nadmierne skłonności, łatwowierność (w tym ostatnim przypadku chodzi o to, Ŝe człowiek grający szczerość i sympatię do mnie, „otwierający duszę” przede mną, z łatwością zyskuje moje zaufanie, z czego korzysta zbyt wielu cwaniaków i co często kończy się dla mnie bolesną lekcją nieufania pozorom, a mimo to daję się wciąŜ nabierać — jest to nieuleczalne). Wykształcenie. Liceum im. Bolesława Prusa w Warszawie, Wydział Architektury Politechniki Warszawskiej, Wydział Architektury Uniwersytetu Rzymskiego, UNESCO-wskie Międzynarodowe Centrum Studiów nad Ochroną i Konserwacją Zabytków w Rzymie, studenckie obozy wojskowe w Dęblinie, Modlinie i Kazuniu. Zawód wyuczony. Architekt i konserwator zabytków. Jako konserwator zabytków pracowałem przez kilka lat (...) Zawód architekta-praktyka porzuciłem, gdyŜ nie pasjonuje mnie multiplikowanie koszarowych pudełek osiedlowych („bloków”). Zawód wykonywany. Pisarz, publicysta, wykładowca historii kultury i cywilizacji na Wydziale Architektury PW. Etatowe miejsce pracy. Instytut Podstaw Rozwoju Architektury PW*. Poprzednie miejsce pracy. PKZ (Pracownie Konserwacji Zabytków) — Oddział Warszawa. Zawód wymarzony — nie spełniony. Szejk naftowy.
280
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
Zawód, którego nie chciałby wykonywać, mimo Ŝe Ŝadna praca nie hańbi. Delator. Powołanie. Do permanentnej włóczęgi. Nie zrealizowane. Znajomość języków obcych (dobra, średnia, słaba). Dobra: angielski i łacina (nadwiślańska); średnio dobra: francuski, włoski; średnia (takaja sriedniaja): rosyjski; słaba: łacina (rzymska) i niemiecki. Stan majątkowy. Bogactwo ducha. A tak w ogóle to biedniak, ciągle mi mało. Posiadane odznaczenia i data ich nadania. Obecna nazwa: Instytut Historii Architektury i Sztuki. Order kwaśnego uśmiechu. Dawno temu. PrzynaleŜność organizacyjna. Z powodu cięŜkiego schorzenia (alergia organizacyjna) naleŜę tylko do dwóch organizacji i nigdy nie naleŜałem do Ŝadnych innych (nawet do związków zawodowych, mimo Ŝe pracuję zawodowo od roku 1969). Pierwszą z nich jest własna rodzina, organizacja, w której płaci się najwyŜsze składki. Do drugiej zostałem wciągnięty za pomocą perfidnego fortelu i do dzisiaj nie wiem, kto mi go zrobił. Pewnego dnia odebrałem telefon i usłyszałem pytanie: „Kiedy wreszcie weźmie pan te dziesięć psów?!” Odpowiedziałem, Ŝe nie wiem, o co chodzi, a wówczas męŜczyzna, który do mnie zadzwonił, przedstawił się jako wysoki funkcjonariusz organizacji pt. TOZ (Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami) i przywołał mnie do porządku tonem rozeźlonego oficera ułanów Beliny: „Panie Łysiak, najwyŜszy czas, Ŝeby pan przestał robić sobie kpiny i wypełnił podpisane przez siebie zobowiązanie! Zadeklarował pan na piśmie, które do nas wpłynęło, chęć zaopiekowania się dziesięcioma bezdomnymi psami!” W te pędy, ze zjeŜonym z przeraŜenia włosem, pognałem na Stare Miasto, do siedziby Towarzystwa, by ujrzeć „swoje” zgłoszenie na tzw. własne oczy. Owszem, było, na urzędowym druczku, ze wszystkimi potrzebnymi danymi (błędnie podana była tylko data mojego urodzenia i kiepsko sfałszowany mój podpis). Zrozumiałem, Ŝe jeśli się zezłoszczę i wycofam, to dam satysfakcję temu, kto zrobił mi kawał, i przegram tę grę. Z kamiennym spokojem wyjaśniłem, Ŝe chwilowe kłopoty w interesach zmuszają mnie do zmiany decyzji i do odłoŜenia na jakiś czas projektu uczynienia z mego pokoju przytułku dla zwierząt, podtrzymuję natomiast chęć wstąpienia do Towarzystwa i płacenia składek, tyle Ŝe mniejszych o 90 procent (wysokość składki zadeklarowanej „przeze mnie” była horrendalna).
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
281
Stosunek do powszechnego obowiązku słuŜby wojskowej. Entuzjastyczny. Zwłaszcza do słuŜby w oddziałach „Los infernos picadores”, czyli kawalerii Legii Nadwiślańskiej w dobie I Cesarstwa. Czy był karany sądownie bądź aresztowany, za co i kiedy. Trzykrotnie. Najpierw doŜywocie wyrokiem trybunału Urzędu Stanu Cywilnego Warszawa Praga-Południe i Parafii MB. Nieustającej Pomocy na Saskiej Kępie za kradzieŜ (cudzego serca). W roku 1976 w Moskwie kilkugodzinny areszt za fotografowanie bez uprzedzenia, przy ul. DzierŜyńskiego, budynku mieszczącego od kilkudziesięciu lat waŜny urząd radziecki (jest to przepiękny pałacyk, w którym pracował towarzysz Feliks DzierŜyński). Po bardzo uprzejmym przesłuchaniu (w tymŜe pałacyku), które zamieniło się w serdeczną rozmowę, gdy wyjaśniłem, Ŝe jestem polskim pisarzem i Ŝe to zdjęcie potrzebne mi jest do ksiąŜki, poniewaŜ ów obiekt to jeden z nielicznych zabytków uratowanych z napoleońskiego poŜaru Moskwy, otrzymałem pozwolenie fotografowania „skolko ugodno” wraz z Ŝyczeniami owocnej pracy. W rok później krótka odsiadka nakazem szeryfa miasteczka Dublin (stan Georgia, USA) za „speeding” (przekroczenie dopuszczalnej szybkości na autostradzie) i... jak by to nazwać, niewłaściwe zachowanie się wobec funkcjonariusza policji stanowej. Czy ma na sumieniu cięŜkie przestępstwa przeciw zdrowiu, Ŝyciu, obyczajności publicznej bądź prywatnej lub inne. Cztery. W siódmej klasie szkoły podstawowej podpaliłem budynek szkolny. Wraz z kolegą upchnęliśmy w skrzyni sportowej stojącej na korytarzu i podpaliliśmy dwa worki klisz filmowych. Takie klisze kopciły lepiej niŜ świece dymne, na dwóch piętrach nie moŜna było zobaczyć palca trzymanego przed nosem, a czarne kłęby waliły na zewnątrz przez wszystkie okna. Oczywiście straŜ poŜarna, milicja etc. W gabinecie „cara” (dyrektora) wzięto w obroty trzech dryblasów z dziewiątej klasy (licealnej), których jako ostatnich widziano przy skrzyni. W tej sytuacji nie miałem wyjścia — zapukałem do drzwi carskiego gabinetu i złoŜyłem jedyny w moim Ŝyciu donos (autodonos). Po długich debatach ciało pedagogiczne, zamiast wywalić mnie na zbitą twarz, dało mi „ostatnią szansę” oraz dwóję z zachowania. Kiedy cztery lata temu zapisywałem syna do tej samej szkoły, nauczyciele przypomnieli mi tę zbrodnię, wyraŜając gorącą nadzieję, Ŝe Tomek nie odziedziczył po mnie genów piromana. W wieku lat 17, wieczorem, na krańcu mola w Sopocie, załoŜyłem się z kolegą, iŜ nie odwaŜy się on spełnić swej buńczucznej zapowiedzi przejścia przez całe molo w stroju małŜonka Ewy, bądź, jak kto woli, tureckiego świętego. PoniewaŜ było juŜ dość późno i molo było puste, odwaŜył się, był to
282
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
bowiem młodzian ambitny i Ŝądny wygrania astronomicznej sumy 100 złotych polskich. Pech chciał, Ŝe kiedy mój kolega juŜ dosięgał mety, czyli wejścia na molo, w wejściu tym pojawił się wyelegantowany tłum, cała publiczność, która właśnie opuściła muszlę koncertową po występie Harasymowicza. Na widok oblanego księŜycową poświatą golasa zrobiło się niesłychane zamieszanie, damy doznawały szoków bądź piszczały z zachwytu, co z kolei nieprzyjemnie szokowało ich męŜów. Ci ostatni zaczęli gromko wzywać MO. Udało się nam uciec, a następnego dnia przeczytaliśmy w „Głosie WybrzeŜa” Ŝądanie, by milicja odnalazła i „przykładnie ukarała dwóch chuliganów zakłócających wypoczynek wczasowiczom”. Nie zostałem wówczas ujęty, a wspomniane obsceniczne wykroczenie w sensie odpowiedzialności karnej uległo juŜ z pewnością przedawnieniu. Za skandaliczne wykroczenie przeciwko obyczajności publicznej, coś w rodzaju strip-tease’u na uroczystej akademii, uznano równieŜ pojawienie się przeze mnie na obronie mojej rozprawy doktorskiej w dŜinsach, pepegach i bez krawata. UwaŜałem po prostu, Ŝe nie strój się liczy, lecz meritum pracy. Mój główny oponent twierdził, Ŝe jest to obelga dla Rady Wydziału, i Ŝądał obalenia doktoratu. Sytuację uratowała prof. Adamczewska-Wejchert zadając temu człowiekowi pytanie: „Panie docencie, czy poza strojem pana Łysiaka ma pan jeszcze inne argumenty naukowe przeciw rozprawie?”. Tak czy owak moja Mama do dzisiaj nie moŜe mi zapomnieć tego wybryku. Wreszcie ostatnie przestępstwo: jedynej prawdziwej kradzieŜy dokonałem w roku 1974 na Peloponezie. Ukradłem współczesny woskowy odlew ręki (rzecz nie do kupienia), stanowiący wotum podobne do tych, które chorzy składali juŜ w staroŜytności Asklepiosowi (bogowi sztuki lekarskiej). Między innymi za pomocą tej woskowej dłoni demonstruję moim studentom potęgę i nieśmiertelność tradycji helleńskiej. Nigdy natomiast nie zgrzeszyłem przestępstwem z zakresu tzw. „propagandy sukcesu” minionych lat, to jest nie napisałem niczego w charakterystycznym dla niej „talmudycznym Ŝargonie” (jak to celnie sformułowano w „Polityce” z28 II 1981). Czy otrzymał odmowę na wyjazd za granicę. Tak. śona zabroniła mi odbycia rajdu z przyjacielem przez Afrykę. Największe kłamstwo. W roku 1972. Było ono o tyle największe, Ŝe uczyniło mnie zawodowym pisarzem, a więc w ogromnym stopniu zadecydowało o kierunku mojego Ŝycia. Miałem juŜ wówczas na koncie nagrodę za powieść „Kolebka” w konkursie ogłoszonym na 25-lecie PRL i 50-lecie Związku Literatów Polskich, lecz udział w tym konkursie traktowałem jako jeszcze jedną przygodę nie do
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
283
powielania i nie miałem najmniejszego zamiaru poświęcać się działalności pisarskiej (chciałem być dalej konserwatorem zabytków). JednakŜe wkrótce po powrocie ze studiów w Rzymie, odczuwając naglący brak gotówki, napisałem mały esej o Orvieto — rzecz została zrobiona na zamówienie „śycia i Myśli”. W kilka dni później zadzwonił szef działu literackiego tego miesięcznika, pisarz Zdzisław Umiński, rzucił pod adresem eseju parę blaskomiotnych komplementów, po czym spytał, czy jest to singel, czy moŜe fragment większej całości. W ułamku sekundy zrozumiałem, o co chodzi, i z zimną krwią zełgałem, Ŝe owszem, jest to fragment większej całości. Na to on, Ŝe PAX z rozkoszą wydałby tę ksiąŜkę. Na to ja, Ŝe proszę bardzo, tylko potrzebuję jakichś czterech miesięcy na ostateczne wygładzenie tekstu. Po czym usiadłem do biurka i w cztery miesiące napisałem ,,Wyspy zaczarowane”. Tak się zaczęło. Z tej drogi nie było juŜ odwrotu. Największy popełniony w Ŝyciu lapsus językowy. W kwietniu 1980. Podczas mojej pierwszej rozmowy z Janem Pawłem II w Watykanie z wraŜenia powitałem Go mówiąc: „proszę księdza” (potem Ŝartowano sobie tam, Ŝe Łysiak zwraca się do papieŜa per „proszę księdza”). Zostało mi darowane. Najbardziej nieudane zamierzenie literackie. Poezje. Rzadko piszę wiersze, wtedy kiedy mnie „dopadnie”. Są złe. Dobowa liczba godzin snu, dzienna porcja wypalanych papierosów, numery butów i kołnierzyka, grupa krwi, hobby. Pięć do siedmiu; trzydzieści; osiem i czterdzieści; nie zatruta; księgozbiór dotyczący epoki napoleońskiej. Ulubione miejsce spędzania wakacji. Groble, leśniczówka mojego teścia w puszczy nadsanskiej. Ulubieni bohaterowie z historii Polski. Bolesław Śmiały, Stańczyk, Stefan Batory, Rejtan, ksiąŜę Pepi, Walerian Łukasiński, Bolesław Wieniawa-Długoszowski. Ulubiona sentencja. Dwie. Wilde’a: „Wszyscy leŜymy w rynsztoku, ale niektórzy spoglądają w gwiazdy”. Voltaire’a: „Człowiek wolny idzie do nieba taką drogą, jaka mu się podoba”. Ulubiony kwiat, RóŜa owoc, zakazany; potrawa, karp saute; napój, Courvoisier; ubiór (noszony), oryginalna kurtka lotnicza RAF-u;
284
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
kolor, czerwony (na policzkach wstydzącej się dziewczyny); rodzaj lokomocji, lektyka; papierosy, „Camele” z filtrem; perfumy u kobiety, L’Air du Temps; miasto, ex aequo ParyŜ i Nowy Orlean; styl w architekturze, gotyk; obraz, „Ostatnia Wieczerza” Salvadora Dali; rzeźba, posąg z Wyspy Wielkanocnej; wiersz, „Tej strony prawdy” Dylana Thomasa; film, „Ameryka, Ameryka” Elii Kazana; reŜyser, Bunuel; aktor, Marlon Brando; aktorka, Catherine Deneuve; poeta, Byron; piosenkarz, ex aequo Presley i OkudŜawa; piosenkarka, Mahalia Jackson; piosenka, „Wiatraki twoich myśli” w wykonaniu Josego Feliciano; marszałek Napoleona. Davout. Ulubione ksiąŜki pisarzy polskich i obcych. „Ziemia planeta ludzi” Saint-Exupery’ego, „Opowiadania odeskie” i „Armia konna” Babla, „Eksplozja w katedrze” Carpentiera, „Stary Testament”, „Proces” Kafki, „Przygody Hucka” Twaina, „KsiąŜę” Machiavellego i kilka innych. Z polskich: „Faraon” Prusa, „Wszyscy byli odwróceni” i „Brudne czyny” Hłaski, „Sklepy cynamonowe” Schulza, „Kariera Nikodema Dyzmy” Dołęgi-Mostowicza, „Bolesław Chrobry” Gołubiewa i kilka innych. (...) Stosunek do krytyki literackiej. Do krytyki literackiej jako takiej bardzo krytyczny. Nasza krytyka skompromitowała się w ubiegłym okresie, kreując wielu fałszywych bogów i wiele pseudoarcydzieł. Na szczęście odbiorcy mają coś w rodzaju zbiorowego
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
285
słuchu absolutnego, stąd w księgarniach — mimo głodu ksiąŜki — leŜą po sufity tony ksiąŜek, których nikt nie chce kupować. Do ocen mojej twórczości mam stosunek obojętny, nawet do ocen entuzjastycznych, bo decydującym arbitrem okaŜe się i tak Czas (...). „PRZEKRÓJ” 7 czerwca 1981
286
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
Spis treści Przedmowa wydawcy ............................................................................................................ 3 Architektura i budownictwo ................................................................................................. 6 Rejestr grzechów głównych wieŜowca............................................................................... 7 Zbrodnia niedoskonała.................................................................................................... 13 Trasa Łazarza................................................................................................................... 24 Ochrona i konserwacja zabytków ...................................................................................... 27 Raport o stanie zabytków ................................................................................................. 29 Po baroku jeszcze coś było............................................................................................... 33 Przekupcie mafię, a Wenecja będzie uratowana ............................................................ 46 Sposób na zabytki............................................................................................................. 52 PodróŜe starych budowli.................................................................................................. 59 Szkolnictwo ......................................................................................................................... 66 W kolebce architektury .................................................................................................... 68 Zabawa w „klasy” ............................................................................................................ 74 Dywersja edukacyjna ....................................................................................................... 82 Nadprodukcja „uczonych’’ ............................................................................................. 85 Lechistan w oczach Zachodu ............................................................................................. 91 Suplement do „Galerii fałszerstw”.................................................................................. 92 Wypraszam sobie! ............................................................................................................ 95 Co jest grane w tym kraju?.............................................................................................. 98 Historia Polski .................................................................................................................. 101 Credo .............................................................................................................................. 103 Polskie „siły powietrzne” w Powstaniu Listopadowym................................................ 106 Operacja „Broń listopadowa” ....................................................................................... 110 Bolesne sprawy............................................................................................................... 118 W sprawie „woskowej kukły” ........................................................................................ 122 Znak „Polska Walcząca” (6)......................................................................................... 129 Varia historyczne .............................................................................................................. 133 Gra w wojenkę................................................................................................................ 134 D’Artagnan, czyli Ŝywot supermuszkietera................................................................... 141 Człowiek z nosem jak szyld............................................................................................ 151 Angielskie plucie do talerza z historią .......................................................................... 158 Car i pustelnik................................................................................................................ 165 Prima aprilis................................................................................................................... 173 Varia krytyczne ................................................................................................................. 179 Sportowe piętno.............................................................................................................. 181 Ślepy tor.......................................................................................................................... 188 Korupcja ......................................................................................................................... 191 Spontaniczność wymuszona .......................................................................................... 196 Trzecia strona medalu ................................................................................................... 199 Pomyślunek .................................................................................................................... 202
Waldemar Łysiak – Łysiak na łamach
287
PasoŜyty!......................................................................................................................... 206 Cmentarz lasów.............................................................................................................. 208 Polemiki............................................................................................................................. 211 Polopiryna, czyli urok „nowej monotonii” ................................................................... 213 Rok Dänikena ................................................................................................................ 216 Odpowiedź na list red. J. Roszki.................................................................................... 220 Pochwała kwadratowych pomidorów............................................................................ 222 Kucanie pod płotem ZOO .............................................................................................. 225 Na prowincji bez zmian ................................................................................................. 228 Szyderstwa......................................................................................................................... 231 Dekalog asystenta .......................................................................................................... 232 Bajthriller ....................................................................................................................... 240 Korzenie emancypacji.................................................................................................... 242 Lewoskrzydłowy w szafie ............................................................................................... 245 Wspominki pocztowe...................................................................................................... 247 Słownik gwary współczesnej.......................................................................................... 252 List do redaktora naczelnego „ITD” (wypowiedź w sondzie „Jak dohumanizować Ŝycie?”) ........................................................................................................................... 256 Rozmowy ........................................................................................................................... 258 Komando płk. Mambora................................................................................................ 259 Rozmowa z Clivem Harrisem ........................................................................................ 263 Wywiady ............................................................................................................................ 271 Godzina z „Szakalem” ................................................................................................... 272 Zamiast wywiadu — „Ankieta personalna” Waldemara Łysiaka, czyli prawie wszystko na sprzedaŜ ..................................................................................................................... 278 Spis treści .......................................................................................................................... 286
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
1
2
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
ŁYSIAK 2
Wydawnictwo PLJ
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
Warszawa 1993 © Copyright by Waldemar Łysiak Redaktor techniczny: Krzysztof Lipka Projekt okładki: Sebastian Nowosielski
Warszawa 1993 Wydawnictwo PLJ Radomska 16 m 2 Warszawa tel. 22 20 01 Druk: Drukarnia PLJ Włodarzewska 95 Warszawa tel. 658 08 79 ISBN 83-7101-092-3
3
4
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
5
WSTĘP OD WYDAWCY
Pięć lat temu warszawskie wydawnictwo LSW opublikowało tom pt. „Łysiak na łamach”, będący wyborem publicystyki Waldemara Łysiaka z lat 70-ych, aŜ do grudnia 1981 roku, kiedy przestał drukować w gazetach polskich. Jest to zbiór rewelacyjny, ale jest tam rewelacyjne jeszcze coś, fragment druku, którego czytelnicy na ogół nie czytają — tzw. stopka redakcyjna. MoŜemy się z niej dowiedzieć, iŜ ksiąŜkę będącą koktajlem samych przedruków, a więc nie wymagającą Ŝadnej obróbki redakcyjnej, „Oddano do składania” w roku 1984, a „Druk ukończono” w roku 1988! Cztery lata! Łatwo się domyśleć, Ŝe przez te cztery lata ksiąŜka miała kłopoty z ukazaniem się, i Ŝe nie były to kłopoty typu technicznego. Waldemar Łysiak tak to wspomina na kartach swojego pamiętnika pt. „Lepszy”: „KsiąŜka ta, według wydawców, miała być nie tknięta noŜyczkami Lepszego (cenzora — przyp. wyd.), bo jej zawartością były rzeczy juŜ wydrukowane, a więc sprawdzone, okrojone i jako takie zaakceptowane, nikogo nie wiesza się po raz drugi. Takie było myślenie moje i myślenie wydawców. Było to myślenie proste, czyli błędne, w zderzeniu z myśleniem dialektycznym skazane na Waterloo. Lepszy urządził rzeź artykułów i felietonów puszczonych niegdyś w czasopismach, pozwalając przedrukować w ksiąŜce ich kikuty. Historia, architektura i konserwacja zabytków nie zostały mocno skrzywdzone; poszatkował rzeczy, które były w komunizmie wieczną aktualnością, i to tak, Ŝe zaŜądałem wycofania ksiąŜki z druku, co w systemie prawno-wydawniczym PRL było gestem faceta, który się «urwał z choinki». Stąd jak korowód kalek na obrazie Bruegela jawią mi się tam moje teksty uczesane przez Lepszego: o propartyjnym lizusostwie gwiazdorów polskiej nauki, kultury i sztuki; o złodziejstwie i korupcji uprawianych powszechnie przez nomenklaturę; o terrorystycznych rządach dyletantów będących kacykami «z klucza»; o kopertówkach dla telewizyjnych dyŜurnych ze świata artystycznego; o wymuszaniu czynów społecznych; o dehumanizacji studiów w tyglu ich pragmatyzowania na potrzeby gospodarcze; o prostytuowaniu orderów, medali i tytułów naukowych przez ich szczodre nadawanie psom i osłom; o takimŜ prostytuowaniu encyklopedii i wszelakich kompendiów biogramami miernot; o rabunkowej gospodarce leśnej i mordzie ekologicznym
6
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
na kraju; o błędnej tezie na temat nieprodukcyjności zawodów humanistycznych; o dokonywanym z całą premedytacją chamieniu narodu; o zaświnianiu ulic wymianą ich tradycyjnych nazw na nowe, proletariacko-rewolucyjne; o nonsensach inwestycyjnych (Huta im. Lenina) i licencyjnych (Berliet, do którego zakupu zmusiła nas Moskwa, by wesprzeć Francuską Partię Komunistyczną); o «dziesięciolatce» szkolnej, którą nazwałem expressis verbis fatalnym importem zza Bugu”. Od 13 grudnia 1981 roku Łysiak był jako publicysta „wielkim niemową”. Drukował i udzielał wywiadów za granicą, a w Polsce opublikował tylko kilka tekstów w podziemiu (jako Mark W. Kingden), zaś z legalną prasą nie chciał mieć wspólnego nic. Dopiero latem 1993 roku nastąpił zwrot. Prasa kilku krajów, w tym takŜe prasa polska, przedrukowała duŜy wywiad pt. „Kto naprawdę rządzi Polską”, którego Łysiak udzielił wychodzącemu w Melbourne (Australia) „Tygodnikowi Polskiemu”. Wkrótce potem ukazało się w „NajwyŜszym Czasie!” kilka artykułów Waldemara Łysiaka. Chronologicznie pierwszym był duŜy tekst pt. „OskarŜam!”, który zrobił niebywałą karierę w Polsce i za granicą. Za granicą przedrukowano go w kilkunastu krajach (nawet egzotycznych), a w Polsce, mimo iŜ dzięki tekstom Łysiaka nakład „NajwyŜszego Czasu!” od razu skoczył z 22,5 tysiąca do 70 tysięcy egzemplarzy, „OskarŜam!” stało się autentycznym bestsellerem i „białym krukiem”. W wielu miastach, takŜe w Warszawie, kserowano artykuł tysiącami kopii, w kilku miastach (np. we Wrocławiu) rozplakatowano go (!), przedrukowywano go teŜ w formie mini-broszurek. Niech za przykład posłuŜy list, który przyszedł do „NajwyŜszego Czasu!” od jednego ze stowarzyszeń gdańskich. Autorzy listu piszą: „Zrobiliśmy z «OskarŜam!» maleńką ksiąŜeczkę i rozpowszechniamy ją w setkach egzemplarzy. Mamy nadzieję, Ŝe zostanie nam wybaczone pogwałcenie praw autorskich”. My nie chcemy gwałcić praw autorskich, więc za zgodą autora wydajemy większą „ksiąŜeczkę” z najnowszymi tekstami „zmartwychwstałego” publicysty-Łysiaka i z rozmową-rzeką z Łysiakiem. Przedrukowujemy te teksty, gdyŜ są to perły publicystyki polskiej, które nie powinny podzielić klasycznego losu gazetowych artykułów, czyli utonąć w kurzu zszywek bibliotecznych, co równa się zapomnieniu.
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
7
KTO NAPRAWDĘ RZĄDZI POLSKĄ Rozmowa ze znakomitym polskim pisarzem Waldemarem Łysiakiem
Od dziennikarzy polskich wiem, Ŝe nie udziela pan wywiadów... Nie udzielam wywiadów gazetom ukazującym się w Polsce. Nie daję się równieŜ namówić do pisania w krajowych gazetach, do występowania w tutejszym radiu i do pokazywania się w polskiej telewizji. W ciągu ostatnich dwunastu lat udzieliłem tylko kilku wywiadów gazetom ukazującym się poza krajem. W Australii raz, rok temu. To niekonsekwencja. Za granicą pan to robi, a w kraju nie. Dlaczego? To jest konsekwencja. Z zagranicy mam propozycje rzadko. W Polsce, gdybym raz złamał tę zasadę, trudno byłoby mi bronić się przed argumentami typu: „W Krakowie udzielił pan wywiadu, więc dlaczego nie w Warszawie?” A tak posiadam alibi — nie współpracuję w Ŝadnej formie z Ŝadnymi krajowymi mediami. Czy charakter tych mediów ma na to wpływ? Ma. Dziewięćdziesiąt procent, bez przesady, polskich mediów znajduje się w rękach komunistów, agentów komunistycznej bezpieki, i tzw. „lewicowych intelektualistów”, którzy są najgorsi w tej triadzie. PrzecieŜ Polska wyzwoliła się z komunizmu cztery lata temu! Dokładnie taką tezę propagują owe media. Dla mnie jest to sytuacja analogiczna do sytuacji następującej: oto złodziej głosi, Ŝe kradzieŜ została zniesiona przed czterema laty, w efekcie czego przestała istnieć jako zjawisko społeczne. Ale to kłamstwo. Polska tylko formalnie stała się niepodległa. W rzeczywistości rządzą tu byli komuniści przefarbowani na demokratów, lewicowi manipulatorzy udający liberałów (tzw. „róŜowi’), byli agenci bezpieki wystrojeni w piórka antykomunistów, oraz rosyjskie słuŜby specjalne. Ten mafijny układ powstał przy sławnym „okrągłym stole”, a dokładniej „pod” tym stołem, i z kaŜdym rokiem się rozrasta, jest coraz mocniejszy.
8
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
MoŜe pan to uściślić? Polski „okrągły stół” jest znany opinii publicznej jako mebel, przy którym komuna przekazała władzę opozycjonistom, czyli antykomunistom. W istocie rządzący wówczas komuniści za partnerów do rozmów przy „okrągłym stole” wzięli sobie wyłącznie lewicowy nurt opozycji i swoich konfidentów, których w podziemiu była ogromna liczba. Głównego targu dobito w bardzo wąskim gronie, bez udziału kamer telewizyjnych i mikrofonów. Układ, który tajnie zawarto, był prosty: my (komuniści) oddajemy wam władzę polityczną, a wy w zamian za to nie przeszkadzacie nam w zawładnięciu całym majątkiem tego kraju, to jest całą gospodarką i sferą finansów, a nadto pozostawiacie nienaruszone słuŜby specjalne oraz hierarchię wojskową. Czy jest pan stuprocentowo pewien, Ŝe zawarto taki układ? Jestem tego pewien w takim samym stopniu jak tego, Ŝe kiedyś umrę. Tak było. Dzisiaj prawie wszystkie, nieomal co do jednego, polskie banki, kantory, przedsiębiorstwa prywatne i państwowe, słowem finanse i biznes, znajdują się w rękach byłych członków PZPR, byłych oficerów bezpieki, i tzw. TW (Tajnych Współpracowników), czyli szpicli, którzy dla bezpieki pracowali, nierzadko grając opozycjonistów. Mniej lub bardziej sekretne udziały w tym Ŝłobie (na przykład przez członków rodzin) mają niektórzy bonzowie z elity politycznej. Ilu, nie wiadomo. W słuŜbach specjalnych... Pan daruje, Ŝe przerywam, ale SłuŜba Bezpieczeństwa przeszła weryfikację... Był to zabieg czysto kosmetyczny, dla zamydlenia oczu społeczeństwu. Podobnie zresztą było w armii. I tam i tu zwolniono lub przeniesiono w ramach roszad personalnych na inne pozycje niewielką liczbę oficerów. Zdecydowana większość pozostała na stanowiskach, wielu z nich w ciągu minionych czterech lat awansowało. Tak SłuŜba Bezpieczeństwa, jak i polska armia komunistyczna, słuŜyły przez wiele lat Kremlowi, a wyŜszych oficerów kształcono w Moskwie, dlatego pozostawienie tych ludzi u steru oznacza, Ŝe obecnie naszej suwerenności i granic strzegą kolaboranci. Jest jeszcze jedna sprawa. Kosmetyczną weryfikację przeprowadzono tylko w liniowych jednostkach i w administracji wojskowej, oraz w SłuŜbie Bezpieczeństwa, podczas gdy w wojskowych słuŜbach specjalnych (np. w wywiadzie wojskowym podległym sowieckiemu GRU) Ŝadnej weryfikacji nie
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
przeprowadzono, choćby kosmetycznej. Dziecko zrozumie, zaniechanie ma się do niepodległości jak pięść do nosa.
9
Ŝe
takie
Mimo wszystko Polska miała w zeszłym roku prawicowy rząd. Przez krótką chwilę. Rząd premiera Jana Olszewskiego chciał zmienić cały opisany wyŜej stan rzeczy i w ten sposób popełnił samobójstwo. Okazał się słabszy od czerwono-róŜowej mafii. Proszę sobie przypomnieć co się stało, gdy minister obrony tego rządu, Jan Parys, próbował oczyścić armię i wywiad wojskowy z najtwardszych komunistów. Ledwie wykonał pierwszy ruch, a natychmiast został skasowany. Proszę sobie przypomnieć co się stało, gdy minister spraw wewnętrznych w tym rządzie, Antoni Macierewicz, przekazał Sejmowi dane ministrów i parlamentarzystów, którzy w PRL byli konfidentami bezpieki. Pamiętam, co się stało. Nie czekano nawet do następnego ranka. Nie czekano. Jeszcze tej samej nocy cały rząd dostał kopniaka. Obalono go brutalnie, gwiŜdŜąc na wstyd, na elementarne poczucie przyzwoitości, w dzikim pośpiechu, byle tylko zamknąć mu usta i odebrać moŜliwość działania. Czyli moŜliwość uzdrowienia Polski, to znaczy uczynienia jej naprawdę niepodległą. W efekcie, co mamy dzisiaj? Mamy między innymi ministra spraw zagranicznych Skubiszewskiego, który na tzw. „liście Macierewicza” figuruje jako Tajny Współpracownik czerwonej bezpieki o pseudonimie „Kosk”. Skubiszewskiemu publicznie zarzucono, iŜ był konfidentem SB, a on ani nie odpowiedział, ani nie oddał sprawy do sądu, co jest bardzo wymowne. I taki człowiek steruje polską polityką zagraniczną, rzecz w innych krajach niewyobraŜalna! Byłoby to czymś śmiesznym, czymś z teatru groteski lub z teatru absurdu, gdyby nie było takie tragiczne. Czymś pocieszającym jest wszakŜe, iŜ o takich sprawach moŜna w Polsce pisać i mówić. Ale za takie mówienie i pisanie, za kaŜde działanie przeciwko wspomnianej mafii, płaci się cięŜko. Redaktorowi Jachowiczowi, który zbyt duŜo pisał o SB, podpalono mieszkanie, w wyniku czego zginęła jego Ŝona. Czterokrotnie pobito „nieposłusznego” dziennikarza, Pawła Rabieja. Włamano się teŜ do jego mieszkania. Na początku tego roku wyszła ksiąŜka „Lewy czerwcowy”, w której pięciu prawicowych polityków skrytykowało ludzi
10
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
Belwederu i czerwono-róŜową mafię. Tylko w pierwszym tygodniu od chwili ukazania się ksiąŜki dokonano dwóch włamań: do siedziby partii byłego ministra Parysa, skąd ukradziono wyłącznie dokumenty, i do siedziby partii byłego premiera Olszewskiego, gdzie zrobiono to samo. W samochodach kilku współautorów ksiąŜki ktoś poprzecinał przewody hamulcowe. Na szczęście zostało to zauwaŜone w porę i nie doszło do wypadków. Marcin Dybowski, wydawca ksiąŜki o jednej z największych afer gospodarczych w dzisiejszej Polsce, o tzw. aferze FOZZ (Funduszu Obsługi ZadłuŜenia Zagranicznego), został cięŜko pobity, przy czym ukradziono mu maszynopis wspomnianej ksiąŜki i dokumenty. Młody człowiek, który tę aferę ujawnił, Michał Falzmann, ni stąd ni zowąd umarł na „atak serca”, choć był zdrowy jak koń. Szef NajwyŜszej Izby Kontroli, prof. Walerian Pańko, który takie afery (jest ich duŜo) badał, zginął w wypadku samochodowym na suchej szosie, bez Ŝadnej kolizji z innym samochodem, chociaŜ miał sprawne, wysokiej klasy auto, prowadzone przez zawodowego szofera. Kontynuować tę listę? W Polsce mówi się, Ŝe znowu działają „nieznani sprawcy”. Jest to termin ukuty w latach 80-ych. Tak się wówczas mówiło o funkcjonariuszach SB, którzy po cichu mordowali zbyt odwaŜnych księŜy i prawdziwych opozycjonistów. A pan się nie boi? Gdybym się bał, to po pierwsze nie robiłbym w latach 70-ych i 80-ych przeciw komunie tego, co robiłem, lecz o czym nie chcę mówić, bo mi nie wolno, a po drugie nie opublikowałbym wymierzonych w esbecję ksiąŜek „Dobry”, „Lepszy” i „Najlepszy”. W tej ostatniej powieści, opublikowanej w zeszłym roku, wystawiłem cięŜki rachunek ludziom, którzy dzisiaj rządzą tym krajem. W miesiąc po ukazaniu się ksiąŜki byłem juŜ bez pracy. Przez ponad dwadzieścia lat pracowałem na Wydziale Architektury Politechniki Warszawskiej. Przez dwanaście lat byłem szefem katedry Historii Kultury i Cywilizacji. Wyrzucili mnie na bruk ci sami ludzie, którzy jeszcze dzień wcześniej komplementowali mnie mówiąc, Ŝe jestem chlubą uczelni i Ŝe moje wykłady cieszą się największym powodzeniem u studentów. Gdy w latach 80ych dwukrotnie chciała mnie relegować z uczelni komuna, bo podczas wykładów źle się wyraŜałem o komunizmie, za kaŜdym razem studenci grozili strajkiem, zmuszając władze do pozostawienia mnie na stanowisku. Teraz studenci równieŜ gremialnie zaprotestowali, ale ta władza się nie ugięła. Jest twardsza i przebieglejsza od tamtej. Czy fizycznie teŜ pana ukarano?
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
11
Napadnięto mnie jesienią zeszłego roku, ale jakoś dałem sobie radę. Kilkakrotnie zabito mnie śmiechem, groŜąc mi przez telefon śmiercią. Lecz naprawdę zamordowali mnie w prasie. Adam Michnik, o którym powiedziałem kilka słów prawdy w „Lepszym” i w „Najlepszym”, tudzieŜ jego wielbiciele, rozpętali w gazetach dziką nagonkę przeciwko mnie. Od kilku miesięcy nie było prawie tygodnia, Ŝebym nie oberwał w którymś z mediów. Myślę, Ŝe potrwa to jeszcze długo. Za komunizmu mnie i moją twórczość flekował w identyczny sposób firmowy organ partii bolszewickiej, „Nowe Drogi”. Wtedy obrywałem od sekretarza KC, Andrzeja Werblana, teraz od Michnika. Czy nikt nie wziął pana w obronę? Tylko jeden człowiek, dziennikarz „NajwyŜszego Czasu!”, Rafał A. Ziemkiewicz, który w swoim felietonie nazwał „wścieklizną” tę nagonkę na — cytuję — „jednego z najwybitniejszych pisarzy polskich”. Jestem mu wdzięczny za to. Są więc gazety nie opanowane przez lewicę... Ale moŜna je wyliczyć na palcach jednej ręki. Walka między mediami lewicowymi a prawicowymi jest przez to piekielnie nierówna. Czerwoni i róŜowi, mając w ręku o wiele więcej środków masowego przekazu, o wiele skuteczniej niŜ prawica urabiają opinię publiczną. To ogłupianie społeczeństwa idzie im tak dobrze, Ŝe efekty są bliskie aberracji. Oto na przykład niedawne badanie opinii publicznej wykazało, Ŝe dzisiaj ponad 50% Polaków uwaŜa gen. Jaruzelskiego za narodowego bohatera! Podczas stanu wojennego, kiedy ten Ŝołdak trzymał cały naród w kajdanach, coś takiego nie mogłoby się przyśnić w najczarniejszym ze snów. Ale takie są fakty. Okazuje się, Ŝe narodowi polskiemu bardzo łatwo zrobić wodę z mózgu; Michnikowi i jego kompanom idzie to jak z płatka. Notabene sam Michnik teŜ skolegował się z Jaruzelskim. O czym pan mówi? CzyŜby w Australii o tym nie wiedziano? W Polsce wszyscy wiedzą, Ŝe podczas wspólnego pobytu w Hiszpanii Michnik wypił bruderszaft z Jaruzelskim. Później towarzyszył mu w ParyŜu, wzięli tam razem udział w programie telewizyjnym, którym francuscy lewicowcy dowartościowywali generała. W Warszawie natomiast dwaj dziennikarze przyłapali kamerą
12
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
Michnika wskakującego do samochodu osławionego „czerwonego Goebbelsa”, Jerzego Urbana. Nie wiadomo, gdzie pojechali razem. Czytałem, Ŝe Urban podwiózł go do jednego z komunistycznych bonzów na czerwone party. Wymieniłem panu tylko takie fakty, o których pisano. Gdybym wymienił inne, o których słyszałem, trudno byłoby panu uwierzyć. Ale nawet te trzy przykłady starczą, by zrozumieć, jakim człowiekiem jest Michnik. Wielki,ceniony w całym świecie francuski historyk i filozof, Alain Besançon, najwcześniej rozpoznał faryzeizm Michnika. JuŜ w czerwcu 1990 r., w liście do „Gazety Wyborczej”, nazwał go człowiekiem gorszym od zdrajców Targowicy, człowiekiem przypominającym kolaborantów Vichy. Jak napisał Besançon, retoryka Michnika — cytuję — „budzi niesmak, usuwa w cień wszelką sprawiedliwość i wszelką odwagę”. Besançon słusznie teŜ zauwaŜył, Ŝe fakt, iŜ tacy jak Michnik ludzie Solidarności nie chcą naprawdę walczyć z komunizmem, obraca się przeciw prawdziwej opozycji, rozdrobnionej i bezsilnej. I tak właśnie jest. Michnik i podobne mu „autorytety moralne” — Mazowiecki, Kuroń, Geremek, Szczypiorski, Małachowski e tutti quanti — w większości byli członkowie PZPR, swego czasu piewcy sierpa i młota, sprawują dzisiaj w Polsce rząd dusz. Robią wszystko, co tylko moŜna, by nie ujawniono konfidentów czerwonej bezpieki. Nie robią niczego, by ukarano aferzystów gospodarczych, którzy w ciągu czterech ostatnich lat ukradli Polsce więcej bilionów złotych niŜ wynoszą polskie deficyty budŜetowe. Nieustannie wmawiają narodowi, Ŝe Kościół katolicki w kraju to czarna sotnia, która chce zaprowadzić w Polsce inkwizycyjny terror. I odnoszą w tym wszystkim sukcesy, Ŝerując na głupocie społeczeństwa. A kaŜdego, kto się im usiłuje przeciwstawić, krzyŜują w mediach, nazywając „oszołomem”, „dewiantem”, „klerykałem”, „ksenofobem”, „antysemitą”, „nacjonalistą”, „wyznawcą spiskowej teorii dziejów”, itp. PrzecieŜ niektórzy ci ludzie siedzieli za komuny w więzieniach lub byli internowani w czasie stanu wojennego. Proszę pana, w Czechach i w Niemczech ujawniono tamtejszych konfidentów bezpieki. I co się okazało? śe rutynową metodą, stosowaną przez czerwone słuŜby w celu uwiarygodnienia szpicli w gronie dysydentów i opozycjonistów, było ciągłe „represjonowanie” i wsadzanie takiego szpicla do więzienia na jakiś czas. W NRD siedzieli w ten sposób głośni Böhme, Anderson i inne sławy opozycyjne, o których dziś wiadomo, Ŝe byli agentami STASI. Tak tworzono „antykomunistycznych bohaterów”. Ja nie twierdzę, Ŝe wszyscy nasi opozycjoniści, którzy dziś sprawują władzę w Polsce, to
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
13
niegdysiejsi konfidenci. Ale jest takich sporo. Tragedia tkwi w tym, Ŝe gdyby jakimś cudem znowu doszła u nas do władzy prawica, to nie sposób będzie zdemaskować wszystkich tych renegatów, bo bezpieka zniszczyła tony swoich tajnych akt. Najciekawsze jest to, Ŝe niszczyła je jeszcze w 1991 roku, gdy juŜ od kilku miesięcy rządził Mazowiecki ze swoją Udecją. Udecy nie przeszkadzali w tym. Niech pan się zastanowi dlaczego. Zastanawiam się nad czymś innym. Nad tym, co tacy ludzie jak pan mogą zrobić, by ten stan rzeczy w Polsce zmienić. Mogą się modlić o drugi cud nad Wisłą. O to, Ŝeby społeczeństwo zrzuciło bielmo z oczu i Ŝeby zrzuciło z tronu czerwono-róŜową oligarchię, która rządzi Polską. Bo to są rządy haniebne, kompromitujące i niszczące kraj, tak politycznie, jak i gospodarczo. JeŜeli mówi pan o modlitwie, czy to znaczy, Ŝe nie ma w panu nadziei, Ŝe moŜna to zmienić bez udziału sił nadprzyrodzonych? Tak, przyznaję, nie ma we mnie zbyt wielkiej nadziei, z przyczyn, które juŜ panu wymieniłem. W którejś ze swoich ksiąŜek napisałem, iŜ bezradność to najgorsze uczucie dla j męŜczyzny. To jest właśnie mój rak — poczucie bezradności. Być moŜe zdziwię pana, ale lepiej czułem się Ŝyjąc w komunizmie. Wtedy sytuacja była czysta jak kryształ: po jednej stronie barykady czerwona bestia, po drugiej ty. I Jeśli nie dałeś się sprostytuować w Ŝaden, nawet w najmniejszy sposób, to znaczy, Ŝe ocaliłeś swoje człowieczeństwo, i to był triumf, zwycięstwo człowieka. A dziś Ŝyję w hybrydzie, która jest rzekomo wolną, wyzwoloną z komunizmu Polską. Tylko Ŝe w tej Polsce cnota, a juŜ najbardziej cnota patriotyzmu, jest występkiem, występek natomiast (wszelkie przeniewierstwo, złodziejstwo, kłamstwo, wysługiwanie się esbecji i Moskwie, kaŜda forma łamania dekalogu) reklamowany jest jako cnota. W tej Polsce ludzie, którzy mówią prawdę, są ośmieszani i opluwani, dostają etykietkę „oszołomów”. Nigdy nie przestanę być „oszołomem”. Gdybym przestał, ojciec wstałby z grobu i dałby mi po gębie. Rozmawiał Dariusz von Guttner-Sporzyński „TYGODNIK POLSKI - Pismo Polaków w Australii i Nowej Zelandii”, 20 marca 1993.
14
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
OSKARśAM! „Ku prawicy zwraca się serce mądrego, a ku lewicy serce głupca” (Stary Testament, Kohelet). „Prawda uczyni was wolnymi” (Nowy Testament, św. Jan). Sto lat temu, gdy kończył się wiek XIX, francuski pisarz Emil Zola opublikował w gazecie głośny tekst pt. „J’accuse!” („OskarŜam”). Za obrazę rządu i armii skazano go na rok więzienia i grzywnę. PoŜyczam od Zoli tytuł. OskarŜam to samo — dyktaturę kłamstwa. Jako obywatele Europy Ŝyjemy na kontynencie rządzonym przez eunuchów, którzy nie są męŜczyznami, dlatego Jugosławia jest piekłem. Jako obywatele Polski Ŝyjemy w kraju rządzonym przez nieuczciwość mającą znamiona kultu, dlatego Polska moŜe zamienić się w piekło. Oszustwo nie przestało być dla sterników państwa i kreatorów opinii publicznej socjotechniką i metodą rozwiązywania wszystkich problemów. Identycznie było za komunizmu, ale tamto był wróg, „oni”, a to miał być przyjaciel, „nasi”. Trawa miała zamienić się w mleko. Dwadzieścia lat temu, na kartach mojej drugiej ksiąŜki („Wyspy zaczarowane”), obiecywałem: „Nie ma wiecznych imperiów. Cierpliwości — trawa z czasem zamienia się w mleko”. Jako wykładowca byłem mniej aluzyjny, ergo bardziej konkretny, na co nam ponad dwa tysiące świadków — kilkanaście roczników moich studentów potwierdzi, iŜ co roku wykład o kulturze Imperium Rzymskiego kończyłem stwierdzeniem, Ŝe Imperium Sowieckie teŜ musi upaść, a Polska odzyska wolność i wtedy będzie nam lepiej. Tak właśnie miało być — mieliśmy po wyzwoleniu zbudować system cechowany prawością. Zbudowaliśmy system totalnego kłamstwa. KŁAMSTWO EKONOMICZNE Przed czterema laty „Siła spokoju” zapewniała, Ŝe recesja będzie półroczna, a bezrobocie półmilionowe. Napisałem wówczas w „Lepszym”, iŜ są to optymistyczne bzdury. Dzisiaj z ust tych samych ludzi płynie potok identycznych bzdur o rychłym przezwycięŜeniu kryzysu, będący „wyborczą
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
15
kiełbasą” UD i KLD. Prawdę moŜna usłyszeć od czołowych zachodnich biznesmenów: Polska jako teren inwestycyjny nie jest juŜ nawet krajem tzw. wysokiego ryzyka, lecz suchym basenem dla trampolinowych samobójców, obszarem zadŜumionym, na którym inwestować wolno tylko wtedy, gdy władze polskie dopłacają do interesu. „System ekonomiczny” oparty na triadzie: Bezprawie-NieudolnośćKorupcja musi oznaczać ciągłość gospodarczego kryzysu. Władze, stale ględzące o wychodzeniu z dołka, prezentują jako swój główny sukces politykę finansową (czyli monetarystyczą), a właśnie ona zabija Polskę. Tragiczny był juŜ 1990 rok (takŜe 1991), gdy utrzymywano kurs dolara na sztucznym, a oprocentowanie wkładów złotówkowych na niebotycznym poziomie, co pozwoliło zagranicznym cwaniakom wydrenować Polskę z miliardów dolarów, zaś rodzimym hochsztaplerom zbić fortuny. Jedni i drudzy mieli rządowy przeciek o całorocznym sztywnym kursooprocentowaniu. Inne „cynki”, w połączeniu z karygodną „bezradnością” rządu, pozwoliły gangsterom kraść bajońskie kwoty dzięki serii afer (markowa, rublowa, alkoholowa, papierosowa, benzynowa, FOZZ, itd.) Polska gospodarka utraciła w ten sposób szanse na szybkie wyzdrowienie. Władze kontynuują monetaryzm, uwaŜając to za panaceum. Nic bardziej fałszywego. Lekarstwem bywa tylko mądry system podatkowy, co od lat stara się wbić ludziom do głów jedna polska partia, UPR. Lansowana przez rządową propagandę teza, Ŝe wyŜsze podatki dostarczają budŜetowi większych wpływów, to kłamstwo kierowane do przeciętnego ignoranta. Jest na odwrót — przy wyŜszych podatkach wpływy maleją, bo człowiek robiący pieniądze ukrywa dochody, kantuje państwo lub ogranicza dynamikę inwestycyjną. Cud gospodarczy Japonii i azjatyckich „tygrysów” został zbudowany metodą najniŜszych w świecie podatków. Cud gospodarczy rządzonego przez UPR Kamienia Pomorskiego (w ciągu trzech lat ta mała gmina spłaciła 6 miliardów długów i zyskała 9 miliardów budŜetowej nadwyŜki!) został zbudowany metodą najniŜszych w Polsce podatków. Jak dowiedli osobno Clark, Parkinson, czy Laffer (tzw. krzywa Laffera) — podatki wyŜsze niŜ 30% są mordercze dla kaŜdego systemu, wykańczają budŜet, destabilizują państwo, rujnują społeczeństwo. Nad Wisłą podatki sięgają 50%. Kłamstwem jest równieŜ gra prywatyzacyjna. Sprzedawanie cudzoziemcom najbardziej dochodowych firm za symboliczne sumy (exemplum: Wedel) i notoryczne tolerowanie przez Ministerstwo Przekształceń Własnościowych sprzedaŜy akcji prywatyzowanych przedsiębiorstw oraz banków metodą „na lewo”, w ramach mafijnego układu (exemplum: Vistula,
16
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
Sokołów, Wielkopolski Bank Kredytowy), dzięki czemu mafia robi miliardy od ręki — to tylko wierzchołek góry lodowej szwindli z prywatyzacją. Rodzima mafia gospodarcza składa się z trzech współpracujących grup interesów: dawna nomenklatura, dawna SB i aktualna nomenklatura (kryta przez kumotrów, Ŝony, braci, siostry etc). Dziś, gdy wiemy, Ŝe znaczna część byłej opozycji (czyli obecnego establishmentu) współpracowała z bezpieką, i gdy wiadomo kto komu i za co przekazał władzę przy „okrągłym stole”, sieć powiązań to „puzzel” klarowny. „Układowe” banki kredytują „układowe” firmy, a poniewaŜ wszystko jest „układowe” — wszystko rozgrywa się w „rodzinie”. Oto dlaczego nasz kraj nie jest szpitalem, w którym mogłaby się wyleczyć gospodarka, tylko kasynem dla oszustów, bramą dla przemytników i pralnią „brudnych pieniędzy”. JuŜ ponad 40% społeczeństwa Ŝyje na granicy lub poniŜej granicy ubóstwa. KŁAMSTWO LUSTRACYJNE Przeciwnicy lustracji kłamią, Ŝe dekomunizacja i deagenturyzacja równa się: destabilizacja i chaos gospodarczy. Chaos gospodarczy i destabilizację mamy właśnie dzięki temu, Ŝe lustracji nie przeprowadzono. Armia renegatów we władzy jest jak trucizna w organizmie. Wirus w komputerze niszczy program. Czy moŜna odnowić swój dom, zanieczyszczony przez wrogów, bez usunięcia śmieci? Wiem, iŜ gorzka jest myśl, Ŝe epopea tylu „dysydentów” to nie była martyrologia, lecz „commedia dell’arte”. Jednak takie są fakty. Lustracja, którą Czesi i Niemcy przeprowadzili bez pardonu, wykazała, iŜ rutynowo „represjonowano” konfidentów, by ich uwiarygodnić. Prawie wszyscy przywódcy podziemia NRD-owskiego byli Tajnymi Współpracownikami STASI. Nasz oficer SB, kierujący siatką TW, powiedział dziennikarce o wsadzaniu do więzienia tych, z których MSW robiło herosów: „Nagłaśnianie nazwisk odbywało się pod nasze dyktando i według schematu: represja, informacja o represji, nagłośnienie (...) To takie dziecinnie łatwe sposoby uwiarygodniania”. Antylustratorzy mówią: chęć rozliczenia wynika ze „zwierzęcej nienawiści” i „Ŝądzy odwetu”. Kłamią — bezwstydnie mylą dąŜenie do sprawiedliwości z dąŜeniem do zemsty. Jakaś koszerna moralność kaŜe tym ludziom głosić, Ŝe denazyfikacja była w porządku, a Wiesenthal, który do dziś ściga nazistów, czyni słusznie — lecz dekomunizacja (choć komuniści wymordowali kilka razy więcej ludzi niŜ naziści) to łotrostwo. Dzięki tej „dialektyce” kryminalną zasługą antylustratorów, większą nawet niŜ fakt, Ŝe
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
17
przez nich Polską wciąŜ rządzi konfidencka zgraja, jest deprawowanie, zwłaszcza młodzieŜy. GdyŜ wmawiać społeczeństwu, Ŝe taka sytuacja jest zdrowa moralnie, znaczy: gangrenować całe pokolenia. Dla Polski moŜe się to skończyć gniciem w szambie bardzo długo. Walka o lustrację jest walką o niepodległość. Brak deagenturyzacji równa się brakowi suwerenności państwa. Kilka miesięcy temu eks-oficer KGB, Oleg Gordijewski, powiedział, Ŝe zostawienie u Ŝłobu kolaborantów SB (czyli KGB) oznacza, iŜ władze rzekomo suwerennej Polski będą pracowały dla Kremla. Miał na myli nie tylko agenta o pseudonimie „Kosk” (ministra spraw zagranicznych). Polskie wojsko zatrudnia wielu promoskiewskich oficerów. Obsada polskich placówek dyplomatycznych składa się częściowo z agentów GRU i KGB. śaden szczebel administracji państwowej nie jest wolny od agentury. W jednym ze stołecznych dzienników ppłk. kontrwywiadu (Zarządu II Sztabu Generalnego) pisze anonimowo: „Wymyślanie wszelkich «grubych kresek», czy nawoływanie do zaniechania «polowań na czarownice», słuŜy wyłącznie utrzymaniu się tych konfidentów na stanowiskach”. Co to wszystko ma wspólnego z suwerennością? Jeden z katów esbeckich, Z. Kmietko (dziś szanowany biznesman), opowiedział dziennikarzowi jak w latach 80-ych, w katowniach SB, bito prawdziwych opozycjonistów. Bito tak, Ŝe słychać było: „juŜ nie krzyk człowieka, ale wycie zarzynanego zwierzęcia”. Po czym spytał retorycznie: „Widział pan kiedyś osobę bitą po stopach?”. Pechem naszego kraju jest to, Ŝe po stopach nie zbito wówczas wszystkich tych, którzy później głosowali na UD, KLD, SLD i PSL. Gdyby zmasakrowano stopy członkom dzisiejszego czerwonego i „róŜowego” elektoratu, to UD, KLD, SLD i PSL nie dostałyby jednego fotela w sejmie i Polską rządziłby ktoś inny. Ergo: deagenturyzacja byłaby juŜ faktem. KŁAMSTWO PRAWORZĄDNOŚCIOWE Aby zbudować praworządne państwo, trzeba zbudować przyzwoity system prawny jako fundament. Bez dobrej konstytucji i dobrego kodeksu praworządność nie funkcjonuje. W Polsce cztery lata bawiono się w sejmie róŜnymi duperelami, lecz nie zrobiono ani nowej konstytucji, ani sensownego gospodarczego prawa (co skutecznie odstrasza zachodnich inwestorów i cieszy rodzimych hochsztaplerów korzystających z „luk w prawie”), ani teŜ nie naprawiono kodeksu karnego (co obraŜa poczucie sprawiedliwości). Mimo to VIP-y i klakierzy mówią, Ŝe mamy państwo praworządne. Kłamią. Na wszystkich decyzyjnych szczeblach, od gospodarki do sportu, szaleje korupcja
18
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
większa niŜ za komuny; jedna trzecia handlu jest poza kontrolą państwa; raporty NIK-u o gigantycznych aferach rząd traktuje jako makulaturę; czołowi hochsztaplerzy balują po Marriottach z elitą rządowych miliarderów, gdy drobni pechowcy kiblują w więziennych celach (jak pisał Rej: „Małe złodziejki wieszacie, wielkim się nisko kłaniacie”); bankierzy przyłapani na mafijnym sprzedawaniu papierów wartościowych dostają... słuŜbowe upomnienia, a kierowcom parkującym w miastach, w których nie ma parkingów, wlepia się grzywny z całą bezwzględnością; Trybunał Konstytucyjny upowaŜnił wszystkich przyszłych posłów i senatorów do składania fałszywych zeznań Ŝyciorysowych, lecz kaŜdemu obywatelowi za błąd w podatkowym zeznaniu grozi kara; itd. Rzuciłem garść przykładów pierwszych-lepszych, moŜna ich podać tysiące. Czy to wszystko — to jest praworządność? Spójrzmy na policję i sądy, czyli na dwa papierki lakmusowe praworządności kaŜdego systemu. Policję mamy osobliwą. Gdy atakuje legalne demonstracje, bijąc „z rozpędu” przechodniów i wiernych w kościele św. Anny, lub gdy sprawia, Ŝe bezdomni na dworcach umierają od przysłowiowego „pobicia się własną pięścią” — jest bohaterska. Ale wobec bandytów, którzy terroryzują społeczeństwo, wobec złodziei, którzy kradną w biały dzień, i wobec „nieznanych sprawców”, którzy polują na prawicę — jest bezradna. Cała Polska oglądała w telewizji, jak grupka chuliganów rozpędza batalion gliniarzy na stadionie. Kupa śmiechu, co? Polskie sądy to jeszcze lepszy kabaret, bo tam moŜna dowcipów wysłuchać. Takich, jak przywracanie konfidentom dziewictwa w oparciu o... niechęć MSW do ujawnienia stanu faktycznego. Albo inny wic: sąd nakazuje przeprosić Michnika (któremu zarzucono grubą finansową malwersację), argumentując, iŜ: „uzyskanie kredytu bankowego (...) nie jest równowaŜne z otrzymaniem pieniędzy”. Pies nie jest ssakiem, tylko gryzoniem, bo gryzie! Prawda, Ŝe kupa śmiechu? Albo farsa z procesowym szukaniem głównych winowajców śmierci księdza Jerzego i pomijanie przy tym gen. Kiszczaka (ten dowcip juŜ dwa lata temu wytykałem w jednej z moich ksiąŜek). Czy to wszystko — to jest praworządność? Polska roi się od oprawców (ubeków, esbeków, generałów), którzy mają krew na dłoniach, lecz są nietykalni. Rumuński pisarz, Paul Goma, rzekł: „Nie jestem Ŝądny krwi, ale jeśli ktoś ma krew na rękach, nie moŜna mu tak po prostu przebaczyć. Inaczej naprawdę uwierzy, Ŝe sprawiedliwość nie istnieje”. W Polsce istnieje prawo, ale nie istnieje sprawiedliwość. W kraju, w którym prawo nie zabezpiecza sprawiedliwości — praworządność jest oszustwem.
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
19
KŁAMSTWO DZIENNIKARSKIE Czyli opiniotwórcze. Kłamstwo póty jest niegroźne dla narodu, póki nie zostanie zaaplikowane milionom. Aplikatorami są media, technikami aplikacji — dziennikarze. JuŜ kilku oficerów MSW ujawniło, Ŝe dziennikarze byli tą grupą zawodową, w której zwerbowano największą liczbę konfidentów. „Jak znalazł się któryś jeszcze czysty, to biliśmy się między sobą o to, kto ma go werbować”. Prawie wszystkie polskie media bazują dziś na czerwonym funduszu, a słuŜą w nich ci sami szpicle. Mając więcej niŜ 90% mediów moŜna kłamać z bezkarnością meteorologów, gdyŜ polemiczny wobec kłamstwa głos prawdy dotrze do niewielu ludzi. Dwa główne rodzaje dziennikarskiego łgarstwa to kłamstwo polityczne i obyczajowe. Politycznym szkaluje się prawicę, z duŜą skutecznością. Syndromem jest tu przykład bliźniaków, którym ukradziono księŜyc. Innym przykładem jest Janusz Korwin-Mikke, z którego na siłę robi się postrzeleńca, dziwaka, etc. Wszystkich ludzi prawicy lewicowe media klasyfikują jako „oszołomów”. Swego czasu, gdy po serii takich łgarstw i po solidarnym z nimi, gniewnym komentarzu Geremka, wyszło na jaw, Ŝe antyprawicowe „informacje” są nieprawdziwe, Geremek oświadczył do mikrofonów, iŜ to bez znaczenia, bo dla niego liczy się... „fakt prasowy” (!!!). „Fakt prasowy” Geremków, mający juŜ miejsce w muzeum blagierstwa, wykłada się tak: prawdą nie jest to, co jest prawdą, lecz to, co lewicowe gazety drukują. Królową „faktów prasowych” stała się „Gazeta Wyborcza”. Nie ma dla niej tabu. Aby zgnoić ludzi, których trzeba zgnoić, fałszuje daty, zdarzenia, miejsca, literowe i cyfrowe oznakowania paszportów, wyniki ankiet (o nauce religii), kłamliwie zawiadamia o śmierci człowieka Ŝyjącego, lub o zamachu stanu, którego nie było, słowem robi, co chce, a dla łgarstw, których nie moŜe sygnować piórami swoich dziennikarzy, ma rubrykę „TOP”, czyli curiosum, które przekracza wszelkie standardy świństwa. Z kolei szerzone przez media kłamstwo obyczajowe tyczy modelu Ŝycia i jest wycelowane w glinę do formowania łatwą — w durniów oraz (przede wszystkim) w nastolatków. Model polecany to prostacki hedonizm i leseferyzm, vulgo: „róbta, co chceta”. Robią, co chcą. Piją, biją, kradną, gwałcą, demolują, narkotyzują się, prostytuują — i nikczemnieją grubo przed osiągnięciem pełnoletności, jest to zjawisko coraz bardziej masowe. Jak akurat nie wiedzą, co robić, mogą sięgnąć po pisemko dla dziewczynek „Dziewczyna” („Branie penisa do ust zwiększa poŜądanie twego chłopca...” itd.) lub włączyć TVP-2, gdzie w programie dla młodzieŜy (4.VII.93) niewyskrobani
20
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
nastolatkowie bawią się wesoło dowcipem o „gulaszu aborcyjnym”, zaś w Wielkanoc leci plugawa parodia Męki Chrystusa. Kościół, który jest ulubioną tarczą strzelecką mediów (grozi nam „klerykalizm”, „inkwizycyjny terror”, „czarna władza”, etc), podpadł za dwie rzeczy. Primo: utrudnił aborcję, bo Chrystus był obrońcą Ŝycia, a przerywanie ciąŜy to mordowanie dzieci i Ŝadna proaborcyjna retoryka nie moŜe zmienić tego oczywistego faktu (dr. B. Natbanson: „Zabijany płód doznaje takich samych cierpień, jak torturowany człowiek”). Secundo: Kościół uszkolnił naukę dekalogu, czyli tych kilku prostych reguł, bez których obumiera wszelka przyzwoitość, a Ŝycie staje się praktykowaniem zła. Masowość i permanentność antykościelnej kampanii musi prowadzić do patologii społecznej, takiej, jak choćby wybryki rodzimych „artystów” (ujawnione przez „NajwyŜszy Czas!”) - kopulacje z krzyŜem („artystyczny happening”) czy ekskrementy wewnątrz tabernakulum („modernistyczna rzeźba”). Ale to dewiacje. Czymś gorszym, bo gromko upowszechnianym (w odwecie za szkolną naukę religii), jest pedagogiczna permisywność, będąca programowym niszczeniem struktury rodzinnej, antagonizowaniem dzieci i rodziców. Narodową bohaterką uczyniły media nieletnią siksę jedną z milionów polskich małolatek tresowanych przez półpornograficzne pisma typu „Bravo”, „Dziewczyna”, „Popcorn”), która zwiała z domu, a później, przy radosnym wyciu mierzwy i błysku fleszy, demonstracyjnie tańczyła w ramionach Urbana. Zupełny orgazm postępowi „europejczycy” osiągną, gdy przedszkolaki będą uprawiały seks, z podstawówki dziatwa wyjdzie po pierwszych skrobankach, a licealiści nie będą tłukli matek tylko na Dzień Kobiet A. Gehlen pisał: „Wszystkiemu, co jeszcze stoi, wydmuchuje się z kości szpik”. Dokładnie to robią polskie media. KŁAMSTWO AUTORYTETOWE Sforą tumaniącą opinię dowodzi sztab „autorytetów moralnych”. Elyta. Geremek, Michnik, Kuroń, Mazowiecki, Małachowski, Szczypiorski et consortes. Prawie kaŜdy ma za sobą komunistyczną przeszłość. Gdy się czyta ich tamte teksty, zdumienie człowieka ogarnia, Ŝe ktoś mógł tak hołdować bolszewicką nowomowa stalinizm. Poniechali komuny „kiedy juŜ moŜna było niezgadzaniem się zarobkować lepiej niŜ dotychczasowym sluŜalstwem” (Tyrmand). Obecnie pragną stanowić rząd dusz. Ich klientelą jest ćwierćinteligent uwaŜający się za inteligenta i półinteligent pozujący na intelektualistę (trzoda wyzbyta charakteru, ukazana pierwszą sceną w filmie
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
21
„Piłat”). Ich dwór to grono popularnych twarzy (aktorów, sportowców, naukowców etc), które widzimy w TVP od ćwierćwiecza jak wiszą u klamki, u sakiewki i u smyczy tronu, i które będziemy w tej roli oglądać aŜ powymierają, bo czy nad Wisłą będzie rządził czerwony, róŜowy, brunatny albo łaciaty, ci sami ludzie będą mu pośladki lizać, jest to kwestia ich kodu genetycznego. „Autorytet moralny” („am”) moŜna rozpoznać dzięki kilku jego elitarnym cechom, jak rasowego psa. Po pierwsze jest członkiem lub sympatykiem lewicy. G. Nenning tak autokrytycznie scharakteryzował własną klasę, lewicową inteligencję: „Bezmyślność, oschłość, zgodne naśmiewanie się z Kościoła, a przede wszystkim brak serca i odwagi, by dojrzeć sytuację, w jakiej znajduje się naród”. Po drugie — „am” ma silne plecy na Zachodzie, gdzie lewica włada niektórymi mediami i państwami. Dzięki tej międzynarodówce polski „am” otrzymuje stamtąd tzw. dowody szacunku („rispetto”). Francuska lewica przyznała Bieleckiemu, Kuroniowi i Geremkowi krzyŜe Legii Honorowej, równocześnie przyznając te same krzyŜe kilku międzynarodowym aferzystom, m.in. libańskiemu handlarzowi bronią, Traboulsiemu. Po trzecie — „autorytet moralny” wygłasza sądy autorytarne czyli jedynie słuszne. Przykład: w dziedzinie literatury wyrokiem „autorytetów” oraz ich psiarni dziennikarskiej geniuszami mianowano Konwickiego, Szczypiorskiego i Barańczaka. Zaledwie dziewięciu (tylu naliczyłem) „oszołomowych” krytyków zbuntowało się, zwąc Szczypiorskiego „literatem, który zrobił karierę szczególnie niewspółmierną do swego talentu”, a jego płody „knotem”, natomiast Barańczaka i Konwickiego grafomanami, co najlapidarniej ujął sędziwy poeta, Z. Bieńkowski, mówiąc, iŜ obaj „nie mają talentu za grosz”. Wyroki polityczne „am-ów” teŜ są jedynie słuszne, czego nie zrozumieli Bułgarzy. Michnik — w typowy dla siebie sposób „zionąc miłosierdziem” (genialna diagnoza R. A. Ziemkiewicza) — naubliŜał bułgarskim antykomunistom od „neofaszystów”, więc teraz bułgarscy patrioci głośno wołają do Polaków: „Dlaczego nie powiedzieliście nam wcześniej, kim naprawdę jest Michnik?!” Po czwarte — „am” fraternizuje się z esbecją. Bujak reklamuje swoich byłych „tropicieli”; Kuroń bierze sobie za doradcę prawą rękę Kiszczaka, płk. Gdułę; Milczanowski angaŜuje osławionego płk. Jasika; Michnik, który wg. R. Lazarowicza „ma szczególną inklinację do otaczania się kanaliami”, komplementuje Kiszczaka, jeździ z Urbanem, z Jaruzelskim chla bruderszaftowe wino, etc. Jest to ciekawy Problem dla nauki, tylko nie wiem dla której: dla psychologii, psychiatrii, wiktymologii czy renegatologii.
22
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
Po piąte — „am” jest ulubionym gościem TVP, która za komuny miała „dyŜurnych przechodniów”, a teraz ma „dyŜurnych moralistów”. Daje im albo stałe okienko (Kuroń, Małachowski), albo urządza na ich cześć bizantyjskie spektakle, pośród których wzorcowy był show z Michnikiem siedzącym w barokowej ramie przy swoim druhu Kiszczaku. Ilustrowano tę hecę filmem z archiwów esbeckich, o tym, jak sokoły Kiszczaka wykręcają Michnikowi ręce w lochu. Na marginesie: czy kaŜdemu politycznemu robiono takie sesje filmowe, czy teŜ kamera, reflektory i półka do przechowywania tej reklamy były tylko dla „Adasia”, tak jak były dla Adasia” ryzy papieru do pisania w pierdlu ksiąŜek? Dziękuję ci ZOMO! Zawodem „am-ów” jest oświecanie Polaków. „Am” uczy Polaków teorii względności (czyli relatywizmu moralnego), wyjaśnia Polakom, Ŝe są ciemnogrodem (którym mogą przestać być jak tylko zapiszą się do UD lub KLD) i uświadamia Polakom, Ŝe praktykują antysemityzm. Notabene stosunek „autorytetów” do antysemityzmu jest moralnie relatywny. Oto Szczypiorski, kokietując Niemców, apologetyzuje płk. Stauffenberga i zupełnie mu w tym nie przeszkadza antysemityzm idola; Gescheft ist Gescheft. Wspaniały Ŝydowski autor, I.B. Singer, pisał: „śyd współczesny nie moŜe Ŝyć bez antysemityzmu. Jeśli antysemityzm gdzieś nie istnieje, on go stworzy”. W Polsce antysemityzm jest incydentalny, mniejszy niŜ w krajach Zachodu (nie mówiąc juŜ o krajach Wschodu), a to mobilizuje rozdmuchiwaczy zła. Nawet język sekcji sportowej w gazecie wielkiego akuszera terroru pseudotolerancji dławi się tą pianą: „Przed meczem hymn Szwecji odśpiewał, miejscami fałszując falsetem, mały chłopczyk, rzecz jasna aryjski blondyn, ale jakoś szczęśliwie nie podobny do tego z bawarskiej piwiarni w filmie «Kabaret»„. Człowiek przeciera wzrok czytając taką ohydę i myśli: Gdzie ja jestem, czy to dom wariatów? Nie, to tylko dom rasistów, czyli „Gazeta Wyborcza”, ukochana trybuna ludzi zwanych „autorytetami”. KŁAMSTWO PREZYDENCKIE Tę część oskarŜenia pozwolę sobie przedstawić w formie listu otwartego: Panie Wałęsa. Udzielając wywiadu „La Stampie” (9.V.93) powiedział pan, iŜ jest pan za „koncepcją chrześcijańską, za prawdą”. Te słowa nijak nie przystają do złamania przez pana wyborczych obietnic i do notorycznego torpedowania przez pana prawdy (m.in. lustracyjnej). W tym samym wywiadzie zapewnił pan, iŜ walka z komunizmem „pozostaje nadal rzeczą świętą”. Jest to święta prawda, tylko Ŝe pan przez ostatnie trzy lata nie kiwnął palcem dla realizacji tego świętego celu, wprost przeciwnie. W tym samym
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
23
wywiadzie opowiedział się pan za „nową uczciwością”. Panie Wałęsa — nie istnieje nowa uczciwość, tak jak nie istnieje uczciwość stara, uczciwość zielona, kwadratowa, spiralna, połowiczna, morska, górska czy nizinna. Uczciwość jest bezprzymiotnikowa. Albo to jest po prostu uczciwość, albo nie ma jej wcale. M.in. dzięki panu w Polsce aktualnie uczciwości nie ma, Panie Wałęsa. Podczas sławnej dyskusji Miodowicz-Wałęsa miliony usłyszały, Ŝe chce pan zrobić z Polski wyścigowy samochód. Zrobił pan z Polski taksówkę, której pasaŜerowie coraz częściej pytają przeraŜeni dokąd ona jedzie, pytają siebie samych, gdyŜ boją się kierowcy. Tak, to jest strach. Miał pan szacunek milionów. Pozostał tylko strach. Rządzi pan (i zapewne długo będzie pan rządził, zwaŜywszy pański układ z wojskiem i z wojskową Informacją, oraz liczbę patologicznych oportunistów zasilających BBWR) wyłącznie przy pomocy strachu — jest pan specem od eliminowania ludzi własną ręką lub ręką „Miecia”. „Kto nie z Mieciem, tego zmieciem!”. Zmiatacie Ŝelazną miotłą. Godłem Opryczniny dowodzonej przez Malutę Skuratowa (prawa ręka Iwana Groźnego) była właśnie Ŝelazna miotła. śelazna miotła jest Polsce niezbędna do usunięcia brudów. Pan jej uŜywa do usuwania patriotów. Panie Wałęsa. Bez przerwy wmawia pan narodowi: „chcę, ale nie mogę, bo mi nie dają!” Człowiek, który pstryknięciem palca obala rząd w jedną noc i Sejm w jeden dzień, a zatem człowiek wszechwładny, kiedy mówi, Ŝe nic nie moŜe zrobić dla kraju — mija się z prawdą. Lecz nie mija się z nią, kiedy mówi: „Wszystko zaleŜy od was!”. Tak jest, wszystko zaleŜy od nas. Jak się podczepimy do któregoś z trzech układów: prezydenckiego (Belweder, armia, policja), esbecko-nomenklaturowego (komuna) lub rządowego (krąg udeków i „aferałów”), to moŜemy robić karierę plus szmal, otrzymamy kredyt, nie pójdziemy na zasiłek, będziemy mieli bezpłatną reklamę w mediach, a moŜe nawet miliardy lub pałace w Konstancinie, jak niektórzy z obecnych prominentów. Wszystko zaleŜy od nas. Panie Wałęsa. W swoim orędziu rzekł pan, iŜ „Polska jest rządzona źle”. To eufemizm — Polska jest rządzona bardzo źle. A między współrządzącymi rozgrywającym jest pan. Namiętność do przebywania w światłach rampy, umiejętność zrzucania z szachownicy pionków, biegłość w czarowaniu mowątrawą o własnym posłannictwie i w tasowaniu kart „z rękawa”, wreszcie nielojalność wobec ludzi, a stałość w noszeniu Bogurodzicy przy klapie — to za mało, aby być męŜem stanu i prezydentem państwa znajdującego się w trudnej sytuacji. Panie Wałęsa. Głosowałem na Lecha Wałęsę, i wielu wahających się znajomych skłoniłem, by uczynili tak samo, za co ich dzisiaj publicznie
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
24
przepraszam. Wierzyłem, Ŝe Lech Wałęsa to prawonoŜny napastnik. Okazało się, Ŝe stonoga ma mniej nóg niŜ Lech Wałęsa i Ŝe na kaŜdą jego nogę pasuje tylko lewy but. Lewy but i lewa buta skonfrontowane z tym, co obiecywał Lech Wałęsa, gdy starał się o głosy wyborców, to piekło i niebo. KONKLUZJA OskarŜam, gdyŜ utoŜsamiam się ze słowami pisarza Juliena Greena, które co roku cytowałem moim studentom omawiając zagadnienia średniowiecznej etyki: „Wychowano mnie w pogardzie dla kłamstwa. W moim rodzinnym domu kłamstwo w Ŝadnych jego formach nie było akceptowane. Wiem oczywiście, Ŝe mówi się niekiedy o kłamstwie z konieczności, i w rzeczy samej na tym po części bazuje nasze społeczeństwo. Jednak to właśnie jest dla mnie obraŜające!” Ci, których oskarŜam, są drugorzędnymi adresatami powyŜszego tekstu — oni się nie zmienią. Napisałem ów tekst dla ludzi, których gnębi bezsilność, lub poczucie strachu, lub brak zrozumienia rzeczywistości polskiej, lub wszystkie te uczucia naraz. Pragnę tych ludzi przekonać, Ŝe wolność zaleŜy od nich samych. StaroŜytni radzili zdrowy rozum („Sapere aude!”— odwaŜ się być mądrym, odwaŜ się myśleć samodzielnie!) i śmiałość („Tylko człowiek, który umie mówić: Nie!, jest naprawdę wolny”), co razem oznacza, Ŝe trzeba Ŝyć zgodnie z druidyjską dewizą: „Prawda przeciw światu!”. SpiŜowe buciska królowej Historii nie tylko u nas zdeptały sprawiedliwość, praworządność i przyzwoitość, ale to Ŝaden powód, by uznać prawdę za dziecinną chimerę i Przestać tęsknić do prawdy czyli do honoru jako sposobu Ŝycia. Honoru nie moŜna połoŜyć na talerzu i karmić nim dzieci — wiem! Lecz czy mamy zezwolić, by lata jakie PrzeŜywamy, zostały kiedyś uznane epoką, która honor wydaliła? Mamy być w oczach naszych potomków formacją symboliczną dla „Dziejów bezhonoru w Polsce”? WALDEMAR ŁYSIAK 13 sierpnia 1993
ANEKS z 26/27 SIERPNIA 1993: PowyŜszy tekst był zamówiony przez „Gazetę Polską”. ZłoŜyłem go na ręce jej szefa w dniu 13 sierpnia. Został przyjęty i skierowany do druku bez zmiany jednego wyrazu. 24 sierpnia otrzymałem do korekty wydruk komputerowy. Jednocześnie dwie rozgłośnie radiowe (krakowska i warszawska) postanowiły rozreklamować treść artykułu przed
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
25
jego ukazaniem się, na co wyraziłem zgodę. 26 sierpnia rano odwiozłem korektę do redakcji. Po południu red. Wierzbicki wezwał mnie nagłym telefonem „w bardzo waŜnej sprawie, o której nie moŜemy mówić przez telefon”. W lokalu „Gazety” zamknął się ze mną i ze swą zastępczynią w swoim gabinecie, po czym rzekł: „Panie Łysiak. Moje źródło informacji właśnie poinformowało mnie, iŜ pan był Tajnym Współpracownikiem SB”. Zdębiałem, i odparłem, Ŝe to albo czyjś beznadziejnie głupi dowcip, albo esbecka prowokacja. Red. Wierzbicki kontynuował: „My jednak chcemy wydrukować ten tekst, ale w tej sytuacji pod warunkiem, Ŝe usunie pan część lustracyjną”. Nie jestem prostytutką — bezzwłocznie usunąłem się z jego gabinetu wraz ze swoim tekstem i wyszedłem na ulicę, gdzie mogłem zaczerpnąć świeŜego powietrza. Panowie esbecy! Pocałujcie mnie gdzieś — ten numer nie przejdzie! Dowalam wam swoimi ksiąŜkami (i nie tylko) od bardzo dawna. W tekście podziemnym z lat 80-ych (który potem zacytowałem jako motto „Najlepszego”) zostaliście przeze mnie nazwani alfonsami, a wasze pieski — dziwkami. I tacy jesteście, władcy burdelu. Ale mnie w nim nigdy nie było. Nawet nie próbowaliście mnie werbować, bo mieliście na tyle rozumku, by wiedzieć, Ŝe wilka nie moŜna skusić lub zastraszyć i zawlec do psiarni. MoŜna go tylko odstrzelić. Więc teraz, gdy wymierzyłem wam kolejny cios (tekst mojego „OskarŜam!” znaliście z pewnością juŜ od 14 sierpnia; znało go zresztą wielu ludzi) — przyszedł czas na zemstę. I co? I nic. Nic wam się nie udało. Blokada się nie udała, bo tekst, choć nie ukazał się w „Gazecie Polskiej”, jednak się ukazał. A zemsta jest beznadziejnie głupia, bo to wasze sprytne błotko do mnie się nie przylepi. Za wysokie progi, jak dla was, szmaciarze! Red. Wierzbickiego zaś usilnie proszę, by opublikował moje konfidenckie dossier, chciałbym poznać moją ksywkę i inne szczegóły tej esbeckiej hucpy. Popracujcie nad tym jeszcze, „chłopaki”, Ŝeby było pikne, ale nie liczcie, Ŝe przestanę flekować renegatów. Na to trzeba czegoś o kalibrze większym niŜ naiwność (naiwność?) Wierzbickiego. Kaliber 7,65 wystarczy. W.Ł. „NAJWYśSZY CZAS!” - Pismo konserwatywno-liberalne”, 11 września 1993.
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
26
DEKALOG KLĘSKI 20 września rano, gdy „procenty” wyborcze były juŜ niereformowalne (co znaczyło, Ŝe nowy parlament będzie czerwono-róŜowy od ściany do ściany), z ręką w nocniku obudziła się nie tylko prawica. Śmiem twierdzić, Ŝe kac dopadł wówczas pewną część tych ludzi, którzy oddali swoje głosy komunistom, a nazajutrz zobaczyli upiora, czyli głośne juŜ zdjęcie w „śyciu Warszawy”: towarzysz Urban z wielką jak kremlowska wieŜa butelką „szampańskoje”, oraz z językiem wypchniętym niby wulgarnie zgięty łokieć i zaciśnięty kułak, co oznaczało: „Takiego wała, Polaczki! Znowu przyszedł nasz czas!”. Gęsia skórka siadła na karku niejednego z okazjonalnych (wyborczych) zwolenników SLD. Lecz było juŜ za późno — nocnik był juŜ pełny i ręka Polska juŜ się w nim znalazła. Ludzie plotą, Ŝe czegoś takiego nie moŜna było przewidzieć. AleŜ moŜna było, bez większego trudu. Zrobił to, na Przykład, jeden z bohaterów mojej ksiąŜki pt. „Najlepszy”, oficer SB, płk Heldbaum, oświecając swego podwładnego A.D.1989. Najpierw wytłumaczył mu, Ŝe „okrągły stół” niewiele zmieni: „Dla zachowania pozorów wyrzucą nie więcej jak dziesięć procent esbeków, milicjantów, sędziów, prokuratorów i kacyków prowincjonalnych, co oznacza, Ŝe policja, słuŜby specjalne, sądy, prokuratury, biurokracja i Polska powiatowa dalej będą nasze, chociaŜ pod inną flagą. Gdy do tego dodasz banki, fabryki i spółki znajdujące się w naszych rękach...”. Później zaś wyprorokował 19 września 1993 roku: „Ten naród nie ma tyle cierpliwości, chce mieć raj dziś lub jutro. Po kilku latach dostanie szalu, i co wtedy zrobi? Zatęskni za komuną! Tak! Przez te kilka wiosen my nie będziemy siedzieć z załoŜonymi rękami, podgrzejemy frustrację narodu. Efekt? Jest taka moŜliwość, Ŝe naród przywróci nas do władzy...”. Wsadziłem te słowa w usta płk. Heldbauma A.D.1991. Po dwóch latach proroctwo całkowicie się spełniło: wielki triumf odnieśli czerwoni, a prawica została wymieciona won z parlamentu. Istnieje dziesięć przyczyn tej restauracji prawnuków Marksa, Kautzky’ego i Lenina: PO PIERWSZE — lewica wygrała, bo ostatnie cztery lata zdruzgotały tzw. „bezpieczeństwo socjalne”, do którego tzw. „ludzie pracy” przywiązali się w ciągu czterdziestu lat rządów PZPR. Było to przywiązanie do szarzyzny, bylejakości, siermięŜności czerwonego świata, lecz zarazem do błogosławionego nieróbstwa, za które państwowy pracodawca płacił. „Czy się stoi, czy się leŜy, dwa patole się naleŜy”. Na flaszkę zawsze
1
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
27
starczało, moŜna teŜ było wynieść trochę „fantów” z zakładu, zrobić jedną czy drugą „fuchę” na boku, mieć kilkudniowy „odjazd” lub interes z kumplami dzięki łatwo uzyskiwanemu „chorobowemu”, itd., itp., a comiesięczna pensja cykała jak zegar z kukułką, regularnie. Nadto kupa rzeczy była „za friko”, od lekarstw do plaŜ morskich i stoków górskich. Właśnie ta gangrena ekonomiczno-socjalna znokautowała w latach 80-ych komunizm, ale do niej tęskni wielu Polaków, którzy juŜ przeszli na bezrobocie lub czują się nim zagroŜeni kaŜdego dnia. „Jak panowała komuna, to robota była dla kaŜdego, kurde mol, więc niech to wróci, będę głosował na nich i juŜ!” PO DRUGIE — lewica wygrała, bo w społeczeństwie polskim jest bardzo duŜy procent emerytów i rencistów, których przez ostatnie cztery lata władze hołubiły tak, jak zaporoscy rezuni hołubili Lachów, a Ukraińcy śydów w trakcie pogromów. To „rezu-rezu” musiało wzbudzić tęsknotę ludzi starych i chorych za komuną. Starzy ludzie potrafią liczyć — ich renty i emerytury przez cztery lata z dnia na dzień malały wobec cen. Ci ludzie równieŜ potrafią czytać — gdy przeczytali, Ŝe wpływy do budŜetu III Rzeczypospolitej zostały zaplanowane następująco: 8,5% od „podmiotów gospodarczych”, a 24% (trzy razy więcej!!!) od emerytów i rencistów, to otworzył im się przysłowiowy nóŜ w kieszeni. Armia starych, skurczonych Ŝołądków poszła do urn głosować na lewicę. PO TRZECIE — lewica wygrała, bo w Polsce jest bardzo duŜo ludzi lewicy i ludzi oznakowanych przez lewicę tak, jak teksascy farmerzy znakują bydło Ŝelazem. Rolę tego Ŝelaza pełniły legitymacje partyjne (PZPR-owskie i ZSL-owskie), „lojalki” esbeckie, przynaleŜność do aparatu represji i do czerwonej administracji, etc. PZPR miała grubo ponad dwa miliony członków. A prawie kaŜdy z członków miał rodzinę. I większość tych partyjniaków musiała głosić (swoim bliskim i sobie samym, do lustra), Ŝe naleŜy, bo wierzy — wierzy w komunę — inaczej musieliby przyznać, Ŝe są bezwstydnymi oportunistami. Więc kiedy dzisiaj głosują na komunę, to głosują w obronie swojej „twarzy” wobec lustra i wobec dziecka oraz współmałŜonka. Wystarczy, Ŝe robi tak tylko jedna trzecia z nich, i jedna piąta Ŝon, męŜów lub dzieci członków PZPR i PSL, a daje to Ponad milionową armię wyborców! Podobnie ma się sprawa z TW (Tajnymi Współpracownikami) SB. Trzy lata temu pisałem na kartach mojej ksiąŜki pt. „Lepszy”: „Wysoki oficer STASI ujawnił wiosną 1990 roku, iŜ wśród kaŜdych ośmiu dorosłych obywateli NRD jeden pracował jako konfident STASI (7:1). I tu właśnie bezwarunkowo trzeba mieć nadzieję. Trzeba mieć nadzieję, Ŝe u nas nie było na odwrót”. Dzisiaj nie jestem juŜ pewien, czy Ŝart zawarty w ostatnim zdaniu zderzyłby
2 3
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
28
się mocno z rzeczywistością, gdyby w Polsce przeprowadzono pełną lustrację, to jest gdyby otwarto archiwa esbeckie, tak jak to uczynili Niemcy. Liczba kapusiów była nad Wisłą astronomiczna! I teraz niejeden z nich głosował na swych panów, co mieści się w zakresie zjawiska psychicznego, które psychologia od lat bada jako fenomen wzajemnego magnetyzmu wewnątrz związku kat-ofiara. PO CZWARTE — lewica wygrała, gdyŜ unicestwienie idei lustracji-dekomunizacji przez komunistów, udeków i ich satelitów stanowiło dla ludzi namacalny dowód, Ŝe czerwoni dalej rządzą Polską jak chcą. śe są główną siłą tzw. III Rzeczypospolitej — Ŝe to oni tasują karty. A człowiek słaby lubi głosować na silnych, przytulać się do silnych, być wśród silnych. Człowiek z charakterem to wojownik, który — gdy trzeba — pójdzie sam przeciw stadu. I ma w tym nawet rycerską satysfakcję, według starego angielskiego porzekadła: „DŜentelmen bierze się tylko za przegrane sprawy”. Ale człowiek bez kręgosłupa klei się do kolumny najgrubszej, liŜe buty muskularnym troglodytom. Takich ludzi jest w kaŜdym społeczeństwie i w kaŜdym narodzie duŜo więcej-niŜ męŜczyzn. Bardzo negatywną rolę zagrał tu Lech Wałęsa. Od trzech lat miliony Polaków obserwują, Ŝe ich prezydent, którego wybrali, bo machał sztandarem antykomunizmu, przestał nim machać jak tylko zasiedlił Belweder. Odtąd machał „lewą nogą”, kokietował czerwonych, Pawlaka wysunął na premiera, bohaterskich patriotów (Kukliński, Hodysz) zniewaŜył obojętnością lub złośliwością, antykomunistów (Kaczyński, Olszewski) wywalał na zbity pysk, a hołubił agentów tajnych słuŜb obcego mocarstwa. Niejeden rodak poszedł wówczas „po rozum do głowy”, myśląc: „JeŜeli sam Wałęsa trzyma tę stronę, to znaczy, Ŝe to jest zwycięska strona, więc co się będę wygłupiał głosując na przegranych!”. Lech Wałęsa napędził komunie wiele głosów. NiewaŜne, czy chciał tego, czy nie chciał. WaŜne, iŜ postępował w taki sposób, Ŝe dzisiaj fakty są takie, a nie inne. Są czerwone. To samo moŜna powiedzieć o Michniku. Dla wielu Michnik jest „autorytetem moralnym”. Cokolwiek by zrobił — będzie dla Michnikofanów drogowskazem. A co robił? Twardo trzymał ochronny parasol nad czerwonymi, nad generałami, esbekami, aparatczykami i szpiclami, torpedując lustrację i dekomunizację. Pierwszy podniósł krzyk (z mównicy sejmowej) przeciw rozliczeniu „majątku” PZPR i OPZZ, czyli przeciw odebraniu złodziejom tego, co nakradli. Demonstracyjnie bratał się z Jaruzelskim, Kiszczakiem, Urbanem i spółką. Symbolem michnikowszczyzny jest scena, którą uchwyciły kamery telewizyjne — Michnik siedzi obok Jaruzelskiego i krzyczy do jakiegoś Polaka: „Odpieprz się, no odpieprz się od generała!
4
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
29
Dobrze?!!...”. Fani Michnika posłuchali, a mnóstwo Polaków zrozumiało, Ŝe akcje giełdowe komuny stoją bardzo wysoko. 19 września to wielki triumf Adama Michnika. PO PIĄTE — lewica wygrała, bo tzw. „prosty człowiek” jak dziecko matce wierzy we wszystko, co mu podaje telewizja, radio i prasa, a z górą 90% naszych mediów to media lewicowe lub zaraŜone lewicowością. Układ taki jest bękartem „okrągłego stołu”. Dokładniej: dzieckiem tego, co wynegocjowano szeptem pod „okrągłym stołem”. Wynegocjowano pakt następujący: my wam władzę polityczną, a wy nam gospodarkę, finanse i media tego kraju. W efekcie Komisja Likwidacyjna RSW-Prasa większość gazetowych tytułów oddała w czerwone i róŜowe ręce. Trudno teraz oczekiwać, by lewe ręce niańczyły prawicę. Jest to takŜe problem brudnych rąk. W poprzednim tekście drukowanym na tych samych łamach, czyli na łamach jedynego w Polsce tygodnika czysto prawicowego — w tekście pt. „OskarŜam!” (notabene został on przedrukowany w kilkunastu krajach, od Australii po Stany Zjednoczone) — informowałem, Ŝe według oficerów SB dziennikarze byli tą grupą zawodową, z której za komuny zwerbowano największą liczbę konfidentów. Ci konfidenci dalej uprawiają swoją profesję i trudno od nich oczekiwać, Ŝe zaprzestaną szkalowania prawicy, obrzydzania jej wizerunku rodakom, czyli wyborcom. „Prosty człowiek” wyznaje wobec rzeczy i zjawisk prostą zasadę informacyjną (percepcyjną): to musi być prawdą, bo „tak napisali w gazecie”, lub bo „tak powiedzieli w Dzienniku”. Kółko się zamyka. Lewicowe media multiplikują Geremkowskie „fakty prasowe” (dziennikarskie „prawdy” wyssane z palca), a do urn lecą kreślone na kartach do głosowania lewicowe krzyŜyki. PO SZÓSTE — lewica wygrała, bo czteroletnie rządy udeków Geremka-Kuronia-Mazowieckiego i „liberałów” Bieleckiego wysłały miliony ludzi na zieloną trawkę, a swoim „chłopakom” oraz kumotrom dały bonanzę, i były jednym pasmem nieprawości. Nie bez przyczyny ulica wlepiła KLD-kom ksywkę „aferałowie”. Mimo Ŝe społeczeństwo poznało tylko ułamek spośród setek gigantycznych afer kryminalnych i prywatyzacyjnych wyniszczających kraj, to ten ułamek był i tak wstrząsający, dawał obraz zalewu złodziejstwa, korupcji, niekompetencji, złej woli, w sumie: zwyczajnej grandy, epidemii na skalę bezprecedensową. Polska zaczęła się jawić Polakom niby sad przykryty przez szarańczę, która zŜera wszystko i zostawia krajobraz spalony. Te rządy były ogniem, co trawi las. Wielu uwierzyło, Ŝe dobra komuna przeprowadzi rekultywację lasu.
5
6
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
30
Równie odstręczającą gangreną było funkcjonowanie prawa równające się totalnemu bezprawiu, wręcz kultowi bezprawia. Ludzie widzieli, Ŝe królom hochsztaplerów, wodzom przemytników, bossom największych gangów, szefom podziemia i „szarej strefy”, nie dzieje się Ŝadna krzywda, a do cel wędrują tylko kieszonkowcy-amatorzy. Nadto zasada, iŜ prawo nie działa wstecz, została złamana niejednokrotnie. Ta zasada jest od starorzymskich czasów świętą dla kaŜdej uczciwej jurysdykcji; złamanie tej zasady hańbi praworządność. Tymczasem w III Rzeczypospolitej podnoszono dłuŜnikom stopę oprocentowania kredytu w trakcie jego spłacania, co stanowi brutalny gwałt, Ŝeby wymienić tylko ten jeden przykład prawa działającego wstecz. Ludzie zaciskali pięści, a potem otworzyli je, wzięli kartki wyborcze i skreślili na nich krzyŜyki w kwadracikach, które lewicowe media reklamowały jako okienka do sprawiedliwego systemu. PO SIÓDME — lewica wygrała, bo jej przywódcy zwycięŜyli przeciwników retoryką. Retoryka była w czasach staroŜytnych dziedziną olimpijską, wręczano za nią złoty laur, a kaŜdy wielki retor cieszył się uwielbieniem koneserów tłumów. Prawicy polskiej Opatrzność poskąpiła złotoustych retorów, umiejących magnetyzować słowami tłumy. Tymczasem na lewicy — chociaŜ i tam nie było wirtuozów, którzy w staroŜytnych Atenach mogliby sięgnąć po olimpijski laur — znalazło się jednak sporo facetów mających klawą „gadanę”. Przez co rozumiem prawidłową dykcję, czytelne wykładanie myśli, formułowanie krótkich, soczystych zdań kończonych celną puentą, subtelną demagogię, właściwe, a momentami błyskotliwe poczucie humoru, pewność siebie nie przekraczającą granic arogancji, wreszcie barwę głosu, czyli intonację ujmującą słuchacza. Mistrzem był tu Kwaśniewski, Bugaj niewiele mu ustępował, Pawlak j Cimoszewicz trzymali się blisko podium. Łącznie — pierwsza dziesiątka gadaczy była czerwona co do jednego. Jeszcze raz cytuję z mojej powieści „Najlepszy”, gdzie ekspert KGB uczy polskiego kandydata na prezydenta jak ma w telewizji czarować wyborców: „Treść przekazu jest najmniej waŜna. Większość ludzi i tak nie zapamięta tego, co pan gada. Oto jaka winna być kolejność: chwyty emocjonalne, rzeczowe argumenty, i dopiero na końcu mogą przyjść informacje, którymi nie naleŜy szafować, by odbiorców nie zanudzić. Trzeba okrągłymi frazesami karmić ich marzenia, wciąŜ obiecywać lepszą przyszłość. Apelowanie do serca jest waŜniejsze od apelowania do rozumu...”, itd. Właśnie — do serca! Wyborcze hasło lewicy: „Serce masz po lewej stronie” zostało całkowicie błędnie zinterpretowane przez komentatorów, którzy za klucz tego triku uznali słowo: „lewej”, podczas gdy kluczem było
7
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
31
„serce”. I ten klucz zadziałał. Nawet na plakatach — czyli nawet milcząc — czerwoni okazali się lepszymi retorami od białych. PO ÓSME — lewica wygrała, bo połowa elektoratu to kobiety, które według antyfeministów serce mają nie po lewej, tylko trochę niŜej, więc działa na nie wyłącznie uroda i sex-appeal kandydatów. MoŜe nie na wszystkie damy, ale z pewnością na duŜą ich część. W dobie królowania telewizji, która nie ma konkurenta wśród mediów, uroda kandydujących polityków jest tysiąc razy waŜniejsza niŜ wszystko, co oni mówią, co reprezentują i co obiecują. Poświęcono temu juŜ setki prac naukowych, takich jak „Making the Impact” Harveya Thomasa, a praktyka wyborcza dowodzi tego nieustannie. Kennedy (który był fatalnym politykiem) wygrał z Nixonem, bo był młody i przystojny. Dokładnie dzięki temu samemu Clinton wygrał z Bushem. Obaj mieli za sobą prawie wszystkie baby, a część facetów mieli dlatego, Ŝe decyzje „na kogo głosujemy” zapadają w małŜeńskich łóŜkach. Prawica polska A.D.1993 nie miała takich cherubinków (wystawiła Olszewskich, Kaczyńskich, Macierewiczów, itd.), a lewica miała całe ich stadko. Buzie i młodość były w tej grze walorem niebagatelnym. „Sportowa” uroda Kwaśniewskiego i „fryzjerska” Cimoszewicza działały na „kobitki” zniewalająco; kaŜda wieśniaczka była zakochana w Pawlaku; wszystkie panie o macierzyńskim instynkcie wobec brodatych krasnoludków z chęcią nosiłyby Bugaja lub Frasyniuka na upierścienionych rączkach. Biologia przełoŜona na głosy wciskane w szpary urn ma wyborcze znaczenie, i nie jest to dowcip, ladies and gentlemen! PO DZIEWIĄTE — prawica przegrała na własne Ŝyczenie, bo nie potrafiła się zjednoczyć, co zezłościło i odstręczyło od urn nawet niektórych wyborców o prawicowych przekonaniach. Być moŜe wielu. Dla kaŜdego myślącego człowieka klęska prawicy była oczywista na długo przed 19 września; tacy ludzie zrozumieli to w dniu zarejestrowania partyjnych list kandydatów. Jarosław Kaczyński JuŜ wtedy bezbłędnie nazwał te listy „listami śmierci”. Inaczej być nie mogło. Z polską prawicą, czyli z polską antykomuną, dzieje się źle nie od dziś. W poprzednich wyborach wielu ludzi głosowało na ZChN. Tymczasem ZChN w obrzydliwy sposób -radził swój elektorat Ŝeniąc się z udecją i dlatego teraz stolicy wystawili zdrajcom straszliwy rachunek. PC było duŜą partią, miało wielu wyborców i dzięki temu wielu posłów. Lecz gdy tylko Wałęsa pozbył się Kaczyńskiego z Belwederu (za chęć zmiecenia Miecia) szczury zaczęły uciekać ze statku PC, przenosząc się do innych partii, takŜe lewicowych. Okazało się więc, Ŝe w dawnym PC było wielu oportunistów, ludzi nielojalnych, ludzi, od których Amerykanin „nie kupiłby uŜywanego
8
9
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
32
samochodu”. Tajemnicą poliszynela były teŜ makabryczne tarcia wewnątrz RdR-u. Itd., itp. Wszystko to drastycznie zniechęcało prawicowy elektorat. śe prawica w Polsce ma tylko jedną szansę — całkowite zjednoczenie wszystkich swych klanów — wie kaŜde dziecko. Rozwścieczone doły partyjne prawicowych ugrupowań warczą od dnia klęski, Ŝe dotychczasowych przywódców naleŜy hurtem zdymisjonować i zastąpić nowymi, niezgranymi twarzami, bo inaczej klęska dostanie czkawki na długo. Gdy ci warczący zrozumieją, Ŝe tu nie chodzi o nowe twarze, tylko o jedną nową twarz, która stanie na czele całej polskiej prawicy — wtedy dopiero ich warczenie będzie miało konstruktywny sens, a polska prawica szansę na pokonanie czerwonych, na triumf. Szanowna prawico, uwierz mi — jest to „ostatnia nadzieja białych”, mówiąc bokserskim językiem jankesów. Albo złoŜycie prawicowy „puzzel” w monolit, albo pozostaniecie gromadą skłóconych sekt bez znaczącego elektoratu. PO DZIESIĄTE — Polska tym razem przegrała ze względu na pewną stałą (chroniczną) wadę demokracji. W demokracji głos prostytutki i głos biskupa są warte tyle samo. Na ulicy, na której mieszka trzech świętych i dziesięciu sutenerów, demokratyczne wybory oznaczają rządy sutenerów. Tak samo jest z układem, w którym istnieje duŜo prostaków, głupców i analfabetów. Ludzie niczego nie rozumiejący, ale mający prawo głosu, są wielką armią w kaŜdym społeczeństwie. PoraŜający był widok, który 19 września przed wieczorem zaserwowała nam telewizja — widok staruszki kompletnie nie wiedzącej, jak i na kogo głosować. Dama zza stołu z zielonym suknem wręczyła tej kobiecinie białą broszurkę i Ŝółtą kartkę, a usłyszawszy, Ŝe kobiecina nie ma pojęcia, o co tu chodzi, wyjaśniła jej krótko: „Na białej postawi pani jeden krzyŜyk, na Ŝółtej dwa”. I staruszka poszła stawiać krzyŜyki. Ilu takich Polaków poszło 19 września do urn kreślić krzyŜyki? „Autorytet moralny”, pan Geremek, wyraził niegdyś publicznie następujący sąd: „Społeczeństwo polskie nie dorosło do demokracji”. ChociaŜ jest to człowiek z definicji nieomylny, tym razem się omylił. Społeczeństwo polskie udowodniło 19 września, Ŝe dorosło do demokracji w optymalny sposób. Demokracja zaś udowodniła, Ŝe jest demokracją, czyli systemem, któremu czegoś brakuje, aby moŜna go było nazwać optymalnym.
10
KONKLUZJA Jako prorok sprawdziłem się juŜ kilka razy (począwszy od wieszczenia moim studentom przez kilkanaście lat, iŜ ZSRR się rozpadnie, a skończywszy
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
33
na wywróŜeniu moim czytelnikom, Ŝe komuniści polscy szybko odzyskają głosy Sarmatów), więc przypomnę jeszcze jedno moje proroctwo, które zamieściłem w „Lepszym” i które wkrótce się sprawdzi: «Będzie głośno. Będzie tak, jak pisał Ortega y Gasset: «PotęŜne wołanie wznoszące się ku gwiazdom, niczym wyto niezliczonych psów, z błaganiem, by zjawił się ktoś lub coś i wszystkim się zajął». Albo będzie jeszcze głośniej...” Cytowanie moich dawnych wróŜb jest odgrzewaniem staroci, więc dla tych czytelników, którzy chcieliby usłyszeć coś nowego, mam proroctwo nowe: prędzej lub później, da Bóg, będziemy znowu gubernią rosyjską, co wynika z wielu przyczyn (od geograficznych do psychospołecznych), a warunkowane jest nie pytaniem: czy, tylko: kiedy mocarstwowa Rosja dogada się z mocarstwowymi Niemcami za przyzwoleniem Zachodu, który we krwi ma zdradzanie „przedmurza obrotowego”. Dobranoc Państwu. WALDEMAR ŁYSIAK „NAJWYśSZY CZAS! — Pismo konserwotywno-liberalne”, 2 października 1993.
34
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
ÚLTIMA RÀTIO REGUM czyli PRAWO NAPOLEONA „W co wierzę... Tu mnie spytasz, czytelniku: W co?... Jeśli powiem — będzie wiele krzyku” (Słowacki, „BENIOWSKI”)
Wierzę w Bonapartyzm. Stwierdzenie, iŜ wierzę w Bonapartyzm, jest szczegółowym wyznaniem wiary politycznej i wcale nie oznacza, Ŝe jestem monarchistą. Generalnym moim wyznaniem wiary była zawsze wiara w prawicę, a niewiara w lewicę (kaŜdą, od jakobinizmu vel bolszewizmu po socjalizm) i wzgarda dla kombinacji demokratycznych postępowców. RóŜnica między mną a nimi jest wielowątkowa, m.in. taka, Ŝe oni są przeciwko mordowaniu morderców i za mordowaniem dzieci, podczas gdy ja dokładnie na odwrót. Monarchizm cenię wyŜej, lecz tylko teoretycznie, słowem nie aŜ tak, by praktyczna, stała legitymizacja monarchizmu była moją tęsknotą - zbyt precyzyjnie znam historie, stąd wiem, Ŝe na dziesięciu monarchów przypadało dziewięciu kretynów lub sadystów i jeden oświecony, to znaczy zdrowy umysłowo i wyposaŜony przez Biologię w talent do rządzenia. Moja tęsknota za Bonapartyzmem jest tęsknotą dubeltowa Primo: jest to tęsknota za osobnikiem genialnym pokroju Napoleona Wielkiego czyli za dawaniem tronu facetom Napoleonopodobnym, gdy tylko pojawi się taki facet. Secundo: jest to tęsknota za rolą wojska w naprawianiu świata, ergo: za militarnym remedium na państwową (gospodarczą i społeczną) katastrofę. Niejeden krzyknie w tym miejscu, Ŝe tęsknota za uwspółcześnionym Bonapartyzmem równa się tęsknocie za Hitleryzmem lub Stalinizmem, ale taki krzyk to tylko dowód kompletnej ignorancji, bądź wrodzonej głupoty, bądź profesjonalnej demagogii uprawianej przez kłamców. Marksiści bardzo chętnie porównują (wręcz synonimują) Hitlera (Napoleona a zachodni „liberałowie” z Sorbon, Harvardów i Oxfordów wyczyniają to samo ze Stalinem i Napoleonem, lekcewaŜąc elementarne fakty. Hitler i Stalin nie mieli geniuszu — mieli schizofrenię i paranoję. śaden z nich nie był dyktatorem oświeconym, obaj byli brutalnymi despotami nagminnie łamiącymi dekalog i wszelkie
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
35
ludzkie prawa, jak równieŜ prawa przez nich samych ustanawiane. RóŜnica między tym krwawym duetem psychopatów a Korsykaninem będzie dla laika bardziej zrozumiała, gdy podam przykład konkretny. Weźmy procesy polityczne. Stalinowskie Procesy teatralne i hitlerowskie procesy doraźne oraz „noce długich noŜy” są znane kaŜdemu. We Francji Konsulatu I Cesarstwa najgłośniejszym procesem politycznym był Proces generała Moreau. Generał Moreau nienawidził Bonapartego, gdyŜ zazdrościł mu władzy, więc stanął na czele spisku przeciw szefowi państwa. Spiskowcy chcieli zdetronizować Napoleona bardzo prostą metodą — skrytobójstwem. Spisek wykryła policja, spiskowców stawiono pod sąd, ale trybunał, w którym nie brakowało antybonapartystów, przyjął za dobrą monetę kłamstwa generała Moreau i skazał szefa spisku na... dwa lata więzienia. Bonaparte rzekł gorzko: „Skazali jak złodzieja chustek!”, po czym nie kazał strzelić w potylicę człowiekowi, który pragnął go zamordować, nie zesłał sędziów oraz ich bliŜszych i dalszych krewnych do Dachau lub do Gułagu, i nawet nie próbował wnosić apelacji, by zaostrzono wyrok, a gdy dworacy dziwili się temu miłosierdziu, wyjaśnił, Ŝe tu nie chodzi o miłosierdzie, lecz o coś zupełnie innego — o bezwzględne poszanowanie prawa, czyli suwerenności sądów: „Nie wolno czynić arbitrem sądowym władzy administracyjnej, bo to równałoby się tyranii! Sprawiedliwość moŜe być egzekwowana tylko przez niezaleŜny sąd!”. Niechęć do tyranii Napoleon wyraŜał wielokrotnie czynem i słowem. Gdy mówił: „Szef państwa nie powinien być szefem partii” — mówił prawdę wymierzoną w partyjnych wodzów typu Hitlera i Stalina. Gdy ujrzawszy w twierdzy gdańskiej więźnia siedzącego bez wyroku napisał rozwścieczony do prefekta Thibaudeau: „To jest właśnie to, czego nie cierpię, a co będzie się zdarzać w kaŜdym systemie, który zdominuje policja!” — wytaczał działo przeciwko wszystkim klasycznym regułom despotyzmu funkcjonującym od Kaina i Ewy. Gdy ułoŜył (sam, przy marginalnej pomocy prawników) i ogłosił sławny „Kodeks Cywilny”, jedno z najwaŜniejszych dzieł tego tysiąclecia, i z Pewnością najwaŜniejszy druk wieku XIX — ustanawiał Prawo, na którym do dzisiaj opierają się prawa wszystkich Państw cywilizowanych, prawo gwarantujące kaŜdemu obywatelowi dwa zasadnicze przywileje: równość szans i równość wobec prawa. NajwaŜniejsze jednak było to, Ŝe ów kodeks nie pozostał w rękach Cesarza kupką papieru, lecz był realizowany. Słowo stało się ciałem, czego nie widać u sprzedawców Ŝadnej lewackiej ideologii, którzy dorwali się do władzy: u jakobinów, bolszewików, nazistów i innych dupków. Wieszcz Krasiński pisał: „Napoleon miał rację pluć w oczy Ideologom, bo Ideologi to ci, co gadają o idei, a jak przyjdzie ją wykonać,
36
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
wykonują zupełnie innymi środkami niŜ te, których się ona domaga. Zatem ją przekrzywiają i koślawią tylko „. Ciśnie się przysłowiowe pytanie: „Skąd my to znamy?”. My, czyli Polacy. Znamy to z czterdziestu lat rządów PZPR, która swoją szlachetną ideologię i ustanawiane przez siebie prawa deptała codzienną praktyką, oraz z czterech lat rządów UD i KLD, które obiecywały naprawę krzywd i stanu państwa, sprawiedliwość, przyzwoitość etc, a dzisiaj „jaki jest koń, kaŜdy widzi:”. Człowieka, który reklamuje Bonapartyzm pod koniec XX wieku, łatwo przezwać nawiedzonym maniakiem, świrem lub podobnie. Łatwo — wystarczy mieć w pogardzie to, co Bonapartyzm oznacza: wspomnianą równość szans i równość obywateli wobec prawa, niezaleŜność sądów i wolność słów, czy obietnice władz realizowane uczciwie, bez Ŝadnego krętactwa, bez relatywizmu moralnego, bez szulerskiej dialektyki i sofizmatyki. Prawda, Ŝe łatwo? Równie łatwo, przy pomocy usłuŜnych lewackich historyków, mianować Napoleona imperialistą, agresorem, bogiem wojny, gdyŜ ogół nie wie, Ŝe Korsykanin, który uwaŜał wojnę za „barbarzyńskie rzemiosło”, nikomu nie wypowiadał wojen i z nikim wojen nie wszczynał, to inne państwa, podŜegane przez Anglików i opłacane tzw. „złotem Pitta”, wypowiadały wojny Francji napoleońskiej, a Cesarz — zmuszany do walki — walczył skutecznie. W artykule gazetowym brak miejsca na szczegóły, dokumenty, fakty — udokumentowaną prawdę historyczną Czytelnik znajdzie w napoleońskich ksiąŜkach Łysiaka, zwłaszcza w „Cesarskim pokerze”. Jaskrawy przykład bredzenia o napoleońskiej „zaborczej agresji” stanowi casus roku 1812. „Wyprawa moskiewska” Francuzów i Polaków była uderzeniem wyprzedzającym, gdyŜ Rosjanie juŜ w 1811 roku zaczęli — pod kryptonimem „Wielkie dzieło” — szykować się do inwazji na Polskę i zachodnią Europę. Gigantyczna mobilizacja armii rosyjskich przy granicach Księstwa Warszawskiego nie dawała wyboru — trzeba było te armie odepchnąć lub bronić się na własnych śmieciach. Dokumenty (m.in. listy cara pełne szczegółów planowanej inwazji) są bezsporne i dlatego są konsekwentnie „nie dostrzegane” przez historyków chowu marksistowskiego. Sto osiem lat po „roku owym” Lenin planował analogiczną „wycieczkę” na Zachód, lecz impreza skichała się między Warszawą a Radzyminem. Sto sześćdziesiąt sześć lat po „roku owym”, A.D. 1978, cenzor się zdrzemnął i wydrukowano mi tę prawdę o konflikcie Wschód-Zachód, a wówczas Moskwa wystosowała do polskiego MSZ jedyny w dziejach PRL oficjalny protest przeciwko ksiąŜce polskiego pisarza — przeciwko „Cesarskiemu pokerowi” — i dwa lata obowiązywał zakaz druku moich ksiąŜek.
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
37
Czytelników niewątpliwie bardziej ciekawi rewers mojej tęsknoty do Bonapartyzmu, który jako „secundo” sygnalizowałem ostatnim zdaniem akapitu pierwszego. Jest to — rzecz naturalna — zdanie bulwersujące, o tzw. wysokim współczynniku kontrowersyjności. Rozwinięcie zdania, czyli teza, będzie dla wielu rzeczą jeszcze bardziej drastyczną, karygodną, rodzajem siania cyklonu, i być moŜe wpędzi mnie w kłopoty, lecz „kłopoty to moja specjalność” — jak Powiadał Marlowe; mówienie drastycznych prawd albo ściąga na człowieka kłopoty, albo to nie są prawdy drastyczne, tylko banalne, które kaŜdy klepie bez ustanku niczym codzienne kłamstewka bliźnim lub cowieczorne paciorki Boziom. Taką drastyczną prawdę powiedziałem, na przykład, o Murzynach (w mojej ksiąŜce „Wyspy bezludne”), siedem lat przed tym, zanim całemu światu krzyknął ją w twarz Paul Johnson. Zrobił to w kwietniu obecnego roku. A co zrobił? Przełamał zmowę milczenia, wymuszaną terrorem „political correctness”— napisał, iŜ Murzyni zupełnie nie nadają się do tego, by sprawować rządy, więc kiedy rządzą, uprawiają rodzaj autoholocaustu, dzięki czemu prawie wszystkie kraje afrykańskie są śmietniskiem, gnojowiskiem, twierdzą masowego głodu, rzeźnią, umieralnią i totalną ruiną, bez kultury i bez szans na poprawę sytuacji. Wypowiedź Johnsona ośmieliła myślicieli innych krajów, takŜe w Polsce, do analogicznych czyli plagiatowych diagnoz. Tymczasem pewien facet nad Wisłą poświęcił identycznej diagnozie cały rozdział ksiąŜki siedem lat temu, wykładając, przy uŜyciu konkretów, dokładnie to samo, co Johnson wyłoŜył teraz. Rozdział nosi tytuł „Ballada o czarnym makapho”. Jakim cudem cenzor zwolnił taki tekst do druku? Ów „cud” opisałem detalicznie w moim pamiętniku pt. „Lepszy” — był to trwający trzy lata targ wymienny z cenzurą, która nie chciała dać zgody na druk „Wysp bezludnych”, targ według handlowej zasady „coś za coś”. Za wycięcie jednych rzeczy zostawiano inne, a wśród zostawionych największym błędem cenzora było puszczenie do druku zdania następującego: „Partia podtrzymywana bagnetami cudzoziemców zawsze jest bandą przegranych kryminalistów”. Takie zdanko w klatce PZPRowskiej, pełnej garnizonów sowieckich, to był duŜy numer, proszę Państwa. Ale „revenons a nos...” czyli wróćmy do Murzynów. Za „Balladę o czarnym makapho” rodzimi „europejczycy” nazwali mnie rasistą „tout court”. Nie poczuwam się do rasizmu; będąc Bonapartystą nie mogę być rasistą, gdyŜ Bonaparte nauczał: „Wszelki rasizm to obłęd i łajdactwo”. Tak więc obelgą się nie przejąłem. CóŜ są warte kretyńskie obelgi wobec tych milionów czarnych dzieci konających z braku Ŝarcia lub z braku elementarnych lekarstw tylko dlatego, Ŝe ich tatusiowie mają niskie ilorazy rozumu?
38
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
Prawdziwymi rasistami są owi „dobrzy ludzie”, którzy kochają Murzynka Bambo tak, jak chomika, psa, papuŜkę i inne zwierzątka, według reguły, iŜ dobrego człowieka rozpoznaje się po umiłowaniu zwierząt (Himmler był wielbicielem zwierząt, małe kurczaczki przytulał do policzka kiedy tylko mógł). Tacy ludzie nie zezwolą nikomu mieszać się w sprawy ludzi czarnych i zawsze są gotowi urządzić koncert rockowy lub galę operową na rzecz kaŜdego złoŜonego z Ŝywych szkieletów narodu w tym czy innym afrykańskim państwie. Tu się niejeden Czytelnik spyta: co to wszystko ma do rzeczy, całe to popisywanie się odwagą i pierwszeństwem w mówieniu niewygodnych prawd, i to gadanie o państwach Czarnego Lądu, gdy miała być mowa o Polsce w aspekcie Bonapartyzmu? Co mają wspólnego państwa rządzone przez Murzynów z Lechistanem? OtóŜ mają, na razie trochę, ale mogą mieć duŜo więcej niŜ mają, a jeśli ktoś „aluzju nie poniał”, to juŜ nie moja wina, wicierozumicie! Czas zatem przejść do sedna prelekcji. Polska roi się od demokratów, intelektualistów i „moralnych autorytetów” ogarniętych pasją demokatechetyczną vel euro-edukacyjną wobec reszty społeczeństwa. Ów „creme” składa się z wyborowych ludzi, którzy nawet gdy kłamią, to patrzą w oczy uczciwie, i nawet jeśli popełniają jakąś nikczemność, to tylko w walce o byt lub Ŝeby nie wyjść z wprawy. Wśród tez, do których ci ludzie chcą rodaków przekonać, jedna brzmi następująco: „wojsko powinno być zawsze apolityczne”. UwaŜam, Ŝe to nieprawda. Wojsko nie moŜe być partyjne, nie moŜe słuŜyć jednej partii, lecz kompletna apolityczność wojska równałaby się kompletnej obojętności wojska na sytuację społeczeństwa i na stan państwa, ergo na los ojczyzny. Bywają sytuacje — Historia zna ich duŜo — gdy armia, jako jedyna siła zbawienna, powinna przecinać węzły gordyjskie zaciskające się na szyi narodu, powinna interweniować w celu wydobycia państwa z zapaści przedagonalnej! Symbolem (wręcz synonimem) interwencji wojska, która ocaliła państwo i społeczeństwo, jest właśnie Bonapartyzm. Czteroletnie rządy Dyrektoriatu (1795-99) były dla Francji katastrofą ekonomiczną. Była to orgia korupcji, złodziejstwa i nieudolności, jakiej Francja nie znała od najdawniejszych czasów, a towarzyszyło temu programowe rozluźnienie obyczajów, przy którym era Rokoka mogłaby udawać mniszkę. Dzisiaj wielu ludzi zŜyma się na obyczajowość końca wieku XX, obserwując jak kobiety upodabniają swe „wyzwolone” ciała do klozetów publicznych, męŜczyźni upodabniają się do alfonsów i rajfurów, a dzieci namawiane są do noszenia prezerwatyw w piórnikach. Francja Dyrektoriatu była czymś identycznym, zaś symbolem tego
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
39
jest ówczesna tzw. „moda nagości” (przeźroczyste weloniki i szale jako wyłączny ubiór dam). Gdy aparat państwowy stał się juŜ niewydolny kompletnie, gospodarka zamieniła się w ruinę ruiny, a gangrena obyczajowa upodobniła cały kraj do zamtuza, generał Bonaparte poderwał swych Ŝołnierzy i siłą przejął władzę z rąk Dyrektoriatu w sławnym dniu 18 Brumaire’a (9 listopada roku 1799). CóŜ innego uczynił Józef Piłsudski (notabene gorący wielbiciel Cesarza) A.D.1926? Osiem lat temu, w podziemnym „Kalendarzu na rok 1985”, zamieściłem, sygnując pseudonimem Mark W. Kingden, duŜy tekst „Calendarium Komendanta”. Cytuję fragment dotyczący roku 1926: „Nie mogąc dłuŜej tolerować choroby, która jak rak toczyła organizm państwowy, nie chcąc patrzeć obojętnie jak Polska staje się przedmiotem partyjnych targów (nazwał je słusznie «grą handlowania» interesami państwa); niczym piłka rozgrywana w atmosferze prywaty, partyjniactwa, upadku gospodarczego i bezrobocia, nie widząc innej drogi zapobiegnięcia takiemu naduŜywaniu swobód demokratycznych, które czynią demokrację obmierzłą dla społeczeństwa — Marszałek podejmuje w maju, przy pomocy wiernych sobie wojsk, akcję zbrojną w celu wydźwignięcia kraju z zabójczego chaosu, oświadczając: «Staję do walki z głównym złem Państwa, z panowaniem rozwydrzonych partii i stronnictw nad Polską, zapominaniem o imponderabiliach, a pamiętaniem tylko o groszu i korzyści (...) Nie moŜe być w Państwie za wiele niesprawiedliwości względem tych, co pracę swą dla innych dają, nie moŜe być w Państwie — gdy nie chce ono iść ku zgubie — za duŜo nieprawości»”. Tak samo myślał generał Augusto Ugarte Pinochet, gdy przy pomocy wojska obalał w 1973 roku czerwonych, którzy typowymi dla nich metodami doprowadzili Chile do stanu zawałowego. Oddanie przez Pinocheta władzy gospodarczej prawicowym ekonomistom przyniosło chilijski „cud gospodarczy”, oklaskiwany w mediach całego świata prócz mediów „wschodniego bloku”, które chilijskiej hossy „nie zauwaŜały” konsekwentnie. Trąbiły tylko na temat „brutalnej, prawicowej dyktatury”, ale nie dodając, Ŝe dzięki tej dyktaturze Chilijczycy tak się róŜnią od obywateli Paktu Warszawskiego, jak ksiąŜęta od Ŝebraków. Komuch tu wtrąci, Ŝe przecieŜ generał Jaruzelski teŜ uŜył wojska, by metodą stanu wojennego ratować kraj. Łgarstwo! Jaruzelski, po pierwsze, uŜył armii, by spacyfikować buntujący się kraj, a po drugie i waŜniejsze — zrobił to w interesie obcego mocarstwa, którego wasalem była Polska, tak jak jej armią była armią dowodzoną z budki telefonicznej na Kremlu. śołnierze Pinocheta, Bonapartego i Piłsudskiego nie byli gromadą janczarów.
40
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
Korpus oficerski WP jest wciąŜ pełen (myślę o szarŜach wyŜszych) ludzi, których szkolono, indoktrynowano i werbowano (GRU) w sowieckich akademiach im. Suworowa. Ale pośród tych generałów, pułkowników i majorów są takŜe patrioci. Być moŜe jest ich wielu. Do nich i do niŜszych, nie skaŜonych przez Moskwę szarŜ — do poruczników i kapitanów — zwracam się z prośbą, aby bełkot pt. „wojsko musi być zawsze apolityczne” traktowali tak, jak trzeba traktować kaŜdy bełkot. Panowie oficerowie — bądźcie „polityczni”! Nie chodzi tu o polityczne zaangaŜowanie typu BBWRowskiego, czyli o wstępowanie do partii politycznych — to właśnie winno być niedopuszczalne, partyjniactwo stanowi dŜumę wojska. Idzie o świadomość, Ŝe moŜe przyjść taka chwila, gdy grzechem przeciw ojczyźnie będzie siedzenie w koszarach z bronią u nogi, chwila, kiedy od biernej lub stanowczej postawy wojska będzie zaleŜał los narodu. Patriotyzm Ŝołnierza to nie tylko obrona granic przed zewnętrznym agresorem. Narody, tak jak ludzie, giną bądź cięŜko chorują nie tylko z powodu ciosów, lecz i z powodu raka, który atakuje od wewnątrz. Wówczas konieczny jest skalpel. Kłopot w tym, Ŝe potrzebny jest wówczas takŜe oficer klasy Napoleona lub przynajmniej Piłsudskiego. Oficer, nie kapral Bokassa i nie cywil. Cywil — jak choćby Lech Wałęsa, który świetnie rozumie to, co właśnie wykładam, i dlatego prowadzi flirt z armią odkąd przyszedł do Belwederu — to jedynie gracz. A właśnie gry cywilów rzucają słabe państwa w przepaście, z których ewakuować ofiarę moŜe tylko siła wyŜsza, czyli BoŜa lub wojskowa. Lech Wałęsa — kiedy juŜ przy tym jesteśmy — chętnie ubrałby mundur generalissimusa bądź marszałka, ale nawet gdyby zgolił wąsy, to w takim samym stopniu będzie przypominał Napoleona, w jakim nosząc wąsy przypomina Piłsudskiego. Armia chyba widzi tę sprzeczność marzeń i realiów równie dobrze, co minister Olechowski, który publicznie popełnił fatalny błąd — miast wywyŜszyć prezydenta nad dwóch wielkich wodzów, wywyŜszył go duŜo skromniej, bo tylko nad cywilów Kopernika i Chopina, zapewniając, Ŝe gwiazdarz oraz grajek utoną kiedyś w niepamięci i wówczas jedynym Polakiem w historycznych brykach będzie Lech W. Jak to mówił car Mikołaj I o swych lokajach? „Rien que des plats valets”... Resumując: armia winna być sługą państwa, lecz i straŜnikiem siły państwa; ramieniem obronnym, lecz gdy przychodzi konieczność — ramieniem chirurgicznym. Lansowana przed demagogów „apolityczność wojsk” jest uczeniem Ŝołnierza tumiwisizmu, czyli znieczulicy na stan, w którym znajduje się ojczyzna. Chciałbym być dobrze zrozumiany: nie namawiam WP, by jutro dokonało przewrotu wojskowego. Nie reklamuję sposobu rządzenia, który konstytucję zastępuje bagnetami (na bagnetach
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
41
moŜna się wesprzeć, lecz nie moŜna na nich siedzieć, bo się wbijają w....). Ja tylko oprotestowuję sofizmat demokratów, Ŝe „apolityczność” czyli impotencja polityczna jest psim obowiązkiem armii, zaś interwencja wojska w celu ratowania ojczyzny jest zbrodnią, bo nie jest zgodna z demokracją. Hitler był zgodny z demokracją — większość Niemców głosowała na niego entuzjastycznie. Śmierć Sokratesa teŜ była zgodna z demokracją — skazano go demokratyczną większością głosów! Gdy ktoś mi bełkocze o wyŜszości demokracji nad Bonapartyzmem, odpowiadam słowami Bonapartego: „Nazwa i forma rządu są bez znaczenia. WaŜne jest, Ŝeby obywatele byli równi wobec praw i Ŝeby sprawiedliwość była egzekwowana uczciwie. Nie moŜe być półsprawiedliwości, sprawiedliwość jest niepodzielna!”. Właśnie dla ocalenia sprawiedliwości wojsko moŜe być „Última rátio regum”*! Lufy armat przyozdabiano tą dewizą w stuleciach, które minęły. WALDEMAR ŁYSIAK „NAJWYśSZY CZAS! — Pismo konserwatywno-liberalne”, 16 października 1993.
*
Łacińskie: „ostateczny argument królestwa”, „królewski rozstrzygający argument”.
42
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
KU POKRZEPIENIU SERC czyli NIE PĘKAJTA WSZYSTKIE, SPOKO! Niedawno czytałem w jakiejś zachodniej gazecie wywiad ze sławnym zoologiem. Dziennikarz pytał: — Panie profesorze, jeszcze przed kilku laty za sprawą zoologów bardzo głośno było o inteligencji delfinów, a ostatnio zrobiło się zupełnie cicho na ten temat. Czy wasze badania doprowadziły do zmiany poglądów w kwestii ilorazu tych zwierząt? — Raczej do ostudzenia emocji. — Na czym to polega? — Na tym, Ŝe juŜ nie twierdzimy, iŜ delfiny winny mieć prawa wyborcze”. W świetle cytowanego sądu eksperta zagadnienie „Delfin a sprawa polska” jest klarowne, więc wstrzymam się od analitycznych wniosków. Majeutyka wystarczy. Majeutyka to prowokowanie rozmówcy do samodzielnego wysnuwania wniosków (mistrzowsko uprawiał tę sztukę Sokrates). Zaś samodzielne wysnuwanie wniosków prowadzi do mądrości „Mądry Polak po szkodzie” rzecze ludowe porzekadło, ale „Lepiej późno niŜ wcale” rzecze drugie. Mądrość jest jak kobieta, zawsze się spóźnia. Po wyborach wrześniowych wszyscy są w szoku. Komuniści (SLD) są w szoku, bo na zawodach przeskoczyli poprzeczkę wyŜej ustawioną niŜ ustawiali sobie na treningach. Na treningach nie mieli aŜ tyle wyobraźni i śmiałości, a nie mieli, bo sądzili, Ŝe ludzie pamiętają, iŜ komunistyczna gospodarka PRL-u to były Inch Allan Air Lines. JuŜ tłumaczę ten termin. Zdezelowane arabskie samoloty, które nie wiadomo jakim cudem unosiły się jeszcze nad ziemią, zwano złośliwo-Ŝartobliwie: Inch Allah Air Lines, co w wolnym tłumaczeniu znaczy: Dolecimy jak Bóg zechce. Taka właśnie była gospodarka komunistów, leciała bardzo długo (czterdzieści kilka wiosen), gdyŜ Bóg czyli Zachód pompował w jej zbiorniki paliwo z zaciekłością klinicznego kretyna i dzięki temu kilka następnych pokoleń Sarmatów będzie spłacać te rujnujące długi. Komuniści rozumowali logicznie,
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
43
Ŝe cały naród pamięta to, więc nie dawali sobie szans na aŜ tak szybki (cztery lata po klęsce) i tak olśniewający triumf. Tymczasem Polska zrobiła im sympatyczną niespodziankę, bo Polska jest rodzaju Ŝeńskiego (ta Matka-Polka, ta Ojczyzna, ta Rzeczpospolita, ta Sarmacja, etc), a kobiety mają do krzywdzicieli i dręczycieli pociąg, mówią o tym rozliczne badania psychologów i seksuologów. Praktyczny przykład dała Claire Sterling pisząc na kartach sławnej ksiąŜki „Mafia” o zwyrodniałym „capo” Lucjanie Leggio: „Aresztowano go w domu, gdzie od miesięcy byt troskliwie doglądany przez kobietę, której narzeczonego osobiście zastrzelił. Niegdyś ta kobieta przysięgała. Ŝe zje serce mordercy. Teraz czesała mu włosy i tuliła”. Chłopy (PSL) są zszokowani m.in. z analogicznych powodów, czyli faktem, Ŝe tak rychle wieś im przepomniała ZSL-owską i kolektywistyczną zaszłość oraz konkubinat pZPR-owski. Ale to tylko jedna przyczyna Pawlakowego szoku. PSL brało pod uwagę, Ŝe SLD moŜe zwycięŜyć, lecz sądziło, iŜ parlamentarzystą rozgrywającym lub przynajmniej współrozgrywającym będzie UD-cja, z którą naleŜy pójść do łóŜka jak niegdyś mama (ZSL) z tatą (PZPR-em). Tymczasem UD-cja okazała się słabsza niŜ przypuszczano i rozgrywać trzeba samemu pod piernatem, pod którym muskularne mięśnie napręŜył komuch. Słowem nie moŜna udawać dziewicy Jagusi, jeno mus obłapiać się z całkiem komuszą komuną i przez to, psia jucha, samemu zarumienić tyłek do czerwoności pierońskiej! Psiakrew — to jest szok. Ale kiej mus, to mus! UP czyli postsolidarnościowa lewica, czyli „antykomusza” komuna, czyli wielbłąd bez garbu (przeszłości), słowem „pierwsza naiwna” w burdelu — jest ogarnięta szokiem znowu częściowo analogicznym. Się myślało, Ŝe moŜna będzie z UD, a trzeba z pogrobowcami bolszewików. W koalicji rządowej lub prorządowej (nierządowej) ale trzeba. Graf Małachowski, miast dalej strugać „moralnego autoryteta”, będzie robił za czerwonego księcia (co się źle kojarzy z latoroślą śp. Jaroszewiczów), podziemny bohater Bujak nie będzie mógł dłuŜej bujać idiotów wierzących w marynarzy podziemnych, lotników wąskotorowych i inne hipostazy tego samego rodzaju, zaś Bugaj będzie świecił juŜ tylko tzw. światłem odbitym, bo reflektory będą wymierzone w Pawlaka, Millera, Kwaśniewskiego, Oleksego i spółkę. No i ta przykrość, Ŝe nie da się całkowicie zrealizować genialnych UP-owskich pomysłów uzdrowienia Rzeczypospolitej! Człowiek nie będzie mógł nawet wysunąć projektu uratowania budŜetu przez zdublowanie opłat telefonicznych, tak, by za kaŜdą rozmowę płacili obaj rozmówcy, a więc równieŜ ten, do którego zadzwoniono (czyŜ nie korzysta on w tym momencie z telefonu?). Niestety, partnerzy koalicyjni pewnie coś innego wykombinują.
44
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
Elektorat SLD, PSL i UP przeŜywa szok, bo zewsząd leci nań ślina. Społeczeństwo, którego połowa olała wybory zostając w domu, plus ludek, który nie głosował na czerwonych wampirów, opluwa teraz całą resztę i oskarŜa ją o reumatyzm mózgu, bo dzięki tej reszcie komuna „cudownie” zmartwychwstała ku pohańbieniu Ojczyzny Ukochanej Naszej i Jasnogórskiej Madonny, jak równieŜ prochów Piłsudskiego i Dmowskiego. Dźwigać taki cięŜar winy letko nie jezd. I do tego jakby co — jakby Ruskie znowu wlazły poproszone przez Jaskiernię, Millera lubo innego antychrysta — to się człek spali ze wstydu. Więc lepiej siedzieć cicho. Dookoła sami plujący na elektorat komuchów, a nikt się nie przyznaje, Ŝe głosował na komuchów, skąd wniosek, iŜ wybrały ich złośliwe gnomy ukryte w głębokich norach, czyli siła nieczysta, panie, znaczy Ŝe te wybory to nam chyba sfałszowano. KPN zaliczyła szok, bo na pewniaka wiedziała, iŜ ponad pół sejmu będzie KPN-owskie, a tu dali tylko mysi kącik. I drugi szok, bo na pewniaka uwaŜała, Ŝe jest prawicą, a tu wszyscy krzyczą, Ŝe KPN teŜ komuna, gdyŜ przy KPNows-kim programie gospodarczym program komuchów wygląda jak program białogwardzistów. BBWR w szoku, bo autorytet Pana Prezydenta zawiódł kompletnie — miast wziąć pulę całą, wzięli garstkę małą. SLD-kom domalowywano na plakatach z mechanikami zaglądającymi pod maskę samochodu: „Co by tu jeszcze spieprzyć?”. Komu innemu ten dopisek duŜo lepiej by pasował. UD-cja, której teŜ by świetnie pasował, teŜ przeŜywa szok. Spieprzyła wszystko, co mogła spieprzyć w ciągu czterech lat rządów. Sukces absolutny. Arogancja i przemoc UD-ckich intelektualistów, spychające kaŜdego patriotę i kaŜdego uczciwego człowieka na pozycję „oszołoma”, a ludzi prostej wiary na pozycje ledwie tolerowanych „młodszych braci” lub uciskanych pariasów — musiały przynieść taki, a nie inny efekt. KLD ma szok zaje... przepraszam, zawiesisty, bo społeczeństwo kompletnie tych zas... przepraszam, tych zacnych „liberałów” nie zrozumiało. W końcu przecieŜ w Ŝyciu chodzi tylko o to, Ŝeby się dorwać do przyzwoitej forsy. Władza, biznes, bogaty oŜenek lub inne przestępstwo. Świat zapewne byłby lepszy, gdyby cierpienia uszlachetniały, a pieniądze nie dawały szczęścia, lecz póki co jest na odwrót, więc, cholera, dlaczego nam zrobiono taki numer, dlaczego nie wpuszczono nas do parlamentu?... JuŜ wam odpowiadam, panowie. Z trzech powodów. Bo wasza kanapa nie jechała tym razem na grzbiecie prezydenta. Bo wasza partia stała się dla milionów ludzi synonimem złodziejstwa prywatyzacyjnego. I po trzecie — bo waszym ekonomistom oraz biznesmenom daleko jeszcze do dojrzałości płciowej, więc Zachód rolował was jak chciał, na grube miliardy.
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
45
Lepper w szoku, bo to społeczeństwo okazało się gromadą komorników, k... ich m... w d... j... s... p... eh... j... itd. Niemcy mniejszościowi w nieustającym szoku, bo czyŜ głupota tych polnischen Europaer nie jest szokująca? Polaczki zrobili taką sprytną ordynację, Ŝeby wykosić własną Prawicę, choćby ta miała i 30% elektoratu, a Szwaba wpuścić za darmo, za głosy kilku sąsiadów i sąsiadek. Rezultat? W polskim sejmie będzie kilku Niemców i ani jednego przedstawiciela polskiej prawicy. Das ist eine schöne Glanznummer! Wunderbar! Centroprawica i prawica polska zszokowane prawidłowo, bo „w skarpetkach” puszczone na zielony trawnik. Winna jest tu ordynacja, którą czerwoni i róŜowi uchwalili dla siebie, lecz winne są i własne grzechy prawicowców. Kawalerka nie popłaciła, trzeba było się oŜenić przed elekcją! Teraz dopiero nie brakuje im tej mądrości, wszystkie prawice krzyczą: kupą, kupą trzeba, mości panowie! Ale to jest dziś nic innego, jak „esprit d’escalier”, proszę panów — spóźniona mądrość. Inna sprawa, Ŝe kalectwem polskiej prawicy w społeczeństwie, które czerwoni tresowali przez kilkadziesiąt lat, była obcość prawicy. Brak licznych i silnych prawicowych mediów oznaczał niemoŜność rozreklamowania bądź bronienia prawicowych polityków. Społeczeństwo źle prawicę poznało. Stara miłość nie rdzewieje, a całować się z nieznajomą kobietą to zbyt wielki hazard, gdyŜ nie wiadomo czego ona częściej uŜywa: męŜczyzny czy szczoteczki do zębów; bezpieczniej było zaufać komunie. Wreszcie szok wszystkich przyzwoitych ludzi w tym kraju, którzy prędzej spodziewali się rozstąpienia ziemi niŜ ponownego wstąpienia komuny na tron. Ci ludzie trzymają się za głowy, płaczą lub wzywają Pana Boga. Nie powinni liczyć na Pana Boga — Pan Bóg jest największym nierobem; pracował przez tydzień i odtąd się byczy, nigdy i nigdzie nie ingeruje w interesie Ŝadnej ze stron. Ma rację, bo gdyby słuchał posyłanych ku niebu próśb dwóch armii. które wyruszają przeciwko sobie, to by zwariował juŜ milion razy od tej kwadratury koła. Biologia teŜ ma to gdzieś — nie jesteśmy stworzeni do powszechnego szczęścia, tylko do powszechnego rozmnaŜania, trudno. Gdy kończyło się obliczanie głosów i „klęska wrześniowa” była juŜ faktem niepodwaŜalnym, kilka razy słyszałem z ust przygnębionych ludzi: „Co za naród!”. EjŜe, naród jak naród. Narody są niczym ludzie. Nie było chyba człowieka, któremu nie udało się zastawić skutecznej pułapki na siebie samego lub wykopać pod samym sobą dołu. CóŜ takiego zrobił ten naród? Dał się uwieść obietnicy, która nie zostanie spełniona. Większość nowoŜeńców wykazuje dokładnie tę samą łatwowierność. Baba Jaga ogłupiła czerwonym
46
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
jabłuszkiem polskich krasnoludków. Jeśli ktoś uwaŜa, Ŝe nie wolno paskudzić Disneya takim porównaniem, to uŜyję innej metafory. Społeczeństwo zafundowało sobie piękny czerwony krawat. Krawatem, jak wiadomo, moŜna ozdobić pierś, ale moŜna nim równieŜ udusić. Spokojnie — ja nie straszę! Tym krawatem udusi się nie Polska, tylko zwycięska komuna. Siłę, która zaciśnie im na szyi czerwony krawat mają wpisaną w swoje zwycięstwo. Tą siłą jest ich program. Jakakolwiek realizacja owego programu będzie ich błędem śmiertelnym. Wiem, Ŝe czekanie na ich trumnę moŜe się wydłuŜać, bo oni po drodze mogą program zmienić (ulepszyć), łamiąc obietnice dawane swoim wyborcom — komuna zawsze była z krętactwem za pan brat. Ale doczekamy. A czekając — przestańmy jęczeć. I przestańmy bać się komuchów. Czyli: ludzie, nie łamcie się! I nie wyobraŜajcie sobie, Ŝe krąg waszych wrogów sprowadza się do komunistów. Odkąd istnieje świat, zawsze było tak, Ŝe choćbyś nie wiem jak długo Ŝył, wszystkich łobuzów nie przeŜyjesz. Czy macie pewność, Ŝe komuniści są największymi wrogami uczciwych ludzi? Ja nie jestem tego pewien. Komuniści nie muszą być źli tylko dlatego, Ŝe pierwsza litera ich nazwy to brzydko się kojarząca litera k. Nazwa prawicy teŜ się zaczyna na „brzydką” literę p. Owe gierki literowe przypomniały mi dialog z pewnym błyskotliwym facetem, który w mojej obecności popisywał się przed damą: — Kocham ludzkość, za wyjątkiem tych małych cwanych śydków na literę A. — Jakich śydków? — spytała kobieta, robiąc kwadratowy wzrok. — Tych o sławie międzynarodowej, takich jak Woody Allen, paskudzący seksualnie własne dzieci, czy jak Jacques Attali, okradający biedaków we wschodniej Europie. — Ale dlaczego na literę A ? — Nie wiem, ja nie wybierałem im nazwisk. — Antysemityzm teŜ się zaczyna na literę A i teŜ jest kurduplowaty! — wtrąciłem się do dialogu, kończąc go tym zdaniem, bo obraŜony facet poszedł czarować inne towarzystwo. A my wróćmy do tematu. U ludzi, którzy się boją komunistów, strach często wynika z tego, co widzą patrząc na komunistów. Gdy widzą te bezczelne lub lizusowskie mordy partyjnych „dołów” SLD, czy PSL, czy UP, mordy typków, o których Chandler rzekł, iŜ „zabiorą ci ostatniego dolara i jeszcze patrzą na ciebie tak, jak gdybyś to ty im go zabrał” — to robi się wokół karku zimno. Albo gdy telewizja ukazała tłum nowowybranych posłów pierwszy raz wizytujących parlament. Patrząc na ich gęby byłem gotów uwierzyć tym facetom w białych kitlach, którzy twierdzą, Ŝe przodkami ludzi
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
47
były takie małe stworzenia podobne do ryjówek. Rozumiem więc, drogi rodaku, twój strach. Jest on wszakŜe nieuzasadniony, gdyŜ ci aparatczycy, posłowie, senatorowie, cały ten zwycięski tłum, to tylko czerwona partyjna mierzwa, która będzie musiała słuchać swych wodzów. A spójrz na tych wodzów. Popatrz, jacy to ludzie! Są to w kaŜdym calu „europejczycy”, ludzie światowi (przystojni, wykształceni, kulturalni, doskonale ubrani i uczesani) oraz tak cnotliwi, Ŝe prędzej moŜnaby się w Duchu Świętym jakiejś wady doszukać. To juŜ nie są głąby Gomułkowskie i Gierkowskie; od towarzysza Grudnia dzieli ich dystans, mniej więcej taki, jak Szczypiorskiego czy Geremka od śdanowa i Neandertalczyków. Nie moŜna więc mówić, Ŝe „wraca nowe”, drodzy Państwo! Proces schodzenia czerwonych z drzew zaczął się gdzieś w latach 60-tych. Dobrym przykładem jest tu choćby casus dyplomacji „bloku wschodniego”. Była to dekada, w której nastąpiła zasadnicza rewolucja wśród dyplomatów wschodnioeuropejskich. Czerwoni ambasadorowie i konsulowie oswajali się z całą gamą takich utrudnień, jak: nieuŜywanie hotelowych wind do pierdzenia, umywalek do szczania, a ręczników do podcierania się, coraz rzadziej czkali na przyjęciach i coraz częściej zamiast sztućców ze stołu kradli pastę do zębów z butiku hotelowego, zaś niektórzy interesowali się juŜ nawet kwestią: w której dłoni powinno się trzymać widelec, jeśli w prawej dłoni trzyma się befsztyk tatarski? Podczas następnej dekady (lata 70-e) procent analfabetów zmalał wśród nich prawie do zera i przeciętny komunista, nawet obarczony duŜą chłonnością alkoholu, stawał się coraz bardziej kulturalnym człowiekiem — na przykład często zwiedzał zabytki (w których główną atrakcją były rytmiczne występy gołych kobiet oplecionych węŜami). Kolejny etap tej ewolucji bolszewików, lata 80-e, sprawił, Ŝe PZPR miała juŜ niezłych mózgowców (Urbanowi moŜna zarzucić wszystko, lecz braku błyskotliwej półinteligencji z pewnością nie). A to, co widzimy dzisiaj — Kwaśniewski, Cimoszewicz, Bugaj „e tutti quanti” — to juŜ elita europejska bezwarunkowo. Takim działaczom obcy jest nawyk kanibalizmu. Więc kogo tu się bać? „Czerwonego luda”? Wolne Ŝarty! Wspomniany Urban zrobił wrześniowym zwycięzcom fatalną reklamę, bo w ich triumfującym sztabie partyjnym wywalił do społeczeństwa jęzor, który obfotografowano i ukazano na pierwszych stronach dzienników. Gdyby trzeba było porównać Urbana z jakimś zwierzęciem, lis pasowałby idealnie. Nie gwoli temu, Ŝe lis uchodzi za spryciarza, ale Ŝe jest jednym z niewielu mięsoŜernych zwierząt, które zabijają równieŜ dla rozrywki (tymczasem w „Polskim ZOO” skórę lisa dano Michnikowi, cholera wie czemu). Nic dziwnego, Ŝe ludzie boją się Urbana i Ŝe niejeden Polak, zobaczywszy Urbanowe
48
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
zdjęcie, jeszcze bardziej się przestraszył. Lecz SLD bezzwłocznie uspokoiła rodaków, wydając oświadczenie, Ŝe Urban nie powróci na stołek rzecznika czerwonego rządu. Słyszycie? — oni tego nie zrobią! Oni nie zrobią Ŝadnych draństw i nie odkurzą Ŝadnych upiorów z bolszewickiego arsenału, tego moŜecie być pewni. A więc: Nie wprowadzą wspólnoty Ŝon i nie zastąpią katechizmu „Playboyem”. Co prawda ucywilizowani komuniści, jak i reszta „europejczyków”, lubią ksiąŜki bądź pisma, w których króluje sodomia, pedofilstwo, sadyzm, masochizm i podobne delikatesy, ale nie są juŜ tak głupi, Ŝeby zadzierać z Kościołem, zwłaszcza iŜ sukces wyborczy PSL-u był tym razem oparty w znacznym stopniu na kościelnych ambonach (co stało się gwoździem do trumny ZChN-u). Nie rozkaŜą, by podczas lekcji wychowania obywatelskiego uczono „Krótkiego kursu...” towarzysza Stalina; nie wprowadzą do kanonu lektur obowiązkowych romansu „Jak hartowała się stal” oraz podobnych temu wczesnych Konwickich i Brandysów; nie reaktywują cenzury prewencyjnej i nie umundurują lektorów TVP; białemu orłu nie zdejmą korony. Nie zwrócą się z prośbą do Kremla, by przyjął Polskę na łono Wspólnoty Niepodległych Państw podległych jako Republikę Prywiślańską (to Kreml sam załatwi kiedyś z Berlinem, pod patronatem ONZ-u). Nie będą strzelać w potylicę „plugawym karłom reakcji” i nie będą wyrywać paznokci podczas przesłuchań. Nie będą śpiewać „Międzynarodówki”, a jeśli juŜ to na melodię „Pierwszej brygady”. Słowem: będą tak przypominać definicyjnych komunistów, jak Madonna przypomina piosenkarkę Madonnę. Kiedyś, gdy pisałem „Najlepszego”, pozwoliłem sobie wyrazić o komunistach ten sąd: „Tworów z napisem «Zdiełano w SSSR» Jurij Andropow się wystrzegał wiedząc, Ŝe są do d... (tu funkcja szefa bezpieki nie była konieczna, bo identyczną wiedzę posiadał kaŜdy z jego rodaków). Świadomość, iŜ spośród wszystkich mieszkańców ZSRR jedynie ryby spisują się na medal, produkując pierwszorzędny kawior, byłaby wieczną zadrą w sercu prawdziwego radzieckiego komunisty, gdyby jeszcze Ŝył gdzieś w Związku Radzieckim prawdziwy komunista, to jest człowiek autentycznie wierzący, Ŝe komunizm stanowi najwyŜszą formę ludzkiego bytu. Ale ludzie wyznający taką wiarę zdarzali się juŜ tylko w kapitalistycznych krajach oraz w dziewiczej dŜungli”. Identycznie było od lat w PRL-u i w post-PRL-u. Komunistą było się z nazwy, a nie z przekonań. Dla Ŝłobu — nie dla fideistycznego kultu. Czerwoni dzisiaj przywdziali ubranka socjalistów, którymi rzeczywiście są, gdyŜ ich program gospodarczy zawiera wszystkie głupoty, jakie „Sozialismus”
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
49
wymyślił i lansował, ale komunizm, socjalizm i wszelkie pozostałe „izmy” ci panowie mają gdzieś — chodzi jedynie o Ŝłób. śłób właśnie dostali i teraz muszą tylko wypełnić obietnice dane społeczeństwu, czyli „zrobić nam dobrze”. No to czemu się martwimy, bracia? Będzie dobrze! Skąd czerpię tę pewność? Z dwóch źródeł ludowych. Z ludowego porzekadła: „Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”, i z ludowego przesądu, który mówi, Ŝe wdepnięcie butem w gówno przynosi szczęście. WALDEMAR ŁYSIAK „NAJWYśSZY CZAS! — Pismo konserwatywno-liberalne”, 23 października 1993.
50
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
CZERWONY CIEŃ BIAŁEGO NIEDŹWIEDZIA I CZARNY CIEŃ ZACHODU We wrześniu i październiku opublikowałem na tych łamach cztery duŜe teksty. Zrobiły one międzynarodowa karierę (przedruki od Australii do USA) i zasypały mnie listami nie tylko z kraju. Być moŜe kiedyś, jeśli Panowie Korwin-Mikke i Michalkiewicz zezwolą, skomentuję w „NajwyŜszym Czasie!” tę korespondencję, analizując istotne zagadnienia poruszone przez korespondentów, tudzieŜ ripostując uwagi krytyczne korespondentów i komentatorów prasowych. Dzisiaj chcę się zająć tylko jedną sprawą, najbardziej aktualną i najbardziej czytelników bulwersującą moim czarnym proroctwem dotyczącym losów Polski, którą Zachód sprzeda Rosjanom, jak to juŜ bywało niejednokrotnie. Wspomniana „wieszczba” kończyła tekst pt. „Dekada klęski”. Ukazał się on w „NajwyŜszym Czasie!” z datą października, a sprzedawany był od 30 września. Tydzień później miał juŜ przedruki amerykańskie i zaczęły płynąć pierwsze listy, których autorzy starali się uzmysłowić mi. mój „Ŝart” jest po pierwsze nie na miejscu, a po drugie bez sensu, bez znajomości nowych światowych i rosyjskich realiów, itp. Korespondencja tej pierwszej fazy daje się scharakteryzować jako pobłaŜliwe pukanie palcem w czoło Łysiaka, natomiast zilustrować się daje symboliczną dla owej fazy wypowiedzią notariusza z Chicago, Pana Józefa Krozela, którego list dostałem za pośrednictwem „Dziennika Chicagowskiego”: „Nie zgadzam się z Pana przepowiednią, Ŝe znowu kiedyś rosyjską gubernią zostaniemy. To nigdy nie wróci. Pan musi wiedzieć, Ŝe naród rosyjski się zmienił i świat się zmienił, inne kryteria rządzą obecnie światem”, itd. Niespełna trzy tygodnie po opublikowaniu przez „NajwyŜszy Czas!” mojego proroctwa — NATO, ulegając rosyjskim kołom wojskowym, zatrzasnęło nam drzwi przed nosem, a Rosjanie ogłosili swoją nową doktrynę „obronną”, która rezerwuje Armii Czerwonej prawo interwencji w „państwach ościennych”. Był to szok dla wielu mieszkańców tzw. środkowej Europy, w tym dla kilku jej przywódców. Nagle sporo ludzi zrozumiało, Ŝe Łysiak miał rację. Druga fala listów była juŜ zupełnie inna, bez Ŝadnego polemizowania, pełna komplementów haftowanych przeraŜeniem, iŜ moje proroctwo moŜe się spełnić, gdyŜ decyzje, które właśnie zapadły na Wschodzie
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
51
i na Zachodzie, to pierwsze symptomy dramatu. Jedna z czytelniczek pyta: „Znowu się Pan nie omylił. Czy Pan jest jasnowidzem?” Odpowiedź brzmi: tak, proszę Pani, jestem. Kilkanaście lat, rok po roku, wmawiałem moim studentom, Ŝe imperium sowieckie zdechnie przed końcem tego stulecia, i ono zrobiło mi tę satysfakcję, zdechło. Dwa lata temu, w mojej ksiąŜce „Najlepszy”, rzuciłem tezę, za którą wówczas nikt prócz Łysiaka nie dałby złamanego rubla: Ŝe komuniści Polscy bardzo szybko odzyskają władzę metodą wolnych Wyborów — 19 września A.D. 1993 słowo stało się ciałem. Prawie cztery lata temu, w mojej ksiąŜce pt. „Lepszy”, wyprorokowałem wojenne piekło Bałkanów i Kaukazu, argumentując tak: „PoniewaŜ u naszego gatunku ksenofobia bywa przyrodzona sąsiadom, to teraz, gdy nie jest juŜ siłą tłumiona, otworzy się puszka Pandory i odkorkują się butelki pełne ksenofobicznych dŜinnów. Proletariusze wyzwolonych państw i narodów staną naprzeciwko siebie i odtańczą nowy balet, wbrew twierdzeniom Francisa Fukuyamy, Ŝe historia skończyła się wraz z upadkiem sierpa i młota”. Kilka miesięcy po ukazaniu się „Lepszego” Bałkany i Kaukaz stanęły w ogniu. RównieŜ na kartach „Lepszego” prorokowałem agresywną nienawiść wyzwolonych Litwinów do wyzwolonych Polaków — dzisiaj bardzo boleśnie tę nienawiść cierpimy. O innych moich proroctwach z braku miejsca nie wspomnę — czytelnicy ksiąŜek Łysiaka wiedzą, Ŝe trafiam jak urodzony prorok. Teraz będzie juŜ tylko na powaŜnie. Moje „proroctwa” nie mają nic wspólnego z jasnowidzeniem. To tylko znajomość historii, czyli konsekwencji pewnych procesów i zjawisk, oraz znajomość psychiki jednostek i tłumów. I do tego łut szczęścia, jak w kaŜdej grze, w której obstawia się numerki. Ufam staroŜytnemu powiedzonku: „historia jest nauczycielką”, ale zawsze dodaję: „która nigdy nikogo niczego nie nauczyła” (przez „nikogo” rozumiem rządzących). Z kolei od powiedzonka: „historia się powtarza” wolę tezę własną, nieco inną: „historia ma czkawkę”. Co zaś do numerków, to — chociaŜ jestem umiarkowanie przesądny — wyznaję serio przesąd „numerologiczny”, dzięki ósemce, cyfrze 8, gdyŜ urodziłem się ósmego, oŜeniłem ósmego, najwaŜniejsze szkolne i Ŝyciowe egzaminy zdawałem ósmego, noszę ósmy rozmiar buta, itd., słowem ósemka wlecze się za mną i przypomina mi o sobie róŜnymi zjawiskami w kaŜdym czasie i miejscu. Największy Ŝyciowy dramat przeŜyłem w dniu, w którym zetknęły się cztery ósemki — 8.VIII.88. Cholera, miało być juŜ tylko powaŜnie, pardon, excusez moi. Kabalistom historiograficznym pragnącym bawić się numerologią (datologią) historia sprezentowała pyszne areny popisu, bez trudu mogą wskazać rękę diabła Ŝonglującego cyferkami dat. Końcówka 89 to przewrót na
52
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
skalę ogólnoludzką — w 1789 roku Bastylia zdobyta przez Francuzów, co wprowadziło jakobinizm do gry; w 1989 roku odesłanie na śmietnik idei jakobińskiej. Albo wielkie średniowieczne ekspulsje i eksterminacje śydów — wypędzano ich zawsze w pierwszej połowie ostatniej dekady stulecia. Z Anglii w 1291, z Francji w 1394, z Hiszpanii w 1492. Bezpieczne schronienie znaleźli nad Wisłą, dzięki czemu ich potomkowie mogą dziś za Holocaust winić Polaków. A gdy juŜ wspomnieliśmy o Holocauście, to przyjrzyjmy się i tu cyferkowemu „danse macabre”. Największą średniowieczną tragedią śydów była ekspulsja hiszpańska, gdyŜ Hiszpanie postanowili radykalnie rozwiązać kwestię Ŝydowską. Uczynili to w 1492 roku. Przestawcie dwie środkowe cyfry hiszpańskiej daty, zamieńcie je miejscami. W styczniu 1942, na berlińskiej konferencji przy ul. Am Grossen Wannsee (siedziba RSHA), Niemcy podjęli decyzję o „Ostatecznym rozwiązaniu kwestii Ŝydowskiej”. Wiosną 1942 „Endlösung” zaczęło funkcjonować. Wśród wielu rzeczy, które łączą śydów i Polaków (od wspólnego biblijnego bądź zwierzęcego pochodzenia do kuchni i literatury), jest równieŜ obojętność cywilizacji zachodniej na los śydów i Polaków. Ta obojętność umoŜliwiła sprawne funkcjonowanie „Shoah”, i ta obojętność (lub Wrogość) ułatwiła niewolenie Polski w ciągu dwustu minionych wiosen. Gdy dziś Polska, czując cięŜki oddech kremlowskiego niedźwiedzia, garnie się pod skrzydła Paktu Atlantyckiego, NATO, ustami Brytyjczyka, lorda Carringtona, Powtarza swoją starą dewizę — Ŝe dla „so-called integrity of Poland” („tak zwanej całości Polski”) Zachód nie będzie ryzykował dobrych stosunków z Rosją. Nigdy tego nie robił, w Jałcie rzucił Polaków z zimną krwią na talerz Stalina, więc dlaczego miałby teraz zmieniać swą odwieczną politykę? Szef biura notarialnego, Pan Krozel, pisze mi, Ŝe „świat się zmienił” i Ŝe rządzą nim dzisiaj „inne kryteria”. Nie, proszę Pana, nic się nie zmieniło. I właśnie ta nieewolucyjność „kryteriów” pozwala mi być tak często prorokiem dystansującym zawodowych jasnowidzów. GwiŜdŜący na Polskę lord Carrington ma ów gwizd w genach. XVIII-wieczne rozbiory Polski były Anglikom na rękę, bo wzmacniały siłę Fryderycjańskich Prus przeciw Francuzom. Cała XIX-wieczna polityka Wielkiej Brytanii wobec Lechistanu to jeden wielki festiwal faryzeuszostwa. Podczas Kongresu Wiedeńskiego Anglicy mówili piękne słowa o zwróceniu Sarmatom wolnego bytu, lecz gdy przyszło do finalnych ustaleń zaakceptowali jarzmo. W czasie powstań Anglia nieodmiennie okazywała nam retoryczną przychylność, judziła do walki, mamiła nadzieją pomocy, lecz cichcem wspierała zaborców. Gdy emisariusze Powstania Listopadowego przybywali do Londynu, premier Anglii, lord Grey, miał dla nich mnóstwo wyrazów współczucia, a tymczasem Ŝona ambasadora
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
53
carskiego w Londynie tak pisała o sekretnych stosunkach lorda Greya z Rosjanami: „Lord Grey Ŝyczy nam powaŜnie i szczerze, abyśmy szybko zdusili ten bunt”. No i zdusili. Anglik Richard Cobden wyraził wówczas sąd, Ŝe „upadek Polski to triumf sprawiedliwości, bez którego historia nie dawałaby potomnym Ŝadnego morału”. W dobie Powstania Styczniowego identycznie: znowu retoryczna Ŝyczliwość, a później ambasador brytyjski w Petersburgu, Buchanan, podczas publicznych wystąpień przepraszał Rosję nawet za te nędzne pozory propolskiej sympatii Anglików, nazywając je „błędem”. Lord Robert Cecil, jeden z najbardziej wpływowych angielskich portyków tamtego okresu, zawyrokował: „Niepodległa Polska to chimera!”, co długo wyznaczało kierunek polityki brytyjskiej. W wieku XX dał nam to odczuć brytyjski premier Lloyd George, PolakoŜerca, przez którego Traktat Wersalski zabrał Rzeczypospolitej rdzennie polskie terytoria i ograniczył nasz dostęp do Bałtyku. A później był rok 1939 i „gwarancje” brytyjskie. A później Jałta i spokojne cygaro Churchilla. Lecz Anglików nie moŜna winić zbyt mocno, bo Polacy rzadko (właściwie tylko podczas lotniczej „bitwy o Anglię”) przelewali krew za Londyn. Tymczasem za Stany Zjednoczone przelewali nie raz, więc na powszechnie znanym zdjęciu jałtańskiej „wielkiej trójki” siedzący w inwalidzkim wózku obok Stalina Roosevelt budzi większy wstręt inwalidztwem swego charakteru. A co powiedzieć o Francuzach, dla których Polacy wykrwawiali się całe dwadzieścia lat (Legiony Dąbrowskiego i wojny napoleońskie)? Gdy w 1813 roku opuścili Francuzów wszyscy sprzymierzeńcy i nawet francuscy marszałkowie poczęli zdradzać widząc, Ŝe Europa się przeciw Francuzom zjednoczyła, tylko Polacy — „les dernieres fidèles” („ostatni wierni”) — z wdzięczności za to, co Bonaparte uczynił dla naszego kraju, i z szacunku wobec słowa honoru, nie odstąpili Francji. Armia Polska zostawiła własną ojczyznę i ruszyła ku Sekwanie, 7 bronić Francuzów, a symbolem tego poświęcenia stał się fakt, Ŝe ostatni pocisk, jaki sprzymierzeni wystrzelili na oblęŜony ParyŜ, padł na pułk Krakusów. Odkąd tylko niepodległość Polski była zagroŜona, Francuzi mieli to w miejscu, które medycyna zwie „końcowym linkiem jelita grubego”. A nawet przyklaskiwali temu. Gdy jegrzy carycy Katarzyny Wielkiej szerzą spustoszenie na polskiej ziemi, libertyński „papieŜ Oświecenia”, piewca tolerancji, sprawiedliwości i humanizmu, monsieur Voltaire, ofiarowuje Kasi entuzjastyczny list, gloryfikując pacyfikację. „Chwała to niesłychana, kroniki całego świata nie znajdują przykładu wysłania armii do wielkich narodów, aby im oświadczyć: śyjcie w sprawiedliwości i w pokoju!”. To samo dwieście lat później głosił wobec Stalina Sartre i reszta francuskich intelektualistów,
54
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
których duchowymi dziećmi są nasze obecne „autorytety moralne”. Za Powstania Listopadowego, które ocaliło Francję przed zbrojną interwencją caratu, francuski premier, Casimir Perier, warknął: „Bunt jest zawsze zbrodnią! Francja nie pozwoli na to, by jakikolwiek naród miał prawo zmuszać ją do walki o niego. Skarb i krew francuska naleŜą tylko do Francji!”. Bardzo dowcipne, zwłaszcza w obliczu faktu, Ŝe kilkanaście lat wcześniej Polska oddała Francji wszystkie swoje zasoby finansowe i ludzkie, i wylała morze krwi w beznadziejnej walce o uratowanie francuskiego imperium. Gdy powstanie zostało zduszone, gen. Sebastiani z mównicy parlamentu francuskiego wyraził ulgę Francuzów: „L’ordre le plus parfait régne a Varsovie!” („W Warszawie panuje idealny porządek!”). A kiedy A.D. 1907 Henryk Sienkiewicz zaprotestował głośno przeciwko niemieckiemu stosunkowi do Polaków, szef francuskiej polityki zagranicznej, Jules Cambon, wezwał Francję: „Nie trwońmy naszych sentymentów!”. Nie trwonili. W 1939 pili winko i rŜnęli karciętami w ciepłych kazamatach Linii Maginota, pokrzykując: „Nie będziemy umierać za Gdańsk!”. „Drôle de guerre - n’est ce pas?”. Watykan, duchowy przywódca Zachodu, teŜ nie rozpieszczał Polski. Kiedy najwspanialszy z polskich królów Stefan Batory, tłukł po imperialistycznej mordzie cara Iwana Groźnego, wybijając mu kolejno zbójeckie kły, nie mógł dokończyć dzieła, bo karzącą polską rękę wstrzymywał papieŜ owładnięty kretyńskim marzeniem, iŜ da się Rosję hurtem przechrzcić na katolików. Klemens XIV uwaŜał, Ŝe rozbiór Polski nie jest sprzeczny z interesami religii; Grzegorz XVI zwał powstańców Listopadowych bandą „nędznych buntowników”; Pius IX rzekł o Powstaniu Styczniowym: „karcimy i potępiamy” (encyklika „Ubi urbaniano”); Leon XIII encykliką z roku 1894 wezwał Polaków do posłuszeństwa zaborcom, itd. Dzięki Bogu obecnie mamy sarmackiego namiestnika Chrystusa, lecz „cud zdarza się tylko raz” i nie będzie nieśmiertelny, a poza tym... CóŜ, poza tym prawda jest taka, Ŝe moŜna mieć rozum Leonardów, świętość Chrystusów i spokój Buddów, lecz to nie osłabi sensu pytania, które zadał Stalin: „Ile dywizji posiada papieŜ?”. Taki jest w grze międzynarodowej priorytet od samych początków cywilizacji, kiedy kształtowały się pierwsze wyobraŜenia na temat Boga, hierarchii i władz, na temat ulegania słabego silnemu, ocięŜałego zwinnemu, głupiego mądremu, prostodusznego przebiegłemu — od pierwszej walki dwóch ludzi o Ŝer, samicę i legowisko.
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
55
Jedynym obywatelem Zachodu, który uczciwie zrobił coś dla Polski, był Napoleon Bonaparte. Nie jest to tylko mój sąd. Gdy poświęciłem całą ksiąŜkę temu zagadnieniu („Cesarski poker”), prof. Jerzy Łojek, broniąc mnie przed wściekłymi atakami marksistowskiej cenzury, pisał: „Łysiak ma całkowitą rację wykazując, iŜ Napoleon zrobił dla Polski więcej niŜ jakikolwiek inny mąŜ stanu Europy i świata w ciągu ostatnich trzech stuleci”. A co takiego zrobił Napoleon? Zrobił prostą rzecz, której my sami nie umieliśmy wykonać — stłukł naszych zaborców i zwrócił Polakom wolność, słowem znowu wrysował Rzeczpospolitą na mapę Europy. Zrobił to uczciwie, bo pragmatycznie. Nie chrzanił, Ŝe robi to z miłości do Polaków. Chciał, aby silna Polska stała się wschodnim buforem Zachodu, czyli „przedmurzem”, jak my to określamy. I to go zgubiło. Europa feudalnych tyranów wybaczyłaby mu i antyfeudalizm, i nowoczesny kodeks praw, i rozrost francuskiego terytorium nawet, ale wskrzeszenia Polski, odebrania tego smacznego tortu, który sobie pokroili tak elegancko, wybaczyć nie mogła. Stąd Prusy, Austria i Rosja przez kilkanaście lat próbowały, raz wojną, a raz dyplomacją, zmusić Napoleona do poświęcenia Polski za pokój. Tak, za „wieczysty pokój”. Polska była ceną pokoju. Nigdy nie wyraził zgody. Symbolem jest scena, która rozegrała się A.D.1811, gdy Rosja, szykując juŜ kolejną wojnę, spróbowała kolejnego szantaŜu: albo Polska, albo wojna! 15 sierpnia, podczas uroczystej audiencji korpusu dyplomatycznego, miał miejsce jeden z legendarnych ataków cesarskiej furii. Stojąc na rozkraczonych nogach przed bladym z przeraŜenia carskim ambasadorem, Kurakinem, Bonaparte ryknął: „Wiem o co wam chodzi — o Polskę!! Przysyłacie mi tu róŜne plany dotyczące Polski! OtóŜ wiedzcie, Ŝe nie dam tknąć jednej wsi, jednego młyna, jednej piędzi polskiej ziemi!!!..”. Te słowa kosztowały go utratę tronu. Gdyby nie Polska, być moŜe dynastia Bonapartych rządziłaby we Francji do dziś. Mógł mieć spokój tak tanio — Polska za pokój. W latach trzydziestych naszego wieku Europa oddała Czechosłowację za pokój. W efekcie zginęło kilkadziesiąt milionów ludzi. Dzisiaj Europa teŜ gotowa jest płacić za pokój kaŜdą cenę. Hipokryci, którzy dopiero co w Travemünde wybili nam ze łba marzenia o sojuszu z NATO, rzucili Polaczkom łagodzącą wyrok jałmuŜnę — hasło o pokojowym partnerstwie z NATO. „Partnerstwo dla pokoju” — tak się to dokładnie nazywa, ten przedsionek nowej Jałty. Owa stara makiaweliczna retoryka tłumaczy się bardzo prosto: za pokój z Kremlem gotowi jesteśmy poświęcić prowincjonalne rubieŜe i wszelkie głupstwa typu „so-called integrity of Poland”. Wyraźnie uściślono przy tym (Ŝeby Kremla nie ogarnęła jakaś niebezpieczna wątpliwość), iŜ
56
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
„partnerstwo dla pokoju” nie obejmuje Ŝadnych gwarancji bezpieczeństwa dla Polaków! Jasne? Ten typ przekazu, a dokładniej ten typ frazeologii, bardzo odpowiada Rosjanom. Jest dla nich czytelny, gdyŜ jest artykułowany w ich własnym, przez nich wymyślonym języku. To właśnie Rosja od wieków maskowała swoje imperialistyczne plany hasłami walki o pokój i realizowała je z pokojem na ustach. Gołąbek pokoju był jej najpotęŜniejszą agresywną bronią. Pisałem o tym w „Wyspach bezludnych”, przypominając wojnę na Rusi Kijowskiej między kniahinią Olgą a księstwem Drewlan: „Obiegła ich gród, lecz bronili się zaŜarcie. Minęły jesień, zima i wiosna, obie strony były zmęczone. Kniahini wyraziła gotowość odstąpienia od miasta, jeśli Drewlanie zapłacą haracz w gołębiach, po jednym ptaku z kaŜdego domu. Obrońcy skwapliwie spełnili warunek, ona zaś przywiązała kaŜdemu z ptaków płonącą Ŝagiewkę do ogona i wypuściła je na wolność. Gołębie wróciły ku strzechom swych domostw i te stanęły w ogniu. W jednej chwili zapalił się cały gród i zgorzał” Antypolska deklaracja z Travemünde wskrzesza stary cyrk między Zachodem a Rosją. Rosja — groŜąc i strosząc się — oferuje pokój za wyalienowawnie swoich eks-satelitów tak, by stali się znowu łatwym łupem; uradowany Zachód natychmiast wysyła swojego gołąbka pokoju, jeszcze raz dowodząc, Ŝe jego mózgi wiodące są kupą eunuchów, durniów i defetystów, gotowych na kaŜdą nikczemność za chwilowy spokojny sen. „Après nous la déluge” („Po nas choćby potop”), byle tylko nie draŜnić bestii. I nie waŜne, Ŝe bestia akurat nie ma wszystkich kłów. Ma ich wciąŜ tyle, Ŝe lepiej nie ryzykować. Do diabła z Polską! Gdy pisałem o czkawce historii — chodziło mi o to równieŜ, o tę wieczną prostytucję wobec Kremla, jaką uprawia Zachód. Iwan Groźny zrobił w konia papiestwo, rzucając mgliste uwagi na temat katolicyzacji Rosjan, i dzięki temu wywinął się spod obucha Stefana Batorego. Piotr Wielki czarował Europę europeizowaniem rosyjskiego imperium, i w rzeczywistości europeizował, według mądrej zasady: powiesimy was na sznurze, który sami wyprodukujecie i dacie nam w podarunku. Katarzyna Wielka swymi łgarstwami wywołała na Zachodzie taką Kasiomanię, Ŝe zachodni mózgowcy wielbili ją jako „NotreDame de Peterbourg”! Potem były XIX-wieczne umizgi do carów Mikołajów i carów Aleksandrów, a w XX wieku zachodnia Stalinomania, Gorbomania i Jelcynomania. Ów rusofilski narkotyk — „le mirage russe” — który regularnie zaczadzą mózg Zachodu, jest nieśmiertelny. Dla Polski jest on śmiertelny! Pisałem o tym wielokrotnie, równieŜ w dobie komuny, sztuczkami warsztatu ogłupiając cenzora tak, Ŝe puszczał. Zacytuję tylko jeden passus,
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
57
myśl Katarzyny Wielkiej: „Ze szczytu lodowej góry widać Europę, która wytrawia się i osłabia przez czczy liberalizm, przez wstrząsy wewnętrzne i moralne rozterki, grzęźnie na bagnach ciągot humanistycznych, podczas gdy Rosja zostaje skalą, bo nie zna wolności i całuje knut. Europa! Śmieszny teatr — «theatrum Europaeum» — z którym moŜna zrobić wszystko!” („Wyspy bezludne”, 1987). Na koniec muszę jeszcze zaprzeczyć zdaniu, którym był łaskaw reedukować mnie Pan Krozela, iŜ: „naród rosyjski się zmienił”. Nic się nie zmienił, ani w ząb. Jest to, tak jak zawsze był, naród patologicznych niewolników i patologicznych Wielkorusów. Dwóch ludobójców — Iwan Groźny i Stalin — wymordowało największą liczbę Rosjan. Po Ŝadnym trzecim Rosjaninie naród rosyjski nie płakał z równa. boleścią, co po zgonach tego duetu. Po śmierci Iwana szlochali jak po śmierci matki nawet niedorŜnięci członkowie rodów, które eksterminował. Ogólnorosyjski szloch po śmierci Stalina objął nawet miliony łagierników, co najlepiej charakteryzuje duszę rosyjską. Rewers tej duszy, wielkoruski imperializm Rosjan, jest równie oczywisty, tak oczywisty, Ŝe brakuje nawet przysłowiowych wyjątków, których domaga się reguła. Ja wiem, Ŝe jeden „wyjątek” wmawia się dziatwie szkolnej juŜ ponad sto lat, reklamując Dekabrystów, czyli rosyjskich, gołębiosercych demokratów, co pragnęli uszczęśliwić zniewoloną przez carat Polskę, bo chcieli „przyznać jej bezsporne prawo do niepodległości” („Encyklopedia PWN”). I wszystko byłoby pięknie, gdyby tylko była to prawda. Ale to jest nieprawda. Źródła dokumentalne na temat Dekabrystów mówią coś zupełnie innego: Ŝe te wielkorusy miały w stosunku do Polski ciągoty zamordystyczne silniejsze niŜ carat, a jedną z przyczyn ich buntu były „nadmierne swobody” (w tym konstytucja), które car dał Polaczkom (taką samą postawę wobec nas prezentował w trakcie swoich amerykańskich wykładów wielkoruski demokrata SołŜenicyn, co nie przeszkodziło naszym „europejczykom” grać hymnów na jego cześć). Zaś jako antycypatorzy marksizmu-leninizmu Dekabryści stworzyli projekt urządzenia nowej Rosji w systemie z kilkoma warstwami tajnej policji nie podlegającej prawu (nazwanej przez nich: „Urzędem Czynienia Dobra”) i z tak dogłębną inwigilacją społeczeństwa, Ŝe w porównaniu z tym cały aparat represji caratu był przedszkolem! Resumując: polarny niedźwiedź i jego stosunek do Sarmatów ani trochę się nie zmienił; Zachód i jego stosunek do Polski takoŜ; geograficzne usytuowanie Polski równieŜ. Jest to triada fatalna, ale nie beznadziejna. Aktualny minus stanowi fakt, Ŝe wojsko sowieckie zyskało po puczu Chasbułatowa realną władzę w Rosji. Aktualny plus to mega-kryzys
58
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
gospodarczy, z którym Rosjanie długo jeszcze będą się zmagać. Ale i ów plus ma minus, bo człowiek głodny jest zdolny do zbrodni kaŜdej. Tym wszystkim trzeba się przejmować. Natomiast nie trzeba się przejmować faktem, iŜ Zachód z godną podziwu, cyniczną szczerością, odmówił nam gwarancji ubezpieczeństwa (co tak rozŜaliło sarmackich polityków i komentatorów). Udzielanie gwarancji nie ma znaczenia praktycznego. Gwarancje w polityce są tym samym, czym ekspertyzy autentyczności w handlu sztuką — głupim dają satysfakcję, mądrym słuŜą do podtarcia odbytu. CóŜ tedy naleŜy robić? Optymiści, którzy wierzą, Ŝe Trójca Święta jest Polakami szczególnie zainteresowana, winni się modlić. Sceptycy winni ufać, Ŝe proroctwo Łysiakowe nie spełni się do końca, to jest Ŝe Kacapy juŜ nigdy więcej nas nie połkną i my Polacy-wolne ptacy, nasze wnuki, prawnuki i prawnuki prawnuków, będziemy sobie co pewien czas robić suwerenne wybory, wybierając wierchuszkę spośród rodzimych pajaców, dewiantów, renegatów, impotentów i przygłupów. Reszta moŜe olać wszystko, która to decyzja jest korzystna dla psychiki i daje poczucie pełnego „luzactwa”. Gdyby zaś wróciło najgorsze, co się moŜe stać dzięki pomocy Zachodu i gościnności wybranych przez nas ludzi, którzy zaproszą białe niedźwiedzie do Kraju Prywiślańskiego — kaŜdy, kogo to rozboli, będzie mógł upajać się błogim poczuciem męczeństwa oraz rymem Słowackiego wynoszącym Mesjasza Narodów ponad kurdupli, co od nobilitujących kajdan wolą upadlającą nudę bez patriotycznych marzeń: „I nie dziw, bo świat ich juŜ był opalem i tęczą, i gwiazd pełną i promieni, Za którą złota stała Jeruzalem, Drzew szmaragdowych pełna i kamieni, Z których jest jeden męczeńskim koralem I ciągle od krwi polskiej się czerwieni; A bramy, co się przed polskimi berły Odemkną, z łzy są jednej, z jednej perły”. WALDEMAR ŁYSIAK „NAJWYśSZY CZAS! - Pismo konserwatywno-liberalne”, 13 listopada 1993.
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
Wywiad–rzeka z Waldemarem Łysiakiem
59
60
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
Hitchcock mówił, Ŝe film powinien się zaczynać od trzęsienia ziemi, a później napięcie musi stopniowo wzrastać. Zacznijmy w ten sposób. Czy to prawda, co dziennikarz tygodnika „Razem”, Marian Butrym, pisał kilkanaście lat temu — Ŝe będąc na Sycylii miał Pan kontakty z Mafią? W tym samym czasie Krzysztof Teodor Toeplitz pisał, Ŝe mam kontakty z Marsjanami. Podobno prasa włoska pisała na ten temat. Na temat mnie i Marsjan nie pisała niczego. A na temat Pana i Mafii? TeŜ nie. Będąc na Sycylii przez przypadek uratowałem tonące dziecko i okazało się, Ŝe jest to dziecko lokalnego „capo” Mafii, to wszystko. Gardzę Cosa Nostra, gardziłem nimi zawsze, takŜe wówczas, gdy cały świat kontemplował Mafię na seansach „Ojca chrzestnego”; wiedziałem, Ŝe są bandziorami bez grama honoru . Gdy juŜ jesteśmy przy prasie włoskiej, to wspomnijmy, Ŝe dwadzieścia dwa lata temu drukowano tam piękne kolorowe zdjęcie ukazujące Pana w towarzystwie sławnej wówczas aktorki Rosanny Podesty, jak sobie siedzicie wewnątrz jej samochodu marki Rolls Royce. MoŜe to był fotomontaŜ? MoŜe. A na powaŜnie? Na powaŜnie to uwielbiam rasowe samochody, a nigdy przedtem nie dotknąłem Rollsa, więc kiedy zobaczyłem to cudo, wsiadłem, Ŝeby dotknąć. I co? I była to miłość od pierwszego dotyku. Tak właśnie pisano. I to mi się z czymś kojarzy. Nie tylko Ŝe „dotykaniem”, aczkolwiek „dotykanie” gra istotną rolę w tym moim skojarzeniu. Chodzi o to, Ŝe Pan nie mówi prawdy, gdy Pan teraz oświadcza, Ŝe w latach 1982-1992 nie udzielał Pan wywiadów polskim mediom. Mam tu śląską „Panoramę”, numer BoŜonarodzeniowy z 1986 roku. Na stronach 10-11, pod tytułem „Co kto lubi jeść”, znajdują się krótkie wywiady ze sławnymi ludźmi, między innymi z podróŜnikiem Thorem Heyerdahlem („Baranina w kapuście”), z szachistą Garrim Kasparowem („Gołąbki baranie w liściak winogron”), z angielską premier Margaret Thatcher („Dynia faszerowana krewetkami”), z Nancy Reagan („Baia California Chicken”), z premierem Nowej Zelandii Davidem Lange („Ciasto marchwiowe”), z eks-prezydentem USA Jimmym Carterem („Kulki serowe”), ze śpiewaczką Marią Fołtyn („Grzanki do wina”), z
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
61
rysownikiem Andrzejem Mleczką („Schabowy”) i z Waldemarem Łysiakiem („Grochówka księŜniczki”). Zacytuje ten przepis na Pańskie ulubione danie: „Bierzemy twardy groch, samogon, roŜen oraz dobrze odchowaną księŜniczkę. Przygotowujemy zaprawę (tzn. zaprawiamy się samogonem, po czym bajerujemy księŜniczkę na zimno do temperatury wrzenia. Następnie groch wkładamy pod siedem warstw puchowych pierzyn i piernatów, na nich układamy księŜniczkę i obracamy ją dokładnie, aŜ się zarumieni. Jeśli rano apetyt nam juŜ nie doskwiera, a księŜniczka ma sińce na całym ciałku, oznacza to, Ŝe była prawdziwą księŜniczką”. Bardzo to dowcipne, ale mniej dowcipnym jest fakt, iŜ człowiek, który tak lansuje prawdomówność (vide tekst pt. „OskarŜam!”), kłamie, choćby to było kłamstwo równie drobne, jak ten kilkuzdaniowy wywiadzik. Strzelił Pan w płot. To nie jest prasowy wywiad, nie udzieliłem go tygodnikowi śląskiemu. Było tak: gdzieś około połowy lat osiemdziesiątych zwrócił się do mnie listownie pan Henryk Dębski, z zawodu kucharz, autor kilkunastu ksiąŜek gastronomicznych, prosząc o przepis na moją ulubioną potrawę. Pisał, Ŝe właśnie robi gastronomiczne „Who is who”, w którym zamieści przepisy kulinarne sławnych ludzi, i Ŝe koniecznie musi się tam znaleźć Łysiak. Odpisałem mu, podając własny przepis na grochówkę. A on ten Ŝart opublikował w „Panoramie”, bez mojej zgody, o co się zresztą nie gniewam. Równie dobrze mógłby Pan poinformować Małgorzatę Thatcher, Ŝe udzieliła wywiadu śląskiemu pismu, gdy ona tylko wysłała polskiemu kucharzowi przepis na swoją ulubioną dynię. Wobec tego przepraszam. A przy okazji, co jest Pańską ulubioną potrawą? Tak naprawdę, bez Ŝartów. Jedną trudno mi wymienić. Lubię pierogi z jagodami w śmietanie. którymi zresztą kiedyś pewna kobieta mnie uwiodła... Dosłownie uwiodła? Dosłownie, najzwyczajniej uwiodła. Lubię kaczkę z jabłkami, kurczaka przyzwoicie faszerowanego, flaki wołowe, smaŜone ryby, dziczyznę, golonkę z chrzanem i z piwem, a w obecności księŜniczek nie grochówkę, tylko dobry koniak. Co zaś do przeprosin, to są niezasłuŜone, gdyŜ rzeczywiście udzieliłem w tamtych latach jednego wywiadu, którego Pan nie zna, bo nie czyta Pan lubelskiej prasy. A nawet dwóch wywiadów, chociaŜ właściwie ten drugi trudno nazwać wywiadem. Zadzwonił do mnie w 1987 roku młody człowiek z Tarnowa. Odbyliśmy krótką rozmowę, którą on później opublikował w fabrycznej gazetce „Tarnowskie Azoty” i przysłał mi egzemplarz ze wspomnianą pogwarką.
62
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
Czy moŜna zobaczyć ten Lublin i ten Tarnów? Proszę bardzo, są tutaj, w szafie gazetowej. W jakiej? W gazetowej. Trzymam w niej swoją dawną publicystykę polską i zagraniczną. Taki archiwalizm-fetyszyzm. Zacznijmy od mniejszego grzechu. „Tarnowskie Azoty”... Tytuł wywiadu... To nie był wywiad! Formalnie nie był, ale praktycznie był. Najśmieszniejsze jest to, Ŝe rozmowa nosi tytuł: „Waldemar Łysiak: Chcę być konsekwentny” i toczy się wokół tego, Ŝe nie udzieli Pan wywiadu, gdyŜ konsekwentnie nie udziela Pan wywiadów. I nie udzielałem. Jest tu przy samym końcu fragment, który mi się bardzo podoba, coś jakby credo. Mówi Pan: „Niektórzy ludzie sądzą, Ŝe moŜna robić wszystko, bo Ŝyje się tylko raz i dlatego trzeba łapać kaŜdą okazję. Natomiast ja uwaŜam, Ŝe właśnie dlatego, iŜ Ŝyje się tylko raz, nie moŜna robić wielu rzeczy, na przykład zawstydzających lub niegodnych, juŜ nie będzie się miało drugiego Ŝycia, aby to naprawić”. I zaraz po tym, gdy facet, Jerzy Świtek, pyta, czy zezwala mu Pan wykorzystać rozmowę w zakładowym tygodniku, pan nie odmawia!... Jeśli facet tak pisze, to widocznie tak było. No to nie ma Pan prawa teraz mówić, Ŝe odmawiał Pan kaŜdemu! Odmówiłem chyba kilkaset razy przez te dwanaście lat. Pismom ilustrowanym, gazetom, telewizji i radiu. Odmawianie było regułą, a jak Panu wiadomo wyjątki tylko potwierdzają regułę. śartuję, oczywiście, bo oba te „wyjątki” były czymś bardzo osobliwym. W jednym przypadku rozmowa telefoniczna, podczas której tłumaczę, Ŝe nie udzielam wywiadów. W innym... no, właściwie tu zgrzeszyłem serio. To był wywiad. I to jaki wielki, kilkuszpaltowy! I pod jakim tytułem! „Łysiak jest przekupny”! Jest Pan przekupny? Ten wywiad dowodzi, Ŝe jestem. Pycha! Zacytujmy go w całości, mistrzu! Okey.
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
63
ŁYSIAK JEST PRZEKUPNY Przeprowadzić dziś wywiad z Waldemarem Łysiakiem to tak, jak wygrać milion w totka w zaplanowanym terminie — nie wystarczy nawet piekielny fart, trzeba znać „system”. Kiedyś Łysiak udzielał licznych wywiadów massmediom. Od kilku lat nie ma ludzkiej siły, Ŝeby go do tego skusić, nie powiodły się usiłowania nie takich tuzów dziennikarstwa jak ja, wreszcie dano sobie spokój, bo stało się wiadomym, Ŝe „Łysiak nie udziela wywiadów”. Ale ja znalazłem „system”. Waldemar Łysiak często jeździ z Warszawy do leśniczówki w puszczy nadsanockiej. Droga prowadzi przez Lublin. W Lublinie Łysiak się zatrzymuje, by zajrzeć do antykwariatu mego przyjaciela, a poniewaŜ uprzedza telefonicznie o terminie, ja czatuję tam na niego i męczę go o wywiad dla „Kuriera Lubelskiego”. Długo biłem łbem w ścianę, aŜ wymyśliłem „system”. Znalazłem niezwykle rzadki napoleonik — „Historyę niewoli Napoleona na wyspie Świętej Heleny”, napisaną przez hrabiego Montholona, to jest człowieka, który — jak dowodził Łysiak w swoim „Empirowym pasjansie” — zamordował „boga wojny” arszenikiem. Dwa współoprawne tomy, wydane przez Jaworskiego w Warszawie w latach 1846-47. Istniało 99 procent prawdopodobieństwa, Ŝe Łysiak, który posiada fantastyczny, wielokierunkowy księgozbiór, w tym takŜe największy w Polsce dział napoleonianów, ma tę pozycję. Ale kto nie ryzykuje, ten nie wygrywa, a kto zna „system”, ten zwiększa swoje szanse. Okazało się, Ŝe Łysiak posiada lipski oryginał, ale nie ma polskiego tłumaczenia, które jest bibliofilskim rarytasem! Łysiak okazał się przekupny i stąd poniŜsza rozmowa dla „Kuriera”. Odbyła się w antykwariacie, na stojąco, miała trwać tylko kilka minut, spieszący się Łysiak cały czas trzymał w dłoni kluczyki samochodu, ale kiedy rozgadaliśmy się, zapomniał o nich na dość długo. Jest to pierwszy wywiad z nim w latach osiemdziesiątych i być moŜe ostatni. W kaŜdym razie konia z rzędem temu, kto powtórzy ten wyczyn (jeśli powtórzy, to Ŝądam tantiem od „systemu”, który niniejszym uwaŜam za opatentowany). Jak Pan traktuje publicystów, którzy korzystając z Pana tekstów czy opublikowanych przemyśleń, bądź badań źródłowych nie są łaskawi zaznaczyć tego? Tak, jak na to zasługują, oczywiście w myśli, bo nie chcę sobie szarpać zdrowia procesami. Cieszę się, Ŝe jest to zjawisko zauwaŜalne. Mówię zjawisko, gdyŜ po pierwsze nie dotyczy to tylko mnie, a po drugie jest to nikczemność, która się ogromnie nasiliła w ciągu kilku ostatnich lat. Są tacy,
64
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
co uwaŜają, Ŝe z ludzi, którzy zamilkli, moŜna czerpać bez Ŝadnych oporów i przestrzegania zasad. Ma to dla mnie wszystkie cechy profesji hien cmentarnych. Jak człowiek z tzw. „powodzeniem socjologicznym”, przez wiele lat obecny w czołowych pismach, radiu i telewizji, rezygnuje z mass-mediów? Pewnego dnia mówi sobie, Ŝe ma dość gry, w której partnerzy zmieniają reguły w trakcie jej trwania, bluffując na przykład „fulla maxa” podczas brydŜa. Albo mówi sobie, Ŝe zbyt długo zaniedbywał rodzinę i najwyŜszy czas, Ŝeby zauwaŜyć Ŝonę i dzieci. Albo mówi sobie, Ŝe mass-media kradną mu czas na prawdziwą twórczość. Albo stwierdza, Ŝe warunki egzystencji, niemoŜność kupienia butów i kiełbasy, konieczność wystania ich w kolejce lub „załatwienia”, okradają go z czasu na cokolwiek poza nocnym kontynuowaniem powieści. KaŜda z tych rzeczy osobno, albo wszystkie razem. Pisze się o Panu: „renesansowa osobowość”, „człowiek renesansu” i temu podobnie. Pańskie rzeczywiście renesansowe ciągoty ku wszechstronności... Stop! Swego czasu tyle razy odpowiadałem na to pytanie, Ŝe dostaję przy nim czkawki. Mam juŜ dość tłumaczenia, Ŝe od lat jestem wykładowcą Historii Kultury i Cywilizacji na wyŜszej uczelni, co nakłada na mnie obowiązek dość dobrej znajomości historii oraz wielu dziedzin artystycznych. W istocie nie moŜna być dzisiaj człowiekiem o renesansowej wszechwiedzy, ale to nie zwalnia człowieka od obowiązku ciągłego wzbogacania swojej wiedzy. Świat roi się od idiotów, którzy umiejętność trzymania widelca przy stole synonimują z własną osobistą kulturą, a swą biegłość specjalistyczną, na przykład w jakiejś wąskiej dziedzinie badań laboratoryjnych czy językoznawczych, z inteligencją. Geniusz od stopów metali nieszlachetnych, czytający gazety i kryminały, uwaŜa się za członka elity umysłowej — to powszechne. Ludzi, którzy nie siedzą w korycie wąskiej, branŜowej specjalizacji, traktuje się podejrzanie — to smutne. Zrobiliśmy długą drogę po równi pochyłej od Humanizmu do terroru „speców”, którzy poza tym są głąbami. Czy przyczyną tych podejrzeń, o których Pan wspomniał, nie jest czasem dyletantyzm wielu speców od wszystkiego? Ma Pan rację, to druga strona medalu, naczynia połączone. Funkcjonujący równolegle terror dyletantów, którzy gotowi są wymądrzać się o wszystkim, byle za dobrą gotówkę, powoduje nieufność społeczeństwa takŜe do ludzi o rzeczywiście szerokim wachlarzu zainteresowań, wszechstronnym wykształceniu. Plewy rzutują na ziarno. Wielokrotnie próbowano zdefiniować Pana i Pana twórczość. Która z tych definicji odpowiada Panu najbardziej?
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
65
śadna, nie lubię szufladek. SłuŜą one akademickim rozwaŜaniom... Ale jeśli chodzi o twórczość mają prawo bytu. Niech Pan nie ucieka od tego pytania, bo wiele osób łamie sobie głowy nad rodzajem Pańskich krótkich form, tych esejów, które nie są esejami, tylko czymś innym, absolutnie nowym, dla czego nikt nie potrafi znaleźć nazwy, choć wielu recenzentów próbowało. Ja teŜ nie potrafię. Wiem, Ŝe moi studenci po cichu mówią o nich: „łysiaki”. Zresztą zbliŜamy się do ich końca. Co prawda debiutowałem powieścią historyczną („Kolebka” — przyp. A.M.), mam na koncie powieść współczesną („Flet z mandragory”) i zbiór opowiadań kryminalnych („Perfidia”), a takŜe nowele w róŜnych antologiach, lecz jest faktem, Ŝe połowa moich dwunastu ksiąŜek to „łysiaki”. Najnowsza, która właśnie się ukazała („MW”), to zbiór wielu form, od klasycznej noweli, poprzez opowiadania „science fiction”, aŜ do klasycznego eseju, z przewagą oczywiście „łysiaków” nie do zdefiniowania. Ostatnią w mej twórczości tego typu ksiąŜką będą „Wyspy bezludne”... Zamknął się pewien etap, od „Wysp zaczarowanych” do „Wysp bezludnych”. Uznałem, Ŝe na więcej w tym gatunku mnie nie stać. „Wyspy bezludne” to moje optimum w „łysiakach”. O czym jest ta ksiąŜka? O róŜnych rodzajach ludzkiej samotności, opowiadanych lub analizowanych nowelą, esejem, „łysiakiem” i nawet wierszem, białym wierszem w jednym z rozdziałów. Niech Pan chociaŜ powie, o kim jest ten właśnie rozdział, więcej szczegółów nie będę z Pana wyciągał. O amerykańskiej poetce Sylvii Plath. Ona popełniła samobójstwo... Więcej niŜ połowa bohaterów „Wysp bezludnych” popełniła samobójstwo lub została zamordowana sprowokowawszy to morderstwo. Co z Pana twórczością dotyczącą doby napoleońskiej? To przeszłość. Spłaciłem dług tej epoce, która dała mi bardzo wiele, i koniec. Jeszcze w „Wyspach bezludnych” na 21 rozdziałów są dwa napoleońskie, jeden o samym Cesarzu widzianym jego własnymi oczami z pozycji... pacjenta w szpitalu dla wariatów, drugi o marszałku Davoucie, najbardziej szlachetnym człowieku tamtego czasu. A co teraz? Skończyłem scenariusz dla Marka Piwowskiego i chcę się zabrać do powieści. Mam w głowie od dawna trzy, tylko nie było czasu na realizację. Jedną historyczną, ale o silnych elementach surrealistycznych, dziejącą się w latach 1764-68 w Polsce i na śmudzi. Nazywa się to „Milczące psy”. Kilka lat
66
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
temu napisałem prawie 500 stron tej powieści, ale wówczas przerwałem tę pracę. Teraz chcę wrócić do niej, zaczynając od przerobienia tego, co juŜ jest gotowe. Dwie pozostałe są współczesne. Jedna będzie się działa w Warszawie lat obecnych i będzie nosiła tytuł „Dobry”. Jakieś nawiązanie do „Złego” Tyrmanda? Jakieś. Ale tak przewrotne, Ŝe główny pomysł, gdyby go streścić w jednym zdaniu, nie mógłby się pomieścić w głowie komuś, kto nie wie, co zamierzam... Proszę mnie nie ciągnąć za język, więcej nic o tym nie powiem. Dobrze, zmieńmy temat. Czy Pan wie, Ŝe Pańskie „MW” osiąga na czarnym rynku tak horrendalne przebicie ceny, iŜ wszystkie poprzednie rekordy, i Pańskie, i Wisłockiej, i Ditfurtha, i nawet Grassa, zbladły? Wiem. Ale wielokrotność czamorynkowego przebicia ceny oficjalnej jest w tym przypadku sztuczna i zawiniona przez wydawnictwo bądź przez jakieś bzdurne przepisy. „MW” drukowano pięć lat i było z tym wiele kłopotów, technicznych i nie tylko. Wreszcie wypuszczono ksiąŜkę z ceną ustaloną i zatwierdzoną przed kilku laty! W rezultacie rzecz wydana luksusowo, na świetnym papierze, z mnóstwem barwnych reprodukcji na kredzie, w formacie nieomal albumowym i w płóciennej oprawie z obwolutą, ma cenę 350 złotych! Czyli w stosunku do obecnych cen zaniŜoną cztero- lub pięciokrotnie! Zupełny absurd, jakich mamy pełno dookoła, i to stąd ten czarnorynkowy rekord. Tylko stąd? Nie za duŜo skromności? Kiedyś napisałem, Ŝe skromność jest dzieckiem miernot, ale napisałem teŜ, Ŝe pycha jest narzędziem głupców. Powodzenie u publiczności nic nie waŜy, chyba Ŝe ktoś chce się nadymać na dzisiaj i to go bawi. Mnie nie bawi. We „Francuskiej ścieŜce”, w rozdziale „Quo vadis ars?”, napisałem: „Ostatecznym arbitrem jest Czas”. Czy wie Pan, Ŝe w dobie Prousta był on prawie zupełnie nieznany, jego twórczość przechodziła bez echa, nie dostrzegana ani przez czytelników, ani przez krytykę, natomiast pierwszym pisarzem Francji, geniuszem literatury, okrzyczano jakiegoś faceta, chyba na literę B, którego dzisiaj nikt nie pamięta. Oczywiście nie ma tu reguł, ale powtarzam: aktualna sława i poczytność mogą być bardzo złudne. Inna sprawa, Ŝe tym się pociesza kaŜdy grafoman, licząc, Ŝe przyszłość potraktuje go sprawiedliwiej niŜ współcześni. Jeśli mówimy o sławie i o traktowaniu przez współczesnych, to chcę dotknąć jeszcze jednej sprawy. Nie raz spotykam się z opinią, którą zresztą podzielam, o nonsensie, jakim jest fakt, iŜ najbardziej poczytny pisarz polski nie figuruje nie tylko w naszych encyklopediach, ale nawet w słownikach współczesnych pisarzy polskich, gdzie jest mnóstwo autorów jednej i to nieudanej ksiąŜki, pisarzy drugo- i trzeciorzędnych, publi-
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
67
cystów uwaŜających się za pisarzy i temu podobnych! Przed kilku laty „Gazeta Krakowska” poświęciła tej sprawie całokolumnowy artykuł, cytując dosłownie dziesiątki entuzjastycznych recenzji o Pana twórczości z prasy polskiej i zagranicznej, i słusznie nazywając przemilczanie Pana w encyklopediach skandalem. Ostatnio ukazały się dwa nowe wydawnictwa. Kolejne wydanie „Encyklopedii Powszechnej”, gdzie znalazłem nie tylko licznych mniej lub bardziej udanych publicystów, lecz nawet nieco efemeryczne gwiazdy rodzimej piosenki, bardzo kiepskich reŜyserów itp., a Pana nie. Oraz polski „who is who” („Kto jest kim w Polsce 1984”), gdzie są dosłownie wszyscy Polacy, o których wspomniano w gazecie lub którzy zaśpiewali coś bądź zmajstrowali artykuł, a Pana wciąŜ nie ma! Dlaczego? Nie wiem. Być moŜe odpowiedzią jest to, co napisano w „Polityce” o owym polskim „who is who”, obśmiewając metodę selekcji. Autorzy ułatwili sobie pracę zwracając się po listy twórców do związków twórczych i uwzględnili tylko członków. Jak Pan wie, w Polsce jest kilka tysięcy zarejestrowanych pisarzy i to daje im prawo bycia twórcami. Jak z tego wynika ja twórcą nie jestem, bo gwiŜdŜę na to. Nigdy nie naleŜałem do Ŝadnego związku twórczego, na cholerę mi te legitymacje? Piszę piórem, a nie stemplem. Pańska awersja do organizacyjnych form Ŝycia obrosła juŜ w legendę, pisały o tym chyba „Perspektywy”. Pisano o tym w „Razem”. Rzeczywiście, nigdy nie naleŜałem do Ŝadnej organizacji, nawet do zwykłych związków zawodowych, kiedy po studiach zaczynałem pracę w Pracowniach Konserwacji Zabytków, a potem na wyŜszej uczelni. Dlaczego? Bo zapisałem się do organizacji, w której płaci się najwyŜsze składki. To rodzina, Ŝona i dzieci... (patrzy na zegarek)... Pan wybaczy, muszę juŜ jechać. Dziękuję za rozmowę. Dziękuję za ksiąŜkę. Do widzenia. ANDRZEJ MOLIK „Kurier Lubelski”, sobota-środa 22-26 grudnia 1984.
68
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
No to wyjaśniliśmy sobie, Ŝe we wstępie wywiadu dla australijskiej gazety zełgał Pan mówiąc, iŜ przez kilkanaście lat nie udzielił Pan polskiej prasie Ŝadnego wywiadu. Wywiad australijski przedrukowała prasa krajowa, więc redaktor Molik czytał Pańskie kłamstwo z pewnością. Gdybym był redaktorem Molikiem to... On to właśnie zrobił! Co, naubliŜał Panu? Nie naubliŜał, ale trzy miesiące temu, w lipcu, opublikował artykuł z Ŝalami, Ŝe udaję Greka, Ŝe zapomniałem o wywiadzie, którego udzieliłem mu skorumpowany Ŝądzą bibliofilską. TeŜ w „Kurierze Lubelskim”? TeŜ. Przysłał mi ten artykuł. MoŜna zobaczyć? Proszę. Co tu robią te dwie małpy na zdjęciu? I dlaczego to ma tytuł „Ideologia klatki”? Dlatego, Ŝe redaktor Molik zaczął artykuł od narzekania na Łysiakową amnezję, lecz skończył go komplementując Łysiaka za fragment „MW”, w którym analizowałem płótno Bruegela „Dwie małpy”. On tu nie pisze o problemach sztuki, tylko o problemach klatki, które Pan rozwaŜał w związku z tym dziełem. Zacytujmy koniec artykułu redaktora Molika. Niech Pan cytuje bez skrupułów, uwielbiam komplementy. Molik kończy artykuł tak: „Trzeba sobie uświadomić, w jakim czasie Waldemar Łysiak pisał o tej ideologii klatki. W czasie pełnego rozkwitu stanu wojennego. Zmylił tropy cenzury pisząc, Ŝe skaczemy tylko z obawy knuta lub nadziei wyŜerki, i podpowiadał, Ŝe w przeciwieństwie do małp ludzie mogą powiedzieć: Nie! I wierzyć w wolność. Niebawem słowo ciałem się stało. Kiedy to sobie uświadamiam, wybaczam Łysiakowi brak pamięci o wywiadzie, którego mi udzielił.” Amen! Pozostańmy jeszcze przy Pańskim „braku pamięci”. Wysłannikowi tygodnika ukazującego się w Melbourne powiedział Pan nie tylko, Ŝe prawie trzynaście lat stronił Pan od nadwiślańskich wywiadów, ale Ŝe równieŜ nie opublikował Pan wówczas ani jednego felietonu bądź artykułu na łamach prasy polskiej. Czy i tu pamięć Pana „zawiodła”?
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
69
A mógłby Pan zaprzeczyć? Zna Pan jakiś mój artykuł lub felieton opublikowany w legalnej polskiej prasie od 13 grudnia 1981 roku do 10 września 1993 roku? Nie znam, ale liczę na „powtórkę z rozrywki”, czyli na „wyjątki potwierdzające regułę”, czyli na Pańską pomoc. To znaczy na Pańską chwilową prawdomówność. Pan liczy na ekshibicyjną prawdomówność. Tak czy nie?! Było coś takiego, mistrzu? Było. Ile razy? Pyta Pan jak ksiądz dziewczynę klęczącą przy konfesjonale po wyjściu ze stodoły... Ile razy? Raz. Gdzie? W poznańskim periodyku „Sztuka dla Dziecka”. Dorosłym odmawiałem konsekwentnie, ale jak miałem odmówić dzieciom? Poproszono mnie w roku 1988 o tekst na temat twórczości Szancera. Ukazał się w tym piśmie, a rok później w duŜym katalogu Szancerowskiej wystawy. Śmieszna sprawa — w „Sztuce dla Dziecka” ukazał się z ingerencją cenzora, a w katalogu bez niej. Co tam wycięto? Jedno zdanie, o tym, Ŝe współcześni PlW-owscy ilustratorzy bajek nie umywają się do Szancera. Jako Ŝe jest to jedyny Pański artykuł opublikowany w ciągu tamtych dwunastu lat, i jako Ŝe mało kto zna ten tekst, Wdrukujmy go.
70
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
AMBASADOR IMPERIUM WYOBRAŹNI „Światem rządzi wyobraźnia” Napoleon „Wyobraźnia jest waŜniejsza od wiedzy” Einstein
Był jednym z tych ludzi, których niedobitki wałęsają się jeszcze po naszym smutnym stuleciu wąskiej specjalizacji — tych Robinsonów, do których pasuje określenie: „ludzie Renesansu”. Aktor, dziennikarz, felietonista, retuszer w drukarni, redaktor graficzny w wydawnictwie, satyryk, na; czelny redaktor Biura Wydawniczego Ruchu, organizator, szef artystyczny teatru TV, malarz, profesor Akademii Sztuk Pięknych, scenograf i grafik — ileŜ zawodów, profesji, stanowisk i powołań moŜna zmieścić w jednym Ŝyciu, a przecieŜ nie wymieniłem wszystkich. Na jakimś etapie tej przebogatej drogi mruknął: „Zestarzałem się, więcej niŜ pięć robót naraz zaczyna mnie męczyć”. Przede wszystkim jednak był scenografem i grafikiem-ilustratorem. Kilka pokoleń oglądało w teatrach oraz na szklanym ekranie scenograficzną oprawę, jaką dawał wielkiej dramaturgii światowej i rodzimej, od Szekspira i Lope de Vegi po Gabrielę Zapolska. Była to tego rodzaju scenografia, co „rządzi” spektaklem i moŜe nawet (gdy sztuka i kreacje aktorskie nie są najwyŜszej próby) przyćmić aktorów. Niczym do symbolu trzeba tu sięgnąć do wydarzenia, które zyskało juŜ patynę anegdoty: przed wojną, kiedy Szancer (uczeń samego Frycza) pracował jako scenograf w warszawskim teatrzyku „Nietoperz”, gwiazda zespołu, rozeźlona, iŜ dekoracje przyćmiewają jej toaletę, podniosła na próbie generalnej wściekły raban i zaŜądała ich kompletnej zmiany, a Ŝe Szancer, człek, który nie dał po sobie deptać złotym pantofelkom, ani myślał się ugiąć, doszło do wielkiej draki i dyrekcja wylała hardego młodzika na tzw. zbitą twarz. Z pewnością nie bali się dekoracji Szancera dobrzy aktorzy, a takŜe dzieci grające w dziecięcych sztukach (np. według Brzechwy) czy filmach (np. „Panienka z okienka”, „Awantura o Basię”) — dzieci instynktownie czuły, Ŝe kostiumy i dekoracje, które robił Szancer, „to jest to” i nic ponadto trafniejszego i piękniejszego się nie wymyśli. Sam pan Bóg, gdyby chciał się zajmować scenografią dziecięcych spektakli, nie prześcignąłby Szancera, tylko by mu dorównał, ale poniewaŜ Pan Bóg jest zajęty czym innym — przysłał dzieciom swego delegata na Polskę.
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
71
Trafność wyboru owego emisariusza widać znakomicie w ilustracji ksiąŜkowej, znakomicie i trwale, bo scenografia rzecz ulotna (moŜna ją, co prawda, podziwiać na planach wystawowych, lecz Ŝywa jest — „gra” i oddziałuje na człowieka w poŜądany przez autora sposób — tylko podczas spektaklu teatralnego). Tutaj, w grafice ilustracyjnej doszedł Szancer do olimpijskich wyŜyn, które mu się za młodu nie śniły nawet. Wiele lat po swym debiucie skomentował go z pyszną autoironią: „Kiedy dziś patrzę na te moje dzieła, myślę, Ŝe nie wróŜyłbym autorowi zbyt jasnej przyszłości”. Atoli w tych młodzieńczych tworach tkwiła iskra BoŜa wyznaczająca kierunek; Ksawery Dunikowski rzekł Szancerowi dwudziestosiedmioletniemu: — Bo ty będziesz robił ilustracje. „Bardzo się obraziłem” — wspominał Szancer po latach. Tłumaczy go chyba tylko młodość. Wydawało mu się, Ŝe ilustrator to degradacja, to coś pejoratywnego, podrzędnego w świecie wielkiej sztuki, to taki nieudany malarz, który nie „załapał się” przy pomocy sztalug i musi ilustrować, Ŝeby Ŝyć. Podobnie mówi się o krytykach literackich, Ŝe to niespełnieni literaci. Prawda zaś jest taka, Ŝe nieudany pisarz moŜe być równie kiepskim krytykiem, ale moŜe być krytykiem doskonałym, oba te bowiem królestwa pióra wymagają całkiem innego powołania. Identycznie ze sztukami plastycznymi: ktoś rodzi się malarzem, a ktoś grafikiem; moŜna obie te dziedziny uprawiać z równym powodzeniem (Leonardo, Picasso, Dürer, Rembrandt, etc), ale moŜna teŜ brylować tylko w jednej (Callot, Piranesi, Blake, Flaxman, etc), kaŜda z nich jest szlachetna i nie ustępuje drugiej rangą. Chodzi o to, Ŝeby być w tej swoje pierwszym, a nie drugim. Cezar mówił: „Wolę być pierwszym na prowincji, niŜ drugim w Rzymie!”, zaś Napoleon wtórował mu: „Wolę być pierwszym robotnikiem w fabryce niŜ drugim profesorem w Akademii!”. Jan Marcin Szancer był w Polsce pierwszym na tej arenie muz, którą obrał (lub — jak kto woli — wybrała dlań Opatrzność), tyle Ŝe „ex ae quo” z Uniechowskim. Błądził więc obraŜając się na Dunikowskiego za „ilustratora”. Nie pamiętał w Ŝółtodziobim zaperzeniu o takich mistrzach nowoŜytnej ilustracji ksiąŜkowej jak Bewick, Beardsley, Cruikshank, Grandville, Vernet, Raffet czy Doré, Którzy swoją twórczość wynieśli na najwyŜsze piedestały sztuki, grawerując sobie w jej kronikach imiona złotymi literami. Trzeba mu to wybaczyć za jedną, jedyną rzecz. Za to, Ŝe ich doścignął — Ŝe dzięki niemu oraz Uniechowskiemu Polska miała genialnych ilustratorów ksiąŜek dla dzieci i dla dorosłych. Trudno powiedzieć ile ksiąŜek otrzymało szlacheckie insygnia w postaci rysunków Szancera. Tego nie wiedział on sam. Skrupulatni Niemcy, którzy
72
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
jako jedyni próbowali wykonać bibliografię jego prac, doliczyli się około 150 pozycji ksiąŜkowych, ale chyba było ich więcej. Tam, gdzie się one pojawiły, były określane arcydziełami gatunku (przykładowo: dzięki ilustracjom Szancera zbiór baśni perskich „Księga papugi” został uznany w Niemczech za najpiękniejszą ksiąŜkę roku), a zjawiały się w wielu krajach, od Francji po Chiny. Bajland stanowił dla Szancera terytorium faworyzowane, więc do „wyborców” Szancera naleŜeli zwłaszcza mali obywatele świata. Gdyby skrzyknął ich wszystkich, uformowałaby się wielka krucjata dziecięca, która mogłaby świat odmienić — przenicować ten nieznośny, realny, na bajkowy świat z rysunków pieczętowanych herbem JMS. Był czarodziejem graficznego oŜywiania bajek, prawdziwym Tagiem alias sztukmistrzem z berłem w dłoni. JMS to skrót od: Jego Majestat Sztukmistrz. W tekście programu do wystawy własnych prac oraz prac swoich absolwentów, którą ochrzcił Ŝartobliwie: „Remanent”, Jan Marcin Szancer pisał: „KsiąŜka dla dzieci była szczególnie ulubionym tematem, bo właśnie w bajkach i w niezwykłych opowieściach skryła się fantastyka, one dawały pole do rozwaŜań kolorystycznych i kompozycyjnych”. Rozumiał przez to, Ŝe bajka daje cudowne wprost pole startu do antygrawitacyjnego lotu wyobraźni. Dla wielu małych Polaków, którzy najpierw poznali jego rysunki w bajce Konopnickiej „O sierotce Marysi i krasnoludkach”, Szancer był to „ten pan, co rysował krasnoludki”. Dla mnie nie, o czym zadecydował przypadek — pierwszą ksiąŜką z jego ilustracjami, jaką dali mi rodzice, były „Baśnie” Andersena. Miałem wtedy osiem lat i te rysunki przemawiały do mnie duŜo silniej niŜ skandynawska mądrość pisarza (Andersen ze swoimi metaforami o nagich królach trafia do główek trochę juŜ rozjaśnionych). Zakochałem się w Szancerze od klasycznego „pierwszego wejrzenia” i rodzice musieli mi kupować wszystko, co tylko zostało przezeń zilustrowane. Tomiki te poniszczyły się wśród dziecięcych zabawek moich i brata, część zaś „zwinęli” mi koledzy, nawet bez wyrachowania typu „kradzieŜ chleba i ksiąŜki nie hańbi”, tylko po prostu wariując tak jak ja na punkcie Szancera, póki nie zaczęliśmy wariować na punkcie panienek urodziwych niczym rysowane przez niego księŜniczki. Dzisiaj, myszkując po stołecznych antykwariatach i na Perskim Jarmarku, sam kupuję wszystko, co tylko ma Szancera na okładce i między okładkami. Nie brakuje mi konkurentów, gdyŜ wiele tych ksiąŜek kupuje się w mniejszym stopniu dla treści (tę moŜna zdobyć w innych wydaniach), lecz właśnie po to, by zdobyć Szancera i uzupełnić Szancerowską kolekcję. Formalnie uganiamy się za nim. Ŝeby uradować nasze pociechy, ale tak Bogiem a prawdą robimy to
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
73
dla siebie — Szancer przywraca nam coś najcenniejszego, co człowiek miał w Ŝyciu, dzieciństwo oraz wiarę w lepszy świat nie z tej ziemi, na której prawie kaŜe gra jakąś rolę w spektaklu o trzech tytułach: „Komedia ludzka”, „Targowisko próŜności” i „Folwark zwierzęcy”. Jeden z działów mojego księgozbioru to kolekcja róŜnych wydań bajek, a spora jej część to „bajki z Szancerem”. Rozumiem go wybornie, gdyŜ tak jak on nie umiem Ŝyć bez bajek. W pierwszym rozdziale mojej ksiąŜki „MW” pisałem o nich: „Nie potrafiłbym Ŝyć bez tego magicznego zwierciadełka, które odbija moje wnętrze, bez tego urlopu od rzeczywistości, bez tej archaicznej religii dzieciństwa, która jak kaŜda religia łączy w sobie mity i symbole, rytuały i ceremonie, ufność, proroctwo i obietnicę, i która odwołuje się do określonych stanów psychicznych, Ŝądając wiary w egzystencję istot nadludzkich. A cóŜ to są istoty nadludzkie? To są ludzkie tęsknoty obleczone w ich bajkową cielesność. Krasnale i bogowie na równi. Tylu rzeczy trzeba, by wytrzymać na tym świecie, który jest nie do wytrzymania. Wielu ludziom potrzeba bajek i zaświatów, i ja jestem wśród nich. Tak właśnie poszukuje się wolności”. Bajki ilustrowane przez Szancera są więc tyle samo dla dzieciaków, co dla rodziców. Wśród tych ostatnich znajdują się i tacy, którzy tego jeszcze nie pojmują. Do nich apelowałem we „Francuskiej ścieŜce”: „Nie wyrzucajcie bajek do dziecinnego pokoju. Nie wyrzucajcie ich w ogóle, bo cóŜ wam zostanie? — winda i tranzystor, coca-cola i zupa w proszku, kronika ogłoszeń, Godzina na zegarku. śycie się kończy, a zegarek tyka dalej. Tylko bajkę moŜna zabrać ze sobą. Wyrzucając bajkę, by zawierzyć jedynie faktom historycznym, lasciate ogni speranza... — będziecie jak ów mecenas Floriot, o którym krąŜy anegdota w kołach francuskich prawników: przysięgły, którego wyłączono ze sprawy na, wniosek Floriota, podszedł doń i szepnął mu na ucho: — Szkoda, mecenasie! Wybronił pan mego ojca, byłbym po pańskiej stronie. Bajka jest po waszej stronie. Wyłącznie ona. Kiedyś, gdy zrozumiecie to wszyscy, nastąpi cudowne Królestwo Bajki, a fakty odejdą w Ŝałobie, ze spuszczonymi łbami. Na tronie, wokół którego krąŜyć będzie nowe słońce, zasiądzie w orszaku gnomów i nimf Fantazja, małŜonka barona Münchhausena, z nowych mórz wyłonią się Behemot i Le-wiatan, smoki i feniksy odtańczą dziką sarabandę w zamkach na szczytach szklanych gór, Ŝywe bazyliszki zastąpią maszkarony galer, Sindbad otworzy Sezam czterdziestu rozbójnikom, hipogryfy Ŝuć będą złoty owies w kotlinach Eldorado, a boski harfiarz w najpiękniejszej ze świątyń Atlantydy zaśpiewa hymn na cześć rzeczy
74
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
upragnionych, lecz nieziszczalnych, rzeczy, które nie istnieją, choć istnieć winny, rzeczy bliskich nam, a nieosiągalnych. Ale nim to nastąpi, musimy wznieść uniwersytety, które wskrzeszą zapomnianą sztukę opowiadania bajek”. Jan Marcin Szancer wskrzesił zapomnianą od dawna sztukę graficznego opowiadania bajek w sposób kongenialny wobec tekstu lub go przewyŜszający. Nie, to mało powiedziane — on wskrzesił sztukę wzbogacania bajek, dodawania im głębi, stwarzania graficznego piątego wymiaru bajki, który nie jest broszką przypiętą do druku, lecz uzupełnieniem organicznym, integralnym fragmentem tekstu. Stał. się w tej materii instytucją, jednoosobową akademią, uniwersytetem samotnego, bezkonkurencyjnego wykładowcy, który tworzy własny styl tak wielki, Ŝe jest jego jedynym realizatorem, styl nie nadający się do naśladowania, tak jak największy amerykański architekt XX wieku, Frank Lloyd Wright, który stworzył styl pozbawiony epigonów, bo było to coś ogromnie niepowtarzalnego, nieosiągalnego dla kopistów lub ewentualnych kontynuatorów. Zjawiska tego rodzaju są w sztuce bardzo rzadkie i nie do przecenienia. Pisząc kiedyś o Szancerze Karol MałcuŜyński podkreślił, Ŝe JMS nie miał nic wspólnego z jakimkolwiek stylem, Ŝe stał na uboczu wszelkich „izmów” i nie dawał się zaklasyfikować do którejś z szufladek. Nic dziwnego — gdy jest się panem na własnym stylu, nie szuka się towarzystwa gromady maszerującej w szeregach z encyklopedycznie oznakowanymi sztandarami. Był więc daleko od „izmów”, bo dysponował „yzmem” (Szanceryzmem) i uŜywał go w zgodzie z trafnym powiedzeniem włoskiego reŜysera Federica Felliniego: „Nad materiałem musi panować styl. Takie jest prawo sztuki”. Szanceryzm panował nad kaŜdą z dotkniętych przez JMS bajek w sposób tak potęŜny, iŜ tylko niewiele z owych tekstów wytrzymywało konkurencję, nie dając się przytłumić ilustracjom. Jak moŜna określić cechy tego stylu, który pozwoliłem sobie nazwać Szanceryzmem? Nie jest to łatwo uczynić, bo podobnie jak w przypadku pewnych rodzajów muzyki — trzeba to raczej czuć niŜ rozumieć. Najbardziej odpowiadałoby mi dziwaczne trochę określenie: romantyczność gotycka. Gotyk naleŜy tu traktować niezbyt dosłownie; chodzi o charakterystyczny dla Gotyku wertykalizm, o sławną „Boską smukłość Gotyku”. Postacie i rzeczy są u Szancera „cienkie”, wysmukłe, zwertykalizowane, wiotkie jak łodygi roślin i ostre jak szpice wieŜ gotyckich katedr. Zaś romantyczność to owa przedziwna aura, quasi-hipnotyzerska, czuła i melodyjna, oddziałująca przez serce, ta „szczypiąca duszę” atmosfera, jakby zaraŜona pyłkami Płócien najbardziej melancholijnego i nostalgicznego z Romantyków, Caspara Davida Friedricha
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
75
— jeden wielki, stwarzany kreską i kolorem, sen, pełen motywów, które budzą nie tylko zachwyt estetyczny, lecz i głębokie wzruszenie. Główną wszakŜe cechą tego stylu jest sugestywność oddziaływania. Graficzna projekcja wyobraźni Szancera nie tyle pobudza wyobraźnię odbiorcy, ile ją niewoli, ukierunkowuje ją w jednym nieodwracalnym kanale skojarzeń, z którego nie ma ucieczki. Inaczej mówiąc: Szanceryzm to magiczna róŜdŜka, monopolizująca nasze widzenie Bajlandu. Odkąd ujrzałem stworzoną przez Szancera Królową Śniegu, nie potrafię juŜ wyobrazić sobie innej i Ŝadna inna nie zdołałaby mnie przekonać, choćby narysował ją nie wiem jaki geniusz. Tak samo jest z Calineczką, z cynowym Ŝołnierzykiem, z księŜniczką na ziarnku grochu, etc. CzyŜ ktoś mógłby sobie wyobrazić innego Pana Kleksa niŜ Szancerowski? (Przykładowo: w filmie Krzysztofa Gradowskiego „Akademia Pana Kleksa” kapitalnie odtwarzający głównego bohatera Piotr Fronczewski został ucharakteryzowany dokładnie według „matrycy” Szancera; inne rozwiązanie byłoby uznane za absurd.) Szancerowskie zamki na wierzchołkach samotnych gór są bardziej rycerskoromantyczno-średniowieczne od autentycznych i tylko jeden człowiek, równie zakochany w klechdach król Bawarii Ludwik II Wittelsbach, wzniósł w XIX wieku właśnie takie, para-mediewalne, prawdziwsze od prawdziwych, „Szancerowskie” zamczysko na skraju Alp (Neuschwanstein), a dzisiaj kasztel ten jest najczęściej zwiedzanym i obfotografowywanym zamkiem Europy ku zazdrości autentyków. Pinokio Disneya przy Pinokiu Szancera to plastykowy gadŜet, a przecieŜ Disney nie wypadł sroce spod ogona. Weźcie zresztą do ręki trzytomowe wydanie „Bajek” Andersena (PIW), ilustrowane przez trzech współczesnych grafików, których „awangardowe” popisy odrzucają dzieci budzą złość dorosłych — bohomazowata, pseudoabstrakcyjna, pseudokubistyczna nowoczesność „par force”, sama dla siebie, nie przemawia do nikogo, nie tworzy równoległego z tekstem świata graficznej bajki, brzmi całkowicie głucho. Szancer zaś tworzył ów świat w sposób wręcz kultowo sugestywny i urzekający — w obrazki Szancera się wierzy, wizję Szancerowską się wyznaje jak jedyną religię. John Barth pisał w „Chimerze”, iŜ „jedynym Bagdadem jest Bagdad z 1001 nocy, gdzie dywany latają, a dŜinny wyłaniają się z magicznych słów”. Tak i tutaj: kiedy się juŜ zobaczyło bajkę zilustrowaną przez Szancera, jedyną ikonografią tej bajki będzie wizja Szancerowską. Z magicznych kresek i barw wyłaniają się Ŝywe figury, które posiadają dusze. Myślę, Ŝe JMS, kreując swój bajkowy świat, stanowiący najlepszy z azylów, był nie tylko człowiekiem autentycznie wolnym, lecz i bardzo
76
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
bogatym. Raz jeszcze przywołam fragment „MW”; jeden z rozdziałów zakończyłem słowami: „Nawet kiedy zabrano ci wszystko, to moŜesz jeszcze wymyślać sobie bajki. Skoro tego nie czynisz — nie wiń nikogo, Ŝe jesteś nędzarzem. Jeśli nie wymyślisz ani jednej — z czym staniesz przed Bogiem, gdy zawezwie cię do tablicy?”. Tablica ugięła się od cudów, gdy Boski ambasador do spraw ilustrowania bajek stanął przed Szefem i rozliczył się z realizacji powierzonego mu zadania. Miewam takie nierealne marzenie: gdybym mógł wybudować sobie grobowiec, pragnąłbym, aby jego wnętrze zostało pokryte freskami przez Szancera. Tak robili staroŜytni Egipcjanie i Etruskowie: malowali ściany swych grobowców, by po śmierci spoczywać we wnętrzach pełnych piękna. JakŜe bajecznie spałoby mi się w otoczeniu dŜinnów wyczarowanych przez JMS. Nie wspominam o tym bez powodu. Podczas jednej z dyskusji w środowisku plastyków Szancer nagle spytał: — Przepraszam, dlaczego nie malujemy na grobach? Wszyscy zgłupieli, zapadła cisza. I te zdziwione spojrzenia. Nie zawsze go rozumiano. Trzeba mieć chyba coś z królewskiej wyobraźni dziecka, by w pełni rozumieć Szancera, inaczej ani rusz. Tępa dorosłość nie jest szczególnie chlubnym atrybutem kondycji ludzkiej. Dla dorosłych tworzył z nie mniejszą maestrią niŜ dla dzieci, ilustrując m.in. Mickiewicza („Pan Tadeusz”), Sienkiewicza (trylogia), Słowackiego (dramaty), Fredrę (komedie), Prusa („Faraon”), Puszkina („Eugeniusz Oniegin”), Rollanda („Colas Breugnon”), Swifta („PodróŜe Guliwera”) i Krasickiego („Satyry”, „Bajki”). Stosował tu róŜne techniki, naśladując drzeworyt („Colas Breugnon”; notabene ilustracje do tej ksiąŜki wydają mi się nazbyt niderlandzkie w charakterze) lub fresk prymitywny („Faraon”), lecz najlepsze efekty osiągał zawsze stosując klasyczny Szanceryzm, czyli Szancerowską kreskę i Szancerowski kolor, za pomocą których fenomenalnie wprost odtwarzał epokę. W ilustracjach dla dorosłych nie kreował własnego baśniowego świata, lecz rekonstruował stary, miniony, wskrzeszał niezrównanie Polskę osiemnastowieczną i dziewiętnastowieczną. Co nie znaczy, Ŝe dzieła te pozbawione są aktualności. Wystarczy za wszystko ilustracja do „Klatek” Krasickiego, satyry na złodziei i malwersantów, których naleŜy pozamykać w klatkach, by nie mogli więcej szkodzić społeczeństwu. Krasicki, kończąc portret takiego łotrzyka, jednego z tych, co przefrymarczyli Rzeczpospolitą, zauwaŜył: „SłuŜył ojczyźnie prawie całym swoim Ŝyciem;
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
77
A chcąc się plennych darów podsycić uŜyciem, Wiedząc, Ŝe pani dobra, ale mniej ostroŜna, Kradł ją, a kradł tak dobrze, jak tylko kraść moŜna. — AlboŜ kocha, kto kradnie? (...) Mało klatka za to”. Jan Marcin Szancer, dzięki swemu graficznemu światu, wciąŜ jest Ŝywy i takim dla nas pozostanie póki w sercach ludzi kołatać się będzie umiłowanie piękna. Waldemar Łysiak „SZTUKA DLA DZIECKA” — Dwumiesięcznik Ogólnopolskiego Ośrodka Sztuki dla Dzieci i MłodzieŜy w Poznaniu”, 4 (11) 1988.
78
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
W pewnym fragmencie tego tekstu o bajkach Szancera jest typowy popis Łysiaka-antykomunistycznego metaforysty. Najpierw pada słówko o „Folwarku zwierzęcym”, i zaraz po tym zdania o tęsknocie do nadprzyrodzonych sił, które mogłyby pokonać Zło. I puenta: „Tak właśnie poszukuje się wolności”. Albo ta końcówka, z cytatem z Krasickiego wymierzonym przeciw zdrajcom, i z podkreśleniem aktualności wiersza, czyli z kopniakiem w partyjnych bonzów! I cenzor puszcza Panu takie numery w tamtych latach! śeby to jeden numer, lub dwa, lub choćby trzy. Ale kaŜda Pańska ksiąŜka z tamtych lat jest co krok metaforyzowana w ten sposób, w taki sposób, Ŝe przypomina owieczkę faszerowaną antysmoczym czyli antykomunistycznym trotylem! A juŜ „Milczące psy”, będące jednym wielkim oskarŜeniem polskich renegatów pracujących dla Rosjan! Sam tytuł, którego znaczenie i aktualność wyjaśnił Pan juŜ we wstępie do tej ksiąŜki, powinien był rozjuszyć cenzora! W kaŜdej ksiąŜce rzucałem cenzurze na Ŝer numery jeszcze ostrzejsze, do ewidentnego wycięcia, lecz zarazem do odwrócenia uwagi od rzeczy, które pragnąłem uratować, by je przekazać czytelnikom. Między mną a cenzurą toczyła się wieloletnia gra. Jej szczegóły opisałem w „Lepszym”. Z mojego punktu widzenia szkoda, Ŝe tyle rzeczy ze swego Ŝycia opisał Pan w „Lepszym”, bo mógłby Pan je teraz opowiedzieć w wywiadzie dla nas. Ale trudno. Do „Lepszego” jeszcze wrócimy. Najpierw chcę porozmawiać o Pańskiej beletrystyce. Więc formy nieksiąŜkowe mamy juŜ za sobą? Tak jest. Mamy juŜ za sobą wywiady, których Pan wtedy „nie udzielił”, i artykuł, którego Pan wtedy „nie napisał” czyli wszystkie Pańskie teksty pozaksiąŜkowe, i moŜemy przejść do powieści, które Pan wtedy opublikował. Chciałbym... Moment, jest tu pewna nieścisłość. Nie wszystkie. Prócz tych dwóch wywiadów i tego artykułu ukazał się wówczas na łamach prasy fragment mojej ksiąŜki „MW”. Była to reklamowa inicjatywa wydawców, chwyt promocyjny typu zachodniego, dzisiaj często stosowany w Polsce. Poza tym chcę Panu zwrócić uwagę, Ŝe między prasą a ksiąŜką są jeszcze inne formy posługiwania się drukiem. Na przykład? Na przykład tak zwany program teatralny, folderek o granej aktualnie sztuce, sprzedawany przez bileterki lub w teatralnych kasach. Tam teŜ się pojawiłem, raz w ciągu tych dwunastu lat „milczenia” medialnego, ale juŜ po upadku PZPR-u. Było to w czerwcu 1991 roku. Organizowano wielki jubileuszowy spektakl–koncert–benefis Janka Kobuszewskiego, na jego
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
79
trzydziestopięciolecie sceniczne. Organizatorzy poprosili mnie o jakiś tekst do tego folderu-programu. Gdybym się nie przyjaźnił z Kobuszem tyle lat, to bym odmówił, a tak wypadało coś machnąć. No więc machnąłem tekst na temat... Na temat Kobusza, tak jak inni, ale inni spreparowali typowe „okolicznościowe” laurki dla Kobusza, a ja dałem tekst na temat erotycznego snu Kobusza. Bomba! To musimy przedrukować koniecznie! Nawet, gdyby Pan powiedział, Ŝe nie musimy, ja bym to wymusił.
80
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
MARZENIE KOBUSZA O tym, jakim ten Kobuszewski jest aktorem, to ja tu pisał nie będę, bo moi sąsiedzi na tych łamach oddadzą mu, co trzeba, z pewnością, a ja się nie nadaję do chóru. Zresztą czy w ogóle warto rozwodzić się nad tym, jeśli sprawa jest jasna, bo kaŜdy głupi wie, Ŝe dobrym aktorom niepotrzebne są za Ŝycia rocznicowe fety i tylko patałachom robi się szampańskie jubileusze nim uderzą w kalendarz, tak jak tylko kiepskim literatom wydaje się „Pisma zbiorowe” nim odpłyną do Hadesu grafomanów. Ja tam nic przeciw Kobuszewskiemu nie mam, broń BoŜe, ale powiedzmy sobie raz prawdę w oko — wejść na scenę i robić miny to kaŜdy potrafi. Na mój rozum sztuka teatralna nie polega na tym, czy się jest dobrym aktorem, tylko na tym, czy się jest znanym aktorem, bo jak się jest znanym, to człowiek nie musi się szarpać, Ŝeby zakosić trochę oklasków i dolarów, to juŜ samo leci. No!... Tak więc — zamiast pisać o warsztacie i poziomie aktorskim Kobuszewskiego, które są znane kaŜdemu, bo „koń jaki jest, kaŜdy widzi” — napiszę o tym, czego o Kobuszewskim nie wiecie. O jego największym aktorskim marzeniu. Wyznał mi je kiedyś w trakcie towarzyskiego seansu polegającego na wspólnym gaszeniu pragnienia szkocka oranŜadą. Tak juŜ bowiem jest, Ŝe kiedy nie wylewa się za kołnierz, to człowiek robi się wylewny. Marzeniem kaŜdego, kto uprawia zawód komediantów (z aktorkami włącznie) jest, jak wiadomo, rola Hamleta. Ale Janek to nie jest „kaŜdy”. On jest jak najbardziej jedyny — jest przysłowiowym wyjątkiem, który potwierdza regułę. Nigdy nie marzył o roli Hamleta, gdyŜ miał pełną świadomość, Ŝe natura dała mu warunki fizyczne, które Hamletowi nie podchodzą. Marzył o wcieleniu się w inne głośne figury. Było ich kilka, na ten przykład: Szwejk, Falstaff, Zagłoba, Bonaparte w dojrzałym wieku, itp. Lecz to nie one spędzały mu sen z oczu. Największym marzeniem Janka była zawsze rola Sancho Pansy. Rola pozornie drugoplanowa, lecz w istocie pierwszoplanowa, gdyŜ to nie skołowany rycerz jest Cervantesowską tubą mądrości, tylko sługa, który ma swój rozum i potrafi obnaŜać głupotę gatunku ludzkiego słowem ostrzejszym niŜ kopia kłująca skrzydła wiatraków. Widzę to! Widzę Janka siedzącego wygodnie na maleńkim osiołku i wędrującego przez ogłupiały świat z miną filozofa, który gardzi pustym słowem i pustym gestem, a nad nim transcendencja niebieska, a w nim absolut. O reŜyserzy tego świata! Gdy któryś z was porwie się na sfilmowanie lub
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
81
przeniesienie na deski teatru Boskiego dzieła Cervantesa, niech pamięta o Janku Kobuszewskim! O jego marzeniu: zagrać Sancho Pansę! Waldemar Łysiak „35-LECIE JANA KOBUSZEWSKIEGO — GALA W TEATRZE KWADRAT”, 15 czerwca 1991.
82
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
Śliczny zgryw z aktora, który figurą przypomina Don Kichota jak nikt na świecie, ale myślałem, Ŝe to jest o prawdziwym erotycznym marzeniu! Intensywne marzenia zawsze posiadają cechę, czy wręcz istotę erotyczną. Co jest Pańskim intensywnym marzeniem? Catherine Deneuve. PrzecieŜ to juŜ babcia! Ale ja pamiętam ją z „Belle de jour”. I tu chodzi nie tylko o urodę. Ładnych dziewczyn jest mnóstwo. Bardzo ładnych jest bardzo duŜo. Ślicznych teŜ jest sporo. A i prześliczne trafiają się częściej niŜ wynika z rachunku prawdopodobieństwa. Lecz znaleźć prześliczną, co podzielałaby pasje bibliofilskie męŜczyzny, to juŜ prawdziwy cud. Swego czasu Deneuve, w wywiadzie dla „L’Autre Journal”, mówiła o miłości, którą czuje do ksiąŜek. Mówiła tak pięknie, Ŝe mi dech zaparło. Mówiła, Ŝe ksiąŜka jest dla niej przedmiotem magicznym, Ŝe uwielbia otaczać się ksiąŜkami, Ŝe woli Ŝyć wśród nich zamiast wśród ludzi, przy czym chodziło tu nie o ksiąŜki jako zbiór lektur, tylko zbiór piękna artystycznego. Powiedziała, Ŝe kocha ksiąŜki tak, jak obrazy malarzy. Dokładnie to, co ja czuję. Moje bibliofilstwo to zbieranie ksiąŜek w pięknych, starych oprawach artystycznych, które są dziełami sztuki „par excellence”. Te hektary cudownych opraw na ścianach Pańskiego domu to rzeczywiście coś oszałamiającego. Widząc je moŜna Rozumieć ksywkę „król”, którą dano Panu w środowisku bibliofilów polskich. Nigdy i nigdzie nie widziałem tak imponującego zbioru. To są dwa zbiory. Jeden to oprawy „introligatorskie”, indywidualne dzieła sławnych polskich introligatorów przedwojennych, Radziszewskiego, Jahody, Recmanika, Wójcika, Semkowicza, Repetowskiego i innych, a takŜe introligatorów dziewiętnastowiecznych i jeszcze dawniejszych. Ten zbiór jest w moim kolekcjonerstwie rzeczą waŜną, ale drugoplanową. Pierwszoplanową jest zbiór polskich opraw „wydawniczych” z XIX i z pierwszej połowy XX wieku. Jest to największy taki zbiór w Polsce, nie ma drugiego, który byłby z nim choćby porównywalny liczbowo i jakościowo, przy czym przez jakość rozumiem nie tylko wyrafinowane piękno tych opraw — opraw tłoczonych złotymi i wielobarwnymi ornamentami bądź medalionami i całymi ilustracjami na grzbietach i frontonach — lecz takŜe ich stan zachowania. Na rynku antykwarycznym zabytkowe, efektownie oprawione ksiąŜki, zdarzają się często, jednak z reguły są w stanie mocnego zuŜycia, są po prostu zniszczone i daleko im do dawnej świetności. Sztuką jest zdobyć taką rzecz w stanie idealnym. I właśnie na tym, a nie tylko na liczbie, polega unikalność mojego
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
83
zbioru. Te „hektary”, jak Pan je przezwał, to są wszystko egzemplarze w stanie, który ja nazywam „reprintowym”, a inni „menniczym”. Wiele z nich ma grubo ponad sto lat, a wyglądają tak, jakby dzisiaj były tłoczone. Okazuje się, Ŝe mimo wojen i poŜóg, które katowały nasz kraj, w polskich rodzinach zachowało się trochę egzemplarzy niczym nie skrzywdzonych przez los. Ja takie egzemplarze kolekcjonuję. Nazwał Pan jakość zachowania się tych ksiąŜek stanami „reprintowymi”. Czy reprinty kupuje Pan równieŜ? To jest pytanie obraźliwe dla bibliofila. Dla prawdziwego bibliofila reprint jest bękartem, ersatzem starej ksiąŜki, jest rzeczą potworną, której nie bierze się do rąk, na którą się spluwa. Zachodzi tu związek ten sam, co między Ŝywą kobietą a plastikową lalką z sex-shopu. MęŜczyzna i bibliofil mają to wspólne, Ŝe kochają autentyki. W moim domu reprintów Pan nie znajdzie, to jest przyzwoity dom. UŜywając wobec stanu moich ksiąŜek określenia: stan „reprintowy”, podkreślam tylko nieskazitelność stanów, gdyŜ te oprawy wyglądają jakby były dzisiaj zrobione. W grypserze bibliofilskiej mówi się na taki stan: „nówka” alias „nóweczka”. Czy nie myślał Pan o wystawie swojej kolekcji? Ludziom wyszłyby oczy z orbit, to byłaby sensacja. Ja nie myślę, ale inni myślą. Bez przerwy jestem namawiany do zrobienia publicznej wystawy tego zbioru. Proponowali mi to juŜ między innymi ludzie z Biblioteki Narodowej, z Muzeum Drukarstwa i z Zamku Królewskiego. Odmawiam kategorycznie. Dlaczego? Dlatego, Ŝe samo urządzenie wystawy — zdjęcie tych „hektarów” z półek, zapakowanie, transport, rozpakowanie, rozłoŜenie, ponowne zapakowanie, transport i rozmieszczenie na półkach — czyli cały ten manipulacyjny cykl, ten wielofazowy fizyczny „obrót” moich perełek, spowodowałby nieuchronnie, Ŝe utraciłyby swój „reprintowy” stan. Zbyt je kocham, by naraŜać je na to wszystko. Ale to egoizm. Polacy nie mają pojęcia, jak cudownie wydawano ksiąŜki za naszych dziadów. Tak, to egoizm. Niech Pan to powie facetowi, który nie chce publicznie pokazywać swej Ŝony jako strip-teaserki w eleganckim lokalu. A to z kolei demagogia. Wymuszona. Mieliśmy rozmawiać o czymś innym. Wpadliśmy w bibliofilską dygresję, a przecieŜ chciał Pan mówić nie o ksiąŜkach, które „tapetują” ściany mojego domu, tylko o ksiąŜkach, których Łysiak jest autorem.
84
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
Takie dygresje mogą bardzo ciekawić Pańskich czytelników. Mam ochotę na jeszcze jedną. Ściany Pańskiego domu „tapetują” nie tylko wspaniałe oprawy, ale i wspaniałe obrazy. Widzę tu oleje Grottgera, Sichulskiego i Kostrzewskiego, akwarele Fałata i Juliusza Kossaka, sporo cudzoziemców, których nie rozpoznaję... To między innymi Palamedes, Molenaer, Piazzetta, Munthe, Olsen, Jensen, Frölicher, Osswald, Kupetzky, Hayez, La Roche, Van Laer, Callot, Appiani, Rizzoni, de Lassus, jeden domniemamy Watteau i jedna pracownia Tycjana, a z Polaków, prócz tych, Wórych Pan rozpoznał, Zeig, Stryjeńska, Niewiadomski, Dawski, Piątkowski, Uniechowski, Jełowicki, Suchanek i Ruśkiewicz. Prawdziwe muzeum! Czy zbiera Pan równieŜ rzemiosło artystyczne? Zbieram tylko stare ksiąŜki. Te obrazy to nie kolekcjonerstwo... to po prostu trochę dobrego malarstwa dla dekoracji wnętrz. Podobnie jest z rzemiosłem artystycznym. Ta Ŝardiniera w empirowym podstylu Retour d’Egipte jest najciekawsza wśród moich „bibelotów”, bo to obiekt klasy Luwru. No i moŜe ta empirowa cukiernica. A jak się Panu podoba to? To? PrzecieŜ to zwykły drewniany kuferek. Zwykły kuferek? No... powiedzmy skrzynka na kapcie lub bieliznę, lub na coś innego. Bardzo ładna i moŜe stara, ale... Stara, dziewiętnastowieczna. To jest „excusez le mot”, sracz podróŜny. Co? PodróŜny wucecik, kibelek, fragment wyposaŜenia karety ksiąŜęcej. Podnieśmy wieko... i widzi Pan podróŜną ubikacyjkę dla jaśnie pana i jego damy. Latem moŜna było z karety wysiąść pójść w zarośla, ale podróŜując zimą lepiej było załatwiać się wewnątrz karety. Sedes moŜna zdjąć i wyjąć pojemnik który się pod nim znajduje. Coś fantastycznego! To chyba unikalna rzecz? Podobno w Muzeum Łańcuckim jest jeden egzemplarz. Nie słyszałem o jakichś innych w Polsce. Natomiast w Niemczech jest specjalne muzeum takich zabytkowych podróŜnych kibelków z karoc. MoŜe Pan mnie jeszcze czymś zaszokować? Mogę Panu powiedzieć, Ŝe siedzi Pan w autentycznym fotelu z epoki napoleońskiej i Ŝe prawie wszystkie meble w tym pokoju są empirowe, ale zaszokować Pana mogę tylko tą czaszką. To autentyczna czaszka, trzyma ją Pan pewnie jako „memento mori”, ale cóŜ w tym szokującego? Bo to jest czaszka Napoleona.
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
85
Akurat! No dobrze, przyznam się, to nie jest czaszka Cesarza, to czaszka Marii Walewskiej. Na pewno? Powiedzmy, Ŝe niezupełnie. To czaszka Marii Curie-Walewskiej, ale właściwie jaką to Panu róŜnicę robi? śadnej, ale wolę się przyjrzeć obrazom, bo za chwilę Pan powie, Ŝe to czaszka Marii Magdaleny biblijnej. Bingo! Zgadł Pan. Ten wielki Fałat jest piękny, ale... zupełnie niefałatowski. Bo nie jest zasypany kilkoma tonami śniegu? Właśnie. To jeden z bardzo rzadkich w twórczości Fałata obrazów symbolistycznych, czy jak kto woli alegorycznych, trochę w stylu Malczewskiego. I najbardziej w jego twórczości osobisty. Nosi tytuł „Dwa światy”. Fałat ukazał tutaj siebie w pracowni malarskiej, oraz dwa światy, który napierają na artystę: z lewej świat widm, muz i symboli, a z prawej świat siermięŜny, ludowy, zwyczajny świat dnia codziennego. Ten obraz był przed wojną ozdobą Galerii Narodowej we Lwowie i na szczęście został wywieziony ze Lwowa, inaczej byłby zagrabiony przez Rosjan tak, jak cały polski Lwów i całe polskie mienie we Lwowie. Po wojnie przez długi czas uchodził za zaginiony, więc w monografiach Fałata lub w albumach prezentujących twórczość Fałata ukazywano tylko biało-czarną reprodukcję, odbitkę ze zdjęć przedwojennych. O ile wiem pierwsze zdjęcie publikował „Wędrowiec” w 1905 roku. Podobna historia z tą „Somosierrą” Juliusza Kossaka. Znam ten obraz. Widziałem go w jakimś albumie... Mógł go Pan widzieć w wielu albumach, nie tylko malarskich, lecz i historycznych, choćby w przedwojennych albumach dotyczących epoki napoleońskiej, u Kukiela, Rembowskiego, Gąsiorowskiego czy Łunińskiego, ale nie mógł go Pan widzieć w kolorach. Tę przyjemność moŜna mieć tylko w moim domu. Dlaczego? Bo tej „Somosierry” nigdy nie drukowano barwnie, nie wiedziano, gdzie jest oryginał, uchodził za zaginiony. Niech Pan weźmie do ręki wielki album „Juliusz Kossak” Kazimierza Olszańskiego, którego kolejne edycje ukazały się w ostatnich latach. Ten obraz równieŜ i tam jest reprodukowany czarnobiało. Dlaczego? PrzecieŜ większość reprodukcji jest tam barwnych.
86
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
Bo Olszański sądzi, Ŝe oryginał zaginął, więc drukuje reprodukcję z albumu Witkiewicza z roku 1900, co zresztą zaznacza przy podpisie. Więc dlaczego Pan go nie zawiadamia, Ŝe oryginał jest w Pańskim domu? PrzecieŜ to jeden z najpiękniejszych obrazów Juliusza Kossaka i winien być drukowany kolorowo. MoŜe z lenistwa... Pan jest okropnym człowiekiem, mistrzu! Wiem, kobiety ciągle mi to mówią. Pan ze wszystkiego się zgrywa? No, nie ze wszystkiego, są i dla mnie świętości, ale z wielu rzeczy, ludzi i spraw tak. Z siebie samego najczęściej i najchętniej. Oscar Wilde powiedział: „śycie jest zbyt okrutne, Ŝeby moŜna było traktować je serio”. A Babel napisał: „KaŜdemu głupcowi starcza głupoty, Ŝeby się frasować, ale tylko mędrzec rozdziera śmiechem zasłony bytu”. W tym jest poza, maniera, aktorstwo! We wszystkim, co robimy, jest aktorstwo. Człowiek tym się właśnie od zwierząt róŜni. I jeszcze umiejętnością opowiadania kawałów. A propos aktorstwa. śe Pańską ulubioną aktorką jest Catherine Deneuve to juŜ wiemy. A kto... Nie ulubioną aktorką, ona jest słabą aktorką! Deneuve podoba mi się fizycznie, przypomina mi „Nefretete” Totmesa. I jako wielbicielka pięknych ksiąŜek. No to kto jest Pańską ulubioną aktorką? Myszka Miki. A aktorem? Robert Mitchum. To juŜ chyba na powaŜnie? Całkowicie powaŜnie. Uwielbiam faceta. Trochę dlatego, Ŝe mój ojciec był do niego fizycznie podobny. Jednak przede wszystkim dlatego, Ŝe to fenomenalny aktor, i Ŝe ma bardziej duszę pisarza-cynika niŜ komedianta. W roli którego z bohaterów Pańskich ksiąŜek obsadziłby Pan Mitchuma, gdyby kręcił Pan film według własnej ksiąŜki? W roli Imre Kissa z „Milczących psów”, ale dwadzieścia lat temu, bo Mitchum bardzo się zestarzał. Dwadzieścia lat temu nie było jeszcze „Milczących psów”. Racja, lecz rozwaŜamy inicjatywę czysto teoretyczną, a nawet surrealistyczną. I tak, mimo wszystkich dygresji, przeszliśmy miękko do Pańskiego głównego medium — do pisanych przez Pana ksiąŜek. Wyjąwszy krótki,
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
87
bo niespełna dwuletni okres, kiedy obowiązywał zakaz ich druku — była to część roku 1978, cały 1979 rok, i część roku 1980 — wydawał Pan, mimo róŜnych kłopotów z cenzurą, nieprzerwanie, takŜe w latach osiemdziesiątych... Zgadza się. Co w tym dziwnego? Ktoś mógłby powiedzieć, iŜ dziwna jest pewna niekonsekwencja. No bo jeśli pisarz, z nienawiści do czerwonych, przestaje drukować w dziennikach i periodykach ukazujących się w kraju, którym rządzą czerwoni, to... To powinien równieŜ przestać drukować swoje ksiąŜki w takim kraju? Byłaby to postawa konsekwentna. Byłaby, pod warunkiem, Ŝe takie całkowite zamilknięcie miałoby na celu obalenie systemu komunistycznego, czyli gdybym był idiotą wierzącym, Ŝe przez to, iŜ Łysiak nic nie będzie drukował, komuna upadnie. To mi przypomina tę kobitkę, która po upadku PZPR-u publicznie głosiła, Ŝe za komuny jeździła autobusami i tramwajami na gapę, by osłabić komunę finansowo. Zaprzestałem publikowania w gazetach i pismach, bo miałem dość produkowania się na cudzym, wrogim polu — na Jaruzelskich łamach. Łamy ksiąŜek to łamy wolne, naleŜące tylko do autora. Owszem, cenzor mógł te łamy kaleczyć, mógł mi skracać tekst, ale nie mógł w mojej ksiąŜce zamieszczać tekstów Urbana Czy Grońskiego. W kaŜdej gazecie lat osiemdziesiątych moje artykuły musiałyby sąsiadować z tekstami kolaborantów junty wojskowej, która zdławiła „Solidarność”. W ksiąŜkach Łysiaka, nawet okaleczonych przez cenzurę, był tylko Łysiak. Dlatego wydawałem ksiąŜki. Ile ich było? Wtedy, czy w ogóle? W ogóle. Ile ksiąŜek wydał Pan dotychczas? Niech policzę... Wydano dwadzieścia jeden tytułów, łącznym nakładzie (licząc ze wznowieniami, a nie licząc nowel w róŜnych antologiach i wydań obcojęzycznych) dwa i pół miliona egzemplarzy. Nie znam nakładów wydań pirackich. Ostatnio zrobiono nielegalny „reprint” „Lepszego”, który ścigam sądownie. Z grubsza moŜna ten dorobek podzielić na dwie mniej więcej równe części: eseistyczną i beletrystyczną. Zacznijmy od tej drugiej. Istnieje taka teoria, Ŝe powieściopisarz egzystuje w kaŜdej swej powieści nie tylko jako autor, lecz i jako jeden z bohaterów. Lub nawet obdarza swymi cechami, myślami, rojeniami, aspiracjami bądź przeŜyciami kilka postaci występujących w ksiąŜce. Czy Pan to potwierdza?
88
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
Tak. To zupełnie naturalne zjawisko — zjawisko utoŜsamiania się z postaciami fikcyjnymi, które kreuje autor. Wielu pisarzy opowiadało o tym w wywiadach. Flaubert rzekł nawet: „Bovary to ja”. Bardzo celnie wyraził ten psychologiczny aspekt twórczości japoński malarz Hokusai: „Jeśli chcesz namalować ptaka, musisz stać się ptakiem”. Czy w „Kolebce” ptakiem o Pańskiej duszy, Pańskim „alter ego”, jest Karsnicki? Tak. W drugim, trzecim i czwartym wydaniu „Kolebki” Wydawnictwo umieściło na okładce temperę Pańskiego pędzla. Widać tam Karśnickiego i jego Cygankę. Czy malując ten obraz miał Pan na myśli rodzaj autoportretu? Nie, miałem na myśli Karśnickiego. Często Pan maluje? Rzadko. A więc w „Kolebce” Karsnicki to Pan. A w „Szachiście” Bathurst? Tak. Strzela Pan celnie, tylko Ŝe ta zgadywanka jest dość łatwa. A wie Pan dlaczego jest łatwa? Bo w istocie wszystkie Pańskie powieści mają jednego bohatera, któremu Pan tylko zmienia nazwiska. Karsnicki, Bathurst, narrator „Fletu z mandragory”, ON w „Wyspach bezludnych”, „Wilk” vel „Alex” Wilczyński w „Milczących psach” i „KsiąŜę” w „Dobrym” — to jedna i ta sama osoba, ten sam gość. Drobne wątpliwości mam tylko do „Konkwisty” i do „Najlepszego”. Czy w „Konkwiście” jest Pan Farloonem, czy Krzysztofeczką? I kim Pan jest w „Najlepszym” — Farloonem, Kormem czy Drozdem? Myślę, Ŝe kaŜdym z nich po trochu. Dobrze Pan myśli, ale dlaczego rozmawiamy na ten temat? Bo to jest bardzo interesujące dla Pańskich czytelników. Sądzę, Ŝe moich czytelników interesuje jakość mojej literatury, nie zaś takie sprawy. A jeśli juŜ nawet stawiają sobie takie pytania, to łatwo mogą znaleźć odpowiedzi w moich ksiąŜkach, przykładowo: Karśnicki swoją Cygankę poznaje obok pewnej galicyjskiej leśniczówki, której nazwę wymieniam w powieści, a w jednym z moich esejów ta sama nazwa leśniczówki pada we wspominku autobiograficznym, co równa się złamaniu „szyfru” identyfikacyjnego. To prawda, ale to przypadek wyjątkowy. Bardzo dokładnie znam Pańską twórczość i skojarzyłem leśniczówkę bez trudu, lecz w wielu bardzo intrygujących sprawach Pan „szyfru” nie łamie. Są pytania, na
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
89
które tylko Pan mógłby udzielić odpowiedzi. Choćby sprawa operacji „Szachista”. Czy to fakt, czy Pański wymysł? Fakt. To znaczy, Ŝe miał Pan w ręku „Memoriał” Bathursta? Miałem. Ten dokument był bazą, czy raczej kanwą, na której rozsnułem opowieść. PrzewaŜają w niej elementy autentyczne, lecz są uzupełniane elementami fikcyjnymi, co wyraźnie zaznaczyłem we wstępie do tego „romansu”. Zresztą, jeśli chodzi o „litentia poetka”, to w przypadku „Szachisty” przeŜyłem kilka niespodzianek typu... jak to nazwać?... magicznego czy mistycznego. Pisząc tę powieść nie znałem przedwojennej pracy Thompsona i Padovera o szpiegostwie politycznym, gdzie jest Cały rozdział na temat tajemniczego zniknięcia Bathursta. Rozprawa ta wpadła mi w ręce przypadkowo, w chwili, gdy rękopis „Szachisty” był juŜ przepisywany na maszynie. Znalazłem tam wiele szczegółów, które zmusiły mnie do przerobienia rękopisu. Ale najciekawsze jest to, Ŝe znalazłem tam kilka danych, które Przedtem sam wymyśliłem! Inaczej mówiąc: pewne elementy, które były fikcją literacką, okazały się prawdą — wymyśliłem Prawdę, nie wiedząc o tym. Szczytem tego jest fakt, Ŝe wybiłem jednej z drugorzędnych postaci, pewnemu oberŜyście, nazwisko, a dopiero później znalazłem dokumentacyjne potwierdzenie, Ŝe ten oberŜysta, u którego zatrzymał się Bathurst, nosił właśnie takie nazwisko! Ja wiem, Ŝe to brzmi jak przysłowiowa „bajka o Ŝelaznym wilku”, i wcale nie Ŝądam, by Pan w to uwierzył, po prostu wspominam i wciąŜ sam się dziwię. Wtedy byłem tym zaszokowany. Na gorąco opowiedziałem to kilku przyjaciołom i długo dyskutowa-liśmy ten fenomen. Czy w przypadku innych swoich ksiąŜek teŜ Pan miał takie „magiczne” trafienia? W przypadku kilku esejów. MoŜe Pan rzucić przykładem? Proszę bardzo. I to będzie juŜ przykład udokumentowany. Jak Pan wie, moje „Wyspy bezludne” są bardzo bogato ilustrowane. Dałem portrety wszystkich opisanych bohaterów. Prócz jednego. Bohaterem rozdziału „Syndrom Adamsa” jest John Adams, buntownik ze statku „Bounty”. Postać ta interesowała mnie od dawna, ale mimo wieloletnich poszukiwań nie udało mi się znaleźć ani jednej podobizny tego człowieka. Uznałem w końcu, Ŝe portret Adamsa nie istnieje. Gdy szykowałem juŜ „Wyspy bezludne” do druku, przez przypadek ujrzałem w jakimś malarskim albumie reprodukcję współczesnego obrazu Freda Arisa „Noe” i z miejsca pomyślałem: „To Adams, tak musiał wyglądać Adams!”. Pomyślałem w ten sposób, bo
90
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
dokładnie tak sobie wyobraŜałem Adamsa pisząc o nim. Więc tym obrazem zilustrowałem „Syndrom Adamsa”. KsiąŜka ukazała się, po trzyletnich perypetiach z cenzurą, w 1987 roku. Rok później znalazłem u jednego z antykwariuszy dziewiętnastowieczny sztych z podobizną Adamsa i oniemiałem: cała fizjonomii czoło, oczy, usta, nos, kształt głowy, wszystko identyczne jak n obrazie Arisa! Syn zwrócił mi uwagę na jeszcze coś: „Tato patrz, nawet rękę trzyma tak samo, z łokciem zsuniętym za krawędź!” Rzeczywiście, widać pewne podobieństwo i gdyby nie broda... Broda wyrosła Adamsowi dopiero na wyspie Pitcairn, gdzie się ukrywał i gdzie stworzył swoistą „arkę Noego”, by przeŜyć. Sztych pokazuje młodszego Adamsa. Układ kostny głowy i fizjonomiczny oblicza są idealnie takie same i tu, i tu. Czy idealnie takie same, to mógłby Pan stwierdzić tylko przy pomocy komputera. Takiego policyjnego, który robi „portrety pamięciowe” przestępców? MoŜe Pan to zrobić na swoim komputerze, przy pomocy odpowiedniego oprogramowania. Nie mam komputera i nie będę miał. Więc pisze Pan po staremu, na maszynie? Piszę po jeszcze bardziej staremu, piórem. A potem rękopis wystukuję na starej, przedwojennej maszynie Rheinmetall-Borsig Jest juŜ tak zuŜyta, Ŝe pewnych rzeczy nie moŜna w niej naprawić, ale jeszcze funkcjonuje. Czemu nie kupi Pan nowej? Bo tę musiałbym wyrzucić, a ona jest współautorką wszystkiego, co napisałem. To byłoby tak, jak wyrzucić na śmietnik kobietę, która była ci wierna przez dwadzieścia lat i pomagała ci przez dwadzieścia lat, ale się zestarzała, więc zastępujesz ją młodszą, która będzie sprawniejsza w łóŜku. Nie robi się takich rzeczy. A gdyby przerzucił się Pan na komputer? Wszyscy dziś piszą na komputerach. Od razu na komputerze, bez rękopisów. Na komputerze moŜe Pan zmieniać tekst dowolnie, podobnie jak rękopis, i od razu ma Pan wydruk wszystkiego. Mogę tylko odpowiedzieć: a co to jest komputer? To jest odpowiedź... To jest odpowiedź pisarza, który robienie literatury przy pomocy komputera uwaŜa za robienie miłości przy pomocy komputera. I to jest zarazem odpowiedź człowieka, który nigdy w Ŝyciu nie dotknął nawet obudowy komputera. Pewnie umiałbym włączyć go do kontaktu, ale dalej juŜ
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
91
nie wiedziałbym co zrobić by go uruchomić. W tym domu nie ma nawet wideo. To mnie nie bawi. Elektronika i takie tam. Nigdy Pana nie korciło? Nigdy. To kwestia innych przyzwyczajeń. Innej epoki. Ja jestem człowiekiem XIX wieku. Człowiekiem ery ksiąŜkowej, a nie wideowej. Kultura obrazkowa oznacza dla mnie ikonografię artystyczną, a nie wideową. Ale jeździ Pan szybkim niemieckim samochodem, więc niech Pan nie opowiada, Ŝe nie lubi Pan nowoczesnej techniki! Nie lubię kulturowego terroru nowoczesnej elektroniki, to co innego. Samochody były juŜ w XIX wieku, ba, w końcu XVIII wieku był juŜ samochód parowy. RóŜnica pokoleniowa między mną a Panem jest taka, Ŝe Pan potrafi błyskawicznie wydobyć z komputera Ŝądane informacje, a ja potrafię w kilkanaście sekund rozłoŜyć i złoŜyć UZI, co dla Pana byłoby czarną magią, tak jak dla mnie jest czarnoksięstwem Ŝonglowanie software’ami i bitami. Wiem, Ŝe to postawa konserwatywnego ultrasa, mówiąc po dzisiejszemu: zgreda, ale ja juŜ taki zostanę, umrę w XIX wieku. Czyli w wieku Adamsa. Powiedzmy: w wieku Davouta. Wracając do tych dwóch obrazków: rzeczywiście są podobni, ten Adams i ten Noe. Przypadek, który Pan opowiedział, ma w sobie coś telewizjonerskiego... Wierzy Pan w telepatię? Tak jak w meteorologię. Obie mają pewien nikły stopień prawdopodobieństwa, charakter kuglarstwa, cechy pokera... Czyli uwaŜa Pan telepatię za swego rodzaju hochsztaplerstwo? Niezupełnie. Pewne proste formy telepatii są właściwe kaŜdemu. Znałem kiedyś kobietę, z którą poza wszelkimi innymi łączył mnie telepatyczny związek. Odkryliśmy to przypadkowo, i potem bawiliśmy się tym. Na przykład mówiłem jej o czym ona myśli w danej chwili, lub ona mówiła mi o czym ja myślę, i nigdy nie popełniliśmy błędu. Albo, gdy znajdowaliśmy się w róŜnych, odległych punktach miasta, przesyłała mi myślą polecenie kupienia lub zrobienia czegoś, a ja odbierałem i wypełniałem te rozkazy. Nie jest chyba dobrą rzeczą, gdy kobieta zna kaŜdą myśl męŜczyzny i odwrotnie. Nie jest to dobrą rzeczą, jest to rzeczą fatalną. Dlatego ten mediumiczny związek nie miał wpisanej wieczności w swoje trwanie. UwaŜa się Pan za medium? Broń BoŜe, jestem od tego najdalszy. I skończmy juŜ z tym „spirytystycznym” tematem!
92
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
Jeszcze tylko jedno: czy miewa Pan jasnowidzenia lub tak zwane prorocze sny? Jasnowidzenia? Ani ciut-ciut. Teoretycznie moŜna by temu zaprzeczyć, bo w kilku ksiąŜkach, między innymi w „Kolebce”, w „Wyspach bezludnych” i w „MW”, pisząc pewne rzeczy o pewnych bliskich mi postaciach, postaciach z którymi utoŜsamiałem się niejako, „wyprorokowałem” sobie pewne osobiste, dramatyczne zdarzenia; te historie zdarzyły się później w moim własnym Ŝyciu, tak jakbym je ściągnął na siebie, wymyślając je dla moich bohaterów lub relacjonując przeŜycia postaci autentycznych. Ale myślę, Ŝe to po prostu przypadek. śartując sobie mógłbym powiedzieć, Ŝe jasnowidzące „trafienie” miałem równieŜ pisząc „OskarŜam!”. Przypomniałem w tym tekście rodakom o pojęciu honoru, a więc przypomniałem słowo zapomniane, lekcewaŜone, niemodne, słowo z historycznego lamusa. Gdy ten tekst się ukazał, powiedziałem znajomemu: „Zobaczysz jak honorowi okaŜą się teraz polscy publicyści, jak sobie przypomną o honorze!”. Zaraz po tym w prasie zaroiło się od bogoojczyźnianych tekstów na temat honoru! Sami honorowi, psiakrew, tylko Ŝe przed „OskarŜam!” nie wypadało im tego artykułować publicznie, dopiero Łysiak ich ośmielił. Natomiast nie przewidziałem, Ŝe motto do „OskarŜam!”, które wziąłem ze „Starego Testamentu” („Ku prawicy zwraca się serce mądrego, a ku lewicy serce głupca”), zostanie od razu „poŜyczone” przez tylu dziennikarzy. W następnych tygodniach tarłem oczy ze zdumienia widząc, ilu rodzimych Ŝurnalistów popisuje się przed swymi czytelnikami znajomością Koheleta, a dokładniej tego tylko zdania z księgi Koheleta w „Starym Testamencie”! Wróćmy do „autobiograficznych” toŜsamości Pańskich bohaterów. Gdy ukazała się „Konkwista”, a ukazała się w łącznym nakładzie 200 tysięcy egzemplarzy, więc czytało ją sporo osób, mówiono, Ŝe nie jest to wyłącznie fikcja literacka, gdyŜ Pan zawarł w niej jakieś swoje przeŜycia z Angoli i Namibii. To samo mówiono po „Najlepszym”, chodzi o tę jego część, która nosi tytuł „Krew na piasku”. Mówić moŜna wszystko. Czy był Pan w Angoli i Namibii? Byłem. Byłem w wielu krajach na kilku kontynentach. Lecz w Angoli i Namibii był Pan podczas toczących się tam walk z czerwoną soldateską i z czerwoną partyzantką. Tam walki z czerwonymi toczą się nieustannie od dobrych dwudziestu lat, więc trudno byłoby turyście trafić na chwilę spokoju. Co Pan tam robił jako turysta? Zwiedzał Pan zabytki? Tak.
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
93
W Angoli i Namibii?!... Jakie zabytki? Kubańskie. To znaczy? To znaczy, Ŝe... powiedzmy, Ŝe droczyłem się z kubańskimi konserwatorami zabytków. Przy pomocy pm-u? TeŜ. Czy mógłby Pan dokładniej... Nie mógłbym. Po ukazaniu się „Najlepszego” mówiono, Ŝe przeszedł Pan wyszkolenie komandosa w Bad Toelz. Czy to prawda? Nieprawda. Więc skąd zna Pan tak dokładnie topografię Bad Toelz? Gdzieś o tym czytałem. Gdzie? To jest zamknięty obóz 10 Grupy Oddziałów Specjalnych USA i nie publikuje się o nim Ŝadnych informacji. Gdzie Pan to czytał? Nie pamiętam w tej chwili. Zresztą juŜ ustaliliśmy, Ŝe jestem telepatą, więc moŜe „przeczytałem” to we własnej głowie. Panie Łysiak! Pańscy czytelnicy chcieliby wiedzieć, skąd Pan zna wiele zadziwiających szczegółów, które znajdują się wyłącznie w Pańskich ksiąŜkach. Nie tylko moi cywilni czytelnicy. Gdy wydałem „Dobrego” odwiedziło mnie dwóch wysokich oficerów milicji pytając, skąd znam tyle szczegółów funkcjonowania podziemia kryminalnego warszawskiej Pragi i związków tego podziemia z milicją oraz esbecją. A skąd Pan znał? Od jednego z podwładnych „Księcia”. Więc „KsiąŜę” to postać autentyczna? Tak, choć ja mu mocno ubarwiłem Ŝyciorys. A Heldbaum, bohater „Dobrego” i „Najlepszego”? To teŜ postać autentyczna, choć w mojej wersji literackiej jest on człowiekiem duŜo bardziej złoŜonym, a więc ciekawszym, głębszym intelektualnie niŜ pierwowzór. To mało powiedziane. Pański Heldbaum jest właściwie geniuszem. Geniuszem zła, Mefistem, jak go Pan określił, diabłem o wspaniałym intelekcie. Czy byli tacy ludzie w strukturach aparatu władzy i represji PRL-u? Myślę, Ŝe byli. Niewielu, ale jednak. Geniusze?!
94
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
No, moŜe przesadziłem. Nie geniusze, lecz ludzie wykształceni i bardzo sprytni. Spryt jest teŜ swoistym rodzajem intelektu. Proszę spojrzeć na dzisiejszych polskich lewaków. Kwaśniewski, Urban, Bugaj et consortes — to juŜ pełną gębą „europejczycy”, to czerwona elita umysłowa, która swoje demagogiczne awanturnictwo umie doskonale maskować retoryką wytrawnych inteligentów. UŜył Pan słowa awanturnictwo. Pan sam uchodzi za awanturnika, za ten typ człowieka, który określany jest mianem: „Pistolet”. Znowu: „tak ludzie mówią”! Tym razem nie. To się czuje czytając choćby Pańską Publicystykę, pełną zadawanych na wprost ciosów... Bo wychowano mnie ucząc szacunku dla ciosów zadawanych na wprost, z przodu, i pogardy dla ciosów w plecy, oraz dla kluczenia, kręcenia, owijania prawdy w bawełnę dialektyczną. Nie chodziło mi o mówienie prawdy prosto w oczy, tylko o ten sposób pisania, nazwijmy go stylistyką, który stanowi automat do robienia sobie wrogów. Choćby to ostatnie zdanie z „Pokrzepienia serc”, o wdepnięciu butem w gówno... A co zrobiło społeczeństwo polskie 19 września? Ja wiem, Ŝe na czerwonych głosowało w sumie tylko kilkanaście procent dorosłych Polaków, ale te kilkanaście procent sprawiło, Ŝe znowu wdepnęliśmy. Mógłbym uŜyć metafory jeszcze brutalniejszej, o gównie wrzuconym do wentylatora. Wrzuciło czerwone kartki do urn te kilkanaście procent, a obryzgani jesteśmy wszyscy. Chodzi mi właśnie o to, Ŝe w takim metaforyzowaniu tkwi jakiś... totalizm. Owszem, to jest totalizm. Jest dlatego, Ŝe z wszelkim sk...syństwem, z kaŜdą nikczemnością, naleŜy wojować według reguł wojny totalnej: zwalczać w powietrzu, na lądzie i na morzu! Czy to jest awanturnictwo? Komuniści polscy mają na sumieniu duŜą liczbę wymordowanych niewinnych ludzi, w tym dzieci i katolickich księŜy. Czy ktoś namawia, Ŝeby strzelać do dzisiejszych polskich komunistów? Strzela się do nich tylko słowem. Czy to jest awanturnictwo? Cały Pański pamiętnik, „Lepszy”, chociaŜ jego treścią miały być głównie Pańskie porachunki z PRL-owską cenzurą, jest właściwie pamiętnikiem awanturnika. Od podpalenia szkoły w wieku trzynastu lat, w dniu rocznicy Rewolucji Październikowej, przez aresztowanie na lotnisku w Bombaju, czy budowanie i później obronę antyZOMO-wskiej barykady na Tamce, aŜ po wyprawę do Litwinów przez „zieloną granicę”!
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
95
Pan to ma we krwi. A i tak podejrzewam, właściwie mam pewność, widząc jak unika Pan odpowiedzi na niektóre pytania dotyczące Pańskiego Ŝyciorysu, Ŝe w „Lepszym” przyznał się Pan tylko do ułamka tych kowbojskich numerów. Moja mama przytaknęłaby Panu, Ŝe „mam to we krwi”, po moim starym. Kiedyś, gdy juŜ byłem dorosły, a mój tata juŜ nie Ŝył, opowiedziała mi, w jaki sposób zostałem zawieziony do chrztu. To było wiosną roku 1944. Rodzice umówili „gablotę”, która miała zawieźć ich i „kumów” do kościoła, lecz ten samochód zepsuł się. Dramat zupełny. Rozzłoszczony ojciec wziął kilku kumpli z konspiracji i poszli szukać innego wozu. Jak pech to pech, nie znaleźli Ŝadnego. Wtem patrzą, a pod domem przy ulicy Targowej stoi elegancka konna bryczka z woźnicą na koźle. Podeszli i spytali. Okazało się, Ŝe bryka jest własnością wysokiego oficera SS, i Ŝe woźnica, Polak, przywiózł go tutaj do esesmańskiej dziwki, teŜ Polki. „Zarekwirowali” brykę bez namysłu, razem z woźnicą, i tak oto esesmańską bryczką pojechałem do chrztu w kościele świętego Floriana. Mama mówi, Ŝe przez całą drogę umierała ze strachu, bo po obu stronach bryki stali na stopniach chłopcy ojca i kaŜdy miał odbezpieczoną spluwę za pazuchą. To mi się podoba — byłem chrzczony z fasonem. Czy ten fason miał jakieś konsekwencje mniej przyjemnej natury? śadnych nie miał. Gdy chrzest się skończył, woźnica odstawił bryczkę pod dom „panienki”, u której SS-man wciąŜ jeszcze zaŜywał staropolskiej gościnności, więc nie było problemu. Woźnica dostał na poŜegnanie ładny bakszysz, plus obietnicę rychłego zgonu, gdyby pisnął Szwabom jedno słowo. Chciałbym spytać... Moment. Odpowiedziałem Panu na pierwszą część tamtego pytania. Pan zakończył tamto pytanie mówiąc, iŜ w „Lepszym” ujawniłem tylko drobne fragmenty swego Ŝyciorysu. OtóŜ „Lepszy” właściwie nie jest klasycznym pamiętnikiem. A przynajmniej nie miał nim być. Miał być opisem moich wieloletnich zmagań z cenzurą. Znalazły się tam jednak róŜne anegdotki dotyczące moich Ŝyciowych przygód, jako tło dla pojedynków cenzor-Łysiak, gdyŜ uznałem, Ŝe pisanie o samych tylko noŜycach cenzorskich zanudzi czytelników na śmierć. Selekcją „anegdotek” kierował bardzo prosty klucz: wspominaj tylko to, co ci wolno opisać, a z tego, co ci wolno opisać, tylko to, na co masz świadków. Czego nie było wolno? Hamulce są róŜne w takich przypadkach. Nie moŜna ujawniać spraw, których obiecało się lub przysięgło nie ujawniać. Nie moŜna naraŜać na niebezpieczeństwo ludzi, którzy mają do ciebie zaufanie. Nie moŜna ranić
96
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
wspominkami bliskich sobie kiedyś osób, lub opowiadać rzeczy, które mogłyby sprawić kłopot tym ludziom. Dam Panu przykład teoretyczny. Czy będzie Pan publicznie opowiadał swój zamierzchły romans z dziewczyną, gdy ona ma męŜa i dwójkę dzieciaków? A ten drugi warunek, Ŝe muszą być świadkowie opisywanej przygody? To jest warunek sine qua non, moim zdaniem. Gdy „Lepszy” był juŜ w księgarniach, kumpel spytał mnie: „Czemu nie opowiedziałeś tej lub tamtej historii? PrzecieŜ to byłaby bomba!”. Owszem, byłaby, tylko Ŝe gdyby mi zarzucono, iŜ wyssałem daną przygodę z palca, jak mógłbym udowodnić jej autentyczność? Dlatego wspominam wyłącznie te historie, na potwierdzenie których mogę od ręki postawić świadków. Gdyby kaŜdy pamiętnikarz kierował się taką zasadą, to memuarystyka byłaby bardzo uboga. Memuarystyka jest bardzo bogata ilościowo i bardzo uboga w prawdę, właśnie przez lekcewaŜenie tej zasady. Dlatego ja – choć sam napisałem dwa quasi-pamiętniki, „Asfaltowy saloon”, „Lepszego” — nie lubię pamiętników. Pamiętnikarze z natury rzeczy stosują zasadę A.A.A. Jaką zasadę? „Autos Auton Aulei”. To starogreckie, „KaŜdy chwali siebie samego” czyli „Chwal mnie gębo moja”. Wolę inne trzy razy A. „Alone Against All”. Lecz ludzie uwielbiają pamiętnikarstwo. Memuarystyka ma na całym świecie tabuny zagorzałych czytelników. Bo ludzie zazdroszczą spowiednikom, kaŜdy lubi wysłuchiwać cudzych zwierzeń. I wcale nie byliby radzi, gdyby na ostatniej stronie pamiętnika autor napisał w „post scriptum”, Ŝe wszystko, co przeczytali na poprzednich kilkuset stronach było fikcją. Czuliby się zdradzeni, gdyŜ świadomie sięgnęli po tak zwaną literaturę faktu, a nie po beletrystykę. Chyba Ŝe autor zrobiłby „post scriptum” równie dowcipne, jak ten Chorwat w kawale o trzech kłamczuchach. Jaki znowu Chorwat? W Chorwacji pewien pułkownik armii chorwackiej opowiedział mi ten kawał. Rozmawiają Amerykanin, Rosjanin i Chorwat. Aha, Ŝeby dobrze zrozumieć ów dowcip, trzeba wiedzieć, Ŝe stolicą Chorwacji jest Zagrzeb. No więc rozmawiają Amerykanin, Rosjanin i Chorwat. Amerykanin mówi: „U nas to są takie windy w drapaczach chmur, Ŝe mogą jeździć nie tylko do dołu i to góry, ale takŜe na boki, wzdłuŜ i wszerz!”. Na to Rosjanin: „A u nas to jest tyle Ŝarcia, Ŝe zupę gotujemy w kotłach większych niŜ kopuła cerkwi. Wrzucamy do takiego kotła wszystkie rodzaje mięsa i warzyw, zalewamy wodą, przylatuje helikopter, odwraca się nad kotłem do góry nogami i miesza zupę śmigłem!”. Na to Chorwat: „A mój wujek, który mieszka z Zagrzebiu, to ma taką fujarę, Ŝe
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
97
jak ją wystawi ze spodni, to dziewięć wron moŜe na niej usiąść jedna obok drugiej!”. Po pewnym czasie, gdy butelka rakiji jest juŜ pusta, Amerykanin mówi cicho: „Skłamałem. U nas windy jeŜdŜą tylko w górę i w dół”. Na to Rosjanin: „Ja teŜ skłamałem. U nas jest charaszo, jak znajdą się dwa kartofle, Ŝeby zrobić obiad”. Na to Chorwat: „Ja teŜ skłamałem. Mój wujek nie mieszka w Zagrzebiu, tylko we wsi pod Dubrownikiem”. Pyszny kawał! Ten, kto go wymyślił, powinien go zadedykować pamiętnikarzom. Przejdźmy od pamiętników do beletrystyki. W Pańskich ostatnich powieściach widać znaczny, i momentami raŜący wprost, ładunek antyfeminizmu. W pierwszych — w „Kolebce”, w „Szachiście” czy nawet we „Flecie z mandragory” — jeszcze tyle tego nie ma. Ale w „Milczących psach”, w „Konkwiście”, w „Dobrym” i w „Najlepszym” jest tego sporo. Bo tamte pierwsze powieści pisał „harcerz”. „Harcerz” wydoroślał. śycie go czegoś nauczyło. Wrogości do kobiet? AleŜ skąd! Wrogości do agresywnego feminizmu i do „emancypacji” polegającej na totalnym etycznym leseferyzmie. To ogromna róŜnica. Czymś zupełnie innym jest antykobiecość i antyfeminizm. Być wrogiem kobiet to tak, jak być wrogiem biologii, coś bezsensownego. Dziewczyny, przez co rozumiem dziewczyny w róŜnym wieku, uwielbiam, natomiast nie cierpię feministek, chociaŜ rozumiem, Ŝe antyfeminizm to teŜ rodzaj gynofobii czy mizoginizmu. Mógłbym to inaczej powiedzieć tak: uwielbiam kobiece akty, w sztuce i w naturze, ale nie lubię pornografii i fabrycznego oraz unaukowionego seksu. Co pan rozumie przez unaukowiony seks? Seks podręcznikowy, tony tych wszystkich poradników, katechizmów erotycznych, sondaŜy seksualnych, pism „dla pań” i „dla panów”, etc. Jedni robią naukę, a drudzy religię z seksu, co pozbawia erotykę wszelkiej tajemniczości, intymności, czułości, romantyki, seks stał się przez to mechaniką, działalnością taśmową, sztuką polegającą na ruszaniu członkiem w którymś z otworów cudzego ciała. To stulecie ma kuku na muniu! A feminizm jest winien w bardzo duŜym stopniu tej sytuacji. Dlaczego? Ktoś powiedział, Ŝe „świat jest taki, jakie są kobiety”. To wielka prawda. Odwieczną wojnę między płciami zafundowała nam biologia, ale feminizm podgrzewa tę wojnę do zupełnego absurdu, gdyŜ uczynił z seksu sport, a ze stosunków między kobietą a męŜczyzną wyścig o palmę zwycięzcy. Kobiety juŜ prawie we wszystkim potrafią męŜczyzn naśladować, ale byłoby, cholera,
98
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
lepiej, Ŝeby nie robiły tego! Dla równowagi uwaŜam, iŜ byłoby znakomicie, gdyby męŜczyźni nie robili wielu głupot, które robią bez ustanku. Nie tylko zwyczajnych ludzkich głupot, ale i płciowych głupot, przez co rozumiem zwłaszcza uleganie kobietom we wszystkim, bo kobiety wcale tego nie lubią, chociaŜ tego Ŝądają. Ciekawostka! Pan to wie od kobiet? Tak, od kobiet. Od kobiet moŜna się dowiedzieć bardzo duŜo. Kiedyś pewna dama rozjaśniła mi umysł tłumacząc, iŜ „kobieta jest tak samo znudzona swoim szczęściem, jak i nieszczęściem”. Tego, co Pana tak zdziwiło, Ŝe kobiety, chociaŜ Ŝądają uległości, wcale nie lubią uległych męŜczyzn, równieŜ dowiedziałem się od kilku rozsądnych kobiet. Nie tylko bezpośrednio, takŜe z lektur, między innymi od jednej z najgłośniejszych swego czasu feministki, od pani Kamilii Paglia, która po wielu latach uprawiania wojującego feminizmu przekręciła się ostatnio na antyfeminizm. Właśnie czytałem wywiad z nią w „Die Welt”. Nazwała w tym wywiadzie feminizm „zarazą”, dosłownie! Powiedziała, Ŝe feminizm okalecza kobiety przez to, Ŝe feministki okaleczają męŜczyzn. Powiedziała równieŜ to, co Pan nazwał ciekawostką, Ŝe celem feminizmu nie jest Ŝadna równość, tylko całkowite podporządkowanie męŜczyzn kobietom, czemu wielu głupców się poddaje i w tym momencie są skończeni, bo Ŝadna kobieta nie szanuje takiego męŜczyzny. Paglia powiedziała wprost: „Kto chce jeszcze te szmaty, kto chce zniewolonych samców?” Dosłownie tak. I ubolewała, Ŝe niewiele autorytetów przeciwstawia się feminizmowi, w obawie, by nie być nazwanym szowinistą. Czytałem wypowiedzi takich, co się nie przestraszyli. Ja teŜ. „Szowiniści” wojują z zarazą feminizmu od prehistorycznych czasów. Najbardziej antyfeministyczne zdanie, jakie kiedykolwiek wypowiedziano, to kłamstwo, które wyszło z ust Aldousa Huxleya: „MęŜczyźni są zdolni do jeszcze większej nikczemności niŜ kobiety”. O nie, Panie Łysiak! Najbardziej antyfeministyczne zdania, jakie padły w literaturze, wychodzą z ust dwóch Pańskich bohaterów. Z ust profesora Lorninga w „Konkwiście” i z ust pułkownika Heldbauma w „Najlepszym”! Tak? No to coś Panu powiem. Przed dwoma laty mój syn, studiujący na Uniwerku, przyniósł stamtąd wiadomość, Ŝe jego koleŜanki-studentki są zachwycone „Konkwistą”. Był tym zdziwiony, bo „Konkwistą” to taka „męska” ksiąŜka. Ja nie byłem tym zbulwersowany, ale gdy spytał, co o tym myślę, zaŜartowałem, iŜ przyczyną jest „kobiecy masochizm”. I druga anegdotką, dotycząca „Najlepszego”. OtóŜ Pani Mira, szefowa antykwariatu na Starym Mieście, powiedziała mi, Ŝe jej znajome po przeczytaniu
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
99
„Najlepszego” mówią o Łysiaku: „Ten facet zna kobiety i kobiecość jak nikt inny”! To najwspanialszy komplement, jaki usłyszałem w tym roku. A Pan mi mówi, Ŝe uprawiam antyfeminizm „momentami raŜący wprost”! Moje czytelniczki nie obraŜają się, bo widzą, Ŝe męŜczyznom dokładam równie mocno, lub jeszcze mocniej, zresztą gdyby kobiety obraŜały się za pewne sprawy, to juŜ dawno przeklęłyby na przykład „śywoty Pan swawolnych” Brantôme’a, ale jakoś tego nie robią. Wśród listów od moich wielbicieli co najmniej połowa przychodzi od pań i to właśnie one twierdzą, Ŝe pewna scena z „Milczących psów”, scena między Wilczyńskim a Natalią Repnin w ogrodzie ambasady rosyjskiej, to „najpiękniejsza scena miłosna polskiej literatury”, mam trochę listów wyraŜających taką opinię, wszystkie od dam. Tylko scena między Kormem a „krecikiem” na lotnisku wiedeńskim, scena z „Najlepszego”, przyniosła mi więcej niŜ tamta listów od zachwyconych czytelników. Wielu ludzi przyznawało mi się, w listach i w bezpośrednich rozmowach, Ŝe czytając tę scenę płakali. A wracając jeszcze do antyfeminizmu Łysiaka. Kiedy wyjdzie moja powieść „Statek”, to dopiero zrobi się wrzask, Ŝe jestem kobietoŜercą. Reklamę tej ksiąŜki będzie moŜna spokojnie formułować tak: „Najbardziej antyfeministyczna powieść w dziejach literatury”. Ale zaręczam Panu, Ŝe wrzask podniosą męŜczyźni, a nie kobiety, męŜczyźni podlizujący się feministkom. O czym jest ta powieść, o kobietach? O kobietach i męŜczyznach, o sprawach męsko-damskich. A co oznacza tytuł „Statek”? Chodzi o autentyczny statek, największy Ŝaglowiec, jaki kiedykolwiek zbudowano, osiemnastowieczny hiszpański „Santissima Trinidad”, wyremontowany i zaadaptowany na dom publiczny. Wokół niego toczy się akcja. Kiedy Pan to skończy? JuŜ skończyłem, rzecz jest gotowa od roku. Więc kiedy Pan to wyda? Jak znajdę wydawcę, który mi dobrze zapłaci. Pisałem tę powieść cztery lata i nie zamierzam jej oddać za symboliczną zaliczkę oraz procenty w praktyce nieściągalne przy dzisiejszym bandyckim rynku. Wracając do tego, co Pan juŜ wydał. Kolejny zarzut. Świat, który kreuje Pan w swoich powieściach, to świat manichejski, jak klasyczny western, złoŜony z samych bydlaków j z samych świętych. Ja wiem, Ŝe w istocie tak biało-czarno u Pana nie jest, Ŝe występuje w Pańskich ksiąŜkach galeria bardzo zróŜnicowanych typów, ale tych pośrednich
100
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
jakby się nie zauwaŜa, pamięć czytelnika notuje tylko szumowiny i herosów... Nie musi Pan łagodzić tego zarzutu, jest tak, jak Pan powiedział na wstępie. „Black and white”. I jest równieŜ tak, jak Pan powiedział później, tych szarych, pośrednich, u mnie się nie zauwaŜa, w pamięci zostają jedynie owe białe lub czarne typy. Jest to, być moŜe, błąd warsztatu, Ŝe tylko postaciom skrajnym umiem nadawać pełnokrwistość. CóŜ, kaŜdy człowiek jest niewolnikiem swojej jaźni, a moja jest właśnie manichejska w tym sensie, Ŝe strefy pośrednie między Złem a Dobrem mało mnie interesują lub zostają przeze mnie odrzucone. Napoleon mówił: „Nie moŜe być półsprawiedliwości, sprawiedliwość jest niepodzielna”. Ja w „OskarŜam!” napisałem: „Uczciwość jest bezprzymiotnikowa. Albo to jest po prostu uczciwość, albo nie ma jej wcale”. Moja tęsknota do ludzi takich, jak grono moich bohaterów, których najlepiej symbolizuje ON z rozdziału „Kismet” w „Wyspach bezludnych”, to tęsknota do człowieka niezłomnego w oporze przeciw kaŜdemu rodzajowi zła. Ale u Pana jest to właściwie wyłącznie tęsknota do zbrojnego rycerza, do wojownika. Karśnicki, Bathurst, Davout, ON, Kiss, Wilczyński, Korm, Farloon i cała reszta Pańskich bohaterów to Ŝołnierze. W „Lepszym” bardzo pięknie Pan napisał, iŜ nie trzeba nosić munduru, aby być męŜczyzną, tymczasem... Zgadzam się z tą tezą, ale niczego takiego dosłownie nie napisałem w „Lepszym”! Owszem, napisał Pan. Zaraz znajdę i zacytuję... strona 44: „Tych facetów nikt nie nauczył, Ŝe męŜczyzną jest się nie wtedy, gdy się jest geniuszem, laureatem, ogierem seksualnym, kulturystą, rekordzistą świata i wojennym herosem, lecz tylko wówczas, gdy nie jest się k.... I Ŝe nie da się tego obejść z Ŝadnej strony”. Ach tak, to dotyczyło trzech panów profesorów i jednego pisarza, których sflekowałem na owej stronie za słuŜalstwo wobec komuny. Krawczuka, Zina, Suchodolskiego i Dobraczyńskiego. I podtrzymuję ten sąd. Dewizą moich pozytywnych bohaterów nie jest Ŝadne militarne credo wykrzykiwane na polu walki, jak: „ZwycięŜyć lub umrzeć!”, czy: „Bóg, honor, ojczyzna!”. Ich dewizą jest coś, czego moi rodzice nauczyli mnie jako głównego przykazania: „Pewnych rzeczy się nie robi”. Wszystko. Kropka. Pozostaje jednak faktem, Ŝe Pańscy pozytywni bohaterowie to Ŝołnierze co do jednego. Drozd nie jest Ŝołnierzem. Drozd nie jest figurą pozytywną, zło i dobro mają w jego duszy ten sam cięŜar. PrzecieŜ to bandyta warszawski.
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
101
A czy jest on Pańskim zdaniem figurą pełnokrwistą? I to jak! No to właśnie obaliliśmy tezę, Ŝe figury niejednoznaczne są niepełnokrwiste u Łysiaka. Ale w sumie ma Pan rację, wciąŜ wkładam mundury moim pozytywnym bohaterom. To symbolika, zamierzona symbolika. Wojownik, rycerz, posiada wymowę symboliczną w Biblii, mitologii i wszelakiej tradycji. Święty Jerzy walczący ze smokiem zawsze symbolizował w sztuce walkę ze Złem, Diabłem, Nieprawością, i zawsze ubierano go w zbroję rycerza. Pan robi z moich rycerzy Ŝołdaków, protestuję! Mają oni wiele „cywilnych” cech, jak choćby liryczny lub sarkastyczny romantyzm, bądź ciepłe albo zjadliwe poczucie humoru. Raczej wyłącznie zjadliwe. Ciepłe poczucie humoru ma tylko jeden Pański idol, notabene teŜ „Ŝołdak”, Bolesław Wieniawa Długoszowski. Poświęcił mu Pan cały rozdział w „Wyspach bezludnych”, sporo miejsca w „Lepszym”, wreszcie nawet w powieści, w „Najlepszym”, zaprowadził Pan czytelników na pogrzeb Wieniawy, ten drugi pogrzeb, gdy sprowadzono jego zwłoki ze Stanów Zjednoczonych do Krakowa. Znajduje się tam równieŜ dialog między Olgierdem Drozdem a jego bratankiem, o tym, Ŝe grób Wieniawy przypomina kałuŜę, Ŝe „prezydent Polski leŜy jak pies pod błotnistą breją”. Wspominam o tym dlatego, Ŝe ta sprawa zajęła mi grubo ponad rok czasu. Sprowadzenie prochów Wieniawy i szumna ceremonia krakowska miały miejsce Anno Domini 1990. Kilka miesięcy później otrzymałem alarmujący list od mojej czytelniczki, Pani Iwony, studentki krakowskiej. Pisała, Ŝe po ulewnych deszczach kopczyk grobowy osiadł, rozmył się i grób Wieniawy stał się błotnistą kałuŜą, a w Krakowie nikogo to nie obchodzi. Zalała mnie przysłowiowa krew, bo jeśli tak ma wyglądać grób „pierwszego ułana Drugiej Rzeczypospolitej”, który był prawą ręką Marszałka, i nawet prezydentem Polski, co prawda tylko dwudniowym, ale jednak prezydentem, to!... Rozumiem, Ŝe wspomniał Pan o tym w „Najlepszym”, by poruszyć opinię publiczną? Tak, ale w czasie, gdy pisałem „Najlepszego”, sam poruszałem wszelkie moŜliwe struny. Jako Ŝe władze Krakowa nic w tej sprawie nie robiły, tłumacząc się brakiem pieniędzy. zaproponowałem, iŜ pokryję wszelkie koszty nagrobka Wieniawy. Zrobiłem projekt tego nagrobka, ze specyfikacją materiałów i kosztorysem. Płyta grobowa miała mieć kształt proporczyka ułańskiego i składać się z dwóch bloków marmuru — z czerwonego marmuru i z białego marmuru. Władz Krakowa nie kosztowałoby to nic, pokrywałem wszystkie koszty, prac, materiałów, absolutnie wszystkie. Przy czym nie
102
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
upierałem się, Ŝeby realizowano projekt mojego pomysłu, byłem gotów sfinansować kaŜdy projekt, byle godny Wieniawy. I nic z tego nie wyszło! Biurokracja krakowska oraz skłócone środowiska byłych legionistów upupiły całą inicjatywę. Przepychanka trwała ponad rok. Nie mogłem siedzieć w Krakowie tyle czasu, zwłaszcza, Ŝe przez dwa miesiące siedziałem wówczas w Chorwacji, więc w moim imieniu wędrowała od drzwi do drzwi Pani Iwona. Cudowna dziewczyna, nie dość, Ŝe biegle mówi po staroprowansalsku, to jeszcze zakochała się w Wieniawie, gdy przeczytała rozdział o nim z „Wysp bezludnych”, i poświęciła mnóstwo czasu na uŜeranie się z galicyjską biurokracją, chodząc od urzędu do urzędu, od Annasza do Kajfasza, wręczając moje pisma w tej sprawie, przedstawiając moje propozycje i gwarancje finansowe, etc. Wydawało się, Ŝe wszystko jest na najlepszej drodze, była juŜ właściwie zgoda, a w końcu ukręcono sprawie łeb pod pretekstem, Ŝe Długoszowski nie moŜe mieć grobu zbyt imponującego, „prezydenckiego”, Ŝe winien mieć taki sam standardowy grób jak reszta legionistów leŜących na cmentarzu Rakowickim. I taki grób „z matrycy” mu wymurowano. A więc jednak wymurowano, coś Pan osiągnął tymi staraniami. Tyle, Ŝe Wieniawa ma murowany grób. Gdyby nie całe to ponad roczne kołatanie do urzędów krakowskich, nad ciałem Wieniawy pewnie i dzisiaj widniałaby kałuŜa. Krakusy wiedziały, Ŝe jeśli dalej niczego nie zrobią w tej sprawie, narobię im wielkiego wstydu, więc wymurowali ten grób. Ale jaki to grób! Tandetny, z nędznego lastrika, byle co, od rzędów legionowych biedagrobów róŜni go tylko generalski węŜyk, cała ta lipa ubliŜa Wieniawie! A drastycznym wprost symbolem tego skandalu był napis epitafijny. Mniejsza, iŜ umieszczono tam wątpliwą datę narodzin, 21 lipca, gdy pewniejszą jest 22 lipca. Lecz czymś kuriozalnym i karygodnym było wyrycie wielkimi literami nazwiska Długoszowskiego w fałszywym brzmieniu: DŁUGOSZEWSKI! Pan chyba Ŝartuje?... Nie Ŝartuję. Nie Ŝartuje się z prochów bohaterów, a w kaŜdym razie nie powinno się Ŝartować. Mam zdjęcia, moŜe Pan to zobaczyć. Te zdjęcia świetnie dokumentują przyzwoitość ludzi, którzy uniemoŜliwili mi postawienie Wieniawie godnego nagrobka i wystawili mu taki, z tym przekręconym nazwiskiem! Nieprawdopodobne! Ja się wściekam, a Wieniawa by się tylko śmiał z całej sprawy, ten facet miał cudowne poczucie humoru. Na łamach „Lepszego” ujawnił Pan, Ŝe jest Pan w posiadaniu wielu pamiątek po generale Długoszowskim, zdjęć, dokumentów, listów. Jedno z tych zdjęć opublikował Pan w „Lepszym”. Czy w wydawanej przez nas
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
103
ksiąŜce teŜ moglibyśmy opublikować jakieś nieznane dotąd zdjęcia z Pańskiego zbioru? Proszę bardzo. Weźmy moŜe te dwa. I moŜe wizytówkę Długoszowskiego. Na tym mniejszym zdjęciu widać teŜ Marszałka Piłsudskiego i dwie damy... Wokół Wieniawy nieustannie roiły się damy. taki juŜ los ułanów. Nie bez przyczyny Słonimski pisał o Wieniawie tak: „Ulubieniec Cezara i boŜyszcze Polek”. Mam wśród rodzinnych reliktów po Wieniawie list Wieniawy do Komendanta na temat pewnej damy, pani L., list, który jest w jakimś sensie „pikantny”, bo Wieniawa próbuje tym listem „zrobić w konia” Piłsudskiego. Wieniawa pełnił wówczas w ParyŜu misję polityczną z ramienia Piłsudskiego i chciał koniecznie sprowadzić tę damę do Warszawy. Napisał więc list, w którym przekonuje Komendanta, iŜ to Francuzom bardzo zaleŜy, aby ta pani znalazła się w Warszawie. Ale w ostatnich zdaniach listu wyłazi szydło z worka — rozpalony Wieniawa sypnął się, zdradzając, jak bardzo to jemu samemu zaleŜy na obecności pani L. w Warszawie. Znowu pycha! Opublikujmy ten list! Proszę bardzo.
104
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
LIST WIENIAWY DO PIŁSUDSKIEGO ParyŜ 16.V.1919 Komendancie! Melduję posłusznie co następuje: Gen. Henrys wraca do Warszawy z końcem miesiąca (koło 25 tego). Mam wraŜenie, Ŝe pracuje tu zupełnie lojalnie w stosunku do Was, Komendancie. śądania Wasze w sprawie ewakuacji Suwalskiego i Augustowskiego, jakoteŜ w kwestyi linii demarkacyjnej między wojskami polskimi a Litewsko-niemieckimi zreferował Fochowi, który jako swoje Ŝądanie w czwartek lub piątek ubiegły przedstawił je na „conference inter alliée”. We wtorek wyjechał do Warszawy pułk. hr. Expart de Besançon, długoletni współpracownik i człowiek zaufania gen. Henrysa. Prawdopodobnie obejmie prowadzenie drugiego biura (wywiadu). TenŜe Expart de Besançon był dwa dni przed wyjazdem u pani L. prosząc ją bardzo, aby zechciała pojechać z gen. Henrysem do Warszawy. Na pytanie do czego jej gen. Henrys potrzebuje i w jakim charakterze miałaby jechać odpowiedział puł. Ex. de Bes., Ŝe szłoby mu o to jak w danym jakimś wypadku naleŜy postępować, by nie zrazić Polaków, a powtóre — cytuję dosłownie jego powiedzenie — „Polacy nam nie dowierzają, czujemy to, Ŝe mają do naszej roboty pewne zastrzeŜenia, nie mówią ich nam jednak otwarcie, pani zna dobrze Polaków, ma pani wśród nich przyjaciół, mogłaby więc nas pani informować o tern co i jak ich zdaniem powinniśmy robić”. Pani L. nie dała decydującej odpowiedzi, w kaŜdym razie zaŜądała zupełnej swobody w postępowaniu na wypadek zgody na wyjazd, t.j. Ŝadnych zobowiązań, Ŝadnych dyrektyw ni rozkazów. Bardzo oględnie stawianą propozycję honorarium odrzuciła stanowczo. Zgodziła się dla formy na zwrot kosztów, i tego jednak nie przyjmie.
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
105
Wyjazd jej uzaleŜniamy całkowicie od Waszego Komendancie rozkazu. SłuŜyć Wam będzie, Komendancie, jak ja Wam słuŜę wiernie. Będziemy Wam słuŜyli jak kaŜecie i gdzie kaŜecie — będziemy słuŜyli oboje. Cześć Wieniawa Dla mnie i dla niej jasnem jest w tym wypadku, Ŝe gen. Henrys chce mieć nieoficjalnego łącznika z Belwederem. Coś on tam juŜ wie i czegoś się domyśla.
106
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
Czy napisze Pan coś jeszcze o Wieniawie? Nie ma potrzeby, biografie Wieniawy mnoŜą się teraz jak króliki. Kiedy ja w latach osiemdziesiątych publikowałem rozdział o Wieniawie w „Wyspach bezludnych”, to był to pierwszy po wojnie uczciwy tekst na temat Długoszowskiego, dezawuujący wszystkie łgarstwa i oszczerstwa, które wypisywano o nim w PRL-u. Dostałem za to od czytelników mnóstwo listów z podziękowaniem. Dzisiaj moŜna juŜ pisać prawdę o Wieniawie bez strachu, więc niech to robią inni. Pana nie bawi gra bez ryzyka? Nie bawi mnie odwaga wygraŜania bokserowi przez międzymiastowy telefon. Tak było kiedyś i tak jest dzisiaj. Gdy w ciągu ostatniego roku tylu lizydupów kłaniało się UD-ecji i Wałęsie, ja publicznie mówiłem UD-kom i Belwederowi co myślę o sposobie, jakim rządzą. Czy musiał Pan, mówiąc to, obraŜać w „OskarŜani!” zwolenników Unii Demokratycznej, nazywając ich ćwierćinteligentami i półinteligentami? Mnie się wydaje, proszę Pana, Ŝe to wodzowie UD obraŜają swój elektorat, gdyŜ zwracając się do niego posługują się typowym lewackim bełkotem obliczonym na ćwierćinteligentów, równie sugestywnym i przekonującym jak slogany telewizyjnych reklam. „Biel bielsza od bieli”! Retoryka retoryczniejsza od retoryki. Nie przekonał mnie Pan. MoŜe konkretnie. Proszę bardzo. Co moŜna sądzić o inteligencji ludzi, którzy nie potrafią wymyślić jakiegokolwiek sensownego hasła wyborczego i ta impotencja umysłowa zmusza ich do kradzieŜy zupełnie bezsensownych w Polsce i w danej sytuacji haseł z Zachodu? Gdy próbowali zrobić swego człowieka prezydentem, „poŜyczyli” hasło ze starych plakatów Mitterranda — „Siła Spokoju” — a Polacy odczytali to, prawidłowo, jako: Siła Zastoju lub Siła Regresu, i Mazowiecki przegrał z kretesem. Gdy pragnęli zwycięŜyć teraz w wyborach parlamentarnych, „poŜyczyli” hasło od Clintona — „Najpierw Gospodarka!” — a dla wielu Polaków było to obraźliwe, bo najpierw winien się człowiek liczyć, więc UD-cja znowu przerŜnęła. Dałem Panu przykłady bzdurnych sloganów, ale to nie jest mój największy zarzut wobec UD. Co moŜna sądzić o inteligencji i o uczciwości ludzi, którzy przez całe lata osiemdziesiąte chronili się przed reŜimem pod skrzydła Kościoła, by zaraz po upadku PZPR-u rozpocząć orgię plucia na Kościół z furią? Co, u licha, moŜna sądzić o rozsądku ludzi, którzy po „zwycięstwie” roku 1989 otoczyli komunę „grubą kreską” dobrobytu, nie widząc, Ŝe to jest gruby sznur na własną szyję, i gorzej — na Polskę!
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
107
Pan demonizuje „grubą kreskę”, która miała znaczyć coś innego. Ale znaczyła to, co powiedziałem. Nawet lewicujący Francuzi to dostrzegli i tak samo to oceniają. „Le Monde” dopiero co napisał... mam to tutaj gdzieś, zacytuję Panu... cytuję: „Ta grubokreskowa wielkoduszność, uniemoŜliwiająca wszelki osąd ery komunistycznej, pozwoliła dawnym panom zniekształcić wspomnienie o niej, kultywować nostalgię. Zapomniano o kolejkach i represjach. Teraz, po czterech latach, pamięta się tylko o domach wczasowych i o pewności zatrudnienia”. Efekty prokomunistycznej nostalgii wpadły do urn 19 września, a UD-cję walnął bumerang „grubej kreski”, przerŜnęła swoje marzenie o kontynuowaniu rządów. Pan teŜ „przerŜnął” walcząc z nimi. Odebrano Panu katedrę na wyŜszej uczelni, wywalono na bruk, opluto w czerwonej i „róŜowej” prasie, i podejrzewam, Ŝe wywalenie z encyklopedii równieŜ ma Pan jak w banku. Przede wszystkim mam to w... pewnym miejscu. To, czy będę figurował w encyklopedii, czy nie będę. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych to była prawdziwa paranoja — najbardziej poczytny z polskich pisarzy nie istniał w polskich encyklopediach, w których roiło się od grafomanów, trzeciorzędnych publicystów i szansonistów, od prowincjonalnych kacyków partyjnych i od marksistowskich uczonych, etc. W PRL-u obowiązywał encyklopedyczny „zapis” na moje nazwisko. Dopiero w pierwszej encyklopedii PWN-owskiej wydanej po rozwiązaniu PZPR-u znalazło się hasło: ŁYSIAK, obok innych nazwisk wcześniej nie dostrzeganych. To pierwsza po wojnie uczciwa encyklopedia. A Ŝe niedługo za karę wylecę z leksykonów, to prawda, ma Pan słuszność. GwiŜdŜę na to. Tak jak gwiŜdŜę na całą tę kampanię prasową przeciwko mnie, którą rozpętały lewicowe media. Jestem ulubionym celem takich czerwonych tytułów, jak „Wprost” czy „Polityka”, która tylko w tym roku dołoŜyła mi kilka razy. I jacy ludzie to robią? „Starzy znajomi”. Weźmy takiego Grońskiego, który na swoim felietonowym poletku w „Polityce” opluwa kaŜdego, kto jest po prawej stronie od lewaków. W latach stanu wojennego i tuŜ po nim ten gość na tym samym poletku tego samego tygodnika robił dokładnie to samo — opluwał kaŜdego, komu nie podobały się rządy jenerałów. Robił to chyba z listą alfabetyczną w dłoni, bo Profesorowi Łojkowi i Łysiakowi dosunął kolejno, najpierw jemu, zaraz potem mnie. Łojka określił jako pętaczynę, który udaje Prawdziwego historyka! Spytałem wtedy Łojka, czy ma chęć odwinąć. Nie miał, rzekł: „Nie będziemy się procesować z esbekami!”. Wówczas moŜna było takim typom odwinąć tylko w prasie podziemnej, która miała lilipucie
108
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
nakłady i trafiała do niewielu. Publicznie mogłem to zrobić dopiero po rozwiązaniu PZPR, więc zrobiłem, w imieniu swoim i Łojka, który umarł wcześniej, opisałem („Lepszy”, str. 116) o panu G: „W 1984 roku, gdy twarda sołdacka łapa gniotła Polskę, ten dyŜurny felietonowicz zwał szemrzących «klientelą nawiedzoną, zagrzebaną po ośle uszy w sentymentach i wspominkach» (...) Teraz, gdy intryganci przesunęli wojskowych do rezerwy, ten sam wesoły kabaretnik własnoręcznie się przesunął, wzorem wielu innych, w szeregi humanistów mrugających do społeczeństwa okiem, Ŝe tak naprawa, to on zawsze był przeciw komuchom i ma czyściuteńkie rączynki, zobacz Mamo! Ta błogosławiona nadzieja, Ŝe nikomu nie zechce się sięgnąć po teksty owych mrugających pisane kilka lat temu.” To nie ma się co dziwić, Ŝe Groński znowu Panu przywala. On mi nie przywala za „usłuŜnego kabaretnika”, tylko za tak zwany całokształt. Wnerwił go mój antyesbecki wywiad dla Australijczyków. Gromiąc pryncypialnie ten wywiad, zakończył stwierdzeniem, iŜ motorem antybolszewickiej choroby Łysiaka „jest nienawiść”. Słusznie. Motorem działalności Grońskiego jest miłość czyli erotyzm. W „Lepszym” Łysiak napisał wyraźnie (choć mało parlamentarnie) o ludziach pokroju Grońskiego, Ŝe niegdyś „robili minetę komuchom” i Ŝe gdyby teraz zechcieli przeczytać swoje dawne teksty, to kaŜdy z nich „umarłby ze wstydu, gdyby tylko go posiadał”. No, ale ostatnio znowu komuna wróciła, więc Groński juŜ nie musi umierać ze wstydu, moŜe na luzie pić Urbanowego szampana triumfu. Będzie jeszcze odwaŜniejszy w gnojeniu Kościoła, prawicy, konserwy i antylewicowej oraz antyróŜowej reakcji polskiej. A propos odwagi. Czy Panu naprawdę obce jest wszelkie uczucie strachu, czy to tylko taka poza teatralna? Nie jest mi obce uczucie strachu. Boję się często. Czego na przykład? Na przykład tego, Ŝe przez pomyłkę podam nieuczciwej kioskarce pięćset tysięcy zamiast pięćdziesięciu złotych, bo oba banknoty są zielone. A serio? A serio boję się tylko, Ŝebym mimowolnie nie zrobił czegoś czego musiałbym się wstydzić. Boję się lustra. Natomiast nigdy nie bałem się Jaruzelskich, Kiszczaków, Urbanów, Grońskich i podobnych im typków. I zaprzeczam kategorycznie, Ŝe rozmawia pan ze mną w Australii. Co takiego?... Nie rozumiem. To był Ŝart dotyczący mojej rzekomej odwagi. Ale uŜyłem go nie bez powodu. OtóŜ tak mój australijski wywiad, jak i późniejsze „OskarŜam!” i „Dekalog klęski”, przedrukowała prasa właściwie na całym świecie, nawet w
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
109
Brazylii był przedruk. Zrobiła to równieŜ prasa polonijna w kilku krajach, głównie w Stanach Zjednoczonych. Ogromna większość prasy polonijnej w Ameryce to prasa patriotyczna. Wychodzi tam wszakŜe w języku polskim półpornograficzny periodyk „Alfa”, który Polonia nazywa „gadzinówką esbecką”. Tak się o nim mówi, i tak się o nim pisze, bo tak tytułują „Alfę” patriotyczne gazety Polonusów. Mówi się o nim równieŜ: „polonijne NIE”, per analogiam wobec szmatławca Urbana. Ile razy w Ameryce ukazuje się przedruk któregoś tekstu Łysiaka wymierzonego w esbecję i komunę, tyle razy „Alfa” daje temu odpór wieszając na mnie psy. Miesiąc temu, po kolejnym przedruku, zajęła się właśnie moją odwagą. OdwaŜny! — parsknęła — siedzi sobie w Australii i stamtąd bohatersko wali w nadwiślańską komunę! Z drugiej półkuli, z antypodów!... Korzystam z okazji, by zapewnić wszystkich, do których dotarła ta wiadomość, iŜ jest nieprawdą, Ŝe wyemigrowałem kilka lat temu do Australii. Otrzymuję stamtąd ciągle zaproszenia, lecz z Ŝadnego nie skorzystałem, ergo: nigdy jeszcze moja noga nie dotknęła krainy kangurów. Ostatni raz za granicą byłem w Chorwacji, poza Europą ostatni raz byłem w roku 1990, cały czas mieszkam w Polsce, w Warszawie. Uprzedzając fakty chcę upewnić czytelników, Ŝe jeśli jakieś esbeckie pismo napisze, iŜ flekuję komunę i esbecję z Marsa lub KsięŜyca, to teŜ będzie kłamstwo. To chyba nie było świadome kłamstwo, nie ośmieszaliby się w ten sposób. Pewnie coś im się... Ma Pan rację, coś im się pochrzaniło w donosach. Ale efekt osiągnęli, bo zabili mnie tym. Jak to przeczytałem, umarłem z śmiechu. To była juŜ kolejna moja śmierć. A poprzednie? Serio, czy mam sobie znowu poŜartować? Serio. Trzy razy. Trzy razy myślałem, Ŝe juŜ po mnie, Ŝe jestem bez szans. Palnikami wyjęto mnie z rozbitego w harmonijkę samochodu, a ten, kto mnie wyjmował, rzekł, iŜ nie miałem prawa przeŜyć. Opisałem to w „Asfaltowym saloonie”. Do dzisiaj mam na pamiątkę fragment drzewa, którego koronę ściąłem i zabrałem w powietrze, lecąc z nią jak sputnik kilkadziesiąt metrów. Tonąłem na Morzu Śródziemnym, uratował mnie kumpel z Seulu, Kim Byuong-Mo, opisałem to bodajŜe w „MW”. W Angoli broniłem się wraz z kolegami w wiosce, którą otoczono i sytuacja była właściwie beznadziejna, amunicja na ukończeniu, klops. Odsiecz przyszła „filmowo”, w ostatniej chwili. Tego Pan nigdzie nie opisał.
110
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
Opisałem, w „Statku”. Mój bohater, narrator „Statku”, przeŜywa tę scenę. A wracając jeszcze do polonijnej prasy. Jak to moŜliwe, Ŝe w Stanach Zjednoczonych moŜe się ukazywać pismo typu Urbanowego „Nie”? To tylko kwestia pieniędzy. SB i była nomenklatura mają ich duŜo. „Alfa” ma jednak cięŜki Ŝywot, reszta polonijnych gazet sumiennie wyłapuje i piętnuje wszystkie jej kłamstwa. Po kaŜdym paszkwilu „Alfy” wymierzonym w Łysiaka, patriotyczne gazety polonijne dawały jej niezły wycisk, broniąc mojego honor Przedrukujmy coś z tego. Przedrukujmy.
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
111
POLONIJNA GADZINÓWKA O ŁYSIAKU Chicagowska gadzinówka napadła na Waldemara Łysiaka za jego głośną wypowiedź o obecnych właścicielach byłego PRL-u. Starą metodą bolszewicką znawcy literatury ze wspomnianej gadzinówki zaliczyli Łysiaka do grona oszołomów. Łysiak niedwuznacznie stwierdził, Ŝe w Polsce rządzi dawna nomenklatura. Jego wypowiedzi są wstrząsające. Komuna, w inny ubrana mundurek, juŜ bez czerwonego krawata, odziana w Diory i Cardiny, jak siedziała nad Wisłą, tak siedzi, tyle, Ŝe obecnie robi cięŜkie pieniądze na ledwo dyszącym narodzie. PoniewaŜ głos Łysiaka liczy się, stąd do akcji przeciw niemu ruszył postkomunistyczny pisarczuk z emigracyjnego zaplecza. Popełniono jednak błąd. KaŜdy atak na krajowych czy emigracyjnych twórców, dokonany przez redaktorów wspomnianej gadzinówki, osobom atakowanym przynosi tylko zaszczyt. Kupując gazety na stacji benzynowej przy Belmont wysłuchałem głosu ludu: — Te nasze do Łysiaka się prz.....ły. Komuniści, psia ich mać! Czyli — ta działalność została przez opinie Jackowa dobrze rozszyfrowana. Metody, które stosuje chicagowska gadzinówka, są stare jak świat. Podobne nagonki na niepodległościowych twórców miały juŜ miejsce na emigracji. Najbardziej moŜe głośną, dzisiaj juŜ historyczną sprawą, były oskarŜenia kierowane pod adresem wielkiego pisarza, Józefa Mackiewicza (...) Szkalowano Mackiewicza w podobny sposób, jak obecnie usiłuje się szkalować Waldemara Łysiaka. Szyld się zmienił, metody pozostały te same. A sprawy są dziecinnie proste: na nieszczęście nowych rządców byłego PRL-u są jeszcze ludzie, którzy mają czyste ręce, którzy w Ŝadnych oborach komunistycznych nie objadali się przy komunistycznym korycie paszą dla wybranych. Są ludzie, którzy Ŝyjąc w systemie — nigdy nie poszli na współpracę i nie korzystali z okazji stwarzanej gotowym na łamanie charakteru i sprzedaŜ sumienia. Brzmi to pewnie pompatycznie i moŜe rzeczywiście ci ludzie byli idiotami. Jednak właśnie oni mogą dziś Ŝywić dla siebie szacunek. Umówmy się, Czytelniku! PrzecieŜ facet pisujący bzdury w chicagowskiej gadzinówce wie, Ŝe pisze nieprawdę, wie, Ŝe opluwa uczciwych ludzi, wie w końcu, Ŝe robi to za coś (...) Wspomniana
112
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
gadzinówka minie jak wiatr i nikt za parę lat nie będzie pamiętał kogo obrzucała błotem. Nazwisko Waldemara Łysiaka zostanie. Edward Dusza. „DZIENNIK CHICAGOWSKI — Polish Daily News”, 16-18 lipca 1993.
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
113
Wierzy Pan w to? W co? śe Pańskie nazwisko zostanie. Nie mam pojęcia. Mówiłem juŜ, nie jestem jasnowidzem. Za czasów PRL-u nie było Pana w encyklopediach, ale juŜ sześć lat po pańskim debiucie ukazała się pierwsza bardzo pochlebna monografia Pańskiej twórczości, pióra Krzysztofa Narutowicza. Siedem lat po debiucie, bo formalnie w końcu 1980 roku, a praktycznie w 1981 roku. Data jest tu bardzo waŜna. Wcześniej często pisano o mnie w prasie, ale w ksiąŜkach nigdy, ksiąŜki cenzura inaczej traktowała. Jednak wtedy... Proszę sobie przypomnieć co to był za czas. PotęŜny nacisk dziesięciomilionowej „Solidarności” na PZPR-owski rząd, cenzura prawie nie funkcjonująca, moŜna było publikować prawie wszystko, czego dusza zapragnie. Ja, na przykład, opublikowałem wtedy kilkuodcinkowy serial o cenzurze pod tytułem „Cenzuriada”, rzecz nie do pomyślenia rok wcześniej lub rok później, to był krótki okres prawie zupełnej wolności druku. Wie Pan kiedy było duŜo gorzej niŜ wtedy? Przez pierwszy rok po upadku komuny, czyli przez pierwszy rok rządów Mazowieckiego. UD-cja władała jako rzekomo antykomunistyczny rząd, a komunistyczna cenzura funkcjonowała w najlepsze, bo jej nie zlikwidowano i nie ograniczono jej uprawnień nic a nic. Stąd w „Dobrym”, który ukazał się Anno Domini 1990, są białe strony znakowane pieczęcią cenzury, jak za cara, z czego ja się zresztą cieszę, bo przypadła mi chwała bycia autorem ostatniej ksiąŜki wykastrowanej przez cenzurę PRL-u. Ale wracając do wspomnianej przez Pana monografii. Był to zbiór kilkunastu monografii, kilkunastu esejów o pisarzach, z czego jeden o mnie. Mistrzu, to wzruszająca, ale trochę podejrzana skromność. Ja miałem tę ksiąŜkę w ręku... I co z tego? Ano to, Ŝe to jest rzeczywiście wolumin z kilkunastoma monografiami twórczości róŜnych pisarzy, ale jak zacznę wymieniać ich nazwiska, Tołstoj, Saint-Exupéry, Mauriac, Mackiewicz, Wańkowicz, Parnicki, Bunin, Greene, Borges... Niezłe towarzystwo! Ja go sobie nie wybierałem. Saint-Exupéry’ego uwielbiam, ale Tołstoja nie lubię. I ta okładka! Co okładka? Okładka jest graficzną mozaiką złoŜoną z wielkoliterowych nazwisk kilku gigantów, ale tylko nazwisko Łysiak powtarza się w tej układance
114
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
trzykrotnie, zostało wybite na górze, po środku i u dołu. Tak sobie myślę... Autor ksiąŜki, Narutowicz, to pseudonim, pod którym ukryła się kobieta, Alicja Grajewska-Autorką okładki teŜ była kobieta, Ewa Burska. Redaktorem ksiąŜki pani Ewa Marszał... Rozumiem do czego Pan zmierza. I bardzo dobrze! Jak Pan widzi, prawdziwe kobiety cenią antyfeministów! Ale mówiąc serio: jest tam kilka szpil wetkniętych w moją literaturę... Jednak zdecydowanie przewaŜają zachwyty. I pozostańmy jeszcze chwilę przy zachwytach. Był Pan w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych mocno atakowany przez komunistów i spotkał Pana nawet ten zaszczyt, Ŝe sam sekretarz KC, główny ideolog Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, Andrzej Werblan, przyłoŜył Panu bardzo ostro na łamach firmowego organu PZPR, „Nowych Dróg”, o czym zresztą pisze Pan w „Lepszym”. Tak. To właśnie po antyŁysiakowskim artykule Werblana, spowodowanym protestem Kremla przeciwko „Cesarskiemu pokerowi”, zakazano druku moich ksiąŜek. Ale nie wspomina Pan w „Lepszym”, Ŝe recenzenci literaccy tamtych lat dosłownie piali z zachwytu nad Pańską literaturą. Zrobiłem sobie taki mały, lapidarny wyciąg z tych peanów... MoŜna?... Skąd Pan to wziął? PrzecieŜ nie wertował Pan całej prasy tamtych lat! Nie było takiej potrzeby. Czy Pan wie, ile magisteriów i doktoratów o Pańskiej twórczości obroniono juŜ na wyŜszych uczelniach? Wiem, Ŝe duŜo, ale nie wiem ile. Bardzo duŜo. Z takiej właśnie rozprawy, do której jako dokumentację autor załączył mnóstwo kserokopii z recenzjami Pańskich utworów i dotyczących Pana omówień, a nawet ogłoszeń, wynotowałem sobie zestaw, który chcę teraz przytoczyć. „Pisarstwo fascynujące” (Jerzy Łojek, „Literatura”), „Zupełnie bezkonkurencyjne” (Barbara Kanold, „Dziennik Bałtycki”), „Niesłychane” (Iwona Rajewska, „Panorama Północy”), „Piękne i osobliwe” (Eugeniusz Boczek, „Stolica”) „Wyjątkowe w swojej wymowie” (Sylwester Jabłoński, „Literatura”), „Niezmiernie ciekawe” (Barbara Seidler, „śycie Literackie”), „Odkrywcze i doskonałe — wyśmienite” (Marek Rymuszko, „Prawo i śycie”), „Nieomal groźne — to wulkan” (Bogdan Maciejewski, „Sztandar Młodych”), „Jak piekielnie duŜo dobrej techniki pisarskiej, ręce opadają z zazdrości” (Janusz Foss, „Walka Młodych”), „I jak się to wszystko czyta!” (Beata Sowińska, „śycie Warszawy”), „Zapiera dech” (Henryk Górski, „Prawo i śycie”), „Budzi
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
115
zachwyt” (Adam Korsak, „Przegląd Polski”, dodatek literacki do nowojorskiego „Nowego Dziennika”), „Prawdziwie wielka sztuka, wielki pisarz” (Wiesława Czapińska, „Panorama Polska”), „UwaŜam go za geniusza” (Andrzej Sowa, „Zarzewie”), „Świetne pióro” (Feliks Chrzanowski, londyński „Dziennik Polski”), „Potrafi nieomal wszystko” (Feliks Netz, „Tak i Nie”), „Jest swobodny jak ptak” (Michał Radgowski, „Polityka”), „Autentyczny fenomen” (Marek Ruszczyć, „Nowe KsiąŜki”), „Fenomen naszej literatury ostatnich lat” (jki, „Przekrój”), „Gwiazda naszej najnowszej literatury przez duŜe L” (Ludwik Piasecki, „Kultura”), „Cesarz Łysiak” (Stanisław Zieliński, „Nowe KsiąŜki”), „Krytyka staje wobec niego bezradna” (Bogusław Sławomir Kunda, „Pismo LiterackoArtystyczne”), „Nawet surowi zazwyczaj recenzenci nie szczędzą pochwał” (Kazimierz Targosz, „Panorama”), „Zaczyna kiełkować coś w rodzaju kultu Łysiaka” (Jan Zbigniew Słojewski, „Perspektywy”), „Wszystkie dzieła Waldemara Łysiaka kupię” („Dziennik Zachodni”, 27-29-111-1981), „Komplet ksiąŜek W. Łysiaka kupię” („śycie Warszawy”, l-3-V-1981), „Poszukuję wszystkich pozycji Łysiaka” („Express Wieczorny”, 11-IV1984). To tyle. Ma Pan orgazm? Wie Pan co tu jest najlepsze? Te „wszystkie pozycje Łysiaka”! Jest ich trochę mniej niŜ pozycji Aretina. Pytałem czy jest Pan usatysfakcjonowany. Zawsze jestem usatysfakcjonowany, gdy mnie pieści ktoś. Więc podziela Pan te opinie? Nie podzielam. Nie jest Pan zadowolony ze swojej literatury? Nie. Jestem bardzo niezadowolony, tylko pewne fragmenty mi się podobają. To „nie” jest oczywiście retoryką, usłyszałby Pan taką odpowiedź od kaŜdego pisarza. Jeden powie to Panu przez fałszywą skromność, drugi z przekonania. Ja naprawdę jestem niezadowolony i myślę, Ŝe trudno byłoby znaleźć surowszego krytyka literatury Łysiaka niŜ ja sam. I to jest w porządku, bo póki jestem niezadowolony, jest szansa, Ŝe kiedyś uda mi się napisać coś fajnego. To teraz od głaskania przejdźmy do bicia. Wróćmy jeszcze do monografii pióra Narutowicz-Grajewskiej. Zacytuję kilka zdań nie o pisarzu Łysiaku, tylko o człowieku Łysiaku: „Szybki, pierwsze wraŜenie: za szybki! MoŜe być irytujący. Obcesowo dynamika, która juŜ jest selekcją (...) Jak komandos kopie kaŜdą przeszkodę (...) No, grzeczny nie jest, ale z cygańskim wdziękiem...”.
116
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
Ja? Niegrzeczny? Siedzę tu jak trusia i z pokorą idioty odpowiadam na Pańskie pytania, bo najpierw namówił mnie Pan na przedrukowanie kilku moich ostatnich gazetowych tekstów, a potem zaszantaŜował dowodząc, Ŝe ksiąŜka złoŜona z samych przedruków byłaby zbyt cienka, więc trzeba zrobić „wywiad-rzekę”, aby ją pogrubić, i jeszcze muszę wysłuchiwać o moim złym wychowaniu?... Nie zostałem źle wychowany, tylko mam trochę genów mojego starego, a to był duŜy kozak. Zaskoczę Pana czymś — jestem wyznawcą opinii, Ŝe spośród wszystkich rzeczy, których brakuje dzisiejszemu światu, a brakuje mu wielu cnót, najbardziej brakuje mu kultu dobrych manier. Inne braki, jak nielojalność, brak honoru, brak umiaru, brak tolerancji czy zdrowego rozsądku, były jego atrybutami zawsze, ale istniały kiedyś takie czasy, w których dobre maniery trzymały się mocno. Dzisiaj tego nie widać. Nie chcę przez to powiedzieć, Ŝe trzeba uprawiać Wersal wobec kaŜdego i w kaŜdej sytuacji. W pewnych sytuacjach i wobec pewnych ludzi trzeba bez namysłu robić jedno od razu walić kandelabrem w mordę i paszoł won za próg! To jest właśnie zdrowa selekcja. Ale w Ŝyciu codziennym, w Ŝyciu towarzyskim, w Ŝyciu miłosnym i erotycznym, dobre maniery są skarbem, „złotym rogiem”, który został przez dzisiejszego chama–inteligenta utracony. To mnie razi. Wśród stałych braków gatunku na pierwszym miejscu wymienił Pan nielojalność. Przypadek, czy celowo? Celowo. To jest oczywiście skrót, bo termin nielojalność obejmuje róŜne parszywe zachowania. Nielojalność to niewierność, to wszelka nieuczciwość wobec partnera, który nam zaufał, to zdradzanie cudzych sekretów, obmawianie za plecami, niedotrzymywanie słowa, etc. Kodeks samurajów, „Bushido”, mówi: „NaleŜy dotrzymywać słowa, nawet gdy się je dało psu”. W kwestii lojalności jestem przeczulony, moŜna powiedzieć, patologicznie, bo nigdy nie wybaczam jej braku, choćby to był drobny brak. Kilku przyjaciół straciłem przez taką zawziętą małostkowość, czy raczej małostkową zawziętość, która, rozumiem to dobrze, bardzo się kłóci z doktryną chrześcijańską, z tolerancją, wyrozumiałością, miłosierdziem itp. Bez wątpienia jest to mój grzech, jedna z głównych moich wad, ale na to, bym się poprawił, nie ma co liczyć. I nie wnerwiają mnie tylko nielojalności, które ktoś popełnia względem mnie. Pamiętam jak się przejąłem rok temu, gdy mi opowiedziano o numerze, który Zarzycki wyciął Skorkowi, chociaŜ Skorek mi ani brat, ani swat, znałem człowieka wyłącznie z rubryk sportowych prasy i z telewizji. Skorek? To chyba...
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
117
To był kilka lat temu trener reprezentacji Polski w siatkówce. Gdy dostał to stanowisko, załatwił swemu przyjacielowi, Zarzyckiemu, etat swojego zastępcy. Ale wkrótce działacze, szukając oszczędności finansowych, zwolnili Zarzyckiego i to w bardzo obcesowy sposób. Skorek bronił przyjaciela, a kiedy wszelkie argumenty odbiły się od muru, podał się solidarnie do dymisji. Piękny gest, w stylu, który kocham. Wówczas działacze zaproponowali funkcję pierwszego trenera reprezentacji... Zarzyckiemu, i ten propozycję przyjął! Takie numery wywracają mi bebechy, to jest właśnie coś, co kaŜe człowiekowi wątpić w ewolucję gatunku. Albo to, w jaki sposób prezydent Wałęsa potraktował ostatnio majora Hodysza, bohatera, który w sposób śmiertelny, bo będąc oficerem SB, pracował dla „Solidarności” walczącej o wolność. Ten człowiek naraŜał się sto razy mocniej niŜ na przykład KOR-owcy utrzymywani przez Zachód i w swoisty sposób tolerowani przez czerwony reŜim, a „podziękowano” mu teraz dymisją i epitetem „zdrajca”! Albo nielojalność całej wierchuszki policyjnej wobec szeregowego funkcjonariusza policji, który próbował zatrzymać samochód uciekający przed policją. Gdy okazało się, Ŝe jest to samochód premier Suchockiej, i Ŝe całą winę za tę aferę ponosi BOR, policjanta, miast go awansować lub inaczej nagrodzić, gdyŜ jako jedyny zachował się prawidłowo, wywalono na bruk, a winnych nie tknięto palcem. Obrzydliwe było tu zachowanie pani premier, która ułaskawiła później policjanta warunkowo, „ze względu na trudną sytuację rodzinną”, ale równie obrzydliwa była nielojalność jego kolegów i zwierzchników. Cała policja winna stanąć murem za tym człowiekiem, a odwrócono się do niego plecami, ze strachu i z lizusostwa. Mamy tu do czynienia ze zjawiskiem, które bym nazwał zbiorową nielojalnością, tak jak w przypadku pułkownika Kuklińskiego mamy do czynienia z nielojalnością społeczną lub ogólnonarodową. Dlaczego ogólnonarodową? Nie zna Pan wyników sondaŜy? Ponad pięćdziesiąt procent społeczeństwa uwaŜa Kuklińskiego za zdrajcę! Człowieka, który przez tyle lat, dla Polski, walczył z Moskwą, ryzykując kaŜdego dnia gardłem i losem swojej rodziny. Tak mu „podziękowano”! Taki jest nasz naród. Co ja o tym myślę, o szpiegostwie przeciw ciemięŜcom Polski i o stosunku polskiego społeczeństwa do „szpiegów”, moŜe Pan przeczytać w „Najlepszym”, na stronach... zobaczmy... na stronach 221-223. Stosunek Polaków do pułkownika Kuklińskiego to jest właśnie zbiorowa nielojalność. Pierwszy raz zetknąłem się z tą gangreną, gdy byłem dzieckiem i gdy mama przeczytała mi bajkę o fleciście z Hameln, który uwolnił miasto od szczurów, a kiedy wrócił po obiecaną zapłatę, cała społeczność grodu wygwizdała go. Notabene jest to do
118
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
dzisiaj jedna z dwóch moich ulubionych bajek, choć dla zupełnie innych powodów. Jakich? Powiedzmy: filozoficznych, transcendentnych, ale zbyt długo i zbyt uczenie musiałbym to tłumaczyć. A druga? Drugą jest bajka Andersena o cynowym Ŝołnierzyku. Jest to najpiękniejszy utwór miłosny w całej literaturze. MoŜe z nim konkurować tylko biblijna „Pieśń nad pieśniami”. Napisze Pan kiedyś powieść miłosną? Tak. Będzie miała tytuł: „Śluby panieńskie hrabiego Monte–Christo z madame Butterfly”. Albo nie. Raczej: „Trzy muszkieterki braci Karamazow”. A serio?... Napisze Pan? Zrobiłem to juŜ. „Statek”, o którym Panu mówiłem, jest właśnie powieścią miłosną. Mówił Pan, Ŝe antyfeministyczną! TeŜ. Ale przede wszystkim miłosną. Jest to bardzo złoŜona, mieszająca róŜne gatunki, czasy, konwencje, i ogromna, bo ponad pięćsetstronicowa opowieść o człowieku, który ściga kobietę-diabła, będącą zarazem kobietą idealną, marzeniem mojego bohatera. A co Pan teraz pisze? Historię malarstwa widzianą moimi oczami. Będzie nosiła „rasistowski” tytuł: „Malarstwo białego człowieka”. Chodzi o trójwymiarowe, iluzjonistyczne malarstwo oparte na światłocieniu. Takie malarstwo uprawiali tylko malarze europejscy, a szerzej mówiąc: tylko malarze cywilizacji zachodniej. Malarstwo wszystkich innych kultur to linearyzm, kreska, a więc grafika, tymczasem Europa, od Cimabuego i Giotta do preimpresjonistów, uprawiała zabawę ze światłem i cieniem sugerującymi trójwymiarowość. W tej ksiąŜce ukazuję historię światłocienia na przykładach moich ulubionych dzieł wielkich i mniejszych mistrzów. Przez całe lata, wykładając dzieje kultury i cywilizacji, Wykładałem między innymi historię sztuki, ale Ŝeby napisać coś powaŜnego o malarstwie nie miałem czasu. Mam go teraz, kiedy wywalono mnie z katedry. W tym sensie ci, którzy dali mi kopa zrobili mi przysługę. Odebranie Panu katedry narobiło duŜo szumu w zeszłym roku, prasa sporo o tym pisała, sugerując, Ŝe wywalono Pana z przyczyn politycznych, za walkę z SB i UD, za cięŜkie oskarŜenia pod adresem Michnika, Geremka, Kuronia, Kiszczaka, Mazowieckiego i innych zawarte w „Dobrym”, „Lepszym” i „Najlepszym”. Zwracano uwagę na to, Ŝe
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
119
wymówienie otrzymał Pan tuŜ po ukazaniu się „Najlepszego”. Niektóre gazety opublikowały protest przeciwko zdymisjonowaniu Pana, jaki na ręce rektora uczelni i ministra edukacji złoŜyło kilka partii politycznych i stowarzyszeń kombatanckich. W tym proteście napisano, Ŝe stał się Pan ofiarą czystki wymierzonej w prawicę, i podkreślono sprzeciw studentów przeciwko usunięciu Pana z uczelni. Sprzeciw okazał się tym razem nieskuteczny. W latach osiemdziesiątych komuna dwukrotnie wywalała mnie z uczelni, i dwukrotnie groźba studenckiego strajku przeciwko tej decyzji wymuszała na władzach jej cofnięcie. Teraz juŜ nie odpuszczono. Ja zmierzam do czegoś innego. Czy ta decyzja władz była zdeterminowana istotnie przyczynami politycznymi? Czy wyleciał Pan za Pańską walkę przeciw komunistom i prominentom UD? Tak, ale nie tylko. Po „Dobrym”, choć lewicowa prasa skopała mnie za tę ksiąŜkę, na uczelni była cisza. Po „Lepszym” dostałem „ostrzeŜenie” od „czynników”, coś w rodzaju „Ŝółtej kartki”. Po „Najlepszym” dostałem pisemko z dymisją, czyli „czerwoną kartkę”, czyli won z boiska. Pewien dygnitarz uczelniany powiedział mi wprost za co lecę. Ale to nie jest cała prawda, wyleciałem za całokształt mojej działalności na uczelni, to jest za nieprzestrzeganie pewnych reguł gry i za ciągły opór przeciwko pewnym praktykom dziekanatu. O jakich regułach Pan mówi? Na przykład o nie „braniu” od Afrykanów i Azjatów. Ci egzotyczni studenci, z reguły bardzo „nadziani” i bardzo źle studiujący, a właściwie tylko udający studiowanie, mnóstwo rzeczy na uczelni kupują. Studenci polscy robią im za pieniądze projekty, wykresy, rysunki ćwiczeniowe, prace pisemne, dyplomy, dosłownie wszystko, i jest to tajemnicą poliszynela. Czy kupują takŜe zaliczenia od wykładowców? Gdybym odpowiedział na to pytanie twierdząco, stanąłbym przed sądem i zostałbym skazany za pomówienie, bo nie miałbym Ŝadnych świadków ani dowodów. Więc nie odpowiadam twierdząco. Mogę natomiast przytoczyć Panu następujące fakty. U kolorowych studentów nosiłem ksywkę „Nieprzekupny”, a dokładnie: „Ten-co-nie-bierze”, i była to ksywka pogardliwa. Pamiętam, jak pewien Arab wszedł mi do gabinetu i połoŜył kilka banknotów dolarowych na biurku, prosząc o zaliczenie. Strąciłem te pieniądze i ryknąłem na niego, kaŜąc mu iść do diabła. Ten człowiek uklęknął, spokojnie zebrał banknoty z ziemi, wsadził je w kieszeń, podszedł do drzwi, otwarł je i zanim zamknął, stojąc w progu, popatrzył na mnie drwiącymi oczami i popukał palcem w skroń, jakby chciał rzec: Durniu, czy myślisz, Ŝe w ten sposób zbawisz świat, cokolwiek zmienisz?
120
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
Nie bał się, Ŝe Pan mu w końcu nie zaliczy? Był Pan szefem przedmiotu, bez Pańskiego zaliczenia musiałby się poŜegnać z dyplomem!... Tylko formalnie, proszę Pana. W praktyce dziekanat robił numery nadające się wprost do kroniki kryminalnej. I to nie tylko z cudzoziemcami. Cudzoziemcy na pisemnych egzaminach z mojego przedmiotu oddawali czyste kartki, a dziekanat Ŝądał ode mnie zaliczenia im, bo „Rozumie pan, panie doktorze, za nich nasze państwo otrzymuje dewizowe wpływy, więc musimy im zaliczać...”. Nie chciałem tego zrozumieć, z czego wynikały moje ciągłe scysje z dziekanatem. Ja im tłumaczyłem, Ŝe to, czego Ŝądają, degraduje rangę uczelni do poziomu komicznego, i przy tym jest niemoralne, zwłaszcza wobec polskich studentów, od których Ŝądamy uczciwego studiowania, a dziekanat mi tłumaczył wyŜszą dewizową konieczność zaliczania studentom cudzoziemskim za nic, za czyste kartki oddawane na egzaminach, i tak w koło Wojtek. Ale i wśród polskich studentów byli uprzywilejowani, którzy nie musieli studiować, by otrzymać dyplom. Nie mówi Pan tego powaŜnie... Mówię to najzupełniej powaŜnie, i na to mam dowody, nazwiska, wszystko, czego trzeba przed sądem, by to udowodnić. Kalabiński, Graliński, Stanisławski, mogę tę listę kontynuować, a i tak nie byłaby to pełna lista, bo z pewnością nie poznałem wszystkich afer z wydawaniem dyplomów. Przykładowo: łapie mnie pod ramię na korytarzu pan prodziekan i zaczyna szeptać na ucho: „Panie Waldemarze, jest taka sprawa. Przyjechał z Norwegii nasz były student, Graliński. On ma tam juŜ własne biuro projektowe, ale nie ma dyplomu, a widocznie ktoś tam od niego zaŜądał papierka. No więc trzeba mu dać dyplom. Problem w tym, Ŝe on nie zaliczył pańskiego przedmiotu. Rozumie pan?...”. Odpowiadam: „Rozumiem. Gdy facet zrobi kurs, to jest odbędzie wykłady i ćwiczenia, i gdy zda egzaminy, to mu zaliczę, tak jak kaŜdemu”. Prodziekan na to: „Ale on musi zaraz wracać do Norwegii, nie ma czasu uczęszczać. Niech pan mu zrobi jakiś szybciutki egzaminik, no wie pan...”. Tragedia polegała na tym, Ŝe za kaŜdym razem nie chciałem „wiedzieć”. Prowadziłem wykłady od kilkunastu lat i mam wszystkie listy studentów z tych lat. Znalazłem owego Gralińskiego. Figurował przed laty na liście dziekańskiej, lecz ani razu nie zjawił się na wykładzie lub na ćwiczeniach. Ani razu! Nie uczęszczał w ogóle, nawet nie próbował zdawać egzaminów, nic! Mimo to dziekanat zmusił mnie do zrobienia specjalnego egzaminu dla tego typa. Facet wylosował standardowe pytania i na Ŝadne nie odpowiedział, kompletne zero. W tej sytuacji nie mogło być mowy o zaliczeniu. musiałem oblać faceta. Mimo to wrócił do Norwegii z dyplomem.
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
121
To brzmi przeraŜająco. Jak to moŜliwe? Drugi przykład wyjaśni Panu lepiej jak to moŜliwe. Sytuacja prawie identyczna, tylko nazwisko głośne, Kalabiński. Ktoś z rodziny amerykańskiego korespondenta „Gazety Wyborczej”? Podobno jego bratanek, syn profesora Politechniki, tak mi mówiono. Nie wiem, czy to prawda, ale straszono mnie tymi koneksjami, gdy próbowano mnie zmusić, bym zaliczył młodemu Kalabińskiemu. Ten człowiek chyba w ogóle nie studiował, w kaŜdym razie ja go nigdy nie widziałem na oczy. Student-UFO. Wśród studentów szeptano, Ŝe kierownicy katedr i instytutów bez szemrania zaliczają mu na rozkaz z góry. Ze mną ten numer nie przeszedł. Facet nigdy się na moim przedmiocie nie pojawił, nigdy nie próbował zaliczać ćwiczeń czy egzaminów, nie było go. A tu dziekanat Ŝąda. by facetowi przedmiot zaliczyć. Tak po prostu — zaliczyć i juŜ. Kategorycznie odmówiłem. Wówczas zaczęto się bawić ze mną metodą kija i marchewki, groźby i złote obietnice na przemian, i to juŜ nie z dziekanatu, lecz z rektoratu, a później z ministerstwa. Nic nie wskórali, posłałbym do diabła samego Pana Boga, gdyby zaŜądał ode mnie czegoś takiego. Sprawa ucichła, a po miesiącu dowiaduję się, Ŝe „student” Kalabiński otrzymał dyplom magisterski. Biegnę z furią do dziekanatu i pytam, jakim prawem dano dyplom człowiekowi bez absolutorium?! Odpowiedziano mi spokojnie, Ŝe „na skutek przeoczenia”... Wystarczy? Czy rzucić jeszcze kilka przykładów? Wystarczy. Podobnie jest z egzaminami wstępnymi. Przed laty wykryłem taką aferę, narobiłem wrzasku, i odtąd nie powoływano mnie do komisji egzaminacyjnej. Z doktoratami dla cudzoziemców ten sam cyrk. Niech Pan sięgnie do „Dobrego”, na strony... zaraz znajdę... na strony 197-202. Jest tam mowa o pewnym młodym „profesorku” i o jego awanturach przeciw korupcji i całej zgniliźnie wydziału akademickiego. KaŜde z opisanych tam zdarzeń jest autentyczne w stu procentach, prócz stwierdzenia, Ŝe facet został za tę walkę wylany na bruk. Napisałem, Ŝe został wylany, chociaŜ wtedy nie był jeszcze wylany. Wylano go kilka lat później. Wyprorokował Pan sobie. Nie pierwszy raz. Mówiłem juŜ Panu, Ŝe wyprorokowałem sobie w swoich powieściach właściwie wszystko, wszystkie istotne, waŜne fragmenty mojego Ŝycia wlepiałem wcześniej swoim bohaterom powieściowym, a później to samo dotykało mnie samego! Jakieś fatum. Lecz to były „proroctwa” mimowolne. Natomiast pisząc w „Dobrym”, Ŝe zostałem wylany, „prorokowałem” na zimno, z premedytacją, bo byłem juŜ po dwóch
122
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
papierkowych dymisjach i wiedziałem, Ŝe któraś kolejna musi się zakończyć brukiem, Ŝe to tylko kwestia czasu. Co podano na zwolnieniu jako przyczynę? „Z przyczyn ekonomicznych”. Taka formułka — trzy wyrazy. Rozumiem, Ŝe chodziło o zaoszczędzenie na mojej pensji, która wynosiła 900 tysięcy złotych. Ile?! Tyle, ile Pan usłyszał. Nie traktowałem etatu akademickiego jako źródła utrzymania, traktowałem to jako swego rodzaju „czyn społeczny” dla tej młodzieŜy, która bardzo lubiła moje wykłady. Te dzieciaki, Ŝeby mnie posłuchać, przyjeŜdŜały zewsząd, nawet z Gdańska, Szczecina, Krakowa i Wrocławia. Rozumiałem, Ŝe ta wiedza o sztuce, kulturze, rozwoju cywilizacji, jest im bardzo potrzebna, więc czułem się potrzebny i taka a nie inna forsa była tu bez znaczenia... Co Pana tak rozbawiło? Formułka: „Z przyczyn ekonomicznych”, przy pensji kilkusettysięcznej! To było w 1992 roku. Nawet wówczas! 900 tysięcy złotych! Tak, to dla uczelni duŜa oszczędność. Na moje miejsce zaangaŜowano bezzwłocznie, z pensją duŜo wyŜszą, pewną damę, socjologa estetyki czy na odwrót, równie śmiesznie, i teraz studenci przybiegają do mnie płacząc, Ŝe jej bełkot o hinduskich Mandalach, jakichś ezoteryzmach i pseudofilozofiach estetyzmu doprowadza ich do krańcowej desperacji. Ale jak ja im mogę pomóc? Uczelnia nie naleŜy do mnie. Nie słuchałem wykładów tej kobiety, lecz z opowieści studentów wynika, Ŝe jest to typowa modna ględźba w stylu „New Age”, czasami bliska azjatyckiemu sekciarstwu, które bardzo lubi minister policji, pan Milczanowski, ale dla myślących ludzi cywilizacji zachodniej obca, hochsztaplerska, bredniacka. Jeśli opublikujemy tę wypowiedź, lista Pańskich wrogów mocno się powiększy! Umówiliśmy się, Ŝe opublikujemy wszystko, co nagrywamy. Czy to czasem Pana nie obleciał strach, Ŝe gdy wyda Pan tę ksiąŜkę, to narobi Pan sobie wrogów? Trzeba odwagi, Ŝeby grać z Łysiakiem w jednej druŜynie. To wszystkim wiadomo, więc gdyby mi brakowało odwagi, nie chciałbym być wydawcą Łysiaka. Tymczasem bardzo chcę. A kontynuując problem wrogów. Do tej pory miał Pan wrogów po swojej lewej ręce, od niedawna ma Pan i po prawej. O kim Pan mówi? O Piotrze Wierzbickim.
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
123
W tym momencie nazwał go Pan ścianą, bo na prawo ode mnie moŜe być tylko ściana. A on nie przypomina muru, to człowiek słaby. W jakim sensie słaby? W takim, Ŝe ewidentnie manipulowany przez SB. Zapewne nieświadomie, ale juŜ kilka razy dał tego dowód, więc moŜna mu zarzucić co najmniej naiwność, dziecinność, słowem kompromitującą słabość. Proszę sobie przypomnieć choćby wielki artykuł o matce Przemyka, który „Gazeta Polska” wydrukowała w sierpniowym numerze. Z owego tekstu Polacy nie dowiedzieli się niczego nowego, prócz jednej rzeczy. Bo Ŝe Przemyka zakatowali gliniarze w komendzie na Jezuickiej, to od dawna wie w Polsce kaŜde dziecko. śe SB rewidowała dom pani Przemykowej, teŜ wiedzą wszyscy, to Ŝadna nowina. Natomiast nie wiedzieliśmy, póki nie poinformował nas o tym Piotr W., Ŝe owa, delikatnie mówiąc, starszawa dama, Ŝyła z nieletnim szczeniakiem, licealnym kumplem swego syna. Poinformowanie o tym opinii publicznej równało się nie tylko skompromitowaniu tej kobiety, ale pośrednio unurzaniu całej „sprawy Przemyka” w cuchnącym brudku-smrodku. Warszawa mówiła wówczas róŜnie. Jedni, Ŝe Wierzbicki zwariował, a inni, Ŝe za ten artykuł esbecja powinna mu zawiesić złoty medal na piersi i wręczyć laurkę dziękczynną. Ja go wówczas broniłem, tłumaczyłem ludziom, Ŝe to „wypadek przy pracy”, który moŜe się zdarzyć kaŜdemu. Ale po rozmowie z nim, którą opisał Pan w aneksie do „OskarŜam!”, zmienił Pan zdanie? A co Pan by zrobił na moim miejscu? Mam prosty wybór: albo uznać, tak jak mi próbują wmówić niektórzy, Ŝe Wierzbicki pracuje dla „tamtych”, albo Ŝe „tamci” podsuwają Wierzbickiemu to, co chcą, i w ten sposób nim manipulują, bo on jest naiwny i kaŜde gówno łyka bez oporu. Wybrałem drugi wariant. Póki nie mam dowodów, wolę oskarŜać człowieka o głupotę niŜ o agenturalność. Gdy tylko rozgłosiłem treść tej rozmowy z Wierzbickim — a rozgłosiłem natychmiast, w ciągu pierwszej godziny po rozmowie — róŜni ludzie zaczęli mi „nadawać” na Wierzbickiego wszystko, co tylko moŜna, od jego spraw łóŜkowych do jego rzekomej agenturalności. KaŜdego takiego informatora wywalałem za drzwi, a listy od tych wszystkowiedzących wyrzucałem do kosza, pomyje mnie nie interesują. Czy zdarzył się wśród Pańskich znajomych ktoś na tyle bezpośredni, Ŝe zadał Panu pytanie: — Stary, no to jak, tak z ręką na sercu, czy to, co rzekł Wierzbicki, to jest prawda? Nikt. A szkoda, bo wówczas mógłbym odpowiedzieć „z ręką na sercu”, Ŝe to prawda. Co?!...
124
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
Tak jak w tym pytaniu do radia Erewan: „Czy to prawda, Ŝe w Moskwie na Placu Czerwonym rozdają samochody?”. Odpowiedź: „Tak, to prawda. Tylko nie w Moskwie, a w Leningradzie. I nie na Placu Czerwonym, a na Newskim Prospekcie. I nie rozdają samochodów, tylko dają po mordzie”. Serio mówiąc, moi znajomi, zamiast powaŜnie ze mną rozmawiać na ten temat, ryczą ze śmiechu, tak jakbym — relacjonując im rozmowę z Wierzbickim — opowiadał dowcipy góralskie. Jednak nie wszyscy ludzie są tego zdania. Niech Pan spojrzy. Oto jeden z listów od Polonusów, którzy piszą do mnie na adresy „Dziennika Chicagowskiego”, „Dziennika Nowojorskiego”, „Relaxu” i innych polonijnych pism, które odsyłają mi tę korespondencję do Warszawy. To jest list od pana Wiesława Matusińskiego z Detroit, który pisze tak: „PrzecieŜ to nawet nie jest śmieszne, myślałem, Ŝe stać tych durniów na coś więcej”. Mnie się wydaje, Ŝe Pańscy znajomi prawidłowo reagują. Dla kaŜdego, kto zna Łysiaka, i dla kaŜdego, kto zna twórczość Łysiaka, cała ta ujawniona przez Pana afera ma coś — proszę mi wybaczyć porównanie — z teatru absurdu... Bo to jest teatr absurdu, zwłaszcza dla mnie, w końcu nikt nie zna lepiej mojego Ŝycia niŜ ja sam. OskarŜyć Waldemara Łysiaka o współpracę z bezpieką, lub nawet mniej, o jakąkolwiek współpracę z komuną, o kolaborowanie choćby przez pół sekundy czy po pijanemu, to tak, jakby oskarŜyć Karola Wojtyłę o uprawianie satanizmu! Tym stwierdzeniem nie porównuję się broń BoŜe, do PapieŜa, porównuję tylko dwa absurdy tego samego rodzaju. Owszem, jeśli prowadzenie katedry na wyŜszej uczelni czerwonego państwa, drukowanie w wydawnictwach czerwonego państwa i współpracę z Pracowniami Konserwacji Zabytków czerwonego państwa uznamy za kolaborację z komuną — to byłem kolaborantem. Takim samym, jak kaŜdy rolnik orzący ziemię w czerwonym państwie, kaŜdy proboszcz wchodzący na ambonę w czerwonym państwie, kaŜdy aktor wchodzący na scenę w czerwonym państwie, kaŜdy lekarz operujący w czerwonym państwie, kaŜdy historyk sztuki pracujący w Muzeum Narodowym czerwonego państwa, itd. Mówiąc o teatrze absurdu, myślałem o tym, Ŝe niewielu ludzi w tym kraju od tak dawna i tak konsekwentnie, tak twardo, jak Pan, zwalczało komunę i flekowało esbecję, a zwłaszcza jej kapusiów czyli renegatów, jak Pan ich najczęściej określa. Wystarczy przeczytać Pańskie „Milczące psy”, Pański tekst o klatce z małpami w „MW”, i mnóstwo innych rzeczy, którymi ogłupił Pan cenzurę. JuŜ w pierwszej Pańskiej powieści, w „Kolebce”, znalazło się na końcu zdanie, Ŝe mamy: „Polskę Polską zwaną, z pozorami wolności jeno”! Niewiarygodne, jak cenzura mogła coś takiego
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
125
przepuścić w 1974 roku! I niewiarygodne, Ŝe Pan się ośmielał wtedy tak pisać. W pierwszym „Łysiaku na łamach” są przedrukowane Pańskie gazetowe teksty z lat siedemdziesiątych, które były poza wszelką konkurencją, jeśli chodzi o dokopywanie władcom PRL-u. Kiedy za „Solidarności”, w 1981 roku, przyszedł krótki czas złagodzenia cenzury i raptownie pojawiło się wielu „odwaŜnych” publicystów, Bogdan Maciejewski oddał Panu sprawiedliwość pisząc: „Krytyka dzisiaj nic albo niewiele kosztuje, ale Łysiak zawsze był ostry i eksplodował przy kaŜdej okazji równieŜ w minionej epoce”. Więc to, co Panu powiedział Wierzbicki, musi dla człowieka, który zna Pańską twórczość, brzmieć jak szczyt absurdu. Natomiast szczytem złośliwości losu, Ŝe tak to nazwę, jest pewna odpowiedź, jakiej Pan udzielił w najdowcipniejszym wywiadzie, jaki z Panem przeprowadzono. Był to wielki, dwukolumnowy wywiad pod tytułem: „Ankieta personalna Łysiaka”, opublikowany kilkanaście lat temu na łamach „Przekroju”, a później przedrukowany w pierwszym „Łysiaku na łamach”. Na pytanie o „zawód wykonywany” odparł Pan: „Pisarz, publicysta, wykładowca Historii Kultury i Cywilizacji”. Na pytanie o „zawód wymarzony-niespełniony” odparł Pan: „Szejk naftowy”. Kolejne pytanie brzmiało: „Zawód, którego nie chciałby wykonywać, mimo iŜ Ŝadna praca nie hańbi”. Odpowiedź brzmiała: „Delator”. Czyli kapuś. Ta odpowiedź była złośliwością wobec esbecji i jej piesków, dziwiłem się nawet, Ŝe cenzura to puściła. Ale właśnie po to, Ŝeby puściła, nie uŜyłem słowa kapuś, konfident czy zdrajca, lecz terminu łacińskiego. Takie antycenzuralne semantyczne sztuczki, które zresztą opisałem dokładnie w „Lepszym”, pozwalały mi często atakować rzeczy, które wydawały się nie do zaatakowania przy istniejącej cenzurze. Dzięki podobnej sztuczce został wydrukowany w „MW” cały duŜy fragment o Katyniu wówczas, gdy sprawa Katynia znajdowała się na indeksie totalnym. A wracając do tamtego wywiadu, to ma Pan słuszność, Ŝe w mojej odpowiedzi była prorocza złośliwość losu. Zrozumiałem to, gdy Wierzbicki wyartykułował brednię swojego „informatorra”. Redaktorzy „Polityki” teŜ ładnie to zrozumieli, bo skomentowali całą aferę tytułem: „Kto mieczem wojuje...”. W aneksie do „OskarŜam!” pisze Pan, iŜ ta zemsta esbecji na Panu jest beznadziejnie głupia. Nie mogę się z takim zdaniem zgodzić. Ona wcale nie jest głupia, mistrzu. Być moŜe tu wcale nie chodziło o Pana, tylko... Wiem do czego Pan zmierza, tę opinię słyszałem juŜ kilka razy ostatnio. Gdy ujawniłem to, co mi walnął Wierzbicki, kilku znanych prawicowych polityków odbyło ze mną rozmowy i wszyscy byli zgodni, Ŝe jest to bardzo
126
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
inteligentna zagrywka wymierzona w „listę Macierewicza”, a szerzej w lustrację. Według następującego rozumowania: nikt przy zdrowych zmysłach w tym kraju nie uwierzy, Ŝe Łysiak mógł być kiedykolwiek esbecką k...., więc kaŜdy pomyśli tak: „Jeśli przeciw Łysiakowi robią taki numer, to znaczy, Ŝe cała lista Macierewicza jest lipą, fałszywką, bzdurą”, itd. A Pan w to nie wierzy? W „listę Macierewicza” wierzę całkowicie, jest to lista konfidentów! I przestrzegam ludzi przed zwątpieniem w lustrację. Deagenturyzacja jest temu krajowi potrzebna jak tlen cięŜko choremu, to absolutna konieczność! Na razie Ŝyjemy w Republice Konfidentów, co jest nie do tolerowania, bo taka sama sytuacja w drugiej połowie XVIII wieku zakończyła się wymazaniem Polski z mapy Europy. Temu problemowi — problemowi zniszczenia organizmu państwowego przez prorosyjskich agenciaków — poświęciłem kilkaset stron w „Milczących psach”. Pytając: czy Pan w to nie wierzy, myślałem o czymś innym. Czy Pan nie wierzy w moŜliwość robienia przez esbecję fałszywek dla kompromitowania wrogów SB? MoŜliwe jest wszystko, fałszowanie dokumentów to w końcu łatwizna, ale wykazanie, Ŝe fałszerstwo jest fałszerstwem, teŜ nie powinno sprawiać trudności. Bardzo bym się ucieszył, gdyby się okazało, Ŝe przeciwko mnie podjęto taki wysiłek, bo to potwierdziłoby słowa, które usłyszałem od kobiety bliskiej memu ciału. Widząc jakiej dostałem furii po rozmowie u Wierzbickiego, rzekła: „Czemu się wściekasz? Ciesz się zamiast kląć! To jest nobilitacja, nobilitowali cię tym, bo jeśli wycinają taki numer przeciwko tobie, to znaczy, Ŝe uwaŜają cię za śmiertelnego wroga”. Do śmiertelnych wrogów strzela się, albo się ich truje, albo podcina przewody hydrauliczne hamulców. To prawda. Gdy mój wywiad dla Australijczyków stał się głośny, otrzymałem kilka „wyroków śmierci”, telefonicznych i na piśmie, ale to robota gówniarzy, bo zawodowcy nie piszą głupich listów i nie straszą przez telefon, tylko strzelają w łeb. Mój przypadek jest o tyle kłopotliwy, Ŝe zabicie znanego pisarza narobiłoby duŜo szumu. Zresztą decyzje o takich akcjach nie są podejmowane przez esbeków. SB to była tylko polska filia KGB, tak jak nasz wywiad wojskowy był filią GRU. To nie w SB podjęto decyzję zamordowania księdza Popiełuszko, rozkaz przyszedł z Łubianki, o czym pisałem w „Najlepszym” i wiedziałem o czym piszę. Skąd Pan wiedział? Od zaoceanicznych krasnoludków. Sprawa księdza Popiełuszko została przez KGB oceniona jako klęska, jako kompromitacja, jako fuszerka, która
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
127
przyniosła wielką szkodę, poleciały nawet w KGB dwa łby pomysłodawcówfigurantów. Ja i KGB oraz GRU mamy stare porachunki z Angoli, Namibii, Chorwacji i Litwy. Ale nie sądzę, Ŝeby chcieli mnie zabijać. Mogą mnie próbować kompromitować, mogą mnie obstawiać, tak jak to robili juŜ w latach siedemdziesiątych, Bóg raczy wiedzieć, ilu było wśród moich znajomych ludzi pracujących dla SB czyli KGB. Wpadł tylko jeden, przez przypadek, o czym napomknąłem w „Lepszym”. Jeśli juŜ tam Pan o tym napomknął, to moŜe sprzeda Pan teraz trochę więcej szczegółów. Nazywa się Marek Pawlak. Przesympatyczny facet. Poznałem go w latach siedemdziesiątych i wypiliśmy razem morze wódki, a mój dom był „domem otwartym” dla tego człowieka. W 1982 roku „Mareczek” wyjechał do Szwecji na wakacje i tam stał się gwiazdą z pierwszych stron gazet skandynawskich, bo szwedzki kontrwywiad aresztował go i jako agenta KGB postawił przed sądem za szpiegostwo na rzecz Rosji i Układu Warszawskiego. Tak wyszło szydło z worka. Gdyby nie pech Pawlaka w Szwecji, pewnie do dzisiaj udawałby mojego kumpla, a ja uwaŜałbym sukinsyna za przyzwoitego człowieka. Czy nie sądzi Pan, Ŝe to właśnie on lub ktoś podobny do niego, ktoś z Pańskich znajomych, mógł Pana wsadzić na tego konia, o którym „informator” poinformował teraz Wierzbickiego? Jak to, wsadzić? No, na przykład wpisać na jakąś listę, zrobić Panu fałszywą „teczkę”, etc. Psiakrew, jeśli coś takiego nastąpiło, to chciałbym poznać tę teczkę! Niestety, nie jestem Michnikiem ani Urbanem, nie mam dojścia do archiwów esbeckich. Michnika pan minister Kozłowski wpuścił do archiwów SB, tak po prostu, jak kumpel kumpla, i pozwolił mu tam buszować bez ograniczeń, ciekawe, co Michnik robił wśród tych teczek przez tyle czasu! Za tę „przepustkę” minister Kozłowski powinien dostać cięŜki wyrok! Natomiast teczki winny być udostępnione prawem, powtarzam: prawem, ustawą parlamentarną, kaŜdemu zainteresowanemu, tak jak to zrobiono w Niemczech! KaŜdy Polak winien mieć prawo dowiedzenia się, kto na niego donosił, kto był szpiclem w jego otoczeniu lub nawet w rodzinie, i mam nadzieję, Ŝe kiedyś zafundujemy sobie ten komfort. Pański aneks do „OskarŜam!” jest właściwie listem otwartym, którego adresat, SB czy KGB, dostaje od Pana po pysku straszliwie mocno, przy uŜyciu cięŜkich epitetów, jakby chciał ich Pan sprowokować. Do czego? Do odkrycia kart?
128
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
Chciałem im przede wszystkim wybić ze łba, Ŝe zrobią ze mnie Brzozowskiego. Od prawie stu lat trwają spory wśród historyków, czy pisarz i filozof Stanisław Brzozowski był agentem Ochrany czy nie był. W moim przypadku nie będzie Ŝadnego znaku zapytania! Grzeszyłem w Ŝyciu, hormony nie sługa, lecz pod względem politycznym, pod względem patriotycznym, pod względem obowiązków wobec ojczyzny i honoru, jakkolwiek pompatycznie by to nie brzmiało, jestem czysty jak kryształ, jak łza! Walczyłem przeciwko czerwonemu robactwu nie tylko piórem, nie tylko słowem podczas wykładów, takŜe inną bronią, naraŜając się sto razy bardziej niŜ KOR-owcy i inni „dysydenci” z Gierkowskiej i Jaruzelskiej łaski! Alfonsy, które budowały stajnię Tajnych Współpracowników, nawet nie próbowały mnie werbować, nie podjęli Ŝadnej takiej próby, nie miałem więc nawet okazji, cholera, by kopnąć werbownika w dupę i wybić mu kilka zębów! Więc ten numer nie przejdzie! On juŜ nie przeszedł. Wszyscy ludzie, których znam, śmieją się z tego, co Panu powiedział Wierzbicki, i myślę, Ŝe wszyscy ludzie w Polsce, którzy dowiedzieli się o tej aferze, myślą tak samo — Ŝe to komiczny idiotyzm. Wiem, do „NajwyŜszego Czasu” i na mój adres domowy przyszła fura listów od ludzi, którzy są ze mną. Mam teraz okazję podziękować im i jednocześnie przeprosić, Ŝe nie odpisuję na listy, lecz gdybym odpisywał, to musiałbym zapomnieć nie tylko o pracy, ale i o kładzeniu się do snu, i teŜ bym się nie wyrobił, za duŜo jest tych listów. Wszystkim nadawcom dziękuję z całego serca. À propos listów. Mija dwadzieścia lat od Pańskiego debiutu, w tym czasie listów od czytelników i wielbicieli musiał Pan otrzymać tony. Czy przechowuje Pan wszystkie? Nawet gdybym wyrzucił meble z domu, nie byłoby to moŜliwe. Przechowuję tylko najciekawsze, a i te nie mieszczą się juŜ w pudle po telewizorze, moje dzieci pewnie to spalą, gdy pójdę do piachu. Czy mógłby Pan powiedzieć, który list był najciekawszy? Wiele było bardzo ciekawych. To moŜe — który Pana najbardziej wzruszył lub najbardziej Panem wstrząsnął. Najbardziej wzruszył mnie list, w którym przysłano mi zdjęcie dworku i kopię petycji do jakichś tam władz, Ŝe naród powinien mi ten dworek ofiarować w hołdzie, tak jak Oblęgorek Sienkiewiczowi. Serio? Serio otrzymałem taki list i takie zdjęcie, ale zaŜartowałem, Ŝe to był list najbardziej wzruszający. Był komiczny, chociaŜ nie najbardziej komiczny, były komiczniejsze.
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
129
A ten serio najbardziej wzruszający? Było kilka takich. Zwłaszcza dwa. Jeden od kobiety, drugi od męŜczyzny. W latach osiemdziesiątych dostałem list z więzienia, od pana Eugeniusza Wójcika, człowieka niewinnie wsadzonego i później zrehabilitowanego przez Sąd NajwyŜszy. Do listu był załączony mój portret z papieŜem, kolorowy, wykonany przez więźniów w celi, na kawałku lnianego płótna, przy pomocy długopisów i flamastrów. Była to kopia mojego zdjęcia z papieŜem wydrukowanego w „Wyspach bezludnych”. śeby zrobić ten portret, więźniowie urwali kawałek pościelowego płótna, za co ich ukarano, ale podczas „kipiszu” nie znaleziono tego obrazka, który później został przemycony za więzienne mury. Czy moŜna to zobaczyć? MoŜna. A opublikować? Po co? Po to, Ŝeby ksiąŜka lepiej się sprzedawała, czyli Ŝeby wydawca mógł lepiej zarobić. Dobrze, ale utnie Pan ten podpis, a właściwie tę dedykację i wróŜbę, którą więźniowie wykaligrafowali u dołu, bo to jest zbyt pochlebne i zbyt egzaltowane, i ja sobie aŜ do takiej wielkości prawa nie roszczę. A ten list od kobiety? Dostałem go kilka lat temu, z Kościana, od kobiety, która umierała na raka w wieku trzydziestu jeden lat. Miała juŜ tylko dni Ŝycia przed sobą i drukowanymi literami nakreśliła kilka zdań, pisząc, jak bardzo moje ksiąŜki pomogły jej Ŝyć, i Ŝe chce mi podziękować przed śmiercią. Ten list czekał na mnie trochę, bo kiedy przyszedł do Warszawy, na adres jednego z wydawnictw, byłem akurat w Afryce, a gdy wróciłem, tonął w całym stosie korespondencji. Przeczytałem go mokrymi oczami, klnąc samego siebie, Ŝe nie jestem wart tych słów. Więc i tacy twardziele jak Łysiak płaczą? Tak. Płakałem kilka razy w Ŝyciu. Czy moŜemy opublikować list od tej umierającej kobiety? Nie. MoŜe go Pan tylko zobaczyć, jako dowód, Ŝe nie zmyślam. I moŜe Pan juŜ wyłączyć magnetofon, rozepchnął Pan objętość ksiąŜki w sam raz, a ja zaczynam juŜ gadać o rzeczach, o których nie powinienem mówić, więc trzeba przerwać ten słowotok. Jeszcze tylko jedno! Czy dostaje Pan duŜo listów miłosnych? Pewnie tyle samo, co kaŜdy pisarz i kaŜdy znany człowiek. Pytam nie o innych ludzi, tylko o Pana! DuŜo?
130
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
Sporo. Ale pamiętam tylko pierwszy, szalenie bezpośredni, od niejakiej „Niuńki”, dziewczyny z Częstochowy, która zaczęła tak. „Cześć Waldek! Ja się nazywam Niuńka...”, i tak dalej, cały czas uroczo. MoŜe to moglibyśmy opublikować? Bez nazwiska! Nie. Chciałbym opublikować jakikolwiek list do Pana od czytelnika. MoŜe coś z tych ostatnich, które przyszły do „NajwyŜszego Czasu”? Nie. A który z tych ostatnich był najciekawszy? Wiele było ciekawych. Najmilszy był od harcmistrza, pana Andrzeja Banasika, o tym, Ŝe ileś tam roczników harcerzy uczyło się honoru na ksiąŜkach Łysiaka. Więc moŜe... MoŜe sam nacisnę klawisz „stop”, dobra? Dziękuję za rozmowę. I ja dziękuję. Rozmawiał Leszek Reinisch
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
131
Spis Treści WSTĘP OD WYDAWCY .......................................................................................................................5 KTO NAPRAWDĘ RZĄDZI POLSKĄ................................................................................................7 OSKARśAM! ........................................................................................................................................14 ÚLTIMA RÀTIO REGUM czyli PRAWO NAPOLEONA .................................................................34 KU POKRZEPIENIU SERC czyli NIE PĘKAJTA WSZYSTKIE, SPOKO! ....................................42 CZERWONY CIEŃ BIAŁEGO NIEDŹWIEDZIA I CZARNY CIEŃ ZACHODU......................50 Wywiad–rzeka z Waldemarem Łysiakiem ............................................................................................59 ŁYSIAK JEST PRZEKUPNY..............................................................................................................63 AMBASADOR IMPERIUM WYOBRAŹNI ......................................................................................70 MARZENIE KOBUSZA.......................................................................................................................80 LIST WIENIAWY DO PIŁSUDSKIEGO ........................................................................................104 POLONIJNA GADZINÓWKA O ŁYSIAKU ..................................................................................111 Spis Treści.................................................................................................................................................131
132
Łysiak na łamach 2 oraz wywiad–rzeka
2
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
ŁYSIAK 3
Wydawnictwo PLJ
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
Warszawa 1995 © Copyright by Waldemar Łysiak 1995 Redaktor techniczny: Krzysztof Lipka Projekt okładki: Sebastian Nowosielski
Warszawa 1995 Wydawnictwo PLJ Uniwersytecka 1 m 113 Warszawa tel. 659 42 83 Druk: Drukarnia PLJ Włodarzewska 95 Warszawa tel. 658 08 79 ISBN 83-7101-229-2
3
4
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
WSTĘP OD WYDAWCY Zachęceni rynkowym sukcesem wydanego w grudniu 1993 tomu „Łysiak na łamach 2 oraz wywiad-rzeka”, oddajemy do rąk Czytelników kolejny tom z przedrukami wywiadów, których Waldemar Łysiak udzielił od tamtej pory, tudzieŜ z przedrukami jego publicystyki drukowanej w roku 1994. Publicystyką Łysiak para się rzadko, lecz kaŜdy jego tekst na lamach prasy budzi wielkie, powszechne zainteresowanie, bulwersuje (dyskusje, komentarze, polemiki, cytaty, przedruki w prasie zagranicznej), nierzadko zyskując „legendarny” emblemat lub miano „tekstu kultowego”. Wstęp do „Łysiak na łamach 2” zakończyliśmy pisząc: „Przedrukowujemy te teksty, gdyŜ są to perły publicystyki polskiej, które nie powinny dzielić klasycznego losu gazetowych artykułów, czyli utonąć w kurzu zszywek bibliotecznych”. Opinia ta, wyznawana równieŜ przez Czytelników, jest wobec tekstów prezentowanych w niniejszym tomie całkowicie adekwatna. Bądź moŜe nawet bardziej adekwatna, gdyŜ naszym (i nie tylko naszym) zdaniem kilka zawartych tu artykułów ma większy cięŜar gatunkowy, zwłaszcza „Blaski, i nędze «intelektualistów” oraz „Aktualne rozwiązywanie kwestii polskiej”. Prócz wywiadów i publicystyki Łysiaka zamieszczamy w obecnym tomie drugą juŜ rozmowę–rzekę Leszka Reinischa z Waldemarem Łysiakiem (rozmowę pełną prawdziwych rewelacji) i kilka pysznych ciekawostek spod pióra Łysiaka. Czymś najciekawszym jest tu nowela odnaleziona przez Reinischa w periodyku sprzed 22 lat, będąca — wbrew temu, co Łysiak do tej pory twierdził — prawdziwym, dwa lata wcześniejszym od „oficjalnego”, debiutem literackim znakomitego pisarza. Dla wielbicieli Łysiaka, którym się wydawało, Ŝe znają całą jego twórczość beletrystyczną i cały jego literacki Ŝyciorys, to sensacyjne odkrycie będzie stanowiło smakowity kąsek.
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
*
WYWIADY
*
— Tytuły wywiadów pochodzą od redakcji drukujących je pism. W tej sprawie — patrz str. 104.
5
6
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
POWSTRZYMA MNIE TYLKO... POCISK Rozmowa z WALDEMAREM ŁYSIAKIEM
PoniŜej publikujemy fragmenty pierwszego od 13 lat wywiadu, którego Waldemar Łysiak udzielił telewizji. Całość, przygotowaną przez Agencję TFP, wyemituje Telewizja Polsat 1 stycznia 1994.
— Wokół Pańskiej osoby przez lata narosło wiele anegdot: a to, Ŝe Łysiak na obronie swojego doktoratu pojawił się w wytartych dŜinsach, tenisówkach i koszulce polo; lub iŜ podczas audiencji w Watykanie zwraca się Pan do PapieŜa per „proszę księdza”; albo Ŝe został Pan zatrzymany na lotnisku w Bombaju za próbę przemytu broni! — To nie zupełnie jest tak, jak Pan mówi. Na obronie doktoratu nie pojawiłem się w koszulce polo, lecz w „wojskowej” koszulce z pagonami i rzeczywiście w dŜinsach i w tenisówkach, co zostało uznane za obrazę grona profesorskiego oraz podeptanie rytuału odzieŜowego na obronach doktorskich. Uznałem, Ŝe nie strój jest tutaj istotny... Zresztą zapewniam Pana, Ŝe moja odzieŜ była czysta. Co się zaś tyczy owego „proszę księdza”... Zostałem zaproszony przez PapieŜa do Watykanu i kiedy pierwszy raz zetknęliśmy się, charyzmat Karola Wojtyły tak mnie skuł, Ŝe odezwałem się w ten sposób. Później faktycznie Ŝartowano sobie w Watykanie, iŜ Łysiak do PapieŜa zwraca się per „proszę księdza”. Natomiast jeśli chodzi o Bombaj, to zostałem aresztowany za posiadanie broni, za próbę wejścia z bronią na pokład samolotu, a nie za Ŝaden przemyt. Wiem do czego Pan zmierza — Pan chce pokazać, Ŝe rozmawia Pan z awanturnikiem, który robi jakieś dziwne rzeczy, ale to niezupełnie jest tak, jak Pan mówi. — Czy więc niezupełnie jest prawdą, Ŝe walczył Pan przeciwko kubańskim najemnikom w Angolii i w Namibii, a przeciwko Serbom w Chorwacji? — Nie chciałbym się na ten temat wypowiadać. — Zaprzecza Pan temu? — (…) — Dwukrotnie opublikował Pan ksiąŜki pod pseudonimem Valdemar Baldhead, dlaczego?
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
7
— „Perfidia” była zbiorem opowiadań kryminalnych, a ja nie lubię typowych kryminałów, więc schowałem się za pseudonimem... — Jeśli Pan nie lubi kryminałów, to dlaczego napisał Pan te opowiadania? — Przez przypadek. Wyjechałem za Atlantyk i wylądowałem w domu pewnej dziewczyny, Polki. Do wieczora było juŜ blisko, a ona przygotowywała wieczorne party na moją cześć, takie małe spotkanie znajomych Polonusów. Powiedziała: „Nie przeszkadzaj mi, bo nie zdąŜę. Idź do drugiego pokoju i zajmij się czymś!”. W tym drugim pokoju nie bardzo było czym się zająć, ale na półeczce nad tapczanem stało kilkanaście polskich kryminałów, te z popularnych w Polsce w latach siedemdziesiątych serii „z jamnikiem” i „z kluczykiem”. Nigdy nie brałem tego do rąk, lecz tutaj nie miałem nic innego do roboty. Otwierałem więc jedną po drugiej i czytałem kilkanaście pierwszych zdań. I włos mi się na głowie zjeŜył. Była to literatura typu: „SierŜant Komosa spojrzał przenikliwie na zegarek” — tym zdaniem do dzisiaj określam takie pisarstwo, bo to naprawdę było coś w tym stylu. Pomyślałem sobie: cholera jasna, to w Polsce nie potrafią napisać przyzwoitego kryminału! No to ja wam pokaŜę, jak się pisze kryminały! Natomiast „Konkwista” powstała pod pseudonimem chyba juŜ prawem inercji. — Napisał Pan ponad 20 ksiąŜek. Jedna z nich, „Cesarski poker”, spowodowała interwencję dyplomatyczną ościennego mocarstwa; inną, „Dobrego”, w niewyjaśnionych okolicznościach wykradziono z Pańskiego domu; po opublikowaniu „Najlepszego” pozbawiono Pana katedry i wyrzucono z pracy na Politechnice Warszawskiej. Nie boi się, Pan pisać następnych ksiąŜek? — Nie, nie boję się, to jest mój zawód. Gdybym się bał, przestałbym pisać juŜ po „Cesarskim pokerze”. KsiąŜka ta spowodowała trzęsienie ziemi. Najpierw interweniowała w Moskwie Akademia Wojskowa im. Suworowa, później Kreml wystosował jedyny w historii PRL-u oficjalny protest do polskiego MSZ-u. Miałem wówczas ogromne kłopoty i zakaz druku moich ksiąŜek aŜ do czasu wybuchu „Solidarności” w 1980 roku. Podobnie z innymi represjami. Pisanie to mój zawód i Ŝadne kłopoty mnie nie powstrzymają. Powstrzymać mnie moŜe jedynie zakaz druku moich ksiąŜek w Polsce. Albo — jak kiedyś napisałem — pocisk... — Oprócz pisania ksiąŜek zajmował się Pan równieŜ publicystyką... — Tak, w latach siedemdziesiątych i na początku osiemdziesiątych, do grudnia 1981. W prasie junty Jaruzelskiej nie chciałem publikować, to była robota dla Urbanów. — Jednak wrócił Pan do publicystyki.
8
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
— Dopiero w drugiej połowie 1993 roku, na łamach konserwatywnego tygodnika „NajwyŜszy Czas!”. Po czterech pierwszych, całkowicie zmarnowanych latach „wolności”, otworzył mi się w kieszeni nóŜ. Nie mogłem juŜ na to bezczynnie patrzeć. — Jak skomentuje Pan wypowiedź Adama Michnika, który nazwał Pana trzeciorzędnym grafomanem? — Pamiętam, to było w wywiadzie udzielonym przez Michnika jego wielbicielce, Monice Olejnik. Ten wywiad ukazał się na łamach „Wprost”. Michnik zakończył go namawiając czytelników, by porównali jego ksiąŜki z ksiąŜkami Łysiaka, co miało znaczyć, iŜ jego są duŜo lepsze. Ja się pod tym podpisuję, namawiam do tego samego: niech ludzie czytają, porównują i niech dadzą Michnikowi Nobla, Oscara plus order Lenina, który mu się najbardziej naleŜy. Rozmawiał BłaŜej Hoffa. „GŁOS WIELKOPOLSKI”, 24-26-XII-1993.
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
9
SYNDROM ALAMO Rozmowa z WALDEMAREM ŁYSIAKIEM, pisarzem
— Cieszę się, Ŝe nie odmówił Pan udzielenia wywiadu „Wprost”. — Cała przyjemność po mojej stronie, bo to frajda móc bezpośrednio, czyli wprost, powiedzieć przeciwnikowi kilka słów. — Jest Pan wyznawcą tzw. „spiskowej teorii dziejów”... — Czyli, uŜywając waszej frazeologii, „oszołomem”! — To Pan powiedział. — Powiedziałem więcej. W zeszłorocznym wywiadzie dla prasy australijskiej powiedziałem, Ŝe gdybym przestał być „oszołomem”, wówczas ojciec wstałby z grobu i dałby mi po pysku. Jeśli ta strona barykady, którą m.in. reprezentuje „Wprost”, przezywa ludzi mojego pokroju „oszołomami”, to dla mnie ów epitet jest krzyŜem kawalerskim, medalem, jestem z niego dumny. — Ilu ludzi Pańskiego pokroju, czyli lansujących prawicowy światopogląd, moŜna się doszukać wśród znanych, wybitnych postaci literatury i publicystyki polskiej? Herbert, Łysiak, Trznadel, Kąkolewski... — Ma Pan rację, niewielu. Ale walczyć w mniejszości to piękna sprawa, to syndrom Alamo. I skorygowałbym Pańskie określenie „światopogląd prawicowy”, gdyŜ za bardzo pachnie ono polityką. Chodzi raczej o światopogląd konserwatywny w kaŜdej sferze, nie tylko politycznej, o zespół tradycyjnych wartości moralnych i cywilizacyjnych. Zdaje się, Ŝe to diablo pompatycznie zabrzmiało, ale jak mam to inaczej nazwać? — Czy konserwatyzm, antykomunizm, antylewicowość muszą iść w parze z wyznawaniem „spiskowej teorii dziejów”? — Nie muszą, gdyŜ nie jest to kwestia światopoglądu, tylko kwestia wiedzy historycznej. Od jaskini cała historia jedzie na sekretnych układach, spiskach, intrygach, itp. Komiczne jest to, Ŝe w gazetach, które zwalczają „spiskową teorię dziejów”, regularnie moŜna czytać teksty o układzie Ribbentrop-Mołotow. Pański tygodnik doskonale ilustruje tę prawdę. Jesteście przeciwni „spiskowej teorii dziejów”, a publikujecie rewelacyjne materiały o tym, w jak wielkim stopniu PRL była infiltrowana przez StaSi. Notabene cały mój „Najlepszy” był poświęcony działaniom StaSi w Polsce, wyprzedziłem was. Podobnie jest z „Przeglądem Tygodniowym”, który na bazie źródeł
10
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
niemieckich daje sensacyjne teksty o tym, Ŝe AK była straszliwie infiltrowana przez Abwehrę i Gestapo. Ja tę skalę infiltracji AK wskazałem w „Lepszym” cztery lata temu. — Czy manicheizm to właściwe słowo, gdy mowa o Pańskim światopoglądzie? — Bardzo trafne słowo. Tacy ludzie, jak ja, nie będąc gnostykami, są jednak manichejczykami, w tym sensie, Ŝe wyraźnie rozdzielają Dobro od Zła. Tymczasem nasi przeciwnicy robią to, co zawsze robił bolszewizm — przekręcają znaczenia pojęć oraz lansują relatywizm moralny, który miesza czarne i białe, produkując szare błoto permisywizmu, według którego nic nie jest naganne, wszystko moŜna, róbta, co chceta. — Przeciwnicy, czyli kto? — Czyli komuna, nomenklatura, esbecja, udecja, wreszcie tzw. „moralne autorytety” typu Szczypiorskiego, Geremka, Michnika. RóŜnice polityczne między ich stroną barykady a moją są waŜne, lecz mimo wszystko drugorzędne. Pierwszorzędne są róŜnice we wraŜliwości na elementarną przyzwoitość, stosunek wobec elementarnych zasad. Dla mnie kradzieŜ jest kradzieŜą, a nie „uczciwością inaczej”. Kłamstwo nie jest „inną prawdomównością”. Aborcja jest mordem i niczym innym. „Fakt prasowy” jest blagą. W sumie widzę tę róŜnicę jako odmienny stosunek do Dekalogu, czyli zbioru reguł postępowania, które moŜna zamknąć w jednym przykazaniu: „Pewnych rzeczy się nie robi!”. Na przykład nie wybacza się bandytom, złodziejom i oprawcom za pomocą „grubych kresek”. — Doktryna chrześcijańska jest zbudowana na miłosierdziu. — Ale na miłosierdziu poprzedzonym, czyli warunkowanym, skruchą i ekspiacją grzesznika, nie zaś na myleniu przebaczenia z bezkarnością, tolerancji z prostackim leseferyzmem, a sprawiedliwości z przymykaniem oczu! Zastępowanie rzetelności i prawdy demagogiczną retoryką i sofizmatyką to gangrenowanie świadomości społeczeństwa, czyli pchanie narodu ku duchowej zagładzie. — Ten naród głosował jednak na Pańskich przeciwników. Czy nie ma Pan poczucia rozmijania się ze społeczeństwem? Lub czy nie czuje się Pan zdradzony? — Zgoda, mam takie poczucie. Mam je, gdy czytam, Ŝe według sondaŜy więcej niŜ 50 procent Polaków uwaŜa gen. Jaruzelskiego za narodowego bohatera. Mam je, bo lewicowa prasa wytwarza klimat sielankowej koegzystencji z czerwonymi, lansując tezę: „co było, a nie jest...”, tak jakby historia Polski zaczęła się w 1989 roku. Ale największe poczucie zdrady mam wówczas, gdy ludzie, z którymi się kiedyś znałem i lubiłem — tacy, jak Stefan
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
11
Bratkowski, Marek Piwowski czy Stanisław Tym — okazują się nagle sympatykami moich przeciwników, piewcami bądź obrońcami „wartości”, wobec których czuję wstręt. — A na ludziach prawicy nigdy się Pan nie zawiódł? — Równie często. Gdy bonzowie ZChN-u pokumali się z udekami. Gdy Jarosław Kaczyński, skopany kiedyś przez Wałęsę, wysyła do Wałęsy rozejmowe pisma w ramach swoich taktycznych piruetów. Gdy „Gazeta Polska” Wierzbickiego daje się dziecinnie łatwo manipulować esbecji. Dostałem taki zimny prysznic wielokrotnie. — Egzystując w tym, a nie innym społeczeństwie, musi mieć Pan duŜe poczucie dyskomfortu. — Mam i nie mam. Mam jako Polak, jako obywatel. Jako pisarz nie mam, bo moi czytelnicy mnie nie zdradzili. Moje nowe ksiąŜki biją rekordy nakładów i szybkości sprzedaŜy, zaś antykwaryczne egzemplarze dawnych wydań biją rekordy cen. „Wyspy bezludne” stolikowcy sprzedają po 700 tys. zł za egzemplarz, a „Najlepszego” po 400 tys. Jako jedyny w Polsce twórca literatury pięknej jestem nielegalnie kopiowany przez piratów, za co złoŜono mi gratulacje w prokuraturze, gdy Ŝądałem ścigania tego. Wreszcie jako człowiek teŜ nie mam dyskomfortu. Napisałem kiedyś: „Wolność nie istnieje na zewnątrz, istnieje tylko wewnątrz człowieka”, więc póki wewnętrznie jestem wolny, nie mogę być nieszczęśliwy. — W tekście pt. „Última rátio regum” wyraził Pan tęsknotę za Bonaparty-zmem, za kimś w rodzaju Napoleona, kto mógłby zmienić Polskę na taką, jaka się Panu marzy. Widzi Pan kogoś takiego po prawej stronie rodzimej sceny politycznej? — Nie. Lecz nawet gdyby był tam człowiek odpowiedniej klasy, nie miałby szans na sukces, bo nie miałby odpowiedniego zaplecza. Do połowy naszego wieku Bonapartyzm mógł funkcjonować, gdy tego typu człowiek miał ze sobą militarną siłę. Napoleon miał swoją wierną Armię Włoską, Piłsudski miał swoje wierne Legiony. Dziś zamiast wojska trzeba mieć pieniądze i media, a polskie banki i media są w czerwonym ręku. Jeszcze kilka lat temu wydawało się, Ŝe jest szansa na cud, bo Wałęsa miał dziesięciomilionowe „wojsko” Solidarności, lecz gdy tylko dorwał się do Belwederu, to juŜ oficjalnie skumał się z komuną i tak padła szansa na wymarzoną Polskę. Za sto lat jego prawnuki będą przypuszczać, Ŝe Wachowski to upiorny gnom z baśni Grimmów, nie uwierzą, Ŝe to figura realna, która kręciła Polską. — Przez dwanaście lat, od grudnia 1981, nie udzielał Pan wywiadów... — W Polsce. Na Zachodzie ukazywały się moje teksty i wywiady,
12
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
głównie w prasie polonijnej, z czym właśnie mam zamiar skończyć, bo trafił mnie szlag. Polonijne gazety drukują moje artykuły robiąc przy tym duŜo błędów językowych. Zwłaszcza „Dziennik Chicagowski” i „Dziennik Nowojorski”. Gdy ja piszę Ŝe „oprotestowuję” coś, oni zamiast tego piszą „oprocentowuję”. Takich chochlików było mnóstwo. Ale to, co zrobili ostatnio, powaliło mnie na ziemię. Przedrukowali mój tekst z „NajwyŜszego Czasu” o rosyjskim zagroŜeniu dla Polski i o nikczemności Zachodu wobec nas. Był tam między m.in. passus: „My Polacy-wolne ptacy, nasze wnuki, prawnuki...” itd. Polonusi wydrukowali to: „My Polacy-wolne parchy”. Jak ten numer zobaczyłem, runąłem na wznak. Mam dość takich „przedruków”. — Wspomniany artykuł, zresztą włączony do Pańskiej najnowszej ksiąŜki („Łysiak na łamach 2 oraz wywiad-rzeka”), zyskał dziś znaczną aktualność. — Od dawna robię za „proroka”. Jako jedyny, juŜ w latach 70-ych, głosiłem publicznie, Ŝe Imperium Sowieckie przed końcem stulecia się rozleci. Trzy lata temu wróŜyłem (w „Najlepszym”), Ŝe komuniści polscy szybko wrócą do władzy metodą wolnych wyborów. Cztery lata temu (w „Lepszym”) zapowiedziałem krwawe wojny na Kaukazie i Bałkanach. A opublikowanym w początkach listopada zeszłego roku artykułem „Czerwony cień białego niedźwiedzia i czarny cień Zachodu” mocno wyprzedziłem cały ten „danse macabre” wokół NATO, śyrynowskiego i nowej doktryny wojennej Rosji, jaki dziś bulwersuje świat. Teraz wszyscy piszą o groźbie „nowej Jałty”; Łysiak zrobił to kilka miesięcy temu. Ale nie uwaŜam się za super-proroka. Znacznie większym prorokiem był Dołęga-Mostowicz, który całą ksiąŜkę poświęcił Lechowi Wałęsie na wiele lat przed urodzeniem się Wałęsy. Rozmawiał Wiesław Kot. „WPROST”, 23-1-1994.
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
13
JESTEM SAMOTNIKIEM Waldemar Łysiak specjalnie dla „ECHA”
Znakomity pisarz od lat unikał kontaktów z prasą. Ostatnio jednak kilku dziennikarzom udało się go do tego namówić, w tym takŜe naszej redakcyjnej koleŜance, ElŜbiecie Lechowicz. Polecamy, to warto przeczytać.
— Jako twórca, kto wie czy nie najbardziej orginalny w naszej epoce, często nawiązuje Pan do przeszłości, zwłaszcza do epoki napoleońskiej... — Pani zaś nawiązuje do wersalskiej sztuki komplementowania rozmówców. Jest Pani zbyt łaskawa, klasyfikując mnie tak wysoko. — Wielu Pańskich czytelników klasyfikuje Pana właśnie tak wysoko, o czym z pewnością Pan wie, choćby z korespondencji. — To prawda, otrzymuję duŜo listów komplementujących mnie czy wręcz wysławiających, ale bałwochwalstwo uprawiane przez moich fanów nie ma wpływu na jakość mojego pióra, bo ta zaleŜy tylko od mojego warsztatu. Dam głowę, Ŝe kaŜdy polski grafoman o głośnym nazwisku ma równieŜ stadko zagorzałych wielbicieli. Tak zwana opinia publiczna jest kiepskim arbitrem. — A zawodowa krytyka literacka? — W Polsce jest ona aktywnym czynnikiem upadku kultury, gdyŜ stymuluje destrukcję dobrego smaku i sensownego gustu. KtóŜ inny, jak nie profesjonalna krytyka, kreuje, miernoty na laureatów i potencjalnych noblistów? Niech Pani przyjrzy się tym wszystkim „dziełom”, których autorzy otrzymują nagrody literackie. Niech Pani policzy tych wszystkich „geniuszy” i „fenomenów” obsypywanych co tydzień laurami recenzyjnymi przez kolesiów lub przez skorumpowane opiniotwórcze środowiska. Gdyby się brało cały ów cyrk za dobrą monetę, trzeba byłoby uznać, Ŝe Polska to literacka potęga nie mająca w świecie konkurencji. Wszystko to jest Ŝałosne. — Czy nie uznaje Pan Ŝadnych arbitrów? — Jedyny sensowny arbiter kaŜdej ze sztuk to Czas, tylko jego wyroki mają sens. — Wyroków Czasu autor moŜe nie doczekać. — Dla większości autorów to lepiej, bo bardzo niewielu Czas potraktuje łaskawie. Mnie nie gnębią pytania, czy za sto lat będę ceniony, czy
14
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
zapomniany. Nie doczekam tego wyroku Czasu, więc nie zaprzątam sobie tym głowy. Martwi mnie raczej to, Ŝe nie mogę się doczekać, by prokuratura podjęła jakąkolwiek działalność przeciw piratom, którzy nielegalnie „wznawiają” moje ksiąŜki. JuŜ kilka miesięcy temu zaŜądałem w warszawskiej Prokuraturze Rejonowej ścigania tego przestępstwa, moje Ŝądanie przyjęto, zareje-strowano, obiecano wszcząć śledztwo i... nie kiwnięto palcem! Z własnego źródła wiem, Ŝe piracka drukarnia, która Ŝeruje na poczytności Łysiaka, mieści się w Krakowie. Hodujecie tu bardzo przedsiębiorczych „biznesmenów”. — Fakt, Ŝe jako jedyny polski twórca literatury pięknej jest Pan nielegalnie kopiowany, ma swoją wymowę. — Jasne, w prokuraturze, gdy składałem skargę, teŜ mi gratulowano. Tylko Ŝe tak zwanej chwały to ja mam po dziurki w nosie bez pomocy piratów, a ich robota ma dla mnie przede wszystkim wymowę finansową, okrada mnie z honorariów, czyli z jedynego źródła utrzymania. śyjemy w kraju, w którym bandytyzm jest zbytnio rozpanoszony, bo zbytnio tolerowany! — Coraz częściej mówi się o Panu jako o czołowym krytyku polskiej rzeczywistości ostatnich lat. Sprawiło to kilka głośnych Pańskich wywiadów i artykułów. W jednym z nich zaproponował Pan Bonapartyzm jako remedium na całe zło, które według Pana trawi nasz kraj. Czy zrobił to Pan pół Ŝartem, pół serio? — Zrobiłem to całkowicie serio. Bonapartyzm oznacza dla mnie autentyczną praworządność, czyli sprawiedliwość w egzekwowaniu prawa, a takŜe uczciwość socjotechniczną, czyli zagwarantowanie równych szans kaŜdemu obywatelowi. Tego w dzisiejszej Polsce brakuje. — Bonapartyzm kojarzy się z tak zwanymi rządami silnej ręki... — Rządy Napoleona były rządami ręki nie tylko silnej, ale przede wszystkim prawej, dyktaturą mądrości, przyzwoitości i honoru. Tego równieŜ brakuje nam dziś. — Ale czy dziś, w dobie demokracji parlamentarnej, istnieje miejsce dla rządów silnych jednostek typu Napoleona? — Tam, gdzie dzieje się źle, gdzie pod przykrywką demokracji panują chaos, korupcja, demoralizacja, degradacja sprawiedliwości, rozszalała przestępczość, mafijność gier politycznych, etc. — tam jest nie tylko miejsce, ale wprost konieczność zaistnienia oświeconej dyktatury, czyli rządów jednostki wielkiego kalibru mogącej przywrócić ład i praworządność. — Lecz w takiej sytuacji istnieje równieŜ niebezpieczeństwo pojawienia się śyrynowskich. — Zgadzam się z Panią. Jest to ciemna strona medalu — groźba
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
15
zaistnienia delirycznej karykatury Bonapartyzmu. W praktyce zaleŜy to od zbiorowej mądrości lub zbiorowej głupoty narodu. W końcu śyrynowskiego, klasycznego psychopatę w stylu Hitlera i Stalina, wyniósł na piedestał elektorat rosyjski w trakcie wolnych wyborów, co dowodzi tylko jak niebezpieczna moŜe być demokracja. Przy pomocy urn moŜna kopać tragiczne wilcze doły pod państwami, a nawet pod całą ludzkością. Ja, tęskniąc do Bonapartyzmu, tęsknię do jednostki ekstremalnie przeciwnej śyrynowskiemu — do władcy rozumnego i prawego. — Mam pytanie trochę diaboliczne: czy czasem aby Panu nie marzy się rola polskiego Napoleona Bonaparte? — Nie marzę o tym. Ale jeśli juŜ bawimy się rozmową w ten sposób, to powiem Pani, Ŝe gdyby jakimś cudem los dał mi w ręce dyktatorską władzę, potrafiłbym wykazać zalety Bonapartyzmu błyskawicznie. Są choroby, których leczenie wymaga sporo czasu. Nie da się, na przykład, uleczyć fatalnej gospodarki z dnia na dzień. Lecz pewne choroby moŜna usunąć jednym cięciem skalpela. — Jakie? — Choćby kalectwo polityki zagranicznej, bo ona tylko wtedy zasługuje na miano prawdziwej polityki, gdy nie jest głupawą smarkulą lub uliczną dziewką. — A jakie choroby moŜna usunąć wewnątrz kraju? — Choćby przestępczość terroryzującą społeczeństwo, mafijność gospodarczą rujnującą kraj, korupcję aparatu administracyjnego, etc. Gwarantuję Pani, Ŝe natychmiast po objęciu przeze mnie władzy mogłaby Pani nocą przejść cały Kraków w dezabilu prawie tak bezpiecznie, jakby Pani spacerowała po własnym mieszkaniu. Prawie, bo wlepiono by Pani mandat za obrazę moralności publicznej. Ale Ŝaden bandzior nie śmiałby Pani tknąć ręką, bo wiedziałby, Ŝe nazajutrz ta ręka zostanie mu ucięta. Mowy by nie było o niemal masowym mordowaniu staruszek przez bezkarnych nastolatków, czy o gwałtach, włamaniach, kradzieŜach i rozbojach dokonywanych przez recydywistów, których dzisiaj regularnie wypuszcza się z więzień na „przepustki urlopowe”. Ofiara miałaby duŜo więcej praw niŜ bandyta, a nie na odwrót. Te sprawy moŜna uregulować od ręki, bez trudu, tylko trzeba chcieć to zrobić. Celnikom i urzędasom odechciałoby się robić fortuny dzięki łapówkarstwu, prominentom gromadzić miliardy dzięki sztuczkom w wycenianiu akcji prywatyzowanych banków, sędziom prostytuować Temidę koniunkturalnymi wyrokami, etc. Wiem, Ŝe to, co mówię, brzmi groźnie, ale według mnie naprawdę groźne dla społeczeństwa jest panowanie bandytyzmu, korupcji i niesprawiedliwości. Gangrenę moŜna wypalić ogniem, albo
16
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
zrezygnować z tego i zezwolić gangrenie na dalsze poŜeranie ciała. Prosty wybór. — Ostatnie pytanie: czy zajmie się Pan kiedyś polityką w sposób aktywny, profesjonalny? — Czyli partyjny? Nie, partyjniactwo kłóci się z moją konstrukcją psychofizyczną, jestem samotnikiem. — Jak wilk? — Jak wilk. — Dziękuję za rozmowę. — I ja dziękuję. Rozmawiała ElŜbieta Lechowicz. „ECHO KRAKOWA”, 25-27-11-1994.
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
17
SPORTOWE PASJE WALDEMARA ŁYSIAKA — W swoich esejach nagminnie opisuje Pan, a w powieściach kreuje, bohaterów typu „prawdziwy męŜczyzna”. Od dawna wiadomo, Ŝe pisarze utoŜsamiają się ze swymi bohaterami, Ŝe ci bohaterowie często stanowią „alter ego” pisarza. Stąd wśród czytelników ma Pan opinię „twardziela”. „Twardziela” romantycznego, na przemian lirycznego i sarkastycznego, lecz jednak „twardziela”, czyli „mocnego człowieka”. A takiego człowieka nie sposób wyobrazić sobie bez sprawności fizycznej. Czy uprawiał Pan sport wyczynowo? — Tak. — Jaką dyscyplinę? — Pokera. — A dyscypliny olimpijskie? — Wyłącznie amatorsko, lecz swego czasu dość intensywnie. Piłkę noŜną, siatkówkę, skok wzwyŜ i ping-ponga. Przez kilka lat, podczas studiów, byłem prawym łącznikiem reprezentacji warszawskiej Polibudy. Dzisiejsza młodzieŜ chyba nie bardzo wie, co znaczy prawy łącznik. Wówczas grało się w „nogę” systemem 3-2-5. Trzech obrońców, dwóch pomocników i pięciu napastników. Między środkowym napastnikiem a skrzydłowymi grało dwóch łączników. Ja grałem na prawym łączniku, gdyŜ miałem lepszy strzał z lewej nogi. — Dlaczego akurat z lewej? — Była pewniejsza, odkąd doznałem urazu prawej łękotki podczas gry w siatkówkę. Skakałem do bloku i łękotka trzasnęła. Wyleczyłem to szybko, ale pewien uraz psychiczny został. Stąd na boisku futbolowym wolałem prawą centrować, a lewą strzelać, w uderzenie lewą wkładałem więcej siły. — A co ze skokiem wzwyŜ? — Skok wzwyŜ to do dzisiaj moja ulubiona dyscyplina lekkoatletyczna. Zadecydował o tym, jak się często dzieje w Ŝyciu, przypadek. Nasz dom rodzinny (na Saskiej Kępie w Warszawie) ma spory ogród. KaŜdy pokos trawy dawał duŜo siana. Pewnego razu ojciec ustawił na ogródku tyczki z poprzeczką, a siano posłuŜyło do zrobienia miękkiego zeskoku, więc ja i mój brat mogliśmy skakać wzwyŜ codziennie. To szybko zaprocentowało wynikami. Pobiłem rekord szkoły (Liceum im. Bolesława Prusa), gdyŜ
18
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
nauczyłem się stylu przerzutowego, a reszta chłopaków skakała jeszcze tradycyjnymi „noŜycami”. Po prostu zobaczyłem w telewizji jak skacze Amerykanin Fossbury, przećwiczyłem to sobie w ogródku i jako pierwszy zademonstrowałem w szkole „flop”, co dało mi wynik 191 centymetrów, który był rekordem budy jeszcze długo po tym, jak zrobiłem maturę. Na zawodach międzyszkolnych wygrywałem skok wzwyŜ z łatwością. — Wspomniał Pan równieŜ o siatkówce i ping-pongu. — W siatkówkę oraz szczypiorniaka grałem często, ale nie byłem Ŝadną rewelacją. Natomiast w ping-ponga grałem nieźle. Podczas studiów na Uniwersytecie Rzymskim trenowałem z kumplem z Seulu, Koreańczykiem Buyong-Mo Kimem. Pewnego razu w Casercie, gdzie odbywałem praktykę wakacyjną z archeologii, a reprezentacja Sycylii miała tam obóz treningowy, ja i Kim rozegraliśmy mecz z ich rezerwami i dołoŜyliśmy im. — Czy to był Pański największy sukces w ping-ponga? — Za swój największy sukces w ping-ponga uwaŜam coś innego. Podczas studiów we Włoszech grałem z Kimem wiele razy i on zawsze ze mną wygrywał. Gdy ukończyliśmy studia, rozegraliśmy ostatni mecz, poŜegnalny. I ten ostatni mecz udało mi się wygrać. — Czy nie sądzi Pan, Ŝe na poŜegnanie przyjaciel zrobił Panu prezent, taki rycerski gest, słowem, Ŝe dał Panu wygrać? — Nie sądzę. Zbyt ładne dziewczyny kibicowały nam podczas tej gry i Kim wychodził ze skóry, Ŝeby się popisać. To była mordercza, pięciosetowa walka, — Gdy mówimy o walce, to chciałbym zapytać o walkę wręcz. O boks i o wschodnie techniki walki. — Nie jestem Brucem Lee. — Ale Pańscy bohaterowie są. Karśnicki w „Dobrym”, Krzysztofeczko w „Konkwiście”, Farloon w „Najlepszym”. Mówi się, Ŝe Pan sam umie się dobrze bić. — Powiedzmy: umiałem. Czas robi swoje, nie mam juŜ trzydziestu lat. — Gdzie Pan się uczył? — W dwóch miejscach, w których przeszedłem takie wyszkolenie, Ŝe niejeden z dzisiejszych kozaków poszedłby do piachu po tygodniu takiego treningu. — Czy dzisiaj uprawia Pan regularnie jakiś sport? — Tak. Regularnie palę dwie paczki cameli dziennie. Ale chyba nie powinien Pan drukować tego wyznania w gazecie sportowej, bo to moŜe być deprawujące dla jej młodych czytelników. — I jak ze zdrowiem oraz z kondycją przy tych dwóch paczkach
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
19
trucizny? — U lekarza nie byłem tak dawno, Ŝe juŜ nie pamiętam kiedy, nigdy nie choruję. Gdy w tym roku dopadł mnie wirus grypy, ogarnęła mnie złość, bo to była kompromitacja. Kumple wiedzą, Ŝe uwielbiam lodowaty prysznic przez cały rok, a gdy zimą bywam na wsi, to co rano myję się w śniegu. Ja im tłumaczyłem, Ŝe właśnie to chroni mnie przed grypami i katarami, które oni co roku łapią. Więc gdy w tym roku złapałem grypę, turlali się ze śmiechu na ziemi. Pełna kompromitacja. — A co z kondychą? — Czterdzieści pompek na krzesłach wystarczy Panu? Tak od ręki. Mam teŜ drąŜek w łazience, moŜemy się spróbować. — Nie wspomniał Pan o strzelaniu. JuŜ dość powszechnie wiadomo, Ŝe był Pan w ogniu w Afryce i w Chorwacji. — Umiem posługiwać się bronią, ale nie będziemy o tym mówić. — Więc pomówmy o tych sportach, które dzisiaj ogląda Pan najchętniej w telewizji lub na stadionie. — Na stadionie rzadko. Kiedyś, w młodości, często zasiadałem na trybunach. Próbowałem teŜ wciągnąć Ŝonę do kibicowania, ale nic z tego nie wyszło. Pamiętam jak zaprowadziłem ją, jeszcze przed ślubem, na Stadion Dziesięciolecia. Ona nigdy przedtem nie oglądała meczu piłki noŜnej, kompletnie nie znała się na futbolu. To był mecz ligowy, warszawska Gwardia grała z chorzowskim Ruchem. Nim mecz się zaczął, wytłumaczyłem dziewczynie o co tu chodzi: jedenastka gra przeciwko jedenastce, ci biali na prawo, ci niebiescy na lewo, gdy piłka zostanie wkopana do bramki to jest gol, i tak dalej. Potem, w trakcie pierwszej połowy, tłumaczyłem jej niuanse: co to jest karny, wolny, spalony, aut, i tak dalej. Wreszcie przychodzi przerwa i pytam dziewczynę: „— No jak, podoba ci się futbol?”. A ona mi na to: „— Wiesz, tak sobie. Ale rozumiem juŜ wszystko. Tylko jednej rzeczy nie rozumiem. Powiedz mi, co robi ten czarny, który biega między nimi?...” — Kiedy ostatnio był Pan na stadionie? — Kilka dni temu w Toronto. Obejrzałem mecz NHL między Toronto Mapie Leafs a Saint Louis Blues. Nie dlatego, Ŝeby popatrzeć na samą grę, tę mogę oglądać co tydzień w telewizji. Chciałem posmakować atmosfery stadionu Mapie Leafs Gardens. To coś fenomenalnego, czego telewizja nie jest w stanie przekazać. Te śliczne dziewczyny tańczące w czasie przerwy na trybunach! Myślałem, Ŝe kobiety na mecz przychodzą w towarzystwie męŜczyzn, ale nie, przychodzą same, po dwie lub trzy, i szaleją. Albo ten wybuch trybun, gdy gospodarze przejmują krąŜek i ruszają do ataku. Cała hala dosłownie eksploduje, wszyscy zrywają się z miejsc i z tysięcy gardeł grzmi
20
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
ryk: „Go, leafs, go!!! Go, leafs, go!!!”. Kapitalna, cudowna zabawa, i do tego pełna kultury, tam nie przychodzi na mecz hołota pragnąca szerzyć terror. — Kto wygrał? — Liście, 4:2. Znajomi Kanadyjczycy Ŝartowali, Ŝe moja obecność przyniosła Liściom szczęście, bo dwa poprzednie mecze we własnej hali Toronto przegrało. Ale i tak są zdecydowanie na pierwszym miejscu Konferencji Zachodniej NHL. — Kto jest Pańskim ulubionym hokeistą, Gretzky? — Nie, Pingwin Mario Lemieux. — Rozumiem, Ŝe namiętnie ogląda Pan w telewizji rozgrywki NHL. A mecze NBA? — Równie namiętnie, choć gdybym musiał wybierać, wolę hokej. Obie te gry są twardą, męską walką, pełną zarazem finezji, co mi bardzo odpowiada, lecz hokej jest grą szybszą. Natomiast nie lubię futbolu amerykańskiego, bo te „młyny” opancerzonych troglodytów, którzy wyglądają jak goryle w ciąŜy i w kosmicznym przebraniu, raŜą mój smak i bardziej mnie śmieszą niŜ interesują. — A takie męskie sporty jak boks, cięŜary czy zapasy? — Dobry boks tak, chociaŜ mam tu uczucia ambiwalentne, gdyŜ boks to dwóch masochistów, którzy wychodzą na ring, Ŝeby się bić po twarzach, jest w tym coś nieestetycznego. Natomiast cięŜary i zapasy, czyli wysiłki stękających brojlerów i pieszczoty turlających się oślizgłych facetów, budzą moją zdecydowaną niechęć, bliską wstrętu. — Zapomniałem spytać kto jest Pana ulubionym koszykarzem NBA? — Od dawna Clyde Drexler z Blazersów. Ten facet ma w oczach coś z filozofa i gra niesłychanie inteligentnie oraz elegancko. Szkoda, Ŝe ostatnio przeszkadzają mu kontuzje i choroby. — A co Pan ogląda ze sportu amatorskiego, olimpijskiego? — Prawie nic. I to od dawna. Kiedy zrozumiałem, a było to juŜ w latach siedemdziesiątych, Ŝe cały ten sport jedzie na dopingu i korupcji, przestało mnie to interesować. To są wyścigi łapówkarzy i farmaceutów, mam taki sport gdzieś. — Kilkanaście lat temu sporo się mówiło i pisało o Pańskiej przyjaźni z trenerem reprezentacji piłkarskiej, Jackiem Gmochem. A więc wówczas nie miał Pan naszej piłki gdzieś. — Ale właśnie dzięki temu, Ŝe wszedłem wówczas głęboko w środowisko piłkarskie, mogłem autopsyjnie stwierdzić, jak bardzo skorumpowany jest rodzimy futbol. Na własne oczy widziałem, jak jeden z najsławniejszych polskich sprawozdawców sportowych, postać dla kibiców legendarna, brał łapówki od reprezentantów za to, Ŝe będzie ich wychwalał do
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
21
mikrofonu. Na własne oczy widziałem, co wyprawiają polscy sędziowie. Byłem obecny przy tym, jak jeden z naszych głośnych trenerów płakał w rozmowie z Gmochem, skarŜąc się, Ŝe jego druŜyna sprzedaje mecz za meczem i on nic nie moŜe na to poradzić. Napisałem kilka artykułów o całej tej gangrenie i wówczas redaktor Pichlak zaprosił mnie do studia TVP na dyskusję w gronie ekspertów o polskim futbolu. Przed nagraniem podszedł do mnie sławny sędzia, ówczesny boss polskich sędziów, „capo mafioso”, jak o nim mówiono, i próbował mnie najpierw straszyć, a później przekupić. Obiecywał kilka zamorskich wojaŜy, jeśli nie będę zbyt duŜo „chlapał” do kamery i mikrofonu. Kazałem mu iść precz, w sposób dość nieparlamentarny, i powiedziałem w trakcie nagrywania programu wszystko. Wyemitowano z tego wszystkiego jakieś dziesięć procent, same ogólniki, gdyŜ konkrety cenzura wycięła w pień. — A więc tylko czarne wspomnienia? — Są i miłe. Pamiętam z tamtych czasów współpracy z Jackiem Gmochem cudowne poczucie humoru bramkarza Jana Tomaszewskiego. Tomaszewski robił bajeczne psikusy, które rozweselały reprezentacyjną druŜynę. Uwziął się zwłaszcza na „Diabła” czyli na Szarmacha. Dam Panu taki przykład. Ostatnie dni przed odlotem na finały mistrzostw świata do Argentyny reprezentanci spędzili w warszawskim hotelu „Solec”. Jacek zaprowadził surowy reŜim. O 22.00 nocna cisza, Ŝadnych rozrywkowych szaleństw, seksu, alkoholu, etc. Dzień czy dwa przed odlotem, gdy reprezentanci jedli kolację w restauracji hotelowej obok hallu hotelowego, do tego hallu weszła typowa, to znaczy typowo ubrana i umalowana, prostytutka i zaczęła się rozglądać. Ktoś z obsługi hotelowej podszedł do niej i zapytał czego szuka. Na to ona: „— Zostałam zamówiona przez pana z pokoju 117!”. Był to numer pokoju Szarmacha. Tomaszewski w tym momencie krzyknął na cały hali: „— Diabeł, Diabeł, jest juŜ ta pani, co ją zamówiłeś!”. Szarmach zrobił kwadratowe oczy, Gmoch zacisnął pięści, ale nie eksplodował, bo zobaczywszy, Ŝe wszyscy inni pokładają się ze śmiechu, zrozumiał, Ŝe to kolejny „numer” Tomaszewskiego. Biedny „Diabeł” ciągle tak obrywał od reprezentacyjnego bramkarza. Gdy wyelegantowana druŜyna stała na lotnisku z walizkami, czekając na autokar, który miał ją podwieźć do samolotu, Tomaszewski przyjrzał się Szarmachowi i rzekł z uznaniem: „— Ty, Diabeł, to wyglądasz jak rasowy turysta!”. Szarmach się zdziwił: „— Dlaczego?”. „— Bo masz łeb jak walizka!” — wyjaśnił Tomaszewski. — A Pańskie najmilsze wspomnienia związane z triumfami polskich sportowców? — Trzy. Legendarna juŜ wygrana futbolistów na Wembley z Anglią,
22
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
wygrana z hokejową reprezentacją ZSRR na mistrzostwach świata w Katowicach, ale przede wszystkim finałowy mecz siatkarski na olimpiadzie w Montrealu, gdy druŜyna Wagnera rozwaliła Sowietów. — Zaczęliśmy rozmowę od Pańskich powieściowych bohaterów i zakończmy ją nimi. Ci Pańscy herosi, komandosi i karatecy w typie Clinta Farloona bądź Ricka Korma, podniecają wyobraźnię młodych Pańskich czytelników, którym się wydaje, Ŝe znając karate moŜna rzucić sobie do stóp cały świat. — Zawsze przed tym przestrzegam. Zawsze mówię, Ŝe najszybszy karateka nie prześcignie pocisku i Ŝe mózg jest sto razy waŜniejszy od mięśni. Znajomość kung-fu jest dobra w marsylskiej knajpie, gdy chce się z niej wyjść na dwóch nogach i z pełnym garniturem zębów, lecz w codziennym Ŝyciu nie jest dobrym biletem do raju, a w wojennym starciu jest bezuŜyteczna, gdyŜ dzisiaj na wojnie walczy się bezkontaktowo. — Walki w Angolii i w Namibii, które opisał Pan w „Konkwiście” i w „Najlepszym”, teŜ podniecają młodych chopców, którym się wydaje, Ŝe to bardzo romantyczna zabawa. — Takie jest prawo literackiej idealizacji. Autentyczne Ŝycie muszkieterów równieŜ miało niewiele wspólnego z tym, co pisał Dumas. Rzeczywistość jest zbyt pospolita, zbyt siermięŜna. Gdyby Pan spytał jakiegoś faceta, który walczył w Afryce przeciw Kubańczykom, co przede wszystkim pamięta z tej kampanii, to uczciwa odpowiedź musi brzmieć: brud i smród, pył w zębach i sierdzące gacie, brak Ŝarcia i czasami niemoŜność wymycia się przez wiele dni, zmęczenie, zapach palących się opon, resztka wody w manierce przy piekielnym słońcu i co pewien czas zakopywanie kolejnego kumpla do piachu. Koronkowe akcje i celne strzały w karkołomnych sytuacjach to domena Hollywoodu. Błyskotliwe zwycięstwa to mitologia, rzeczywistość jest okrutna. Dość długo walczysz, by wygrać z przeciwnikiem, ale przychodzi taki czas, od którego walczysz juŜ tylko ze sobą, z własną słabością, i ze wszechobecną śmiercią — by przeŜyć. Z WALDEMAREM ŁYSIAKIEM rozmawiał Robert Krzak. „SŁOWO POLSKIE”, 6-IV-1994.
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
23
Rozmowa z WALDEMAREM ŁYSIAKIEM
KWESTIA HONORU — Był Pan męŜem zaufania Konfederatów oskarŜonych w procesie Rady Politycznej KPN (Moczulski, Szeremietiew, Stański, Jandziszak) przed sądem Warszawskiego Okręgu Wojskowego. To był rok 1982. Jak wspomina Pan tamto doświadczenie Ŝyciowe? — Jako doświadczenie waŜne w moim Ŝyciu. Zaszczyt to banalne słowo, lecz poczułem się autentycznie zaszczycony, gdy mecenas Woźniak złoŜył mi propozycję, bym pełnił rolę męŜa zaufania oskarŜonych na tej sali, na którą prócz obrońców i rodzin przywódców KPN wpuszczano tylko esbeków udających dziennikarzy. Gdyby sfilmowano ten proces, film byłby idealną pomocą naukową dla kaŜdego wykładowcy, który chciałby uplastycznić studentom pojęcie „parodia sądowa”. A dla wielu rodaków mógłby być szkołą dzielności, bo oskarŜeni bez ustanku oskarŜali komunę. Wszystko to wyglądało nie jak proces KPN-u, tylko jak proces PRL-u. Polska była wówczas sterroryzowana przez Jaruzelskie wojsko, tymczasem na sali sądu wojskowego leciały z ławy oskarŜonych ku umundurowanym sędziom słowa takie: „PZPR jest organizacją przestępczą zawiązaną w celu dokonania przestępstwa”!. To była muzyka dla moich uszu. — Jeśli tak, to dlaczego nie związał się Pan z KPN organizacyjnie, dlaczego nie stał się Pan Konfederatem? — Z tego samego powodu, dla którego nigdy nie byłem i nigdy nie będę członkiem Ŝadnej partii, więcej, Ŝadnej organizacji. Mam naturę wilkasamotnika, jeśli walczę, walczę sam. Mogę sympatyzować z róŜnymi ugrupowaniami, i rzeczywiście sympatyzuję dzisiaj z kilkoma, które mają na sztandarze antykomunizm, ale to jest sympatyzowanie z zewnątrz, bez przynaleŜności organizacyjnej. Politycznie jestem bardzo precyzyjnie określony, lecz absolutnie ponadpartyjny. Moje prawo. — Mówi Pan: „Z tymi, którzy mają antykomunizm na sztandarze”. Lecz dzisiaj niektóre partie i ugrupowania niosące takie sztandary są ze sobą skłócone jak pies i kot! Czy to nie przeszkadza Panu? — To mnie draŜni. Na przykład idiotyczna wojna między UPR a Solidarnością w sytuacji, gdy walka z komunizmen winna być celem nadrzędnym, wspólnym. Podobnych wojenek w antyczerwonym obozie mamy mnóstwo. I póki polscy antykomuniści będą tak skłóceni, jak dotąd,
24
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
komunizmowi nic nie zagraŜa. ZŜymam się więc, lecz właśnie ponadpartyjność zezwala mi lekcewaŜyć drugorzędne przyczyny sporów i sympatyzować z kaŜdym przeciwnikiem czerwonego. Z kaŜdym, kto pragnie Polski innej niŜ ta, którą mamy teraz i którą ja nazywam Republiką Konfidentów. — Z Republiką Konfidentów walczył Pan juŜ w latach 70-ych i za stanu wojennego, m.in. pisząc dla prasy podziemnej. Archibald, Wojciech Kowalewski, Mark W. Kingden... Czy wymieniłem wszystkie Pana pseudonimy? — Nie wszystkie. I nie wszystkie z tych, które Pan wymienił, były pseudonimami konspiratora. — Jako Mark W. Kingden pisał Pan dla prasy drugiego obiegu m.in. o marszałku Piłsudskim, wielkim idolu Konfederatów. Czy kocha go Pan tą samą miłością, którą obdarza Pan Napoleona Bonaparte? — Nie mówiłbym o miłości, to jest po prostu głęboki szacunek dla postaci historycznych, które odegrały waŜną i piękną rolę w historii Lechistanu. Komendant Piłsudski, notabene wielbiciel Bonapartego, ma wciąŜ pecha, wciąŜ, mimo Ŝe tylu jest „Piłsudczyków”, nie wszyscy Polacy oddają mu sprawiedliwie to, „co cesarskie”. Najpierw komuna szkalowała go przez kilkadziesiąt lat ze wszystkich sił, a teraz część prawicy polskiej zarzuca mu, Ŝe był „socjałem”, Ŝe miał czerwone skrzywienie et cetera. To są czyste bzdury. W młodości Piłsudski socjalizował, bo z samym diabłem by się sprzymierzył, aby odbudować wolną Polskę. I zrobił to. W istocie był konserwatystą par excellence. A jego Polska była piękna, bo suwerenna, antybolszewicka, praworządna, gospodarczo rosnąca w siłę. I ułańska, Wieniawo-Długoszowska. Tu juŜ myślę romantycznym sercem, co mi wolno, i co nie oznacza, Ŝe podoba mi się profil uzbrojenia tamtej polskiej armii. Wtedy przydałoby się więcej samolotów niŜ lanc. Dzisiaj zaś przydałby się ówczesny honor — tamten szacunek dla honoru — jako baza wszelkiego działania państwowotwórczego. Tej cnoty brakuje naszym obecnym władzom, jesteśmy rządzeni przez ludzi bez honoru, przez małych krętaczy, aferzystów, pajaców. — Mówi Pan o ostatni roku, czy o ostatnich pięciu latach? — Mówię o ostatnich pięćdziesięciu latach. Z tym, Ŝe ostatnie pięć lat to kwestia boleśniejszej nikczemności, gdyŜ po tak zwanym upadku komunizmu rządzenie krajem miało się zmienić, miało wyszlachetnieć, miało się odsobaczyć, łajno miało zostać zastąpione złotem. Tymczasem ci, którzy juŜ pięć lat władają Polską, mają tombakowe sumienia. I bezczelnie głoszą, Ŝe nasz kraj — kraj, w którym praworządność to chimera, bo prawo ani na moment nie wylazło z rynsztoku, kraj, w którym sprawiedliwość została
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
25
zlinczowana, a wszelka niegodziwość deifikowana, kraj bolszewickiej konstytucji wciąŜ nie zastępowanej suwerenną konstytucją, kraj, który jest rozkradany kaŜdego dnia przez nomenklaturowe i esbeckie spółki, banki, holdingi oraz inne gangi (na przykład Fundacje róŜnego rodzaju) — Ŝe ten kraj to demokracja praktykująca uzdrowicielską reformę! Kiedy człowiek słucha tego, a widzi, co się dzieje wokół — zbiera mu się na wymioty! — Niech Pan jednak raczy brać pod uwagę fakt, iŜ rządzą ci, których do rządzenia demokratycznie wybrano. — Biorę teŜ pod uwagę fakt, Ŝe wybierali ci, których do wybierania demokraty-cznie zdeprawowano. Jeśli telewizja, najbardziej wpływowe medium, uprawia przez pięć lat polityczną Ŝonglerkę o wyraźnym skrzywieniu proudeckim i proczerwonym, robiąc milionom ludzi wodę z mózgu, to ta woda wlewa się później do urn wyborczych z takim, a nie innym skutkiem. Jeśli gazeta o rekordowym nakładzie, a więc najsilniej opiniotwórcza, konsekwentnie propaguje, relatywizm moralny, „tolerancję” równającą się legitymizacji zbrodni, antypolskość o rasistowskim zabarwieniu, antykościelność maskowaną płaszczykiem antyklerykalizmu, antypatriotyzm taki, jak opluwanie AK i Powstania Warszawskiego, wreszcie reklamę oraz kryptoreklamę SLD, to jej czytelnik, przeciętny polski półinteligent mający się za inteligenta, zostaje zdegenerowany umysłowo jeszcze bardziej niŜ był przedtem i głosuje do „wybiórczego” rytmu. — Ostatnio jest Pan w permanentnej wojnie z tą gazetą i jej szefem, Michnikiem... — Nie ostatnio, robię to od czterech lat, juŜ w mojej ksiąŜce „Lepszy” bardzo ostro przejechałem się po Michniku, po jego działalności i jego „filozofii”, które są dla Polski nieszczęściem. Michnik, ze swoim kultem kłamstwa, szachrajstwa, kuglarstwa polity-cznego i etycznego, gangrenuje opinię publiczną i w ten sposób tworzy sprzyjające zaplecze elekcyjne dla wilczego dołu, do którego Polska jest spychana przez czerwone i róŜowe złodziejskie elity. Bezkarność tego człowieka, który rutynowo depcze wszelkie polskiej relikwie, nie wyłączając powstańczych grobów, a takŜe jego popularność, mierzona nakładem jego organu, świadczą jak nisko stoczył się nasz kraj. Lub raczej nasze społeczeństwo. — Nie całe. — To prawda, ale Michnik ma bardzo duŜo fanów. Rzecz w tym, iŜ gros tych jego „wyborców” stanowią ludzie wykształceni i zwący siebie elitą narodu. Biedny kraj, który posiada taką elitę! W istocie pseudoelitę, bo prawdziwa elita nigdy nie Ŝre z koryta, autentyczne elity są śmietanką sumienia i rozumu.
26
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
— Formacja polityczna, którą reklamuje Michnik, obecnie, po kolejnej „volte face”, nazywająca się Unią Wolności... — „Wolności przybitej do krzyŜa” — pisał poeta sto lat temu. — Który poeta? — Mało znany, romantyk Berwiński. — Wracając do mojego wątku... otóŜ formacja tej Unii skupia nie tylko środowiska inteligenckie, o których Pan mówił, lecz takŜe środowiska artystyczne, twórcze, pisarzy, poetów, aktorów, plastyków, kompozytorów, czyli Pańskie środowisko... — To nie jest moje środowisko. Są dwa naturalne środowiska Łysiaka: wnętrze mojego domu i wnętrze mojego mózgu. Poza tym jestem kompletnie aśrodowiskowy, nigdy na przykład nie naleŜałem do Związku Literatów i nigdy nie utoŜsamiałem się z Ŝadnym tak zwanym środowiskiem twórczym, artystycznym, czy jak je tam zwał. Mam alergię na wszelką przynaleŜność koteryjną, układową i nawet towarzyską. — Jest to stan alienacji dość nietypowy dla pisarza. — Być moŜe. Ale to nie jest z mojej strony poza, kokieteria, jakiś rodzaj szpanu, to imperatyw wewnętrzny, psychobiologiczny. — Ani przez moment nie podejrzewałem Pana o udawane outsiderstwo. W końcu jest Pan jedynym sławnym Polakiem, który nie pokazuje się w telewizji, gdy wszyscy inni pchają się na szklany ekran, nie bierze Pan udziału w Ŝadnych grupowych spotkaniach, odrzuca Pan wszelkie zaproszenia na wernisaŜe, koktajle, konferencje, sympozja, promocje itp., odmawia Pan nawet swoim wydawcom, gdy proszą Pana, by uczestniczył Pan w publicznej promocji własnych ksiąŜek! Tak słyszałem, czy to prawda? — Prawda, nie interesują mnie publiczne promocje lub inne formy reklamy mojej literatury. Zawsze odmawiam. — To juŜ właściwie eremityzm! Dlatego twierdzę, Ŝe jest to postawa absolutnie nietypowa, wręcz kuriozalna. I doskonale rozumiem, Ŝe w niej mieści się Pana aśrodowiskowość. — Wie Pan... warto byłoby się zastanowić, czy fakt, Ŝe w naszym kraju typowa jest dla twórców środowiskowość, nie owocuje wieloletnią juŜ degrengoladą rodzimej twórczości artystycznej, równieŜ literackiej. Prawdziwej twórczości sprzyja samotnictwo, historia ogromną liczbę razy dowiodła tego. Dla pisarza typowa winna być jedna, wyłącznie jedna rzecz: pisanie dobrej literatury. Nie da się tego zrobić przy salonowym stole czy kawiarnianym stoliku. Fakt, Ŝe taki Szczypiorski pokazuje się w telewizji bez przerwy i gada na kaŜdy temat, nie zamieni jego grafomaństwa w literaturę, tak
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
27
jak nie uczynią tego entuzjastyczne recenzje smarowane mu przez kolesiów. To, co Pan nazwał moją alienacją, jest dla mnie stanem wolności osobistej, stanem prywatnego komfortu, który jest mi niezbędny do tworzenia i do wegetacji, źle się czuję w stadzie i źle się czuję na publicznych estradach. — Czym Pan tłumaczy fakt, Ŝe „stado”, jak je Pan nazwał, dość solidarnie, wyjąwszy tylko kilku znanych twórców pokroju Pana i Herberta, związało się sympatiami z Unią? — Nadmiarem oportunizmu oraz niedostatkiem ilorazu. Fakt, Ŝe ludzie z kręgów artystycznych masowo robią za Ŝywą reklamę orientacji unijnomichnikowskiej, i fakt, Ŝe bessa kulturowa w naszym kraju trwa juŜ tak długo dzięki brakowi autentycznych talentów, to rewers i awers tego samego medalu, będącego signum temporis. — Wygłaszając takie sądy mnoŜy Pan sobie wrogów z szybkością światła. Monopol salonu warszawsko-krakowskiego jest potęgą, to oni i tylko oni rozdają wawrzyny w Polsce. — Ich laurki są mi zbędne, a ich ciosy to ciosy eunuchów. Bywa, Ŝe nie dostrzegają moich ksiąŜek, bywa, Ŝe fałszują listy bestsellerów, to wszystko, co mogą zrobić. Realizują koncepcję zabicia Łysiaka przemilczaniem, koncepcję, która, owszem, zabija mnie, ale czymś innym — umieram ze śmiechu. Czytelnicy głosują na mnie przy księgarskich ladach, nakłady moich ksiąŜek są rekordowe, relatywnie astronomiczne wobec faworytów krakówka i warszawki. Nie tęsknię do innych laurów. — A do czego Pan tęskni jako Polak? — Do takiej ojczyzny, w której nie musiałbym w ogóle myśleć o polityce, wygłaszać politycznych sądów, walczyć przeciwko głupocie i nikczemności sterników, słowem: do takiej, w której mógłbym zajmować się tylko karmieniem własnych Ŝądz czyli pisarstwem, sztuką i erotyką. Nie jest to marzenie o Polsce idealnej, nie ma państw ani systemów idealnych. Jest to marzenie o Polsce, w której instytucje rządowe, sądowe, administracyjne, policyjne i wszelakie inne, a takŜe mechanizmy gospodarcze, społeczne, kulturowe i wszelakie inne, przestaną codziennie urągać elementarnej racjonalności i przyzwoitości. O Polsce, która ze stanu barbarii uszminkowanej jak dziwka, co udaje damę, przemieni się w państwowość autentycznie cywilizowaną. — Kiedy, Pańskim zdaniem, doczekamy tego? — Wtedy, gdy przy wyborczych urnach liczba ludzi rozsądnych i nie skorumpowanych mentalnie oraz materialnie przewaŜy hordę głupców i łajdaków, a na ławach rządowych zasiądą prawdziwi męŜowie stanu, ludzie nie myślący o swoich profitach, tylko o korzyściach państwa i społeczeństwa. Lub wtedy, gdy nastąpi gwałtowny zwrot typu Bonapartystowskiego i władzę w
28
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
Polsce weźmie w swoje ręce dyktator wysokiej klasy. Wysokiej pod kaŜdym względem — pod względem etyki, rozumu, umiejętności socjotechnicznych i państwowotwórczych, et cetera. — Znowu padło słowo: etyka. Przedtem padały słowa: moralność, honor i podobne. Stawia Pan tę problematykę tak często w swoich pismach i wypowiedziach, Ŝe urósł Pan dla wielu ludzi do roli rycerza sanacji moralnej. — Bez niej nie odrodzi się prawdziwa, wolna i piękna Polska. Nie moŜna budować świątyń na bagnie, na kupie łajna, na wysypisku śmieci. Komunizm przez kilkadziesiąt lat deprawował polskie społeczeństwo, niszczył polską rodzinę, a wszelką przyzwoitość zsyłał na banicję, ucząc kłamstwa, lizusostwa, cwaniactwa, złodziejstwa i oportunizmu. Ci, którzy nami rządzą od pięciu lat, zamiast leczyć tę chorobę, pogłębili ją, na dodatek starając się zepchnąć do rowu Kościół czyli straŜnika Dekalogu, co jest w istocie wojną przeciwko elementarnym zasadom moralności. śycie według reguły „róbta, co chceta”, oznacza folgowanie najniŜszym instynktom. Czy tak deprawowane społeczeństwo będzie zbiorowiskiem] godnym miana narodu, potrafiącym budować państwo suwerenne i cywilizowane w prawidłowym sensie tego słowa? Wątpię. Brak poczucia humoru jest kompromitujący, ale brak poczucia honoru jest zabójczy. KaŜdy, kto przykłada rękę do deprecjonowania honoru jest dla mnie ludobójcą. A kaŜdy, kto w takiej sytuacji milczy, uprawia milczenie będące srebrem, tym od trzydziestu srebrników. Wiem, Ŝe to brzmi pompatycznie, lecz nadwiślańskie bagno domaga się wielkiego dzwonu, by społeczeństwo przebudzić. — Dziękuję za rozmowę. — Ja równieŜ dziękuję. rozmawiał Andrzej Tadeusz Mazurkiewicz. „GAZETA POLSKA — KPN”, 26-VI-9-VII-1994.
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
29
Rozmowa z WALDEMAREM ŁYSIAKIEM
OSTATNI BONAPARTYSTA — Mówi się o Panu, i pisze się o Panu, Ŝe jest Pan ostatnim Ŝołnierzem Napoleona... — Pisano juŜ, Ŝe jestem ostatnim marszałkiem Napoleona, proszę mnie nie degradować! Zresztą nawet marszałek to degradacja, bo swego czasu w „Szpilkach” i w innych gazetach ukazywały się moje karykatury „cesarskie”: Łysiak przebrany za Bonapartego, wie Pan, ten charakterystyczny kosmyk i kapelusz, ten legendarny płaszcz „redingote gris”, dłoń w rozcięciu kamizelki i tak dalej. Mam tego typu karykatur kilkanaście, spod ręki Eryka Lipińskiego i innych znanych rysowników. Dzisiaj juŜ analogicznych Ŝartów powtórzyć by się nie dało. — Czemu? — Bo, jak Pan widzi, zapuściłem brodę. — Skąd się u Pana wzięła ta adoracja Bonapartego? — Wczesna, młodzieńcza, z tradycji rodzinnej i z lektur podsuwanych przez ojca. Późniejsza, dojrzała, z nabytej wiedzy o działaniach Korsykanina, i to nie tyle militarnych, ile socjotechnicznych i prawodawczych, takich, jak „Kodeks Cywilny”, który zrewolucjonizował świat. No i jeszcze, rzecz prosta, z wdzięczność za to, co Bonaparte uczynił dla Polaków. — Mówiąc, iŜ jest Pan ostatnim Ŝołnierzem Bonapartego miałem na myśli fakt, iŜ wielokrotnie walczył Pan w jego obronie, w obronie jego dokonań, przeciw historykom lub mediom Wschodu i Zachodu. — Co do tych zachodnich, to chodziło głównie o Anglików, którzy zawsze nienawidzili Bonapartego. Przez kilkanaście lat (179S -1815) podjudzali Prusy, Austrię, Rosję, Hiszpanię, Portugalię, Szwecję, Królestwo Obojga Sycylii i kogo tylko się dało, właściwie całą Europę, do walki z Napoleonem, pakując w tę walkę całe złoto Anglii, tak zwane „złoto Pitta”. Ale Waterloo jakoś im nie wystarczyło, bo jeszcze dzisiaj próbują cesarza oczerniać i kompromitowana kaŜdy moŜliwy sposób, sięgając do idiotycznych wręcz chwytów — Na przykład głosząc, Ŝe był impotentem. — ChociaŜby. Przed laty po kaŜdym takim wybryku historyków a raczej pseudohistoryków, angielskich, pisywałem sąŜniste polemiki, ośmieszając wspomniane brednie. Cenzura mi w tym nie przeszkadzała. Czymś duŜo trudniejszym było polemizowanie z historykami Wschodu na tematy
30
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
polityczne. — Z historiografią sowiecką? — Generalnie: z marksistowską, komunistyczną, przy czym, rzecz ciekawa, częściej z rodzimą, peerelowską, niŜ z sowiecką, Rosjanie nie wypisywali aŜ takich idiotyzmów jak polscy pseudohistorycy, którzy pragnęli być „bardziej religijnymi od papieŜa”, czyli bardziej czerwonymi od Kremla. W latach siedemdziesiątych Ŝadnemu sowieckiemu historykowi nie przyszłoby na myśl kompromitować się twierdzeniem, iŜ Moskwa została w roku 1812 podpalona przez Francuzów i Polaków. Tymczasem Polak, profesor Bazylow głosił ten nonsens z uporem maniaka. Jego koledzy z tym samy uporem twierdzili, Ŝe cesarz tylko cynicznie wykorzystywał Polaków i sprowadził na nasz kraj same kłopoty. Ta partyjna linia bezwstydnego przekręcania historii była o tyle śmieszna, Ŝe Napoleon bijąc Rosjan i Prusaków, zlikwidował zabory i zwrócił Polsce wolność, jednak o tyle niebezpieczna, Ŝe trafiała do podręczników szkolnych i zaszczepiała młodym Polakom wizję historyczną nie mającą nic wspólnego z faktami. — Czy w TylŜy Napoleon nie mógł zrobić dla Polski nic więcej? — Kiedy ktoś wręcza Panu prezent imieninowy, to pyta go Pan, czy nie mógłby przynieść czegoś lepszego?... Sądzę, Ŝe nie mógł. Rokowania tylŜyckie między Francją a Rosją, i ich finał, którym było zwrócenie Polakom suwerennego bytu, przedstawiłem dokładnie na kartach „Cesarskiego pokera”. Wynegocjowane polskie terytorium oczywiście nie zaspokajało ambicji Polaków, ale wszelkie ówczesne (1807) i późniejsze dąsy o to są bez sensu, bo „darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby”. Polacy, mimo zrywów (Barskiego i Kościuszkowskiego), nie potrafili samodzielnie odzyskać własnego państwa. Bonaparte przyniósł im tę wolność na talerzu, znowu wrysował nas na mapę Europy, z której zostaliśmy kompletnie usunięci przez Rosjan, Austriaków i Prusaków. Pretensje, Ŝe wrysował obszar zbyt mały, muszą być w tej sytuacji durne. Ja zawsze powtarzam, Ŝe gdyby odbudował wówczas Królestwo Polskie od Morza Bałtyckiego do Morza Czarnego, to Sarmaci teŜ by kwękali, iŜ nie uwzględnił... Madagaskaru, schedy po Beniowskim! Proszę zresztą pamiętać, Ŝe dwa lata później, zwycięŜywszy Austriaków, cesarz prawie dwukrotnie zwiększył polskie terytorium, a w roku 1812 kolejną wojnę z Rosją oficjalnie nazwał wojną o pełne odbudowanie Królestwa Polskiego. Historiografii marksistowskiej bardzo się to nie podobało, według doktryny, Ŝe wolność dla Polski moŜe przyjść tylko ze Wschodu, nigdy z Zachodu. Stąd wszystkie te kłamstwa antynapoleońskie w monografiach, encyklopediach i podręcznikach. Zwalczając owe fałszerstwa moją literaturą i publicystyką dostałem się pod obuch głównego organu
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
31
ideologicznego PZPR i w końcu wydano zakaz drukowania mnie. To był rok 1978. Zakaz został zniesiony dzięki Solidarności, trzy lata później. — O ile pamiętam, w końcu lat 70-ych, na łamach „Nowych Dróg”, atakował Pana Werblan, ówczesny dygnitarz Komitetu Centralnego, Ŝądając uciszenia Łysiaka, ale zrobił to dopiero wówczas, gdy Kreml zaprotestował przeciwko Pańskiemu „Cesarskiemu pokerowi”. Przy okazji — gratulacje, bo był to jedyny w dziejach PRL wypadek, gdy Moskwa oficjalnie, na ręce MSZ, zaprotestowała przeciwko ksiąŜce pisarza polskiego. Minęło kilkanaście lat, przypomnijmy w skrócie, dla młodych czytelników, o co chodziło Sowietom, dlaczego tak się wściekli. — W tym proteście Kremla było wiele punktów. Generalnie szło nawet nie o to, Ŝe ośmieliłem się zakwestionować, więcej, skompromitować, wszystkie tezy historiografii marksistowskiej na temat politycznej gry w trójkącie Polska-Rosja-Zachód, tylko o to, Ŝe całość mojego wywodu była czytelną metaforą antysowiecką. Formalnie ksiąŜka relacjonowała wydarzenia historyczne sprzed ponad półtora wieku, w istocie jednak była to parabola uderzająca we współczesny imperializm kremlowski i w antypolskość Rosjan, taką samą za czasów caratu, jak i za czasów ZSRR. Napoleon, człowiek Zachodu, toczył dwie wojny z Rosją o wyzwolenie Polski, którą nazywał wschodnią rubieŜą Europy zachodniej. Rosyjski plan militarnego opanowania całej Europy, przygotowywany od 1810 roku pod kryptonimem „Wielkie Dzieło” i skontrowany przez Francuzów i Polaków wyprzedzającym uderzeniem w roku 1812, był analogiczny do planów Lenina z roku 1920, które pokrzyŜowała Bitwa Warszawska. Ten aspekt mojej ksiąŜki, konfrontacja cywilizacji Wschodu i Zachodu wciąŜ aktualna w dobie Zimnej Wojny mogącej się przerodzić w wojnę atomową, został doskonale zrozumiany przez media zachodnie, nagłośniony przez nie, i zaowocował wspomnianym protestem Kremla. Gdy tylko protest wpłynął, chciano wycofać „Cesarskiego pokera” z księgarni, ale było juŜ za późno, bo cały nakład, 60 tysięcy egzemplarzy, rozszedł się w kilka dni, więc chcąc coś wycofać musiano by zabierać ludziom ksiąŜkę z domów. — Wiem, Ŝe poleciały wówczas łby kilku dygnitarzy peerelowskich, bo zgoda na wydanie „Cesarskiego pokera” była wielką wpadką cenzury. Udawało się Panu ogłupiać cenzurę takŜe w latach 80-ych, a juŜ szczytem wszystkiego był fakt, Ŝe w „Wyspach bezludnych” puszczono Panu zdanie: „Partia podtrzymywana bagnetami cudzoziemców zawsze jest bandą przegranych kryminalistów”! — Te słowa wypowiedział Napoleon, ja je zacytowałem. — Ale te słowa, czytane Anno Domini 1987, w tak oczywisty sposób
32
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
odnosiły się do PZPR, Ŝe kaŜdy czytelnik musiał to zrozumieć. Dlaczego nie zrozumiała tego cenzura? — Bo uŜyłem kamuflaŜu. Zełgałem, iŜ Napoleon wymierzył te słowa przeciwko francuskim rojalistom. Takie sztuczki antycenzuralne, które później opisałem w „Lepszym”, udawały mi się za komuny często, a dla czytelników wszystko było jasne. Napoleon, człowiek, który walcząc z Rosjanami odbudowywał wolność Polaków, był za PRL-u świetnym źródłem wszelkich metafor antysowieckich i antykomunistycznych, cała zresztą epoka Rewolucji Francuskiej i Empire’u jest takich metafor kopalnią. Niech Pan choćby weźmie antyjakobińskie powstanie w Wandei, któremu poświęciłem „Szuańską balladę”. Parabola jakobinizm-bolszewizm jest oczywista. Dziś juŜ nie muszę zwalczać bolszewizmu przy pomocy Szuanów czy Bonapartego. — Ale nie przestał Pan być Napoleonistą? — Powiedziałbym, Ŝe dzisiaj jestem raczej Bonapartystą niŜ Napoleonistą. Ta gra słów oznacza, Ŝe dzisiaj Napoleonizm interesuje mnie przede wszystkim jako model pewnego sposobu sprawowania władzy, a nie uprawiania polityki zewnętrznej. Pytają mnie czasami o moje przekonania polityczne. Odpowiadam, Ŝe jestem konserwatystą, gdyŜ to termin precyzyjniejszy niŜ termin: prawicowiec. Lecz, gdy ktoś mnie pyta, jaki system rządzenia uwaŜam za optymalny, demokrację, monarchizm czy coś innego, odpowiadam, Ŝe Bonapartyzm. Jestem Bonapartystą. — Dla wielu moŜe to oznaczać, Ŝe jest Pan za dyktatorskim, nawet totalitarnym systemem rządów. — Bonapartyzm nie ma nic wspólnego z totalitaryzmem. Napoleon nie był tyranem, nie był despotą, jego system rządzenia był duŜo bardziej liberalny i humanitarny niŜ to, co encyklopedie ujmują mianem oświeconego absolutyzmu. Ja bym to nazwał: absoluty-zmem liberalnym. Nie moŜna przylepiać etykietki totalitarnej monarsze, który we własnym imperium przegrywa polityczną sprawę sądową i nie kwestionuje wyroku, gdyŜ suwerenność Temidy jest dla niego priorytetowa, waŜniejsza niŜ władza administracyjna. — Mówi Pan o procesie generała Moreau? — Tak. Moreau zawiązał spisek, chciał zamordować Napoleona i przejąć władzę. Bonaparte mógł wyeliminować tego człowieka jednym pstryknięciem palca, tak zrobiliby Stalin, Hitler i im podobni. Dworakom sugerującym mu ten typ postępowania Bonaparte odrzekł, iŜ jest ono niedopuszczalne, gdyŜ byłoby równoznaczne z tyranią. Jako prawodawca ustalił najprzyzwoitsze reguły gry: równość szans dla wszystkich i równość kaŜdego obywatela wobec prawa. Ustalił je „Kodeksem”, który dzisiaj jest bazą prawodawstwa we wszystkich
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
33
państwach cywilizowanych, chociaŜ w niewielu litera i praktyka paragrafu Ŝyją zgodnie. — Będąc Bonapartystą, jest Pan automatycznie wrogiem władz obieralnych przez większość, wrogiem demokracji parlamentarnej, wrogiem... — Zaraz, zaraz! Nie jestem z samej definicji wrogiem demokratycznego systemu, chociaŜ widzę wiele jego wad. Sokrates został zamordowany werdyktem demokra-tycznego głosowania, a Hitlera demokratyczne wybory osadziły na tronie. Jednak mająca za sobą długą tradycję, czyli dotarta demokracja, jak w USA czy w Anglii, funkcjonują według mnie dość dobrze, czasami nawet prawidłowo, aczkolwiek w Stanach telewizja rządzi tą grą bardziej niŜ zbiorowy rozsądek, czego dowodem wybór na prezydentów takich pajaców jak Kennedy czy Clinton. Chorobliwym wytworem amerykańskiej demokracji jest obecnie totalitarna schizofrenia „political correctness”. Mimo to ten typ demokracji ma więcej plusów niŜ minusów. Wszelako tam, gdzie panuje kompletny chaos i demokracja kuglarsko-bananowa, gdzie społeczeństwo zupełnie nie umie, z braku tradycji politycznej (będącej efektem braku wolności), odróŜniać ziarna od plew, tam przejściowo potrzebny jest Bonapartyzm, czyli rządy jednej silnej ręki. Takim krajem jest Polska. Rzucono ją kilka lat temu na fale demokracji niczym dziecko na głęboką, wzburzoną wodę, Ŝeby samo uczyło się pływać. Efekt? Najpierw społeczeństwo wybrało udeckich „Europejczyków”, a gdy ci, zamiast dać Polsce skrzydła, przerzucili ją z czerwonego do róŜowego szamba, społeczeństwo wybrało sobie jako lekarzy komuchów i degrengolada państwa rośnie. Oto skutki dawania dzieciom zapałek. Demokracja bywa grą pozytywną, ale jest to gra tylko dla dorosłych. — W ten sposób potwierdza Pan słowa Geremka, iŜ „społeczeństwo polskie nie dorosło do demokracji”. A przecieŜ niecały rok temu, w tekście „Dekalog klęski”, wykpił Pan tę jego opinię! — Uczyniłem to à rebours, właśnie kpiąc. Zresztą między identyczną frazeologicznie opinią Geremka i moją jest zasadnicza róŜnica. On to powiedział rozwścieczony faktem, Ŝe wyborcy po kilku latach odwrócili się od UD, był to zgrzyt zębów bankruta politycznego. Ja natomiast wyraŜam sąd historyczny, jako diagnosta problemu: społeczeństwo a demokracja. — Tak więc model, który się Panu marzy, to Bonapartyzm w pierwszym etapie, a dopiero w drugim demokracja parlamentarna. Skąd Pan wie, Ŝe taki model jest prawidłowy, rokujący sukces, czy zna Pan precedensy, które to potwierdzają? — Historia zna kilka takich precedensów. NajświeŜszy w Chile. Jenerał
34
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
Pinochet siłą obalił komunistów, którzy wepchnęli kraj na równię pochyłą, później sprawował dyktatorską władzę przez pewien czas, wydobywając z kryzysu państwo, i wreszcie oddał rządy systemowi demokratycznemu, a sam usunął się do koszar. Dzięki całej operacji Chile rozwija się tak, Ŝe moŜemy im tylko pozazdrościć. — Jak, według Pana, miałby w Polsce wyglądać wstęp do wspomnianego pierwszego etapu, czyli do systemu Bonapartystycznego? Zamach stanu? — Coś w rodzaju 18 Brumaire’a lub decyzja parlamentu wymuszona przez inną siłę wyŜszą, niekoniecznie wojskową. Na przykład robotniczą. — I później co? Prezydent-dyktator? — Tylko dyktator, wydający dekrety z mocą ustaw, mógłby w miarę szybko zlikwidować polski chaos, bezprawie, korupcję, dominację gangów bankowych, handlowych, przemytniczych i wszelakich innych, czyli to wszystko, co czyni Polskę państwem chronicznie chorym. Nasz parlamentaryzm jest obecnie cyrkiem, który moŜe pobudzać do śmiechu lub do płaczu, ale z pewnością nie jest wydajną maszyną prawodawczą. Projekty ustaw wałkuje się przez kilkanaście bądź kilkadziesiąt miesięcy, po czym uchwala się je w absurdalnych wersjach, wymagających natychmiastowej nowelizacji lub wręcz kasacji. Tak się buduje pseudodemokrację, system krzywdzący społeczeństwo. — Jak widziałby Pan drugi etap, juŜ po ustąpieniu rozumnej dyktatury? Demokracja w wersji amerykańskiej? — Lub podobnej — silna władza prezydencka kontrolowana przez parlament i Sąd NajwyŜszy. Bez rządów silnej ręki nie da się wyczyścić polskiej stajni Augiasza. W Polsce, tak jak wszędzie na świecie, władzę sprawuje kapitał, tylko Ŝe u nas kapitał znajduje się w ręku starych i nowych kryminalistów, czyli esbeków i róŜowych cwaniaków, którzy dogadali się pod Okrągłym Stołem, rozdrapali cały majątek państwowy i teraz bezkarnie grają Polską według złodziejskich reguł, jakie do tej gry ustalają sami dla siebie. Trzeba z tym bagnem radykalnie skończyć, albo Polska długo jeszcze będzie pariasem, krajem Trzeciego Świata. — Ktoś mógłby Panu odpowiedzieć, Ŝe zamach stanu i rządy silnej ręki mieliśmy juŜ, dzięki Jaruzelskiemu, i Ŝe ten model kompletnie zbankrutował. — Zbankrutował, bo Jaruzelski był obcą marionetką terroryzującą polski naród, więc junta Jaruzelska napotkała opór społeczny, który uniemoŜliwiał jej rządzenie. Było to zresztą rządzenie według reguł komunistycznych, czyli bezsensowne gospodarczo. Potrzebna jest nam dyktatura prawicowa,
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
35
konserwatywna, kapitalistyczna, ale wraŜliwa tak na prawa jednostki, jak i na bolączki ogólnospołeczne, dyktatura, której serce biłoby zgodnie z sercem narodu. — Jaki człowiek miałby odegrać w Polsce rolę Bonapartego? — Niech Pan nie Ŝąda, bym rzucał nazwiskami. Będę rzucał banałami: ma to być człowiek prawy, mądry, silny, myślący ponadpartyjnie i państwowotwórczo. śaden Nikodem Dyzma, półanalfabeta, były agent bezpieki, Ŝaden chłopek-roztropek z taniej komedii wieśniaczej, Ŝaden czerwony aparatczyk lub Ŝołdak typu Jaruzelskiego, tylko prawdziwy męŜczyzna, twardy i szlachetny jak przysłowiowy Rzymianin z antycznych eposów. — To mi przypomina, Ŝe w ksiąŜce „Wyspy bezludne”, w rozdziale „Rzymski namiot”, nazwał Pan takim Rzymianinem cesarskiego marszałka Davouta. Czy to byłby dobry kandydat? — Tak, to byłby idealny kandydat, chodzi o ten typ człowieka, co Davout. — Dziękuję za rozmowę. — Ja równieŜ. Rozmawiał Andrzej Tadeusz Mazurkiewicz. „GAZETA POLSKA — KPN”, 10-23-VII-1994.
36
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
ARTYSTOM GRZESZYĆ NIE WOLNO Rozmowa z WALDEMAREM ŁYSIAKIEM
— Od 13 grudnia 1981 zaniknął się Pan na 12 lat w milczeniu, i było powszechnie wiadomo, Ŝe „Łysiak nie udziela wywiadów”. Gdy wreszcie Pan przemówił, z pewnością rzucił się na Pana tłum dziennikarzy. O co najczęściej pytano? — O zapatrywania polityczne i o stosunek do dzisiejszej Polski, tej pięcioletniej. — To zrozumiałe, bo dwa lata temu włączył się Pan w nurt publicystyki politycznej kilkoma artykułami na łamach „NajwyŜszego Czasu!”. Pytających musiało intrygować Pańskie silnie prawicowe oblicze. — Ono jest nie tyle silnie prawicowe, ile silnie konserwatywne, a w sensie politycznym Bonapartystowskie. Jako człowiek wyznaję konserwatyzm, czyli zespół wartości spiętych trójklamrą: cywilizacja łacińska — moralność mieszczańska —kodeksowość dekalogowa. Jako „homo politicus” jestem zwolennikiem Bonaparty-stowskiego systemu sprawowania władzy. — Gdy jesteśmy przy Bonapartyzmie, mam dwa pytania dotyczące Pańskiego idola. Czy Napoleon uprawiał jakiś sport? I czy socjotechnika Napoleona obejmowa-ła problemy sportowe w jakiejkolwiek postaci? — Napoleon grał w piłkę, przez co nie naleŜy rozumieć futbolu, siatkówki czy koszykówki w dzisiejszym wydaniu, bo te sporty wówczas nie istniały. Po prostu rzucano piłką, kopano ją między sobą, odbijano, a wszystko to dla zabawy ruchowej. Regularną taką zabawą na dworze cesarskim była gra „w dwa ognie”, którą Bonaparte bardzo lubił i często uprawiał. O hippice nie ma co wspominać, bo wszyscy wiedzą, Ŝe w siodle spędził pół Ŝycia. Przez całe Ŝycie grywał równieŜ w szachy, od wczesnej młodości aŜ do śmierci na Św. Helenie. Był namiętnym, choć średniej klasy szachistą. Jeśli chodzi o Pani drugie pytanie, to trzeba pamiętać, iŜ w tamtych czasach (początek XIX wieku) sport nigdzie nie był problemem socjotechnicznym, gdyŜ nigdzie nie istniał takim, jakim my go pojmujemy dzisiaj. Owszem, były zapasy, boks, wioślarstwo, pływanie, szermierka, hippika, i nawet rodzaj tenisa, ale jako okazjonalne popisy lub zabawy, plebejskie, arystokratyczne bądź wojskowe, nie było natomiast zagadnienia „kultury fizycznej” w dzisiejszym znaczeniu. Wówczas do sportów zaliczano na przykład myślistwo i tak zwane „hece” vel „szczwalnie”, czyli walki zwierząt bądź szczucie jednych zwierząt na drugie,
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
37
choćby starcie psów z niedźwiedziem albo jednego psa z gromadą szczurów. TęŜyznę i sprawność fizyczną regularnie ćwiczono tylko w wojsku oraz w szkołach, i tu Cesarz ma podwójną zasługę. Raz, Ŝe dzięki niemu wielu Francuzów nosiło mundury, a dwa, Ŝe na bezprecedensową skalę rozwinął francuskie szkolnictwo, od szkół ludowych do wyŜszych. Pierwsze nowoczesne francuskie szkoły dla dziewcząt powstały właśnie z rozkazu Bonapartego. Napoleon mówił: „Szkolnictwo i nauka są głównymi atrybutami Cesarstwa”. — Czy jest Pan wyznawcą lub przynajmniej zwolennikiem kultu sprawnego ciała, w takim rozumieniu, jak pojmowali tę ideę staroŜytni Grecy? — Jestem wyznawcą kultu dokładnie odwrotnego. — To znaczy kultu rozwijania sprawności intelektualnej, a nie fizycznej? — Nie, mam coś innego na myśli. Pani zapytała o kult sprawnej anatomii w greckim wydaniu. StaroŜytni Grecy nieomal deifikowali homoseksualizm, a uprawiane przez nich sporty, tudzieŜ kibicowanie owym sportom, miały sporo wspólnego z homoseksualizmem. Był to kult ciała podszyty homoerotyką. Mówiąc, Ŝe jestem wyznawcą odwrotnego kultu sprawności ciała, mam na myśli sprawność heteroseksualną, czyli adorację płci pięknej. — Ta dowcipna odpowiedź moŜe jednak sugerować, iŜ traktuje Pan seks jako sport. — Nie traktuję go tak. We współczesnym świecie seks stał się, niestety, właśnie sportem, wyczynem, wyścigiem, co ja uwaŜam za schamienie erotyki, i więcej: za jedną z klęsk dzisiejszej cywilizacji. Rezultatem jest swoista zagłada uczuć i masowe dramaty róŜnego typu, od zniszczenia tradycyjnej rodziny po AIDS. Miłość romantyczna została przez naszą epokę wyrzucona na śmietnik, czego nie zmienią fałszywe alibi w rodzaju telewizyjnych „mydlanych oper” i romansów „Harleąuina”. — Jaki sport Pan najbardziej lubi? — Mówiłem juŜ — mikst. — Mikst to nie sport, tylko mieszany, męsko-damski zespół w pewnych grach sportowych. Proszę odpowiedzieć powaŜnie. — Odpowiadam powaŜnie: hokej na lodzie, koszykówkę, siatkówkę, piłkę noŜną, skok w wzwyŜ i tenis stołowy, ale wszystko to tylko w najlepszym wydaniu, ultraprofesjonalnym. — Jakie Pan zajmuje stanowisko w sporze zwolenników czystego zawodowstwa z obrońcami czystego amatorstwa à la baron de Coubertin i Avery Brundage?
38
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
— Ten spór został juŜ definitywnie rozstrzygnięty na rzecz pieniędzy, więc wszelkie dywagacje mogą być tylko spekulacjami lub modlitwami do muz w stylu gadania „sobie a muzom”. Idea purystycznego amatorstwa była bardzo szlachetna, lecz całkowicie marzycielska. Takie amatorstwo nigdy nie istniało, antyczni bohaterowie greckich olimpiad zdobywali dzięki zwycięstwom nie tylko laury, lecz i fortuny. Zaś tak zwane amatorstwo w XX wieku nie było niczym innym, jak kryptozawodowstwem, więc karanie nielicznych pechowców stanowiło niesprawiedliwość. Jeszcze większą niesprawiedliwość stanowiło eliminowanie zachodnich profesjonalistów z olimpiad i z mistrzostw świata, dzięki czemu komunistyczni profesjonaliści, udający bezczelnie amatorów, zdobywali worki złotych medali. Właśnie przez to kroniki sportowe lat 1945-1989 są tylko rejestrami wielkiego hochsztaplerstwa. Gest Brundage’a, który nie dopuścił Karla Schranza do olimpiady japońskiej, był gestem faryzeusza, bo Brundage miał świadomość, iŜ Schranz nie jest bardziej winny od kolegów. W istocie Brundage’owi chodziło o popisanie się przed światem swoją władzą. — Czy to znaczy, Ŝe juŜ wówczas był Pan zwolennikiem sportu wyłącznie zawodowego? — Zawsze byłem zwolennikiem zawodowego, ale nie sportu, tylko wyczynu. Amatorstwo jest bardzo poŜyteczne dla milionów jako rozrywka, terapia i stymulator ciała, więc amatorski czy rekreacyjny sport winien być uprawiany przez wszystkich. Natomiast sporty wyczynowo-widowiskowe, wszelkie zmagania fizyczne najwyŜszej klasy organizowane dla tłumów kibiców, muszą być robotą profesjonalną. Faceci, którzy codziennie do szesnastej pracują za biurkiem lub w kopalni, wieczorem trenują, a w niedzielę grają mecz, mogą być ciekawi dla swoich kumpli, rodziców, Ŝon i przyjaciółek, lecz kiedy kibic kupuje bilet na stadion, to chce, Ŝeby pomocnik obsługiwał napastnika podaniami w stylu Maradony. — À propos — co Pan myśli o sprawie Maradony? — Jako piłkarz, to największy wirtuoz w dziejach futbolu, większy nawet od Pelego, którego grę pamiętam bardzo dobrze. Jako człowiek — Maradona jest gówniarzem całkowitym. Zrozumiałem to podczas mistrzostw świata w Meksyku, gdy strzelił gola ręką, czego sędzia nie zauwaŜył. MęŜczyzna w takiej sytuacji podszedłby do sędziego i powiedziałby: — Panie sędzio, proszę anulować bramkę, bo strzeliłem ją za pomocą ręki!... Maradona nie umiał tak postąpić, gówniarz jest dlatego gówniarzem, Ŝe zachowuje się jak gówniarz. Od tamtego czasu ów argentyński kurdupel budził we mnie wstręt, jednak nawet wstręt do Maradony-człowieka nie przeszkadzał mi zachwycać się grą Maradony-piłkarza. Nikt nigdy nie potrafił ekspediować piłki butem do celu z
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
39
taką cudowną „odniechceniową” nonszalancją i precyzją, jak Maradona. Najlepszym według mnie snajperem w dziejach futbolu był Gerd Mueller, najlepszym wykonawcą rzutów wolnych Platini, a najlepszym podawaczem ergo wystawiaczem — Maradona. — A najlepszym rozgrywającym? — Tu widzę kilku równorzędnych. Di Stefano, Charlton, Beckenbauer, Cruyff i kilku innych. — A najlepszym skrzydłowym? — Dwaj panowie G., dwaj wielcy „kiwacze”, Garrincha i Gadocha. — Przed rozmową z Panem zapisałam sobie takie pytanie: „Czy wymieniłby Pan jednym tchem pięć nazwisk aktualnie czynnych sportowców, niekoniecznie polskich?”, ale teraz widzę, Ŝe to bez sensu, bo jeśli Pan swobodnie operuje nazwiskami sportowców sprzed lat, chociaŜ tylko piłkarzy... — Nie tylko piłkarzy. Pamiętam wielu lekkoatletów, od Zatopka do Lewisa, kolarzy, od Anquetila do Induraina, a takŜe koszykarzy, siatkarzy, narciarzy et cetera. Futbolistów jednak najlepiej i najwięcej. Mógłbym z pamięci podać Pani całą „złotą jedenastkę” węgierską, od Grocsisa do Puskasa, lub „złotą jedenastkę” anielską, od Banksa do Hursta. Gdyby zaś spytała Pani o aktualne gwiazdy sportu, odpowiedziałbym pytaniem: w której dyscyplinie sportu? — Wówczas mogłabym złośliwie spytać o golf. — Price, Craft, Lagner, wystarczy? — Czy uwaŜa Pan golfa za elitarny i snobistyczny sport? — Snobistyczny on wciąŜ jest, elitarny w coraz mniejszym stopniu. Kiedyś tenis był elitarny, dziś jest plebejski. Tak naprawdę elitarne jest juŜ tylko polo. Tutaj nie umiałbym podać Pani nazwisk czempionów, ale we wszystkich innych dyscyplinach tak. Nie jestem kibicem, oglądam niewiele rozgrywek, lecz poprzez doniesienia prasowe i dzienniki telewizyjne obserwuję sport. Aczkolwiek juŜ nie tak pedantycznie, jak kiedyś, bo doping i korupcja obrzydziły mi sportowe zainteresowania w znacznym stopniu. — Czy miałby Pan pomysł-receptę na uporanie się z plagą dopingu? — Istnieje tylko jeden sposób — akceptacja dopingu. Doping budzi moje obrzydzenie, ale jeszcze większe obrzydzenie budzi we mnie wszelka niesprawiedliwość. A obecnie walka z dopingiem jest festiwalem niesprawiedliwości. To loteria, na której wszyscy zawodnicy grają i większość wygrywa, a wpadają nieliczni głupcy i pechowcy. Cały sport jedzie na dopingu, więc albo trzeba to usankcjonować, albo zlikwidować wyczynowość, inaczej będzie to zawsze ceremonia z kozłami ofiarnymi. Gdyby zakazy i kary
40
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
miały dla ludzi moc odstraszającą, to Ewa nie zerwałaby jabłka. śadne kary nie zlikwidują dopingu, są one tylko wodą na młyn tajnego przemysłu farmaceutycznego. Chcą się „koksować”, niech się „koksują”, kaŜdy na własny rachunek zdrowotny, to w końcu dorośli ludzie. Panie, wybacz im, bo świetnie wiedzą, co czynią. — Więc Pan nie wyrzuciłby Maradony z ostatnich mistrzostw świata w USA? — Nie, gdyŜ jestem pewien, Ŝe na lepszym lub gorszym „koksie” grał tam kaŜdy zawodnik, co do jednego. Eksmisja Maradony równała się eksmisji artystycznego futbolu, pozostała bieganina i kopanina. Ja bym Maradonę zdyskwalifikował juŜ dawno temu, ale za coś innego — za tę meksykańską rękę, o której mówiliśmy. A dokładniej za nieprzyznanie się do niej od razu. — I Pan, taki szermierz sprawiedliwości, uwaŜa, Ŝe byłoby to sprawiedliwe? Niedawno polski reprezentant teŜ strzelił gola ręką i dzięki temu, Ŝe sędzia tego nie zauwaŜył, Polska wygrała. Setki piłkarzy, hokeistów i innych sportowców bez przerwy brutalnie faulują, oszukują, kombinują, to w sporcie brudy powszechne, nie tylko Maradona jest kanciarzem. — Lecz Maradona był wielkim artystą, dlatego jego grzech bardziej mnie rozsierdził. Wobec rzemieślników mam mniejsze etyczne wymagania. Jednak w sumie Pani riposta jest słuszna — jak piętnować brak dŜentelmenerii, to u wszystkich tak samo. NowoŜytny sport został wymyślony dla dŜentelmenów, a dziś dŜentelmeneria jest tym, czego mu najbardziej brakuje. — UŜywa Pan archaicznej terminologii... — Tak, dzisiaj mówi się: „fair play”. Te pojęcia są prawie toŜsame, jednak nie do końca, nie stuprocentowo. Zamiast to uczenie wykładać przy pomocy wielu słów, podam Pani moją własną definicję dŜentelmena: dŜentelmen to ktoś, kto umie bić kobiety, ale nie bije. — Gdy dotarliśmy do kobiet, chciałabym usłyszeć Pańską opinię na temat dam uprawiających sporty. Ma Pan coś przeciwko temu? — A niech uprawiają, byle nie przesadzały, nie dźwigały cięŜarów, nie turlały się zapaśniczo, nie biegały maratońsko, nie próbowały boksu. Wojujący feminizm i na tym polu „przegiął wajchę”, jak na kaŜdym innym. Gdy widzę kobiety-kulturystki pręŜące swoje bicepsy, staję się impotentem. — Którą dyscyplinę sportową uwaŜa Pan za najodpowiedniejszą dla dam? — Aerobik łóŜkowy i kuchenny. — Czyli jest Pan tak zwanym „męskim szowinistą”? — Mówiąc po angielsku: „definitly”.
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
41
— Przejdźmy teraz do sportowego Ŝyciorysu Łysiaka. — Grałem w „nogę” we wszystkich reprezentacjach szkolnych, od podstawówki do Polibudy. Intensywnie grałem w ping-ponga. Quasiwyczynowo uprawiałem skok wzwyŜ, z sukcesami, bo wcześniej niŜ moi rówieśnicy opanowałem styl „Fossbury flop”. Została Pani wyprzedzona, kilka miesięcy temu opowiedziałem ten mój sportowy Ŝyciorys wrocławskiemu „Słowu Polskiemu”, nie chcę się teraz powtarzać. — Powszechnie znana jest Pańska niechęć do członkostwa w jakiejkolwiek organizacji, więc chyba nie naleŜał Pan do Ŝadnego klubu? — Nie naleŜałem. — Czy Pańskie dzieci uprawiają bądź uprawiały sport? — Tak. Starszy syn bardzo wcześnie, nieomal w wieku szczenięcym, zapisał się do klubu obrączkowanych i uprawia małŜeństwo. Córka, teŜ juŜ pełnoletnia, przez kilka lat była członkinią klubu sportowego i jako juniorka uprawiała wyczynowo koszykówkę, co się źle odbiło na jej zdrowiu, więc musiała zrezygnować. Hasło „Sport to zdrowie” jest bardzo sensowne, gdy mówimy o sporcie rekreacyjnym, lecz wobec sportu wyczynowego ma się jak pięść do nosa, o czym wiedzą wszyscy zawodowo uprawiający sport. Najmłodszy synal, dziewięciolatek, uprawia morderczy sport polegający na mordowaniu moich zasobów finansowych przy pomocy komandosów „G.I.Joe” i klocków „Lego”. — Kto, według Pana, zasługiwałby na miano „Napoleona sportu”? — Francuzi nazywali niegdyś Raymonda Kopaczewskiego „Napoleonem futbolu”, a Niemcy Beckenbauera „Cesarzem”. Ja nie mam idoli sportowych, nikt w sporcie nie jest godny pseudonimu napoleońskiego, zbyt wysokie progi dla sportowców. — Dziękuję za rozmowę. — Ja teŜ bardzo dziękuję. Rozmawiała Ewa Dereń. „SPORT”, 5-7-VIII-1994.
42
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
WYPOWIEDŹ DLA TVP-1 w związku z listem otwartym prawicy na temat konieczności ujawnienia archiwów UB.
— Konieczność ujawnienia akt UB, a takŜe konieczność zlustrowania akt SB, to nie jest kwestia gry politycznej czy jakiejś międzypartyjnej przepychanki. Jest to kwestia zwykłego szacunku dla sprawiedliwości. W Polsce, owszem, istnieje prawo, ale nie istnieje sprawiedliwość. I póki nie zostanie ona przywrócona, to znaczy póki mord i wszelaki bandytyzm będą często bezkarne, a umundurowany oprawca będzie miał więcej praw niŜ ofiara — Polska nie stanie się krajem praworządnym, godnym szacunku. To jest, moim zdaniem, bezdyskusyjne. Nie chciałbym, abyśmy naszym dzieciom i wnukom zostawili wspomnienie o obecnej Rzeczypospolitej jako o grzęzawisku wrogim elementarnej przyzwoitości. „WIADOMOŚCI”, godz. 1930, 11-XII-1994.
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
ARTYKUŁY
43
44
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
ANAGRAM, CHŁOPCY! „Bo w tym zabawa, aby machinator od własnej zginął machiny” (Szekspir, „Hamlet”).
Z dawien dawna wiadomo, Ŝe o klasie człowieka świadczy m.in. klasa jego wrogów. Klasa moich wrogów świadczy o mnie źle, gdyŜ są to ludzie bez klasy, ludzie, u których przyzwoity Amerykanin „nie kupiłby samochodu” i którym ręki nie naleŜy podawać, bo potem moŜna by się nie doliczyć palców. Na czele moich wrogów stoi Adam Michnik (a reszta to jego słuŜący, jemu podobni „Europejczycy”, plus SB-cy i ich psiarnia), szef gazety rozchodzącej się w rekordowej liczbie egzemplarzy, a więc człowiek będący potęgą. To akurat świadczy o mnie dobrze, bo walczyć z potęgą lekko i bezpiecznie nie jest. Walczę z Michnikiem od kilku lat. Dokładnie od chwili, kiedy jako poseł wszedł na trybunę sejmową i gwałtownie zrugał tych Posłów, którzy wysunęli Ŝądanie, aby czerwonym złodziejom (PZPR i OPZZ) zabrać majątek, to jest pozbawić złodziei mienia kradzionego. W kilku moich ksiąŜkach, w kilku artykułach i w kilkunastu wywiadach, mówiłem wprost, co myślę o Michniku i o jego stachanowszczyźnie. Nie czuję do Michnika nienawiści. KaŜda nienawiść ma w sobie przynajmniej odrobinę miłości, nie mógłbym więc uszlachetniać Michnika nienawiścią. Czuję do niego tylko pogardę i obrzydzenie. CóŜ bowiem innego, jak wstręt, moŜna czuć do byłego „dysydenta”, który kumpluje się z Urbanem i Kiszczakiem, chla bruderszaftowe wino z Jaruzelskim i Kwaśniewskim, toczy rozpaczliwą walkę przeciw lustracji (a więc przeciw deagenturyzacji Rzeczypospolitej), ogłupia i deprawuje Polaków apologią relatywizmu moralnego, leseferyzmu, permisywizmu etc, przez całe lata trzyma nad komuną ochronny parasol i staje się heroldem-symbolem tej róŜowej koterii UD-ckiej, co doprowadziła Polskę do obecnego stanu, stanu zawałowego pod względem ekonomicznym i etycznym? Mogłem nie walczyć z Michnikiem. Mogłem siedzieć cicho, pisać ksiąŜki o sztuce, powieści i eseje, w ciepełku i dostatku, bo dzięki wysokim honorariom mam z czego Ŝyć. Innymi słowy: mogłem nie babrać się polityką, którą zawsze gardziłem. Lub jeszcze innymi słowy: mogłem w komforcie swego domu gwizdać na to, Ŝe miliony ludzi wokół nie mają z czego Ŝyć, a
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
45
inne miliony Polaków ogarnia gangrena moralna na skutek zamieniania ojczyzny w szambo przez jej rządców ciał i dusz. Ale nie mogłem, bo Rodzice dali mi ten typ kindersztuby, który otwiera męŜczyźnie nóŜ w kieszeni, kiedy Zło staje się zbyt bezczelne. Adam Michnik swoją działalnością otworzył nóŜ Łysiaka. Zdarzało mi się walczyć z bronią w ręku (w Europie i poza Europą), znam więc dobrze reguły wojenne. Jedna z nich mówi, Ŝe kiedy uderzysz przeciwnika, moŜesz się spodziewać odwetu. Gdy więc na skutek walki z Michnikiem zostałem mianowany „wrogiem publicznym i prywatnym numer 1 Adama Michnika”, było dla mnie rzeczą jasną, Ŝe Michnik nie będzie mi dłuŜny. śe postara się skompromitować Łysiaka, głównie Łysiaka-pisarza, bo publicznie funkcjonuję jako pisarz. Są tylko dwa rodzaje nieołowianych pocisków, którymi moŜna usiłować odstrzelić pisarza: grafomaństwo i plagiatorstwo. Grafomaństwo Michnik zarzucił mi jakiś czas temu w wywiadzie dla „Wprost”, radząc przy tym Polakom, Ŝeby zamiast ksiąŜek Łysiaka czytali ksiąŜki Michnika, i eksplikując (gdy Mme Olejnik zapytała czemu nie stawia mnie przed sądem), Ŝe nie wytoczy sprawy, bo nie chce procesami reklamować Łysiaka. Plagiat Michnik wlepił mi teraz, po ukazaniu się mojej ostatniej ksiąŜki („Łysiak na łamach 2 oraz wywiad-rzeka”), gdzie jest sporo o Michniku. Michnikowska „Wybiórcza” nr 1476 (20.IV.1994) zdzieliła mnie półtorakolumnowym tekstem, podpisanym przez jednego z „chłopców” Michnika i dowodzącym, Ŝe Łysiak w swoim opowiadaniu „Cudowna lampa Aladyna” zerŜnął Ŝywcem całe fragmenty „Awantur Arabskich” Kornela Makuszyńskiego. Idzie to tak: facet cytuje rozliczne moje, dawne i świeŜsze, wypowiedzi o honorze, uczciwości etc, Ŝonglując nimi metodą manipulacyjną (sprytne cięcia) i przetykając co akapit fragmentami „Cudownej lampy” oraz „Awantur”, by wykazać, Ŝe te fragmenty są prawie identyczne. Na końcu skarŜy się, Ŝe nie chciałem, mimo próśb, rozmawiać z „Gazetą Wyborczą”, i Ŝąda, bym się ustosunkował do wysmaŜonego przezeń paszkwilu. Proszę bardzo, cała przyjemność po mojej stronie. Tak, przyjemność. Rzecz w tym, iŜ kilka razy juŜ, pisząc o Michniku, pozwalałem sobie cytować słowa Hamleta: „Bo w tym zabawa, aby machinator od własnej zginął machiny”. Michnikowi zdarza się to często. Gdy „Gazeta Wyborcza” podała fałszywe dane paszportowe Tymińskiego, Ŝeby go wykosić, efektem było wykoszenie faworyta „Gazety Wyborczej”, Mazowieckiego. Gdy „Gazeta” przez kilka lat wybielała komunistów, komuniści zwycięŜyli w wyborach, pokazali figę Michnikowskiej UD-cji, machinator Michnik znowu obudził się z ręką w nocniku i teraz rozwścieczony przestawił swą „Wybiórczą” na
46
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
antykomuszenie, wierząc, iŜ starczy zmienić język, by odrosła błona dziewicza. Rzekomy plagiat Łysiaka to właśnie ten typ Michnikowskiej machiny, od której za chwilę legnie machinator Ale po kolei. Plagiat zarzucano mi juŜ dwukrotnie. Jako pierwszy uczynił to w latach 70-ych doradca generała Jaruzelskiego, pułkownik Wiesław Górnicki. Gdy w latach 80-ych, mając serdeczny kontakt z Karolem Bunschem (o czym piszę w jednej z moich ksiąŜek), spastiszowałem jego kilkuzdaniową scenkę płatnerską, czerwona „Polityka” zarzuciła mi gromko plagiat. A teraz jako trzecia krzyŜuje mnie Wybiórcza”, której odpowiadam, bo chcę mieć zapowiadaną przyjemność, ale odpowiadam nie na jej łamach, bo tymi się brzydzę. Wpierw kilka słów o istocie plagiatu. Sławny Adam w Kaplicy Sykstyńskiej został przez Michała Anioła całkowicie zerŜnięty z fresku Paola Uccello. Van der Weyden zrzynał kompletnie obrazy van Eycka. To samo robili wszyscy wielcy malarze w historii, bez wyjątków, takŜe Rubens, Rembrandt i Goya. I Ŝadnego z tych geniuszy nie nazywa się plagiatorem, w malarstwie nie ma zastosowania pojęcie plagiatu. Ale w literaturze tak. Co nie powstrzymało Ŝadnego z wielkich — wszyscy kradli od kolegów, i to nie drobne fragmenciki, lecz całe duŜe partie, całe akty i rozdziały, „expressis verbis” zrzynane bez cudzysłowu. Robili to notorycznie: Szekspir (brał z Bacona, Marlowe’a i in.), Scott (z Szekspira, Sheridana i in.), Molier (z Cyrana de Bergerac i in.), Sienkiewicz (z Flauberta, Renana, Chateaubrianda, Tacyta, Kubali i in.), Shelley, Giraudoux, Valéry, France, Słowacki, etc, etc, moŜna tak wymienić cały słownik biograficzny literatury światowej. Wielu tych gigantów (m.in. Byron, Goethe, Heine, Montaigne, Stevenson, Reynolds, La Bruyére, a u nas Wańkowicz i Sienkiewicz), przyznając się do plagiatowania, jednocześnie broniło owego procederu i wyśmiewało „ czepiaczy’, których Heine określił mianem „idiotów, co nie rozumieją, na czym polega literatura i poezja”. Giraudoux w swojej sztuce o Amfitrionie przywłaszczył sobie teksty 38 (!) kolegów; Stevenson był skromniejszy i przyznał się do cytowania w „Wyspie skarbów” bez cudzysłowu z dzieł tylko 6 kolegów; Sienkiewicz, który do „Quo vadis” z innych autorów „wziął dosłownie całe ustępy”, parsknął, gdy mu to zarzucono: „Czego chce ode mnie ta psiarnia, Ŝem porządną powieść napisał?!”. Jeszcze kilka zdań Heinego: „Twórca powinien sięgać po kaŜdy przydatny mu materiał. MoŜe wyłamywać z cudzego gmachu całe kolumny, nawet łącznie z kapitelami, jeśli tylko wznosi piękny gmach, dla którego okaŜą się potrzebne”. Montaigne: „Pszczoły rabują kwiaty z pyłku, to prawda, ale przerabiają na miód. To juŜ jest coś całkiem nowego, co nie naleŜy do kwiatu, lecz do pszczoły. Jestem całkowicie szczęśliwy, gdy udaje mi się coś przywłaszczyć i
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
47
przetworzyć”. Motywy pszczelarskie są w tej dyskusji nagminne, Ŝe wspomnę Moliera: „Jestem pszczołą, która posila się gdzie popadnie”. Mógłbym tak cytować długo. Z braku miejsca przypomnę juŜ tylko ukochanego pisarza „Wybiórczej” gazety. Kosiński był czołowym jankeskim plagiatorem, większość jego dzieł to kompilacje cudzych tekstów. Na temat plagiatu u literackich patałachów i geniuszy wydano mnóstwo akademickich prac, w których moŜna znaleźć przesmaczne kąski, co polecam. Czy w ten sposób zbudowałem sobie alibi? Nie, Łysiak nie potrzebuje tego alibi, ja nie popełniłem grzechu. „Cudowna lampa Aladyna” ze zbioru „Łysiak-fiction” (1986) była jednym z typowych moich tekstów antykomunistycznych, pisanych alegorycznie vel metaforycznie dla ogłupienia cenzora i sprawienia, by rzecz wydrukowano w pierwszym obiegu, czyli wielonakładowo. Bohater tej opowiastki, szef bezpieki, wezyr Aladyn, ma cudowną lampę do kontrolowania społeczeństwa. Cały tekst jest pełen antytotalitarnych (antybolsze-wickich) smaczków, zaś strona folklorystyczna została zaczerpnięta z Arabianów Makuszyńskiego. Czy pastiszując kilkanaście fragmentów „Awantur Arabskich” popełniłem plagiat? OtóŜ plagiat ma miejsce wtedy, gdy zrzyna się od kogoś bez uŜycia cudzysłowu lub bez podania autora tekstów tak wykorzystanych. Tymczasem ja Makuszyńskiemu oddałem w swojej noweli to, co było jego własnością, o czym za chwilę, gdyŜ najpierw pragnę wyrazić zdumienie, Ŝe nos michnikowcom nie dopisał, Ŝe zabrakło im tej typowej dla nich błyskotliwej półinteligencji noszącej miano sprytu. „Awantury Arabskie” Makuszyńskiego są bowiem bardzo specyficzne językowo i są znane milionom Polakoów (kilka wydań), więc publicznie uŜyć tego tekstu jako własnego mógłby tylko człowiek psychicznie chory! Byłbym samobójcą twierdząc, Ŝe Makuszyniana w mojej literaturze są mojego pióra; Dla Michnika i michnikowców powinno to być oczywiste, powinni byli wyczuć, Ŝe coś tu nie gra, Ŝe takim wariatem Łysiak być nie mógł, Ŝe jest w tym jakiś trik. Ale nie wyczuli, zawiódł ich nos. Zawiodła ich takŜe spostrzegawczość, która nie zawiodła wielu moich Czytelników (równieŜ kilku publicystów). OtóŜ po trzech pierwszych, wprowadzających, akapitach „Cudownej lampy” oddałem głos Makuszyńskiemu, pisząc, Ŝe teraz przytoczę opowieść tak, „jak o tym prawi dziejopis arabski Szakkum Isin el-Nrok”. A więc Kornel Makuszyński! Imię Kornel naleŜy czytać od końca, zaś nazwisko Makuszyński zostało podane anagramem, nie brakuje ni jednej litery. Makuszyński w wywiadzie prasowym przed wojną sam się tak Ŝartobliwie nazwał! Ja zaś kocham anagramy. O moich gierkach przy pomocy anagramów i innych sztuczek językowych piszę
48
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
sporo w „Lepszym” (m.in. o Bourreaugne, czyli o Katyniu, co pozwoliło mi wydrukować za komuny w pierwszym obiegu duŜy tekst na temat Katynia). Parafrazując hasło clintonowców („Gospodarka, durniu!”) dedykuję Michnikowskim „chłopcom” do zadań specjalnych hasło: „Anagram, chłopcy!”. Poza tym, panowie, to wasze jajeczko jest częściowo nieświeŜe, bo o moje Makuszyniana publicznie mnie juŜ pytano, więc publicznie (m.in. w dwóch wywiadach radiowych) ględziłem wyczerpująco na ten temat. Musicie zagrać jakiś lepszy numer, „chłopcy”. Stać was, niczym tych KGB-owców, o których pisał Marek Hłasko, iŜ „niewiele rzeczy moŜe się z nimi udać, ale ta jedna udaje się zawsze”. „Wybiórcza” robiła juŜ takie numery (fałszując daty, cyfry, zgony itp.), takie „przekręty”, które m.in. ja piętnowałem piórem, Ŝe nie zdziwi mnie nic, bo wam nie brak pomysłów. Dopiero co opluliście Armię Krajową, pisząc, iŜ w czasie Powstania Warszawskiego zajmowała się mordowaniem niedobitków z Getta, a to znaczy, Ŝe nie są wam znane Ŝadne hamulce i Ŝe nie cofniecie się przed Ŝadną nikczemnością. Więc do piór, „chłopcy”! MoŜna Łysiakowi zarzucić jeszcze tyle spraw — gwałcenie trzyletnich dziewcząt, rabowanie łomem staruszek, kradzieŜe w sklepach samoobsługowych i gazowanie śydów — właściwie wszystko z wyjątkiem ukrzyŜowania Chrystusa. Tylko nie moŜna mi zamknąć ust. Póki w moim kraju będzie jedna, najmniejsza choćby, platforma dla wyraŜania wolnego słowa, póty ja tam będę, Ŝeby protestować przeciwko temu, co wy pod wodzą swojego „Adasia” robicie z Polską. I będę wówczas sobą, czyli „plagiatorem”, bo uporczywie będę powtarzał słowa i zdania, które mówi na wasz temat kaŜdy z uczciwych rodaków. Waldemar Łysiak „TYGODNIK SOLIDARNOŚĆ”, 29-IV-1994.
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
49
MINISTERSTWO PRAWDY Mefisto: „To wszystko razem, co wy zwiecie Grzechem, zniszczeniem, krótko zła zespołem, Najistotniejszym moim jest Ŝywiołem”. (J. W. Goethe, „Faust”).
„Gazeta Wyborcza” obchodzi szumnie piątą rocznicę swych urodzin. W fanfarę triumfalną na pierwszej stronie rocznicowego numeru (7–8 maja 1994) zadął sam wódz, Adam Michnik. „Figlarnie” (jego słowo) przypomniał Polakom, Ŝe robi im dobrze juŜ pięć lat, tudzieŜ obiecał nie ustawać. Będzie nam dalej robił dobrze. Figlarz! ciarki przechodzą. „Rozpocząć wypada figlarnie” — tak brzmią pierwsze słowa hejnałowego tekstu. Jak credo lub jak dewiza autora. Istotnie — rozpoczynając przed pięciu laty Michnik zrobił duŜy figiel antykomunistom, którym się marzyła gazeta nie czerwona, tylko taka, co byłaby dziennikiem wszystkich patriotów. Przy „okrągłym stole” Solidarność wynegocjowała powstanie upragnionego organu, a Geremek zrobił wszystko, by Michnikowi, nie zaś komu innemu, dano fotel redaktora-bossa. Mefisto: „ Więc radzę, mistrza jednego wybierzcie I w słowa jego juŜ na ślepo wierzcie”.
Gdy ówczesny idol powszechny, Lech Wałęsa, mianował Michnika szefem nowopowstającej „Gazety Wyborczej”, ludzie wierzyli, Ŝe rodzi się pierwsze od pół wieku uczciwe medium nad Wisłą. Michnik zrazu krzepił tę wiarę, niby dobra wróŜka zaczarowująca Polskę magiczną pałeczką i szlachetnymi rymowankami. Mefisto: „ Wierszyk z morałem zanucę jej śpiewnie, Bym otumanić zdołał ją tym pewniej”.
Szybko się okazało, Ŝe „Gazeta” jest „Wyborcza” nomen omen. Zamiast być ogólnopatriotyczną — „wybrała” róŜowych (UD-ków) i stała się tubą tylko tej partii, partii, której „etos” jeden z prawicowych polityków (Stanisław
50
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
Michalkiewicz) zdefiniował jako „płynne kryteria towarzysko-polityczne wypracowane w sanhedrynie warszawsko-krakowskim”. Płynność kryteriów polegała m.in. na tym, Ŝe Michnik swym organem zaczął pieścić komunistów, bronić PZPR i OPZZ przed wywłaszczeniem z kradzionego „dorobku”, a ludzi, którym majaczyła praworządność uczytelniająca rachunek PRL, bez ogródek reklamował jako bestie. Dla wielu była to nie tyle zdrada, ile nie budzący większego zdziwienia powrót do źródeł, bo pamiętali czerwoną młodość Michnika i obserwowali wyznawany przezeń konsekwentnie (takŜe w latach 90-ych) kult komunistycznego prometeizmu. Dla innych był to jednak szok — ci inni pytali siebie oraz znajomych: „Co tu jest grane, na Boga?!!”. W odpowiedzi często słyszeli, Ŝe grane jest miłosierdzie chrześcijańskie, cnota przebaczania i olimpijska wielkoduszność wobec pokonanych komuchów. Mefisto: „Niechby ci sekret zdradził ten czarodziej, Jak wielkoduszność z chytrością się godzi. I jak kochliwe zrywy twej natury Uzgodnić z planem juŜ powziętym z góry”.
Wielkoduszny parasol Michnika pierwotnie osłaniał komunistów jako takich — jako byłych członków PZPR. Ich elita (nomenklatura plus wyŜsze kręgi SB) mogła dzięki temu spokojnie „prywatyzować”, ergo: przejmować w swoje ręce, cały majątek kraju — fabryki, banki, grunty etc. — i zatrudniać u siebie niŜsze kręgi towarzyszy, tak by na „upadku komunizmu” wzbogacił się kaŜdy komunista. Dla tej osłony starczał zwykły parasol, gdyŜ dzięki konszachtowi okrągłostołowemu rabunek miał przyzwolenie wspomnianego „sanhedrynu”, złoŜonego z „autorytetów moralnych”, a te informowały społeczeństwo, Ŝe wszystko jest w porządku. Lecz gdy prawica zaŜądała lustracji, czyli deagenturyzacji kraju, w którym roi się od byłych konfidentów (Tajnych Współpracowników) SB, jak równieŜ od byłych (?) agentów KGB, GRU i STASI — Michnik musiał wzmocnić parasol wydatnie, gdyŜ tu trudniej było przekonać społeczeństwo, iŜ wszystko jest w porządku. Trudniej, bo powszechne wiedziano, Ŝe w Czechach i w Niemczech (ostatnio równieŜ na Węgrzech) pełna lustracja została przeprowadzona, i Ŝe zrobiono to dla wyczyszczenia kręgów władzy i środków masowej informacji z mętów. „Gazeta Wyborcza” prowadziła długą, rozpaczliwą kampanię przeciw zderatyzowaniu polskiego gnojowiska, kampanię zwieńczoną sukcesem — nie dała tknąć rodzimych kapusiów i renegatów. To był juŜ (i wciąŜ jest) — pancerny parasol. Michnik zwie go lekiem przeciwko „polowaniu na
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
51
czarownice”, jak to figlarz. Niektórzy uwierzyli mu, szanując jego wiedzę o brudnej materii. Wiedzę autopsyjną, bo swego czasu udecki kumpel Michnika, pan Kozłowski, będąc ministrem MSW, wpuścił „Adasia” — ot tak, po przyjacielsku — do archiwów bezpieki, Ŝeby sobie tam „Adaś” poszperał wedle woli własnej. Lecz inni kiwają głowami, milcząc... Mefisto: „W tej wiedzy drogach nie kaŜdy się wyzna, Niejedna kryje ci się tam trucizna, Której niełatwo odróŜnić od leku”.
Tymczasem — wedle trafnego powiedzonka: „Gdy nie wiadomo o co chodzi, znaczy, Ŝe chodzi o pieniądze” — część wybiórczego parasola musiał Michnik przeznaczyć na upancernienie własnego grzbietu. Chodziło o finanse wydającej „Gazetę” spółki Agora, o fundusze, które przyszły z zagranicy dla opozycyjnych mediów i zostały przez tę prywatną spółkę połknięte — tak brzmiał zarzut Jacka Maziarskiego wobec Agory. Michnik oddał sprawę do sądu i po wielu rozprawach (ciągnęło się to prawie dwa lata) wygrał proces, gdyŜ sąd zawyrokował figlarnie, Ŝe „uzyskanie kredytu bankowego nie moŜe być równoznaczne z otrzymaniem pieniędzy” (!!!). Kredyty te szły w duŜej części ze Stanów, a tam nie znają się na takich Ŝartach obejmujących rachunkowość i księgowość. Być moŜe dlatego czołowy publicysta prasy polonijnej w USA, Andrzej Jarmakowski, skomentował wyrok zdaniem: „Maziarski miał rację, a Michnik łgał w Ŝywe oczy”. Wygrany bój przeciwko Maziarskiemu stanowił dla Michnika zwycięstwo pyrrusowe, bo dzięki nagłośnieniu procesu wielu ludzi zrozumiało pewien fakt. Ten mianowicie, Ŝe siła Michnikowej gazety została kreowana pierwszeństwem w dorwaniu się do forsy, którą Zachód przeznaczył na polskie opozycyjne media. Gdy resztę polskiej prasy rozdano komunistom i lewicowcom — silnie kredytowana „Gazeta” mogła rozwinąć skrzydła do wysokiego, monopolistycznego lotu jako „jedyny dziennik solidarnościowy”, i właśnie jako monopolista zawładnąć wielkim czytelniczym „elektoratem”. A później musiała juŜ tylko utrzymać wysokość nakładu, co jest kwestią manipulowania umysłami za pomocą słów. Zdała ten egzamin celująco. Mefisto: „Słowem się tnie jak ostrza świstem, Słowami tworzyć moŜna system, Słowom skwapliwie się dowierza…”.
52
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
Proudecki system kłamstwa, budowany bez skrupułów przez „Gazetę Wyborczą”, był muzyką dla uszu olbrzymiej hordy półinteligentów polskich mających się za inteligentów. Tytuł wywiadu, którego Michnik udzielił „Polityce” — „JA JESTEM POLSKIM INTELIGENTEM” — stanowił dla tej rzeszy wyborców UD i KLD dewizę herbową. Ci ludzie w rzeczy samej skwapliwie dowierzali i wciąŜ dowierzają kaŜdemu słowu, jakie głosi „Wybiórcza”. Czego nie moŜna powiedzieć o ludziach samodzielnie myślących, w tym o tak zwanej klasie robotniczej, która wściekła się bardzo szybko, widząc, Ŝe „jedyny dziennik solidarnościowy” zdradza antykomunistyczne ideały Związku. W efekcie — decyzją Wałęsy — „Gazeta” utraciła prawo do drukowania znaku Solidarność obok tytułu. Michnikowi było to na rękę. Mógł teraz jeszcze swobodniej prokomuszyć i antysolidaryzować. Dzisiaj w oczach Solidarności jej niegdysiejsza gazeta, zbudowana pięć lat temu za pieniądze dla polskich antykomunistów, posiada markę jednoznaczną; komitety strajkowe „panny S” wywieszają transparenty brzmiące tak: „ «Psom» (czyli ubekom — przyp. W.Ł.) i dziennikarzom «Gazety Wyborczej» wstęp wzbroniony!”. Te zakazy mają tylko jedną wadę — nie odkręcą juŜ zła, które „Gazeta Wyborcza” i jej polityczni pupile (UD-cy i KLD-cy) wyrządzili Solidności. Władając przez kilka lat krajem w fatalny sposób jako „ugrupowania solidarnościowe” (vel „wyrosłe z Solidarności”) — ci ludzie obrzydzili wielu Polakom Solidarność. Dzięki temu komuna mogła wrócić do władzy. Udział „Gazety Wyborczej” w zmartwychwstaniu czerwonego był funkcją mistrzostwa jej dziennikarzy, funkcją iluzjonistyczną par excellence. Mówię wciąŜ o tym samym, o magii trujących słów. Mefisto: „Słów i złudy kłam Zmysły zmąci wam”.
Mącenie zmysłów milionom jest łatwe, gdy opozycja jest słaba. Antykomu-nistycznych pism i gazet mamy w Polsce tyle, co napłakał kot. Antykomunistycznych dziennikarzy tyluŜ. Dobrych antykomunistycznych dziennikarzy jeszcze mniej. Atakowanie „Wyborczej” drukowaniem po rozdawanych, kanapowo-koleŜeńskich (nieobecnych w wolnej sprzedaŜy) pisemkach genealogii Michnika i pracowników Michnika — to chwyty bez sensu. Fakt, Ŝe rodzice wielu z nich byli (przed wojną i po wojnie) komunistami-stalinowcami, ubeckimi propagandzistami, administracyjnymi zamordystami etc, lub to, Ŝe brat Michnika był stalinowskim sędzią-oprawcą,
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
53
ma być moŜe wpływ na mentalność zespołu redakcyjnego „Gazety Wyborczej”, ale jako argument polemiczny, wysuwany przeciwko dzieciom łajdaków, jest brudny i głupi. Argumentem sensowniejszym są (publikowane) wypowiedzi kilku byłych prominentnych funkcjonariuszy MSW, według których za PRL dziennikarze byli tą grupą zawodową, wśród której zwerbowano największą liczbę konfidentów („Jak znalazł się któryś jeszcze czysty, to biliśmy się między sobą o to, kto ma go werbować”). A poniewaŜ Michnik jest czołowym wrogiem lustracji, zachodzi tu być moŜe sprzęŜenie zwrotne, którego efektem jest miłość ogromnej liczby dziennikarzy do „Adasia” (słyszałem, Ŝe nawet dziennikarze „śycia Warszawy”, chociaŜ to gazeta Włocha przeklinającego Michnika, szepczą konfidencjonalnie, iŜ wolą „Adasia” od pana Grauso). Posiadając tak silny fan-club dziennikarski, Michnik jest kolosem, ma duŜo więcej wyznawców niŜ jego gazeta czytelników. Prosty robotnik mówi dziennikarce „Tysola”, Ŝe brzydzi się „Wyborczą” ze względu na jej „nierzetelność i przekręcanie faktów”, tymczasem tak zwanego inteligenta to nie razi, jakby przekręcanie faktów i nierzetelność były cnotą, lub moŜe nie zauwaŜa on tego, jakby był zahipnotyzowany przez kobrę, aŜ do zupełnego wyzbycia się rozumu. Mefisto: „Rozum i wiedzę miej za proch i pył, Gardź tą najwyŜszą z ludzkich sił; Niech tylko w złud i czarów dziwy Pcha cię wciąŜ dalej duch kłamliwy, A juŜ bez reszty będziesz mój!”.
Kto nie jest bez reszty jego, a ma tak zwane nazwisko i głośno wyraŜa odmienne poglądy lub funkcjonuje w przeciwnym Michnikowi obozie politycznym, staje się dla Michnika ruchomym celem. „Świnią” — jak to sam kiedyś publicznie wykrzyczał „zionący miłosierdziem”, morderczotolerancyjny „Adaś”. Stąd, zapewne — aby forma pasowała do treści — świńskie metody odstrzału, które praktykuje Michnik, i o których Lech Kaczyński wyraził celny sąd: „Metody walki politycznej uległy znikczemnieniu, ale trzeba wreszcie powiedzieć, Ŝe palma pierwszeństwa naleŜy się nie komu innemu, jak Adamowi Michnikowi. Naczelny «Gazety Wyborczej» wierzy, Ŝe moŜna co innego mówić, a co innego robić, zachowując przy tym opinię człowieka o moralności nieskalanej (...) Powtarzam: niewielu ludzi ma taki udział w szerzeniu
54
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
nienawiści w Ŝyciu publicznym, jak Adam Michnik. Na pewno zaś nikt nie potrafi łączyć jej krzewienia z zapewnianiem o własnej szlachetności (...) Michnik — uŜywając kolokwialnego języka — przyjmuje postawę chuligana, który napada przechodnia i jednocześnie krzyczy: «Ratunku! Policja!». Zachowuje się tak w sposób konsekwentny. Jest to wykorzystywanie skrajnie nikczemnych metod”. Mefisto: „A zresztą wcale cnotliwie się czuję, Złodziejski smaczek w tym i ździebko rui”.
Więcej niŜ ździebko rui — ocean rui — jest w preferencjach towarzyskich naczelnego „Wyborczej”. Pochodzącą sprzed dwóch lat konkluzję Romualda Lazarowicza, Ŝe „Michnik ma szczególną inklinację do otaczania się kanaliami”, Lech Dymarski rozwinął przed rokiem, pisząc, Ŝe Michnik „zerwał wiele przyjaźni lub z nim zerwano, odmawiając po prostu wpuszczenia do domu. Lukę tę snadnie wypełnił m.in. p.p. Jaruzelskim, Kiszczakiem, Urbanem. Są na «ty», lubią się, rozumieją, i ten stan rzeczy demonstrują w telewizji. Niektórzy tłumaczą to paranoją”. Ci, którzy kumplowanie się Michnika z czerwonymi oprawcami tłumaczą paranoją, są w takim samym błędzie, w jakim byliby ci, którzy stałe „przekręty”, dokonywane piórami dziennikarzy „Wyborczej” chcieliby usprawiedliwiać złośliwością drukarskich chochlików. I jedno, i drugie, ma u źródła zimny cel. Jan Maria Jackowski: „Najlepszym dowodem są ciągle zamieszczane w «Gazecie Wyborczej» sprostowania do kłamliwych informacji, które są tak preparowane, aby ilustrowały załoŜoną tezę”. ZałoŜony cel bruderszaftów Michnika z ludźmi mającymi na dłoniach świeŜo rozlaną polską krew, to próba przywrócenia im społecznego szacunku, ergo: chęć wybielenia siepaczy oraz ich słuŜby. Próba udana — ankiety dowodzą, Ŝe większość Polaków kocha juŜ Jaruzelskiego, a popularność Urbana jest sprawdzalna wysokością nakładu „Nie”. Te orły — parafrazuję Wyspiańskiego — nie lecą w gówna, tylko z gówna lecą ku słońcu. Rola Michnika jako inŜyniera takich uniesień przejdzie do historii politycznego kuglarstwa. Mefisto: „Dziś innym juŜ trzymamy to uchwytem. Co było niegdyś dnem, jest teraz szczytem, I wiedzę swoją opierają mistrze Na obracaniu niskiego w najwyŜsze”.
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
55
Mistrz i jego czeladnicy uprawiają równieŜ specjalizację odwrotną: obracanie najwyŜszego w niskie. Rzeczywiście najwyŜszego — Ŝadna świętość nie jest przed nimi bezpieczna. Skopali juŜ tyle świętości, Ŝe muszą sięgać coraz to wyŜej, trudno tedy być zdziwionym, Ŝe dobrali się wreszcie i do AK oraz do Powstania Warszawskiego. Byłoby, rzecz prosta, przyzwoiciej, gdyby człowiek, którego brat sądził na śmierć Akowców za to, Ŝe bez rozkazu Stalina zwalczali Hitlera, nie próbował opluwać Armii Krajowej. Byłoby po dwakroć przyzwoiciej, gdyby człowiek, który się kumpluje z rozkazodawcami morderców braci górniczej „Wujka”, nie szkalował polskich Ŝołnierzy walczących przeciw nazistom o wolność. Ale Michnik nie zna takich skrupułów. „Gazeta Wyborcza” twierdząc, Ŝe Powstańcy Warszawscy mordowali niedobitków z Getta Warszawskiego, przekroczyła nikczemności ostatnią granicę. Zrobiła to po „wybiórczemu”, manipulując niepewnymi „źródłami”, sprytnie przycinając cytaty, wyrywając zdania z kontekstu, nie zauwaŜając” kontrtwierdzeń etc. (listę tych „przekrętów” antyakowskich opublikowano dwukrotnie — pierwszą ułoŜył prof. Tomasz Strzembosz, drugą zamieszczono w „Trzeciej Rzeczypospolitej” nr 2/3 1994). AŜ do śmieszności (jeśli tu moŜna się śmiać): główną zbrodnię „Gazeta” przypisała kapralowi „Unrugowi”, który zmarł... dwa tygodnie przed tą (rzekomą) zbrodnią, gdyŜ Akowcy rozstrzelali go za rabunek. Drobiazg, dwa tygodnie w tę czy w tamtą, niewaŜne, byle zasiać czytelnikom obraz Akowskich śydobójców, współsprawców Holocaustu uprawianego pod parawanem antyniemieckiej rebelii. Tak brawurowa nikczemność budzi wszystkie płazy. Minęło kilka dni i juŜ w „Polityce” stary WRON-owski sługus, Groński Ryszard Marek, chwali pracę swego kolesia, historyka Garlickiego, piętnując antystalinowskie podziemie leśne jako „eskalację nienawiści”. Eskalację nienawiści stanowi eskalacja oszczerstw produkowanych przez gadzinówkę Michnikowską. Nienawiści wobec Polaków i wobec relikwii Polaków. Jest to samozbydlęcenie się nienawistnika i chęć zbydlęcenia narodu. Zagnania nas wszystkich do obory. Mefisto: „Jak bydlę z bydłem Ŝyj, za grabieŜ nie poczytaj, śe łan, z którego zbierasz, własnym sumptem gnoisz”.
Eskalacja nienawiści” w wykonaniu „band leśnych”, AK, NSZ czy WiN, tak źle widziana przez rodzimych „Europejczyków”, znalazła juŜ swój
56
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
precedens na forum Temidy polskiej. MSW (Milczanowski) odmówiło sądowi ujawnienia nazwisk oprawców UB, którzy katowali partyzantów w roku 1947! MoŜna bezkarnie drwić w ten sposób ze sprawiedliwości, mając za plecami miłosierną „Wybiórczą”. Gdyby Akowiec lub rolnik broniący swego gruntu przed spegeeryzowaniem („kułak”) zabił powiatowego komisarza czerwonych i teraz chciano by mu wytoczyć proces o morderstwo, nazwisko zostałoby odsekretnione w try miga! Zwie się to miłosierdziem wybiórczym, a bardziej naukowo: relatywizmem moralnym, po Sienkiewiczowsku: filozofią Kalego. Doświadczyłem tej filozofii od „Wybiórczej” sam, kilka tygodni temu, gdy Michnikowcy zarzucili mi plagiat. Tydzień później udowodniłem na łamach „Tygodnika Solidarność”, Ŝe zarzut był łgarstwem stuprocentowym, klasycznym „przekrętem” à la Michnik. Chodzi jednak nie o to, tylko o fakt, iŜ chcąc zgnoić Łysiaka „Wybiórcza” przedstawiła się jako bezkompromisowy wróg plagiatowego procederu, a gdy rok wcześniej recenzowała ksiąŜkę Kosińskiego (juŜ po ujawnieniu w USA, Ŝe był arcyplagiatorem) — wyraziła swój zachwyt dla Kosińskich plagiatów: „stał się autentycznym mistrzem sklejanek” (!!!). To jest właśnie filozofia Kalego. I to jest rasizm. „Swój” moŜe, gojowi wara. Na ogół przeciwnicy „Gazety Wyborczej” uwaŜają relatywizm moralny (czyli selektywną etykę, tolerancję, prawdę etc.) za jej główny grzech, ale się mylą. To fakt, Ŝe „Gazeta” uprawia go bez ustanku. Denazyfikacja była cacy, lecz dekomunizacja jest be (chociaŜ komuniści wymordowali duŜo więcej ludzi niŜ naziści), etc. Jednak dla mnie, Bonapartysty patentowanego, a więc człowieka brzydzącego się rasizmem (Napoleon: „Wszelki rasizm to łajdactwo i obłęd”), głównym grzechem gazety Michnika jest rasizm. Rasizm antypolski czy antygojowski, wszystko jedno jak go zwać. Uprawiając to notorycznie, Michnik robi Polakom wodę z mózgu. Fakt, Ŝe jego wielbiciele nie pojmują, iŜ jest to klasyczne szachrajstwo typu „trzy karty” lub „trzy lusterka”, przejdzie do annałów głupoty zbiorowej. Mefisto: „Jak bydlę z bydłem Ŝyj, za grabieŜ nie poczytaj, śe łan, z którego zbierasz, własnym sumptem gnoisz”.
Kiedyś ujrzałem w „Wyborczej” szyderstwo z małego szwedzkiego chłopczyka, który przed meczem piłkarskim śpiewał hymn narodowy. Obśmiano jego „blond-aryjskość” (sic!). Gały zrobiły mi się kwadratowe. Później nie dziwiło mnie juŜ nic, co produkowała Wyborcza”. Nie zdziwiło mnie nawet eksterminowanie śydów przez Armię Krajową. Zdziwiłbym się
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
57
tylko, gdyby w „Wyborczej” zamieszczono choćby kilka słów o śydowskiej Policji Porządkowej (Ordnungs-Hüter), która z niewiarygodną brutalnością, katując nastolatków osłaniających swe matki, dokonała selekcji i deportacji 310 tysięcy śydów z Warszawskiego Getta (Emanuel Ringenblum, „Kronika Getta”: „Okrucieństwo policji Ŝydowskiej było często większe niŜ Niemców, Ukraińców i Łotyszów (...) W czasie wysiedlania policja Ŝydowska przewaŜnie przekraczała wyznaczone kontyngenty (...) Ofiary, które znikały z oczu Niemca, wyłapywał policjant Ŝydowski” etc). Lub o Ŝydowskich kolaborantach Gestapo (wśród których byli znani literaci, Jehuda Warszawiak i Hilel Cejtlin), o licznych Ŝydowskich szmalcownikach (tak, tak!), bądź o Mieczysławie Szmerlingu, którego śydzi zwali „oprawcą z biczem”, a Niemcy „Ŝydowskim katem”. Ale o tym nie przeczytam w gazecie Michnika, złe słowo ma on tylko dla Polaków. Złe słowo dla Polaków miał teŜ pisarz Jerzy Kosiński. Jako małego chłopca uratowali go polscy chłopi i księŜa, kryjąc przed Niemcami. ZrewanŜował się swoim dobroczyńcom „Malowanym Ptakiem” — zobrazował ich jako zboczeńców (m.in. sodomitów) i zwyrodnialców, przy których monstra Boscha to słodka bajka Disneya. Obecnie Joanna Siedlecka w ksiąŜce „Czarny ptasior” dowiodła, Ŝe Kosiński bezwstydnie łgał, Ŝe śmierdzącym piórem skrzywdził swoich wybawców. Pokazała prawdę, chwalebną dla nich, haniebną dla Kosińskiego. W „Gazecie Wyborczej” ukrzyŜowano Siedlecką za tę prawdę, sugerując antysemityzm. Jeśli to nie jest rasizm, to co to jest, na Boga? Jeśli to kneblowanie ust nie jest antypolskim terrorem, to co to jest, do cholery?! To juŜ nawet bronić się przed najpaskudniejszymi oszczerstwami we własnym kraju nie wolno?!! Dla eskalacji antypolskiego terroru, dla straszenia gojów ich rzekomą ksenofobią, szowinizmem, nacjonalizmem, Michnik ma cały kapelusz pełen królików typu skin, Cygan, neofaszysta etc. — istny sklep z osobliwościami lumpenfauny i męciarni ulicznej. Mefisto: „Wiedźm wyuzdanych, skarlałych idiotów I strachów mnóstwem słuŜyć jestem gotów (...) WciąŜ czyha się na jakiś traf: a nuŜ?”.
KaŜdy traf jest dobry. Pijany Cygan rozjechał samochodem (śmiertelnie) dwójkę Polaków, w rewanŜu Ŝulia polska wybiła kilka cygańskich szyb i uszkodziła kilka cygańskich mebli, „Gazeta” ogłosiła wielki pogrom „à la Polonaise”, Ŝulię zapuszkowano, Cygana uwolniono. Jakieś prymitywne bydlę spaskudziło mur antyŜydowskim graffiti lub rozbiło nagrobek Ŝydowski —
58
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
„Gazeta” w krzyk: antysemityzm szaleje w Polsce! Skini lgną do psychopaty Tejkowskiego — dla Michnika dowód, Ŝe naród polski to naród urodzonych faszystów. Obłęd! Czymś gorszym niŜ obłędem, juŜ zbrodnią, jest cierpliwe sączenie w ucho Zachodu przez „Europejczyków” spod sztandaru Michnika, Ŝe Polacy to biologiczni antysemici. Efekt: mnóstwo ludzi na Zachodzie uwaŜa, Ŝe Holocaustu dokonał naród polski, czemu filmy robione przez śydów (na przykład „Shoah” Lanzmanna) specjalnie nie przeczą, tylko obniŜają naszą winę do współudziału lub aplauzu dla „Ostatecznego rozwiązania kwestii Ŝydowskiej”. Filmowy hit Spielberga teŜ został tym zabrudzony mocno. Co razem — uŜywając terminologii Fromma — jest „ucieczką od wdzięczności”. Od wdzięczności za to, Ŝe tyle polskich rodzin naraŜało podczas okupacji gardła swoje i swoich bliskich, gdyŜ ukrywało śydów, jak równieŜ od wdzięczności za to, Ŝe przez parę wieków śydzi Europy Zachodniej, doświadczając w kilku krajach małych Holocaustów (nie takich małych), uciekali nad Wisłę i osiedlali się tu, bo tu by bezpieczny azyl dla kaŜdego śyda. Przez to tutaj, w głównym europejskim skupisku śydów, Hitler urządził „Endlösung” — z przyczyn ergonomicznych (oszczędność na transporcie). Cnota wdzięczności niby nie jest Michnikowi obca. Zezwalano mu pisać w pierdlu ksiąŜki (choć innym politycznym zabierano skrawek ołówka i gazety, by nie napisali kilku zdań), zrobiono mu tam ekspresyjny film w świetle reflektorów (nikt nie słyszał, by komukolwiek innemu wykonano takie „martyrologiczne” zdjęcia), więc teraz Michnik obdarza generała Kiszczaka i generała Jaruzelskiego serdecznością i komplementuje publicznie, Kiszczak rewanŜuje się piejąc o patriotyzmie Michnika, na to Michnik, Ŝe pan generał teŜ jest swój człowiek, itd. Michnik po prostu lubi generałów. A nie lubi szeregowców, czyli szeregowych Polaków, bo to „zoologiczni antykomuniści” i antysemici. Kropka. Powinienem się wstydzić, Ŝe matka była polską gojką, i Ŝe tata był z samych gojów, i w ogóle, Ŝe cała rodzina była skandalicznie nieprzyzwoita rasowo! Właśnie o to Michnikowi chodzi — Ŝebyśmy zadręczali się wstydem. Wstydzić się musimy takŜe polskiego antysemickiego Kościoła i polskiego antysemickiego prymasa, który bezczelnie skarcił Ŝydowską bojówkę, co napadła na Ŝeński klasztor w Oświęcimiu. „Gazeta” wystawiła mu za to cięŜki rachunek i nie darowała do dziś. Pazerny ten nasz Kościół, grubiański, nietolerancyjny, nienaŜarty, sama okropność.
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
59
Mefisto: „Kościół Ŝołądek ma nie od parady, Tyle juŜ róŜnych krajów poŜarł przecie, A czy się kiedy przejadł? Nigdy w świecie! Jedynie Kościół, wierzcie mi kobity, Zdolny się trawić pieniądz źle nabyty”.
„Kobity” to adresat numer jeden antykościelnych przytyków. Pragną wyskrobywać swe pociechy z łon, a kler nie zezwala! Czarny terror. Lista grzechów Kościoła (do sprawdzenia w rocznikach „Wybiórczej”) jest prawie tak samo długa, jak organ Adama Michnika. Pięcioletnia. Przedtem, za „stanu wojennego”, Kościół był mniej więcej cacy, bo udzielał „Europejczykom” świątyń jako azylów, lecz kiedy przestał być potrzebny i w swym zadufaniu nie przyjął jedynie słusznej drogi „odchodzącego Murzyna”, który juŜ „zrobił swoje”, trzeba mu było dać popalić! Teraz robi za jaskinię zbójców i wylęgarnię grzechów. Grzech główny: antysemityzm. Noblista Isaac Bashevis Singer napisał w noweli „The Mentor”: „śyd współczesny nie moŜe Ŝyć bez antysemityzmu. Jeśli antysemityzm gdzieś nie istnieje — on go stworzy”. Święte słowa — twórczość Michnika jako szefa „Wybiórczej” to najlepszy dowód. Niedzielne wydanie „Gazety” zawiera jedną stronę religijną czy raczej kościelną, a w porywach: teologiczną. Ten figowy listek nie przeszkadza „Gazecie” uciekać się do antykościelnych chwytów, dzięki którym zasługuje ona w pełni na ksywkę anglojęzyczną: „The paper of dirty tricks” („Gazeta brudnych sztuczek”). Chcąc skompromitować znanego dzisiejszego polityka orientacji katolickiej, Michnikowcy drukują list komple-mentujący tegoŜ polityka, a podpisany przez... mordercę prezydenta Narutowicza! Czy moŜna jeszcze dalej stąpnąć ku łajdactwu? TeŜ pytanie! Jakby „Wyborcza” nie robiła juŜ numerów lepszych, drukując choćby precyzyjne (całkowicie kłamliwe) dane paszportowe człowieka, który przeszkadzał Mazowieckiemu. Kościół katolicki przeszkadza „Gazecie” cywilizować polskie społeczeństwo, gdyŜ w brutalny sposób wymusił na władzy wprowadzenie religii do szkół i uprawia tam katechezę przymusową, inkwizycyjną, szerzy klerykalizm, etc. „Gazeta” tedy przepro-wadza ankietę w jednym z krakowskich liceów i ogłasza, Ŝe uczniowie nie cierpią katechezy. Gdy uczniowie i nauczyciele wspomnianego liceum zobaczyli ten tekst, otworzył się im w kieszeni nóŜ i głośno (publicznie) wyrazili swój protest. Nie było Ŝadnej ankiety w kwestii katechetycznej (99% uczniów owej szkoły dobrowolnie i regularnie chodzi na lekcje religii), wszystko fałsz! No tak, ale
60
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
fałsz juŜ wydrukowano, trafił „pod strzechy”. I o to chodzi. Prawdę mówiąc, chodzi o młodzieŜ, która jest gliną miękką, z niej moŜna modelować przyszłe rzesze Michnikowskiego fan-clubu. Mefisto: „Miło jest młodych stworzyć taką masę! Siać tylko trzeba, a zbierze się z czasem”.
Sianie relatywizmu moralnego (zwanego przez Michnikowców tolerancją), antykatolicyzmu (zwanego antyklerykalizmem), antypatriotyzmu (zwanego otwarciem na świat), róŜowego lewactwa (zwanego demokracją), niesprawiedliwości (zwanej praworządnością), etc. — to wypaczanie prawdy przez wypaczanie języka. Znowu wracamy do Ŝonglerki słowem, z której niegdyś jakobinizm i bolszewizm uczyniły sztukę mistrzowską. Młody mózg jest często bezbronny wobec szalbierstwa semantycznego. MoŜna go łatwo wyuczyć tej wizji świata i własnego kraju, której nauczyciel pragnie wyuczyć. Co do świata, to „Gazeta” jako preceptor uczy szacunku dla komunistów oraz lewaków (np. Zelew) i dla terrorystów (np. Mandela), a wstrętu wobec antykomunistycznych patriotów. Klasycznym przykładem jest Gamsahurdia, prezydent Gruzji, który robił wszystko, co tylko mógł, by dać swej ojczyźnie suwerenność. „Wyborcza” poświęciła mu długi serial, artykuł za artykułem, cierpliwie przedstawiając jako psychopatę, faszystonacjonalistę, tyrana, maniaka, etc, a Gruzję pod rządami Gamsahurdii jako despotię Współczucia godną. Gdy agenci Kremla zamordowali Gamsahurdię i gdy sowieckie wojska, na prośbę zdrajcy Szewardnadze, zlikwidowały gruzińską niepodległość, Gruzja przestała budzić obrzydzenie Michnikowskiej gazety. Co do podwórka nadwiślańskiego, to „Wyborcza”, jak prawdziwa dama, zmienną jest. Stałą jest wobec udeków, których winno kochać kaŜde polskie dziecko w wieku przedwyborczym, a tym bardziej wyborczym. Niestałą wobec komunistów, których cztery lata dopieszczała (dowartościowywała), ale te niewdzięczniki, gdy tylko odzyskały Ŝłób, zrobiły „takiego!” partii Mazowieckiej, więc teraz Michnik chłoszcze ich pryncypialnie. PowyŜszy casus to klasyczne przebudzenie się Michnika z ręką w moczu własnym. Analogiczną przykrość zaliczył Michnik dzięki wpadce rodzinnopokoleniowej. Wszyscy pamiętamy, jak swego czasu — gnojąc jednego z przeciwników politycznych, marszałka Sejmu, Kerna — „Gazeta” Ŝerowała na jego tragedii rodzinnej, hagiografując ucieczkę nieletniej Kernówny z domu. Było to bezwstydne podlizywanie się smarkaczom-buntownikom, ubierane w hasełka typu: prawo do wolności.
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
61
Mefisto: „Snadź rezolutnyś jest; lecz wyswobodzon Z przesądów wszelkich, nie wracaj waść do dom!”.
Podbechtywana Kernówna uciekła do kochanka, wzięła z nim ślub, tańczyła publicznie z Urbanem, pluła na ojca ile wlezie — ale był bal! „Gazeta” miała dzięki temu obrzydlistwu typowe mięso dziennikarskie marki „New Age”, i upiekła z niego solidną „europejską” pieczeń. Wolna miłość, młodzieŜowy seks, tolerancja w wersji „róbta, co chceta” itp. przeŜywały dni triumfu. Kern, chcący odzyskać dziecko środkami prawnymi, został przedstawiony jako krwawy zamordysta. Świętujące elity krakówkowowarszawkowe miały gdzieś fakt, Ŝe we wszystkich cywilizowanych krajach dzieci prawnie podlegają władzy rodziców aŜ do pełnoletności. WaŜne było, iŜ prowadzona od dawna za pomocą subtelnych środków kampania antyrodzinna (cel: unicestwienie rodziny jako bazy kulturowej i społecznej) zyskała Ŝywy reklamowy „clip”, deprawujący nastolatków tysiąc razy skuteczniej niŜ cokolwiek innego. Dla wzmocnienia efektu błyskawicznie znaleziono pieniądze na film fabularny; zrobił go człowiek o większym poczuciu humoru niŜ honoru. „Wybiórcza” miała orgazm. Dziś, gdy Kernówna rzuciła swego Ŝigolaka i wróciła skruszona do kochających rodziców, publicznie (TVP) wyznając, Ŝe zrobiła mu wielką krzywdę — jak się czują macherzy, którzy „podtrzymywali m duchu” smarkulę, kiedy walczyła z rodziną? Dobrze się czują. I gdy tylko dwóch nieletnich polskich pederastów zechce wziąć ślub w kościele lub w urzędzie, cała Polska „Europa” zamieni się w adwokatów praw seksualnej mniejszości do samostanowienia, krzycząc, iŜ większość narodu polskiego to zboczeńcy, którzy uprawiają niemodny (typu chłop z babą) seks. Kilka lat temu Seweryn Blumsztajn rzekł o gazecie Michnika: „Naszym celem jest wydawanie gazety totalnej”. To się udało. Jej totalna „postępowość”, mająca duŜy zasięg opiniotwórczy, sprawiła w ciągu pięciu lat, Ŝe aby dzisiaj dokonać prawdziwego postępu, trzeba byłoby zrobić duŜy krok wstecz. Politycznie — do Solidarności wczesnych lat 80-ych. Etycznie — do wyśmiewanej przez michniko-europejczyków tzw. mieszczańskiej moralności, której przysłowiowym symbolem była swego czasu królowa Wiktoria. Wajda zrobił kiedyś marny film pt. „Piłat i inni”, ale ten film miał genialną metaforyczną scenę wprowadzającą. Ona mi się zawsze przypomina, gdy myślę o Michniku. Dla tych, którzy filmu nie mieli okazji widzieć, cytuję
62
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
streszczenie wzmiankowanej sceny dokonane przez Lecha Antonowicza: „Rzecz dzieje się w rzeźni. Stado baranów tłoczy się, popycha, Jest bałagan, dezorientacja. W pewne chwili pojawia się, wepchnięty przez rzeźników, dorodny tryk z pięknie zakręconymi rogami. Urodzony przywódca. Staje na czele stada i prowadzi je. barany biegną za nim, robi się wreszcie jakiś porządek. Barany o nic nie pytają. Po prostu ufają swojemu przywódcy. Wszak ma takie piękne rogi. W ostatniej zagrodzie jest mała, niepozorna furtka w ogrodzeniu, przez którą wódz zostaje wyprowadzony. Pozostałym baranom podrzynają gardła. Wódz udziela wywiadu. Mówi do mikrofonu, Ŝe przecieŜ lepiej, aby stado szło porządnie, niŜ by się mieli tratować. Poza tym, gdyby nie zrobił tego on, zrobiłby to ktoś inny, gorszy”. Metafora nie byłaby metaforą, gdyby niosła treści dosłowne. Nie chodzi mi więc o podrzynanie gardeł ludziom. W przypadku, jaki diagnozuję, chodzi o podrzynanie mózgów. O mentalne ubezwłasnowolnianie ludzi pajęczyną kłamstw, która tworzy system myślenia (postrzegania, wartościowania, funkcjonowania) — do taktu. KaŜdy wielki totalizm zaczynał się właśnie od tego — od zglajszachtowania przez kuglarstwo informacyjne i opiniotwórcze ludzkich poglądów, od dezindywidualizacji umysłów, od umiejętnego zdegradowania wszystkiego, co święte, i zaszczepienia powszechnej wiary w dobroć oraz prawdomówność Zła — a rozwijał się do wtóru werbli, których twarde pałki wybijają takt wegetacji niewolniczej. Mefisto: „Potem przykaŜą wam surowo, śe co czynicie odruchowo, Jedzenia, picia prosty akt Na raz! dwa! trzy! ma dziać się w takt”*.
Nie twierdzę, Ŝe szybko tego doczekamy. Być moŜe, a być moŜe nie — narody doczekują się z reguły tego, na co zasługują, ścielą sobie same. Tak więc nie wiem, czy grozi nam świat Orwella. Wiem tylko, Ŝe idealnego kandydata na stanowisko szefa w kluczowym Orwellowskim ministerstwie — w Ministerstwie Prawdy — mamy juŜ. A to bardzo duŜo. Waldemar Łysiak „TYGODNIK SOLIDARNOŚĆ”, 20-V-1994.
*
—
Wszystkie cytaty z „Fausta” zostały wykorzystane w przekładzie Feliksa Konopki.
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
63
AKTUALNE ROZWIĄZYWANIE KWESTII POLSKIEJ „Jakie dobrodziejstwo ci uczyniłem, śe mnie tak nienawidzisz?” (stara mądrość rabinacka).
21 maja tego roku, na łamach „Tygodnika Solidarność”, zarzuciłem Adamowi Michnikowi, jego komiltonom i jego wyznawcom, Ŝe uprawiają bezwstydny rasizm antypolski. Bezwstydny znaczy: haniebny i szczwany. Haniebny, bo kaŜdy rasizm jest haniebny, wedle słów Napoleona: „Wszelki rasizm to obłęd i łajdactwo”. A szczwany, bo praktykowany metodą złodzieja, który dokonawszy kradzieŜy krzyczy: „Łapać złodzieja!” i odwraca tym uwagę od siebie. Michnikowcy, praktykując antypolonizm, krzykiem wystawiają rachunki antysemityzmowi polskiemu, który kreuje ich chora mentalność, wedle słów noblisty Isaaca Bashevisa Singera: „śyd współczesny nie moŜe Ŝyć bez antysemityzmu. Jeśli antysemityzm gdzieś nie istnieje — on go stworzy”. Tak więc — pierwszy raz rok temu („Łysiak na łamach 2”), a drugi raz, szerzej i precyzyjniej umotywowane, we wspomnianym numerze „TysoIa” — padło słowo rasizm jako oskarŜenie przeciwko autentycznym rasistom. Prawda zadała cios kłamstwu noszącemu maskę prawdy, a szerzonemu przez tych, dla których prawdomówność jest balem maskowym tańczonym na grobie etyki i wraŜliwości moralnej. Zwyczajnie rzecz została po imieniu nazwana. Dlaczego właśnie przeze mnie? Bo ktoś musiał to wreszcie zrobić. Istnieje — lub raczej powinna istnieć — granica wszystkiego. Granicę oczerniania Polaków rzekomym antysemityzmem przekroczono wtedy, gdy polskie i zagraniczne media znajdujące się w rękach śydów wylansowały tezę, iŜ jest to antysemityzm ludobójczy. Nad Wisłą gazeta Michnika ogłosiła, Ŝe Akowcy w trakcie Powstania Warszawskiego zajmowali się mordowaniem niedobitków z Getta. Nad Sekwaną, Tamizą, Padem, Hudsonem oraz innymi rzekami Zachodu, Ŝydowskie i tzw. „liberalne” (lewicowe) gazety i głośniki wmawiają światu, Ŝe Holocaust był częściowo polskim (lub w przewaŜającej części polskim) dziełem. Ta wieloletnia kampania. ostatnio gwałtownie zdynamizowana, to po prostu mordowanie dobrego imienia narodu, który przez kilka stuleci dawał jedyne bezpieczne schronienie śydom gnębionym w innych
64
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
krajach Europy, i który podczas okupacji niemieckiej wylał duŜo krwi chroniąc (ukrywając lub odbijając) śydów eksterminowanych bezlitośnie rękami „nadludzi”, co mieli swastyki tam, gdzie ludzie mają serca. Stara Ŝydowska mądrość pyta: „Jakie dobrodziejstwo ci uczyniłem, ze mnie tak nienawidzisz?”. Inne porzekadło Ŝydowskie — „Choćby cię mieli zabić, nie przekraczaj pewnych granic” — winno kaŜdego Ŝydowskiego dziennikarza odstręczyć od szkalowania Polaków. Mnie zaś winien odstręczyć od pisania tego artykułu pastisz cytowanej maksymy: nie przekraczaj pewnych granic, bo cię zabiją! Chodzi o granicę potulnego milczenia, gdy jest się bitym przez śydów. Jedno słowo protestu oznacza cywilną śmierć. W „Lepszym” (1990) pisałem: „Jakakolwiek polemika z autorami naleŜącymi do grona myślicieli wybranych ściąga na człowieka zarzut antysemityzmu, z którym to zarzutem polemizować nie moŜna w ogóle, bo kaŜde słowo sprzeciwu automatycznie potwierdza tezę oskarŜycielską, według tej rytualnej (znanej kinomanom i czytelnikom powieści detektywistycznych) sentencji przy aresztowaniach: «KaŜde słowo, które pan odtąd powie, będzie wykorzystane przeciwko panu»„. Mam jednak zamiar powiedzieć im kilka słów, bo nie moŜna śliny którą pluje oszczerca, łykać spokojnie, lub tylko wycierać, lub udawać, Ŝe to letni deszczyk. Gdy szef państwa izraelskiego rzucił w twarz szefowi państwa polskiego kalumnię, iŜ Polak pije antysemityzm z mlekiem swej matki, nasz prezydent łyknął tę trującą ślinę bez słowa protestu. Ja zatem odpowiem, dając sobie prawo przemawiania w imieniu całego narodu, to znaczy w imieniu kaŜdego uczciwego Polaka, a za credo tego wystąpienia biorę druidyjską dewizę: „Prawda przeciw światu!”. Bombastyczne słowa, wiem. Lecz gdy źli ludzie podpalają twój dom Ŝagwią tak makabryczną, jak zafałszowana pamięć o „Shoah”, trzeba głosić alarm uŜywając wielkiego dzwonu. I ja mam prawo być dzwonnikiem. W „Wyspach bezludnych” opublikowałem zdjęcie kilkuletniego Ŝydowskiego chłopczyka, zdjęcie wykonane na terenie hitlerowskiego obozu zagłady. A w „Lepszym” powiedziałem, Ŝe ile razy oglądam tę fotografię, tyle razy czuję się śydem — „do końca mojego Ŝycia Ŝadne zdjęcie nie będzie mi tak rozdzierało serca jak ono; ten maluch to mój syn”. Więc kiedy teraz nikczemnicy łŜą, Ŝe moi dziadkowie i moi ojcowie, moje babcie i moje matki, zamordowali to dziecko, mam obowiązek rozstrzelać kłamstwo prawdą o autentycznych współsprawcach Holocaustu. W ciągu pierwszej powojennej dekady prawda o „Ostatecznym rozwiązaniu kwestii Ŝydowskiej” przez Niemców była powszechnie znana i powszechnie uznawana, oczywista dla kaŜdego. W drugiej dekadzie zjawili się rewizjoniści-hochsztaplerzy, którzy korzystając z faktu, Ŝe czas rozmywa przeszłość i czyni historię mętną wodą do łowienia brudnych ryb, zaczęli
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
65
prawdę dezawuować. Były to dwie grupy ludzi nienawidzących się wzajemnie — ludzie z dwóch stron barykady. Grupa antysemicka lansowała tezę, iŜ krematoria i komory gazowe nie istniały na terenie hitlerowskich obozów, tylko zostały zbudowane po wojnie przez aliantów i śydów w celu skompromitowania Niemców, ergo: te obozy nie były fabrykami śmierci, nie dokonywano tam planowo masowej zagłady. ChociaŜ wśród kanciarzy propagujących to kłamstwo figurował znany historyk brytyjski (Irving), traktowano je powszechnie jako filonazistowską aberrację, więc nawet zweryfikowanie przed kilku laty liczby oświęcimskich trupów (zamiast 4,5 miliona „tylko” trochę ponad 1 milion ludzi) nie dało wybielaczom hitlerowskiej machiny śmierci wiatru w Ŝagle. Tymczasem rewizjonizm drugiej grupy kłamców, grupy Ŝydowskiej, obarczającej naród polski współodpowiedzialnością za Holocaust, robił karierę bez przeszkód, wszczepiając ludziom Zachodu nieprawdziwą wizję historyczną — świadomość polskiego ludobójstwa. Pierwszy etap — przedszkole gigantycznej blagi — był „niewinny”. Wytykano Polakom hańbiącą obojętność wobec masakry śydów, wobec rzezi, która dokonywała się w Polsce, a więc na oczach Polaków, co interpretowano jako: za przyzwoleniem Polaków. Drugi etap stanowiła eskalacja zarzutów: Polacy, antysemici „en gros”, czuli radość, iŜ ktoś robi z śydami porządek, zwłaszcza chłopi polscy, którzy ochoczo dopomagali w tym dziele. Głosy śydów, których chłopstwo polskie uratowało (głosy mówiące o tym, iŜ całe wsie wiedziały kto ukrywa śydów i nikt ich nie wydał), traktowano jako głosy odszczepieńców i wariatów — „myszygene”. Na chłopach się zresztą nie skończyło; coraz częściej padały oskarŜenia wobec wszystkich Polaków — wszystkim polskim gojom aplikowano współpracę z niemiecką doktryną i praktyką ludobójstwa. Owe wstępne etapy szkalowania narodu polskiego to druga połowa lat 50ych i lata 60-e, a szkalujące teksty ukazywały się głównie w Izraelu. Cytuję kilka: „Olbrzymia większość chrześcijańskiej ludności w Polsce chętnie współpracowała z Niemcami, kierując się pragnieniem krwi i bezrozumną nienawiścią do śydów. śydzi, którym udało się wymknąć Niemcowi, byli bestialsko mordowani przez polskich chłopów lub wydawani przez nich w ręce Gestapo. A nawet ci chłopi, którzy zdecydowali się ukrywać śydów, prędzej czy później mordowali ich dla zrabowania majątku. Tak więc wszelkie moŜliwości ucieczki były od samego początku blokowane przez wrogą ludność” („Yad Washem Studies”, rocznik 1957). „Dlaczego właśnie ziemia polska stalą się szubienicą dla śydów? Czy
66
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
Hitler przypadkowo wybrał do tego Polskę? Czy nie ogólnopolski antysemityzm wpłynął na decyzję Hitlera?” (artykuł Chaima Jaanvi w izraelskim dzienniku „Dawar”, 1958). „Ludność setek polskich miast współpracowała z Niemcami w mordowaniu śydów i rabowaniu mienia Ŝydowskiego (...) Większość ludności polskiej aktywnie lub pasywnie pomagała Niemcom w wyniszczeniu narodu Ŝydowskiego i w zagarnianiu majątków Ŝydowskich” (izraelski dziennik „Lecte Najes”, 1960). „Kolaboranci polscy rozmaitej maści zhańbili imię narodu polskiego, usiłując swą zbrodniczą współpracą w eksterminacji śydów zyskać względy hitlerowskiej zgrai” (polskojęzyczny dziennik izraelski „Nowiny i Kurier”, 1963). Historycy izraelscy wyraŜali wówczas sądy tylko trochę stonowane w porównaniu z wrzaskiem izraelskich mass-mediów. Cytuję pracę Nahuma Blumentala i Josepha Kermisha („Resistence in the Warsaw Ghetto, a Documentary History”, Jerozolima 1965): „Stosunek wszystkich warstw społeczeństwa polskiego do gnębienia śydów przez niemieckiego okupanta był zasadniczo obojętny. Ku naszemu ubolewaniu społeczeństwo polskie patrzyło z całkowitym spokojem na mordowanie śydów. Większa część polskiej ludności, zaślepiona w swych katolickich poglądach, traktowała eksterminację śydów jako sprawiedliwą karę za ukrzyŜowanie Jezusa. Inni, bardziej trzeźwi, zwali to mordem masowym, traktowali jednak jako słuszne rozwiązanie, które okaŜe się potem dobrodziejstwem dla odrodzonego państwa polskiego. Nawet Polacy będący przeciwnikami faszystowskiego reŜimu i biorący udział w walce zbrojnej z okupantem dzielili ten antyŜydowski sąd, twierdząc, Ŝe w oswobodzonej Polsce trzeba będzie wystawić Hitlerowi pomnik za uwolnienie jej od śydów”. Kłamliwe idiotyzmy takiego rodzaju, tudzieŜ cytowane wyŜej oskarŜenia o „współpracę” lub „aktywną pomoc”, były jeszcze na drugim etapie „niegroźne”, gdyŜ rozbrzmiewały tylko w Izraelu i wewnątrz centrów Ŝydowskiej diaspory. Lecz trzeci etap (lata 70-e) przyniósł nową jakość oszczerczej kampanii — została ona wmontowana do ogólnoświatowego systemu informatycznego, a stopień eskalacji sięgnął zarzutu, iŜ cały polski naród aktywnie uczestniczył w ludobójstwie m.in. dzięki swym strukturom podziemnym, takim jak Armia Krajowa. Nikt nie chciał słuchać, Ŝe polskie Państwo Podziemne bezwzględnie skazywało na śmierć i rękami AK eliminowało kaŜdego, kto pomógł Niemcom chwytać śydów. Lansowano tezę dokładnie odwrotną, i to wszędzie, równieŜ w krajach egzotycznych, gdzie Holocaust nie obchodził nikogo. Dla przykładu: A.D. 1978 brazylijski
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
67
tygodnik „Manchete” drukował tekst Isaaca Kawy o „nazistowskich partyzantach z polskiej Armii Krajowej, którzy mordowali śydów”. Panświatowe upowszechnianie kalumnii miałoby zbyt słabą słyszalność, gdyby ograniczyło się tylko do informacji przez media. Zaprzęgnięto więc i sztukę. Literaturę (mnóstwo antypolskich powieści, m.in. spod piór tak znanych pisarzy jak Leon Uris czy William Styron, gigantyczna kampania reklamowa wokół „Malowanego ptaka” Kosińskiego, etc.) oraz film (m.in. paszkwil Lanzmanna „Shoah” czy głośny serial „Holocaust”, gdzie śydów rozstrzeliwują ludzie w mundurach polskich z orzełkami na czapkach). Czwarty etap (lata 80-e i 90-e) stał się fazą kolejnej eskalacji. Grana jest upiorna melodia, zdawałoby się niemoŜliwa do zagrania w racjonalnym świecie — Ŝe głównymi eksterminatorami śydów byli Polacy! Czy moŜliwy będzie piąty etap? Piąty etap mógłby np. oskarŜyć Polaków o ukrzyŜowanie Chrystusa (notabene jeden z tzw. „polish jokes”, polakoŜerczych dowcipów, które seryjnie produkują amerykańscy śydzi, mówi, iŜ „Chrystusa ukrzyŜowali pijani Polaczkowie”). Koszerna moralność nie zna granic. Cofnijmy się jeszcze do trzeciego etapu. Na tym trzecim etapie eskalowania paranoi wymierzonej w Polaków zaczęto dokonywać charakterystycznej Ŝonglerki terminologią. Była to sztuczka semantyczna niby niewiele znacząca, lecz w istocie o kapitalnym znaczeniu. Słowo Niemcy zastąpiono słowem naziści. Kilka przykładów: „Naziści i Polacy wymordowali śydów podczas II wojny światowej” („The Edmonton Journal”); „Polacy robili to jako alianci nazistów” („Shoah Memorandum”); „Nazistowskie Gestapo miało najlepszych przyjaciół wśród antysemitów polskich” („The Jewish Week”); „Polacy wymordowali w czasie wojny więcej śydów niŜ naziści” („Canadian Jewish News”). Trzy z czterech powyŜszych przykładów to teksty kanadyjskie, których wybór przedrukowała „Gazeta Polska” Piotra Wierzbickiego, lecz częstotliwość takich wypowiedzi, w Kanadzie rzeczywiście zatrwaŜająca (byłem trzy miesiące temu w Kanadzie i widziałem to na własne oczy), w USA jest duŜo większa, bo mają tam więcej Ŝydowskich i lewicowych mediów. Owe media stopniowo eliminowały Niemców jako autorów Holocaustu, zastępując ich nazistami, później nazistami i Polakami, wreszcie coraz częściej Polakami, czego jaskrawym symbolem jest terminologia tycząca obozów zagłady, która ewoluowała tak: 1. „Niemieckie obozy koncentracyjne”. 2. „Nazistowskie obozy koncentracyjne”. 3. „Nazistowsko-polskie obozy koncentracyjne”. 4. „Polskie obozy koncentracyjne”. Ostatni, czwarty termin, dzisiaj najmodniejszy, regularnie uŜywany przez
68
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
media Zachodu, to element czwartego etapu antypolskiej kampanii w kwestii „Shoah”. Polacy awansowali tu na głównych śydobójców. „Obozy śmierci były zarządzane przez Polaków”; „Oświęcim jest symbolem ludobójczego barbarzyństwa Polaków, którzy mordowali śydów”; „Krew śydów obciąŜa przede wszystkim Polaków”; „Za Oświęcim i Treblinkę odpowiada głównie naród polski”; „Armia Krajowa była ludobójczą organizacją antyŜydowską eksterminującą śydów pod parawanem działalności antyniemieckiej”, itd., itp. MoŜna cytować w nieskończoność, zwłaszcza z zachodniej tzw. etnicznej prasy Ŝydowskiej, która wszakŜe kształtuje opinie dziennikarzy znanych, wielonakładowych pism. Media te otrzymują i lansują dwa rodzaje „dowodów”: wstępnym jest właśnie cytat z „Jewish Press”, „Jewish Week”, „Jewish News”, „Jewish Gazette”, „Jewish Time”, „Jewish Mail”, „Jewish Messanger”, „Jewish Globe”, etc, a drugim, potwierdzającym, są licznie płynące do redakcji i publikowane listy od „naocznych świadków”, metoda stara jak świat, pozwalająca „udowodnić” kaŜdą tezę, choćby ekstremalnie absurdalną. Literacki wymysł Styrona, Ŝe to polski profesor zaprojektował komory gazowe i krematoria do zagłady śydów, staje się tezą „naukową”. Brednia, Ŝe „Polacy spaśli się krwią śydów” („The Jewish Times”), zostaje dogmatem. Pytanie: „CzyŜ moŜe być coś bardziej naturalnego niŜ nienawiść do polskich morderców?” („B-nai B-rith Messanger”) brzmi jak credo. Opinia publiczna Zachodu — niestety — kupuje te kłamstwa. Jest to opinia, którą zgodnie z dyrektywami „political correctness” ogłupiono juŜ tak bardzo i tak moralnie zrelatywizowano, iŜ kupi ona kaŜdą brednię, łyknie kaŜdą miksturę przyrządzoną przez właścicieli mass-mediów. Ankieta we Francji („Le Monde”) wykazała, Ŝe dla Francuzek „obraz eleganckiego SSmana z pejczem to coś bardzo seksualnie pociągającego”. Ten obraz źle pasuje do komory gazowej i do sadzy krematorium; obraz polskiego łachudryantysemity jest tu natomiast „comme il faut”. We wschodniej Europie, gdzie Niemcy dokonywali ludobójstwa, znowelizowana wersja autorstwa Holocaustu przynajmniej chwilowo nie ma szans Ŝadnych. Zbyt wielu ludzi pamięta jeszcze tamtą rzeczywistość i uczy swoje dzieci prawdy o niej. Mimo to próby „przekrętu” są podejmowane juŜ dziś. „Dokumentalny” wykład gazety Michnika o mordowaniu śydów rękami Akowców ma stanowić warstwę dowodową tezy lansowanej na Zachodzie, iŜ „AK była ludobójczą organizacją antyŜydowską” („New York Times Book Review”). RównieŜ w kwestii „polskich obozów zagłady” Michnik raczył był się ustosunkować, twierdząc (podczas rozmowy z Niemcem Habermasem): „Zanim Hitler tu przyszedł, myśmy załoŜyli własny obóz koncentracyjny”. Jest to muzyka dla uszu Niemców i potwierdzenie dla Ŝydowskich manipulatorów,
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
69
którzy głoszą, Ŝe „Polacy dali Hitlerowi zachętę do budowania obozów śmierci” („The London Free Press”). Takie „numery” Michnika oczywiście wywołują głosy sprzeciwu, ale jak juŜ powiedziałem — kaŜde słowo sprzeciwu w walce o własne dobre imię przeciwko Ŝydowskim oszczercom zostaje bezlitośnie wykorzystane dla jeszcze większego utytłania ofiary. Główny kanadyjski dziennik, „Toronto Star”, pisze: „Ludobójstwo dokonane na śydach Polacy usprawiedliwiają racjonalizując je, i w ten sposób całkowicie wyzbywają się poczucia winy”. Polak czytając to przeciera kwadratowe oczy i czuje się uczestnikiem koszmarnego snu, widzem schizofrenicznego horroru wyświetlanego na jawie. Ów horror ma wszelkie cechy sprawy Katynia. Komunistyczna propaganda kłamała przez pół wieku, przypisując rosyjską zbrodnię Niemcom, mimo Ŝe na Zachodzie istniały (i były drukowane) dokumenty o prawdziwych sprawcach hekatomby. RównieŜ w kwestii prawdziwych współwinowajców Holocaustu uczciwi śydzi publikują dokumentalne prace juŜ od dawna (H. G. Adler, „Theresienstadt 1941-1945”, Tubingen 1955; R. Hilberg, „The Destruction of the European Jews”, Chicago 1961) — wskazując śydów. Wybitna filozofka, politoloŜka i socjoloŜka, autorka tak renomowanych dzieł, jak „The Origins of Totalitarianism” czy „The Human Condition”, wielka Ŝydowska dama niezaleŜnej myśli, Hannah Arendt (1906-75), trzydzieści lat temu ośmieliła się krzyknąć na cały świat prawdę, której ktoś spoza społeczności Ŝydowskiej nie ośmieliłby się szepnąć, choćby miał tony dokumentów-dowodów dla poparcia tej tezy. Jakiej tezy? śe bez aktywnej współpracy śydów Holocaust był nie do zrealizowania pod Ŝadnym względem! Technicznym, logistycznym, organizacyjnym, kaŜdym. Arendt nazwała swych braci głównymi winnymi Holocaustu! Cytuję fragmenty jej oskarŜenia: „Dla śyda istotna rola śydów w eksterminowaniu narodu Ŝydowskiego jest najczarniejszą kartą «Shoah» (...) Niemcy zrobili wiele, i to nie tylko w krajach przez siebie okupowanych, lecz i sprzymierzonych, chcąc uniknąć komplikacji i chaosu. Rzeczoznawcy prawni sformułowali odpowiednie prawodawstwo konfiskacyjne (majątki śydów) i ewakuacyjne (wywózka). Ministerstwo Finansów zawiadowało olbrzymim łupem, a zegarki, kosztowności i złote zęby były sortowane w Banku Rzeszy i odsyłane do Pruskiej Mennicy Państwowej. Ministerstwo Komunikacji dbało, by potrzeby wojenne nie ograniczyły taboru zaplanowanego do wywózek i by rozkład jazdy śydowskich transportów nie kolidował z rozkładem jazdy innych pociągów. Ludzie Eichmanna ustalali precyzyjne liczbowe parametry kaŜdego transportu i nadzorowali zbiórki oraz załadunek. Same te czynności wykonywała policja
70
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
Ŝydowska (...) Była pod tym względem niezastąpiona, utrzymywała porządek, sumiennie wyłapywała zbiegów, bez niej wszystko by się rozleciało, chaos zniszczyłby całą operację”. Tu na moment autorce przerywam, by zauwaŜyć, iŜ w kwestii Ŝydowskich kolaborantów SS, Gestapo oraz innych hitlerowskich słuŜb jest w Polsce i na świecie bogata literatura. śydzi z gett, kronikarze i pamiętnikarze, piszą „expressis verbis”, Ŝe okrucieństwo Ŝandarmerii Ŝydowskiej, Ordnungs-Hüter, znacznie przekraczało okrucieństwo Niemców, Ukraińców i Łotyszów; Ŝe Ŝydowskie brygady Gestapo (według akt Delegatury AK na Kraj — 1378 ludzi; łącznie Gestapo miało ponad 8 tysięcy Ŝydowskich kolaborantów w samej Warszawie!) dokonywało rzeczy przeraŜających jako człon Sonderkommando AS Hauptsturmfuhrera Spilkera; Ŝe osławiona Ŝydowska „Trzynastka” (zespół Ganzwajcha i Szterfelda), wyłapująca śydów do wywózek, licytowała się w zbrodniach na własnym narodzie z policją Ŝydowską Szenkmana i Lejkina; itd. Wszystkie europejskie miasta i miasteczka, gdzie mieszkali śydzi, widziały wówczas właśnie to — wywózkę śydów realizowaną staraniem funkcjonariuszy Ŝydowskich. Jednak oskarŜenia prof. Arendt nie są wymierzone głównie przeciwko tym policjantom, czyli technicznym wykonawcom. Jak równieŜ nie przeciwko Ŝydowskim słuŜbom w obozach zagłady, chociaŜ piętnuje ona i tę współpracę: „KaŜda mordercza czynność w obozach zagłady była dziełem Ŝydowskich brygad — ten fakt bezspornie ustalono. śydzi obsługiwali komory gazowe i krematoria, wyrywali trupom zęby i obcinali włosy, grzebali resztki zwłok i rozkopywali masowe groby w celu zatarcia śladów ludobójstwa. Wiadomo równieŜ, Ŝe komory gazowe były budowane przez Ŝydowskich techników (np. w Teresinie). Wszystko to była potworność, lecz nie ona stanowi problem moralny...”. Istoty moralnego problemu Hannah Arendt dotknęła wytaczając oskarŜenie nie przeciwko Ŝydowskim „rękom”, tylko przeciwko Ŝydowskim „mózgom” — przeciwko przywódcom śydów: „Sama uległość śydów nie wystarczała Niemcom. Byłaby czynnikiem zbyt słabym, aby wyeliminować nawał wielkich kłopotów, które utrudniały realizację «Ostatecznego rozwiązania», mającego się dokonać w całej Europie (...) Eichmann, rzecz prosta, nie spodziewał się, iŜ śydzi wyraŜą entuzjazm dla własnej zagłady, ale pragnął, by wykazali coś więcej niŜ uległość. Pragnął ich współpracy w ludobójstwie. I, co jest doprawdy osobliwe, śydzi nie zawiedli go! Bez ich pomocy nie miał szans na gładką realizację «Shoah» (...) Chodziło o współdziałanie z hitlerowską machiną zagłady przywódców Ŝydowskich cieszących się wielkim autorytetem wśród pobratymców, o współpracę, którą
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
71
Niemcy uwaŜali za fundament całej swej Ŝydowskiej polityki (...) śydzi w kaŜdym zamieszkiwanym przez siebie miejscu mieli lokalnych przywódców, i wszędzie, nieomal bez wyjątku, ci przywódcy chętnie poszli na współpracę z hitlerowcami, formując Rady śydowskie (Judenraty), które kierowały wywózką (...) Jako funkcjonariusze tych Rad przywódcy Ŝydowscy dostawali ogromną władzę, a w manifestach, które pisali (zapewne z inspiracji, lecz nie pod dyktando hitlerowców), brzmi prawdziwa satysfakcja z uzyskania tej władzy (...) Bez daleko posuniętego współdziałania Rad śydowskich zamordowanie tak wielkiej liczby śydów byłoby niemoŜliwe”. WyłoŜenie przez prof. Arendt straszliwej prawdy ośmieliło (rok później) izraelski dziennik „Cherut” do uzupełnienia mowy oskarŜycielskiej tekstem „Sądzić będzie Historia...” (1964): „Jak wytłumaczyć fakt, Ŝe przywódcy ruchu syjonistycznego w Palestynie milczeli? Czemu nie podnieśli krzyku na cały świat? (...) Swym milczeniem współpracowali oni w nie mniejszej mierze od tych nędzników — szefów i członków Judenratów — którzy dostarczali Niemcom listy skazanych na zagładę (...) Ci tchórze milczeli w swoich dziurach, dokładnie znając całą prawdę, co stanowiło wielką pomoc dla nazistów. Więc gdy historia będzie sądziła Judenraty i policję Ŝydowską, sądzić ona będzie równieŜ wodzów ruchu syjonistycznego”. Głos opublikowany w „Cherut” miał tylko lokalny zasięg. Tekst Hannah Arendt miał zasięg międzynarodowy. Właściwie naleŜałoby przytoczyć nie fragmenty owego tekstu, jak to uczyniłem, lecz całość „Eichmann in Jerusalem. A Raport on the Banality of Evil” (1963) — całość pełną drastycznych szczegółów współpracy śydów i Niemców w mordowaniu ludu Izaaka, Jakuba i Abrahama (choć brakuje tam równie precyzyjnych informacji o handelku, który kręgi bogatego Ŝydostwa zamieszkującego Szwajcarię i kraje pozaeuropejskie prowadziły z hitlerowcami, wykupując co znaczniejszych i zamoŜniejszych śydów). Akt oskarŜenia sformułowany tak bezkompromisowo i tak uczciwie przez śydówkę, a do tego figurę tak waŜną, przez uczoną o światowym rozgłosie, wstrząsnął śydami. Wydano jej wojnę totalną; dziesiątki artykułów i kilka ksiąŜek (najgłośniejszą była ksiąŜka J. Robinsona, 1965) mieszały ją z błotem, co ona sama nazwała „brutalną kampanią przeciwko prawdzie o «Shoah»„. Dzisiejszym etapem tej samej kampanii jest rozwiązywanie uwierającej śydów kwestii polskiej za pomocą kłamstw o polskim współudziale (lub głównym udziale) w mordzie zbiorowym na śydach. Oświęcim był budowany dla Polaków, a dopiero dwa lata później zaczęto zwozić tam masowo śydów — dziś śydzi twierdzą, Ŝe był wybudowany i kierowany przez Polaków.
72
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
Armia Krajowa jak mogła pomagała śydom i Gettu Warszawskiemu — dziś śydzi twierdzą, Ŝe była antyŜydowską organizacją ludobójczą. Polacy ukrywali i ocalili setki, jeśli nie tysiące śydów, płacąc za to często własnymi Ŝywotami — dziś śydzi twierdzą, Ŝe Polacy wymordowali miliony śydów. Filmowy pomnik zmajstrowano w Hollywood cwaniakowi niemieckiemu, który ratował śydów za pieniądze, kosztowności i seks. Oscary sprawiły, Ŝe Schindler na wszystkich kontynentach zdobywa sławę jako monopolistyczny anioł ocalenia, sławę jedynego sprawiedliwego, co ratował śydów, których Polacy nienawidzili (czyŜ polskie dzieci nie fetują w tym filmie Holocaustu, i czyŜ hitlerowscy oprawcy nie mówią w tym filmie po polsku?). Zbawczy monopol Schindlera został juŜ nawet uwieczniony „kawałem” bardzo popularnym wśród zachodnich intelektualistów: — „Byłeś na «Liście Schindlera»? — Nie. — No to jak przeŜyłeś?” SondaŜe zachodnich ośrodków wykazują, Ŝe prawie jedna trzecia młodych ludzi Zachodu, gdy ich spytać: kto podczas wojny światowej mordował śydów?, odpowiada: Polacy. To dziś. Nasze wnuki usłyszą, Ŝe Niemcy tworzyli getta, by chronić śydów przed ludobójczym antysemityzmem Polaków, lecz część starozakonnych trafiła jednak do polskich lagrów, gdzie ich zagazowano. „Talmud” mówi: „Ten, kto obmawia, i ten, kto słucha obmowy, ten, kto świadczy fałszywie przeciw drugiemu, godzien jest, aby go rzucić psom na poŜarcie, jako powiedziano: «Rzucicie go psu», i tuŜ obok powiedziano: «Nie będziesz rozgłaszał fałszywych wieści»„ („Pesachim” 118)*. I mówi „Talmud”: „Albowiem powiedziano: «Będziesz stronił od kłamstwa»„ („Szewuot” * 30) . Waldemar Łysiak „TYGODNIK SOLIDARNOŚĆ”, 24-VI-1994.
*
—
Tłum. Szymon Datner i Anna Kamieńska.
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
73
CHICAGOSTAN „ Nie ma nic nowego pod słońcem. Jeśli jest coś, o czym mówią: To jest nowe! — juŜ to było w czasach, które były przed nami” (Stary Testament, księga „Kohelet”).
W księgach Starego Testamentu moŜna prawie wszystko znaleźć, łącznie z puentą uniwersalną, Ŝe wszystko to marność nad marnościami. Prawie wszystko moŜna znaleźć równieŜ w wersach dramatów Szekspira i w tekstach piosenek Presleya. Prawie, bo nie ma tam nic na temat Lechistanu. Kto by pomyślał, Ŝe ten brak uzupełni świeŜa (z roku 1992) biografia Ala Capone? Kilkusetstronicowe dzieło Roberta J. Schoenberga „Mr Capone” tylko formalnie jest biografią sławnego bandyty. W istocie jest to obejmująca ponad pół wieku monografia Chicago rządzonego przez bezprawie, korupcję i rodnię. Lektura niczym muzyka — „ lekka, łatwa i przyjemna” — czytelnik (nadwiślański) ma ten komfort, Ŝe od pierwszej strony do ostatniej czuje się jak u siebie w domu. Wszystko swojskie takie. Na przykład wszechobecna korupcja: „Był to okres, gdy korupcja w Chicago stała się, jak nigdy dotąd normalną praktyką. Politycy, policja, prokuratorzy, adwokaci, sędziowie, obywatele i przestępcy tak uwikłali się w więzy przekupstwa i zastraszania, Ŝe uczciwość wydawała się czymś ekscentrycznym”. Obywatelowi kraju, który niedawno przeŜył wybory do miejskich i regionalnych władz, czegoś w powyŜszym cytacie brakuje. Brakuje radnych, co czyni lustro niezupełnie wiernym; czyŜby Schoenberg zapomniał o roli radnego? Nie, nie zapomniał, tylko pisze o tym w innym miejscu: „Radni juŜ całkiem otwarcie sprzedawali swoje głosy decydujące o przyznaniu koncesji na usługi lub przedsiębiorstwa uŜyteczności publicznej. Wzięcie łapówki nie odbierało nikomu spokojnego snu”. Nikomu, a więc równieŜ elektoratowi, czyli społeczeństwu, co dla autentycznego idealisty zawsze było, jest i będzie zjawiskiem z kręgu cudów produkowanych przez diabła: „Szczerzy zwolennicy reform nigdy nie mogli pojąć, dlaczego społeczeństwo ich nie popiera, skoro jest przeraŜone jawną korupcją; dlaczego tak rzadko ludzie decydują się usunąć łotrów; i dlaczego, jeśli wreszcie ich wyrzucą, w następnych wyborach zwykle znowu głosują na
74
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
kandydatów tego samego pokroju albo jeszcze gorszych”. Zupełnie to samo mówi stare prawo Kopernika — Ŝe zły pieniądz jest wypierany przez pieniądz jeszcze gorszy. Są to wszakŜe pojęcia względne (o czym mówi teoria względności Einsteina), bo dla złodzieja kaŜdy ukradziony pieniądz jest lepszy od nie ukradzionego. Dla polityka i biurokraty równieŜ. Społeczeństwo ma dość rozumu, by cenić ludzi, którym „pecunia non olet”, więc wybiec takich ludzi na urzędy bardzo często. A politycy i biurokraci mą dość rozumu, by spełniać oczekiwania elektoratu. Elektoratu Bogobojnego, bijącego własne dzieci po pupie, gdy ukradną zabawkę, ale głosującego wbrew wyznawanym ideałom — za pragmatyzmem świata dorosłych. Schoenberg przytacza kilka konkretów dokumentujących wspomnianą, z pozoru (ale tylko z pozoru) masochistyczną tendencję: „Gdy burmistrz John Wentworth zbyt mocno przykręcił śrubę, wyborcy usunęli go. Kiedy ponownie objął urząd, postępował ostroŜnie, zdając sobie sprawę, Ŝe niezaleŜnie od tego jak Ŝarliwie wierni modlą się w niedzielę, podczas głosowania okazuje się, Ŝe większość hołduje zasadzie, iŜ wszystko jest dla ludzi. Z kolei, gdy reform próbował burmistrz Joseph Medill — Michael Cassius McDonald, największy właściciel domów gry, zwołał wiec, na którym właściciele salonów, hazardziści i złodzieje ogłosili własny, antyrestrykcyjny program, z którym ich kandydat stanął do wyborów i wygrał”. Jak miał nie wygrać, kiedy głosują pełnoletni ludzie? Pełnoletni ludzie to takie zwierzęta, które uwaŜają, Ŝe wszystko jest dla pełnoletnich ludzi prócz restrykcji, czyli pedantycznego stosowania Dekalogu. Oto czemu Savonarolę unicestwił ten sam lud, co go ukoronował — błędem brata Girolamo było traktowanie Dekalogu serio. Tymczasem wiadomo, Ŝe serio moŜna przykazania traktować w pedagogice i w retoryce, ale nie w praktyce i w polityce. Słowem — trzeba oburzać się na Zło, ale głosować na Zło: „Gdy dana społeczność publicznie twierdzi, Ŝe praktyki występne są grzechem, lecz tylko mniejszość myśli tak naprawdę, rodzi się korupcja. W Chicago obywatele wielokrotnie opowiadali się większością głosów za tolerowaniem niemoralnych praktyk”. Dotykamy tu juŜ sfery psychologii, czyli zagadnień z kręgu dwoistości natury człowieka, i sam pan Freud się kłania nisko, kiedy mowa o tym, Ŝe szczególnie wierny elektorat skurwysynów zwłaszcza przystojnych skurwysynów, w typie fryzjerów prowincjonalnych i działaczy ligowych) tworzy płeć piękna. Kobiety czasami świątków chwalą, łotrów wybierają zawsze. Analizując to zjawisko Schoenberg cytuje — by nie zostać posądzonym o „męski szowinizm” — damę, głośną dziennikarkę i właścicielkę
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
75
„Heralda” oraz „Tiesa” (które połączyła), Eleonorę Patterson, zwaną „Cissie”. Mme Patterson, której Al Capone udzielił wywiadu, orzekła m.in. co następuje: „Nieraz juŜ powiedziano — zresztą zgodnie z prawdą — Ŝe kobiety darzą gangsterów szczególnego rodzaju sympatią. Jeśli nie moŜecie tego zrozumieć, zapytajcie doktora Freuda”. Kłopot państwa lub miasta zwiększa się wtedy, gdy nie tylko białogłowy, lecz i tzw. stróŜe prawa darzą przestępców „szczególnego rodzaju sympatią”. Tutaj doktor Freud nie jest nam juŜ potrzebny jako diagnosta, sam Schoenberg sensownie to tłumaczy: „Jeśli obywatele nie chcą, by wymuszano przestrzeganie prawa; jeśli szefowie policji i politycy nie stronią od towarzystwa przestępców; jeśli policjanta zamiast awansu spotyka szyderstwo i degradacja za postępowanie zgodne z regulaminem, ogół zaś nazywa je nadgorliwością, a zdrowy rozsądek szaleństwem — wówczas policjant odmawiający wzięcia łapówki za zaniechanie działań, których prawie nikt sobie nie Ŝyczy, jest fanatykiem albo głupcem”. CóŜ, fanatyzm i głupota to przebrzydłe cechy, a do tego najczęściej wzajemnie ze sobą powiązane, jednak nie bądźmy zbyt surowi dla (nielicznych, dzięki Bogu) glin-durniów i glin-fanatyków, skoro sam Al nic przeciwko nim nie miał: „— Nie mam nic przeciwko uczciwym glinom — powiedział kiedyś Capone. — Jak juŜ taki się trafi, nie daje się kupie, zawsze moŜna go przenieść gdzieś, gdzie nikomu nie będzie przeszkadzał. Ale nie gadajcie mi o honorze kapitanów i sędziów. Ci, którzy nie są do kupienia, muszą zmienić pracę”. Tę samą radę dawał Al (nielicznym, dzięki Bogu) głupim pismakom gazetowym. Pewien chicagowski reporter, prowadząc z Alem wywiad, otrzymał precyzyjną instrukcję w tej kwestii: „— Ilu dziennikarzy miał pan na swojej liście płac? Capone zastanowił się, a potem wzruszył ramionami. — Mnóstwo. Pochylił się i ojcowsko-braterskim gestem objął Brundidge a za ramiona. — Słuchaj, Harry — powiedział. — Podobasz mi się. Dam ci dobrą radę. Rzuć Chicago i tych łasych na pieniądze reporterów. Jesteś uczciwy, a poniewaŜ jesteś uczciwy, więc się mylisz i nie masz racji. Nic nie zwojujesz. Nawet przy poparciu tej twojej gazety. To jest zbyt powaŜny interes. Nikt nigdy nie dowie się, jak duŜa jest to sprawa. Dlatego zostaw ją. — To znaczy?
76
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
— To znaczy, Ŝe nawet się nie połapiesz, jak zrobią z ciebie durnia. NiewaŜne, co powiesz przed sądem. Chłopaki i tak udowodnią, Ŝeś łgarz i oszust. Zrobią cię na cacy. — Mam zamiar wydrukować to, co pan mówi. — A ja wszystkiemu zaprzeczę”. Trzeba się z tym bezwzględnie zgodzić. W rzeczy samej bowiem władza to istotnie zbyt „duŜa sprawa”, zbyt „powaŜny interes”, aby moŜna było zezwalać na wtrącanie się, grzebanie u Ŝłobu i mieszanie przy stoliku gry don Kichotom, marzycielom, altruistom oraz podobnym harcerzykom. Od stawiania szlabanu frajerom były i są „chłopaki”, a od sadzania „chłopaków” na odpowiednich fotelach (urzędniczych, bankowych, policyjnych i w ogóle wszystkich decyzyjnych) jest stały kilkumilionowy elektorat i są wolne wybory, w końcu mamy demokrację, no nie?, he, he, he, he!... Wierność stałego elektoratu gangsterów warunkują byłe i aktualne, całkowicie pragmatyczne zwrotne sprzęŜenia typu „rąsia rąsię myje”, „kruk krukowi oka nie wykole” oraz „bliŜsza koszula ciału”. I jest klawo. Schoenberg to rozumie: „Ze strony wyborcy byłoby czymś nienaturalnym, gdyby przy urnie nie odpłacił się za przysługi, oczekując na dalsze. Byłoby samobójstwem głosować na jakichś świeckich świętych, którym zasady zabraniają potem brać na lewo z kasy miejskiej, udzielać protekcji, owijać sobie sędziów wokół palca, i którzy mają w swoim programie jedynie uczciwe rządy”. Na uczciwe (no, moŜe nie całkowicie, ale przynajmniej uczciwsze) rządy Chicago musiało czekać kilkadziesiąt lat. Było to kilkadziesiąt lat walki, którą Schoenberg tak sumuje: „Prawdziwi reformatorzy opowiadali się energicznie równieŜ za ustawami o płacy minimalnej i maksymalnym czasie pracy, za sprawiedliwym prawem mieszkaniowym oraz innymi posunięciami które wreszcie zlikwidowałyby zaleŜność biedaków od samowoli lokalnych bossów. Ale zanim przyszły takie reformy, a wraz z nimi względna «prosperity», mówienie choćby tylko o umiarkowanie przyzwoitej władzy miejskiej pozostawało wołaniem na puszczy”. Co nie znaczy, Ŝe przez wspomniane lata dŜumy uczciwi politycy nie wchodzili do władz. Wchodzili, a jakŜe, zdrowsza (mniejsza) część społeczeństwa wybierała czasami idealistów. Z reguły jednak nie tylu, by mogli sprawować władzę samodzielnie. śeby więc móc sprawować władzę (władza jest celem kaŜdego polityka, uczciwego i nieuczciwego, taki zawód), uczciwi musieli wchodzić w alianse ze skurwysynami, co się fachowo nazywa: zawiązywać koalicje, dzięki czemu sami ulegali skurwieniu naturalnym biegiem rzeczy, jak to w przyrodzie:
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
77
„Idealista, aby przetrwać jako polityk, musiał iść na ustępstwa. W erze Ala Capone ta konieczność kryła się za wieloma aliansami, inaczej niewytłumaczalnymi. Uczciwi politycy musieli zawierać kompromisy ze złem, po to, by przysporzyć więcej dobra. Ludzie skorumpowani i przestępcy mieli przewagę w zbyt wielu sytuacjach. Nie moŜna było ich ignorować. Jeśli od czasu do czasu nie szło się z nimi na współpracę, mogło to kosztować przegraną w wyborach, gdy chciało się wybrać naprawdę przyzwoitego człowieka. Nawet prawi ludzie musieli korzystać z tego rodzaju poparcia. System, jaki się w ten oto sposób ukształtował, uprawomocnił korupcję”. To prawda — nic bardziej nie uprawomocnia gangreny politycznej i administracyjnej jak współudział „prawych ludzi” vel „naprawdę przyzwoitych ludzi” w jej funkcjonowaniu i rozszerzaniu. Dlatego Al miał słuszność, gardząc bardziej „uczciwymi politykami” klejącymi się do zawodowych przestępców niŜ gangsterami swojego pokroju: „— Kanciarz to jest kanciarz — rzekł Capone. — W szczerości intencji kanciarza jest coś zdrowego. Lecz kaŜdy gość, który udając, Ŝe pilnuje prawa, wykorzystuje swą władzę dla kradzieŜy, jest wredną Ŝmiją. Najgorszym gatunkiem tej zgnilizny jest polityk. MoŜe ci poświęcić bardzo mało swego czasu, bo większą jego część spędza na maskowaniu się i zacieraniu słodów, Ŝeby nikt nie wiedział, jakim jest złodziejem”. To był inteligentny facet ten Al. Kapował o co chodzi i gadał o tym do rzeczy. Dlatego, kiedy w 1940 roku odbywały się w Stanach wybory prezydenckie, duŜo ludzi głosowało na Ala Capone. Spytacie: jak to moŜliwe, przecieŜ nie było go wśród kandydatów?! Nie było, ale wyborcy sami wpisywali jego nazwisko na kartach do głosowania. Komentując ten fakt Schoenberg cytuje opinię Katherine Gerould: „To, co w Capone’m «bierze» jego adoratorów, to skuteczność działania (...) Akceptacja Capone’a była tym samym, co uwielbienie dla Forda i Rockefellera (...) Mniej wagi przywiązujemy do pochodzenia bogactwa. WaŜne jest tylko, czy ktoś ma pieniądze”. Ty, Czytelniku, jesteś w lepszej sytuacji niŜ jankesi — będziesz miał swojego Ala wydrukowanego juŜ wkrótce na kartach do głosowania, lub nawet kilku Alów; Ŝadnego ze swoich forsiastych faworytów nie będziesz musiał sam wpisywać. Dlatego twój głos będzie prawomocnym głosem, a twój Al moŜe zostać obrany prezydentem. Jeśli tak się stanie, potwierdzisz tezę Schoenberga: „Chicago i Capone byli siebie godni. Do nauki tańca potrzeba pary, a miasto i Al byli stworzeni dla siebie”. Chodzi o taniec zwany róŜnie w róŜnych strefach językowych: „danse macabre”, „la danza de la muerte”, „dance of death”, „Totentanz”, co się na
78
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
nasze tłumaczy chyba: „polka kajdaniarska” gestem kiepskim lingwistą, więc proszę ewentualnie skorygować tłumaczenie). Schoenberg w klarowny sposób wykłada, dlaczego Al zdobył Chicago: „Bo ci, co rządzili przed nim, rządzili tak, jak tego chciała skorumpowana większość mieszkańców, i wystarczająco długo pozostawali u władzy, by przygotować teren dla Ala Capone”*. Mógłbym z księgi Schoenberga o zadŜumionym Chicago wyjąć jeszcze sporo równie adekwatnych cytatów. Czytając tę księgę jestem jak ów przysłowiowy kapral, któremu wszystko kojarzyło się z tylną wypukłością damskiej anatomii. Mnie się tutaj równieŜ wszystko jednoznacznie (swojsko) kojarzy. Co zdradza, Ŝe naleŜę do niepoprawnych „oszołomów”, do „zoologicznych” malkontentów, do kłusowników „polujących na czarownice”, i do notorycznych destabilizatorów „ładu społecznego”. Mówiąc serio — do śmiertelnych wrogów obecnie funkcjonującej czerwonej pseudodemokracji i rustykalizacji, inaczej: do wrogów rozkradania, prostytuowania i chamienia Lechistanu. Gdybym był Bogiem, zesłałbym potop, ale będąc pisarzem mam tylko jeden oręŜ — słowa. Wytaczam przeciwko Złu słowa. Robię to od dawna i będę robił, póki zaraza nie zniknie (lub póki ja nie zniknę). Dlaczego uwziąłem się tak bardzo? Bo „noblesse oblige”. JuŜ kilka razy przezwano mnie publicznie (równieŜ na łamach „Tysola”) „Sumieniem Narodu”. Taki zawód. Waldemar Łysiak „TYGODNIK SOLIDARNOŚĆ”, 26-VIII-1994.
*
—
Wszystkie cytaty z ksiąŜki R. J. Schoenberga „Mr Capone” w tłumaczeniu Władysław” Masiulanisa.
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
79
PRIEDATIEL’, ETO WSIO!* „Wy, coście własny kraj zaprzedali, Coście Polaka zguby szukali, Wspomnijcie sobie na wasze czyny Popierające myśl Katarzyny” (z anonimowego polskiego epigramatu „Do zdrajców...”, XVIII w.)
W 33 numerze „Tygodnika Solidarność” (12-VIII-1994) Zdzisław Najder zajął się świeŜo wydaną ksiąŜką Adama Zamoyskiego o królu Stanisławie Auguście. Ta ksiąŜka to hagiografia króla, a Najder łagodnie polemizuje z nią, lecz sam ma wobec Stanisława Augusta duŜo szacunku (stwierdza, Ŝe król „uczynił dla Polski wyjątkowo wiele”, oraz Ŝe „jego polityczne i moralne kapitulacje nie przekreślają jego znacznych osiągnięć ani jego inteligencji). Sam Zamoyski idzie dalej — głosi, Ŝe „Stanisław August uczynił dla kraju więcej, niŜ którykolwiek król Polski doby nowoŜytnej. Głos Zamoyskiego, chociaŜ to głos zagraniczny (pierwodruk hagiografii wyszedł po angielsku), idealnie współbrzmi z chórem nadwiślańskich brązowników Stanisława Augusta. W historiografii; w prasie rodzimej pełno jest wypocin, których autorzy kreują „króla Stasia” na bohatera pozytywnego „tout court”, gadając, Ŝe był człowiekiem wielce zasłuŜonym dla ojczyzny. Cała kindersztuba, jaką dostałem dzięki Rodzicom, nie moŜe mnie powstrzymać od wyraŜenia sądu, iŜ takie gadanie to sranie w banię! Moja Mama, kiedy przeczyta te „wyrazy”, znowu mnie zruga, bo ruga mnie niczym sztubaka, ilekroć ujrzy w mojej publicystyce lub literaturze „brzydkie słowo” (zauwaŜyła, Ŝe „z wiekiem staję się coraz wulgarniejszy”, i to jest prawda). Na usprawiedliwienie mam tylko, Ŝe „Dziadek” Piłsudski mówił o wzmiankowanym królu „jak szewc”, a jedyne nadające się do druku słowa, których wtedy uŜywał, brzmią: „prydupnik petersburskiej klaczy, zdrajca, co przefrymaczyi ojczyznę!”. Święte słowa. Stanisław August był zwyczajnie płatnym zdrajcą ojczyzny, agentem-dywersantem na usługach wrogiego mocarstwa. Kilkadziesiąt juŜ lat polska opinia publiczna oraz dziatwa szkolna ulegają indoktrynacji serwowanej przez historiografię marksistowską (Rostworowski *
—
Zdrajca, to wszystko!
80
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
„e tutti quanti”), a małpowanej przez dziennikarzy dyletantów i przez tandetnych „besserwisserów” (Waldorff „e tutti quanti”), zgodnie z którą „król Staś” to sama dobroć, szlachetność, postępowość i słodycz na tronie. IleŜ zasług dla społeczeństwa! Kultura, szkolnictwo, budownictwo, „obiady czwartkowe” i „teatrum” warszawskie, Łazienki, panienki, piosenki, E–U–R– O–P–A! Co prawda politycznie mu nie stanęło, ojczyzna w wyniku jego panowania zniknęła z mapy Europy, ale przecieŜ chciał dobrze, tylko ta nie sprzyjająca sytuacja międzynarodowa, te podłe ościenne imperializmy, siła złego na jednego, biedny „król Staś”!... Ów kłamliwy koncert jest tak notoryczny i regularny, Ŝe skutecznie wbito ludziom do głów załganą wizję działalności Stanisława „Ciołka” Poniatowskiego. Szary obywatel wierzy „autorytetom” i nie ma pojęcia, Ŝe krętacze wystrojeni w piórka autorytetów ukrywają przed nim kompromitujące fakty, co do których istnieje bogata dokumentacja. Nie jest to problem li tylko archiwów. Wspomniana dokumentacja została odtajniona i upubliczniona drukiem juŜ w wieku XIX, lecz historiografia i propaganda marksistowska „rŜnęły głupa” najbezczelniej, „nie zauwaŜając” tych dokumentów i tych druków, lub „zapominając”, Ŝe istnieją te papiery. Odkąd (ponad sto lat temu) udostępniono badaczom archiwa berlińskie i petersburskie; odkąd Siergiej Michajłowicz Sołowiew ujawnił w swej „Istorii Rosii” raporty i depesze carskich ambasadorów nadsyłane z Warszawy do Petersburga; odkąd ukazał się drukiem wielotomowy zbiór archiwaliów rosyjskich („Sbornik” Cesarskiego Towarzystwa Historycznego); odkąd ksiąŜę Bismarck uzupełnił ten zbiór materiałami z tajnych archiwów pruskich — wszelkie wybielanie i głaskanie „króla Stasia” mogło być juŜ tylko historiograficznym szalbierstwem lub przejawem Ŝenującego dyletantyzmu. Na temat wspomnianych dokumentów Aleksander Kraushar tak pisał w swej pracy „KsiąŜę Repnin a Polska” (1897)*: „Materiał ten wyjątkowej waŜności (...) podaje klucz do wyjaśnienia pokątnych intryg króla Stanisława Augusta przeciw udzielności narodu skierowanych (...) aŜ do stopnia doszczętnego poniŜenia nie tylko monarszej, lecz wprost człowieczej godności”. Jak wiadomo — stolnika litewskiego Stanisława Augusta Poniatowskiego osadziła sobie na polskim tronie caryca Katarzyna II, gdyŜ taki miała kaprys. A miała taki kaprys, bo wcześniej miała inny kaprys — ułoŜyła Stasinka na swoim łóŜku i zatrudniła tam chwilowo. Co pozwoliło jej stwierdzić, Ŝe *
— Rzecz znamienna: wszystkie PRL-owskie encyklopedie, łącznie z „Wielką Powszechną PWN” w hasłach biograficznych „Aleksander Kraushar” nawet jednym słowem nie wspominają o tym głównym dziele Kraushara!
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
81
fizycznie jest „ziemlich gut” (Katarzyna była z pochodzenia Niemką), lecz charakterologicznie jest mendą rewelacyjną, znaczy kompletną, czyli typem idealnie pasującym do tronu Sarmatów. Ja szydzę i wulgaryzuję, bo z wiekiem — o czym juŜ była mowa — robię się gruboskórny; polski historyk przedwojenny, Józef Feldman, ujął tę samą prawdę (tyczącą „klaczy” i „prydupnika”) bardziej salonowo: „Poniatowski został przez nią oceniony jako odpowiednie narzędzie wpływów rosyjskich w Rzeczypospolitej”. Społeczeństwu polskiemu (prócz frakcji Czartoryskich) kandydat Petersburga nie przypadł do gustu, więc intronizację wymuszono groźbą ruskich bagnetów, a wsparto przekupieniem sejmu polskiego. Gdy „ograniczony kontyngent” carskich wojsk wszedł w granice Polski — rodzina, przyjaciele i współpracownicy Poniatowskiego wysłali do Petersburga list dziękczynny, którego frazeologia i stylistyka są tak XX-wieczne, tak przypominają hołdownicze listy z „Trybuny Ludu”, bądź listy dziękczynne Węgrów-Kadarowców (1956) i Czechów (tych od Bilaka, Husaka, Indry — 1968), Ŝe człowiek nie moŜe wyjść z podziwu, jak mało się ten świat zmienia w ciągu dwustu wiosen! Oto treść dziękczynnej noty: „Nie ustępując w gorącym patriotyzmie innym współobywatelom, z Ŝalem dowiedzieliśmy się, Ŝe są ludzie wyraŜający niezadowolenie z powodu wkroczenia wojsk Waszej Imperatorskiej Mości do naszego kraju, a nawet, Ŝe zwrócili się do Waszej Imperatorskiej Mości w tym przedmiocie z reklamacją. Widzimy z Ŝalem, Ŝe prawa naszej ojczyzny nie są dostateczne dla utrzymania tych mniemanych patriotów w naleŜytych karbach (...) Groziłaby nam wobec braku sił odpowiednich przemoc z ich strony na sejmach. Wstąpienie w granice Rzeczypospolitej wojsk Waszej Imperatorskiej Mości i ich zachowanie się — budzi istotną wdzięczność w sercu kaŜdego prawdziwego Polaka, i tę wdzięczność uznaliśmy za właściwe pismem niniejszym wynurzyć”. „Budzi istotną wdzięczność w sercu kaŜdego prawdziwego Polaka”. Nieomal identyczny werset wisiał na ścianie mojej szkoły tego świątecznego dnia („Święto Rewolucji Październikowej”), kiedy ową „budę” podpaliłem (szczegóły Czytelnik znajdzie w ksiąŜce „Lepszy”, Warszawa 1990). Byłem wówczas małolatem. Gdybym był pełnoletni, to pewnie byłbym mądrzejszy; moŜe nie aŜ tak mądry jak Michnik, Geremek, Szczypiorski i Kuroń (którzy w tym samym czasie uprawiali komunizm z całego serca), ale zawsze. Wróćmy „ad rem”, dziś tematem jest Poniatowski. Kraushar: „Gotowość do pełnienia roli wykonawcy rozkazów gabinetu petersburskiego, jaką przyjął na siebie Stanisław August z powolnością najmity, stanowiła zasadniczą część programu”.
82
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
Rosyjski program był bardzo mądry, jednak się zawalił, o czym mało kto dzisiaj pamięta, więc warto mu poświęcić kilka słów. Antypolska doktryna Katarzyny II, będąca echem osławionego „Testamentu” cara Piotra Wielkiego, nie przewidywała wchłonięcia Lechistanu jako kolejnej guberni, tylko uczynienie zeń państwa satelickiego, całkowicie słuŜebnego wobec Petersburga, przy zewnętrznych pozorach suwerenności. Wyłącznie w ten sposób Rosja mogła zdobyć całą Polskę, gdyby bowiem chciała ją anektować — Austria i Prusy zaŜądałyby swojej części łupu i trzeba byłoby się tortem dzielić. Cały ten genialny plan wziął w łeb od wirtuozerii, z jaką pruska dyplomacja i agentura torpedowały go (m.in. podgrzewając religijny konflikt o „dysydentów”, mamiąc Polaków polsko-pruskim przymierzem itd.). Rozbiory równały się klęsce strategii Petersburga. Dopiero Stalin zrealizował perfekcyjnie plan Katarzyny, tworząc nad Wisłą państwo „niepodle-głych” niewolników. Wszelako XVIII-wieczna klęska doktryny „jekatierińskiej” ani trochę nie obciąŜa Poniatowskiego, który — „z powolnością najmity” (i cały czas z patriotycznymi hasłami, na ustach) — robił, co mógł, by „Kasi” udało się wygrać tę grę. Sołowiew podkreśla, iŜ w raportach słanych do Petersburga przez rosyjskich ambasadorów rezydujących w Warszawie ciągle powtarzały się tego typu stwierdzenia o Poniatowskim: „Zapewniam, Ŝe uległość jego dla nas jest bezgraniczna”. Była ona równie bezgraniczna, co uległość Bierutów, Gomułków, Jaruzelskich „et consortes”. Katarzyna, pisząc do swoich ambasadorów, zwała Poniatowskiego „woskową lalką” („woszczennaja kukła”) w dokumentach rządowych ministrowie rosyjscy uŜywali dowcipniejszego określenia: „plenipotent rosyjski”. Wiek XX rozmnoŜył Stanisławo-podobnych najmitów — kaŜdy Komitet Centralny PZPR składał się z wielu sowieckich lalek i plenipotentów, niektórzy pracują do dzisiaj. Gra zdrajcy, aby była skuteczna, musi być maskowana umiejętnie. Dlatego Stanisław August wykonywał czasami „patriotyczne” ruchy, które co głupsi lub co bardziej nieuczciwi dziejopisowie interpretują jako chęć zrzucenia jarzma rosyjskiego i prowadzenia samodzielnej polityki. Koronnym argumentem na rzecz suwerennych intencji „króla Stasia” ma tu być „misja ratunkowa do Francji”. Jest to argument z gruntu fałszywy, misja ta bowiem dawno juŜ została zdemaskowana jako przedsięwzięcie „inscenizowane przez Petersburg, za jego wiedzą i aprobatą” (Szymon Askenazy). Prawdziwym celem tej misji było wyłudzenie pieniędzy do prywatnej szkatuły Poniatowskiego. Jeszcze raz Askenazy, którego naukowy autorytet Ŝadnej
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
83
wątpliwości nie podlega: „Ratunkowa misja paryska wygląda po prostu na farsę. Miała ratować nie tyle kraj zagroŜony podziałem, ile finanse królewskie zagroŜone bankructwem”. Inicjatywa poŜyczkowa Gierka u kapitalistycznych rządów i bankierów miała przynajmniej większy rozmach, bo nie tylko napchała kieszenie rodzimym aparatczykom, lecz i wydatnie wzmocniła finansowe zasoby KGB oraz „bratnich partii” w krajach Trzeciego Świata. Interpretowanie jej jako przejawu politycznej samodzielności byłoby równie śmieszne, co bredzenie o samodzielności Poniatowskiego. Petersburska centrala nie zezwalała swemu „plenipotentowi” podrapać się w tyłek samodzielnie. Kraushar: „Przy kaŜdej zdarzonej sposobności dawano mu odczuć, Ŝe nie powinien zbytnio korzystać z praw majestatu królewskiego, Ŝe jest jedynie wykonawcą instrukcji dawanych z Petersburga a nie bynajmniej samodzielnym władcą w swoim państwie (...) Mało jest w historii przykładów tak wyjątkowego stanowiska władcy udzielnego na pozór państwa”. Istotnie, wtedy mało było analogicznych przykładów (dopiero epoka pojałtańska zmultiplikowała prorosyjskich „Stasiów” na całym globie), dlatego przyjeŜdŜających do Polski cudzoziemców szokował stosunek między polskim monarchą a carskimi ambasadorami, gdyŜ był to jawnie stosunek d... i kija. Nie mógł być inny, będąc stosunkiem psa i jego pana, lecz cudzoziemcy o etatowej agenturalności „Stasia” nie wiedzieli, stąd wspomniany szok. Dla przykładu zacytuję trzech Anglików wizytujących wówczas Sarmację. Nathaniel William Wraxall: „Ledwie nazwa została z funkcji króla, manekina w petersburskim ręku”; James Harris: „Ambasador rosyjski tonem wyŜszości zmusza do milczenia monarchę, którego rola jest duŜo niŜsza”; William Coxe: „Królestwem rządzi rosyjski ambasador, nie zaś król, którego w najlepszym wypadku zwać by moŜna wicekrólem”. Odtajnione sto kilkadziesiąt lat temu dokumenty, z których korzystali Kraushar, Askenazy i inni polscy historycy ery przedjałtańskiej, są bezlitosne dla Stanisława Augusta. ObnaŜają nie tylko jego zdradę, lecz takŜe najniŜsze pobudki agenciaka stale Ŝebrzącego o podwyŜszenie Ŝołdu: „W świetle autentycznych dokumentów (...) pobudki działań króla w tym kierunku wiązały się ścisłe z osobistymi jego dąŜeniami do korzyści materialnych pielęgnowanymi szczodrze, z datkami z kasy sąsiedniego państwa otrzymywanymi, które miały na celu jedynie sprzęgnięcie króla do rydwanu polityki sąsiedniego mocarstwa i czynienie zeń powolnego, niezgodnego z majestatem królewskim narzędzia, obcą a silną poruszanego ręką” (Kraushar).
84
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
Stały Ŝołd (12 tys. rubli miesięcznie) był przez petersburską centralę niechętnie zwiększany Poniatowskiemu, mimo jego ciągłych monitów w tej sprawie (zachowały się obrzydliwe błagania króla à propos „pensji”). Rekompensowały mu to okazjonalne premie „akordowe” (po 100 tys. rubli). Zostało bezspornie dowiedzione, iŜ Stanisław August partycypował finansowo przy interesach międzynarodowych, jakimi były rozbiory jego państwa. Inaczej mówiąc: na kaŜdym rozbiorze mocno się dorabiał, lejąc publicznie krokodyle łzy. Jeszcze dokładniej mówiąc: sprzedawał Polskę za ruble, kawałek po kawałku, na co są niezbite dowody. Askenazy tak je skomentował odnośnie pierwszego rozbioru: „Stwierdzić jasno potrzeba, Ŝe król nie był bynajmniej zaskoczony znienacka przez niespodziankę rozbiorową — jak to on sam w następstwie dla swego usprawiedliwienia starał się wmówić opinii — lecz przeciwnie, nawet o rokowaniach przygotowawczych (...) dość wczesne i pewne posiadał wiadomości. Zresztą nie raz będzie mu to później wypominane tak wyraźnie, Ŝe wypierać się nie będzie miał sposobu (...) JuŜ w grudniu 1773 roku doszedł do porozumienia ze Stackelbergiem (carskim ambasadorem — przyp. W.Ł.). Wtedy od razu zgodził się na resztę. Wziął raz kilka tysięcy dukatów ze wspólnej kasy poselskiej. Jeszcze czas jakiś dawał opór dla zachowania pozorów. Mówił jak ów komendant twierdzy do oblegających: «mais tirez mois donc des coups de canon, pour ąue je puisse me rendre avec honneur» (dajcie chociaŜ kilka strzałów, Ŝebym się mógł poddać z honorem). Poddał się wprawdzie nie z honorem, ale bez najmniejszego dla siebie szwanku. Pozostał przy swoich siedmiomilionowych z górą dochodach. Uzyskał nadto zapłatę swoich długów (...) Koniec końców moŜna stwierdzić bez ochyby, Ŝe na pierwszym podziale kraju Stanisław August zrobił wcale niezgorszy interes”. Okazji do robienia interesów kosztem kraju było jeszcze sporo i „plenipotent rosyjski” umiał je wykorzystać. Czynił to z zimną krwią, więc Ŝadne „Stasiowe” legendy o oświeconym, pechowym królu, co chciał dobrze, ale mu nie wyszło — nie mogą tej profesjonalnej nikczemności przekreślić. Za jego czasów dowody zdrady nie były znane, piętnowano tylko kompromitującą słabość króla. Naruszewicz ujął to w dwuwierszu: „Królowałeś, o Panie, A kto inny władał”. Władał Petersburg rękami swych warszawskich ambasadorów kurierów specjalnych; Poniatowski chciał tylko nie zlecieć z ku kiełkowego tronu: „Tłukła się w nim jedna tylko pasja: pasja utrzymania korony za kaŜdą
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
85
cenę i kaŜde upodlenie (...) Pierwszy rozbiór nie jest bynajmniej największym nieszczęściem w oczach króla (...) PrzecieŜ zaprowadzi swe państwo pod obuch drugiego rozbioru i zniszczy do cna jego niezawisłość (...) Uczyni z siebie bolesne widowisko, zaprzeda godność własną, której nigdy nie miał za wiele (...) Będzie królem zawsze, ilekroć pozwoli Repnin, Bułhakow, Sievers czy Stackelberg. Tych wszystkich (ambasadorów Rosji — przyp. W.Ł.) pokornie usłucha (...) Odartemu z zewnętrznych nawet pozorów majestatowi, nieszczęsnemu więźniowi Petersburga, pozostanie juŜ tylko do końca topielczy kurcz i Ŝądza utrzymania korony (...) Nie umiał sprawić, iŜby Rzeczpospolita podniosła się spod obucha drugiego rozbioru i uniknęła szlachtuza trzeciego” (Stanisław Wasylewski). Nie umiał, bo nie chciał, a nie chciał, bo nie mógł chcieć — nie on był sternikiem. Zostało mu aktorstwo. Jako finansowy udziałowiec rozbiorowych „szlachtuzów”, Poniatowski znakomicie opanował sztukę „udawania Greka”. Choćby przystępując fałszywie do Majowej Konstytucji, i wkrótce zdradzając ją dla Targowicy. Współcześni „Stasia” tłumaczyli owe meandry wpływem... kobiet. Z pozoru mieli słuszność, gdyŜ dwór Stanisława Augusta był rokokowym „régime des maitresses”, jak w całej Europie. Michał Czacki zapewnia, Ŝe do obozu 3-Majowych reform wciągnął króla Ignacy Potocki wdziękami pewnej poziomej damy, ówczesnej faworyty Poniatowskiego. Z kolei Niemcewicz, tłumacząc akces króla do Targowicy, przeklął kilka „kwoch starych, które z drogi powinności zawróciły słabego monarchę”, a zawróciły, bo carski poseł Bułhakow opłacił te damy bukietem „brylantowych butonów (...) w imieniu wdzięcznego imperium rosyjskiego”. Te młode i stare Laszki nie były Petersburgowi potrzebne do przekupywania króla — nie przekupuje się przekupionego. Były potrzebne do kontrolowania, bo ambasador mógł kontrolować agenta tylko dniem, ale nocą nie mógł, do tego wymagana jest obecność w łoŜnicy. Kumple Poniatowskiego wiedzieli, co jest grane, gdy król opowiedział się za Konstytucją, i jawnie prorokowali szybki kres majowej euforii społeczeństwa: „A wiesz, co będzie z majowego wrzasku? Gwałt w dziele, Szumu wiele, Budowa na piasku”. Szczery patriota, Niemcewicz, odparł gwałtownie:
86
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
„A wiesz, co będzie z nieprawego wrzasku? Rząd trwały, Kościół chwały, Łeb sporny na piasku”. Ten „łeb sporny” to nie był łeb Stanisława Augusta (bo nie wiedziano o królewskiej zdradzie), lecz łeb innego zdrajcy, Ponińskiego, wokół ukarania którego toczyła się dyskusja sejmowa. Słuszność mieli zdrajcy, wieszcząc „gwałt w dziele”. Wkrótce „na usilne prośby i błagania zdrowej części narodu” (czyli Targowicy) — Petersburg wysłał sto tysięcy jegrów, by rozprawić się z niezdrową częścią społeczeństwa polskiego, broniącą Konstytucji 3 Maja. A „Stasio” wyjechał na prowincję i doŜył swych lat w luksusie, na rosyjskim garnuszku, olewając nową mapę Europy, która nie zawierała juŜ choćby milimetra Lechistanu. Polska przestała istnieć kompletnie. Los sprawił, Ŝe Polska zmartwychwstała w 1918 roku. A później, skutkiem wojny, dostała się w łapy czerwone i wyhodowano tu „humanistów”, którzy czynią ze zdrajcy, z rosyjskiego agenta — idola narodowego. Gdy o tym myślę, pobrzmiewa mi wiersz Aleksandra Błoka „Odwet” (tłum. Adam Galis): „Lecz ten, co ruszał, sznur trzymając, Marionetkami krajów licznych, Wiedział, co czyni, nasyłając Opary mgły humanistycznej (...) Warszawo, więc i ciebie zmusił, I dumnych synów twych, Polaków, Do drzemki stek nasłanych z Rusi Wojskowych mydłków i prostaków? (...) Latarnie, szwargot, pejsy długie — I oto w chorym mŜeniu ranka Polska — podwórko Rosji drugie... Wichrom na łup wydane zdradą; (...) W letargu dźwiga swoje brzemię Lud zagubiony w cichych polach. Jeno po renegacie-synu Matka przez całe noce płacze, A ojciec wroga w głos przeklina (Co starzec moŜe jeszcze stracić?...). Ich syn ojczyznę zdradził skrycie”.
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
87
Jawnie, od kilkunastu lat, brzmi chór „dobrych ludzi”, Ŝądających, by resztki po koronowanym Judaszu spoczęły na Wawelu. Tak jakby Wawel był latryną lub latarnią, którą moŜna obsikać unosząc jedną nogę. Hau! hau! hau! hau! hau! O ile wiem — w murze kremlowskim zostało jeszcze kilka wolnych funeralnych komór, tam go odeślijcie, „chłopaki”. Lepszego dlań adresu nie znajdziecie. A w sarmackich świątyniach — wara! „Paszoł won.!”. Waldemar Łysiak „TYGODNIK SOLIDARNOŚĆ”, 9-IX-1994.
88
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
JESTEM ZDROWY, ZBIERAM NA COURVOISIERA W numerze 31(226) „NajwyŜszego Czasu!” (30.VII.1994) wywołano mnie do tablicy, przypominając, Ŝe jesienią ubiegłego roku zobowiązałem się skomentować listy, które nadeszły od Czytelników po kilku moich artykułach w „NCz”. Tych listów było duŜo, a ja rzeczywiście dałem słowo. U Łysiaka dane słowo jest waŜniejsze niŜ sto złoŜonych podpisów. Dotrzymam więc słowa, aczkolwiek czynię to z sercem cięŜkim, bo juŜ dawno odechciało mi się publikować na łamach szacownego tygodnika UPR. Zacznę wyjaśniając przyczyny, dla których odechciało mi się w „NCz” (i dla których przeniosłem swoją publicystykę do „Tygodnika Solidarność”), bo ten fakt bulwersuje wielu moich Czytelników, co mówią świeŜsze listy. Powodów jest kilka. Główny to ten, Ŝe nie odpowiada mi towarzystwo. Chodzi o towarzystwo fanów pewnego pioniera, o Michnikowców. Gdy dwa lata temu ukazała się moja powieść pt. „Najlepszy”, gdzie m.in. parę słów dedykuję szefowi „Wybiórczej” — jak za dotknięciem czerwonego guzika gruchnął brzask lewicowych i kryptolewicowych pismaków, których zadałem było zlinczowanie Łysiaka. W ciągu paru tygodni drukowano serial złoŜony z kilku artykułów i kilku pseudorecenzji; teksty owe wyćwiczonym chórem dowodziły, Ŝe „Najlepszy” jest najgorszy ja jestem jeszcze gorszy, istny potwór. Wśród artykułów wyróŜniał się liczbą kłamstw ten, którym skopano mnie we „Wprost”; wśród pseudorecenzji szczególnie zajadłą podpisała niejaka Izabela Ś. Później Rafał A. Ziemkiewicz skrytykował na łamach „Spotkań” koncert tych antyŁysiakowych kalumni, zauwaŜając, Ŝe wspomniana „recenzentka” nie czytała ksiąŜki przez siebie „recenzowanej”, bo gdyby czytała, to by nie bredziła, iŜ akcja toczy się m.in. w Rumunii i w Afganistanie (akcja „Najlepszego” jako Ŝywo przez sekundę nie toczy się w tych krajach!). I oto Anno Domini 1994 moje kwadratowe oczy widzą Izabelę Ś. jako współpracownicę „NajwyŜszego Czasu!” (co prawda „NajwyŜszego Czasu!-Bis”, ale to przecieŜ ta sama firma). Nie dla mnie takie towarzystwo — nie chcę sąsiadować z Izabelą Ś., tak jak gdzie indziej nie chcę z Urbanem, Michnikiem, Szczypiorskim, Małachowskim, Grońskim, Stommą i całą resztą nadwiślańskiej czerwonej orkiestry. Druga przyczyna to fakt, Ŝe nie pasują mi poglądy pewnych dygnitarzy UPR, zwłaszcza wrogość pana DzierŜawskiego wobec lustracji konfidentów.
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
89
Na ten temat ściąłem się z p. DzierŜawskim dość ostro w rozmowie bezpośredniej. Jego Ŝarliwe argumenty mnie nie przekonały; dalej uwaŜam, Ŝe lustracja (pełna, całkowite odtajnienie dossiers kapusiów, tak jak w Niemczech) jest niezbędna dla wydobycia ojczyzny z dołu kloacznego. Jeśli wśród UPR-owców istnieje frakcja wyraŜająca poglądy antylustracyjne, to dla mnie nie jest to przejaw wewnątrzpartyjnego pluralizmu, lecz sygnał, Ŝe „źle się dzieje w państwie duńskim”. Coraz częściej draŜnią mnie równieŜ tezy wygłaszane przez szefa UPR. Mam dla pana Janusza Korwin-Mikkego wiele podziwu i wiele szacunku za jego niezłomną walkę z gospodarczą i socjotechniczną bolszewią. Ale kiedy słyszę, jak przylepia on płk. Kuklińskiemu etykietkę „zdrajcy”, to trafia mnie szlag. Kiedyś, podczas naszego pierwszego spotkania, starliśmy się o to. Pan Korwin-Mikke, gdy mu wytknąłem jego ocenę Kuklińskiego, przez prawie kwadrans tłumaczył mi słuszność swego sądu, do którego kluczem jest „racja stanu”. Gdy skończył, odpowiedziałem tak: — Proszę pana, wszystko, co pan rzekł w ciągu ostatnich kilkunastu minut, ubliŜa pańskiej inteligencji! Gdyby się przyjęło pański punkt widzenia, trzeba byłoby równieŜ bohaterów Powstania Listopadowego uznać za zdrajców, bo oni takŜe, jako oficerowie polskiej armii wystąpili przeciwko legalnej władzy panującej wówczas nad Wisłą. W istocie była to władza nielegalna, gdyŜ tak samo jak bolszewicka siłą narzucona społeczeństwu przez to samo mocarstwo obce! Latem 1994 pan Korwin-Mikke wyraził równie osobliwy sąd: Ŝe wojska napoleońskie zrobiły duŜo krzywdy Polakom, pustosząc nasz kraj. Jako historyk i znawca epoki napoleońskiej wiem, Ŝe wojska napoleońskie zrobiły cięŜką krzywdę Rosjanom, Prusakom i Austriakom, bo ich stłukły i przepędziły z naszego kraju, zwracając mu wolność, której Polacy sami nie umieli wyrąbać, więc teza szefa UPR budzi mój sprzeciw absolutny. RównieŜ inna jego świeŜa teza — Ŝe Chagall był marnym pacykarzem, a nie wielkim artystą — budzi moje veto zdecydowane, bo Chagall był obok Picassa, Magritte’a i Dalego największym malarzem XX wieku. Nie jest to kwestia „de gustibus” — to sprawa elementarnej ignorancji, panie prezesie. Wreszcie casus najdelikatniejszy — wrogość UPR wobec Związku „Solidarność”. Program gospodarczy Unii Polityki Realnej był zawsze bliski moim ekonomicznym poglądom, a nawet w przewaŜającej mierze toŜsamy z nimi, czemu publicznie dawałem wyraz. Jednak moja identyfikacja z gospodarczą doktryną UPR kończy się tam, gdzie zaczyna się krucjata UPR przeciwko „Solidarności”. Krucjata oparta na tezie, Ŝe związki zawodowe z natury rzeczy są wrogiem, kulą u nogi, zawalidrogą gospodarki
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
90
wolnorynkowej (kapitalistycznej) w jej konserwatywno-liberalnym wydaniu. Krucjata ekstremalnie werbalizowana — dla UPR związek zawodowy to jaskinia czerwonych zbójców, matecznik socjalistycznego chaosu, wylęgarnia kłód na drodze do prawidłowego rozwoju gospodarki. UwaŜam tę krucjatę za absurdalną generalnie, a dla dzisiejszej Polski w szczególności — za katastrofalną! Mogę dyskutować o roli związków w prawidłowej, to jest rozwiniętej i dobrze utrwalonej gospodarce kapitalistycznej. Lecz takiej gospodarki w Polsce nie mamy i długo jeszcze nie będziemy mieć. Mamy aferalną, złodziejską parodię drogi do kapitalizmu, ergo: system nomenklaturowego i esbeckiego zawłaszczania narodowego majątku, środków produkcji, banków, gruntów itd. Póki ten hochsztaplerski system, którym dyryguje zgraja czerwonych wydrwigroszy, nie zostanie obalony — póty Polsce nie grozi gospodarcza racjonalność i praworządność, czyli sensowność. Związek „Solidarność” jest najsilniejszą dzisiaj polską siłą antykomunistyczną, która przeciwstawia się gangrenie pseudokapitalizmu w PRL-bis. Paradoksalnie więc — jest fundamentalnym sojusznikiem UPR (tak samo jak wszystkich innych antykomunistycznych partii i organizacji). Bez obalenia władającego Polską kryptokomunizmu nie ma mowy o uzdrowieniu ekonomii polskiej, tymczasem polscy antykomuniści więcej zapału wkładają w walkę wewnętrzną, w rozróby między sobą, niŜ w obalanie wspólnego wroga, we współdziałanie. UwaŜam to za grzech śmiertelny Unii Polityki Realnej, za politykę samobójczą. Eksterminujcie wpierw smoka wspólnymi siłami (inaczej się nie da), a dopiero później, szanowni rycerze, będziecie mieli prawo targować się o rolę związków. Teraz juŜ mogę zająć się wypełnieniem obietnicy danej niegdyś na łamach „NCz”. Późno, bo późno, ale lepiej późno, niŜ nigdy. Listy, których autorzy podzielali moje opinie, bili mi brawa etc. — mogę „skomentować” tylko jednym słowem: dziękuję! Listy polemiczne i krytyczne wymagają komentarza szerszego. Zarzucono mi, Ŝe demonizuję silę komunistów w naszej części Europy i wpływ Rosji na sytuację międzynarodową. Wybory w Polsce, na Węgrzech, na Litwie, na Ukrainie i Białorusi, jak równieŜ permanentne umizgi Zachodu do Rosji, ktorej przyznano rangę czołowego współarbitra świata, tak brutalnie potwierdziły moje prognozy, Ŝe wszelkie dodatkowe argumenty komentarze uwaŜam za zbyteczne. Spytano mnie: dlaczego notorycznie obraŜam ludzi popierających (ówczesną) Unię Demokratyczną? Odpowiadam: dlatego, Ŝe brzydzę się głupotą i nienawidzę hipokryzji, czyli faryzeizmu. LoŜa udecka
1 2
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
91
oraz hordy jej akolitów, stanowiące udecki elektorat, to spuścizna po licencjonowanej KOR-owskiej opozycji, która była opozycją lewicową, dzięki czemu „walka opozycyjna” sprowadzała do burd między róŜnymi odcieniami czerwieni. Takie lewicowe opozycje istniały we wszystkich satelickich państwach czerwonego łagru i w samej sowieckiej macierzy równieŜ. Włoska specjalistka od Rosji, Maria Fenelli, która wielokrotnie wizytowała Kraj Rad, niegdyś pełna podziwu dla tych „dysydentów”, obecnie (kwiecień 1994) splunęła im w twarze frazą uniwersalną: „Dziś lepiej widzę to, co minęło, i myślę, Ŝe w tej opozycji inteligentów wobec Kremla było duŜo swoistego leninowskiego spektaklu. WciąŜ nie do końca rozumiem, jak teŜ się wam udawało granie «walczących z reŜimem opozycjonistów» i jednoczesne deklarowanie: «nie jesteśmy wrogami władzy radzieckiej». Domyślam się, Ŝe chodziło o branie pieniędzy z obu stron”. Pani Fenelli za domyślność winna dostać pięć plus. Wytknięto mi „zoologiczną napastliwość wobec Adama Michnika”. Wytknięto mi ją słusznie. Gazetę Michnika traktuję bowiem jako organizację quasi-przestępczą (groźniejszą od zwykłych gangów, bo zwykłe gangi moŜna wyłapać i skazać), a jej reklamowe hasło widniejące na plakatach i na ekranach telewizyjnych („NiezaleŜnie od pogody — mamy własne zdanie”) uwaŜam za bardzo bliskie rzeczywistości — wystarczy zmienić „pogodę” na „prawdę” i całość („NiezaleŜnie od prawdy — mamy własne zdanie) będzie się zgadzała stuprocentowo. Jedyna cecha Michnika, którą bardzo lubię, to wrodzone poczucie humoru tego pana. Humoru absurdalnego, jaki Anglicy zwą „pure nonsense”. Ten gość cudnie opowiada grube kawały. Gdy „śycie Warszawy” pyta go: Czego nie zamieściłby w swej gazecie?, on spokojnie mówi: „Nie zamieściłbym nic, co byłoby kłamstwem” (sic!). Gdy przepytuje go „Tybuna”, on wygłasza: „UwaŜam, Ŝe klerykalizm bardzo źle słuŜy i Kościołowi, i polskiemu państwu”. Dlaczego źle słuŜy? Bo „zagraŜa nam fundamentalizm religijny” — precyzuje król dowcipów. Nie chcę przez to powiedzieć, Ŝe Michnik tylko dowcipkuje. Czasami odzywa się serio. Choćby wówczas, gdy mówi, Ŝe naleŜy do osobników, którzy „przebierają się w róŜne stroje”, i gdy mówi, Ŝe ma w sobie „trochę sowieckiego człowieka” („Trybuna”, 15-16.V.1993, i gdy autobiograficznie puentuje: „komunizm przyciąga pewien typ dewianta” („śycie Warszawy”, 2728.VII.1991). Wytknięto mi równieŜ grzech niepopełniony — iŜ zarzucam Michnikowi agenturalność. Nigdy nie zrobiłem tego „expressis verbis”. Aktualny stan badań wymienionego problemu podsumował R. Ziemkiewicz, jemu więc oddaję głos:
3
4
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
92
„KaŜdy, kto udeckiego guru nazywa agentem, niepotrzebnie i niezasłuŜenie go dowartościowuje. Michnik był tylko, jak to zwał Lenin, «poŜytecznym idiotą», miotanym jakimiś zapiekłymi kompleksami i urazami, urabiającym milionową rzeszę udeckich potakiwaczy podług swoich neurotycznych odlotów. Jeśli go czymś kupiono, to daniem mu moŜliwości nadymania się do woli, daniem mu mesjanistycznego poczucia, Ŝe prowadzi masy ku rajowi tolerancji. Zdaje się, Ŝe to wystarczyło, by się pan Michnik swym mesjanizmem upił do nieprzytomności, tak, Ŝe nawet nie zauwaŜył, iŜ mu ktoś włoŜył kijek w d... i kręci nim jak kukiełką. To by miał być agent? Kpiny. To pajac. Szmaciany pajacyk na patyku, nic więcej. Kto by na jego werbowanie marnował pieniądze ?!”. Smagnięto mnie (trzymanym w kobiecych łapkach) batem „tolerancyjności”, piętnując moją przeciw tejŜe wrogość, albowiem „nawoływanie do powszechnej lustracji i dekomunizacji to nawoływanie do ślepego odwetu”. Nie, madame, to tylko nawoływanie do szacunku dla sprawiedliwości i praworządności elementarnej. Podpiera pani swój wywód argumentacją chrześcijańską, ale w sposób, który jest zaprzeczeniem chrześcijańskiej idei miłosierdzia. Francuski historyk Bedarida tak skomentował ten rodzaj sofizmatów: „Emocje biorą górę nad intelektem, dobroć nad osądem, przebaczenie staje się zapomnieniem, a pojednani amnezją. Szlachetna i ogólnikowa duchowość prowadzi dzięki temu na manowce. Zapomina się, Ŝe pamięć jest fundamentem chrześcijaństwa” („Le Monde”, 17.III.1994). W Polsce Marta Miklaszewska wyraziła to dobitniej: „Rozgrzeszenie bez skruchy. Wina bez kary. Wybaczenie bez zadośćuczynienia. Pojednanie... z kłamstwem, aferą, zbrodnią” („Tygodnik Solidarność”, 29.V.1994). Jako przykład właściwej postawy korespondentka reklamuje mi pana Nowaka-Jeziorańskiego, według którego trzeba traktować zbrodnie komunistów metodą listu biskupów polskich do niemieckich („Wybaczamy i prosimy o wybaczenie”). Biskupi byli w porządku, bo wcześniej były Norymberga i denazyfikacja, ale Nowak-Jeziorański jako wzór moralny nie jest w porządku. Nie mógłbym naśladować takich ludzi, madame, gdyŜ wrogów wyprodukowałem sobie juŜ legion i nie chcę, by kolejnym moim wrogiem stało się moje własne lustro przy goleniu. Główny błąd pani rozumowania to mylenie miłosierdzia z bezkarnością. Błądzi tak wielu Polaków, dzięki kalectwu mózgowemu, które jest efektem wypadku drogowego. Chodzi o czołowe zderzenie z rozpędzoną taczanką powoŜoną przez Adama Michnika. Ten bliski przyjaciel Jaruzelskich, Kwaśniewskich, Kiszczaków, Urbanów et consortes uczy bowiem
5
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
93
niesprawiedliwości jako eliksiru dziewictwa: „Jestem generalnie za abolicją. UwaŜam, Ŝe okres historycznych rozliczeń, rozumianych jako rozliczenia sądowe, karne, trzeba zamknąć (...) Nie moŜna w kółko Ŝyć obsesją wymierzania sprawiedliwości” (wywiad dla „Trybuny”, 1993). Tak, toczno, komandir! Charaszo gawaritie — wymierzanie sprawiedliwości to obsesja. Nie tędy droga. Wy, jako dróŜnik generalny, wskazujecie ludziom prawidłową drogę do raju. Zamknąć sądy, zamienić więzienia na domy rozrywki dla ćpunów i pederastów, kodeksowi karnemu dać okładkę „Harleąuina”, a wszelką sprawiedliwość walnąć do kubła i na śmietnik! I Ŝadnych warunków — bez skruchy, pokuty, kary, bez Ŝadnego wstydu. Koniec z tą obsesją rozliczania i wymierzania! Chwatit’, towariszczi! Ugodzono mnie pytaniem: czy czarnowidztwo tak Łysiaka zaślepiło, Ŝe nie widzi „Ŝadnych pozytywnych przemian dokonanych po roku 1989”! AleŜ widzę. Trzy — pełne półki, wymienialność złotówki i wolność słowa (bez której to, co teraz piszę, mógłbym pisać dla „drugiego obiegu” lub dla „szuflady”). Poza tym widzę jeszcze kilka drobiazgów: ♦ Widzę bezsilność milionów ludzi, którzy przed pełną półką stoją z pustą kieszenią. ♦ Widzę planowe, odgórne propagowanie relatywizmu moralnego, czyli demoralizacji wiodącej do burdelowego stylu Ŝycia i do faktu, Ŝe Polska znalazła się — jak to celnie nazwał Andrzej Zięba — „w postępowym połoŜeniu pedała”. ♦ Widzę wojnę totalną tzw. elit z katolicyzmem próbującym zahamować wyŜej wzmiankowaną gangrenę etyczną narodu. ♦ Widzę monstrualną samowolę wszelakiego rodzaju przestępców (od „biznesmenów” do zabójców ulicznych) i równie monstrualną korupcję całego aparatu państwa (od wysokich urzędników do prokuratorów, policjantów i celników). ♦ Widzę kabaretowe sądownictwo, cyrkową sejmokrację, operetkową demokrację. ♦ Widzę coroczne rujnowanie budŜetu państwa niskoprocentowymi (lub bezprocentowymi) kredytami, które otrzymują „przyjaciele przyjaciół”, poŜyczkami dla fikcyjnych spółek, dotacjami dla złodziejskich Funduszów i Fundacji, zawłaszczeniami majątku narodowego dzięki bandyckim przepisom i podpisom, tudzieŜ innymi rodzajami machlojek finansowych o skali bilionowej, dla szarego Polaka cyfrowo niewyobraŜalnej.
6
Nie widzę natomiast, choć pięć lat juŜ minęło, paru innych drobiazgów:
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
94
♦ Nie widzę nowej ustawy głównej, która zastąpiłaby stalinowską konstytucję z 1952 roku. ♦ Nie widzę nowych praw gospodarczych, które dałyby Polsce szansę ekonomicznego wyzdrowienia. ♦ Nie widzę strukturalnej dekomunizacji aparatu centralnego i regionalnego, która np. obywatelom Czech stworzyła bazę autentycznie wolnej gospodarki (dzięki temu Czechy swoimi reformami zostawiły nas daleko w tyle), a czeskim komunistom uniemoŜliwiła ogłupianie narodu (bo nie zgarnęli większości mediów), kontrolowanie narodu (bo nie zgarnęli policyjnych oraz wywiadowczych urzędów) i ciąganie za sznurki finansowe (bo nie zgarnęli banków). Krótko mówiąc: uniemoŜliwiła im odzyskanie władzy. ♦ Nie widzę prywatyzacji powszechnej tudzieŜ reprywatyzacji. ♦ Nie widzę reformy oświaty, słuŜby zdrowia, systemu ubezpieczeń (co ma teŜ wiele wspólnego z brakiem prywatyzacji). ♦ Nie widzę zlikwidowania bezczelnych monopoli (np. przemysł samochodowy lub PKP). ♦ Nie widzę instytucji skarbu państwa, czyli fundamentu kapitałowego. ♦ Oraz nie widzę wielu innych rzeczy koniecznych krajowi jak tlen, na czele z praworządnością i sprawiedliwością. Zapytano mnie dlaczego mam tak wrogi („obskurancki”) stosunek do aborcji, czyli do techniki skrobankowej regulującej przyrost. Dlatego, Ŝe poszła w złym kierunku. Wyskrobani zostali nie ci, co trzeba, i nadmierny przyrost czerwono-głowych załatwił Polskę. Określono wyznawany przeze mnie Bonapartyzm jako „niezdrowy pociąg do zamordyzmu”. Bzdura. Bonapartyzm to system sprawiedliwości (prawo-rządności), esencja zdrowia politycznego i socjotechnicznego. Chore są demokracje, które Sokratesów mordują, a promują Hitlerów, Clintonów, śyrynowskich oraz licznych czerwonych przygłupów i szalbierzy. Bonapartyzm wszakŜe to męski miraŜ, Ŝyjemy z czasach demokracji (demokracja zaś jest kobietą), trzeba się więc przystosować do jej kaprysów i modlić (lub starać), by częściej kaprysiła zdrowo niŜ niezdrowo. Sygnał, Ŝe i nad Wisłą będzie kiedyś miała zdrowy kaprys, widać było z końcem lipca w Gdańsku, a jak wiemy Gdańsk daje sygnały znaczące. Przy ulicy Długiej śpiewało tam do akompaniamentu gitary dwóch chłopaków. U ich stóp leŜała tekturka pokryta flamastrowym oświadczeniem: „JESTEŚMY ZDROWI. ZBIERAMY NA PIWO”. Przechodnie pchali się z pieniędzmi dla inteligentnego duetu, co oznacza, Ŝe wielu rozsądnych ludzi ma juŜ dość terroru pupilków Kotańskiego (ćpunów) i
7 8
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
95
uczniów Michnika (farmazonów), i Ŝe jeśli ten rozsądny elektorat zechce kiedyś pójść do urn, to ojczyzną zaczną kiedyś rządzić zdrowi. Reasumując: róŜnica między demokracją a Bonapartyzmem jest taka, jaka między piwem a koniakiem „Napoleon” marki Courvoisier. Ja zbieram na Courvoisiera, ale gotów jestem przystać i na dobre piwo, czyli na taką demokrację, która nie stanowi delirycznej karykatury systemu demokratycznego. W sumie bowiem nie jest waŜny system rządów. Bonaparte: „Nazwa i forma rządu są bez znaczenia. WaŜne jest, aby obywatele byli równi wobec prawa i aby sprawiedliwość była egzekwowana uczciwie”. Po chińsku brzmi to tak: „NiewaŜne, czy kot jest biały, czy czarny, byle łapał myszy”‘. Po mojemu: cała władza w ręce zdrowych (na sumieniu i na umyśle)! Waldemar Łysiak „NAJWYśSZY CZAS!”, 10-IX-1994.
96
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
LIST LEGALNIE OTWARTY DO PANA JANUSZA KORWIN-MIKKE Szanowny Panie! Jako szczery zwolennik absurdalizmu (zwłaszcza humoru absurdalnego) pragnę zadeklarować pismem niniejszym pełną solidarność z kultem legalizmu i legitymizmu, który propaguje Pan od lat. Dokładniej zaś: z eskalowaniem przez Pana tego kultu do poziomu kategorii bajecznie absurdalnych, przy których człowiek taki, jak ja, ma komfort wyboru: śmiać się, czy płakać, czy tylko śpiewać „Wołga, Wołga, mat’ rodnaja”! Legitymizm (od łacińskiego „legitimus” — zgodny z prawem) i legalizm (od łacińskiego „legalis” — ustawowy, prawny) to zwyczajnie legalność vel praworządność. W ogólnych kategoriach chodzi tu o ścisłe przestrzeganie istniejących norm prawnych; w kategoriach politycznych — o zgodność władzy państwowej i jej działań z obowiązującym prawem. Zachwycające mnie u Pana przeginanie kultu legalności do granicy „absurdum” (lub nawet poza nią) ma charakter fetyszyzacji prawa pisanego (drukowanego) kosztem praw Boskich i naturalnych praw ludzkich. Inaczej mówiąc: kosztem praw do wolności, przyzwoitości, sprawiedliwości i zdrowego rozsądku. „Legalne” (stanowione przez złą, lub zbrodniczą lub okupacyjną władzę) dekrety, ustawy, kodeksy etc. są nierzadko wobec wspomnianych praw w całkowitej opozycji. To samo zresztą moŜna powiedzieć o wielu umowach międzynarodowych (Kongres Wiedeński, Jałta, Monachium etc). Pański kult „litery”, czyli wyŜszości paragrafu nad sprawiedliwością, nominacji nad zasługą i regulaminu nad sumieniem, wprawia mnie w ekstazę euforyczną zwłaszcza wówczas, gdy uŜywa go Pan jako instrumentu do nauczania dziejów ojczystych i waloryzowania postaci, które kształtowały historię Lechistanu. Zawsze byłem admiratorem wielkich odkryć (takich, jak marksizm stosowany czy „perpetuum mobile”), więc ten nowy rodzaj pedagogiki realnej budzi moją admirację „tout court”. A do wyraŜenia niniejszym listem poparcia publicznego skłoniły mnie Pańskie teksty z fazy szczytowej i fazy końcowej lipcowo-sierpniowych upałów („NajwyŜszy Czas!” nr 31-1994 i 35-1994). Szczególnie kilka zawartych tam twierdzeń, które niŜej pragnę poprzeć w sposób bardziej detaliczny:
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
97
1
Mój wrodzony pociąg do absurdalizmu przeŜywa chwilę prawdziwego uniesienia, kiedy Pan neguje tezę, iŜ rozbiory Polski (dokonane, jak wiemy, przy wydatnym udziale zagranicznych bagnetów) były „złodziejstwem” vel „rabunkiem”. Cudzoziemiec, gdyby mu zacytować Pański sąd, mógłby wysnuć logiczny wniosek, Ŝe były przeciwieństwem krzywdy, czyli dobrodziejstwem vel podarunkiem. I miałby słuszność, gdyŜ to właśnie rozbiory otworzyły naszym dziadom szerokie horyzonty, aŜ po krańce Syberii i Kaukazu, gdzie przodkowie nasi wybierali się masowo bez wiz i osiedlali bez przeszkód ze strony ludności tubylczej. Kontynuując ten typ logicznego rozumowania trzeba uznać, Ŝe lata 1815-1918 były złotym wiekiem Lechistanu. Biorąc pod uwagę Pańską (wielokrotnie wyraŜaną) wrogość do marszałka Piłsudskiego, mam prawo sądzić, Ŝe złoty wiek Lechistanu skończył się wtedy, gdy władzę zachapał ów goszysta, który Pańskim zdaniem „posługiwał się frazeologią «niepodległościową» w walce o swe lewicowe cele”. Jest to muzyka dla uszu obsesyjnych absurdalistów mojego pokroju, Panie prezesie, ja takie gadanie kocham! Teza, iŜ Piłsudski był bardziej czerwony niŜ Siuks (Siuks ma tylko czerwoną skórę, a Piłsudski miał, według Pana, krasną duszę), skłania mój absurdalnie logiczny umysł do parafrazy znanego wierszyka sprzed lat. MoŜna rzec, iŜ Piłsudskiemu:
2
„Sam Stalin wydzielał pieniądze na lody, A ten mu całował róŜowe jagody”.
3
Ręce mnie bolą od braw, gdy czytam taki Pański werset: „Konstytucja 3 Maja była oczywiście całkowicie nielegalna — choćby dlatego, Ŝe posłów Opozycji (tzn. większości) po prostu nie poinformowano o sesji. Jest i wiele innych powodów. W kaŜdym razie pakiet ustaw 13 Grudnia jest szczytem legalizmu w porównaniu z 3 Majem”. W porównaniu z 3 Majem „szczytów legalizmu” było w historii duŜo, od biblijnej Rzezi Niewiniątek, którą zadekretowała legalna władza Ŝydowska. Jaruzelsko-WRONowski „szczyt legalizmu” miał swój dół legalizmu, czyli fundament (i to międzynarodowy) w Jałcie, a swego straŜnika w Legnicy i w innych garnizonach zaprzyjaźnionych. Dzięki umowie jałtańskiej, Armii Czerwonej i dyktatowi PKWN-owskiemu (stalinowskiemu) legalne były więc wszelkie akty komunistycznego gwałtu, dlatego Pańska dusza legalisty, Panie prezesie, miałaby ambiwalentny rozstrój, gdyby jenerałowie z MSW kazali Piotrowskiemu zgwałcić i udusić Pańską córkę (notabene kłania się tu starorzymskie prawo, według którego nie wolno było skazywać dziewic na
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
98
śmierć, toteŜ cezar, pragnąc wyrŜnąć całkowicie jakiś ród, a zarazem pozostać legalistą, rozkazywał swym Pretorianom, by dziewczynki najpierw gwałcili i dopiero później mordowali). Argumenty, którymi zdelegalizował Pan Konstytucję 3-Majową, ojcują moje umiłowanie absurdalizmu nie tylko dlatego, Ŝe jej twórcy złamali ledwie regulamin sejmowy i Ŝe posłowie wrodzy reformom spóźnili się na obrady, bo przedłuŜyli sobie ferie Wielkanocne („Nieobecni racji nie mają”). Bardziej dlatego, Ŝe reformy miały poparcie większości sejmików wyborczych (czyli ogólnopolskiego elektoratu), a „Opozycja” sejmowa, pisana przez Pana, nie wiedzieć czemu, duŜą literą, składała się wówczas w stu procentach z ludzi, o których carski poseł Saldern (ten, co wypłacał im rosyjski Ŝołd) mawiał: „Jedną ręką wręczać sakiewkę, a drugą bić po twarzy!”. Przyjmując Pański, arcylegalistyczny punkt widzenia, włazimy w pyszną (arcyabsurdalną) pułapkę legalizmu. Bezdyskusyjna staje się naganność wszelkich nielegalnych aktów, od „Tablic MojŜeszowych”, do „Kodeksu” pewnego „korsykańskiego uzurpatora” (jak po dziś dzień określają Bonapartego legitymiści burbońscy). W ten sam sposób legalizm Jałty i PKWN, tudzieŜ reklamowany przez Pana 13-Grudniowy „szczyt legalizmu”, czynią bezsensownymi (wręcz nielegalnymi) antypolskie rezolucje ONZ („łamanie praw człowieka”) z roku 1982 i 1983. CzyliŜ miłośnik absurdalizmu moŜe nie kwiczeć radośnie, gdy Pan wykłada, Ŝe Polska ma na sumieniu kupę rozbiorów cudzej ziemi? Pisze Pan, Ŝe „dokonała wielu”, jako dowód poleca Pan „mapę terytorialnego rozwoju I Rzeczypospolitej”, jako przykład wskazuje Pan Prusy oraz Inflanty. Tym samym burzy Pan brawurowo archaiczne tezy polskich historyków, według których Sarmacja rosła dzięki pokojowym układom, takim, jak Unia Polsko-Litewska. Z biegiem lat wzrok mi chyba gorzej dopisuje niŜ poczucie humoru, bo wbijam gały w tę mapę i, cholera, nie tylko nie widzę „wielu”, lecz nawet tych dwóch, które Pan nazwał wieloma. Tak polskie Prusy, jak i polskie Inflanty, nic nie miały wspólnego z czymś, co się zwie rozbiorowym gwałtem, wszystko zaś miały wspólne z traktatem toruńskim, z układem między Polską a wielkim mistrzem inflanckim, Kettlerem, tudzieŜ z innymi umowami. W ogóle przyrost terytorium dawnej Polski opierał się głównie na łóŜku (mariaŜe dynastyczne) i na aliansach. Aliansach dobrowolnych i nie korupcyjnych (w przeciwieństwie choćby do I rozbioru Rzeczypospolitej, który „uprawomocnił się” decyzją rodzimego sejmu złoŜonego po większej części z płatnych zdrajców). Byłoby, zaprawdę, lepiej, gdyby Pan przytoczył autentyczne (bo militarne) grabieŜe zmajstrowane rękami przodków naszych, jako to grabieŜ czeskiego
4
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
99
Cieszyna w 1938 roku, pruskiej Warszawy w 1806 roku, węgierskiego (siedmiogrodzkiego) Krakowa w 1657 roku, rozlicznych szwedzkich miast nad Wisłą za „Potopu”, czy radzieckiego Białegostoku A.D.1920. Osobiście uwaŜam, Panie prezesie, Ŝe głupim błędem polityki realnej dziadów naszych było, iŜ dokonując tak „wielu” rozbiorów — nie dokonali rozbioru Wiednia w roku 1683, gdy to pod wodzą Kara Mustafy najechaliśmy tę ziemięZ morderczą, urzekającą absurdalistę Łysiaka logiką, sprzeciwia się Pan tezie, iŜ carowie Aleksander I i Mikołaj I nie byli królami Polski. Dowodzi Pan, iŜ owszem, byli, bo „król to człowiek, który został ukoronowany i sprawuje władzę”, zatem Mikołaj I był „ostatnim polskim królem”. Co znaczy, Ŝe gdyby Hitler (np. podczas parady triumfu w Warszawie A.D.1939) lub Stalin, mieli kaprys koronować się na królów Polski, to oni — zgodnie z wyznawaną przez Pana ideą legalizmu-legitymizmu — zamykaliby dzisiaj rodzimy poczet monarchów (chronologicznie rzecz biorąc, zamykałby go Stalin, który notabene miał duŜo więcej polskich wielbicieli niŜ Aleksander I). Lecz tym facetom koronacja wydawała się zbędna, starczało im realne panowanie. Wracając do carów — byli wśród nich i tacy, co myśleli równie nowocześnie jak Adolf i Soso. Wystarczało im realne królowanie, bez formalnej koronacji. Szumna nazwa „Królestwo Polskie” obowiązywała aŜ do I wojny światowej, więc kaŜdy kolejny car (Aleksander II, Aleksander III, Mikołaj II) automatycznie, bez koronacji, stawał się „królem Polski”, i tak jest tytułowany w XIX-wiecznych polskich księgach oraz encyklopediach. Te wydawnictwa tyle miały wspólnego z wolnością druku, co prywiślańska gubernia zwana „Królestwem Polskim” z królewską państwowością, a Generalna Gubernia za rządów „wicekróla” Hansa Franka z prawami człowieka. Będąc absurdalistą, Panie prezesie, kocham ekstremalnych legalistów taką samą gorącą miłością, jaką klasyczny „człowiek śmiechu” (w typie opisanym przez Victora Hugo) kocha kabaret Olgi Lipińskiej. Są mi biologicznie niezbędni, poniewaŜ śmiech to zdrowie, więc od czasu do czasu ktoś musi mnie śmiechem zabijać, a cóŜ śmieszniejszego nad protest legalisty przeciwko odbieraniu legalnemu państwu Vichy miana Francji niepodległej? Lub protest przeciwko odbieraniu Kuwejtu legalnie ciemięŜącym go Irakijczykom? Albo legalistyczny kult urzędowego nazewnictwa i legitymistyczny szacunek dla oficjalnych tytułów? PRL-owskich „profesorów”, ceremonialnie przez rząd utytułowanych, mamy w Polsce niczym psów, gdy większość ledwie zasługuje na tytuł magistra. Car-,,król Polski” to król Polski? Okey. Marco Polo to Marek Polak vel Marek Polonus z Lechistanu, a co za tym idzie — część Chin
5
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
100
spenetrowana przez niego winna naleŜeć do Rzeczypospolitej (razem z Madagaskarem po królu Beniowskim). Wchodzi Pan jak Św. Mikołaj do łaknącego absurdów serca Łysiaka, Panie prezesie, gdy Pan ogłasza, iŜ car Aleksander I „przywrócił niepodległość Królestwa Polskiego”. Zapomniał Pan jeno dodać, Ŝe Aleksander uczynił to dopiero w roku 1815, chociaŜ juŜ od roku 1807, przy pomocy dyplomatów i bagnetów, robił wszystko, co moŜna, by uczynić to wcześniej. Wcześniej się jednak nie dało, bo Polacy, wspomagani przez Napoleona, rozpaczliwie sprzeciwiali się temu, wylewając morze krwi, aby tylko carska łaska nie wzięła ich za mordę. Jednak w końcu wzięła i Pan to określa „niepodległością”, gdyŜ car tak określał kondycję i status „Królestwa Polskiego”‘! Było dokładnie na odwrót — miast „przywrócenia niepodległości” Polska ją utraciła. Zyskała tylko szumniejszy emblemat, albowiem „Księstwo Warszawskie” (czyli suwerenna Polska reaktywowana osiem lat wcześniej przez Bonapartego) zamieniło się w „Królestwo Polskie”. Piękna nazwa maskowała kajdaniarską rzeczywistość prowincji carskiego imperium. Wracamy tu do problem tego rodzaju nazewnictwa (patrz punkt 5), które w tytule sowieckiej „Prawdy” i w haśle wieńczącym bramę oświęcimską („Arbeit macht frei”) zyskało swoje symbole ponadczasowe. Nie, nie przeoczyłem dwóch zaserwowanych przez Pana dowodów „niepodległości Królestwa Polskiego” pod berłem Aleksandra: car-batiuszka raczył był Polakom dać „konstytucję” i „własne wojsko”. Kropka w kropkę to samo zrobił Józef Wissarionowicz DŜugaszwili — dał Lachom polską nazwę państwa, „niepodległość”, „konstytucję” i „własną armię”, i tak się rozpędził w tym małpowaniu Aleksandra I, Ŝe na czele owej armii teŜ postawił KostkaPolonofila. Stąd mieliśmy, jako wodzów naczelnych, dwóch ruskich Kostków, którzy co nieco (z trudem, ale zawsze) „gaworili” polskim językiem — Konstantego Pawłowicza Romanowa i Konstantego Rokossowskiego. Ten pierwszy, jak twierdzą encyklopedie, „zwalczał zaciekle ruchy patriotyczne Polaków” i „bez skrupułów łamał konstytucję Królestwa, naginając ludzi i prawa do swej despotycznej woli”. Oto jaka była ta „niepodległość”, Panie prezesie, w Aleksandryjskiej, Mikołajewskiej i sowieckiej krainie zamieszkałej przez Polaków. „Ja drugoj takoj strany nie znaju, gdie tak wolno dyszał cziełowiek”. Rozumiem, Ŝe jeśli uwaŜa Pan „Królestwo Kongresowe” za kraj niepodległy, bo istniała w nim polska armia, to (prawem logiki) dzisiejszą Szkocję i Walię uznaje Pan równieŜ za kraje niepodległe, bo ich narodowe reprezentacje uczestniczą w futbolowych mistrzostwach globu.
6
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
7
101
Moja absurdofilia wniebowstępuje, rzecz prosta, kiedy Pan tak ocenia Powstanie Listopadowe: „Niepodległość została zlikwidowana wskutek kryminalnego wybryku gołowąsów”. Gdyby księga światowych rekordów („Księga Guinessa”) odnotowywała rekordowe absurdy, powyŜsze stwierdzenie miałoby duŜą szansę na bardzo wysokie miejsce w rankingu (razem ze stwierdzeniem gazety Michnika o Akowskich gołowąsach, którzy mordowali śydów za Powstania Warszawskiego). Fakty bowiem są takie, Ŝe dzięki „kryminalnemu wybrykowi” podchorąŜych Listopadowych odzyskaliśmy na chwilę suwerenność państwową, a kres tej suwerenności połoŜyła kryminalna zdrada ze strony starszych wąsaczy. Myślę o dowódcach z roku 1831, o ówczesnych wodzach Lechistanu, którzy triumfujące juŜ powstanie celowo rozmydlili, gasząc zwycięstwo umizgami wobec cara (co wykazał świetną monografią Jerzy Łojek). Zrobili to kierowani legalizmem, Panie prezesie, obsesją legalistyczno-legitymistyczną, determinowaną strachem przed świeŜym powietrzem nowego układu. Legitymizm starego układu był dla nich cenniejszy niŜ suwerenność ojczyzny. Pańska opinia na temat „kryminalnego wybryku gołowąsów” jest całkowicie paralelna z często wyraŜaną przez Pana opinią na temat płk. Kuklińskiego, któremu zakłada Pan czapkę hańby, zwąc go „zdrajcą”. Tak, ten oficer był zdrajcą — zdradził kajdany, zdradził ciemięŜycieli ojczyzny, zdradził kolczasty drut. Czytając i słuchając, jak postponuje Pan bohatera, człowiek ma ochotę strzelić sobie lub Panu w łeb, a nie strzela tylko dlatego, Ŝe przysłowiowe „ ręce opadają” (trudno strzelić w czyjś łeb mając zwis rąk). Powodowany absurdofilią śmiech rozbraja kompletnie. Według Pana „tylko legalna suwerenna władza moŜe wypowiadać wojny. KaŜdy inny powinien być powieszony. Dość wichrzycielstwa!”. Jasne. Z małą jedynie korektą: dlaczego powieszony? A ukrzyŜowany być nie moŜe? Za Poncjusza Piłata legalne władze rzymskie i Ŝydowskie ukrzyŜowały „wichrzyciela” tak samo skutecznie, jak „Wieszatiel” Murawiew obwiesił księdza Mackiewicza. Liczba skutecznych sposobów na „wichrzycieli” jest bardzo bogata — doŜywocie (Łukasiński), kula w potylicę (Katyń), nurkowanie bez skafandra (Popiełuszko) etc. Rodzaje wypowiadanych wojen teŜ są róŜne. JuŜ „wichrzyciel” z Nazaretu był — wedle doktryny legalistyczno-legitymistycznej — absolutnie winien czynu kryminalnego, bo głosił: „Przyszedłem na ziemię czynić nie pokój, lecz miecz!” (Św. Mateusz, 10, 34), „Przyszedłem wzniecić poŜar na ziemi, chciałbym, aby juŜ się paliło” (Św. Łukasz, 12, 49). Bezbłędnie, moim zdaniem, ujął cały ten problem Adam Mickiewicz: „Dzieło zniszczenia w dobrej sprawie jest święte jak dzieło stworzenia! Wolność jest waŜniejsza niŜ pokój!”.
8
102
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
Tak sobie myślę, Panie prezesie, Ŝe gdyby, za Pańską radą, obwieszano wszystkich dziejowych „wichrzycieli”, wszystkich tych piromanów, co podpalali kulę ziemską, by przeciwstawić się Złu, by pokonać Diabła, to ludzkość wciąŜ Ŝyłaby w jaskiniach lub w koronach drzew, przy czym zdecydowana większość naleŜałaby do kasty niewolników. Myślę równieŜ, Ŝe Pańskie poglądy, tak bezkompromisowo wyraŜane na łamach organu Unii Polityki Realnej, mają duŜo wspólnego z odwagą osobistą (myślę o Pańskiej odwadze) i z absurdalnością merytoryczną (myślę o ich warstwie treściowej), lecz nic nie mają wspólnego z realną polityką, gdyŜ celem polityki naprawdę realnej jest zdobycie władzy, a głoszenie poglądów, dzięki którym wielu Polaków zechce tłumaczyć skrót UPR jako: Unia Paranoi Realnej w genialny zaiste sposób zdobycie władzy utrudnia. Z powaŜaniem Waldemar Łysiak
P.S. Mam nadzieję, Ŝe wybaczy mi Pan zjadliwy ton tego listu. Pańskie dowcipy tak mi uniosły poziom absurdogenów i adrenaliny humorystycznej, Ŝe inaczej nie mogłem. „NAJWYśSZY CZAS!”, 24-IX-1994.
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
103
BLASKI I NĘDZE „INTELEKTUALISTÓW” Motto: „Blaski i nędze Ŝycia kurtyzany” (tytuł powieści Balzaca).
Nie pisuję recenzji, gdyŜ jestem pisarzem, a nie recenzentem, więc to nie będzie recenzja. Wszelako do pisania tego artykułu skłoniła mnie lektura ksiąŜki, którą uwaŜam za jedną z najwaŜniejszych ksiąŜek wydanych w Polsce po roku 1989. Chodzi o pracę Paula Johnsona „Intelektualiści” („copyright” autorski z roku 1988, „copyright” polskiego wydawcy, Editions Spotkania, z roku 1994, tłum. Andrzej Piber). Pragnę, by dzięki moim własnym konstatacjom „w temacie” panów „intelektualistów” i na temat owej ksiąŜki, przeczytało ją więcej ludzi. Jest to niewątpliwie reklama. Wcześniej reklamę ksiąŜce Johnsona zrobiły „Gazeta Wyborcza” i „Polityka”. Skopały autora i jego dzieło. KaŜdy rozsądny Polak wie, Ŝe kiedy czerwoni lub róŜowi bardzo gorąco chwalą jakąś ksiąŜkę, to z reguły lepiej nie tykać gniota, ale gdy jakąś zaciekle flekują — rzecz jest „warta mszy”. KsiąŜka Johnsona jest warta celebry mszalnej. Paul Johnson, autor kilku renomowanych rozpraw, prawdziwy baron wśród nonkonformistycznych zachodnich historyków, a więc wśród ptaków rzadkich, bo zachodnia historiografia (i w ogóle inteligencja) uległa lewicowości juŜ dawno temu, wystawił głośnym „intelektualistom” cenzurkę bezlitosną. Nie on pierwszy i nie ostatni. Dobre parę lat trwa u nonkonformistów zachodnich swoista moda na odbrązawianie wielkich figur; chłoszcze się nudę Prousta. Joyce’a i Kafki, przypomina się grzechy róŜnych „świętych” lewicy („vide” praca Amerykanina Tony Judta z roku 1993: „Nieświetlana przeszłość. Intelektualiści francuscy 1944-1956”), słowem, próbuje się kontrować intelektualny, artystyczny i polityczny terror opiniotwórczych elit minionego czasu. KsiąŜka Johnsona wpisała się w ów nurt triumfalnie dzięki analitycznemu i syntetycznemu talentowi historyka. Przeczytać „Intelektualistów” znaczy przestać lubić „intelektualistów”. Sam przestałem lubić „intelektualistów” jako dziecko. Powodem był syndrom skorupki (tej, co to „nasiąka za miodu”). Uczęszczałem bowiem do szkoły podstawowej w latach 50-ych, gdy „intelektualizm” robił kolejną
104
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
(drugą juŜ) karierę prosowiecką, zwłaszcza francuski „intelektualizm”, którego faraonem mianowano Sartre’a, a mój Tato wyraŜał się o tym panu per „hiena kremlowska”, co dziecku źle się kojarzyło (miałem atlas zoologiczny i hiena zupełnie mi się nie podobała). Później, gdy juŜ nadawałem się do dyskusji, Ojciec umocnił moją niechęć ku „intelektualistom” à la Sartre. Przed śmiercią (przyśpieszoną dzięki temu, Ŝe UB odebrało mu innymi dyskusjami trochę zdrowia) zdąŜył zauwaŜyć, widząc twarz Sartre’a na telewizyjnym ekranie: — Gdyby do encyklopedii wstawiono hasło „Dupek”, jego fotografia mogłaby optymalnie zilustrować tekst takiego hasła. Rodzimych „intelektualistów” Ojciec widywał nawet tam, skąd do Parnasu jest dalej niŜ stąd do Drogi Mlecznej, czyli tam, gdzie odbierano ludziom Ŝycie lub zdrowie. Pewien znajomy córki śeromskiego miał wstęp do tego samego salonu i Monika śeromska tak to opisała we „Wspomnieniach”: „Wyprowadzano go na przesłuchania do gabinetu miłego pana z bródką, o wyglądzie profesora gimnazjum, który proponował mu kawę i papierosa, rozmawiał spokojnie i inteligentnie, ale od czasu do czasu, nie przerywając zdania, zadawał mu piekielny cios szpicem buta”. Nie wszyscy polscy „intelektualiści” tamtych upojnych lat 50-ych pracowali szpicem buta. Większość pracowała piórem i mikrofonem, przekonując społeczeństwo, Ŝe Stalin to największy geniusz i dobroczyńca w dziejach ludzkości, Ŝe AK była filią Gestapo, Ŝe kablowanie do UB na rodzinę i sąsiadów to cnota obywatelska, Ŝe komunizm to raj ziemski, a socrealizm to szczyt estetyki, itd. Później ci panowie przekręcili się na „antykomunistycznych intelektualistów”, jedni bijąc się w pierś (Miłosz przyznał, Ŝe „uprawiał prostytucję”, to samo powiedział Wygodzki), zaś inni, jak Czeszko, Andrzejewski, Koźniewski, Brandysowie „e tutti quanti”, bijąc pianę faryzeizmu samousprawiedliwiającego. Najdalej w tym drugim kierunku poszedł Konwicki (były czerwonokulturowy Ŝandarm), stwierdzając, Ŝe nie on winien, tylko czasy winne — Ŝe wredne czasy wymuszały wredność „intelektualistów” jego pokroju. Od ręki teŜ znokautował ewentualnych krytyków, skarŜąc się, Ŝe moŜe go teraz „dopaść kaŜda menda, którą ktoś przypadkowo począł dziesięć lat za późno, i wyruchać bezwstydnie na oczach rozbawionej gawiedzi”. Słowem: ci młodsi nie mają zbrukanych rąk i sumień tylko dlatego, Ŝe mieli głupi fart — spłodzono ich zbyt późno, aby stalinizm mógł ich spodlić tak, jak jego spodlił. Trik był retorycznie sprytny, wszelako logicznie nie był „ben trovato”, bo prócz spóźnionych małolatów zachowali dziewictwo we wrednej epoce takŜe niektórzy rówieśnicy Konwickiego; nie kaŜdy z nich poszedł na płatny serwilizm. I właśnie te oporne „mendy” rówieśnicze miały pełne moralne prawo „ruchać” eks-Ŝandarma za jego
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
105
stachanowszczyznę, z którego to prawa skorzystał Tyrmand, pisząc, Ŝe rodzimi „intelektualiści” przefarbowali się na antykomunizm wtedy, „kiedy nieszkodliwym krzykiem i niezgadzaniem się moŜna juŜ było w Polsce wybornie zarobkować, lepiej niŜ dotychczasowym słuŜalstwem”. Wszystko razem (poglądy Ojca, lektury i własna obserwacja) tak mi zobrzydziło „intelektualistów”, Ŝe dziś kaŜdego, kto prezentuje siebie jako „intelektualistę”, uwaŜam za argument na rzecz aborcji a kiedy mnie ktoś przezwie „intelektualistą”, obraŜam się tak śmiertelnie, jak obraziłby się wilczy basior, gdyby go przezwano kundlem z „Czterech pancernych i psa”. Typ mentora vel autorytetu umysłowego, ów świecki rodzaj kapłana, którego zwiemy „intelektualistą”, został wykreowany przez „Siècle des Lumières”, ćwierć tysiąclecia temu. Zwano ich wówczas „filozofami”, a opinia Kartezjusza, Ŝe „kaŜda niedorzeczność znajdzie swego mecenasa wśród filozofów”, pasowała do nich lepiej niŜ do prawdziwych filozofów. Dwa symbole oświeceniowych „intelektualistów” to Rousseau i Voltaire. Voltaire’a Johnson w swej ksiąŜce pominął; szkoda, bo Voltaire pasuje znakomicie do Johnsonowskiej galerii hipokrytów i głupców. Mędrek ten, głoszący, Ŝe „wszelki przymus wyznawania dogmatu jest czymś wstrętnym” oraz, Ŝe „ sędziowie skazujący ludzi, których jedynym występkiem są przekonania odmienne od przekonań sądu” to zbrodniarze, uwaŜał krwawy terror Jekatierińskiej Rosji za „Raj”, a carycę Katarzynę wielbił jako „Słońce Północy” i „Najświętszą Marię Pannę z Petersburga”, dziękując jej, Ŝe siłą spacyfi-kowała „krnąbrnych Polaków”! Francuzi wszakŜe nigdy nie wyzbędą się kultu Voltaire’a–„piewcy wolności i ojca tolerancji”. Fakt, Ŝe Voltaire parał się handlem niewolnikami nie przeszkadza panu Sollersowi zwać go „nazbyt przywiązanym do wolności”, a fakt, Ŝe Voltaire „uwierzył Katarzynie II, iŜ zagarnęła Polskę, by ją wyzwolić”, pan Arnaud określa jako „wzruszającą naiwność” („Le Point”, 19-111-1994). Ucząc przez 17 lat „Historii Kultury i Cywilizacji” serwowałem moim studentom — gdy dochodziliśmy do Oświecenia — całą (równieŜ tę kompromitującą) prawdę na temat XVIII-wiecznych „mózgów”. Późniejszych, takŜe XX-wiecznych, szamanów intelektu analizowałem podobnie. Jednak w częstych między Tatrami a Bałtykiem dyskusjach gazetowych na temat „intelektualistów” nie brałem udziału. Za to w moich ksiąŜkach poświęcałem im jadu i kpiny sporo, zwąc „wiecznymi arlekinami historii” i dowodząc, Ŝe prawie kaŜdy był „mądrym głupcem”. Lecz o ile kaŜdy z nich jest wdzięcznym tematem do Ŝartów, o tyle powszechna ludzka wiara w mądrość sławnych „mózgów” naleŜy do tragedii. Jeden z bohaterów mojej powieści „Statek” rzecze: „Wielkie nazwiska uprawdopodobniają, największe idiotyzmy, gdyŜ
106
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
tłum ma naiwną pewność, Ŝe wielcy ludzie bredzić nie mogą”. Głośnych „intelektualistów” szary człowiek uwaŜa za mędrców, którzy zmieniają w złoto wszystko, czego tknie ich myśl, i ta śmieszna wiara sięga czasami równieŜ do biologii olimpijczyków. Znam (wybornie) profesora, którego molestowała zakochana w nim studentka: — Panie profesorze, chciałabym mieć z panem dziecko. — Dlaczego właśnie ze mną? — Bo chciałabym urodzić geniusza. — Proszę pani — rzekł wykładowca — gdybyśmy my we dwoje zrobili dziecko, urodziłaby pani tylko półinteligenta. Dialog jest co do słowa autentyczny. Autentyczna jest (niestety) równieŜ wspomniana wiara społeczeństw w intelekt „intelektualistów”, czego dowodzą sondaŜe na temat prestiŜu grup zawodowych. Wiara wynikająca z ignorancji, tak samo, jak wiara Andrzeja Zięby (którego bardzo cenię) w to, Ŝe arystokracja stanowi „elitę charakterologiczną” („NCz” nr 232). Panie Andrzeju, Pan najwyraźniej nigdy nie pił z nimi wódki. Mnie zdarzało się za młodu bywać wśród przedstawicieli kilku historycznych polskich rodów, więc kiedy czytałem to, co Pan wymyślił, umarłem z rozbawienia. A gdy w TVP ujrzałem audycję pt. „Rody polskie”, gdzie arystokrata o głośnym nazwisku truł przez dwa kwadranse na temat „spuścizny” i „godności”, to umarłem ze zgrozy, bo przypadkowo wiem, iŜ ten typ kilkanaście lat etatowo pracował dla KC PZPR, m.in. dla byłego wiceministra MSW, płk. Andrzeja Gduli. Wróćmy do ksiąŜki Johnsona. Składa się ona z trzynastu rozdziałów. Dwanaście pierwszych to dwanaście portretów tzw. „wielkich ludzi”. Trzynasty — „Odlot rozumu” — zawiera kilka drobniejszych konterfektów (m.in. Chomsky’ego) i kapitalne zdanie: „Intelektualistom przytrafia się groźna umysłowa menopauza, którą moŜna nazwać odlotem rozumu”. Swego czasu Rafał Ziemkiewicz nazwał rzecz tak: „To po prostu coś w mózgu. Jakiś obluzowany styk” („NCz” 8-VIII-1992). Ów „obluzowany styk”, którego efektem jest „odlot rozumu”, w połączeniu z zaufaniem przeciętnego obywatela do „intelektualistów”, czyni z nich ludzi ekstremalnie niebezpiecznych jako opiniotwórców i sterników. Dlatego Johnson konkludując (ostatnia strona ksiąŜki) przestrzega: „Nasze tragiczne stulecie, które widziało tyle milionów niewinnych istnień poświęconych realizacji planów poprawienia losów ludzkości, udzieliło nam nauki: strzeŜcie się intelektualistów! (...) StrzeŜcie się komitetów, konferencji i porozumień intelektualistów! Nie wierzcie oświadczeniom wychodzącym z ich zwartych szeregów. Nie traktujcie ich opinii powaŜnie”.
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
107
Mózgowcy wybrani przez Johnsona jako przykłady to nowoŜytna i współczesna wierchuszka „intelektualistów”, elita tego plemienia, dla której słowo „intelektualiści” jest zbyt małe. Lepsze byłoby: „arcyintelektualiści”; jeszcze lepsze: „moralne autorytety”, gdyŜ chodzi o bardzo głośnych mechaników „reperujących” ludzkość, o wielkie mentorskie sławy, które wywarły panświatowy wpływ na opinię publiczną, czyli na zbiorowy umysł „homines sapiens”. Rousseau, Marks, Ibsen, Tołstoj, Hemingway, Brecht, Russell, Sartre i inni (błędem w doborze było według mnie umieszczenie Shelleya; naleŜało raczej dać Freuda, fałszerza dziś juŜ solidnie zdemaskowanego). Johnson prezentuje ich blaski (ich talenty oraz ich twórcze dokonania), lecz przede wszystkim eksponuje ich grzechy, nędzę ich charakterów i nędzę umysłową, tę potocznie określaną jako głupota, a wynikającą z lekcewaŜenia biblijnej rady: „Bacz, Ŝebyś nie zgłupiał od mądrości swojej!”. Jest tu równieŜ trochę smaczków seksualnych (Shelley był wielbicielem i propagatorem seksu grupowego, kilku innych kosiło wszystko, co się rusza) oraz higienicznych (większość, zwłaszcza Brecht, Sartre, Marks, Hemingway i Rousseau, kąpała się i myła nader rzadko — byli to cuchnący niechluje, wiecznie „lepiący się od brudu”, co zresztą wcale nie wystraszało dam). Einstein (którego u Johnsona nie ma) był takim samym flejtuchem i brudasem, a za ideał kobiety uwaŜał wulgarną, cycatą, ostro uszminkowaną dziwkę knajpianego typu. Wspomniane smaczki mogą część czytelników rajcować (Disraeli: „Wady wielkich ludzi są pociechą głupców”), lecz w ksiąŜce Johnsona stanowią mizerny margines, wzbogacający tylko wiwisekcję psychologiczną. Liczą się brudy sumienia i mózgu. Starotestamentowa „Księga Koheleta” zawiera takie zdanie: „Kiedy widzisz ucisk biednego oraz gwałt na prawie i sprawiedliwości popełniane w kraju, nie dziw się, bo nad wysokim siedzi wyŜszy, a jeszcze wyŜsi nad nimi oboma. Największym wobec tego wszystkiego poŜytkiem dla kraju byłby król dbający o uprawę roli”. Hrabia Tołstoj miał kaprys bawić się w to dosłownie (złapał za pług), generalnie jednak wielcy „intelektualiści” pragną po królewsku uprawiać całą ludzkość. Są permanentnymi uprawiaczami bliźnich. Bertrand Russell „większość swego Ŝycia spędził na mówieniu ludziom, co winni myśleć i robić”. Identycznie czyni kaŜdy mentor–„intelektualista”; Johnson zwie to „intelektualnym ewangelizmem”. Z ksiąŜki Johnsona wynika osiem rodzajów upraw praktykowanych przez „intelektualistów”. Osiem — tak mi wyszło. Dokonałem sobie bowiem syntezy róŜnych wałkowanych przez Johnsona elementów, wzbogaciłem je o własne przemyślenia, i widzę te uprawy w następującej kolejności:
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
108
1
UPRAWIANIE MESJANISTYCZNEGO PROMETEIZMU. Johnson: „Intelektualiści, poczynając od Rousseau, dziwnie łudzą się, Ŝe mogą rozwiązać odwieczne problemy ludzkości za jednym zamachem, wprowadzając nowy system”. Johnson winien tu dodać, iŜ Ŝaden z tych systemów nie jest autentycznie nowy (nawet komunizm ma swoje źródło nie w jakobinizmie, mimo Ŝe tak się powszechnie uwaŜa, lecz w staroislamskim karmatyzmie — patrz moje „Wyspy bezludne”). Z reguły ów „nowy system” jest jakąś dawną, zmodernizowaną przez „intelektualistę” ideą (sięgającą Campanelli, Morusa lub utopistów antycznych), którą on sam uwaŜa za oryginalną i wobec której nie znosi sprzeciwu (Shelley „nikogo nie uwaŜał za upowaŜnionego do innego poglądu niŜ jego własny, a napotykając opór uciekał się do obelg”; Marks, śyd będący „zoologicznym antysemitą”, stosował wobec polemistów epitety takie, jak: „Icek”, „Ŝydowski Negr”, „tłusty śyd” etc; analogicznie walczyk większość „intelektualistów”). Johnson o Tołstoju: „Czuł się powołany do odgrywania roli Mesjasza (...) Pragnął być prorokiem, tworzyć religię i przekształcać świat, do czego był niezdolny moralnie i intelektualnie”. KaŜdy z wielkich „intelektualistów” owładnięty jest syndromem Mesjasza. Mesjanizują piórami. Efekt tych wzlotów to z reguły „trajkotanie kuglarza” (pewien rozsądny brytyjski recenzent nazwał tak którąś z Russellowskich ksiąg). Całe eschatologiczno-gnostyczne zbawicielstwo „intelektualistów” ma według nich samych słuŜyć „postępowi” (patrz punkt 2). W praktyce (jeśli dochodzi do praktyki) wyraŜa się ono róŜnego rodzaju „inŜynierią społeczną” (Johnson: „Wszystkie systemy inŜynierii społecznej były pierwotnie stworzone przez intelektualistów”), która pochłonęła juŜ setki milionów ofiar („exemplum” chińska Rewolucja Kulturalna, kambodŜańska „reforma” Pol Pota, czy wcześniej hitleryzm lub bolszewizm). Johnson „inŜynierię społeczną” nazywa „uderzającym oszustwem i wielkim przekleństwem epoki nowoŜytnej”.
2
UPRAWIANIE POSTĘPU. „Intelektualista” nieustannie znosi jajo postępu. Ma to we krwi, a „postęp” jest dla niego obsesyjnym fetyszem. Nawet Rousseau (wróg cywilizacji) i Tołstoj (wróg demokracji) byli postępowcami w sensie odgórnego uszczęśliwiania człowieka. Wszystkie „systemy” kombinowane bądź praktykowane przez „intelektualistów” — „powrót do natury” Rousseau’a; socjalanarchizm i feminizm Ibsena; dialektyka heglowska i proletariatofilia Marksa; egzystencjalizm, stalinizm i maoizm Sartre’a; utopijne moralizatorstwo i chłopofilia Tołstoja; abstrakcyjny, dziecinny, niespójny
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
109
protogandhizm Shelleya; „machizm” i komunizowanie Hemingwaya; bolszewizm Brechta; czy antyzachodni pacyfizm Russella — wszystkie one były godłami „postępu”. Najczęściej lewicowego „postępu”, gdyŜ XXwieczni „intelektualiści”, zaczadzeni jakobinizmem i dialektyka Rousseau’a– Hegla–Marksa–Engelsa, stadnie przemieniali się w agentów Moskwy gęgających przeciwko własnym kulturowym tradycjom, własnym ojczyznom i narodom. Ta renegacka mania wciąŜ funkcjonuje; ostatnio prof. David Goldfrank, podczas wykładu w waszyngtońskim Instytucie Kennana, uczenie dowodził, Ŝe Rosja nigdy nie była siłą imperialistyczną (sic!). Johnson: „Lewica jest zdolna do popełniania niesprawiedliwości i okrucieństw w stopniu dotychczas prawie nie znanym (...) i gotowa jest stłumić prawdę w imię popieranej przez siebie wyŜszej prawdy”. To dzisiaj wszyscy wiedzą, a jednak „etos lewicy” pozostaje Ŝywy. Dlaczego? Johnson tego nie wyjaśnia, lecz odpowiedź nasuwa się sama: bo lewicy i jej „etosowi” nie brakuje „intelektualistów” jako adwokatów. Zgodnie z tezą SaintExupery’ego: „Jeśli pozwolisz, by robactwo się rozmnoŜyło, rodzą się prawa robactwa. I rodzą się piewcy, którzy będą je wysławiać”.
3
UPRAWIANIE OSCHŁOŚCI SERCA. Przyjaciel, a później kolejna ofiara Jana-Jakuba Rousseau, szwajcarski lekarz Tronchin, spytał: „Jak to moŜliwe, Ŝe przyjaciel ludzkości nie jest ani trochę przyjacielem ludzi?”. Oto pytanie kluczowe wobec mesjanistyczno-lewicowej eschatologii „intelektualistów”. Miłują ludzkość, nie kochają człowieka. Wszystko by zrobili dla ludzkości; dla człowieka mają serce twarde jak kamień. Johnson o Shelleyu: „Kochał całą ludzkość, ale był okrutny dla pojedynczych istot”; o Ibsenie: „Człowiek kochający idee, a nienawidzący ludzi”; o Brechcie: „Podobnie jak większość intelektualistów przedkładał idee nad ludzi. Nie było Ŝadnego ciepła w jego związkach z innymi”; o Tołstoju: „CzyŜ kiedykolwiek kochał on jakiegoś człowieka, kochając ideę ludzkości? (...) Nie był zdolny do miłości między ludźmi lub do prawdziwej przyjaźni. Brał natomiast w objęcia ludzkość, bo moŜna to było robić hałaśliwie, dramatycznie, sensacyjnie, na scenie publicznej”. I tu jest pies pogrzebany — kaŜdy z „intelektualistów” kocha ludzkość właśnie dlatego, dla rozgłosu, dla blasku, człowieka ma w d.... Konkluzja Johnsona: „Intelektualista dąŜy do realizacji abstrakcyjnych idei kosztem ludzi (...) Najgorszą postacią despotyzmu jest bezduszna tyrania idei”.
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
110
4
UPRAWIANIE „ANTYKLERYKALIZMU”. Chodzi o antyreligijność, którą „intelektualista” nazywa „antyklerykalizmem”, bo tak jest bezpieczniej. A nienawidzi religii gdyŜ jest ona naturalnym konkurentem świeckiej „religii” tworzonej lub lansowanej przez niego samego. Laicka mitologia, która miała zastąpić religię (zwłaszcza Chrystianizm), zrobiła duŜą karierę w Oświeceniu. Wzięła sobie „rozum człowieka” (rzekomo wrogi wierze człowieka) jako godło. Ów antyreligijny „kult Rozumu” wykorzystywali entuzjastycznie ideolodzy wszystkich lewicowych sekt. XXwieczna „faustowska transakcja z komunizmem”, której dokonali Brecht, Sartre i spółka, transakcja będąca chorobą zawodową „intelektualistów”, wykluczała religijność — ceną płaconą Diabłu było m.in. zwalczanie Kościoła. Skutek? Widzimy dziś zmierzch (nie wiem na ile trwały) wielkich świeckich utopii płodzonych przez Oświecenie i kultywowanych przez komunistów, zmierzch siły i pychy kultury laickiej, zmierzch przypisywania nadmiernej roli w Ŝyciu człowieka rozumowi, który — według myślicieli religijnych — doprowadził ludzkość do impasu (według nich rozum winien ograniczać swoje panowanie do terenu nauk ścisłych). Wśród prac na ten temat szczególny rozgłos zyskała ksiąŜka G. Kepela „La revanche de Dieu” („Zemsta Boga”, 1990). Lecz „intelektualiści” nie składają broni, częstochowskiej Bogurodzicy pakują maskę gazową na twarz i wciąŜ walą w „klerykalizm” jak w bokserski wór. Francuski uczony, Alain Touraine, ogłosił dopiero co, Ŝe „w 1992 roku tylko interwencja Wałęsy i mądra polityka Suchockiej uratowały Polskę przed zagroŜeniem klerykalnym”... Facet mówi to niczym Długosz o zagroŜeniu tatarskim. Śmiać się czy płakać?
5
UPRAWIANIE KŁAMSTWA. Rousseau kłamał tak często i swobodnie, jak oddychał, a w swych memuarowych wyznaniach zełgał prawie wszystko (Johnson: „wytrawny oszust”). Marks notorycznie fałszował daty, liczby i źródła zaś „cytaty” i precedensy wymyślał (Johnson: „Cały kluczowy rozdział ósmy «Kapitalu» jest rozmyślnym i systematycznym fałszowaniem po to, by udowodnić tezę, która po obiektywnym zbadaniu okazała się nie do utrzymania”). Ibsen — zwolennik anarchizmu, socjalizmu i komunizmu (które uwaŜał za jedno i to samo), wróg konserwatyzmu oraz państwa — był wytrawnym łgarzem (Johnson: „Dla pieniędzy kłamał”). Tołstoj fałszował historię bez ustanku (Johnson: „podobnie jak Marks”), przez co m.in. „Wojna i pokój” to stek bzdur o epoce napoleońskiej. Brechta Johnson reklamuje jako geniusza „dwulicowości i zwykłego łgarstwa”, dodając: „Kłamstwa i
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
111
szachrajstwa, jakie Brecht sam o sobie rozgłaszał, przyprawiać mogły o mdłości”. Zupełnie tak samo było z Hemingwayem (Johnson: „Dowody wykazują, Ŝe Hemingway nałogowo mijał się z prawdą. Wiele tych raŜących kłamstw było szytych grubymi nićmi”). Hemingway, cyrkowy pajac uprawiający styl „macho”, łgał o swych ranach (ranił się, bo przewracał się po pijaku), o swych czynach wojennych, myśliwskich i wędkarskich (cichcem kupował na targu duŜe „trofea”!), tudzieŜ o swych rekordach seksualnych, gdy był juŜ impotentem (publicznie wychwalał się, Ŝe swą czwartą Ŝonę „nawadnia cztery razy kaŜdego wieczoru”; połowica, usłyszawszy o tym, westchnęła, iŜ marzy, Ŝeby to było prawdą). Trzecia Ŝona określiła go jako „największego kłamcę od czasów Münchhausena”, z czym trudno się zgodzić, bo Sartre Hemingwayowi nie ustępował, gdy łgał bez Ŝenady, iŜ w ZSRR panuje większa wolność jednostki i wolność słowa niŜ na Zachodzie. Johnson dał rozdziałowi o amerykańskiej „lewicówie”, Lillian Hellman, tytuł: „Kłamstwa, diabelne kłamstwa i Lillian Hellman”, parafrazując (do czego się nie przyznał) słowa Churchilla o gradacji kłamstw: „Istnieją kłamstwa, cholerne kłamstwa i statystyki”. Parafrazując obu, moŜna rzec: — Kłamstwa, cholerne kłamstwa i lewicowi „intelektualiści”.
6
UPRAWIANIE OBŁUDY. Hipokryzja teŜ jest rodzajem fałszu, ale chodzi tu nie o czysto retoryczne kłamstwa, tylko o permanentne, rytualne wręcz sprzeniewierzanie się głoszonym ideom i zasadom, o łamanie nauk wpajanych innym, o mentorskie piętnowanie u bliźnich tych grzechów, które się samemu popełnia. Słowa Johnsona, Ŝe Rousseau „uczynił cnotą niewdzięczność”, i Ŝe Shelley nie wybaczał innym swoich własnych grzechów, tyczą kaŜdego z wielkich „intelektualistów”. Wszyscy oni zalecali ludziom dobroć, a wykazywali sadystyczne wręcz okrucieństwo wobec własnych dzieci (zwłaszcza Rousseau, Ibsen, Tołstoj, Sartre, Shelley i Marks). Wszyscy byli piewcami szlachetności, a ich własna nikczemność (głównie nielojalność) przechodziła wszelkie wyobraŜenie. W małŜeństwach i przyjaźniach kaŜdy z nich był stały jak podwórkowy kot. W układach towarzyskich i politycznych zdradzali na umór. Potępiali „przemoc”, gdy armia Stanów Zjednoczonych broniła państewka azjatyckie przed agresją komunizmu, ale czerwona przemoc (w tym przemoc terrorystyczna) zupełnie ich nie raziła. Johnson konkluduje, Ŝe aby tak się zachowywać „trzeba szczególnej przewrotności, którą niestety poznał kaŜdy, kto badał kariery intelektualistów”. Znamy to z podwórka własnego. Lec głosił: „Nie wrzucaj słów do wiersza prosto z gęby woru — słowa poezji wiąŜą, jak słowa honoru”, tymczasem do
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
112
swych wierszy o cudowności komunizmu i „wielkiego Stalina” wrzucał słowa najwyszukańsze, najbardziej promienne („Wolność, która nas odurza — to Stalin!”). Słonimski, ukochany preceptor Michnika, głosił: „Męska to sprawa walczyć Z nieprawością. Bronić honoru. Zbrodnia nie nazwana jest jak trucizna utajona w winie”, tymczasem na łamach „Trybuny Ludu” piał o wspaniałości leninizmu-stalinizmu, przeciwko wraŜej reakcji. Etc, etc, etc.
7
UPRAWIANIE MEGALOMANII. Rousseau: „PokaŜcie mi człowieka lepszego ode mnie (...) potomność mnie uczci, bo mi się to naleŜy” (uczciła; Lemaitre słusznie określił apoteozę Rousseau’a jako „jeden z najlepszych dowodów ludzkiej głupoty”). Tołstoj: „wyprzedziłem swój wiek” (wyprzedził, m.in. twierdząc, Ŝe „Rosjanie są rasą wybraną”). Tego pierdolca pt. patologiczna próŜność ma w mózgu „intelektualista” kaŜdy. Jest to przekonanie o własnym nadgeniuszu i o własnym posłannictwie duchowym do rządzenia ludzkością, większym niŜ posłannictwo Chrystusa, Mahometa i Buddy wziętych razem. Szczegóły u Johnsona.
8
UPRAWIANIE OPORTUNIZMU I KONFORMIZMU. Oportunizmu aŜ do lizusostwa, do poniŜającej Ŝebraniny o grosz (królem był tu Marks) i o medale lub ordery (królem był tu Ibsen). U Daniela Defoe („Moll Flanders”) stara prostytutka mówi: „Jeśli cokolwiek pozwala wybaczyć rozpustę, to tylko korzyści, jakie ona przynosi”. Dlatego właśnie — myśląc o prostytucji i o szmalu — dałem temu artykułowi stosowne motto z Balzaca. Konformizm „intelektualistów” Johnson ujął bezbłędnie, więc sam niczego nie muszę dodawać, starczy cytat: „Intelektualiści często są skrajnymi konformistami, poruszającymi się w obrębie koła nakreślonego przez tych, których aprobaty szukają i cenią. To właśnie czyni ich, «en masse», tak niebezpiecznymi, bo umoŜliwia im tworzenie klimatu opinii i powszechnych ortodoksji, które same często rodzą irracjonalne i niszczące kierunki działania”.
Reasumując: ZauwaŜyli Państwo, Ŝe w powyŜszym tekście ani razu nie uŜyłem słowa „intelektualiści” bez cudzysłowu. Mówiłem bowiem o takich „intelektualistach”, jakich postawił przed trybunałem czytelniczym Paul
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
113
Johnson i jakimi od szczeniaka gardzę. To nie są ludzie honoru i wielkiego ducha. Ludzie honoru i wielkiego ducha to ci, co nie sprzedają się za wszawe srebrniki, nie gną, by mieć święty spokój, nie łŜą, nie pajacują, i gwiŜdŜą na błaznów, których tłum tchórzliwych wymoczków uczynił królami. Sama wiedza biegła szczekaczka i biegłe pióro nie robią jeszcze intelektualisty Być wirtuozem słów nie znaczy być intelektualistą par excellence „Intelektualiści” wykorzystują słowa tak, jak złodziej wykorzystuje ciemność. Czym jest zatem prawdziwy intelektualizm, który przecieŜ istnieje? Na czym polega? Nie wiem na czym on polega. Być moŜe na dojrzewaniu tych inteligentnych ludzi, którzy czytali wszystko, dowiedzieli się wszystkiego, zrozumieli kaŜdą rzecz, by wreszcie się przekonać, iŜ wzorem wielkich erudytów nie wiedzą nic. Mam wraŜenie, Ŝe jego cechą koronną jest ten wieczny, pesymistyczny niepokój, ten ciągły nastrój wątpienia i rozterki samotniczej, ten permanentny klimat podróŜy przez własną niedoskonałość ku bezludnym wyspom wtajemniczenia, o którym Słowacki rzekł tak pięknie, iŜ nie umiałbym dodać nic prócz milczącego zachwytu: „.......Gdzie jadę? powie drugie canto. Tymczasem pierwsze odpowiedzieć musi, Skąd się wybrałem, po co i dlaczego? Chrystusa diabeł kusił, i mnie kusi; Na wieŜy świata postawił smutnego śycia nicością, i pokazał wszędzie Pustynie, mówiąc: «tam ci lepiej będzie»”. Waldemar Łysiak „NAJWYśSZY CZAS!”, 1-X-1994.
114
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
UPIORY Rzeczpospolita Upiorna. Upiorny ring, na którym boksują się spryciarze niezdarnie grający męŜów stanu. Walczą o linki przytroczone do marionetek, o pieniądze zdzierane ze społeczeństwa i kradzione z instytucji państwowych, o wpływy, stołki i media, o kanały telewizyjne i przemytnicze, o wojsko i Kościół, o posady ministrów, burmistrzów i szefów policji dla swych prydupników, o wszystko, co słuŜy ich pazerności, ich pysze oraz ich głupocie — gwiŜdŜąc na interes państwowy i publiczny. Zawierają akrobatyczne sojusze, cyrkowe kompromisy i „egzotyczne” porozumienia, wchodzą z partnerami-rywalami w szczękościskowe zwarcia wzorem buldogów, taktycznie kombinują i obezwładniają wzorem szachistów, lub chytrze się klinczują wzorem zapaśników, zuŜywając do tego całą swą pomysłowość i energię, przez co nawa państwa dryfuje jak Boschowska „Łódź obłąkanych”. Zamiast pracy dla rozwoju, zamiast realizowania znośnej codzienności i projektowania szlachetnej wizji dla 40 milionów ludzi – kompletny pat, kreujący wszechobecną upiorność. Upiorna gospodarka, upiorna administracja i sejmokracja, upiorna jurysdykcja, upiorna korupcja, upiorna przestępczość, upiorne dziury szos i domowych budŜetów — pełny rozkład funkcjonalności, sprawiedliwości, moralności, zdrowego rozsądku oraz szacunku wobec prawdy i prawa. Upiorne podwórko pseudodemokracji. Demokracja bez demokratycznej tradycji jest zawsze kalekim tworem, ale gdy brak owej tradycji, trzeba budować jej zręby. Tym. czasem oni budują złodziejsko-bananowy ustroik, w którym „folwark zwierzęcy” przybiera dla zamydlenia oczu trochę bardziej „ludzką twarz” dzięki humorystycznym elementom „komedii ludzkiej”. Orwell plus Balzac plus Hugo, gdyŜ kapitanowie dryfującej łajby to „nędznicy”. Spryciarze, których przeszłością jest prosowiecka agenturalność, a teraźniejszością władza zachapana dzięki trikowi z „okrągłym stołem” i werdyktowi ułamkowego (po części nieświadomego, po części ogłupionego lub skorumpowanego „kiełbasą wyborczą”) elektoratu. Nie mają Ŝadnych talentów do wznoszenia autentycznych struktur wolności i praworządności. Co gorsza — nie mają nawet chęci budowania czegoś przyzwoitego. Mają tylko genetyczne cwaniactwo, lepkie łapy, zgniłe sumienia i gęby pełne uspokajających, branŜowo lub knajacko gęganych frazesów. Ta sama, co niegdyś, „dyktatura ciemniaków”, wzbogacona o współudział szulerów dyplomowanych. Upiorni
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
115
spryciarze-grabarze na belwederskich, sejmowych, rządowych, wojewódzkich, miejskich, gminnych i bankowych tronach. Upiorny kraj, w którym Ŝycie to koszmarny sen — czysta upiorność. CóŜ zawiniła Polska losowi, Ŝe oddał ją w pacht takim ludziom?! Pytanie egzaltowane? Bez wątpienia. Lecz egzaltacja płynąca z rozwścieczonej duszy jest mniej karygodna niŜ hipokryzja płynąca z ich pysków nawykłych do łgarstw, do tumanienia grabionego przez nich ludu. Tak jak histeria buntownika ma wartość większą od historii tworzonej przez komediowych łotrzyków, którzy sprawują rządy lekcewaŜąc Dekalog i słowa Napoleona, Ŝe „zadaniem rządzącego jest nie tylko rządzenie, ale krzewienie kultury, nauki, moralności i dobrobytu”. Godłem królestwa upiorności zrobili białego orła z koroną, lecz w istocie stanowi on atrapę-maskę owrzodzonej twarzy systemu. Prawdziwym symbolem — czymś, co dręczy po nocach ludzi wraŜliwych i sprawiedliwych, i co będziemy pamiętać długo — jest ukazany przez kamery grubiański rechot nagiego króla w tę noc, gdy z jego rozkazu eksterminowano ławę rządową, która chciała odsunąć renegatów od steru Rzeczypospolitej. Upiorny symbol nie tylko tamtej upiornej nocy, lecz całej upiornie nocnej rzeczywistości ostatniego pięciolecia. Piszę to, gdyŜ mam juŜ wyŜej nosa terroru upiornych kleptomanów we „własnym domu”, i roi mi się takie bractwo domowników (takie polskie społeczeństwo), które odeśle ich na śmietnik. Lub taka „siła wyŜsza”, która zrobi to za nas. Taka Boska dłoń, która rozpisze na ścianach ich pałacowych rezydencji proroctwo: „mane, thekel, fares” (będzie policzone, zwaŜone, rozdzielone), zapowiadając tymi słowy, Ŝe nie unikną policzenia ich występków, zwaŜenia ich odpowiedzialności za to, co uczynili z Polską, wreszcie rozdzielenia naleŜnych im kar. I która sprawi, Ŝe władzę w dręczonym, ośmieszanym i prostytuowanym kraju przejmie siła honoru, wyznająca kult polskiej racji stanu oraz prymat słuŜebności wobec człowieka. Ci, co dziś władają, są lokajami diabła. Panie, nie jestem godzien, abyś przyszedł do mnie, więc przyjdź do nich i zrób z nimi porządek, bo w końcu ktoś winien skopać im siedzenia i zrzucić ich z piersi narodu, którego krew piją jak wampiry! Waldemar Łysiak „TYGODNIK SOLIDARNOŚĆ”, 14-X-1994.
116
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
ZAMIAST KANDELABRA W numerze 301 (24.VI. 1994) „Tygodnika Solidarność” opublikowałem artykuł-protest przeciwko przypisywaniu Polakom współautorstwa (bądź nawet autorstwa!) Zagłady śydów, co notorycznie czynią od wielu lat media izraelskie i zachodnie. Artykuł był udokumentowany bardzo duŜą liczbą cytatów ze wzmiankowanych pism. Przy okazji napiętnowałem wszelki rasizm, cytując Bonapartego: „Rasizm to łajdactwo i obłęd”; jak równieŜ zanegowałem tezę o rzekomym antysemityzmie Polaków i skrytykowałem kilkoma zdaniami antypolski rasizm uprawiany przez „Gazetę Wyborczą”, pisząc: „Michnikowcy, praktykujący antypolonizm, krzykiem wystawiają rachunki antysemityzmowi polskiemu, który kreuje ich chora mentalność, wedle słów noblisty Isaaca Bashevisa Singera: «śyd współczesny nie moŜe Ŝyć bez antysemityzmu. Jeśli antysemityzm gdzieś nie istnieje — on go stworzy»”. Rachunek za to wystawił mi obecnie na łamach „Tysola” (7.X.1994) jeden z propagatorów tezy o polskim antysemityzmie, Kazimierz Orłoś, który m.in. pisze tak: „Słowo «śyd» ma w Polsce znaczenie pejoratywne. W potocznym języku znaczy najczęściej «oszust», «cwaniak» (...) W Polsce jakby wciąŜ na nowo kiełkował antysemityzm. Widoczny jest w napisach na murach, w tych gwiazdach Dawida wiszących na szubienicach obsesyjnych hasłach, ale takŜe — co najsmutniejsze — w opiniach wypowiadanych publicznie. Epitet «Ŝydokomuna» i uŜywanie słów «Ŝydowski» czy «śyd» w kontekście obraźliwym dla Polaków pochodzących z polskich rodzin Ŝydowskich — zdarzają się coraz częściej Nikt nie powie o Polakach ze spolonizowanych rodzin niemieckich i rosyjskich — «Niemiec» lub «Rosjanin», natomiast mówi się «śyd» o Polakach z rodzin Ŝydowskich. Tak, na przykład, postępuje Waldemar Łysiak w artykule «Aktualne rozwiązywanie kwestii polskiej» kiedy pisze o «Ŝydowskich dziennikarzach» i «polskich mediach w rękach śydów»”. Tekst Orłosia, noszący wielki tytuł „ANTYSEMITYZM”, karygodnie doprawdy (przytaczaniem incydentalnych ekscesów skinów, lumpów i prowokatorów) broni kłamliwej tezy o polskim wszechobecnym antysemityzmie, a mnie plasuje wewnątrz tej całkowicie marginalnej u nas dewiacji, i to metodą fałszowania cytatów oraz wyrywania ich z kontekstu tak, Ŝe słowa całkowicie zmieniają swoje znaczenie. Napisałem: „Polskie i zagraniczne media znajdujące się w rękach śydów”, lecz Orłoś „cytując”
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
117
usunął słowo „zagraniczne”, by cios wymierzony w Łysiaka był silniejszy. Gdy pisałem: „Ŝydowscy dziennikarze” — pisałem o dziennikarzach izraelskich i dziennikarzach Ŝydowskiej diaspory (tylko ich cytuję w moim artykule), co Orłoś raczył był ukryć, bo inaczej „cytat” nie pasowałby mu do oszczerczej tezy. Jak Ŝyję — nigdzie i nigdy nie uŜyłem „słów «Ŝydowski» czy «śyd» w kontekście obraźliwym”, lecz Orłoś twierdzi, Ŝe „tak postępuje, na przykład, Waldemar Łysiak”. Dawniej oszczerców pokroju Orłosia biło się zwyczajnie kandelabrem w mordę i wyrzucało za drzwi bez dyskusji; gdzie te dobre czasy! Dziś człowiek musi się tłumaczyć, Ŝe nie jest wielbłądem. Zacznijmy od problemu semantycznego. Według lekcji Orłosia, pisząc o Holocauście naleŜałoby — miast funkcjonujących jak świat długi i szeroki określeń: „Zagłada śydów”, bądź „Zagłada Narodu śydowskiego” — uŜywać nowomowy Orłosiowej: Zagłada „Polaków pochodzących z polskich rodzin Ŝydowskich”, i analogicznie o śydach węgierskich, czeskich, francuskich, holenderskich, rosyjskich itd., czyli kretyńsko. A pisząc o dziennikarzach telawiwskich trzeba byłoby bredzić: „Dziennikarze izraelscy pochodzenia Ŝydowskiego”, gdyŜ według Orłosia słowo śyd nie obudowane kilkoma wyrazami ma znaczenie pejoratywne. Według mnie nie ma ono ani odrobiny znaczenia pejoratywnego. I gdy czytam zdanie Orłosia, Ŝe „zbitka pojęciowa «oszust=śyd» jest obraźliwa dla śydów z Izraela” to myślę, Ŝe Orłoś doznał „typowej, groźnej umysłowo menopauzy intelektualistów, którą moŜna nazwać odlotem rozumu” (diagnoza Paula Johnsona), bo moim zdaniem wspomniana, wymyślona przez Orłosia „zbitka pojęciowa” jest niesprawiedliwa i obraźliwa dla śydów w ogóle, a nie tylko dla śydów mieszkających w Izraelu. DuŜo bardziej brawurowy „odlot rozumu” demonstruje Orłoś, gdy twierdzi, Ŝe „porozumienie z rabinem Weissem jest konieczne” (sic!). Uzasadnia te „konieczne” swaty drogocennym argumentem ze skarbca humanizmu, tłumacząc polskim rasistom, Ŝe „kultura i cywilizacja oparte są na porozumieniu między ludźmi, wzajemnym zaufaniu i przyjaźni”. Czarnosecińców, których nie nęci przyjaźń do rabina Weissa, tudzieŜ zaufanie doń i porozumienie, Orłoś upomina pryncypialnie, znowu tłumacząc jak głupiemu, iŜ przeciwieństwem wymienionych cnót są „związane z nacjonalizmami agresja i wrogość”. Wszyscy winniśmy dać braterskiej buzi bezczelnemu bojówkarzowi, którego furię wywołują katolickie krzyŜe stawiane w miejscach, gdzie mordowano Polaków. KrzyŜe won! — i wtedy rabin Weiss zastanowi się, czy wybaczyć krzyŜofilom ich chrześcijański tupet. Artykuł Orłosia został przezeń upichcony tak, jak gdyby Orłoś majstrował rzecz całą na zamówienie „Polityki” lub „Gazety Wyborczej”. Wszelako jestem prawie pewien, Ŝe Michnik nie wydrukowałby tego w kształcie, który
118
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
zaakceptowała redakcja „Tygodnika Solidarność”. Brednie Orłosia o dzisiejszej nienawiści Polaków do śydów i o konieczności udobruchania Weissa przez papistów są tam bowiem kuriozalne, przybierając częściowo charakter karykatury, częściowo zaś charakter bełkotu człowieka cierpiącego na daleko posunięty reumatyzm mózgu, więc Michnik, nie chcąc jeszcze raz kompromitować siebie i swojej gazety, zwróciłby autorowi uwagę: — Panie Orłoś, wie pan, trochę się pan zagalopował, unikajmy samobójczych chwytów... Jaki był powód tej szarŜy Orłosia? Zareklamowanie własnego humanizmu w wymiarze „europejskim” i patetycznie świątobliwym? Czy moŜe miał to być bilet do raju utraconego? Orłoś, niegdyś towarzysko bliski kręgom UD, został przez nie zlekcewaŜony (mają nadmiar „moralnych autorytetów”), co się na praktykę przekłada: odtrącony. Czy w ten sposób pragnął się wkupić do „elyty” rzeczonych „autorytetów”? Ale dlaczego metodą zakuwania rodaków wbrew ich woli w antysemicki pancerz?; taka metoda wydaje mi się zwyczajnie haniebną, bo cel nie powinien uświęcać środków. Jest to klasyczny syndrom intelektualisty obrotowego, mentora-linoskoczka. Nie mam wątpliwości, Ŝe rozmaite „autorytety moralne” czerwonej i róŜowej formacji — gdyby kolesie wykolegowali ich z układu — bez wahania przystąpiłyby za pieniądze do głoszenia poglądów prawicowych, konserwatywnych, katolickich, patriotycznych, a nawet Bogoojczyźnianych. Wielu ma juŜ w tym rutynę, bo kiedyś apoteozowali komunizm, a później wykonali woltę na abarot. Mogliby szczerze reklamować światopogląd kaŜdego rodzaju, z wprawą zawodowego propagatora krzyŜujących się linii jedynie słusznych. Tekstem Orłosia czuję się dotknięty nie tylko jako Polak, ale i — rzecz prosta — jako Łysiak, bo Orłoś, piętnując polski rasizm, uŜył wyłącznie jednego nazwiska dla przykładu. „Tak postępuje, na przykład, Waldemar Łysiak”. Nieprawda — w imputowany mi przez Orłosia sposób Łysiak nigdy nie postępował, nie postępuje i nie będzie postępował. Czymś innym jest fakt, Ŝe głupoty frazeologiczne i łamańce semantyczne Orłosia nie skłonią Łysiaka do uŜywania nowomowy rzekomo antyrasistowskiej, praktycznie zaś operetkowej. Singer — wielki śyd (a nie „Amerykanin pochodzący z amerykańskiej rodziny Ŝydowskiej”, czy „Amerykanin ze zamerykanizowanej rodziny Ŝydowskiej”) — który ostro wyśmiewał ten typ nazewniczego „political conectness”, popukałby Orłosiowi w czoło mocniej niŜ ja. Panie Orłoś! Przerobienie Łysiaka na antysemitę (bądź jakiegokolwiek rasistę — zbyt lubię Mulatki i Kreolki) jest rzeczą absolutne niemoŜliwą, to się nie uda nikomu. Dlatego panu się nie udało, mimo Ŝe bardzo się pan starał. Identycznie myślę o wmawianiu przez pana rodakom ciąŜy antysemityzmu.
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
119
Pańskimi elukubracjami, które uwaŜam za więcej niŜ naganne — za rzecz odraŜającą — przerobił mnie pan nie na antysemitę, tylko na antyorłosia. Gdy tacy ludzie, jak pan, próbują mnie kompromitować fałszywką, czuję niesmak, ale nie czuję bólu. Ból czułbym, gdyby tacy ludzie chwalili mnie, albowiem — wedle celnego japońskiego przysłowia — „Nie ma gorszego wstydu, niŜ kiedy głupcy nas chwalą”. Czymś Ŝenującym jest takŜe pańskie filosemickie lizusostwo, którym brzydzę się równie mocno, co antysemityzmem, gdyŜ czuć tam ten sam zapaszek rasizmu. Orłoś nie stanowi wyjątku. Harcowników zaciekle piętnujących wyimaginowany polski antysemityzm jest sporo, obu płci; epitetem „antysemita” operuje wobec ludzi prawych np. Alina Grabowska, z tą samą łatwością, z jaką kobieta operuje szminką lub przysięgą. Bogu dzięki, Ŝe Orłoś nie jest kobietą, gdyŜ nie mógłbym odpowiedzieć na kalumnię po męsku. Utrudniłby mi to wyznawany Bonapartyzm. Bonaparte rzekł: „Nie naleŜy unosić się przeciwko kobiecie, tylko w milczeniu wysłuchać jej bredni”. Czytelników „NajwyŜszego Czasu!” dziwi zapewne, iŜ paszkwil z „Tygodnika Solidarność” Łysiak odpiera w „NCz”, choć powinien tam, gdzie paszkwil wydrukowano. Próbowałem to zrobić, lecz w „Tygodniku Solidarność” nie dano mi szansy satysfakcjonującej. Został więc „NajwyŜszy Czas!”, wybór bowiem mam zawęŜony od dawna do dwóch pism, o czym chcę teraz powiedzieć kilka słów, nim zrelacjonuję przyczynę umieszczenia riposty w „NCz” miast w „Tygodniku Solidarność”. Milczałem jako publicysta od 13 grudnia 1981 roku, gdyŜ JaruzelskoKiszczakowska prasa nie odpowiadała mi za Ŝadną cholerę. Przerwałem to milczenie po 12 latach, A.D. 1993, publikując kilka artykułów na łamach organu UPR-owskiego. A.D. 1994 zacząłem publikować równieŜ w „Tygodniku Solidarność” (kilka duŜych tekstów), bo linia polityczna tego tygodnika i NSZZ Solidarność (antykomunizm i antyudeckość) była klarowna, całkowicie się z nią identyfikowałem. Tylko te dwa tygodniki polskie stały się bliskie mojemu sercu. Fakt, Ŝe UPR czasami piętnowała Solidarność złościł mnie, lecz marzyłem, iŜ kiedyś uda mi się je poŜenić na politycznej bazie antykomunizmu, to jest wyperswadować im, Ŝeby spory socjalno-ekonomiczne zostały odłoŜone do czasów wspólnego zwycięstwa. Zaproszeni przeze mnie dygnitarze UPR i NSZZ spotkali się dla mediacji w moim mieszkaniu... Być moŜe nie powinienem dodawać tego, co teraz powiem, ale chcę wytrącić moim wrogom z ręki zarzut interesowności. Nigdy nie wziąłem od „NajwyŜszego Czasu!” ani od „Tygodnika Solidarność” jednej złotówki; kazałem przekazywać moje honoraria na cele partyjne (w pierwszym przypadku) i związkowe (w drugim), tak jak w przypadku przedruku moich
120
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
artykułów za granicą (bo polonijna prasa amerykańska, australijska, kanadyjska etc. regularnie przedrukowuje wszystkie moje artykuły z „NCz” i z „Tysola”) kazałem opłacać moimi honorariami leczenie polskich dzieci (ostatnio naczelny redaktor „Dziennika Chicagowskiego”, A. Jarmakowski, złoŜył mi raport, ile dzieci poleciało z kraju do USA na operacje dzięki moim honorariom). Wstydzę się, Ŝe to piszę, mój Ojciec przewraca się w grobie, ale muszę, Tato, bo jestem, cholera, szarpany z róŜnych stron zarzutami najpodlejszymi, więc nie chcę, by mi jeszcze wytknięto, iŜ za pieniądze lub dla pieniędzy bawię się w politykę! Sorry! Wiem, Ŝe pisząc o mojej sympatii do NSZZ i ganiąc wrogość UPR wobec Związku („NCz” tolerancyjnie te moje wywody drukuje, „chapeau bas!”), naraŜam się niejednemu członkowi UPR. zaciekłemu antyzwiązkowcowi, lecz — parafrazując Chandlerowskiego Marlowe’a — naraŜanie się to moja specjalność. Gdy rozgniewał mnie swą historiozofią szef UPR, przyłoŜyłem mu w jego własnym tygodniku, dzięki czemu spadła na mnie tamŜe lawina kilku polemik i krytyk, co z pojedynkiem (jeden przeciw jednemu) nie miało wiele wspólnego, lecz ja lubię regułę Alamo (walkę mniejszości przeciw większości) według zasady AAA („Alone Against All” — sam przeciw wszystkim). Gdy teraz Polaków i mnie osobiście skrzywdzono w „Tysolu”, zawiozłem do redakcji „Tysola” artykuł wymierzony nie tylko przeciw Orłosiowi, lecz i przeciwko niej. Paszkwil Orłosia wydrukowany w „Tysolu” był dla mnie czymś niepojętym. Nie mogłem zrozumieć, jak tygodnik, w którym kiedyś nazwano mnie „Sumieniem Polaków”, moŜe teraz drukować tekst, w którym robię za polską kanalię wzorcową! Nie mogłem równieŜ pojąć rzeczy waŜniejszej, tyczącej ogółu rodaków. Dlatego spuentowałem swój artykuł polemiczny następującą prośbą do redakcji „Tysola”: „Mam do redakcji prośbę. Najpierw drukujecie tekst Łysiaka o tym, ze Polacy nie są antysemitami, choć się im to cynicznie wmawia, później zaś drukujecie tekst Orłosia o tym, Ŝe Polacy antysemityzm uprawiają. Prośba brzmi: zdecydujcie się po męsku — w tę albo we w tę! Albo wyznajecie co do tej kwestii poglądy rodem ze stajni Michnika, albo przeciwny pogląd. Oba naraz to biseksualizm, którego nie cierpię, bo jestem szowinistycznym heteroseksualistą, czyli ksenofobicznym antybiseksualistą”. Mój artykuł sprawił w redakcji „Tysola” małe trzęsienie ziemi, lecz nie musiałem powoływać się na prawo prasowe, by dano go do druku. Zamiast jednak ujrzeć go drukiem, zostałem (dwa dni później) poproszony przez redaktora naczelnego o rozmowę. Usłyszałem, Ŝe artykuł ma zbyt mocną stronę formalną i Ŝe był recenzowany przez kilka osób (m.in. przez znanego
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
121
poetę), które wydały negatywny werdykt. Odparłem, Ŝe zostałem zniewaŜony kalumnią tak nikczemną, iŜ nie zamierzam wkładać białych rękawiczek. Jeśli redakcja chce, moŜe zamieścić swój komentarz, ale mój tekst ma iść w całości. Ta propozycja red. Gelbergowi nie spodobała się. Podczas długiej i momentami gwałtownej rozmowy (gwałtownej z mojej strony) padły dziesiątki argumentów, które miały mnie zmiękczyć, a których nie przytoczę, bo chcę być „fair”, mimo Ŝe „Tysol” wobec mnie reguł „fair play” nie zastosował. Na koniec... zmiękłem, ulegając argumentowi, Ŝe ostra polemika, wymierzona w osobę z pismem współpracującą, zaszkodzi pismu. Pierwszy raz w moim Ŝyciu zezwoliłem tak powaŜnie okaleczyć sobie tekst, usuwając dziewięć zwrotów i fragmentów, słowem spełniając wszystkie prośby red. Gelberga prócz jednej. Powtarzam: pierwszy raz! Zrobiłem to z szacunku i sympatii dla red. Gelberga, dla „Tygodnika Solidarność” i dla NSZZ Solidarność. Sądziłem, Ŝe dzięki tym ustępstwom mój tekst nie będzie juŜ więcej recenzowany, opiniowany, komentowany, etc. Dzień później ujrzałem „szczotkę” korektorską. Artykuł Łysiaka wydrukowano zwykłymi czcionkami, natomiast większą czcionką i tłustym drukiem (tzw. „boldem”) był wydrukowany odredakcyjny komentarz, w którym redakcja zabójczo subtelnie dystansowała się ode mnie, biorąc niedwuznacznie stronę Orłosia. Natychmiast wycofałem mój artykuł z łamów „Tygodnika Solidarność”, a swoją anatomię z gmachu „Tygodnika Solidarność”. Sposób, w jaki postąpił ze mną „Tysol”, mogę najdelikatniej określić jako niedŜentelmeński. Obrzydliwego antypolskiego paszkwilu Orłosia, pełnego zatrwaŜających językowych piruetów, w „Tysolu” nie kontestowano, nie skracano i nie łagodzono przed drukiem, nie dawano do recenzowania osobom spoza redakcji, wreszcie nie zdezawuowano odredakcyjnym komentarzem na łamach. Tymczasem ze mną uczyniono wszystkie te rzeczy. Jestem świadom, Ŝe pisarzyna mojego formatu nie moŜe sobie rościć przywilejów tych samych, co wielki pisarz Kazimierz Orłoś, i szanuję prawo redakcji do waloryzowania ludzi pióra wedle gustu. Ale nie zgadzam się kategorycznie na cztery sprawy: ♦ Na mianowanie społeczeństwa polskiego zbiorowością antysemicką. ♦ Na imputowanie, Ŝe Waldemar Łysiak jest śydofobem. ♦ Na bajdurzenie, iŜ dla Polaka słowo „śyd” jest synonimem „oszusta” vel „cwaniaka”. ♦ Na proWeissowskie, słuŜące „porozumieniu”, pertraktowanie dla osiągnięcia „przyjaźni” i „zaufania” do bandytów, którzy chcą rugować krzyŜe chrześcijańskie z miejsc polskiej martyrologii.
122
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
W tych sprawach nie uda się mnie zmiękczyć Ŝadnym argumentem. „Non possumus!”. Waldemar Łysiak „NAJWYśSZY CZAS!”, 29-X-1994.
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
WYWIAD– WYWIAD–RZEKA Z WALDEMAREM ŁYSIAKIEM ŁYSIAKIEM
123
124
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
— JuŜ na pierwszy rzut oka widać, Ŝe coś się zmieniło w wystroju Pańskiego salonu... — Owszem, przybyło parę woluminów z pięknymi artystycznymi oprawami introligatorów przedwojennych i XIX-wiecznych. — Nie o to mi chodzi. Artystycznie oprawionych starych ksiąŜek ma Pan tyle, Ŝe trudno byłoby zauwaŜyć kilka mniej lub kilka więcej. Nie bez przyczyny „Sztandar Młodych” (4-6-XI-1994) w duŜym artykule o bibliofilstwie polskim reklamował Pański księgozbiór jako coś bezkonkurencyjnego: „Antykwariusze i bibliofile mówią: Waldemar Łysiak, a potem długo, długo nic”. Chodzi mi o drastyczną zmianę wewnątrz Pańskiego salonu. Gdy ponad rok temu przeprowadzałem z Panem wywiad-rzekę, nie było tu wideo, a Pan się deklarował jako zdecydowany przeciwnik wideokultury. — Dalej nim jestem. Wideokultura to zaspokajanie ludzkich potrzeb kulturowych na poziomie szczątkowym, ograniczonym do papki filmowej, gdzie królują tandetny seks i walenie w mordę co kilka sekund. Łatwość przyswajania tej papki uzaleŜnia quasi-narkotycznie, monopolizuje wolny czas wideomanów i tworzy masowe zjawisko wtórnego analfabetyzmu. — Jednak kupił Pan aparat wideo, co jak na „człowieka XXI wieku”... — „Człowiek XIX wieku” obywał się tyle lat bez wideo, więc mógłby się obejść do końca Ŝycia. Jednak po drodze ten człowiek narobił trochę dzieci, a te dzieci są juŜ dziećmi XX wieku. No i przypadek, jak to zwykle bywa, wmieszał się w sprawę. Po kilkunastu latach wysiadł ostatecznie mój telewizor „Thomson”. Trzeba było kupić nowy. I wówczas najstarszy syn, Tomek, rzekł: „Tato, kiedy juŜ kupujesz nowy telewizor, kup razem z wideo, «Małysz» będzie miał frajdę”. Kilkuletni „Małysz” vel „Chłopczyś” vel „Jędras” to mój najmłodszy potomek. Teraz nie musi zazdrościć kolegom, u których oglądał rysunkowe wideofilmy, wszystkie te króliki Bugsy oraz inne wesołe koty, myszy i ptaki. — A ojciec „Małysza” nie korzysta z wideo? — Korzysta, lecz bardzo umiarkowanie. Przyznaję, Ŝe dostrzegam wreszcie pozytywne strony wideo. Dzięki niemu mogłem obejrzeć kilka dobrych nowych filmów i wrócić do kilku znakomitych starych. Ponadto nagrywam sobie wyświetlane w telewizji filmy „kultowe”, takie jak „Dzika banda”, „Rejs”, „Rio Bravo”, „Konwój”, „Zbieg z Alcatraz”, „PoŜegnania” czy „Maratończyk”. — Słowem tworzy Pan prywatną wideotekę!
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
125
— Mini-wideotekę, przy bardzo ostrej selekcji, nagrywam tylko perły światowego repertuaru. Nagrywam równieŜ, w celu rodzinno-pamiętnikarskodokumentacyjnym, filmy i sztuki teatralne, w których gra mój syn Tomasz. — Ludzie, gdy widzą nazwisko Tomasz Łysiak w czołówkach filmowych, nie kojarzą go ze sławnym pisarzem, myśląc, Ŝe to przypadkowa zbieŜność nazwisk. Od ilu lat Tomek jest zawodowym aktorem? — Od ponad trzech lat. Zagrał juŜ główną rolę w „Cyndze” Wosiewicza, pierwszym polskim filmie fabularnym na temat sowieckich łagrów, a takŜe kilka ról drugoplanowych, między innymi w głośnej „Samowolce” Falka. Grał równieŜ u Zylbera i Łazarkiewicza . Na deskach teatralnych grał między innymi w Dostojewskim i w MroŜku. — Serce ojca pęcznieje z dumy. — Jest Pan tego pewny? — CzyŜby miał Pan coś przeciwko karierze aktorskiej syna? — śyczę mu wielu sukcesów i kaŜda jego rola cieszy mnie, bo wiem, Ŝe aktorstwo to jego miłość. KaŜdy ojciec pragnie dla swych dzieci szczęścia w Ŝyciu, a Tomkowi szczęście daje granie. Lecz to nie zmienia faktu, Ŝe uwaŜam aktorstwo za profesję niezbyt męską, wolałbym, by wykonywał inny zawód. — Czy próbował Pan wpływać na syna pod tym względem? — Nigdy. Wybór zawodu dziecka jest sprawą dziecka, a nie ojca, zmuszanie do obierania jakiejś profesji uwaŜam za absurd. — Absurdem jest chyba równieŜ twierdzenie, Ŝe aktorstwo to zawód niezbyt męski. Rok temu mówił mi Pan, Ŝe Roberta Mitchuma i Lee Marvina uwielbia Pan za stuprocentową męskość, której są ekranowym symbolem. — CóŜ... no tak, to jest jakaś niekonsekwencja z mojej strony, wiem... Nie rozwijajmy dłuŜej tego tematu. — Jeszcze tylko chciałbym spytać, gdy juŜ przy tym jesteśmy, czy felietonista Radia WA-WA to... — Tak, to równieŜ Tomek. Ma stały felieton w Radiu WA-WA, zawsze w czwartek o 813 i o 1713. — Czy ojcu podobają się felietony syna? — Generalnie tak, ale wiadomo, Ŝe zarówno Bóg, jak i diabeł, są w szczegółach. Tomek jest utalentowanym felietonistą, w ogóle ma talent pisarski. Pierwszą powieść, bardzo komiksową i bardzo fajną, napisał jeszcze w szkole podstawowej. — Czy omawia Pan z synem jego felietony dla WA-WY Przed ich napisaniem lub po ich wygłoszeniu na antenie przez Tomka?
126
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
— On ich nie wygłasza, on je czyta. Ja się z nimi zapoznaję nastawiając radio w czwartek o 810, po czym dzwonię do Tomka robię mu krytyczną analizę — mówię, co było dobre, co złe, a czego nigdy robić nie wolno. — Czy syn nie prosi Pana o pomoc przy pisaniu? — Nie musi, ma naprawdę spory talent literacki i kapitalne poczucie humoru. Tylko raz zadzwonił w trakcie pisania, bo zapomniał, z którego wiersza Norwida pochodzi pewien cytat. — Kim więc w końcu będzie Pański syn? Aktorem, pisarzem dziennikarzem? — MoŜe reŜyserem, to teŜ jego marzenie. Ma juŜ na koncie reŜyserskie asystentury. Studiuje w PWSTiF. Jak wielu młodych ludzi on chwyta kilka srok za ogon, wyŜywa się multidyscyplinarnie. Kiedyś to się wyklaruje, ale w jakim kierunku, to wie tylko Bóg lub szatan. — Wróćmy do wideo. Teraz moŜe Pan nagrywać równieŜ siebie. — Tak, nagrałem kilka moich widowisk telewizyjnych, tych sprzed wielu lat. „Bestseller” i trzy części „Selekcji”. — Miałem na myśli wywiady z Panem. — Udzieliłem tylko jednego duŜego telewizyjnego wywiadu, sieci PolSat. Było to nagrywane w moim domu, który mimo wszystko jakoś ocalał. — Nie rozumiem... — Wie Pan, włazi Panu do domu kilkuosobowa ekipa z cięŜkim sprzętem i facet zaczyna przykręcać metalowy wspornik reflektora do oparcia empirowego krzesła. Wpadłem we wściekłość i chciałem ich od razu wyrzucić za próg. Ledwo mnie udobruchali. — Czy nie miał Pan propozycji ze strony TVP? — Miałem bardzo duŜo. Odrzucam prawie wszystkie. Dzieci nie mogą mi darować zwłaszcza tego, Ŝe odmówiłem redaktorowi Szaranowiczowi, który mnie namawiał, bym usiadł obok niego w studio podczas finałów futbolowych mistrzostw świata. Skrzyczały mnie za tę odmowę. Bardzo lubię redaktora Szaranowicza, ale nie lubię pokazywać się w telewizji zbyt często. — Dlaczego? — Z kilku przyczyn. Po pierwsze — obecność na ekranie czyni człowieka rozpoznawalnym na ulicy lub w sklepie, a ja sobie tego nie Ŝyczę. Wolę anonimowość, która jest gwarancją luzu, nie zawęŜa mojego obszaru intymności i wolności. Gdy tylko z jakiegoś powodu tracę w miejscu publicznym tę anonimowość, staję się obiektem adoracji lub agresji, co mnie źle nastraja. — Agresji równieŜ? W miejscu publicznym? — Rzadko, ale równieŜ.
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
127
— Nie uwierzę, póki nie da Pan przykładu. — Dobrze, dam Panu przykład. Mówiliśmy o wideo, więc dam Panu przykład związany z wideo. Kiedy juŜ kupiłem wideo, trzeba było się zapisać do jakiejś wypoŜyczalni. NajbliŜsza od mojego domu wypoŜyczalnia wideo, tak zwany „Video-Club śółty Balon”, mieści się na ulicy Francuskiej, blisko rogu z ulicą Obrońców, poszedłem więc tam. Pani za ladą bardzo się ucieszyła z kolejnego klienta, ale jej radość trwała krótko. Gdy wręczyłem jej dowód osobisty, Ŝeby mogła nanieść moje dane do komputera, przeczytała imię i nazwisko i... zrobiła taką minę, jakbym ją uderzył w twarz. Zarejestrowała Łysiaka, lecz od samego początku traktowała niczym prywatnego wroga. Ile razy się tam pojawiłem, demonstrowała wobec mnie agresję tak ostentacyjną, Ŝe kaŜdy normalny człowiek powiedziałby jej kilka mocnych słów i trzasnąłby drzwiami. Ja jednak normalny nie jestem. Jestem nienormalnie ciekawy. Byłem ciekaw do czego się ta dama posunie, gdy zobaczy, Ŝe jej chamstwo nie działa. Byłem teŜ ciekaw za co mnie tak nienawidzi, czy za moją prawicowość, za to, Ŝe zwalczam komuchów, esbeków i esbeckich konfidentów, czy moŜe za coś innego? Liczyłem, Ŝe prędzej czy później wyjdzie to z niej... — MoŜe lektura „Statku” tak ją nastroiła? — Nie, „Statek” wyszedł w końcu maja ubiegłego roku, a ta zabawa trwała od lutego i skończyła się w lipcu. Było to rzeczywiście zabawne. Ile razy poprosiłem o jakiś film, tyle razy damulka odwarkiwała, nieomal plując, Ŝe filmu akurat nie ma. Zwracałem jej wówczas uwagę, Ŝe film jest, bo futerał tego filmu stoi na półce. Wydawała mi więc ów film, zgrzytając ząbkami, i w tym zgrzytaniu dźwięczało pytanie: — Dlaczego jeszcze tu przyłazisz, co jeszcze mam zrobić, Ŝebyś przestał, czy ty w ogóle nie masz honoru?!!!... Honor to ja mam, ale znoszenie takiego permanentnego „okresu” u sfrustrowanej kobitki nie kaleczy męskiego honoru, mnie to tylko bawiło. W końcu jednak znudziło mnie, a Ŝe nie doczekałem się wyjawienia powodu wrogości wobec Łysiaka, uznałem, Ŝe trzeba ten cyrk skończyć. Uśmiechnąłem się do paniusi jak do kaleki, współczująco, powiedziałem grzecznie, Ŝe bardzo mi jej Ŝal, i przeniosłem się do wypoŜyczalni przy zbiegu Francuskiej i Berezyńskiej, gdzie jestem traktowany jak kaŜdy klient, czyli z pełną kulturą. Dałem Panu przykład. — Na miłość Boską, czy nie mógł Pan zaŜądać rozmowy z szefem firmy? — Słuszne pytanie. W trakcie poŜegnalnego dialogu, gdy ta pani wysiliła się, by przelicytować poziom swego braku kultury, zapytałem, czy mogę rozmawiać z jej zwierzchnością. Odwarknęła, Ŝe szefa nie ma. Spytałem kiedy będzie. Odpowiedź brzmiała: „Dla pana nigdy nie będzie!”. Ten sam typ
128
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
agresji spotyka mnie ze strony czerwonych i róŜowych mediów, szczególnie często ze strony „Polityki” i „Gazety Wyborczej”, ale to jest rzecz normalna, bo przecieŜ prowadzę z komuchami i z antyPolakami walkę tak twardą, jak niewielu ludzi w naszym kraju. Lecz agresja w sklepie czy w urzędzie to juŜ dla mnie rzecz nienormalna, bo klienta moŜna nie kochać, jednak traktować winno się po ludzku. — Dygresjami uciekliśmy od wątku zasadniczego. Mówił Pan, Ŝe do częstego występowania w telewizji nie daje się Pan namówić z kilku przyczyn. Jedną juŜ znamy. Jakie są te pozostałe? — Brak urody fizycznej. Nie przypominam Alaina Delona czy Roberta Redforda. — A serio? — A serio to na przykład TVP mi się nie podoba. Chodzi o jej brak urody. Urody pluralizmu, obiektywizmu, urody, którą daje niezaleŜność i konfrontacja róŜnych poglądów, czyli takiej urody, jaką winna się odznaczać telewizja autentycznie publiczna. WciąŜ jest to sala tańca, na drzwiach której zdają się wisieć ostrzeŜenia: „Przyzwoitym ludziom wstęp wzbroniony!”. — Około połowy grudnia ubiegłego roku wystąpił Pan wszakŜe w głównym wydaniu Wiadomości TVP-1... — Wówczas miałem obowiązek. Tego dnia, 11 grudnia, to była niedziela, ogłoszono podpisany przez prawicowych intelektualistów (co za okropne słowo) list otwarty do władz w sprawie odtajnienia archiwów UB. Telewizja poprosiła mnie, bym w imieniu wszystkich sygnatariuszy zabrał przed kamerami głos. Z mojej, dość krótkiej, wypowiedzi usunięto fragment o konieczności zlustrowania równieŜ akt SB. — Nie jest waŜne, co usunięto. WaŜne jest, Ŝe poproszono Pana o zabranie głosu w głównym, niedzielnym wydaniu Wiadomości, a to oznacza, Ŝe chyba demonizuje Pan wspomniane „wzbranianie wstępu”. — Powiedzmy, Ŝe niepisane hasło TVP brzmi trochę inaczej: „Przyzwoitym ludziom zbyt częsty wstęp wzbroniony”. Czerwonych i róŜowych prezentują tam na okrągło, zaś antykomunistów, konserwatystów, prawicowców, bardzo rzadko. — Sam Pan powiedział, Ŝe nie chce Pan często. — Bo ja jestem eremita. Ale inni konserwatyści, zwłaszcza prawicowi politycy, z pewnością chcieliby często mieć do dyspozycji najbardziej opiniotwórcze medium, tylko nie otrzymują tej szansy. TVP wciąŜ jest przede wszystkim tubą komunistów i areną bizantyjskich spektakli dla Michnika i jego kompanów, słowem agorą Wystąpień czerwonych i róŜowych faryzeuszy, Hyde Parkiem lewicowych demagogów, a od czasu do czasu, bardzo rzadko,
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
129
sadza się przed kamerą kogoś przyzwoitego, Ŝeby robił za listek figowy tej hucpy urabiającej opinię publiczną po bolszewicku. Urabiającej skutecznie, efektem są rezultaty wyborów i preferencje społeczeństwa rejestrowane przez agencje badania opinii publicznej. Myślałem, Ŝe nastąpi poprawa, gdy szefem TVP został pan Walendziak, lecz niewiele się zmieniło. — Jednak udzielił Pan duŜego wywiadu „Wprost”, wobec którego ma Pan znacznie większe zastrzeŜenia. „Wprost” od kilku lat toczy z Panem wojnę, a Pan toczy wojnę z nimi, określając ten tygodnik jako ultraczerwone pismo. I naraz udziela Pan wywiadu „czerwonym ultrasom”! Dla wielu Pańskich zwolenników musiał to być szok. — Tylko do chwili, gdy poznali treść wywiadu. Ten wywiad to pojedynek z „Wprost” i z całą formacją lewaków nadwiślańskich. A i tak złagodzony w druku, złagodzony dzięki rozpaczliwym pertraktacjom, które juŜ po spisaniu treści wywiadu udzielonego przy mikrofonie prowadził ze mną „wywiadowca”, oraz dzięki skrótom autoryzowanego tekstu. „Wywiadowca” błagał, by usunąć takie określenia, które padły z moich ust pod adresem „Wprost”, jak: „lewicowe medium” czy „schizofrenia pańskiego tygodnika”, na co się w końcu zgodziłem. Wycięto równieŜ pierwsze pytanie i pierwszą odpowiedź, która tłumaczy dlaczego udzielam wywiadu „Wprost”: „bo to frajda móc bezpośrednio, czyli wprost, powiedzieć przeciwnikowi kilka słów”. W naszym ksiąŜkowym przedruku przywróciłem ten fragment, do czego mam prawo, bo zachowałem autoryzowany obustronnie tekst wywiadu. Podobnie jest, gdy juŜ o tym mówimy, z wywiadem, który ukazał się w „Słowie Polskim” — przywracam fragment, który istnieje na maszynopisie autoryzowanym przez mnie i przez dziennikarza, a bez mojej zgody został wycięty w druku. Od tego dziennikarza, redaktora Krzaka, mam zresztą list z przeprosinami. Kilku drobnych korekt wymagał teŜ wywiad zamieszczony w „Głosie Wielkopolskim”. Był to maleńki fragment wywiadu telewizyjnego dla stacji Pol-Sat. Nakręcono rozmowę godzinną, z czego wyemitowano piętnaście minut, a wydrukowano, bez autoryzacji, pięć minut, dokonując ogromnych cięć, skrótów, uproszczeń, często zniekształcających moje wypowiedzi. — W sumie udzielił Pan przez miniony rok tylko kilku gazetowych wywiadów, dlaczego tak mało? — Bo nie lubię udzielać wywiadów. Gdy mam kaprys, to udzielam, duŜo częściej odmawiam. — Od czego zaleŜy ten kaprys pozytywny? — Od pogody, ciśnienia, dobrego lub złego humoru, poziomu adrenaliny, kofeiny lub wody ognistej w krwiobiegu, od tembru głosu człowieka
130
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
proszącego, od róŜnych metafizycznych czynników. Pełna nieprzewidywalność, która jest cechą kapryśności. Pod tym względem jestem kobietą. — A dlaczego generalnie nie lubi Pan wywiadów? — TeŜ z wielu przyczyn. Bo zawsze są mizdrzeniem się, choćby się nawet nie cierpiało mizdrzenia, kokieterii, pudru. Bo rzadko trafia się na interlokutora ciekawego. Bo Ŝadne autoryzacje, gwarancje, zapewnienia, przysięgi i podpisy nie chronią udzielającego wywiadu przed manipulacjami redakcyjnymi, to jest cięciami, skrótami, „retuszami” itd. Wreszcie dlatego, Ŝe tytuły doprowadzają mnie do wstydu lub do szału. Tytuły wywiadów nie zaleŜą od przepytywanego, to sprawa redakcji. Redakcje wymyślają tytuły mające reklamowo oddziaływać na czytelnika, ja to rozumiem, ale gdy widzę tytuł: „Powstrzyma mnie tylko... pocisk”, lub: „Jestem samotnikiem”, to czuję się zaŜenowany, ośmieszony. Niby to są moje własne słowa, lecz te słowa wyrwane z kontekstu rozmowy brzmią tak egzaltowanie bądź tak komicznie, Ŝe człowiek chciałby się pod ziemię zapaść. Na co mi to? Im mniej wywiadów, tym mniej takich tytułów. — Przyznam, Ŝe mnie najbardziej rozśmiesza tytuł: „Artystom grzeszyć nie wolno”. — Słusznie, chociaŜ trudno mieć tu pretensje do redakcji „Sportu”. UŜyłem takich słów mówiąc o szachrajstwach Maradony, który jako piłkarz był wielkim artystą. Lecz gdy te słowa funkcjonują bez kontekstu, a do tego w tytule wywiadu, to trącą infantylnym moralizatorstwem wobec artystówtwórców i stają się rodzajem kaznodziejstwa podejrzanie selektywnego, bo czemu właśnie artystom nie wolno, czyŜby reszcie było wolno? Ktoś mądry rzekłby, iŜ winno być na odwrót — tylko twórcom wolno grzeszyć, albowiem nie ma wielkiej twórczości bez grzechu. Zwłaszcza bez grzechu najcięŜszego, poniewaŜ twórca kreując równa się z Bogiem, rzuca wyzwanie Stwórcy. śyczyłbym sobie, aby wszystkie wywiady, których udzielam, dostawały prosty tytuł: „Rozmowa z Waldemarem Łysiakiem”, zamiast tych bajeranckich fraz lub ćwierćzdań wyrwanych z kontekstu. — Mówiliśmy o wywiadach gazetowych i telewizyjnych, a co z radiowymi? — Kilkanaście razy. Między innymi dla Amerykanów, Kanadyjczyków, dla Radia Watykan, dla Radia RMF, dla III Programu PR oraz dla Radia WAWA. Radio WA-WA i Radio Watykańskie darzę największą sympatią. Wywiadów dla RMF i dla „Trójki” dobrze nie wspominam. — Czemu? — Były prowadzone przez świetnych fachowców w studiu, ale jednocześnie były przeplatane telefonicznymi pytaniami od słuchaczy, a to jest
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
131
prawdziwa katastrofa. W trzech przypadkach na cztery dzwonią paniusie w średnim wieku, zagorzałe zwolenniczki Kiszczaków, Michników, Kuroniów i Geremków, mając mi za złe wszystko, zwłaszcza to, Ŝe Ŝyję. Deklamują lewicowo-gazetowe bzdury świadczące o niedorozwoju, o zupełnym braku samodzielnego myślenia, po czym rzucają bezsensowne pytania, na które człowiek musi odpowiedzieć, chociaŜ ma pełną świadomość, Ŝe kaŜda odpowiedź na takie pytanie robi z odpowiadającego idiotę. Albo inny numer, gdy udzielałem wywiadu krakowskiemu RMF — dzwoni Krakus, typowy knajak galicyjski, i piękną pijacką chrypką posuwa: „Ja to bym, kurde, chciał wiedzieć, skąd ten pan Łysiak to bierze te wszystkie swoje kłamstwa, co on je gada, co?”. — I co Pan mu odpowiedział? — Wie Pan, ja to bym, kurde, umiał mu prawidłowo odpowiedzieć w zaułku, gdzieś na dalekich tyłach Kościoła Mariackiego, ale przed mikrofonem musiałem być dŜentelmenem wzorowym, więc znowu wyszedłem na idiotę. Dlatego nie dam się juŜ zwabić do radiowego „intetyiew” przetykanego telefonami od „samych swoich”. — Publicystykę uprawia Pan równie rzadko, jak rzadko udziela Pan wywiadów. W roku 1993 ostatni artykuł 13 listopada, w roku 1994 pierwszy 29 kwietnia. Pół roku przerwy zupełnej. Za kaŜdym więc razem jest to tylko krótka seria, kilka artykułów i stop. RóŜnica leŜy w tym, Ŝe seria z 1993 roku była drukowana wyłącznie na łamach UPR-owskiego „NajwyŜszego Czasu!”, gdy zeszłoroczna takŜe na łamach „Tygodnika Solidarność”, a poniewaŜ Unia Polityki Realnej i Związek Zawodowy Solidarność nie są przyjaciółmi, ten podwójny adres musiał być dość bulwersujący dla obytych z polityką wielbicieli Pańskiej publicystyki. — Kilkakrotnie wypowiadałem się na temat „wojny”, jaką UPR prowadzi z Solidarnością. Później doprowadziłem do swoistego rozejmu między nimi i byłem bliski oŜenienia ich ze sobą... — Czyli zaślubienia ognia i wody. — Papin, Watt i inni dokonali takiego oŜenku; rezultatem była paroenergia, która zrewolucjonizowała cywilizację. Nad Wisłą trzeba uruchomić parowóz antykomu-nistyczny, to jest skierować całą parę w tłoki walki przeciwko wrogowi wspólnemu. Tymczasem idzie ona w gwizdki wojenek toczonych przez ugrupowania patriotyczne między sobą. — Zaczął Pan więc tworzyć tę antykomunistyczną „paroenergię” wspomnianą próbą „oŜenku” UPR z Solidarnością. Próba wydawała się udana. Na łamach „śycia Warszawy” ukazał się 8 października zeszłego roku duŜy tekst pt. „UPR w koalicji z Solidarnością”, i moŜna tam było
132
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
przeczytać, iŜ koalicję tę przedstawiciele obu stron zawarli w mieszkaniu Waldemara Łysiaka. — Właśnie ów artykuł zdruzgotał całą inicjatywę. Fakty wyglądały następująco. Zaprosiłem do domu — moŜna powiedzieć na grunt neutralny — kilka waŜnych figur z obu stron, m. in. obu naczelnych redaktorów, Andrzeja Gelberga („Tygodnik Solidarność”) i Stanisława Michalkiewicza („NajwyŜszy Czas!”). Spotkanie zaczęło się 6 października, w czwartek, o godzinie 1700. Dyskusja trwała do późnej nocy i była bardzo owocna. Sprzeczano się mocno, z moim minimalnym merytorycznym udziałem, gdyŜ ja byłem tylko demiurgiem tego spotkania, gospodarzem i arbitrem porządkowym. No i kelnerem, Ŝeby dyskutanci nie padli mi z głodu. A więc sprzeczano się, lecz bardzo kulturalnie i z wielką wolą zbliŜenia stanowisk, co wreszcie udało się w stopniu większym od oczekiwanego. Po czym uzgodniliśmy, Ŝe media UPR-u i Solidarności równocześnie opublikują ten sam, wspólnie opracowany tekst. Miało to nastąpić po tygodniu lub góra dwóch tygodniach. Tymczasem dwa dni później, w sobotę, ukazał się na łamach „śycia Warszawy” artykuł o tym spotkaniu, co było wynikiem klasycznego „przecieku”. — Kto dokonał tego „przecieku”? — Jeden z członków UPR, najmłodszy uczestnik spotkania. Kierowany ambicją i chęcią autoreklamy, a sądząc, Ŝe nie czyni niczego zdroŜnego, poinformował o wszystkim kolegę z „śycia Warszawy”, ten zaś bardzo się ucieszył, bo takie gratki nie zdarzają się często. PoniewaŜ „przeciekant” nie uzgodnił tego z nikim, Solidarność uznała jego działanie za nielojalność, za złamanie reguł gry, i miała rację. — I zerwała układ? — Tak. — Zaraz potem Pan się poróŜnił z „Tygodnikiem Solidarność” na skutek wydrukowanego przez nich felietonu Orłosia pt „Antysemityzm”... — Wydrukowali go nieopatrznie, nie wczytując się weń, a później nie chcieli się uderzyć w pierś i przyznać do błędu. Biorę to za „wypadek przy pracy”, a złość mi juŜ przeszła. Dalej mam wiele szacunku dla „Tysola”, czytam go od deski do deski. Dzięki Bogu, Ŝe w Polsce takie pismo istnieje. — Wróćmy jeszcze na chwilę do Łysiaka jako do pomostu między UPR a Solidarnością. Bardziej od tej Pańskiej inicjatywy „oŜenkowej”, tak pechowo zakończonej, interesuje mnie coś waŜniejszego, coś, co jest w Panu. UPR-owcy to prawicowi konserwatyści, i Pan równieŜ deklaruje się jako prawicowy konserwatysta, a swoim piórem propaguje Pan twardy konserwatyzm. Tymczasem w niektórych Pańskich dawnych ksiąŜkach,
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
133
choćby w „Kolebce” czy w „Wyspach bezludnych”, uwaŜny czytelnik moŜe znaleźć elementy myślenia lewicowego. Drobne, bo drobne, czasami są to ledwo muśnięcia, jednak zauwaŜalne. Powiedziałbym tak: nawet jako permanentny antykomunista ma Pan odpryski myślenia lewicowego. — Sugeruje Pan, Ŝe jestem neofitą konserwatyzmu? — Nie, nie, uŜyłem terminu: permanentny antykomunista, bo takim był Pan zawsze. Tylko zwracam uwagę na pewną niespójność, na zadziwiający, być moŜe charakterystyczny dla Pana mariaŜ elementów przeciwstawnych, chociaŜ nie jest to równoprawny proporcjonalnie mariaŜ, elementy lewicowe, co juŜ powiedziałem, są tam śladowe. W Pańskiej historiozofii, w Pańskich preferencjach i poglądach, „l’extrêmes se touchent”, jak mówią Francuzi. — Coś takiego rzeczywiście we mnie jest. Zawsze byłem konserwatystą i prawicowcem, ale prawicowcem „odlotowym”, mającym w sercu trochę socjalistycznego ziarna. Stąd moje dyskusje z niektórymi ultraprawicowcami, bo gdy oni twierdzą, Ŝe w tzw. „dzikim” XlX-wiecznym kapitalizmie sytuacja robotników wcale nie była taka zła, jak głosi lewica, to ja im walę po oczach makabryczną nędzą górniczych rodzin w zagłębiu Borinage, których sytuację znam doskonale, gdyŜ wśród tych ludzi pracował jako kaznodzieja van Gogh. Jest bardzo prawdopodobne, Ŝe Waldemar Łysiak, prawicowiec i konserwatysta „z domu”, od urodzenia, gdyby Ŝył w XIX wieku, byłby lewicowym rebeliantem. Cała ta moja ambiwalencja ma oczywisty mianownik z moimi wysiłkami zmierzającymi do połoŜenia kresu waśniom między Solidarnością a UPR, do poŜenienia ich stułą antykomunizmu. W kapitalizmie funkcjonującym prawidłowo byłbym przeciwnikiem zbyt wielkiej roli związków zawodowych. — Po ostatnich, listopadowych i grudniowych atakach UPR-u na Solidarność, trudno Panu Ŝyczyć, by jako polityczny swat odniósł Pan sukces równie duŜy, co jako pisarz. Jedyny łącznik między tą wodą i tym ogniem, które chciał Pan Ŝenić, stanowi właśnie Pańska osoba i Pańska publicystyka, gdyŜ jedyne dwa polskie pisma, na łamach których drukował Pan swoje artykuły po kilkunastu latach milczenia publicystycznego, to organ UPR i organ Solidarności. Oba te pisma, równieŜ jako jedyne w Polsce, konsekwentnie propagują kult Łysiaka. — Z tym „propagowaniem kultu” to chyba Ŝartuje Pan sobie? — Mówię serio. MoŜe tylko uŜyłem złego sformułowania, bo kult Pańskiej osoby funkcjonuje w pewnych kręgach społeczeństwa juŜ wiele lat, o czym nieraz pisano, pisał o tym m. in. sam legendarny „Hamilton”, Jan Zbigniew Słojewski. Czyli, Ŝe tego kultu propagować nie trzeba, on po
134
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
prostu istnieje dzięki Pańskiej literaturze, Pańskim wywiadom i Pańskim artykułom. UŜyję więc sformułowania innego — dwa wspomniane pisma dokumentują ów kult. W „NajwyŜszym Czasie!” kilka razy czytałem bardzo ciepłe słowa pod adresem „pisarza nr 1 w Polsce”, autora „genialnych tekstów” itd. W „Tygodniku Solidarność” równieŜ kilka razy, cytuję fragment: „Twórczości Łysiaka nie da się zaklasyfikować czy zaszufladkować. Na szczęście. To zajęcie dla małych i bezdusznych. Pisarz wymyka się wszelkim próbom zdefiniowania. Posiada genialne wyczucie tego, czego ludzie potrzebują i jest SWOBODNY JAK PTAK. I za to kochają go rzesze czytelników. Jego ksiąŜki to po prostu SUPERHITY. Budzi wyobraźnię, fascynuje, intryguje (...) Henryk Sienkiewicz pisał «ku pokrzepieniu serc», i cale pokolenia wychowały się na jego ksiąŜkach. Waldemar Łysiak tworzy swoje dzieła nie tylko «ku pokrzepieniu serc». Uczy nas patriotyzmu i mądrości. Mądrości, tej osobistej i tej społecznej, narodowej. Obala wiele mitów z przeszłości i z teraźniejszości. Zrywa zasłony i pokazuje prawdę. Doznajemy olśnienia. Sam patriota — wskazuje nam prawdziwych patriotów. Autorytet — wskazuje nam prawdziwe autorytety. Demaskuje wszelkie zło, obłudę, cynizm. Ukazuje rzeczy i sprawy takie, jakie są w istocie. Jest w tym nieprzejednany i nieprzekupny. Nie daje się zwieść pozorom, maskom. Krzepi nasze serca, ale równieŜ zmusza do spojrzenia w głąb naszych dusz. JEST SUMIENIEM POLAKÓW”. Zaznaczam, Ŝe podkreślenia duŜymi literami nie są tu moje, dokonał ich autor tekstu, Krzysztof Grzesik, lub redakcja „Tygodnika Solidarność”. — Fragment tego fragmentu przedrukowała „Polityka”, opatrując wrogim wobec mnie komentarzem. Nie pierwszym zresztą i nie ostatnim. Jeden z tych komentarzy zaczyna się tak: „Waldemar Łysiak, nazywany przez prawicową prasę wielkim pisarzem polskim...”. Oni chorują na Łysiaka, Łysiak spędza im sen z oczu. Tekstów wymierzonych w Łysiaka mógłby Pan przytoczyć duŜo więcej niŜ tekstów hagiografujących Łysiaka, choćby dlatego, Ŝe grubo ponad 90 procent polskiej prasy to pisma lewicowe. Ile razy ukazał się mój artykuł w „NajwyŜszym Czasie!” lub w „Tygodniku Solidarność”, tyle razy róŜowa i czerwona prasa ruszały do zmasowanego ataku, sprytnie wyrywając z kontekstu lub kalecząc fragmenty bądź zdania, i dolepiając komentarze pełne jadu, wzorem „pryncypialnego dawania odporu” przećwiczonego za PRL. „Polityka”, „Angora”, „Wprost”, „Wiadomości Kulturalne”, „śycie Warszawy”, mam całe stosy antyŁysiakowskich wycinków, a przecieŜ nie wszystkie do mnie docierają.
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
135
— Daje się Ŝyć bez stresu przy ataku tak zmasowanym? — I’m still standing. — Słucham? — Ciągle stoję. To znaczy nie klęczę i nie leŜę, chociaŜ te kulki czerwonych skarabeuszy sypią mi się na łeb jak grad. Hiszpański nobilista, Camilo José Cela, powiedział kiedyś: „Gdy moi wrogowie mnie atakują, odczuwam to tak, jakby mnie chwalili”. Ja odczuwam to identycznie. — Według starej Hollywoodzkiej zasady: „Źle czy dobrze, byle po nazwisku”? — Nie, tu chodzi o coś innego. O to, Ŝe jeśli takie gazety i tacy ludzie próbują mnie ukrzyŜować, to tylko budują mi fundament piedestału. Będąc ich tarczą strzelniczą, znienawidzonym przez nich wrogiem, zostaję dzięki temu nobilitowany. I jeszcze bardziej zyskuję przez to w oczach ludzi, którzy znają rodowód, godła i cele moich przeciwników, czyli w oczach prawej, myślącej części społeczeństwa. Krótko mówiąc: te ataki to woda na mój młyn, proszę o więcej! Jeśli taki Stomma bierze Łysiaka pod buty w tym samym felietonie, w którym kopie równie brutalnie i równie głupio katolicki Kościół, to czego ja mam jeszcze pragnąć, u licha? Proszę o więcej takich napaści, bo one negliŜują atakującego wybornie. — Trudno się dziwić, Ŝe jest Pan atakowany bez ustanku, w końcu Pańska literatura i publicystyka to niezwykle wydajna maszyna do produkowania sobie wrogów. Toczy Pan kilkuletnią juŜ wojnę z Adamem Michnikiem i z jego frakcją polityczną, a to są ludzie bardzo mocni, bardzo wpływowi (nie tylko w Polsce) i mający duŜe grono zwolenników. Toczy Pan taką samą wojnę z byłą nomenklaturą i z byłą esbecją, a to równieŜ wielka siła. Oba te kręgi dysponują większością mediów, co daje im gigantyczną przewagę opiniotwórczą i stawia Pana na z góry straconej pozycji, na murach Alamo, jak sam Pan to ujął w wywiadzie dla „Wprost”. — Zawsze kochałem Alamo, bo to nowoŜytne Termopile, symbol słusznej walki mniejszości przeciwko zdecydowanej większości. Często cytowałem anglosaskie credo: „DŜentelmen podejmuje tylko przegrane sprawy”. W „Asfaltowym saloonie” rozdział o Alamo zakończyłem marzeniem: „Umrzeć jak w klasztorze Alamo...”. Pisałem to szesnaście lat temu. Jakoś ciągle Ŝyję, mimo Ŝe ostatnio jestem kolekcjonerem pisemnych i telefonicznych wyroków śmierci A mówiąc juŜ zupełnie serio: to przecieŜ, do cholery, nie jest zabawa, gra dla samej gry, dla jakiegoś kretyńskiego sportu! To jest walka melioracyjna, psiakrew! Walka o zlikwidowanie bagna, w którym tapla się Polska. Ktoś to musi robić!
136
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
— Tych samych stów, Ŝe „ktoś musi”, uŜył Pan wytaczając cięŜkie oskarŜenia przeciwko śydom szkalującym Polaków. Porwał się Pan na coś, na co porwać się mógł tylko Pan z Pańskim autorytetem. Za duŜo mniejsze polemiki antyŜydowskie dostaje się opinię antysemity, co, jak sam Pan twierdzi, oznacza „śmierć cywilną”. — Ale tylko w oczach złych ludzi, kanciarzy, szulerów. Tacy ludzie nie darowują mówienia prawdy. Gdy jest to prawda oczywista, udokumentowana, nie do podwaŜenia, a tym bardziej obalenia — nie próbują argumentować przeciwko niej, bo jakich mogliby uŜyć argumentów? Zamiast tego plują inwektywami, oszczerstwami, paszkwilami lub tandetnymi szyderstwami, to ich jedyna broń. „Wiadomości Kulturalne” Toeplitza przezywają mnie „pisarzem arcypolskim”. Nie wiem, czy jestem „arcy”, ale polski jestem na pewno i godność mojego narodu jest mi wystarczająco droga, bym walczył przeciwko jej oszczerczemu szarganiu. — Twierdzi Pan, Ŝe antysemityzm jest wmawiany na siłę Polakom. — Bo tak jest! Prawdziwy, powszechny antysemityzm moŜna obserwować we Francji, Rosji, Niemczech, wśród całej murzyńskiej społeczności Stanów Zjednoczonych, w połowie krajów świata, ale śydzi dostali jakiejś manii zauwaŜania tej gangreny tylko u Polaków i piętnowania przede wszystkim Polaków, chociaŜ w Polsce wyznają antysemityzm jedynie lumpy, skini, margines, gdy filosemityzm jest w naszym kraju powszechniejszy niŜ w którymkolwiek innym. Notabene brzydzę się filosemityzmem tak samo jak antysemityzmem, gdyŜ cuchnie on równieŜ zapaszkiem rasizmu. Filosemicki festyn trwający nad Wisłą od wielu lat ma niby kształtować postawy humanistyczne, pankulturowe, lecz w istocie jest elementem kształtowania tolerancji dla antypolskich wybryków — dla antypolonizmu, czyli rasizmu antypolskiego. W takiej atmosferze bandycki napad Ŝydowskiej bojówki na katolicki klasztor w Oświęcimiu nie budzi potępienia, a jako agresor potępiany jest prymas Polski, który skrytykował tę chuliganerię. To oznacza stawianie na głowie, do góry nogami, wszystkiego — zdrowego rozsądku, prawa, elementarnej kultury, przyzwoitości i sprawiedliwości — wszystkiego, co etyczne i humanistyczne. Nic nie jest lepszym, jak ów przykład, dowodem terroru, któremu mamy ulegać potulnie, a kto nie ulega, ten „antysemita”. Orwell się kłania. — W „Wyspach bezludnych” napisał Pan: „wśród antysemitów jestem śydem”. W „Lepszym” napisał Pan, Ŝe ile razy myśli Pan o Holocauście, tyle razy czuje się Pan śydem... — A gdy myślę o Torquemadzie, czuję się heretykiem. A gdy myślę o Robespierze, czuję się rojalistą. I tak dalej — to zasada.
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
137
— Często cytuje Pan słowa Isaaca Bashevisa Singera: „śyd współczesny nie moŜe Ŝyć bez antysemityzmu. Jeśli antysemityzm gdzieś nie istnieje — on go stworzy”. Jednak Singer nie tłumaczy dlaczego, i Pan nie wytłumaczył tego równieŜ. — Więc wytłumaczę teraz. śydzi potrzebują antysemityzmu jak ryba wody. Antysemici — paradoksalnie — to najlepsi przyjaciele śydów. Bez nich śydzi przestaliby być „narodem wybranym”, uciskanym, bohaterskim i niezłomnym, słowem: narodem szczególnym, w ogóle przestaliby być śydami, straciliby poczucie sensu, zgubiliby toŜsamość. — Mam wyrzuty sumienia, bo prowokuję Pana pytaniami do wypowiedzi, za które Pańscy wrogowie mogą jednak przylepić Panu etykietkę wroga śydów. — Gdybym był wrogiem śydów, byłbym wrogiem samego siebie. Kiedyś, na łamach „Wprost”, zarzucono mi juŜ tego typu aberrację, bo jakoby w moich powieściach („Dobry” i „Najlepszy”) stworzyłem hipostatyczną, czyli nierealną, w rzeczywistości niemoŜliwą, postać śyda-antysemity, oficera SB, Heldbauma. Tak jakby Marks, Weininger i wielu innych głośnych śydów nie było „zoologicznymi” antysemitami! Ostatnim takim głośnym przypadkiem jest w Rosji śyrynowski, a w Polsce Tejkowski. Moi wrogowie, atakując mnie, najzwyczajniej bredzą i wykazują analfabetyczną wprost nieznajomość historii oraz bieŜących realiów. Zapewniam Pana, Ŝe nikomu nie uda się zrobić ze mnie wroga śydów, Eskimosów czy Papuasów. Ja nie dzielę ludzi na obrzezanych i nieobrzezanych, tak jak nie waloryzuję łysych i zarośniętych, rudych i blondynów, praworęcznych i mańkutów, jaroszów i mięsoŜernych, czy białych i kolorowych. Dzielę ludzi wyłącznie na przyzwoitych i łobuzów. Wojujący rasizm jest łobuzerią kryminalną. A filosemityzm jest aberracją komiczną. Czemu nie szerzy się filoślązactwa czy filogóralstwa? Bo byłoby to idiotyczne. Tak naprawdę, to moi wrogowie doskonale wiedzą, Ŝe jestem od antysemityzmu równie daleki, co od kanibalizmu, Ŝe brzydzę się antysemityzmem, i Ŝe tacy ludzie jak ja, gdyby przypadkowo znaleźli się tam, gdzie zdarzyłby się antyŜydowski pogrom, wzięliby kamienie na własną pierś, broniąc śydów, choćby to nawet miało kosztować Ŝycie. I Ŝe tak samo broniłbym Muzułmanów, Chorwatów, Litwinów, kaŜdego, kto stałby się obiektem agresji motłochu. Nie jestem przez moich wrogów zwalczany za antysemityzm (choć raz wygłupił się tak Orłoś), bo podobnych walk nie toczy się przeciwko czemuś, co nie istnieje, tylko za to, Ŝe psuję im gry, które uprawiają. Grę w komunizowanie społeczeństwa, grę w ogłupianie narodu polskiego relatywizmem moralnym, i grę w okłamywanie świata, w sprzedawanie światu fałszywej wizji ludobójstwa oświęcimskiego.
138
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
— Czy Pański protest przeciwko tej fałszywej wizji (artykuł pt. „Aktualne rozwiązywanie kwestii polskiej”) spowodował wrogą Panu reakcję równieŜ za granicą? — Tak. Nie tylko ze strony kół Ŝydowskich. Wrogich reakcji ze strony tych kręgów moŜna się było spodziewać. Zaskoczyła mnie natomiast wroga reakcja niektórych instytucji działających wśród Polonii. Przykładowo Zarząd Australijskiego Instytutu Spraw Polskich wystosował krytyczne pismo do kogo tylko się dało, w tym i do rządu polskiego (via Konsulat Generalny RP w Sydney), twierdząc, Ŝe moje wywody — cytuję — „szkodzą zarówno prowadzonemu od kilku lat dialogowi polsko-Ŝydowskiemu, jak i dobremu imieniu Polski”, gdyŜ „w sposób tendencyjny przedstawiają niektóre aspekty stosunków polsko-Ŝydowskich”. — Cytuje Pan z ukazującego się w Melbourne „Tygodnika polskiego”, czy mogę wziąć do rąk? — Proszę bardzo, to numer z 17 września ubiegłego roku. — Jest tu równieŜ duŜy tekst redaktora naczelnego, Michała Filka, który Pana broni. — Redaktor Filek to niezaleŜny i odwaŜny publicysta, sam często nadstawia głowy walcząc z polską komuną, której wśród Polonii australijskiej niestety nie brakuje. — Filek pisze tu m. in. tak: „Bardzo powaŜne zarzuty skierowano pod adresem jednego z najwybitniejszych polskich pisarzy współczesnej doby, tymczasem autorzy oświadczenia nie przedstawili na ich potwierdzenie ani jednego, najmniejszego choćby argumentu (...) Polemika sprowadzająca się do niczym nie umotywowanych oskarŜeń sprowadza je do poziomu pomówień (...) Metoda, jaką zastosowano usiłując zdyskredytować artykuł Waldemara Łysiaka, czyni z oświadczenia Instytutu wyłącznie pustą, gołosłowną deklarację, nie wiadomo jaki mającą spełnić cel”. — Wiadomo jaki, celem było opluskwienie Waldemara Łysiaka. — Na kolejnej stronie Filek jeszcze raz protestuje wobec „nie umotywowanego w jakikolwiek sposób oskarŜenia wybitnego polskiego pisarza i patrioty o szkodzenie dobremu imieniu swojej ojczyzny oraz o tendencyjność”, a kilka akapitów dalej bardzo ładnie wplata w kwestię obrończą ten fragment z Pana artykułu, gdzie Pan wspomina o fotografii Ŝydowskiego dziecka zrobionej w obozie koncentracyjnym: „Pragnę, aby czytelnicy zechcieli zastanowić się nad tym, jak do oskarŜenia o tendencyjność ma się fragment «Aktualnego rozwiązywania kwestii polskiej», w którym Waldemar Łysiak pisze: «(...) ile razy oglądam tę fotografię, tyle razy czuję się śydem — do końca mojego Ŝycia Ŝadne zdjęcie nie będzie mi tak
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
139
rozdzierało serca jak ono; ten maluch to mój syn» Nikt nie przekona mnie, Ŝe jest to koniunkturalizm autora. Ten wielki pisarz nie musi dowodzie, Ŝe oprócz pióra ma takŜe serce i duszę. Dowiódł tego juŜ dawno i niejeden raz”... — Na co Pan czeka z mojej strony?... Mam te komplementy skomentować?... Byłoby mi to poczytane za megalomanię lub za fałszywą skromność. Redaktor Filek broni mnie w sposób bardzo dla mnie pochlebny, bardzo rzeczowy (bo zarzuty istotnie wyssano z palca), lecz o tyle nieskuteczny, Ŝe ci, do których adresuje swój wywód, są nieprzemakalni całkowicie. śadne argumenty, Ŝadne świadectwa nie skłonią ich do rewizji bzdur, które wypisują. To są ortodoksi fałszu. — Jedno jest w tej sytuacji pewne. Bez względu na skalę Pańskiego pisarskiego talentu, jakikolwiek by on nie był, nie ma Pan szans na Nobla. — Wiem, byłem szczeniakiem, gdy Wańkowicz wytłumaczył mi, kto rozdziela te laury. — Pytanie natomiast, czy ma Pan szansę na wygranie swojej batalii wewnątrz kraju? Batalii o umysły, o rząd dusz, o zwycięstwo poglądów głoszonych przez Pana. — śadnej szansy. Media opiniotwórcze w przewaŜającej masie są mi wrogie. A esbecja, która rządzi w Polsce bez przeszkód, ma bardzo długie łapy. Gdy trzeba, działa równieŜ za granicą. Ma swoje media polonijne — w USA jest to „Alfa”, w Australii „Kurier Zachodni”. I „Alfa”, i „Kurier Zachodni”, często biorą mnie pod but. Tylko Ŝe łŜąc — czasami przeginają pałę do totalnego absurdu. Jesienią ubiegłego roku zostałem nazwany w „Kurierze Zachodnim” (w tzw. „liście od czytelnika”) — niech Pan dobrze słucha — „upadłą gwiazdą komunistycznej propagandy”!!! — Co takiego?!! — Kiedy dowiedziałem się o tym, przez kilka minut ryczałem ze i śmiechu. To naprawdę fenomenalne. Faceta będącego jedynym polskim pisarzem, któremu okresowo zakazano druku na skutek oficjalnego protestu Kremla przeciwko jego ksiąŜce; faceta, który w przeciwieństwie do większości parających się piórem Polaków nigdy, nawet jednym słowem, nawet jedną sylabą, nie splamił swego pióra prokomunizmem, a ciągle komunizmowi dokładał — otóŜ Ŝeby nazwać takiego faceta „gwiazdą komunistycznej propagandy”, to trzeba mieć we łbie albo wielkiego zajoba, albo mieć do wykonania rozkaz esbeckich przełoŜonych obliczony na „załatwienie” Łysiaka i nie dbać przy tym o jakiekolwiek pozory prawdopodobieństwa. — W kraju nie mogliby jednak pozwolić sobie na aŜ tak gigantyczne kłamstwo, bo tu nie miałoby ono Ŝadnych szans.
140
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
— Jest Pan pewny? Dwa lata temu spróbowali duŜo cięŜszej prowokacji przeciwko mnie, o czym mówiliśmy w „Łysiaku na łamach 2”. A drobniejsze kłamstwa antyŁysiakowskie to nieomal codzienność. Mogę dezawuować te kłamstwa piórem, ale mogę to robić tylko w gazetach prawicowych, których jest jak na lekarstwo, gdy czerwonych gazet i czerwonych paszkwilantów jest wielka horda. Krótko mówiąc: moi wrogowie mają więcej czytelników. A mając więcej czytelników — mają większą skuteczność. Dlatego stoję na przegranym polu. Czy na takim polu mogę zdobyć wspomniany przez Pana „rząd dusz”? To jest lustro tej sytuacji, którą opisałem w artykule „Chicagostan”, cytując pouczenia, jakich Al Capone udzielił nieskorumpowanemu dziennikarzowi: „Jesteś uczciwy, a poniewaŜ jesteś uczciwy, więc się mylisz i nie masz racji. Nic nie zwojujesz (…) NiewaŜne, co powiesz przed sądem. Chłopaki i tak udowodnią, Ŝeś łgarz i oszust. Zrobią cię na cacy”. — Ja nie jestem pewien tego. JuŜ kilkanaście lat temu, gdy był Pan młodym pisarzem, miał Pan ogromne rzesze wielbicieli, a niezaleŜna krytyka literacka regularnie uŜywała wobec Pana określeń takich jak „geniusz” i podobnych, czego duŜą porcję cytowaliśmy w poprzednim „Łysiaku na łamach”. Swego czasu „Kultura” ogłosiła wśród czytelników plebiscyt mający wskrzesić na papierze przedwojenną Polską Akademię Literatury. Czytelnicy musieli wybrać jej członków. Znalazł się Pan, jako najmłodszy z wybranych, w pierwszej dziesiątce, a i tak szeptano wówczas, Ŝe przez Pański antykomunizm i przez protest Kremla wobec Pańskiej ksiąŜki został Pan zepchnięty z pierwszego miejsca, by nie draŜnić władz. Dzisiaj nawet wrogie Panu „śycie Warszawy” pisze o „ogromnym bractwie łysiakowców”. RównieŜ ciągle wieszająca na Panu psy „Polityka” nie ukrywa, Ŝe Pańskie ksiąŜki są rozchwytywane przez młodzieŜ licealną, a hurtownicy ksiąŜkowi twierdzą, iŜ ogólna liczba Pańskich wielbicieli nie ma równej sobie. Jeden z hurtowników zaŜartował: „Gdyby się nawet wydało stary kolejowy rozkład jazdy z nazwiskiem Łysiaka na okładce, będzie to rynkowy hit”. Wiele mówiące są teŜ listy bestsellerów. KaŜda Pańska ksiąŜka przez kilka miesięcy znajduje się na rankingowym topie. — Gwarantuję Panu, Ŝe liczba fanów Kuronia i Michnika przewaŜa liczbę zwolenników Łysiaka. Towarzysza jenerała Jaruzelskiego teŜ kocha większy odsetek ludu. A co do list bestsellerów, to niech Pan zwróci uwagę, Ŝe chociaŜ „Gazeta Wyborcza”, „Polityka” czy „śycie Warszawy” drukują te listy, ale za kaŜdym prawie razem, gdy na szczycie figuruje ksiąŜka Łysiaka, pienią się ze złości i dają temu wyraz w redakcyjnym komentarzu. Gazeta Michnika, komentując sukces rynkowy mojej kolejnej ksiąŜki, zapytała rozwścieczona:
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
141
„Ile jeszcze ksiąŜek uda się sprzedać, dzięki nazwisku, autorowi, który nie ma juŜ absolutnie nic do powiedzenia?”. — Takie gadanie Pana martwi? — AleŜ skąd, zacytowałem to jako przykład wrogości na kaŜdym kroku. To mnie bawi i cieszy. „Nie ma juŜ absolutnie nic do powiedzenia „ — to śliczne, bo głupawe tak po bolszewicku. I w jak szlachetnym towarzystwie mnie to stawia! Zanim jeszcze ukazała się (kilka miesięcy temu) ksiąŜka Jana Pawła II „Przekroczyć próg nadziei”, wrogowie PapieŜa straszyli czytelników na wszystkich kontynentach, Ŝe nie jest duŜo warta, bo — cytuję — „PapieŜ nie mówi tam niczego nowego, powtarza tylko rzeczy, o których mówił juŜ wiele razy”. Słowem Wojtyła nie ma juŜ nic do powiedzenia. Tymczasem „Przekroczyć próg nadziei” zapowiada się na bestseller wszechczasów, miliony ludzi ksiąŜkę kupują. Magiczna formułka „nie ma juŜ nic do powiedzenia” zawiodła. Wie Pan, kropka w kropkę to samo wypisywali wrogowie Camusa, komuniści, rozwścieczeni jego późnym antykomunizmem. Gdy zmarł, lewacy z kręgu Sartre’a publicznie twierdzili, Ŝe „nie naleŜy opłakiwać Camusa, gdyŜ ten pisarz od dawna nie miał juŜ nic do powiedzenia”. Szczekaczki Sartre’owskie wlepiały teŜ Camusowi na łamach „Les Temps Modernes”, Ŝe był „sługusem imperializmu”, „agentem CIA” i „zdrajcą”. — Ten typ oszczerstw zbyt przegiętych dodaje tylko splendoru napadniętemu, ale bywają paszkwile subtelniejsze, inteligentniejsze, i co wówczas? — Nie wiem, co wówczas, bo inteligentnego paszkwilu jeszcze się nie doczekałem, najwyraźniej w Polsce brakuje utalentowanych paszkwilantów. Jak juŜ gdzieś pisałem o tym — atak przeciwko człowiekowi literatury, próba skompromitowania literata, moŜe mieć dwojaką formę: trzeba albo udowodnić, Ŝe to plagiator, albo, Ŝe grafoman. Tutaj role podzieliły między sobą dwa najbardziej wrogie mi media. „Gazeta Wyborcza” zajęła się Łysiakiemplagiatorem, a „Polityka” Łysiakiem-grafomanem. I tu, i tam, był to duŜy, dwukolumnowy tekst. W obu przypadkach tak kretyński, Ŝe obracający się przeciwko paszkwilantom, błogosławię ten typ braku ilorazu u moich wrogów. — Jednak odpowiedział Pan tylko na atak „Gazety Wyborczej”. — Bo tylko ten atak wymagał odpowiedzi. Zarzucono mi plagiat uŜywając cytatów, musiałem więc publicznie udowodnić, Ŝe zarzut jest kłamstwem. Natomiast w przypadku paszkwilu na łamach „Polityki” niczego nie musiałem udowadniać, ów tekst sam się kompromituje. Jego autor co akapit wpada w sprzeczność. Przykładowo: daje wyraz rozŜaleniu, Ŝe moje ksiąŜki fantastycznie się sprzedają, Ŝe są cenione przez krytykę i czytelników
142
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
(„Łysiak nie napotyka większego oporu ze strony krytyki, a juŜ Ŝadnego jeśli chodzi o czytelników”) i równocześnie zapewnia, Ŝe ci czytelnicy konsumują Łysiaka „bez specjalnej satysfakcji”. Sugeruje więc chyba, Ŝe moi czytelnicy są gromadą masochistów, bo jak inaczej wytłumaczyłby Pan tę sprzeczność? Albo taki zarzut wobec mojego pióra: „cięŜkie jak spiŜ stwierdzenia pojawiają się lekko i z wdziękiem, po czym od razu nabierają waloru uniwersalności”. Czyli zupełnie tak, jak u Szekspira! Facet wytyka mi, Ŝe osiągam coś, o czym marzy kaŜdy parający się piórem, coś, co jest szczytem spełnienia pisarskiego, i to ma być grzech literacki? Inny przytyk pod moim adresem to zarzut, Ŝe moja literatura jest „oczywista”, co ma polegać na tym, iŜ „po pierwszych zdaniach jakiejś kwestii zna się jej koniec” (plus kwestię kolejną). Facet gromi mnie tak: „kiedy nagle Łysiak robi jakiś zaskakujący zwrot” (fabularny lub formalny), to ten zwrot teŜ „moŜna było przewidzieć”. Niech mi Pan wytłumaczy, jakim cudem moŜna przewidywać zaskoczenie? Cały ów paszkwil, od pierwszego do ostatniego zdania, pełen jest takiego właśnie bełkotu, czasami wprost nieczytelnego, urągającego elementarnej logice i wymykającego się percepcji. Ale nie brak tam i stwierdzeń prostych jak kolczasty drut, na przykład, Ŝe moja literatura jest „wyjątkowo nieciekawa”, Ŝe cechuje mnie „hobbizm” i „tumiwisizm”, itp. Jest równieŜ trochę poklepywań Łysiaka po ramieniu („niegłupi, sprytny, oczytany, wygadany”) i trochę prostackich spoufaleń z Łysiakiem („jakoś poszło, panie Waldku”; „moŜe nie najlepiej, panie Waldku, ale ujdzie”, etc). Całe to Ŝenujące, chamowate blabla-bla rości sobie prawo do analizy mojego pisarstwa (nadtytuł paszkwilu: „Pisarstwo Waldemara Łysiaka”), tymczasem autor tych bredni twierdzi „analizując”, Ŝe „Perfidia” to powieść, a „Lepszy” to literatura piękna, beletrystyka!!! Co dowodzi, Ŝe nawet nie trzymał „analizowanych” ksiąŜek w ręku! — Tego typu doświadczenia juŜ Pan miał wcześniej, gdy pewna „recenzentka” sytuowała akcję Pańskiej powieści w krajach, w których akcja nie toczy się nawet przez sekundę i nawet przez telefon. — Takich właśnie wypuszczają na mnie „recenzentów”, marnych paszkwilantów, których cechuje lenistwo czytelnicze. Ja naprawdę niewiele od nich wymagam — Ŝeby chociaŜ przeczytali, a nawet mniej, Ŝeby otworzyli ksiąŜki, które „recenzują”. No i jeszcze trochę ilorazu, to wszystko. Czy duŜo wymagam? — To oczywiście Ŝart z Pańskiej strony? — Jasne. Im głupszy oraz im bardziej pełen merytorycznych błędów jest paszkwil wymierzony w Łysiaka, tym lepiej dla Łysiaka. Paszkwil sprytnie zmajstrowany to mordercza broń. Czytałem zeszłego roku taki
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
143
kilkusetstronicowy paszkwil na Watykan — ksiąŜkę Davida Yallopa „W imieniu Boga?”. Dla człowieka dysponującego pewną wiedzą i własnym aparatem myślenia jest to stek oszczerstw, spekulacji i wymysłów prezentowanych kuglarsko jako fakty, ale mniej rozgarnięty czytelnik moŜe to wziąć za prawdę, nie rozumiejąc, iŜ takie rzeczy wydaje się teraz u nas w celu zohydzenia Kościoła, w ramach wojny antykatolickiej. — KaŜdy stały czytelnik „Polityki”, choćby nawet nie był rozgarnięty i choćby nawet nie przepadał za Łysiakiem, musiał zauwaŜyć, Ŝe dla „Polityki” jest Pan etatowym juŜ „chłopcem do bicia”, a taka regularność w zwalczaniu jednego człowieka musi budzić nieufność co do merytorycznej zawartości ataków. — Mam nadzieję. Stara, bolszewicka, od ćwierć wieku ta sama „Polityka” istotnie z regularnością sowieckiej zegarynki daje mi w kość. Stare lizusy, jak Groński czy Stomma, róŜne anonimy i półanonimy („inicjały”), nieomal co drugi tydzień, kilkanaście razy w zeszłym roku! Tym czerwonym się wydaje, Ŝe moŜna przeciwnika zaszczekać na śmierć. Wspomniany dwukolumnowy paszkwil miał być chyba „gwoździem do trumny” Łysiaka, tym ostatecznym „zrobieniem na cacy” przez „chłopaków”. Ale moim zdaniem „chłopaki” nie powinny były zlecać pisania tego komuś, kto tydzień wcześniej pieje, całkowicie serio, Ŝe od filmu ze Schwarzeneggerem „oczu oderwać nie moŜna”. Taki wpatrzony z miłością w bicepsy Schwarzeneggera nie jest dobrym snajperem, gdy trzeba odstrzelić Łysiaka, bo ma zamglony wzrok. — Pan się nie powinien dziwić ani temu, ani Ŝadnym atakom przeciwko Pańskiej osobie. Sam Pan napisał w jednym z artykułów na łamach „Tygodnika Solidarność”, Ŝe takie są reguły wojny: „Kiedy uderzysz wroga, moŜesz się spodziewać od. wetu”. Pan ich nieustannie uderza, oni ripostują. — Ja się nie dziwię atakom z ich strony, tylko nędzy intelektualnej owych ataków. Miast „płacić pięknym za nadobne”, płacą brzydko, debilowato, prostacko. Walą w plecy lub niŜej pasa. Ale chyba i temu nie powinienem się dziwić. To są ludzie zupełnie pozbawieni honoru. Proszę, weźmy ten numer szmatławca, niech Pan spojrzy. Zwykła, cotygodniowa porcja „betonowego” bolszewizmu plus kilka smaczków schodzących jeszcze niŜej. Wyszydzają dziennikarkę, którą minister Miller bezczelnie obmacywał podczas rozmowy, co zresztą robi podobno z kaŜdą dziennikarką. Niby dowcipnie, a w istocie niewybrednie, chamowato, obśmiewają skargę tej dziennikarki, iŜ Miller pcha się z łapami w trakcie dialogu. Sądzę, Ŝe gdyby towarzysz Miller gwałcił dziennikarki zbliŜające się do niego, wówczas wierny mu tygodnik zacząłby
144
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
głosić pochwałę i niekaralność gwałtów. A tu, na sąsiedniej stronie, wychowanek Urbana, Groński, opluwa polski emigracyjny rząd, wspierając się komunistycznym wierszem Miłosza z 1949 roku: „ W Londynie... cóŜ, w Londynie brzęczeli wlepieni W plaster, z którego słodycz ssali do kieszeni(...) Oświata? Fanaberie. Ducha tylko łamie. Tak mówili w Londynie. Powiedz mi, Ŝe kłamię”. Kłamią. Kłamią juŜ kilkadziesiąt lat. Czasami kłamią tak bezczelnie, Ŝe chociaŜ człowiek jest przyzwyczajony do ich łgarstw, to jednak przeciera oczy ze zdumienia. — Nic bez konkretów. KiedyŜ to ostatnio przecierał Pan oczy ze zdumienia? — Gdy „Polityka” wbiła buciorami w ziemię ksiąŜkę Paula Johnsona „Intelektualiści”, nazywając ją „ksiąŜką głupią i szkodliwą „. — Miała do tego prawo. Prawo subiektywne, prawo „de gustibus”. — Ale nie miała prawa opierać całej recenzji na tezie, iŜ Johnson „przyjął załoŜenie, Ŝe Ŝyciorys twórcy kompromituje twórczość”. Jest to obrzydliwe kłamstwo, Johnson nie stawia takich załoŜeń. Zostało to wyssane z brudnego palca recenzenta i wlepione Johnsonowi bezpodstawnie. Jak moŜna robić w ten sposób? Ci sami ludzie, tak samo kłamliwie i brutalnie, zdezawuowali ksiąŜkę Joanny Siedleckiej „Czarny ptasior”, w której autorka udowodniła, Ŝe Kosiński był oszczercą szkalującym polski naród i wyzbytym w tej robocie jakichkolwiek hamulców. Zgrane trio („Gazeta Wyborcza”, „Polityka” i „śycie Warszawy”) wieszało psy na Siedleckiej, starając się wmówić czytelnikom, iŜ to ona kłamie. Sprawa odbiła się głośnym echem w USA i przyjechał stamtąd James Park Sloan, by sprawdzić, kto ma rację. Sprawdził. Okazało się, Ŝe prawdę mówi Siedlecka, a wspomniane trio kłamie w Ŝywe oczy. Sloan opisał ich machinacje na łamach „New Yorkera”. A polscy kombinatorzy nie zdobyli się nawet na proste „przepraszam” wobec Siedleckiej, nabrali wody w usta. Ci ludzie nie mają honoru za grosz. — À propos honoru. W poprzedniej naszej rozmowie („Łysiak na łamach 2”), gdy mówiliśmy o „proroctwach” Łysiakowych, rzucił Pan między innymi „proroctwo” dotyczące renesansu słowa honor. „Proroctwo” złośliwe wobec tych, którzy zrzynają z Pana. Pan wówczas wytknął Polakom, a zwłaszcza elitom polskim, Ŝe zapomniały o czymś tak waŜnym jak honor człowieka i honor narodu, i „prorokował” Pan, Ŝe teraz inni publicyści będą grzmieć to samo Pańskim śladem, ale będą udawali,
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
145
Ŝe robią to z własnej inwencji, jako pierwsi. Stało się dokładnie tak, jak Pan przewidział. — Myśli Pan o tekście śakowskiego w „Gazecie Wyborczej”? — Nie tylko, bo i gdzie indziej było sporo podobnych tekstów, ale tekst śakowskiego stał się najgłośniejszy. — Stał się takim, bo kolesie, wielbiciele i partnerzy Michnikowskiego organu, m. in. „Polityka”, rozreklamowali ów tekst jako objawienie, udając, Ŝe nie znają analogicznych, duŜo wcześniejszych, tekstów Łysiaka. Na tle tego, co ja pisałem o honorze, lub raczej o braku honoru w naszym kraju, tekst śakowskiego miał cechy kradzieŜy intelektualnej. Był on wszakŜe tylko małym kamyczkiem, drobnym elementem, znacznie większej kradzieŜy ideowej jakiej dokonała „Gazeta Wyborcza” w zeszłym roku. Całe cztery lata gazeta Michnika usprawiedliwiała, dowartościowywała, broniła wręcz pieściła komunistów, codziennie przy tym opluwając antykomunistyczną retorykę polskiej prawicy. Gdy wybieleni „tolerancją” Michnika komuniści odzyskali władzę i gdy niewdzięcznie wypięli się na Michnikowców (UD-ków), rozeźlony, bo zdradzony, Michnik zaczął chłostać komunę, uŜywając dokładnie tej samej antykomunistycznej frazeologii, tych samych przykładów, toczka w toczkę tych samych argumentów, którymi przez cztery wcześniejsze lata gardził i które zajadle piętnował jako brednie prawicowych „oszołomów” i nienawistników „polujących na czarownice”! Był to kuriozalny „zwrot” oraz największa w XX-wiecznej Polsce kradzieŜ ideowa i retoryczna, Bogiem a prawdą piramidalna, gdyŜ Michnik małpujący Łysiaka wygląda tak komicznie, jak wyglądaliby na przykład Szymon Wiesenthal krytykujący śydów, Sartre gilotynujący bolszewików, czy pastor King pozujący do fotografii w płaszczu i kapturku Ku-Klux-Klanu. — Pozwolę sobie zauwaŜyć, Ŝe Pan winien cieszyć się z „nawrócenia” Adama Michnika na werbalny antykomunizm, bo im więcej antykomunistów, tym więcej Pańskich sprzymierzeńców. — Ostry retoryczny antykomunizm Michnika był tylko chwilowy. Teraz, przed wyborami prezydenckimi, gdy rysuje się szansa na sojusz SLD-UW, Michnik złagodził ton. Ja bardziej cieszę się z innego „nawrócenia” Michnika przez Łysiaka. „Gazeta Wyborcza” wielokrotnie atakowała rzekomy polski antysemityzm, a gdy kilka lat temu osławiony rabin Weiss pierwszy raz przyjechał do Polski, by awanturować się w Oświęcimiu, wyraźnie z nim sympatyzowała. Weiss powtórnie przybył do Oświęcimia półtora miesiąca po moim „antyŜydowskim” artykule w „Tygodniku Solidarność”. Ów tekst, „Aktualne rozwiązywanie kwestii polskiej”, był ostrym protestem przeciwko traktowaniu Polaków jako „chłopców do bicia”, przeciwko robieniu z narodu
146
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
polskiego zgrai antysemitów, oraz przeciwko Michnikowi jako jednemu z liderów tej hucpy. Został przedrukowany wszędzie — w zachodniej Europie, w Kanadzie, w USA, w Australii. I oto zaraz potem rabin Weiss znowu przyjeŜdŜa do Oświęcimia, a ja ze zdumieniem czytam w „Gazecie Wyborczej’ antyWeissowski tekst redaktora naczelnego, przy czym Michnik słowa „polski antysemityzm” bierze w cudzysłów, dając tym do zrozumienia, Ŝe ów antysemityzm jest hipostazą, czyli rzeczą wyimaginowaną. Cytuję słowa Michnika: „Rabin Weiss przyjeŜdŜa, by sprowokować awanturę. Takie awantury dobrze pasują do rozwaŜań o «polskim antysemityzmie» w amerykańskich programach telewizyjnych i gazetach”. Przecierałem ze zdumienia wzrok, a znajomi dzwonili z gratulacjami: „Stary, wychowałeś Michnika!”. Oczywiście Ŝartowali, bo w istocie Michnika uczłowieczyć się nie da. On tylko załoŜył nową maskę, widząc, Ŝe wcześniej przegiął pałę w sposób dla swoich interesów niebezpieczny. Lub teŜ kazali mu tę nową maskę załoŜyć ci, co nim kierują, bo zrozumieli, Ŝe jego wybryki przynoszą szkodę interesom, które miał promować. — Jeszcze słowo o honorze. Zbigniew Herbert ogłosił na łamach prasy, Ŝe gdyby musiał się pojedynkować z jakimś czerwonym bonzą lub generałem, pragnąłby mieć Waldemara Łysiaka za sekundanta. Tylko poeta umie tak pięknie sformułować komplement. — Tylko wielki poeta. Dla mnie ta jego „propozycja” była zaszczytem pierwszej klasy. Jasne, Ŝe Herbert nie pisał serio o moŜliwości pojedynku, gdyŜ wie doskonale, Ŝe według „Polskiego Kodeksu Honorowego” Boziewicza — z komunistami pojedynkować się nie wolno, gdyŜ są to kłamcy, paszkwilanci i oszczercy (art. 8, punkty 11, 16, 21 i 22), zdrajcy (art. 8, punkt 2), ludzie „przywłaszczający sobie nieprawnie tytuły, godności lub odznaczenia” (art. 8, punkt 24), wreszcie ludzie „obcujący ustawicznie z ludźmi notorycznie niehonorowymi” (art. 8, punkt 25). Na marginesie — niech Pan zauwaŜy, Ŝe odkąd Herbert począł w zeszłym roku publicystycznie piętnować czerwonych i róŜowych, „Gazeta Wyborcza” i „Polityka” zrewanŜowały mu się metodą, którą wobec mnie stosują od paru lat, metodą zwyczajnie plugawą. „Gazeta” porównała Herberta do wampira ze Stevensonowskiej noweli „Doktor Jekyll i mister Hyde”. A „Polityka”, piórem osławionego Grońskiego, spreparowała wierszyk, w którym Herbert został przezwany „szczwanym szczwaczem”, „inkwizytorem” z „Ciemnogrodu” etc. I bardzo dobrze, bo nic lepiej niŜ takie chwyty nie obnaŜa nędzy umysłowej i etycznej naszych przeciwników. — Wróćmy do Pańskich „proroctw”, lub raczej antycypacji. Gdy kilka lat temu opisał Pan w „Najlepszym” koszmarną rzeź która robi istne piekło z afrykańskiego miasta Matabele, wielu czytelników mogło sądzić,
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
147
iŜ wyobraźnia Pana poniosła. Tymczasem hekatomba na ulicach Kigali i cały koszmar rwandyjski, który świat obserwował przez kilka tygodni zeszłego roku, detalicznie potwierdziły, wręcz zilustrowały fabułę „Najlepszego”. — W „Najlepszym”, jeśli chodzi o Matabele, nie było Ŝadnej „licentia poetka”, bo ja takie rzeczy przeŜyłem dwukrotnie podczas afrykańskich wojaŜy. Trudno tu mówić o antycypowaniu, to jest nieomal codzienna rzeczywistość Czarnego Kontynentu, a Rwanda jedynie zmultiplikowała ów koszmar do rozmiarów holocaustowych. Gdyby Pan chciał przyczepiać mi ordery za prawdziwe antycypacje, to musiałby mi Pan przyczepić sporo, lecz nie za Matabele. — A za co, na przykład? — Za „wyprorokowanie” z kilkuletnim wyprzedzeniem wojen na Bałkanach i wojen kaukaskich. Za to, Ŝe jednym z rozdziałów „Wysp bezludnych”, kilka lat wcześniej niŜ to zaczęli robić socjolodzy i politolodzy anglosascy, wskazałem szkody, jakie Afryce przyniosła dekolonizacja i poddałem w wątpliwość jej sens. Gdy chodzi o Polskę, to nie zliczyłbym „celnych trafień” na palcach obu rąk. Weźmy, jako przykład, przestępczość. Kiedy kilka lat temu pisałem, Ŝe słabość prawa, sądownictwa i policji, czyli bezkarność kryminalistów, szybko uczyni z naszego kraju Chicago prohibicyjne, zarzucono mi demonizowanie. Trzeba było dopiero „spektaklu” telewizyjnego o terroryzowaniu staromiejskich restauratorów przez gangi, by całe społeczeństwo zrozumiało, iŜ Ŝyjemy w państwie będącym rajem dla gangsterskiego podziemia. A przecieŜ cała ta sprawa restauratorów i „reketierów” (jak nazywają ściągaczy haraczu Rosjanie) to drobna sprawa, komiczny wierzchołek lodowej góry. Ludzie nie mają pojęcia o skali prawdziwego bandytyzmu. — Krytykuje Pan publicznie stan rzeczy nie tylko na tym polu, lecz bardzo ostro atakuje Pan, wręcz neguje, całą rodzimą materię polityczną. — To są naczynia połączone. — Wiem, ale zmierzam do czegoś innego, do faktu, Ŝe stał się juŜ Pan właściwie pisarzem–politykiem, jak Havel, Malraux czy Vargas Llosa. Jeszcze kilka lat temu, w „Lepszym”, pisał Pan, iŜ polityką się Pan brzydzi, Ŝe ma Pan do niej „stosunek identyczny jak do pcheł”, bo „polityka jest tym, co brudne, co skacze i co obłazi człowieka”. Tymczasem... — Lecz w tej samej ksiąŜce, kilka zdań dalej, napisałem, Ŝe kiedy Zło staje się zbyt bezczelne, to męŜczyźnie „otwiera się nóŜ w kieszeni” i trzeba walczyć. Chciał nie chciał.
148
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
— Tak czy owak faktem jest, iŜ w jednym z zeszłorocznych wywiadów sam się Pan określił jako „homo politicus”. RównieŜ w ubiegłym roku, 28 lutego, podpisał Pan pierwszy chyba w swym Ŝyciu zbiorowy „List otwarty”, protest przeciwko działalności MSW i ministra Milczanowskiego. W grudniu dwa następne, jeden na rzecz odtajnienia ubeckich archiwów, drugi na rzecz rehabilitowania płk. Kuklińskiego. — Dawniej takich zbiorówek nie podpisywałem, bo towarzystwo nie odpowiadało mi zupełnie. SmaŜyli wówczas te protesty ludzie o KOR-owskiej, czyli lewackiej, orientacji. Ich licencjonowana walka z partią komunistyczną była wojenką czerwonych frakcji i klanów, ja wtedy wolałem toczyć samodzielną walkę. Teraz zaś towarzystwo było wyborne, czysto antykomunistyczne, częściowo prawicowe i konserwatywne. Między innymi Herbert, Nowakowski, Łubieński, Strzembosz, Krzaklewski, Romaszewski, Trznadel, Staniszkis, Szczepkowski, Piesiewicz, Bielecki, Gelberg, Jankowski „Agaton”, Broniewski „Orsza”, Dybciak, Maziarski... — Łącznie dwadzieścia trzy podpisy za pierwszym razem, ciut więcej za drugim, trochę mało... — Tak, pod czerwonym lub róŜowym apelem zebrano by ich duŜo więcej. Ale to mnie nie przeraŜa, to właśnie chwalebny „syndrom Alamo”, mówiliśmy juŜ o tym. Chrześcijanie teŜ kiedyś stanowili w Rzymie mizerną mniejszość. — Nie za wysoka paralela? — MoŜe za wysoka, lecz merytorycznie adekwatna. — Słowem, wierzy Pan w triumf prawicy? — Wierzę w słuszność konserwatyzmu dekalogowego czyli prawości etycznej. W sukces polskiej prawicy uwierzę dopiero wówczas, gdy prawicowe partie przestaną się Ŝreć między sobą. Ponad rok temu, w artykule „Dekalog klęski”, napisałem, Ŝe póki cała prawica nie pójdzie do wyborów zjednoczona jak monolit, poty nie będzie miała szans na autentyczny sukces. — Wybory prezydenckie za niespełna rok. Czy będzie Pan kandydował? — Czy Pan oszalał, na miłość Boską?! — Nie, jestem zdrowy, chociaŜ nie zbieram na Courvoisiera, jak Pan. — Tytuł artykułu z „NajwyŜszego Czasu!” był tylko figurą retoryczną. Absolutnie niczego nie robię w kierunku, który Pan sugeruje, jestem od tego daleki. — Jednak o takiej ewentualności sporo się juŜ mówi i nawet pisze. W prasie polonijnej ukazują się listy i artykuły dotyczące przyszłej prezydentury Łysiaka. Pańskie spotkanie z tłumem Polonusów w wielkiej
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
149
sali Convention Center w Toronto zostało przez niektórych tamtejszych komentatorów określone jako „początek kampanii wyborczej Waldemara Łysiaka”. — Tego typu komentarze były opatrzone znakiem zapytania, który Pan pominął, były więc tylko spekulacją dziennikarzy szukających sensacji. Nie dałem Ŝadnej poŜywki dla takich stwierdzeń. — Owszem, dał Pan, ale zanim przejdziemy do szczegółów... — Nie będziemy przechodzili do Ŝadnych szczegółów! Ten temat mnie nie interesuje. — Ale interesuje on wielu Pańskich czytelników, a nasza rozmowa ma słuŜyć zaspokojeniu ich ciekawości, więc ja mam obowiązek wypytać Pana o wszystko, co działo się wokół Pana w minionym roku. Mógłby Pan odmówić odpowiedzi, gdybym zaczął grzebać w Pańskich prywatnych sprawach, ale nie wówczas, gdy pytam o rzeczy, które są publicznym problemem, i to problemem juŜ wałkowanym przez media. Zanim jednak przejdziemy do szczegółów, chcę wytknąć Panu pewną niekonsekwencję, czy nawet coś gorszego, postępowanie nie „fair” wobec Pańskich krajowych wielbicieli. śe od lat uporczywie lekcewaŜy Pan wszelkie zaproszenia na konferencje, sympozja, zjazdy, wernisaŜe et cetera, to w porządku. Ale Ŝe odrzuca Pan wszystkie zaproszenia na tzw. wieczory autorskie bądź inne formy spotkań z Pańskimi czytelnikami. to juŜ nie jest w porządku. Nie jest, gdyŜ do Kanady pojechał Pan na zaproszenie tamtejszych Pańskich wielbicieli. Więc co, za granicą moŜna, a w kraju nie? To jest dyskryminacja. Czy trzeba wyemigrować, Ŝeby się spotkać z Panem? — Pan wcale nie wygląda na emigranta... — Kiepski dowcip, zrodzony chyba przez nieczyste sumienie! — MoŜe i mam trochę nieczyste sumienie w tym względzie, lecz mam równieŜ mocne alibi. Mój wyjazd do Kanady i pobyt tam był determinowany róŜnorako. Formalnie faktem, iŜ Polonia kanadyjska urządziła mi obchody 20lecia pracy literackiej, bo rzeczywiście mijało akurat 20 lat od mojego ksiąŜkowego debiutu. Jednak nawet nie przez to zdecydowałem się odbyć tę podróŜ. Chodziło mi głównie o „trip” (wojaŜ) przez Kanadę, o spenetrowanie jej przyrody, zabytków i zbiorów. Zwłaszcza te ostatnie wzbudziły mój zachwyt; muzea kanadyjskie, w Ottawie, Montrealu, Quebecu czy Toronto, to małe Luwry jeśli chodzi o zbiory starego malarstwa, byłem wniebowzięty. Spotkanie z rzeszą moich czytelników, a mam ich tam wśród Polonii bardzo duŜo, to są tysiące ludzi, stało się ceną tego wojaŜu, zresztą bardzo przyjemną, choć męczącą, gdyŜ moja psychika samotnika nie lubi kontaktu z duŜą masą ludzką, a Convention Center wypełniło się po brzegi, zabrakło nawet miejsc
150
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
stojących. Do tego spotkanie było poprzedzone operowym koncertem na moją cześć, co razem z dziesiątkami wywiadów telewizyjnych, radiowych i prasowych czyniło wokół mnie rumor, od którego eremita mojego pokroju stara się być jak najdalej kiedy tylko moŜe. Tam jednak nie mogłem tego uniknąć. — I to ma być wspomniane alibi? — Nie, alibi polega na tym, iŜ kanadyjski „meeting” z wielbicielami był sprawą zaoceaniczną, czyli jednorazową, czyli wyjątkową. Pojechałem, wróciłem, i szlus. Gdybym natomiast w kraju zrobił taki wyjątek, byłoby to samobójstwo. Próśb o wieczory autorskie lub inne grupowe spotkania otrzymuję do kilkuset rocznie. Uczestnicząc w kaŜdym, przestałbym mieszkać we własnym domu, stałbym się hotelowym rezydentem, włóczęgą, i nie miałbym chwili czasu na pisanie, zawód pisarza zmieniłbym na zawód komiwojaŜera. — MoŜe Pan przecieŜ dokonywać selekcji, uczestniczyć tylko w niektórych spotkaniach, od czasu do czasu, choćby rzadko, ale lepiej rzadko niŜ wcale. — Myli się Pan, gorzej. DuŜo gorzej. Gdybym robił wyjątki, ba, gdybym zrobił w kraju choć jeden wyjątek, to dopiero byłaby dyskryminacja! Zewsząd słyszałbym: — U nich pan mógł, panie Łysiak, a u nas nie, dlaczego?... — Wydaje mi się, Ŝe przyłapałem Pana na mijaniu się z prawdą. PrzecieŜ zrobił Pan taki wyjątek 22 października ubiegłego roku! Prasa, radio i telewizja trąbiły wówczas przez kilka dni, Ŝe w sobotę 22 października, w Auditorium Maximum Uniwersytetu Warszawskiego, spotka się Pan, pierwszy raz od niepamiętnych czasów, ze swoimi wielbicielami... — Nie z wielbicielami, tylko ze studentami warszawskimi. — Formalnie tak, ale poniewaŜ media rozgłosiły to spotkanie na całą Polskę, przybyło mnóstwo ludzi, którzy jeśli nawet byli studentami, to dawno temu. Auditorium Maximum pękało w szwach. Tego samego wieczoru relacja z owego „meetingu” ukazała się w dziennikach wszystkich ogólnopolskich kanałów telewizyjnych (TVP-1, TVP-2, WOT i POL-SAT). — Zgoda, ale czy pamięta Pan, co było przyczyną mojej wizyty w Auditorium Maximum? — Uznanie Pana przez warszawskich studentów akademickim „człowiekiem roku” i uroczyste wręczenie Panu tzw. „studenckiego Oscara” za „szczególne zasługi dla środowiska akademickiego” i za „bezkompromisową postawę akademickiego nauczyciela”. Dostał Pan tę
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
151
statuetkę (która odtąd będzie przyznawana co roku) jako pierwszy, a w głosowaniu wszystkich środowisk, organizacji i samorządów studenckich wygrał Pan właściwie przez aklamację. I wszystko pięknie, tylko czy to jest znowu alibi usprawiedliwiające „wyjątek”, który nie stanowi wyjątku? — Tak. To była sytuacja szczególna. Przez wiele lat pracowałem jako wykładowca akademicki i nie mogłem odmówić studentom, którzy uhonorowali mnie za tę pracę. — Wróćmy do problemu „Łysiak na prezydenta”... — Nie ma takiego problemu! W kaŜdym razie nie przeze mnie jest on stwarzany. — Mało waŜne przez kogo, waŜne, iŜ problem ten juŜ został stworzony. Zacytuję „śycie Warszawy”: „W kuluarach mieleckiego zjazdu «Solidarności» Zygmunt Wrzodak z Ursusa (szef KF NSZZ — przyp. L. R.) proponował Łysiaka jako kandydata na prezydenta”. — Niech Pan łaskawie przeczyta i kolejne zdanie w tym artykule. — Kolejne brzmi tak: „Według naszych informacji znany pisarz nie jest jednak zainteresowany”. Lecz to, Ŝe Pan nie chce być prezydentem, stanowi odrębny problem. Ja teraz mówię o tym, Ŝe inni widzą Pana na tym stanowisku i Ŝe prasa juŜ o tym pisze. „śycie Warszawy”, „Polityka”, „Tygodnik Solidarność” i inne gazety, równieŜ polonijne na trzech kontynentach. Co będzie, jeśli „vox populi” zaŜąda, by... — Interesuje mnie wyłącznie stanowisko dalaj-lamy. No, moŜe jeszcze szefa centrali „Playboya” lub dyrektora werbunkowego głównej paryskiej agencji modelek... — Pan sobie kpi, a to nie jest temat do Ŝartów. — W Polsce prezydentura jest od pięciu lat koronnym tematem Ŝartów. Ale proszę bardzo, moŜemy rozmawiać powaŜnie. Ustalmy fakty. To prawda, Ŝe mniej więcej od półtora roku jestem bombardowany listami, prośbami, petycjami, wręcz Ŝądaniami, bym się zgodził kandydować na prezydenta Rzeczypospolitej. Nachodzą mnie delegacje róŜnych stowarzyszeń, organizacji, partii, przedstawiciele środowisk kombatanckich, w tym Akowcy polonijni, cywile i oficerowie, miałem takich rozmów... nie pamiętam jak duŜo, bardzo duŜo. KaŜda taka propozycja, kaŜda taka rozmowa, zaczyna się i kończy tym samym moim słowem: „Nie!”. Kategoryczne „Nie!”, nie ma o czym gadać, wszelkie gadanie na ten temat to strata czasu. — Więc straćmy jeszcze trochę czasu. Twierdzi Pan, iŜ nie dał Pan „Ŝadnej poŜywki” dla owych propozycji i spekulacji. Tymczasem na spotkaniu w Convention Center w dość detaliczny sposób wyjaśniał Pan, jakimi metodami by Pan rządził...
152
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
— Do licha, to nie tak! W trakcie tego spotkania Polonusi pytali mnie o mój sąd na temat sytuacji w kraju. Sytuacji politycznej, ekonomicznej, etycznej itd. Wyraziłem ów sąd. Zna go Pan, jest bardzo krytyczny, nie podoba mi się wszystko prócz urody Polek i fragmentów przyrody tam, gdzie jakimś cudem ostała się zdrowa. Wówczas jeden z uczestników „meetingu” zarzucił mi to, co w Polsce zwiemy „krytykanctwem” — Ŝe łatwo jest diagnozować i pluć, trudniej proponować rozwiązania lecznicze, konstruktywne. I spytał, czy widzę takie rozwiązania. Odpowiedziałem, Ŝe widzę ich duŜo. Sala zaŜądała, bym dał przykłady. Dałem je. Wtedy... — Jakie to były rozwiązania? — RóŜne. Od lustracji i dekomunizacji, dzięki którym na przykład Czechy stały się państwem duŜo lepiej funkcjonującym niŜ Polska, a kończąc na problemach legislacyjnych, socjotechnicznych i organizacyjnych, które mogłyby zlikwidować wiele chorób toczących Polskę, takich jak brak praworządności i sprawiedliwości, jak bezkarna przestępczość, korupcja, zatrwaŜająco zła bankowość, skundlenie administracji regionalnej itp. — Proszę o kilka konkretnych przykładów. — śeby znowu mówiono, iŜ „daję poŜywkę” dla... — Nie, Ŝeby moŜna było ocenić wartość tych propozycji. — Są dziecinnie proste. Wszelkie skuteczne rozwiązania są na ogół proste, co wiadomo od wynalezienia koła, mimo Ŝe koło jest krzywe. Niech Pan spojrzy choćby na taki fakt. W minionej pięciolatce kilkakrotnie zmieniał się u nas rząd i kaŜdy z nich zaczynał rządzenie dokonując tej samej czystki. KaŜda formacja polityczna, gdy tylko zdobyła władzę, wymiatała wojewodów związanych z formacją poprzednią i zastępowała ich „swoimi ludźmi”, Ŝeby mieć kontrolę nad „terenem”. Co to oznacza? śe kaŜdy wojewoda gros swojej energii, większość swoich działań, poświęca nie na pracę dla dobra mieszkańców województwa, tylko na podlizywanie się swoim warszawskim bossom, na kokietowanie „centrali”, gdyŜ jego głównym celem jest utrzymanie własnej dupy na prominenckim stołku. Tymczasem w USA gubernator stanu jest całkowicie niezaleŜny od Białego Domu. Prezydent Clinton moŜe nienawidzieć gubernatora stanu Idaho, ale nie moŜe tknąć go palcem, bo gubernator nie został przez niego mianowany, został wybrany przez mieszkańców stanu. Gdyby w Polsce wojewodów wybierała społeczność danego województwa, to głównym celem wojewody dalej byłoby utrzymanie tyłka na wojewódzkim tronie, tylko Ŝe aby to osiągnąć, musiałby starać się zadowolić swoich wyborców, czyli lokalne społeczeństwo, a nie Warszawę, bo w przeciwnym razie kolejną kadencję miałby z głowy. Słowem — harowałby dla dobra mieszkańców województwa dzień i noc. I postępowałby praworząd-
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
153
nie, sprawiedliwie, zwalczałby przestępczość i mnoŜył miejsca pracy, wypruwałby sobie Ŝyły dla ludzi. PrzecieŜ właśnie „o to biega” społeczeństwu. — Trudno mi ten typ rozwiązania, skądinąd bardzo słusznego, pogodzić z wyznawanym przez Pana Bonapartyzmem. NiezaleŜni od „centrali” wojewodowie kłócą się z ideą rządzenia państwem przy pomocy jednej silnej ręki. — Uwspółcześniony Bonapartyzm to coś bliskiego systemowi amerykańskiemu. Silna władza prezydencka współpracująca z niezaleŜną władzą lokalną. Tam to funkcjonuje, chociaŜ za Clintona gorzej niŜ za Reagana. — To był jeden przykład, a ja prosiłem o kilka szczegółowych przykładów. — Weźmy z innej beczki. Taki szczegół jak Ministerstwo Kultury. UwaŜam, Ŝe takie ministerstwo winno być zlikwidowane, bo jest pasoŜytem. Ale to sprawa docelowa — takie ministerstwo będzie zbędne, gdy dopracujemy się prawidłowo funkcjonującego kapitalizmu. Na razie mamy soc-kapitalizm, pseudokapitalizm o wielu cechach socjalizmu i zwykłego bandytyzmu, więc załóŜmy, Ŝe jeszcze przez jakiś czas Ministerstwo Kultury będzie potrzebne. Lecz nawet w takim systemie nie powinno być zarządzane polską metodą tradycyjną. Od kilkudziesięciu lat przy obsadzaniu stanowiska szefa tego resortu ma miejsce absurdalna praktyka, która przez swą notoryczność „weszła w krew” wszystkim, jak wirus niszczący krwiobieg. Utarło się, Ŝe ministrem musi być „jajogłowy” lub „artycha” — aktor, reŜyser, pisarz, uczony, spec od Antyku lub od baletu. W Polsce to juŜ dogmat. Między innymi dzięki temu kultura polska jest ciągle kulturą Ŝebraczą, ciągle brakuje na jej rozwój pieniędzy, ciągle bida z nędzą grają rolę poŜal się BoŜe ministerialnego mecenatu. Ministrem od spraw kultury winien być rzutki biznesman, facet dysponujący sercem dla sztuki, ale przede wszystkim wielkim łbem do robienia grosza! Kultura, sztuka, właściwie sterowane, właściwie propagowane, rzekłbym: właściwie rozgrywane, mogą być źródłem znakomitych dochodów, maszynką bezbłędnie się samofinansującą. Skończyłyby się coroczne płacze nad regularnie malejącym ochłapem dla kultury z państwowego budŜetu. — To był drugi przykład. Proszę o kolejny. — Niech Pan juŜ da spokój, skończmy z tą ściągawką dla kandydatów na prezydenta! — Jeszcze tylko jeden, więcej nie będę Pana męczył.
154
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
— Usprawnienie gospodarki i wojska, zmniejszenie biurokracji i bezrobocia, zduszenie korupcji i bandytyzmu, oświata, medycyna, regionalizm. Niech Pan sam wybierze. — Wojsko. — Czysto zawodowe. Utrzymywanie płynnej, wciąŜ wymiennej armii złoŜonej z niewolników, ze smarkaczy wcielanych siłą i nienawidzących munduru, rodzi tylko masową patologię katowania „kotów” przez „falę” rezerwistów, a z punktu widzenia obronności kraju bezproduktywnie obciąŜa budŜet wojskowy. Taka armia to absurd we współczesnym świecie, w dobie rakiet, supermyśliwców i uŜywania bagnetów do parad przed Grobem Nieznanego śołnierza. Polska winna mieć duŜo mniejszą armię zawodową, z ochotniczego werbunku, a zaoszczędzone dzięki temu środki finansowe winny być przeznaczone na nowoczesne uzbrojenie, bo dzisiejsze jest muzealne, na nowoczesną bazę logistyczną i na nowoczesne szkolenie ludzi, którzy pragną być Ŝołnierzami. — W wywiadzie udzielonym ElŜbiecie Lechowicz dla „Echa Krakowa” uŜył Pan sformułowania: „Gdyby jakimś cudem los dał mi w ręce dyktatorską władzę, potrafiłbym wykazać zalety Bonapartyzmu błyskawicznie”. — Lecz dodałem zaraz, iŜ ani trochę nie marzę o tym. Marzę o czymś przeciwnym — by dano mi wreszcie spokój w tej sprawie. Pragnę, rzecz prosta, aby Polska wyzdrowiała, jednak bez mojego uczestnictwa we władzy, tylko staraniem zawodowych polityków, polityków klasy bardzo wysokiej, a proweniencji patriotycznej i konserwatywnej, ludzi kierujących się rozumem, sumieniem i dobrem narodu, nie zaś osobistą ambicją i sakiewką. To jest zresztą problem nie tylko polski. Tragedię wielu społeczeństw stanowi fakt, Ŝe miast najmądrzejszych i najuczciwszych rządzą sprytne łotry i złotouste cwaniaczki — farmazony w słuŜbie pychy i złodziejstwa oraz demagogowie w słuŜbie zepsucia czyli diabła. — Nie ucieknie Pan tymi sloganami od własnej deklaracji, Ŝe „gdyby jakimś cudem”, to „potrafiłby” Pan. — Coś Panu powiem, Panie Reinisch! Gdybym jakimś cudem kandydował kiedyś na prezydenta Rzeczypospolitej, to podczas kampanii wyborczej w telewizji moje pierwsze słowa do narodu brzmiałyby tak: — Ludzie, dobrze wam radzę, nie głosujcie na Łysiaka! Lub przynajmniej dziesięć razy się zastanówcie, nim to uczynicie. Bo jeśli zostanę wybrany, to zacznę reanimować Polskę metodą chirurgiczną czyli drakońską, która nie kaŜdemu z was moŜe przypaść do gustu. Wybierzcie sobie lepiej flegmatyka o
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
155
kompromisowym charakterze, noszącego jedwabne rękawiczki zamiast rękawic bokserskich. Pościelcie sobie miękko! — À propos. Gdzieś kiedyś widziałem Pańskie zdjęcie w rękawicach bokserskich, na jakiejś okładce... — Na okładce tygodnika „RAZEM” w 1980 roku, gdy panowała cenzuralna odwilŜ, zakończona rok później puczem Jaruzelskiego. — Prezydent-bokser przydałby się dziś... — To poszukajcie sobie boksera. Ja klasycznego boksu nigdy nie uprawiałem, a te rękawice na rękach to tylko metafora. Uchodziłem za „fightera” publicystycznego, tak mnie przedstawiano w dobie Solidarności przed 13 grudnia 1981. — Pamiętam, i mam nawet wynotowane. Bogdan Maciejewski napisał wtedy (1981) o Panu: „... kolega Łysiak dźga okrutnie. Krytyka dzisiaj nic albo niewiele kosztuje, ale on zawsze był ostry i eksplodował przy kaŜdej okazji równieŜ w minionej epoce, więc to jest naturalne, Ŝe i teraz wali jak z armaty (...) AŜ się lękam, Ŝe Łysiaka w końcu ta bokserka wykończy, a on musi jeszcze napisać parę ksiąŜek...”. — Teraz równieŜ wolę pisać niŜ kandydować. — A więc zdecydowane „Nie!”? — Zdecydowane. Ta trzyliterowa odpowiedź, bez Ŝadnych szerszych uzasadnień, była najlepszą odpowiedzią, gdy wysłuchiwałem argumentów, którymi próbowano mnie skłonić do zmiany stanowiska. — Jakich argumentów? — Na przykład, Ŝe mam „klarowną wizję rządów”, plus róŜne komplementy, które nie mnie cytować. — Ale ja mogę. „Sumienie Polaków”, „Nie ma w Polsce drugiego człowieka o tak głośnym nazwisku, który w Ŝaden sposób nie jest ubabrany przeszłością”, „Umie działać w sytuacjach ekstremalnych i jest całkowicie niezaleŜny finansowo, co teŜ ma znaczenie”, „Wśród studentów miał legendę sprawiedliwego twardziela i człowieka absolutnie nieprzekupnego”, takie opinie były drukowane. Z zasłyszanych mogę wymienić argumenty o charyzmie, o znajomości kilku języków... — A o chodzeniu po wodzie, leczeniu rękami i rozmnaŜaniu kawioru nie?... Pan daruje te Ŝarty, ale czasami chce mi się z tego wszystkiego śmiać. — Pytanie: czy to jest szczery śmiech? — Proszę Pana, szczerość mojego „Nie!” trudno podwaŜyć, bo gdybym marzył o fotelu prezydenckim, to czy unikałbym jak ognia częstego prezentowania się w telewizji, bywania, uczestniczenia, spotykania z publicznością? Facet rwący się do prezydentury musi się reklamować jak
156
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
najczęściej, musi wbijać swoją twarz w zbiorową świadomość, do czego najlepiej słuŜy telewizja, nie moŜe unikać kontaktów towarzyskich, środowiskowych, wszelkich prestiŜowych „ensembłów”, a ja robię coś zupełnie odwrotnego, uprawiam swoisty eremityzm, który jest zaprzeczeniem kampanii wyborczej, zaprzeczeniem kokietowania potencjalnego elektoratu, zaprzeczeniem kodowania swojej gęby w pamięci tych milionów, dla których ekran telewizora stanowi jedyne źródło informacji. — Wobec tego nie spytam, jak widziałby Pan swoje szanse, tylko: jak widzi Pan szanse człowieka swojego pokroju w wyborach prezydenckich? Konserwatysty, prawicowca, zwolennika quasi-dyktatorskich rządów... — Krótko: Bonapartysty. Wątpię, czy wystartuje jakiś Bonapartysta, dzisiaj nikt, prócz mnie, nie przyznaje się do Bonapartyzmu. Wystartują grzeczni demokraci. Lecz przede wszystkim wystartuje cała galeria róŜowych i czerwonych hochsztaplerów, którzy mają bardzo duŜy elektorat w skomunizowanym społeczeństwie, oraz cała menaŜeria maniakówambitniaków o bardziej lub mniej znanych nazwiskach. Być moŜe nie w ostatecznej rozgrywce, ale w przedbiegach na pewno. Tych facetów popchnie do boju myśl: jeśli taki Wałęsa mógł, to dlaczego nie ja, psiakrew, czy ja jestem gorszy? W Polsce roi się od potencjalnych prezydentów, od typów, którym pragnienie zdobycia fotela prezydenckiego miesza klepki we łbie. Wszyscy ci wodzowie kanap, głośni medycy i tenisiści, frustraci i patroni skinów, świeczniki biznesu i mediów, adwokaci i aktorzy, legion! Politycy prawicowi są bez szans, bo prawica jest rozpączkowana chronicznie. Pewne szanse mógłby mieć antykomunista, którego poparłyby równocześnie takie siły, jak Kościół, Solidarność i doły partyjne wszystkich prawicowych partii zbuntowane przeciwko swoim wodzom. Natomiast klasyczni outsiderzy, choćby to był sam św. Franciszek z AsyŜu, nie mają szans, bo Ŝeby grać wyborczo trzeba mieć wielkie zaplecze, co oznacza duŜą machinę organizacyjną, czyli duŜe pieniądze, „bolszoj” szmal. — To „rusycyzowanie” było celowe? — Celowe. W dzisiejszej Polsce cięŜko wygrać komuś, kto nie ma za sobą byłej nomenklatury i byłych tajnych słuŜb, które pracowały dla Kremla. ZaraŜone czerwonką społeczeństwo teŜ nie wyzdrowieje szybciej jak w przyszłym pokoleniu. Któryś bohater mojego „Statku” mówi złośliwie: „Łatwiej wyjąć kobietę z burdelu, niŜ burdel z kobiety”. Parafrazując to moŜna rzec: łatwiej wyjąć państwo z komunizmu, niŜ komunizm ze społeczeństwa. I tą parafrazą zakończmy temat prezydencki. — JuŜ, tylko proszę powiedzieć, jak się on zakończył w Kanadzie, podczas fety na Pańską cześć w Convention Center.
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
157
— Zakończył się moim „Nie!”. Ostatnim akcentem było coś bardzo wzruszającego. Po „meetingu” przez długi czas musiałem dawać autografy, otoczył mnie tłum Polaków, którzy pragnęli uścisnąć mi rękę i zamienić kilka słów bezpośrednio, bez uŜycia mikrofonów, więc stworzył się jakby drugi „meeting”, na stojąco. W końcu jednak, późno w nocy, tłum się rozszedł i jako ostatni podeszli do mnie kobieta i męŜczyzna, chyba małŜeństwo, oboje wysocy, siwowłosi, bardzo arystokratyczni, ten typ prezencji zwano niegdyś „senatorskim” lub „dystyngowanym”. On nic nie powiedział, a ona tylko jedno zdanie: „Panie Łysiak, jeśli Pan zostanie prezydentem Polski, to my wracamy do kraju!”. Po czym uścisnęli mi dłoń i bez jednego słowa więcej odeszli. Byłem wzruszony bardzo. — Z tego, co Pan przedtem mówił, wynika, Ŝe ci ludzie... — Tak, Ŝe ci państwo nigdy na stałe nie wrócą do kraju. — UŜył Pan słowa: nigdy. — Tak. — W ustach Bonapartysty jest to absurdalne. Cesarz Napoleon — co moŜna przeczytać w jednej z Pańskich ksiąŜek — radził wykreślić dwa wyrazy ze słowników. Słowo „niemoŜliwe” i słowo „nigdy”. Nie powinien się Pan zarzekać, gdy wiadomo, Ŝe ogromna liczba Polaków chce, aby został Pan prezydentem. W „NajwyŜszym Czasie!” z 5 listopada 1994 moŜna było przeczytać, iŜ Waldemar Łysiak „mógłby za sobą pociągnąć elektorat wielu partii i swój własny”. Przez ten „własny” rozumiane są masy Pańskich stałych zwolenników, wręcz fanów. Wierzę, iŜ uda się pana zmusić do zmiany zdania. — Czy moŜemy juŜ ten temat zakończyć? — Teraz moŜemy, bo na końcu powiedziałem to, co miałem obowiązek powiedzieć, gdyŜ prosiło mnie o to parę osób. Wracamy do Łysiaka-pisarza. — Bardzo się cieszę. Prezydentura jest mi równie miła jak ruptura, obu Ŝyczę sobie tak samo. Jestem pisarzem i chcę być pisarzem. Jakakolwiek funkcja publiczna ukradłaby mi wolność i moŜliwość robienia tego, co najbardziej lubię robić. Od czego chce Pan zacząć wracanie do Łysiakapisarza? — Od Pańskiej ostatniej powieści, od „Statku”. Trzy miesiące na topie list bestsellerów. Pełny kwartał. W podsumowaniach całorocznych eksperci kilku pism uznali „Statek” za najpoczytniejszą polską powieść roku 1994. Nawet wroga Panu „Polityka” musiała (gdyŜ suma punktów była jednoznaczna) ogłosić „Statek” najlepiej się sprzedającą powieścią polskiego pisarza Anno Domini 1994. W pierwszej dziesiątce
158
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
„Superbestsellerów 1994”, obejmującej wszystkich powieściopisarzy, rodzimych i zagranicznych, przegrał Pan o włos tylko z Marquezem, wyprzedzając Carrolla, Whartona, Fowlesa, Cortazara i Kleinbauma! Słowem: wielki triumf „Statku”. Czyli wielkie zwycięstwo Nurniego Flowenola, narratora, który jest zapewne kolejnym Pańskim „alter ego”? — „No comments”. — Nurni Flowenol czytane od końca to po angielsku: „Lone wolf in run” (samotny wilk w biegu), co ładnie symbolizuje stanowiącą treść ksiąŜki pogoń narratora za Miriam. Ciekawe, ilu czytelników odkryło tę sztuczkę semantyczną? — Zapewne niewielu. Paszkwilant z „Polityki” twierdził, iŜ u Łysiaka wszystko moŜna rozszyfrować bez trudu, a twierdził tak, bo udało mu się zgadnąć, Ŝe Nolibab to odwrócony Babilon. Lecz na więcej rozszyfrowań stać go nie było. Stać go było tylko na to, by pod koniec paszkwilu zdradzić zakończenie powieści przy pomocy cytatu ujawniającego puentę. Zrobił to w stylu tych gównianych złośliwców, którzy przed seansem filmowym ujawniają ludziom rozwiązanie zagadki kryminalnej. — Zostawmy paszkwile, spójrzmy na publikowane przez prasę recenzje „Statku”. Jeden z recenzentów, BłaŜej Hoffa, napisał: „Błyskotliwie prowadzone dialogi czyta się z przyjemnością, raz i raz jeszcze. Mało kto tak włada naszym językiem”. Czy moŜe być większy komplement dla pisarza? — „No comments”. — Z kolei inny recenzent, Andrzej Rostocki, napisał: „A statek płynie — chciałoby się rzec. Drugi miesiąc na liście bestsellerów i ciągle bardzo dobra sprzedaŜ, mimo niezwykle wysokiej w księgarniach ceny”. Po czym dodał, Ŝe Pańscy wielbiciele „sobie i dzieciom od ust odejmą, Ŝonę zagłodzą na śmierć (co pisarza zapewne ucieszy), ale ksiąŜkę kupią”. — Cenię dowcipne pióro Andrzeja Rostockiego, on wszakŜe nie zagłodziłby Ŝony na śmierć dla mojej ksiąŜki, bo — jak sam wyznał na tej samej szpalcie — jest zagorzałym fanem Tadeusza Konwickiego. To klarowne — człowiek będący wielbicielem literatury Konwickiego raczej nie moŜe być wielbicielem literatury Łysiaka. I chyba na odwrót. — RównieŜ człowiek rozmiłowany np. w Pańskich „Wyspach zaczarowanych”, w „Wyspach bezludnych”, we „Francuskiej ścieŜce” lub w „Empirowym pasjansie”, moŜe nie być wielbicielem „Statku”, nawet gdy był dotąd gorącym wielbicielem Łysiaka. Czy Pan pojmuje, o co mi chodzi?
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
159
— Tak, to zjawisko mam juŜ przerobione. Polega ono na tym, Ŝe pewni moi Czytelnicy przyzwyczajają się do wcześniejszego, pokochanego juŜ przez nich pisarstwa Łysiaka, więc gdy Łysiak zmienia reguły gry, czują się zaszokowani, a niektórzy nawet zawiedzeni. Takim szokiem, zwłaszcza dla starszych pokoleniowo moich Czytelników, był niegdyś „Flet z mandragory”. Drugim tego typu szokiem była „Konkwista”. Są tacy moi wielbiciele, którzy pragnęliby, Ŝebym pisał tylko „kawałki napoleońskie”. Do końca Ŝycia. Inni Ŝądają esejów kulturowych w typie „MW”, teŜ do końca Ŝycia. Tymczasem mnie nęcą róŜne konwencje, stylistyki i tematy, nie mam zamiaru powielać siebie samego w nieskończoność. Będę więc grał na róŜnych, bardzo odmiennych instrumentach, i bardzo róŜne melodie. „Statek” to jedna z nich. Moich Czytelników czeka jeszcze niejeden szok. — Ten wywołany przez „Statek” był bardzo mocny. Kolejny recenzent, Krzysztof Grzesik, wiedząc o tym stara się lać oliwę na wzburzone morze wokół „Statku”, pisząc: „KsiąŜek Waldemara Łysiaka nie da się porównywać ze sobą i oceniać, która jest lepsza. Wszystkie są NAJLEPSZE, choć niektóre tak krańcowo róŜne”. W końcówce recenzji pisze zaś: „«Statek» Waldemara Łysiaka stawia równieŜ wiele pytań natury filozoficznej”. Dlaczego „równieŜ”? Dlatego, Ŝe wcześniej recenzent zajmuje się szokującą warstwą „Statku”, usprawiedliwiając Pana: „Brutalne, nagie prawdy tryskają nam prosto w twarz z kolejnych kart ksiąŜki. Nie zamykajmy oczu. Nic to nie pomoŜe. Jeśli poczujemy się zgorszeni, tym gorzej dla nas. A moŜe to nasza hipokryzja nas gorszy?!”. — Ma rację. „Statek” moŜe gorszyć tylko hipokrytów i durniów. — „Statek” gorszy ludzi będących wrogami postponowania płci pięknej! — Nie postponowania, tylko demitologizowania! Mówimy o tych samych ludziach, Panie Reinisch. Ale moŜe mówimy o innych bohaterkach. Pan o kobietach, ja o feministkach. — Recenzent „Tygodnika Solidarność”, Marcin Dziurda, który w tekście pt. „Łysiak i baby” pojechał Freudem, pisze: „Pogoń za kobietą idealną w świecie «Statku» nie moŜe zakończyć się sukcesem(...) W «Statku» nie ma Ŝadnych świętości(...) Feministki muszą kochać Waldemara Łysiaka. On je umacnia, utwierdza w przekonaniach”. Recenzent „śycia Warszawy” najpierw określił „Statek” jako powieść „obsesyjnie antyfeministyczną”, lecz później stwierdził: „Wydaje mi się jednak, ze ta agresja skierowana przeciwko kobietom jest świadomą prowokacją pisarską”. — KaŜda literatura wymierzona przeciwko komuś lub czemuś jest świadomą prowokacją pisarską, choć nie zawsze ukierunkowaną dosłownie,
160
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
często metaforycznie. „Moby Dick” nie jest powieścią antywielorybią, biały wieloryb jest tam symbolem Zła lub owych tajemnych sił, które stanowią wyzwanie dla wojowników, tak jak Mount Everest stanowi wyzwanie dla alpinistów. „Statek” nie jest wymierzony przeciwko kobietom, lecz przeciwko feministkom, które gangrenują współŜycie ludzkie reklamowaniem i praktykowanie doktryny „róbta, co chceta” pod przykrywką emancypacyjnego buntu. — Jakiś lekko fałszywy ton brzmi w tym, co Pan mówi. — Ma Pan dobry słuch. Istotnie, gdy twierdzę, Ŝe „Statek” jest powieścią antyfeministyczną, nie zaś antykobiecą, lekko faryzeizuję. Tak naprawdę — uwaŜam, Ŝe w głębi duszy kaŜda kobieta jest feministką dzięki imperatywowi psycho-biologicznemu, tylko nie kaŜda to uzewnętrznia. Kobiety zresztą są niewolnicami mód, a teraz zaczyna panować moda na antyfeminizm. Odkąd kilka wielkich działaczek ruchu feministycznego zmieniło front, zajmując pozycje antyfeministyczne, naleŜy do dobrego tonu wśród światłych pań traktowanie feminizmu z odrazą. Dowodem są reakcje moich Czytelniczek po przeczytaniu „Statku”. — Szczegóły, mistrzu, szczegóły! — Formalnie ksiąŜka winna budzić wściekłość kobiet, ale ja przez moment nie miałem wątpliwości, Ŝe będzie na odwrót. Proszę sobie przypomnieć fragment naszej dawnej rozmowy à propos tego. — Zarzuciłem Panu wówczas („Łysiak na łamach 2 oraz wywiadrzeka”, PLJ 1993) antyfeminizm w wielu Pańskich... — Nie, nie! Zarzucił mi Pan: „znaczny, momentami raŜący wprost, ładunek anty feminizmu” ! — Ale Pan się wybronił, i to dwojako. Raz twierdzeniem, Ŝe męŜczyznom dokłada Pan jeszcze silniej niŜ damom... — W „Statku” równieŜ dokładam facetom bardzo mocno. — ... a dwa, Ŝe kobiety uwielbiają antykobiecą literaturę, co Pan nazwał „masochizmem kobiecym”. — Zaznaczyłem wówczas, Ŝe mówię to Ŝartem. — Lecz ja to odebrałem pół-serio, i z pewnością było w tym Pańskim Ŝarcie tylko pół Ŝartu. — Zgoda, tak było. — Wróćmy do reakcji, jakie „Statek” wzbudza wśród dam. — Są entuzjastyczne. — Prosiłem o szczegóły, mistrzu. — Dobrze, podam Panu trochę szczegółów, lecz najpierw chciałbym zauwaŜyć, Ŝe opinie czytelników, które docierają do autora bezpośrednio,
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
161
głównie w formie listownej, mogą być bardzo niereprezentatywne z sondaŜowego lub, nazwijmy to inaczej, obiektywnego punktu widzenia, gdyŜ piszą do autora tylko ludzie zachwyceni przeczytaną ksiąŜką. Mówiąc: ksiąŜką, mówię o tzw. „literaturze pięknej”. Z publicystyką polityczną sprawa ma się w inny sposób — wywołuje ona równieŜ krytyczny i polemiczny czytelniczy rezonans, czasami nawet ostry. Natomiast beletrystyka bardzo rzadko. Gdy chodzi o nią, to prawie sto procent korespondencji od czytelników zawiera komplementy, podziękowania, wyrazy uwielbienia etc. Byłoby wszakŜe absurdem sądzić w oparciu o ten fakt, Ŝe dana ksiąŜka czy cała beletrystyka danego twórcy nie ma wrogów. Po prostu ci, którym się to nie podoba, nie chwytają za pióro i nie ślą do pisarza korespondencji. Listy piszą wielbiciele. Tego mnie nauczyło dwadzieścia lat dostawania listów od Czytelników. — Koniec z dygresjami! Szczegóły korespondencji na temat „Statku”! — Kilkadziesiąt listów, czyli typowa liczba po kilku miesiącach od chwili ukazania się ksiąŜki. Nietypowe są dwie rzeczy. Zdecydowana większość listów przyszła od kobiet. Spośród tych, które przyszły od męŜczyzn, najciekawszy przyfrunął zza Atlantyku, z Garfield w USA, od plastyka Arka Mikulskiego. Pan Mikulski po przeczytaniu „Statku” wykonał piękną grafikę dla upamiętnienia tej lektury i przysłał mi odbitkę. Tytuł: „Statek 88”... Wracając zaś do dwóch nietypowych rzeczy związanych z listami od kobiet, to pierwsza, o czym juŜ mówiłem, jest ilościowa, a druga jakościowa — nigdy w Ŝyciu, po Ŝadnej z moich uprzednich ksiąŜek, nie otrzymałem tylu listów miłosnych, oraz tylu listów z intymnymi wynurzeniami korespondentek, listów, w których opisują swoje małŜeństwa lub swoje doświadczenia uczuciowe i erotyczne. Jestem tym trochę wstrząśnięty, bo rola spowiednika nie bardzo mnie rajcuje. Lub — to lepsze słowo — zaŜenowany. Tak, jestem niektórymi z tych listów zaŜenowany. — Czy dla pisarza taki typ epistolografii nie stanowi kopalni złota? — MoŜe dla innego pisarza. Dla mnie stanowi tylko potwierdzenie, Ŝe w „Statku” nie dokonałem przegięcia, Ŝe nawet to, co wydaje się tam antykobieco przejaskrawione, nie jest przejaskrawione. Jak równieŜ potwierdzenie moich przewidywań, Ŝe ksiąŜka nie zostanie przyjęta przez kobiety wrogo. Symptomatyczne były reakcje kilku znajomych mi pań, które kokieteryjnie ostrzegałem, Ŝe po przeczytaniu „Statku” mogą przestać mnie lubić. Na pytanie: „dlaczego?”, wyjaśniałem: „bo to jest ksiąŜka wymierzona przeciwko feministkom”. Być moŜe trudno będzie Panu w to uwierzyć, ale prawie za kaŜdym razem reakcja była identyczna, jakbym wciskał guzik magnetofonu — wzruszały ramionami i mówiły: „Ja jestem normalna! „.
162
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
— Słowem — feminizm synonimowały z anormalnością? — Tak, wedle wspomnianej juŜ dzisiejszej mody na antyfeminizm. — Powiedział Pan: „prawie za kaŜdym razem”. A więc były wyjątki. — Owszem, były. Na przykład pewna przemiła szefowa antykwariatu. — Czy chodzi o tę samą panią, którą cytował Pan podczas naszej pierwszej rozmowy-rzeki („Łysiak na łamach 2”)? — Tak. Pani Mira jest mocno rozeźlona „Statkiem”, mimo Ŝe nie jest wojującą feministką. Ale ten medal ma równieŜ swoją drugą stronę. Złoszcząc się na mnie o „Statek”, przy okazji zrelacjonowała mi swoją rozmowę z przyjaciółką. Powiedziała przyjaciółce: „Zobacz, co on z nas wszystkich robi w tej ksiąŜce! Dziwki!”. „A nie jesteśmy?” — odpowiedziała spokojnie przyjaciółka. — Czy polemizował Pan z panią Mirą? — Nie moŜna polemizować z kobietą, tak jak nie moŜna polemizować z przyrodą. Przyroda ma rację. Zwróciłem tylko uwagę pani Mirze, Ŝe męscy bohaterowie „Statku” obrywają od Łysiaka równie mocno, są gromadą dupków, a więc trudno mówić o dyskryminacji. — Z tym Pańskim tłumaczeniem bym się nie zgodził. UwaŜam, Ŝe słuszność mają ci, według których napisał Pan powieść antykobiecą, a nie antyfeministyczną. — Nieporozumienie polega tu na tym, Ŝe ja terminem feminizm określam coś więcej niŜ działalność organizacji feministycznych, duŜo więcej. Nazywam tak mentalność obyczajową i „maniere de vivre” większości współczesnych kobiet, ukształtowaną dzięki gigantycznej rewolucji obyczajowej, którą była pigułka antykoncepcyjna. Zerwała ona wszystkie tradycyjne hamulce i zdruzgotała rodzinę. Historycy przyszłych stuleci za główne wydarzenie XX wieku będą uznawać właśnie to, a nie wojny światowe, faszyzm, komunizm et cetera. Wszelkie holocausty i gułagi zbledną z czasem tak, jak zbladły pochodnie Nerona i wojny stuletnie, natomiast ludobójstwo obyczajowe będzie miało znaczący wpływ bardzo długo. — Czy mam rozumieć, Ŝe według Pana za upadek tradycyjnych więzi małŜeńskich i tradycyjnej rodziny odpowiedzialne są głównie kobiety? — Odpowiedzialni są za to wszyscy, którzy propagują i uprawiają totalną permisywność seksualną, seksualny leseferyzm wedle reguły: „róbta, co chceta i z kim chceta”, jednak zjawisko niewierności kreowane jest obecnie w większym stopniu przez partnerki niŜ przez partnerów. Gdy w 1988 roku zaczynałem pisać „Statek”, mój kumpel, człowiek chorobliwie towarzyski, z bólem serca zapraszający na swoje imieniny tylko 60 osób czyli ledwie jedną trzecią czy jedną czwartą bliskich mu dusz, wyliczył mi, Ŝe w ciągu ostatnich
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
163
kilku lat rozpadło się na skutek zdrad łóŜkowych 27 znajomych mu małŜeństw, przy czym tylko jedno, powtarzam: jedno, na skutek zdrady ze strony męŜa! To jest „signum temporis”. — Mówił Pan o modach. A czyŜ obecnie na Zachodzie nie odradza się moda pod tytułem: wierność? Wracają stosunki monogamiczne. — To prawda, ale to zostało wymuszone strachem przed AIDS, a nie etyką czy nowym kultem romantycznej miłości. Gdy tylko zostanie wynaleziony skuteczny lek przeciw AIDS, wróci kult orgiastycznego nieskrępowania. Monogamia to coś, co jest wbrew biologii, a biologia to coś, co rządzi człowiekiem absolutystycznie. Wszelkie moralne bądź religijne paragrafy są tu bezradne, gdyŜ ulubionym owocem człowieka jest zakazany owoc. Tylko strach ma siłę poskramiającą ludzi. Kiedyś syfilis był takim hamulcem, aczkolwiek silniej hamował kobiety, bo dla kobiet był większą kompromitacją. Nadto kobiety były dyskryminowane przez swoje macice. Dopóki ciąŜa groziła im na kaŜdym nieślubnym kroku, to jest dopóki ciąŜa panieńska lub pozamałŜeńska okrywała kobietę hańbą, karą, całkowitą klęską, wiele kobiet „nolens volens” zakładało swej poligamiczności kaganiec i dzięki temu poligamiczność męŜczyzn, bardziej bezpieczna, więc częściej praktykowana, stała się przysłowiowa. Gdy środki antyweneryczne i antykoncepcyjne zlikwidowały handicapy, okazało się. iŜ rzekome wrodzone męskie puszczalstwo, tzw. „dziwkarstwo” chłopów, to mit, bo damy przodują w tej grze. Wspomniany renesans wierności na skutek obaw przed wirusem HIV ma dość ograniczony zasięg, w dzisiejszym świecie dominuje pornohedonistyczna konsumpcja seksu. — Twierdzi Pan, Ŝe winna temu jest ludzka biologiczna ergo zwierzęca seksualność, którą w „Statku” nazwał Pan pojazdem bez solidnych hamulców. A przecieŜ ta seksualność jest identyczna u obu płci, jak więc moŜna mówić, Ŝe ktoś „przoduje w tej grze”. — Odsyłam Pana do „Statku”, gdzie cytuję zwierzenia kobiet, choćby sławnej pisarki Barbary Cartland. Odsyłam do prac naukowych pisanych przez kobiety, choćby do rozprawy Nancy Friday o marzeniach sado-seksualnych kobiet. ŁóŜkiem, seksem, erotyzmem dyrygują kobiety. Gwałt jest karaną patologią, kobiety na ogół nie są gwałcone, wszystko to, co dzieje się w imperium seksu, dzieje się za przyzwoleniem dam, one ustalają reguły gry. Bez ich chęci i zgody seks nie istnieje, zdrada nie istnieje, klęska rodziny nie istnieje, deprawacja młodzieŜy nie istnieje, nic, co erotyczne, nie istnieje, one są kapitanami tego transatlantyku. Prostak powie Panu wszystko to samo prościej: „Pies nie weźmie, jak suka mu nie da”. Wie Pan, kiedy sobie to na dobre uświadomiłem? Kilkanaście lat temu, podczas pewnego przyjęcia
164
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
imieninowego czy urodzinowego. Nie dlatego, Ŝe w półmroku jedna, a później druga tańcząca męŜatka próbowała zaciągnąć mnie do jakiegoś kąta, kuchni lub łazienki, Ŝeby od ręki przyprawić rogi ślubnemu, to są rytualne numery współczesnych Ŝon podrasowanych alkoholem. Chodzi mi o coś innego. Blisko północy gospodarz zaproponował wideoseans z cięŜkim porno. Na przyjęciu było kilkanaście par, w tym kilka sobie obcych, które tam się dopiero poznały, byłem więc pewien, Ŝe panie będą protestowały, demonstrując choćby fałszywy, jeśli juŜ nie autentyczny wstyd. Tymczasem wszystkie wyraziły entuzjazm. I podczas seansu komentowały rozbawione kaŜdą figurę radosnymi chichotami. — A co Pan robił podczas tego seansu? Zamknął Pan oczy i milczał jak grób, czy schował się Pan w kuchni? — Ośmieszyłem się, bo jedynie to miałem do wyboru. Miałem do wyboru: kompromitować się przed sobą udziałem w tym cyrku, lub skompromitować się przed towarzystwem opuszczeniem lokalu. Wybrałem to drugie. Seks ma dla mnie wartość tylko „en deux” (we dwoje), a do pornografii nieartystycznej mam stosunek taki, jak Korm, bohater „Najlepszego”, zobaczmy, która to była strona... Strony 166 i 232. — Gdyby Pan zapytał w wypoŜyczalniach wideo, kto najczęściej wypoŜycza pornosy, usłyszałby Pan, Ŝe męŜczyźni. — A gdyby Pan przeczytał prace na temat pornografii, choćby Siguscha i Schmidta, wiedziałby Pan, Ŝe kobiety chętniej pozują do pornosów i bardziej namiętnie je oglądają. MęŜczyzna wypoŜyczający tę kasetę wideo robi to dla siebie i dla swojej damy. Wszelako nie w tym rzecz; jeśli ludzie to lubią, to niech to pałaszują. Dziewięćdziesiąt procent ludzi woli komiksy, kryminały i rozbierane filmy, a nie muzea czy dobrą literaturę, jest to rodzaj analfabetyzmu, ale to ich sprawa. Tragedią jest tu coś innego — Ŝe z owych pornosów wypoŜyczonych lub kupionych przez dorosłych bardzo często korzystają ich dzieci. Na ogół bez wiedzy rodziców, ale liczy się rezultat. W szkołach podstawowych chwalenie się obejrzanymi pornosami jest dzisiaj rytuałem. Nie mówię tego wszystkiego jako purytanin, nigdy nie byłem apostołem purytanizmu. Jednak zawsze byłem wrogiem ekshibicjonizmu seksualnego, perwersji i deprawacji maluchów. Zostałem uformowany w tradycji, według której erotyzm chamieje, gdy wychodzi spod kołdry na publiczny widok. Jest piękny, gdy jest intymny, romantyczny, eksplodujący w czterech ścianach, a gówniany, gdy zostaje upubliczniony, utowarowiony, uprzemysłowiony, gdy staje się narzędziem deprawacji lub teatrem. Nie dam się przekonać, Ŝe zamienianie seksu w widowisko obciąŜa po równo męŜczyzn i kobiety. Klucze do sypialni są w rękach kobiet.
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
165
— Temat feminizmu-antyfeminizmu uwaŜam za zamknięty, przejdźmy do... — Ale ja nie uwaŜam za zamknięty, nie zdąŜyłem powiedzieć wszystkiego! — Więc proszę mówić. — Problem wierności-niewierności, czyli problem łóŜka, nie wyczerpuje tematu, to tylko jeden czynnik. Drugi atrybut feminizmu, który mnie rozsierdzą, to maskulinizacja kobiet. Wie Pan, mam uczucie, Ŝe wszyscy stajemy się pedałami, nawet ci, którzy „zoologicznie” nie cierpią homoseksualizmu. Kobiety współczesne tak się maskulinizują, po polsku to będzie: męŜczyźnieją lub chłopieją, Ŝe... — śe co? — śe człowieka trafia szlag. — Chodzi Panu o aktywność zawodową kobiet, o kobiety na traktorach i przy dyrektorskich biurkach? — O coś duŜo głębszego, o głębokie zmiany psychiczne, czyli o rzeczy i o kierunki transformacji, których być moŜe nie da się juŜ cofnąć. Gdy czytam, Ŝe według najnowszych anglosaskich sondaŜy 65 do 80 procent kobiet uwaŜa, Ŝe moŜe się obyć bez męŜczyzny, Ŝe męŜczyźni „są niepotrzebni, zbyteczni”... — Kto publikował takie mordercze wyniki? — Ostatnio „New Woman Magazine” i „La Stampa”. A to, co się dzieje w Stanach Zjednoczonych, jest juŜ całkowitą aberracją. Za jedno spojrzenie na nieznajomą kobietę męŜczyzna zostaje pozwany przed trybunał i płaci straszliwą grzywnę, gdyŜ takie spojrzenie zostaje zinterpretowane jako „molestowanie seksualne”. KaŜdy „podryw”, kaŜdy rodzaj adoracji lub uwodzenia, choćby bardzo delikatnego, kulturalnego uwodzenia, grozi męŜczyźnie sądem i ruiną finansową. Ten patologiczny juŜ terror feminizmu amerykańskiego przeraŜa nawet feministki europejskie. Głośna francuska feministka, Elisabeth Badinter, komentując dla „Le Nouvel Observateur” szaleństwa amerykańskiego feminizmu, a konkretnie sądowe oduczanie amerykańskich męŜczyzn publicznej adoracji dam, męskiej kokieterii, w sumie uwodzicielstwa męskiego, rzekła o swych koleŜankach amerykańskich: „Feministki amerykańskie doprowadzają do skrajności, których my we Francji nie jesteśmy w stanie zrozumieć ani zaakceptować. Jak moŜna gadać o molestowaniu seksualnym, gdy kobieta bez Ŝadnego uszczerbku dla siebie moŜe odrzucić wszelkie propozycje lub jednym słowem uciąć wszelkie zaloty ze strony męŜczyzny? To, co one wyprawiają, to coś zdumiewającego. Nam męskie komplementy etc. wydają się grą, urodą Ŝycia, czymś arcynaturalnym, a one określają to jako agresję, jako zagroŜenie równości!”.
166
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
— Ciekawostka. — Dam Panu jeszcze jedną. W „Statku” cytowałem sławną pisarkę, Barbarę Cartland. JuŜ po ukazaniu się „Statku” wpadł mi w ręce kolejny wywiad z nią, udzielony latem zeszłego roku dziennikarzowi „La Stampy”. Pani Cartland mówi tam m. in.: „Pragniemy powrotu do tradycyjnych, porządnych związków miłosnych, do męŜczyzn, którzy dbają o kobiety, i do kobiet, które nie terroryzują męŜczyzn. Dziś męŜczyźni boją się kobiet i tak tracą swą męskość. Dzieje się tak dlatego, Ŝe dziś rządzą feministki. Co za okropność, te «wyzwolone baby»!(...) Jeśli męŜczyzna odchodzi lub ma kochankę, to wina leŜy całkowicie po stronie kobiety, która nie potrafiła go utrzymać. Gdy kobieta umie dać szczęście swemu chłopu, to on nie potrzebuje innej(...) Prawa rozwodowe są okropne: niby dlaczego męŜczyzna ma oddawać połowę majątku kobiecie, która go zostawiła dla innego?”. I tak dalej. — Czy jako prezydent-dyktator zmieniłby Pan prawo rozwodowomajątkowe? — Natychmiast. Majątkowo traciłaby, i to duŜo by traciła, ta strona, która spowodowała zerwanie związku, zniszczenie rodziny. KaŜde inne rozwiązanie jest zwykłą niesprawiedliwością. Ale jeśli Pańskie pytanko było pretekstem, by wrócić do „ciekawostek” prezydenckich, to nie znajdzie Pan we mnie partnera, nie chcę wracać do tego tematu. Natomiast moŜemy kontynuować „ciekawostki” feministyczne. — Tych teŜ juŜ wystarczy. Lecz à propos „ciekawostek” w ogóle. W „Łysiak na łamach 2” opublikowaliśmy kilka mało znanych tekstów Pańskiego pióra, choćby Ŝartobliwą „laurkę” dla Jana Kobuszewskiego wyjętą z teatralnego programu. Były to ciekawostkowe smaczki, które bardzo się podobały czytelnikom. Co z tego rodzaju rzeczy moglibyśmy zaserwować dla urozmaicenia „Łysiak na łamach 3”? — Nie mam pojęcia. Te z moich prasowych publikacji, które były warte ksiąŜkowego przedruku, przedrukowano juŜ w „Łysiak na łamach 1” i w „Napoleoniadzie”. Inne, nie przedrukowane dosłownie, wykorzystywałem jako bazowy materiał do róŜnych esejów zamieszczonych w kilku moich ksiąŜkach... — Więc Pańskie szuflady z publicystyką, czy w ogóle z tym, co kiedyś wydrukowały Panu pisma i gazety, a co nie trafiło do Ŝadnej ksiąŜki, nie kryją juŜ nic ciekawego? — Chyba juŜ nic, prócz „szczotek” 13-grudniowych. — Prócz czego? — Mówię o 13 grudnia 1981 roku. To był rok ogromnej, nieznanej uprzednio w PRL-u wolności słowa. Cenzura niby istniała, ale władze mające
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
167
stałą konfrontację z 10-milionową Solidarnością poluzowały, i to jak! MoŜna było drukować nieomal wszystko, ja na przykład opublikowałem w „Literaturze” duŜy, czteroodcinkowy artykuł na temat cenzury, pt. „Cenzuriada”. W ogóle publikowałem wtedy duŜo, w kilku tygodnikach. A cykl druku tygodnika trwał wówczas trzy tygodnie. Po tygodniu od złoŜenia tekstu w redakcji otrzymywało się pierwszy jego wydruk, tzw. „szczotkę” korektorską, Ŝeby nanieść poprawki, wyłapać „literówki” etc. No i gdy 13 grudnia Jaruzelski wprowadził „stan wojenny”, zawieszając całą prasę, zostało mi kilka „szczotek” z moimi tekstami, które miały się ukazać przed BoŜym Narodzeniem, ale nie ukazały się nigdy. — Opublikujmy coś z tego. — Dobrze. Opublikujmy „ŁóŜko «Królowej Pokera»”. W tygodniku „Razem” pracował w latach 70-ych dziennikarz, którego lubiłem, Marian Butrym. Wiedział, iŜ podczas moich wędrówek przez kontynenty nocowałem w róŜnych, bardzo dziwnych lub uświęconych historią miejscach, i męczył mnie, Ŝebym opisał dla „Razem” najoryginalniejsze z tych noclegów. Odmawiałem kilka lat, a później, właśnie w 1981 roku, sam zdecydowałem, Ŝe zrobię taki „serial”. Nocleg w Deadwood miał być pierwszym odcinkiem serii. Nadtytuł owej serii, która dzięki Jaruzelskiemu nie ujrzała światła dziennego, brzmiał: „Noclegi Waldemara Łysiaka”. — Świetnie, publikujemy więc „ŁóŜko «Królowej Pokera»„.
168
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
ŁÓśKO „KRÓLOWEJ POKERA” Pewnego sierpniowego dnia 1977 roku dotarłem z moim kumplem, architektem Jerrym Chlebowskim, do Deadwood w Południowej Dakocie. Był to dopiero trzeci dzień (po wyruszeniu z Chicago na zachód) wielkiej — łącznie 16 tysięcy przejechanych kilometrów — włóczęgi po Stanach, która obejmowała głównie wspominane z młodzieńczych lektur i uświęcone demoniczną legendą sanktuaria Dzikiego Zachodu („miasto bezprawia” Tombstone, więzienie w Yumie, pole bitwy nad Little Big Horn, fort Alamo, kasyna w Las Vegas, etc). Nie mogło zabraknąć na tej ścieŜce miasteczka Deawood, dawnej osady kopaczy złota i pokerzystów, leŜącej w niecce Gór Czarnych. ChociaŜby dlatego, Ŝe właśnie tutaj zginął największy „pistolero” pogranicza, „Wild Bill” Hickok, dzięki czemu w pokerowym świecie zaistniał nowy termin na określenie „fulla” złoŜonego z czarnych asów i ósemek — „fuli śmierci”. Trochę kręciliśmy się po miasteczku, od sklepu do baru; skórzane kowbojskie buty i zimne piwo. Wieczorem, szukając legowiska, zaparkowaliśmy przed kamienną bryłą najstarszego hotelu, „Fairmont Hotel”, którego pierwsze piętro od strony „main-street” (głównej ulicy) zbudowano nad drewnianym „Saloonem nr 10”. Właśnie w tym saloonie 2 sierpnia 1876 roku bandyta Mc Call kilkoma zdradzieckimi strzałami w plecy, przez oparcie krzesła, połoŜył trupem bajecznego „gunfightera”, wykładającego akurat na zielony stół „fulla śmierci”. Do hotelu wchodziło się z rogu. WyŜej kłuła niebo okrągła dwupiętrowa wieŜyczka, kryta stoŜkową czapą z czerwonych dachówek i przypominająca baszty średniowiecznych zamków. Tak budowano tutaj w drugiej połowie wieku XIX, a „Fairmont Hotel” przetrwał jako dumny relikt tamtej epoki, kiedy na Dzikim Zachodzie wzrastała prawie wyłącznie drewniana architektura. Było po sezonie. Miasto wymarłe, saloony pustawe, ulice senne jak na całej amerykańskiej prowincji. Facet w recepcji wydał mi się odpychający — miał posępną mordę i posępny głos. — Dwa pokoje? — spytał. — Ile kosztuje pokój? — spytaliśmy w odpowiedzi. — Dychę. — A ile podwójny?
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
169
— Dwanaście dolarów — burknął i spojrzawszy na nas ze wzgardą, uzupełnił: — ŁóŜka szersze, w sam raz dla was. Jarek, mieszkający w Stanach od czternastu miesięcy i znający dobrze takich typów, a zarazem trochę juŜ nerwowy z dręczącej nostalgii za Mazowszem, Tatrami i Kolumną Zygmunta, pochylił się nad kontuarem i wycedził recepcjoniście nieomal do ucha: — Fuck yourself, man! Nie mamy takich skłonności, ale nie chcemy bulić za twoje nory po dychu! Facet spuścił oczy i odezwał się bardziej miękko, jakby przepraszającym tonem: — W porządku, kolego. Wolicie dziewczynki, nie ma sprawy, w tym łóŜku mieszczą się spokojnie cztery ciała. Przyślę wam Iris i Mirabelle. Mirabelle jest czarna, moŜe być? — Nie moŜe — odparł Jerry zimno — nie zabraliśmy ze sobą penicyliny. Poza tym ja lubię tylko garbate Polinezyjki, a mój kumpel jednookie Eskimoski. Masz jednooką Eskimoskę?... Facet wytrzeszczył gały i poczerwieniał ze złości. Nim zdołał coś odwarknąć, Jerry spuentował: — Więc nie masz nic prócz łóŜek. Daj najlepszy pokój z największym łóŜkiem. — Najlepsza dwójka, ta po Alicji, kosztuje piętnastaka! — Daj najlepszy z tych za dwanaście. Coś mnie tknęło, więc przerwałem im ten interesujący dialog: — Chwileczkę, Jerry!... Po czym zapytałem recepcjonistę: — Dlaczego ten najlepszy kosztuje piętnastaka? — Bo jest najstarszy i mieszkała w nim przez rok „Poker Alice”. — Naprawdę?! — Mogę przysiąc na Biblię, sir! Niech pan spyta w saloonie obok czy „Poker Alice” nie wynajmowała pokoju numer 53. Nic tam nie jest zmienione oprócz firanek, elektryczności i pościeli, proszę pana. Nawet łóŜko to samo, jej łóŜko! Ale to musi kosztować droŜej. Kirk Douglas, kiedy do nas przyjechał, nie chciał spać gdzie indziej tylko w tym łóŜku. KaŜdy panu to powie. Pięćdziesiątka trójka to perła naszego hotelu. Tak Ŝarliwie przekonywał, Ŝe uwierzyłem mu po raz pierwszy i zakręciło mi się w baniaku. „Poker Alice”! Legendarna „królowa pokera”, o której tyle czytałem... Nazywała się Alicja Tubbs i była Angielką. W roku 1875, gdy rozpętała się ostatnia juŜ w Stanach „gorączka złota” i gdy tysiące poszukiwaczy
170
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
fortuny zalało Góry Czarne, wiercąc w nich nieprzytomnie — Alicja miała lat 24. Przyjechała do Deadwood z męŜem, który nie zdąŜył się wzbogacić na „Stu Najbogatszych Milach Kwadratowych Świata”, gdyŜ zginął w katastrofie górniczej. Poczęła zarabiać kartami. Nie było to nic wyróŜniającego, na Dzikim Zachodzie grało wiele dam (istniała specjalna profesja dziewczyn hazardujących sobą — w grze stawiały swoje ciało jako równowartość stawki, która zaleŜała od ich urody). Alicja wyróŜniała się czymś innym: doszła w szulerce do takiej perfekcji, Ŝe nie mógł się z nią równać Ŝaden gracz między Atlantykiem a Pacyfikiem. Zanim na starość popadła w dewocję, ograła tysiące Ŝółtodziobów i zawodowców. Zwano ją „Poker Alice” („Pokerowa Alicja”). Z tym „nazwiskiem” przeszła do historii. Umarła mając 79 lat i została pochowana w Sturgis, kilkanaście kilometrów od Deadwood. Najczęściej widywano „Poker Alice” wewnątrz deadwoodzkiego saloonu, sławnego Gala Dance Hall, rozpartą niedbale, noszącą kapelusz wojskowy z szerokim rondem plus wojskową koszulę khaki, palącą nieodłączne cygaro (cygara były jej drugą namiętnością obok pokera) i Ŝonglującą kartami „z nieludzką wprawą”. Taką ją przedstawiono w deadwoodzkim Western Heritage Wax Museum: „Ŝywy obraz” z woskowymi figurami, a dla uautentycznienia atmosfery dodano prawdziwy, stuletni fortepian Steinwaya. — Jerry — powiedziałem — bierzemy ten pokój! „Bochen” (ksywka dana Chlebowskiemu vel „Chlebowi” przez przyjaciół) spojrzał na mnie wzrokiem trochę dziwnym, ale Ŝe znał mnie od dawna i wiedział, iŜ czasami zamieniam się w muła (co, mam nadzieję, oznacza dla niego tylko mój upór), mruknął: — Okay. Wypełniliśmy fiszki meldunkowe i powędrowaliśmy na drugie piętro schodami wąskimi i ciemnymi jak lochy Świętego Officjum. Rzeźbione drzwi z mosięŜnymi piątką i trójką rozwarły się skrzypiąc niemiłosiernie... Ujrzeliśmy bajkę z westernu, jakby Alicja wkroczyła do Czarodziejskiej Krainy. Pokój był wypisz-wymaluj niczym te pokoje na filmach z Waynem i Cooperem. Mogło się zdawać, Ŝe od dziesiątków wiosen nic tu nie ruszono. Ręcznie kute, Ŝelazne, chropawe detale, przedpotopowa łazienka z muzealną armaturą, ciosana siekierą szafa, XIX-wieczna, zakurzona. Biblia na stole, i to łóŜko wspominające panienki, które w najlepszej formie były dziewięćdziesiąt lat temu. Nic nie podrabiane i nie stylizowane, rozkosz! Uwierzyłem recepcjoniście drugi raz. Mieszkaliśmy tam jakby przeniesieni Wellsowskim wehikułem czasu w dobę Billy’ego Kida, „Doca” Hollidaya, Bata Mastersona, Wyata Earpa, Hickoka i braci Jamesów. Tego samego wieczoru usłyszałem jak chłopak
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
171
otwierający komnatę sąsiednią mówi do swojej dziewczyny: „Wiesz, w tym pokoju mieszkała Pokerowa Alicja, będziemy to robić w jej łóŜku!”. Co ty chrzanisz, człowieku — pomyślałem sobie — łóŜko Alicji jest moje! Gdy rano lazłem na dół, z podestu pierwszego piętra ujrzałem przy kontuarze stare małŜeństwo i dosłyszałem głos recepcjonisty: — Dam państwu czterdziestkę czwórkę. To nasz najsławniejszy pokój, mieszkała w nim przez rok Pokerowa Alicja! — Oh, really? — zapiszczała lady. — Yes, madame. Posezonowa obniŜka, tylko dwadzieścia dolarów za dobę. Kiedy Ŝegnaliśmy „Fairmont Hotel”, warknąłem, oddając recepcjoniście klucz: — Gadaj prawdę, stary pierdoło! Czy „Poker Alice” rzeczywiście w tej budzie mieszkała? — Mogę przysiąc na Biblię, sir! — W którym pokoju? Uśmiechnął się, wydając nam resztę, i powiedział: — O to musiałbyś spytać ją samą. Pokoi mamy kilkadziesiąt... Tak więc jest moŜliwe, Ŝe spałem w łóŜku „królowej pokera”. Jedna szansa na kilkadziesiąt to i tak więcej niŜ oferuje Toto-Lotek, w którym przecieŜ wygrywa się czasami. Waldemar Łysiak „RAZEM”, 18-XII-1981. Numer, który się nie ukazał, chociaŜ był juŜ złoŜony do druku.
172
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
DALSZY CIĄG ROZMOWY-RZEKI — To było fajne, chciałbym wszakŜe opublikować jeszcze jedną „ciekawostkę”, i to „ciekawostkę” grubego kalibru, bardzo istotną dla literackiego Ŝyciorysu Waldemara Łysiaka i dla Pańskich przyszłych biografów. W wywiadach, których Pan udzielał do roku 1981 i od roku 1993, był Pan pytany nie raz o datę swego literackiego debiutu i o to, dlaczego niektóre swoje teksty podpisywał Pan pseudonimem Valdemar Baldhead. Mimo Ŝe tyle razy udzielał Pan odpowiedzi, pragnę, by udzielił jej Pan jeszcze raz. A więc? — Jeśli przez literacki debiut rozumieć rok, w którym zacząłem gryzmolić, to... — Nie, przez literacki debiut rozumie się zawsze to samo: rok, w którym po raz pierwszy opublikowano tekst literacki danego pisarza! — Rok 1974. Ukazały się wówczas, nieomal równocześnie, „Kolebka” i „Wyspy zaczarowane”. ChociaŜ „Kolebka” była duŜo wcześniej napisana, ale bardzo długo dręczyła ją cenzura, więc „Wyspy zaczarowane” dogoniły ją. — A Valdemar Baldhead? — Dwukrotnie podpisałem tak swoje ksiąŜki, „Perfidię” i „Konkwistę”, zupełnie zresztą niepotrzebnie. Od „Perfidii” się zaczęło, co mówię w pierwszym wywiadzie, który publikujemy na początku obecnej ksiąŜki. — Czyli rok 1980? — Tak. — Nieprawda! — Co?! — Podwójna nieprawda, bo Pański literacki debiut równieŜ nie miał miejsca w roku 1974, tylko dwa lata wcześniej! W roku 1972 ukazywały się na łamach miesięcznika „Morze” nowele marynistyczne autorstwa niejakiego Valdemara Baldheada! Biorąc pod uwagę, Ŝe wszystkie one dzieją się w czasach napoleońskich, i Ŝe Napoleon bywa tam obecny jako postać drugiego planu, moŜna bez ryzyka stwierdzić, iŜ ten pierwszy, nowelowy Valdemar Baldhead, jest toŜsamy z tym drugim, ksiąŜkowym Valdemarem Baldheadem. To był Pan! — Cholera, zupełnie zapomniałem o tych opowiadankach w „Morzu”, do których pisania namówił mnie Wolniewicz!
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
173
— Mistrzu, czy Pan sądzi, Ŝe ktoś uwierzy w to, iŜ Pan zapomniał o swoim beletrystycznym debiucie? Ja nie wierzę i nie uwierzy nikt. — Zapewne, ale tak się akurat składa, Ŝe to prawda. Daję słowo, naprawdę zapomniałem! Szczególnie mi głupio, iŜ zapomniałem, Ŝe to właśnie wtedy wymyśliłem sobie pseudonim Valdemar Baldhead, czyli Łysy Łeb. Od lat byłem przekonany, iŜ wymyśliłem to dla „Perfidii”. Mam juŜ chyba amnezję sklerotyczną... — Te nowelki z „Morza” warto opublikować dziś. — Jako wspomnianą przez Pana „ciekawostkę”! — Tak. — Wykluczone! — Dlaczego? — Dlatego, Ŝe są kiepskie. I być moŜe z tego powodu zapomniałem je na amen. Moja pamięć, jak dobry filtr, wyrzuciła plewy. — Wcale nie uwaŜam, Ŝe to są plewy! — Ale ja tak uwaŜam. Wykluczone! — Bojący się Łysiak? — Łysiak w druku boi się tylko grubych błędów drukarskich nie wyłapanych przez korektę, takich jak fraza „do połowy lat osiemdziesiątych” wydrukowana zamiast frazy „do połowy lat siedemdziesiątych” w „Lepszym”, na stronie 99. Wiele błędów drukarskich moŜna znieść, ale taki, robiący z autora idiotę, to prawdziwy koszmar. — Niech Pan nie zmienia tematu!... Albo, zaraz... dobrze, zmieńmy na chwilę temat, bo problem błędów doprowadzających autora do pasji to teŜ ciekawa sprawa dla czytelników. Tamten błąd uwaŜa Pan za najgorszy w swoich ksiąŜkach? — Tak. — A drugi w tym rankingu chochlikowych psikusów? — To nie są Ŝadne chochliki, to ludzie chrzanią robotę! Drugi błąd, który mnie najbardziej spienił, znajduje się we wznowieniu „Perfidii”, w wydaniu z 1991 roku, na ostatniej stronie. UŜyłem tam terminu „profi”, co jest francuskim skrótem od „zawodowiec”, „profesjonalista”. Przez wszystkie korekty to słowo nie było ruszane, bo było wydrukowane prawidłowo. Ale gdy „Perfidia” znalazła się na ladach księgarskich, ujrzałem „profil” zamiast „profi”. Widocznie w ostatniej chwili jakiś „inteligentny” redaktor w wydawnictwie bądź drukarz w drukarni uznał, Ŝe „profi” to błąd, Ŝe brakuje jednej litery, i nie konsultując tego ze mną „poprawił”, dodał literę. I niewątpliwie miał pewność, Ŝe robi tym Łysiakowi przysługę. Jak to zobaczyłem, cholera mnie wzięła.
174
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
— Po tej anegdocie moŜemy wrócić do tematu. Nalegam, byśmy opublikowali... — Wykluczone! — Dlaczego się Pan tak upiera? Albo się Pan boi drukowania swego debiutu literackiego, albo drukujemy! — To nie jest kwestia strachu... — A kwestia czego? — Warsztatu. Te nowelki, jak je Pan nazywa, były... były dość jeszcze surowe... — Czy Pan nie rozumie, Ŝe zostały juŜ wydrukowane i gdy ktoś będzie chciał, to sięgnie do roczników „Morza” i przeczyta? Nie moŜe Pan juŜ cofnąć tego i nie moŜe Pan nikomu zabronić! — Ale nie muszę się zgadzać na ksiąŜkowy przedruk, który wsunie to pod nos tysiącom ludzi zamiast jednemu czy kilku szperaczom. — Panie Łysiak!... — Dobra, ale tylko jedną! — No to chronologicznie pierwszą, „Spowiedź galernika”, czyli Pański autentyczny literacki debiut. — Mam nadzieję, Ŝe czytelnicy wezmą to pod uwagę i przy ocenie zastosują taryfę ulgową wobec debiutanta. — Dalej twierdzę, Ŝe nie będą musieli, to są rzeczy bardzo fajne. Aha, jeszcze jedna sprawa. „Morze” drukowało „Spowiedź galernika” w dwóch odcinkach. Pierwsza część nosiła tytuł: „Śmierć kapitana Duvala”, druga: „śądło szatana”. Czy zachowamy te podtytuły? — Nie ma sensu. Ówczesny podział na dwie części był wymuszony zbyt duŜą jak na jeden numer miesięcznika objętością tekstu, stąd musiałem wymyślić dwa podtytuły, ale teraz to niepotrzebne. Zachowajmy natomiast małą notkę biograficzną Vidocqa, która ukazała się w pierwszym odcinku. Będzie to waŜne dla czytelników, którzy nie znają mojego „Empirowego pasjansa”. — A więc zaczniemy od niej.
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
BELETRYSTYCZNY DEBIUT WALDEMARA ŁYSIAKA
175
François-Eugène Vidocq (1775-1857), głośny awanturnik, a następnie detektyw, jest postacią autentyczną. W młodości dokonywał brawurowych przestępstw, kilkakrotnie dostając się na galery, skąd kaŜdorazowo uciekał z zadziwiającą łatwością. Gdy w czasie wojen napoleońskich Francję zalała fala przestępstw, Napoleon postawił go (1810) na czele specjalnego oddziału do zwalczania przestępstw kryminalnych, złoŜonego z samych eks-galerników i nazwanego „Brigade de la Sûreté” (Brygada Bezpieczeństwa — od niej wzięła swą nazwę dzisiejsza francuska policja kryminalna „Sûreté”). W ciągu kilku lat były „król galer” zmasakrował francuskie podziemie przestępcze, aresztując po 5001000 groźnych bandytów rocznie i zyskując kolosalną sławę. Był Vidocq pierwszym z prawdziwego zdarzenia detektywem ery nowoŜytnej, stosującym rewelacyjne, nowatorskie wówczas metody identyfikacji (tzw. „parada więźniów”) i inwigilacji (armia prowokatorów) oraz posługującym się dedukcją. Balzac oparł na pisanych wspomnieniach Vidocqa, tudzieŜ na bezpośrednich rozmowach z nim, szkielet „Komedii ludzkiej” (występująca w licznych powieściach cyklu postać Vautrina), a bohaterami swych prac uczynili go równieŜ Soulié, Poe, Hugo (inspektor Javert w „Nędznikach”), Dumas, Sue i inni.
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
177
Valdemar Baldhead
SPOWIEDŹ GALERNIKA Mam 38 lat i nazywam się Esteban Moreira, pseudo „Hiszpan”. Dwa lata temu, kiedy zdarzyła się ta historia, w ParyŜu mówiono: „szybki jak «Hiszpan»”. Byłem szybki, pistolet zjawiał mi się w dłoni szybko, niby pstryknięcie palcem, dlatego Vidocq zrobił mnie swoim przybocznym. Dawniej kiblowaliśmy razem na bresteńskich galerach i gdy pewnego razu ukarano go tygodniową „dwudniówką” (Ŝarcie co drugi dzień), oddawałem mu kaŜdego dnia połowę mojej pajdy. Nie zapomniał o tym, gdy stał się wielkim Vidocqiem. Ci, którzy podziwiali moją szybkość, nie wiedzieli dwóch rzeczy. Tego, Ŝe mój stary, nim się zapił i zdechł, był magikiem pracującym na jarmarkach; to on wyuczył moje palce refleksu. Nie wiedzieli równieŜ, Ŝe jest ktoś szybszy od „Hiszpana” — Vidocq. Miał ruchy szybsze niŜ myśl, ale to myśl była jego główną bronią, mnie pozostawiał szybkie wyciąganie spluwy. Zapytacie: czemu taki człowiek, jak Vidocq, potrzebuje ochroniarza? Bo Ŝaden człowiek nie ma oczu na plecach, a czasami w trakcie walki moŜna dostać cios z tyłu. Ja pilnowałem, by Vidocqowi się to nie przydarzyło. Czy kochałem Vidocqa? Nikt, prócz kobiet, nie kochał Vidocqa. Faceci albo go szanowali, albo nienawidzili. Tych drugich, czujących podszytą strachem nienawiść, było duŜo więcej. Vidocq mówił rzadko i mało, nie śmiał się, nie Ŝartował, i nigdy nie darowywał. Nie pamiętam, by podczas przesłuchań uderzył kogokolwiek. Złapani, stojąc naprzeciwko niego, dostawali drgawek i śpiewali. A przecieŜ nie czynił im nic, tylko spoglądał im w oczy... śelazna szkatułka Pamiętam ten dzień. To była sobota, jeden z pierwszych gorących dni czerwca 1811. Tego dnia zgilotynowano mordercę Ŝebraków z Bourget. Krótko przed północą wezwano Vidocqa do prefektury. W niespełna kwadrans byliśmy na rue Jerusalem. Schody, pierwsze piętro, gabinet Pasquiera. Sześć świeczników malowało bladym światłem twarze trzech ludzi: prefekta, ministra marynarki, admirała Decresa, i szefa wywiadu admiralicji, de Paula.
178
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
Był jeszcze jeden, niski i krępy, odwrócony tyłem. Stał przy oknie, dłonią uchylał kotarę i patrzył w mrok. Vidocq skłonił się lekkim drgnięciem czoła. — Słucham, panie prefekcie. Pasquier podniósł zmęczone, niewyspane oczy i zaczął mówić bez wstępu: — Vidocq, wiesz pewnie, Ŝe trzy lata temu nasz agent, Boutin, spenetrował Algier i zdobył dokładne plany ośmiu fortów ubezpieczających stolicę deja... — Wiem. — I Ŝe później ledwo wyniósł cało kark z tej eskapady. — To teŜ wiem. — Przed ucieczką Boutin zakopał w pobliŜu Cherchelle Ŝelazną kasetkę wypełnioną rysunkami fortów... Dwa tygodnie temu posłaliśmy ku brzegom Algierii fregatę. Zadaniem znajdującego się na jej pokładzie kapitana Duvala było odnaleźć skarb, co teŜ uczynił. Wczoraj w nocy fregata wróciła. Na Małej Redzie portu tulońskiego Duval wsiadł do łodzi wraz z dwoma marynarzami. Łódź skierowała się ku nadbrzeŜu. Kilka minut później właściciel portowych składów beczek ujrzał ją wynurzającą się z mroku przy zachodnim bulwarze. Myślał, Ŝe ma przed sobą pijanych... Ale o juŜ nie Ŝyli! Majtków skłuto, a Duval jeszcze rzęził, gardło została mu poderŜnięte. Umarł tego samego wieczoru. Szkatułka zniknęła... Prefekt otarł chustką spocone czoło, wypił kilka łyków ze stojącej na biurku szklanki i kontynuował: — W zasadzie sprawa podlega wywiadowi admiralicji, której człowiekiem był Boutin. WszakŜe zdecydowano, iŜ kierownictwo akcji przejmiesz pan, panie Vidocq. Jego Cesarska Mość Ŝyczy sobie tego... Co mówiąc Pasquier ukłonił się w stronę warującej przy oknie, nieruchomej postaci. Oniemiałem. A więc to był sam cesarz! JakąŜ piekielną wagę musiała mieć ta tulońska rzeźnia, jeśli osobiście przybył do prefektury! Zapanowało milczenie tak głębokie, Ŝe słychać było syk płonących knotów. Cesarz raptownie się odwrócił, stanął naprzeciwko Vidocqa, patrzył mu chwilę w oczy i wyrzucił z siebie: — Słuchaj!... Słuchaj, zostaw wszystko, czym się zajmujesz, swoich złodziei, fałszerzy, kapusiów i morderców, wszystko! Rozkop ziemię i przeoraj niebo, rób, co chcesz, ale ja muszę dostać te plany! Bez nich szturm na Algier nie ma szans powodzenia. Rozumiesz? — Rozumiem, Sire — odpowiedział Vidocq. — Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, Sire!... MoŜe uda się jeszcze odzyskać... — wymamrotał de Paul.
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
179
Wtrącił się niepotrzebnie. Cała drzemiąca dotąd furia cesarza skupiła się na szefie wywiadu admiralicji: — Odzyskać?!... Pan i pańscy gówniarze umieliby coś odzyskać?!... Panie de Paul, radzę panu, by najpierw spróbował pan odzyskać swoją inteligencję!... Durnie skończeni!!... Mówiłem juŜ, przede wszystkim trzeba było zamknąć miasto i port! Zamknąć natychmiast!! Byłaby jakaś szansa, ci, co to zrobili, znaleźliby się w pułapce! A tak... — cesarz zaciskał pięści pod wpływem bezsilnego gniewu. — Gdyby miasto zostało od razu zamknięte... — Zostało zamknięte — przerwał mu Vidocq. Głos Vidocqa brzmiał matowo w tym gabinecie kapiącym od złota, a roziskrzonym wściekłością monarchy i pulsującym gorączką wstydu jego sług. Cały drŜałem, chociaŜ mojej winy tu nie było. Tylko mój szef pozostawał zimny, spokojny, jakby obojętny. — Co takiego?! — zdumiał się cesarz. — Mówię, Ŝe miasto zostało zamknięte, Sire. Prawie od razu. — Kto to zrobił? — Ja, Sire. Wiadomość uzyskałem telegrafem optycznym w jedenaście minut po spostrzeŜeniu morderstwa. — CzyŜby linia telegrafu przestała być rządowa, a stała się pańską prywatną, panie Vidocq?! — warknął admirał Decres. — Milczeć, do diabła!!! — ryknął Napoleon, piorunując admirała wzrokiem. — Teraz to nie jest waŜne, mów dalej, Vidocq. — Dwie minuty później oddepeszowałem, Sire. Nie minęła godzina, gdy miasto, port i całe wybrzeŜe zostało zamknięte przez moich ludzi, Ŝandarmerię i tulońską eskadrę Morza Śródziemnego. Admiralicja nie została o tym powiadomiona, czego konsekwencje spadają na mnie, a nie została powiadomiona ze względu na wyjątkowy charakter sprawy i na brak czasu. — Masz juŜ coś? — spytał cesarz. — Jeszcze nie mam, ale będę miał, Sire. Zatrzymaliśmy nawet korsarzy i urzędników państwowych, to szczelny pierścień. Istnieje osiemdziesiąt szans na sto, Ŝe szkatułka nie wyfrunęła z Tulonu. — CóŜ więc robisz w ParyŜu, do diaska? — zdziwił się Bonaparte. — Obserwowałem ambasadę szwedzką, Sire. — Skrzynkę kontaktową wywiadu brytyjskiego... — Tak, Sire. Bez wątpienia szkatułkę zrabowano dla Anglików. Moi chłopcy będą inwigilację kontynuować, chociaŜ nie jestem juŜ pewny, czy ten kierunek przyniesie nam coś. Jutro rano jadę do Tulonu. Cesarz spojrzał na zegarek. — Chciałeś powiedzieć: dzisiaj rano...
180
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
— Tak, Sire, to juŜ dzisiaj. — W Tulonie skontaktuje się z panem porucznik Chevronne, kierownik grupy Południe wywiadu admiralicji. Będziecie panowie współpracować — rzekł de Paul. Vidocq skłonił się, co miało zarazem oznaczać akceptację i poŜegnanie, lecz cesarz, który przypatrywał mu się milcząco od kilku sekund, zatrzymał go w progu pytaniem rzuconym dziwnie cicho: — Masz w tym coś poza obowiązkiem, Vidocq?... Czuję, Ŝe masz... Vidocq, nie zdejmując dłoni z klamki, odwrócił się wolno i uniósł głowę. — Kapitan Duval uratował mi kiedyś Ŝycie, Sire. Stałem juŜ przed plutonem egzekucyjnym, na dnie fosy koło Perpignan... Jego zabójcy poderŜnę gardło w taki sam sposób, jak to uczyniono jemu. Skłonił się drugi raz i wyszedł wraz ze swym cieniem, czyli ze mną. Vidocq wkracza do akcji Ruszyliśmy o czwartej rano i przez szesnaście godzin pędziliśmy niczym wiatr, zmieniając konie u „naszych” oberŜystów, których Vidocq miał rozsianych po całej Francji. Towarzyszył nam Ragiz, złowrogi niemowa o sępim nosie, etatowy snajper Brygady Bezpieczeństwa. Przezywano go „Ŝądłem szatana” i mówiono, Ŝe urodził się razem ze strzelbą. W Ollioules, 5 kilometrów przed Tulonem, jakiś Ŝebrak zastąpił drogę Vidocqowi i zczepił swoje kciuki niby ogniwa łańcucha. Był to sekretny znak galerników. Od brudasa jechało gorzałką, lecz mówił zwięźle i do rzeczy: — Pierrot rozdał lunety ferajnie i obsadził kaŜdą duŜą skałę w okolicy, więc kontroluje znaczną część wybrzeŜa. Resztę przeszukujemy. Pewien sieciarz widział tamtej nocy kuter wymykający się z portu... — Nie moŜna go było dopaść? — spytał Vidocq. — Nie, bo było ciemno i zerwał się cholerny sztorm. Dopiero kiedy ucichł, zamknęliśmy morze. Przez ten sztorm kuter winien był wrócić, lecz nie zrobił tego, a to znaczy, Ŝe przycupnął gdzieś indziej, pewnie wlazł do jakiejś małej zatoczki. Szukamy sukinsyna. — A miasto? — Mysz nie prysnęła z miasta, komendancie! — uśmiechnął się obdartus. — Cofaliśmy nawet paryskich agentów Savary’ego. Pierrot dał mi dla pana listę z ich nazwiskami. Vidocq obejrzał kartkę i schował ją. — W porządku. Najpóźniej jutro, do wieczora, skończycie przeszukiwać wybrzeŜe. Ten kuter musi być nasz!
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
181
— Za mało ludzi! — Niech Pierrot ściągnie marsylskich szyprów. Do wieczora, pamiętaj! Uderzyliśmy konie obcasami i po kilkunastu minutach widać juŜ było miasto. Szarzało, zbliŜała się godzina 20, padałem ze zmęczenia i głodu. Tulon zamknięty był murem bastionowych fortyfikacji oraz głęboką fosą, więc gdy obsadziło się kilka bram wjazdowych, istotnie mysz nie mogła cichaczem ujść. Nazajutrz rano, w budynku merostwa, dopadł nas porucznik Chevronne, kierownik grupy Południe wywiadu admiralicji, wściekły, Ŝe nie dano mu przepustki umoŜliwiającej opuszczenie Tulonu. Pienił się wobec zimnego jak kamień Vidocqa, aŜ do przybycia prefekta Marsylii, pułkownika Petiteaux, jowialnego grubasa o dziecięcej buźce. Vidocq zaczął strzelać pytaniami: — Gdzie ciało Duvala? — Na cmentarzu — sapnął Petiteaux. — Pochowaliśmy, bo jest gorąco, a miasto zamknięte. Lekarz garnizonu obawiał się epidemii. — Widział pan trupa? — Widziałem. Duval miał jedną ranę kłutą z boku i gardło przecięte płytko. — Skąd pan wie, Ŝe płytko? — Bo jeszcze mówił. — Co mówił? — Co mówił?... No... właściwie nic. Wzywał ratunku. — Co mówił, sacrebleu?!! — No... — grubas zaczął się jąkać — ... mnie przy tym nie było... Mówiłem juŜ, widziałem trupa. Jego znalazł ten przedsiębiorca portowy, Michonnet... Według Michonneta Duval wzywał policjantów. — Jak wzywał? — No... charczał: „Policja! Policja!”... I wyzionął ducha bardzo szybko... Zresztą trzymam tego Michonneta, moŜemy go przesłuchać jeszcze raz... Kazałem mu siedzieć w mieszkaniu i nie otwierać nikomu, tylko Ŝandarmowi, który przynosi mu jedzenie. Usta Vidocqa zdeformował grymas, który miał oznaczać coś w rodzaju aprobaty. — Brawo, pułkowniku! Petiteaux zmruŜył oczy i powiedział: — Awansowano mnie nie tylko za to, Ŝe tyję, panie Vidocq. — Doprawdy? Pan mi przywraca wiarę w system awansów, pułkowniku... Chodźmy teraz na nadbrzeŜe, chcę zobaczyć tę łódź, którą płynęli ku śmierci.
182
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
Poszliśmy we czwórkę, bo Chevroime oddalił się, Ŝeby przynieść swoje notatki ze śledztwa. Lustracja łodzi nie dała nic ciekawego. Vidocq zapatrzył się w linię horyzontu. Po chwili milczenia spytał: — Jaki był wówczas wiatr? — Dość dziwny. Miast zwykłej bryzy lądowej, jak to w nocy, wiał od morza i później okazało się, Ŝe to początek sztormu. — Udzielił mi pan, pułkowniku, bardzo waŜnej informacji — rzekł Vidocq. — To naprawdę bardzo waŜne!... A teraz chodźmy do tego Michonneta. Cień mordercy Przeciskaliśmy się wąską uliczką, wśród stert beczek z solonymi rybami, straganów ze świeŜymi i maleńkich, barwnych sklepików. Dom taki jak inne, pijany marynarz siedzący w kucki przy progu, brudna sień i skrzypiące schody. Petiteaux puka umówionym kodem w obdrapane drzwi. Cisza. Jeszcze raz. Dalej cisza. Naciska klamkę i drzwi piskliwie ustępują... Człowiek, do którego szliśmy, leŜał skręcony jak poczwarka, z makabrycznie wytrzeszczonym wzrokiem. Miał przecięte gardło, a krew wokół niego jeszcze parowała, więc nie Ŝył od kilku zaledwie minut. Słyszałem zgrzyt zębów Vidocqa, milczenie Ragiza i sapanie Petiteaux. Pułkownik wyszedł bez słowa, by wkrótce wrócić z raportem, Ŝe sąsiedzi, którzy mieszkają za cienką ścianą, słyszeli tylko pukanie i odgłosy przyciszonej rozmowy, lecz Ŝadnych krzyków ani hałasów. — Ten sprytny rzeźnik uprzedził nas o włos! — wysapał pełen gniewu, plując drobinkami śliny. — I Ŝadnych śladów, psiakrew! — Właśnie to, Ŝe zaleŜało mu na sprzątnięciu jedynego świadka śmierci Duvala, stanowi pewien ślad, pułkowniku... — szepnął Vidocq. — Być moŜe Duval, konając, wyrzęził jakieś istotne słowa. I jeszcze coś, pułkowniku... Czy nie zastanawia pana fakt, Ŝe w tym mieście gwałtowne zgony są zgonami milczącymi, bez walki, bez krzyków, bez Ŝadnych hałasów, cichutko?... To doprawdy osobliwe! Petiteaux wybałuszył gały, nic nie rozumiejąc. Ja teŜ nie rozumiałem. Komnatę przepełniał słodkawy zapach krwi. Vidocq zbliŜył się ku oknu, uderzeniem pięści rozwarł je i głęboko zaczerpnął powietrza. Chwilę tak stał, następnie ruszył ku schodom, a my jego śladem. Z wysokości ostatniego podestu ujrzałem sylwetkę człowieka, tego marynarza, rzekomego pijaka, którego mijaliśmy wchodząc. Wszystko dalej trwało ułamki sekund, i było juŜ diabelnie późno, bo na wyszarpnięcie spluwy miałem tylko te strzępy sekund,
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
183
gdy zobaczyłem, jak unosi nóŜ, by miotnąć w Vidocqa. Nie zdąŜył, ale i ja się nie popisałem — zaskoczony, chybiłem, trafiając w pierś miast w ramię lub w dłoń. Trup na miejscu. Ogarnęła mnie złość i dopadła mnie myśl, Ŝe chyba się starzeję. Vidocq klęknął obok trupa, podnosząc azjatyckiej konstrukcji nóŜ z rzeźbioną rękojeścią. Chwilę mu się przyglądał i schował za surdut. Jak spod ziemi wyrósł Chevronne, spocony, gdyŜ biegł usłyszawszy grzmot strzału. Wokół nas skupił się juŜ spory tłumek, lecz raptownie ludzie poczęli pierzchać — uliczką walił galopem człowiek na koniu. Poznałem Pierrota. Nie zsiadając krzyknął: — Mamy go! Dekował się w skałach Zatoki Szamana! Kiedy nas zobaczyli, wyszli w morze. To mały kuter, będą się trzymać wybrzeŜa, nie odpłyną dalej jak kilka mil od lądu. Pobiegliśmy do przystani. Stłoczone maszty były tam niczym las. — Która jest najszybsza z tych kryp? — zapytał Vidocq. — „Wodnik”, ten trzeci na lewo, szefie! Ale to korsarz, wściekły, Ŝe nie wypuszczamy go z portu. Ma list kaperski od cesarza. Grozi, Ŝe rozwali łeb kaŜdemu, kto dotknie burt. — Zobaczymy — powiedział Vidocq i ruszył w stronę brygu. Dziwnym trafem właśnie wtedy załoga „ Wodnika „ poczęła schodzić na ląd. Pełne blizn i parchów typy spod ciemnej gwiazdy, nie lepsze od kamratów, którzy gnili wraz ze mną w pontonach Brestu. Ugiął się pod nimi trap. Na środku deski zatrzymał ich Vidocq. Tarasował przejście pierwszemu, rudemu olbrzymowi o złowrogich ślepiach. Ktoś musiał ustąpić, nie istniała droga w bok. Korsarski bryg Ruchy Vidocqa były tak szybkie, Ŝe trudno dostrzegalne. Kilka zlewających się w jeden głuchych odgłosów i dwa ciała walą się łbami do dołu, wyrzucając bryzgi piany z rozchuśtanej powierzchni morza. Resztę gromady zamurowało. Vidocq zrobił kolejny krok ku nim, oni cofnęli się o krok, i tak, krok po kroku, wepchnął ich na pokład. Tam dopiero wściekłość zaczęła zwęŜać gały tej psiarni i kierować dłonie ku kieszeniom lub cholewom butów, gdzie trzymali noŜe. Rozległ się pomruk dzikich, gotowych do ataku zwierząt. I wtedy obok Vidocqa stanął pułkownik. Tutaj, w porcie, mundur budził strach. Rozluźnili łapy, zwolnili oddechy, zmiękli, sylwetki zgięte jak spręŜyny wyprostowały się, a Vidocq, który do tej chwili nie rzekł ni słowa, krzyknął: — Kapitan!
184
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
Zbitą w półkole załogę rozepchnął siwowłosy, zwalisty typ. Splunął Vidocqowi pod nogi i warknął: — Czego?! — Rekwiruję „Wodnika”‘! — Jakim prawem? — W imieniu sprawiedliwości! Stawiaj Ŝagle, ruszamy, korsarzu! — Ruszamy, ale bez ciebie, gnojku. Wynoś się stąd, albo my cię wyniesiemy! Sprawiedliwością podetrzyj sobie dupę! Pułkownik Petiteaux rzucił się do przodu, lecz Vidocq zatrzymał go ruchem dłoni. — Proszę się nie wtrącać, pułkowniku, poradzę sobie sam. Otaczaliśmy ich, my i tamci, jak chciwa krwi publiczność otacza gladiatorów. W ślepiach załogi dostrzegłem zwierzęcą ciekawość; być moŜe pierwszy raz widzieli swego kapitana na arenie pojedynkowej, lepiej sprawdzającej niŜ abordaŜe i sztormy. Własny teren dawał ich szefowi przewagę, lecz była to przewaga złudna. Mój szef wyjął spluwę i odbezpieczył bez słów. Na ten widok kapitan roześmiał się zuchwale, szerokogębnie: — Gnatem chcesz mnie zmusić, dupku? No to strzelaj!... Ale przedtem obejrzyj sobie to!... Wyszarpnął zza pazuchy cesarski papier. — Powąchaj, szczurze lądowy! Nie masz prawa ruszać wolnych kaprów! Ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha!!! Raptownie umilkł, jakby mu kwasu do gęby nalano. Przez chwilę świdrował Vidocqa złym wzrokiem i zazgrzytał: — Koniec pieprzenia, wynocha z łajby, ale juŜ! Vidocq odparł cichym, spokojnym szeptem: — Stawiaj Ŝagle. Mówiono, Ŝe kiedy szept Vidocqa dostaje takiej chrypki, nad ludźmi czai się śmierć. Była to prawda, lecz ten staruch nie miał o tym pojęcia i burknął: — Nie! — Nie? — Po stokroć nie! CięŜka kolba zatoczyła króciuteńki łuk, wyrywając świst z rozcinanej przestrzeni, i spadła na skroń starego jak młot. Ciało odbiło się od falszburty i grzmotnęło o deski pokładu. Siwe włosy zabarwiły się czerwienią. Petiteaux zbladł. Próbował coś powiedzieć, lecz słowa uwięzły mu w krtani. Załoga jęknęła chórem i stała przeraŜona, patrząc na nieruchome zwłoki pierwszego po Bogu.
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
185
— Wynieść to truchło! — rozkazał Vidocq. — Zastępca kapitana do mnie! Zgłosił się barczysty, ciemnowłosy Mulat o fryzurze pełnej małych loczków i o szerokim nosie nad wydatnymi wargami. — Stawiaj Ŝagle, synu — powiedział Vidocq. Gwizdek, krzyk komendy, tupot nóg, i wykwitły nad nami pierwsze płótna. Marynarze zwijali się, jakby ich wrzątkiem oblano, unikając wzroku tego strasznego przybysza, który wykąpał dwóch zuchów i przetrącił łeb kapitanowi. Petiteaux, milczący i niezbyt widać rad z tego, co zaszło, poczłapał na nadbrzeŜe. Zdjęto trap. Obok szefa zostałem ja, Ragiz, Pierrot i Chevronne. Statek wolno nabierał szybkości. Gra rozpoczęła się. Pościg Dopiero teraz zauwaŜyłem cięŜkie chmury kryjące niebo i uczułem zimno. Wiatr był coraz silniejszy, gnąc koniuszki masztów. „Wodnik” przeciął Wielką Redę i klucząc między zostawianymi po nawietrznej wyspami Heyeres, płynął ku wschodowi, trzymając się wybrzeŜa. Pierońsko dęło. Co prawda jądro burzy zostawiliśmy z tyłu, szalejące gdzieś za przylądkiem Cepet, lecz sztormowe fale miotały brygiem jak kruchym czółnem. Mulat podskoczył do Vidocqa i raz jeszcze próbował zrobić z lądowych szczurów durniów: — Sztorm, panie!... Musimy zmniejszyć szybkość! Vidocq spojrzał mu w ślepia i wycedził: — Nie, synu!... Nie, jeśli kochasz Ŝycie! Mulat się zmył, z grymasem przeraŜenia na obliczu. Kolejny kwadrans to była walka, by utrzymać kurs, w czym przeszkadzał boczny wicher. Jeszcze trudniej było utrzymać szybkość. Vidocq rzucił Mulatowi komendę, lecz zagłuszył ją ryk sztormu. Podbiegł więc i krzyknął tamtemu do ucha: — Stawiaj resztę Ŝagli!! Zbyt wolno idziemy, stawiaj wszystkie!! — Panie!?... To samobójstwo! — Rób, co mówię, synu!! Przy wtórze jęków lin i łopotu Ŝagli rozbrzmiał na pokładzie koncert bosmańskich gwizdków i krzyków: — Grotmarsel na maszt! Marsle górne staw! — Jeeest! Marsle staw! — Kliwer i bomkliwer staw! Fokbram staw! Grotsztaksel staw! Przemoczone zjawy wspinały się jak koty po wantach i ciągnęły brasy. Wreszcie padły komendy ostatnie: — Bezan staw! Przebrasować reje w baksztag!
186
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
— Jeeeeest! — odkrzyknęło bosmańskie echo. Szarpnięto gejtawę, z maszciku bezanŜagla wykwitł gafel i juŜ mknęliśmy w baksztag z impetem pocisku, tnąc niespokojne fale jak delfin na pełnej szybkości. Latarnia morska zniknęła gdzieś za horyzontem, a przez kłębowisko chmur, które zdawało się z wolna rozrzedzać, przedarł się pierwszy promień słońca. Minęło pół godziny. Na pokładzie spokojniej. Ragiz, zawsze senny i obojętny, drzemał w zwoju lin, tuląc do siebie długi skórzany futerał; Vidocq warował na baku, z lunetą; Chevronne ćmił nerwowo fajkę; załoga rozlazła się w róŜne kąty, gotowa wypełniać polecenia, lecz zezująca nienawiścią. Czułem ciarki — Tulon i mundur pułkownika zostały daleko, a tych zbirów było kilkudziesięciu. Jak długo będzie mogło ich terroryzować pięciu ludzi? Kiedy się rzucą... wolałem nie myśleć o tym, co będzie, kiedy się ku mnie rzucą. Ale Vidocq, który ani na moment nie przestał kontrolować gry, takŜe to rozumiał. W pewnej chwili podszedł i rozkazał mi cicho: — Esteban, weź od Pierrota długi lont, zejdź do prochowni i wsadź ten lont do beczki... Zrozumiałem bez dalszych słów. Galery nauczyły galerników rozumieć się w pół słowa. Pierrot ubezpieczał mnie. Prochownia była ciemna i niska, łaziłem po niej zgięty. Musiałem znaleźć beczkę pustą, a gdy znalazłem, przetoczyłem na bok, bym mógł ją rozpoznać od razu. To uspokoiło moje myśli, poŜegnał mnie strach. Póki Vidocq znajdował się blisko człowieka, wszystkie strachliwe myśli były bezsensowne, gdyŜ jego geniusz trzymał wszystko w ręku. Bluff Vidocqa Od czasu do czasu, mniej więcej co kwadrans, wysoko na skałach zjawiały się tajemnicze sylwetki i białymi chustami przekazywały jakiś kod. Ludzie Pierrota. Pierrot odpowiadał im podobną chustą i dalej śmigaliśmy ku wschodowi, penetrując szkłem lunet linię brzegu i linię horyzontu. Wiatr zelŜał, spadała szybkość. Vidocq ponownie zaczepił Mulata: — Musimy iść szybciej! Są jeszcze płótna dodatkowe, lizele i wytyki. Umocuj je przy burtach! — Panie, gdy wiatr nagle się wzmocni, Ŝagle moŜe i wytrzymają, lecz reje nie wytrzymają, wszystkie drewna nie wytrzymają! Maszty nie wytrzymają! — Zaryzykujemy! — Panie!...
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
187
— Ruszaj! Głośna komenda i między nokami rej a drzewcami bosakowymi wysuniętymi za falszburtę rozkwitły dodatkowe płótna. To juŜ rzeczywiście było szaleństwo. Wysoko, w stenwantach, złowieszcza melodia pisku poprzeczek. śółte maszty i stengi z drewna limbowego, wygięte niczym łuki, zaczęły dramatycznie trzeszczeć i drgać. Ale tylko przez krótki moment. Z minuty na minutę wiatr słabł, powstrzymywany od zachodu skałami Saint Tropez i słońcem, które wypaliło sztorm. Gdy trzymając się brzegu wpływaliśmy do Zatoki Grimaud, z bocianiego gniazda na foku rozległ się krzyk: — Statek po zawietrznej! Niecałą milę od nas widać było kuter — naszą zwierzynę łowną! Ale nasza radość była przedwczesna, bo wiatr ucichł zupełnie i Ŝagle zwisły jak brudne szmaty. Stanęliśmy w miejscu. Cholerny sztil — właśnie teraz! I właśnie teraz Vidocq dał dowód, Ŝe jest mistrzem od rozwiązywania takich „bezwyjściowych” sytuacji. Rozkazał Mulatowi: — Spuszczaj łodzie i bierz statek na hol! Padła komenda, lecz nikt się nie ruszył. Jeszcze jedna komenda, tym razem bosmańska, i znowu nic! Głucha załoga, bunt. Do tej pory znosili wszystko, aŜ miarka się przebrała i stanęli sztorcem, bo chciano ich, niczym konia batem, zmusić, by z Ŝeglarzy zamienili się w perszerony, by holowali nie dla siebie, by ciągnęli wrogów, by miano korsarzy okryli hańbą. Mieli juŜ dosyć terroru i przestali się bać, rozumiejąc swą siłę. Znowu, jak w porcie, tatuowane łapy chwyciły trzonki noŜy, a zapijaczone pyski wyszczerzyły zęby. Ruszyli ławą... I wtedy Vidocq dał mi znak. Skoczyłem przez luk do prochowni i wsadziłem lont głębiej w beczkę. Na pokładzie zamigotało krzesiwo w ręku Vidocqa i niebieskoŜółty płomyk ucałował lont. Śmiertelne milczenie, bezruch i syk palącego się lontu, który sparaliŜował wszystkich. Vidocq stał obok luku, trzymając pistolet. Mówił spokojnie, niby belfer do ucznia: — Za minutę pochłonie was piekło. Nam wszystko jedno jak zginiemy. Macie prosty wybór — holowanie lub śmierć. Los dwóch kompanów i kapitana zdąŜył ich przekonać, Ŝe ten człowiek nie Ŝartuje. Sekunda wahania, wybałuszone ślepia, drŜenie rąk, płomyk niknie w luku — i dziki wrzask, paniczny bieg ku łodziom. Szalupy rufowe i burtowe spadają na lustro wody. Ciała zsuwają się po linach, łapy mocują hole rzucane z dziobu, hole się napręŜają, wiosła cięŜko pracują, dulki rytmicznie skrzypią, i juŜ płyniemy w stronę kutra! Vidocq wiedział, co robi. Gdybyśmy zbliŜyli się samymi szalupami, wystrzelanoby nas bez trudu, a na brygu mieliśmy działa. Choć słońce wzeszło
188
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
wysoko i praŜyło ostro, „Wodnik” płynął pięknie. Mokre od potu grzbiety marynarzy wyginały się i rozprostowywały, ramiona wiosłowały na tempo dawane z baku, kuter rósł w oczach. Ale tam juŜ zrozumieli, spuścili szalupę i mknęli ku wybrzeŜu. Dostrzegłem gołym okiem jeźdźca koło skał, na granicy piaszczystej łachy. Koń tańczył pod nim nerwowo. Dostrzegłem teŜ, Ŝe człowiek w uciekającej przed nami łodzi trzyma cięŜkie zawiniątko przy boku. Zrozumiałem — szkatułka! Jeździec czeka na skarb ukradziony Duvalowi! ZbliŜaliśmy się szybko, lecz tamta szalupa była juŜ tylko sto-sto pięćdziesiąt metrów od brzegu. Wydawało mi się wówczas, Ŝe przegraliśmy w ostatniej chwili. Ale Vidocq posiadał do zagrania jeszcze jedną kartę... Odwet ma kolor szkarłatu Na znak szefa Pierrot podszedł do Ragiza i obudził go. Wśród kryminalistów i w Brygadzie Bezpieczeństwa Ragiz był znany jako „Ŝądło szatana”. Jedni mówili, Ŝe to Gruzin, inni, Ŝe Cygan lub Mołdawianin, chyba tylko czort wiedział dokładnie, gdzie się urodził ten kruczowłosy niemowa, któremu Turcy wyrwali język. Nikt teŜ nie wiedział, skąd go wytrzasnął Vidocq — Ragiz był jedynym w oddziale, który nie smakował z nami galer Brestu. Nosił słuszny przydomek, na sto metrów trafiał jaskółki z wolnej ręki. Vi-docq, kosztem dziesięciu tysięcy dublonów, zamówił dla niego w Jenie, u rusznikarza Schneidera, specjalną strzelbę pasującą do krzywego ramienia niemowy i piekielnie precyzyjną. Miała lunetę i zasięg pół kilometra. Ragiz nie rozstawał się z nią nigdy. Mówiono, Ŝe sypia z nią w łóŜku jak z kochanką. Niemowa otworzył pokrowiec, wyjął sztucer, zamontował lunetę i pogłaskał kolbę swoją kobiecą dłonią, a gdy Vidocq wskazał mu cel na brzegu — przytknął kolbę miękko do ramienia, zaś policzek do kolby. Źle rzekłem — raczej przytulił niŜ przytknął. Jedno oko zmruŜył, drugim przewiercił lunetę. Mierzył bez pośpiechu. Rozległ się cichy, niby klaśnięcie dłonią, strzał i człowiek trzymający szkatułkę wyleciał z łodzi. Jeździec na brzegu zawrócił konia. Vidocq, wskazując go Ragizowi, powiedział: — Zdejmij Ŝywcem! Ragiz, nie odrywając policzka od kolby, ledwo dostrzegalnie przesunął lufę, chwilę mierzył i nacisnął spust. Jeźdźca wyrzuciło z siodła. Czołgał się w stronę wydm, lecz szło mu kiepsko. Jego przestraszony koń pędził wzdłuŜ plaŜy. Po kilku minutach osiągnęliśmy brzeg. Korsarze, chcąc wyładować na kimś swoją złość, rzucili się w stronę kutra, rabując i krzycząc z uciechy.
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
189
Ranny, widząc pogoń, przezwycięŜył ból i zerwał się. Kuśtykał dzielnie, jak na człowieka dziurawego i mocno unurzanego we krwi. — Stój!! — krzyknął Vidocq. Tamten stanął, odwrócił twarz, i nagle usłyszałem ryk Vidocqa: — Nie strzelaj!!! Ale strzał juŜ padł, w ręku porucznika Chevronne dymił pistolet. Uciekający leŜał z przestrzeloną piersią. Konał. Mętniejący wzrok wytrzeszczył ku Chevronne’owi, a zakrwawione wargi wypluły: — To on!... On!! Porucznik zrobił gwałtowny krok do tyłu, lecz pięść Vidocqa spadła mu na czaszkę i ogłuszyła. — Byłem tego prawie pewien — mruknął Vidocq. Chevronne przytomniał z wolna. Vidocq pochylił się nad nim. — Od początku czułem, Ŝe maczałeś w tym łapy! — Byłem tylko narzędziem! — jęknął Chevronne. — Tacy, jak ty, mogą być tylko narzędziem. Łotr, który ci rozkazywał, równieŜ zapłaci. Ale teraz ty zapłacisz, bo to ty poderŜnąłeś Duvalowi gardło! — Nie, zlituj się, nie!!... Wyznam ci, co chcesz, wyznam całą prawdę... — JuŜ nie trzeba. Mówiąc to Vidocq dobył nóŜ i odwrócił się ku nam z rozkazem: — Wszyscy precz! To był ten rzeźbiony sztylet, znaleziony przy marynarzu, którego zastrzeliłem w tulońskiej kamienicy. Ja, Pierrot i Ragiz odeszliśmy plaŜą. Zza pleców dobiegł nas przeniknięty dzikim strachem krzyk: Nieeeee!!!, który zmienił się w skowyt zarzynanego człowieka, potem w charkot i w ciszę. Vidocq opłukał dłonie z krwi cofającą się falą. Miał posępną twarz i zwęŜone ślepia. Nie, nie był okrutny, tylko zawsze dotrzymywał słowa, a mordercy Duvala przyrzekł identyczną śmierć. Szkatułka leŜała w morzu płytko. Sześciu ludzi, którzy ocaleli z pogromu na kutrze, stało teraz przed Vidocqiem i trzęsło portkami pełnymi strachu. — Skaczcie i szukajcie! — rozkazał Vidocq. — Jak znajdziecie, puszczę was bez Ŝadnej kary. Nie nurkowali nawet pięciu minut. Wkrótce jeden wypłynął z brezentowym, kauczukowanym workiem. Wewnątrz było metalowe puzdro i kluczyk, a wewnątrz puzdra osiem dokumentów, o których mówili Pasquier i cesarz. Vidocq przejrzał te papiery, wręczył je mnie i kazał znowu zamknąć. Zwinąłem rulon, włoŜyłem do środka i przekręciłem klucz. Vidocq zabrał szkatułkę i juŜ ani na moment się z nią nie rozstawał.
190
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
Koniec gry Trzy dni później, w ParyŜu, stanęliśmy przed cesarzem na posadzkach Tuileries. Cesarz nie był sam, towarzyszyli mu Pasquier, Decres i de Paul. Vidocq szczegółowo raportował sprawę kapitana Duvala. Początkowo niezbyt uwaŜnie słuchałem tego, co mówił, moje myśli błądziły gdzie indziej. Wreszcie jednak skupiłem się na słowach szefa. — ...Zreasumujmy fakty. Wiatr był od morza, a na nadbrzeŜu nie usłyszano Ŝadnych krzyków. To znaczy, Ŝe Duval się nie bronił, nie zdąŜył, został zaskoczony całkowicie. Dał się zarŜnąć bez jednego słowa. Ale później powiedział kilka słów. Właściwie nie powiedział, tylko wyrzęził konając, lecz moŜna było te słowa zrozumieć. Rzęził: „Policja! Policja!”, wszyscy o tym wiemy. I wszyscy uwaŜaliśmy, Ŝe to było wzywanie ratunku. Ja równieŜ. Dopiero później zrozumiałem, Ŝe to nie było wzywanie ratunku — to było wskazanie morderców! Tylko policjant, człowiek w mundurze państwowym, mógł się nocą zbliŜyć do Duvala nie wywołując zdziwienia ani reakcji obronnej. Mundur osłabił czujność Duvala i dlatego Duval dał się zaskoczyć. Morderca, który był we wszystkim zorientowany wybornie, podpłynął ze swymi ludźmi ku szalupie nieszczęśnika i dokonał masakry, zabierając kasetę z planami ośmiu fortów. To był dla mnie pierwszy ślad — ta dziwna śmierć w ciszy, ten brak reakcji obronnej... — PrzecieŜ to Ŝaden dowód! — zauwaŜył szef wywiadu admiralicji, de Paul, zwracając się do admirała Decresa. — Słusznie — zgodził się Vidocq. — To był tylko ślad dla biegu moich myśli... Drugim była śmierć przedsiębiorcy portowego, Michonneta, którego na czas śledztwa zamknięto w jego mieszkaniu i kazano otwierać wyłącznie Ŝandarmowi dostarczającemu posiłki. CóŜ się stało? Ten człowiek otworzył mordercy bez wahania, wpuścił go, rozmawiał z nim i dał się zasztyletować raptownym ciosem w szyję, tak iŜ nawet sąsiedzi za cienką ścianą nie słyszeli Ŝadnych hałasów. A więc znowu morderca był człowiekiem umundurowanym, człowiekiem w uniformie, który wzbudza zaufanie! I najprawdo-podobniej był to człowiek, którego obaj zabici dobrze znali... Gdy na nadbrzeŜu mówiłem, Ŝe chcę przesłuchać Michonneta, jeden z obecnych tam urzędników oddalił się pod błahym pozorem, a gdy kilkanaście minut później zjawiliśmy się w domu Michonneta, ten juŜ nie Ŝył, na mnie zaś urządzono zasadzkę skrytobójczą... Skojarzyłem sobie oba te fakty trochę później. — O jakim urzędniku pan mówi, Vidocq? — spytał cesarz. — O szefie grupy Południe wywiadu admiralicji, o poruczniku Chevronne, Sire.
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
191
De Paul odwrócił się w stronę drzwi, lecz zatrzymał go krzyk Vidocqa: — Ani kroku dalej, panie de Paul!... Esteban, pilnuj bydlę! Stanąłem u boku de Paula, przytykając mu lufę do pleców. Vidocq kontynuował, obojętny na zdumienie ministra marynarki, prefekta i Bonapartego: — Chevronne miał rozkazy. Wypełnił te rozkazy. Zabił Duvala i próbował wywieźć szkatułkę, a gdy zatrzymano go w bramie miasta, przerzucił ją na kuter rybacki i chciał wywieźć drogą morską, co z kolei uniemoŜliwił sztorm, a później blokada brzegów. To on zabił Michonneta i nasadził na mnie marynarza z noŜem... Kuter został doścignięty, człowiek Chevronne’a został raniony, i co wówczas zrobił porucznik Chevronne? Zastrzelił swojego człowieka, by przymknąć mu gębę. Miał jednak pecha — ów sługus, konając, zdemaskował swego pana. Wtedy miałem juŜ dowód, panie de Paul, chociaŜ dowód ten nie był mi aŜ tak bardzo potrzebny. — Przywieźliście Chevronne’a? — spytał Bonaparte. — ZłoŜyliśmy go do grobu, Sire. Nie jestem rzeźnikiem, ale tego łobuza zarŜnąłem tak, jak on zarŜnął kapitana Duvala. Udzieliwszy odpowiedzi Vidocq stanął przed de Paulem. — Przeceniałem pana, de Paul. WyjeŜdŜając skłamałem, Ŝe obserwuję ambasadę szwedzką, bo tam jest skrzynka kontaktowa brytyjskiego wywiadu. I pan się na to nabrał, pan, taki wytrawny lis! Prawdziwa skrzynka kontaktowa Anglików znajduje się w domu kochanki ambasadora szwedzkiego. Pan się w tym domu zjawił dwa dni po moim wyjeździe. Przebrany, ucharakteryzowany, ale to są dziecinne sztuczki, moi chłopcy rozpoznali pana bez trudu. Nie wiem jeszcze od jak dawna był pan brytyjskim agentem, lecz dowiem się wszystkiego. Widzisz, Judaszu, Jego Cesarska Mość właśnie za to mi płaci, bym dowiadywał się wszystkiego... Cesarz wezwał Ŝandarmów. De Paul został skuty i wyprowadzony, a mój szef wręczył cesarzowi szkatułkę kapitana Duvala. — Oto skarb Duvala, Sire. Wewnątrz jest osiem planów fortyfikacji Algieru, zgodnie z tym, co mówił pan prefekt. Cesarz się uśmiechnął i swoim zwyczajem szarpnął łaskawie ucho Vidocqa. — Jesteś pierwszym galernikiem, który zasłuŜył na Legię Honorową, Vidocq! Otworzono szkatułkę i przeliczono dokumenty. Było ich tylko sześć! Brakowało dwóch niezwykle istotnych planów fortów — „Cesarskiego” i „Bab-Azoun” — kluczowych w systemie obronnym stolicy deja. Twarz Vidocqa zaczęła sinieć. Nie rozumiał nic. Czuł się wystrychnięty na dudka i
192
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
był bezradny jak dziecko. Milczenie, które przepełniało komnatę, zdawało się rozsadzać mury gabinetu. Koniec spowiedzi Od dwóch lat mieszkam w Londynie. Nie nazywam się juŜ Esteban Moreira — nazywam się Thomas Brook. Nie jestem juŜ galernikiem w słuŜbie paryskiej policji, prowadzę mały interes w kantorze nad Tamizą. I jestem wreszcie bogaty, marzyłem o tym przez całe lata psiego Ŝycia. Wtedy, na plaŜy Zatoki Grimaud, Vidocq stał przy mnie, gdy z jego rozkazu wkładałem do szkatuły plany tych fortów. Zapomniał tylko o tym, Ŝe mój papa był jarmarcznym sztukmistrzem. Moje palce teŜ umiały czynić „cuda”. TuŜ po audiencji u Bonapartego zwiałem do Calais, a stąd na Wyspy. Za plany obu fortów wręczono mi tyle złota, Ŝe miast harować, mogę się długo wylegiwać w spokoju... W spokoju?... Gdyby nie ta przeklęta mściwość Vidocqa, spałbym spokojnie. Ale wczoraj po południu zauwaŜyłem dwóch dziwnych typków na rogu ulicy, koło straganu rybnego. Dzisiaj teŜ tam warują... CzyŜby?... Nie, to niemoŜliwe. Na wszelki wypadek nie opuszczam mieszkania, a słuŜąca przynosi mi Ŝarcie do domu. Z tego budynku po drugiej stronie ulicy widać jak na dłoni mój gabinet, ktoś tam właśnie otworzył balkon... Kto tam stoi?!... Gdzieś juŜ widziałem tego człowieka!... Ragiz?... Pójdę zamknąć okno...
Z kroniki wypadków „Timesa”, 11. VIII. 1813: „Wczoraj, w godzinach popołudniowych, niejaki Thomas Brook, kupiec korzenny z Lambeth, został zastrzelony we własnym mieszkaniu przy ułicy Green Gardens, w chwili, gdy zbliŜył się do okna. Kula wystrzelona z broni nieznanego systemu przebiła czoło na wysokości brwi, powodując bezzwłoczną śmierć. Zabójca, który strzelał z domu po przeciwnej stronie ulicy, zdołał ujść”. Valdemar Baldhead „MORZE”, sierpień 1972 i wrzesień 1972.
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
193
DALSZY CIĄG ROZMOWY-RZEKI — Kilka występujących w „Spowiedzi galernika” figur to postacie autentyczne. Vidocq, Pasquier, Decres. W następnym Pańskim opowiadaniu z „Morza”, w „Misji korsarza”, bohaterami są Schulmeister, Surcouf i Lafitte. Wszystkich tych ludzi Pańscy czytelnicy dobrze znają, bo zamieścił Pan ich Ŝyciorysy w „Empirowym pasjansie”. Czy Ragiz to teŜ postać autentyczna? — Nie. Ale chciałbym Panu zwrócić uwagę na coś innego. Prócz epoki napoleońskiej i autentycznych figur napoleońskich, jest w moich opowiadaniach z „Morza” pewien wspólny element techniczny, budowlany. Fortyfikacje. W kaŜdym z tych opowiadań istotną rolę grają plany fortów. To dlatego, Ŝe wówczas bardzo mocno interesowałem się fortyfikacjami, przygotowując mój doktorat o doktrynie fortyfikacyjnej Napoleona. Broniłem tej rozprawy w 1977 roku. — Czy nie zamierza Pan opublikować swego doktoratu kiedyś? — MoŜe. — A swoich wierszy? — Nigdy. Wielokrotnie odpowiadałem na to pytanie. Poezje pisywałem bardzo dawno temu, jako szczeniak. Po dwudziestym roku Ŝycia ani razu. Czasami tylko coś dla draki, ale na serio juŜ nie. — Co to znaczy: dla draki? — Okazjonalne kawałki satyryczne. — Czy coś z tego moŜemy wydrukować? — A proszę bardzo. Dam Panu wierszyk, który machnąłem na akademię szkolną mojego syna. Tomek chodził do tej samej podstawówki, co ja, do Szkoły Podstawowej nr 17 na Saskiej Kępie. Z tym, Ŝe kiedy ja do niej chodziłem, podstawówka miała siedem klas, a za jego czasów juŜ osiem. I właśnie na zakończenie podstawówki ośmioklasistom urządzono wielką poŜegnalną akademię. Kumple Tomka zobowiązali go, Ŝe w trakcie tej celebry wyrecytuje wiersz dziękczynny dla „ciała profesorskiego”, oczywiście zgrywny wiersz. Powstał jednak problem spłodzenia takiej satyry. Tomek rzekł kumplom, iŜ on to załatwi. Załatwił najprościej: poprosił „Starego” o autorstwo, w końcu od czegoś ma się ojca pisarza. No i napisałem mu tę satyrkę „Do przyjaciół mądrali”, a on ją wydeklamował podczas Ŝegnania „budy”.
194
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
DO PRZYJACIÓŁ MĄDRALI czyli OSTATNIE TANGO W SIEDEMNASTCE
Budo, katorga moja! Ty jesteś jak zdrowie! Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie, Kto stracił zdrowie w tobie... Dziś mówię: Ŝegnaj! tej szkolnej chorobie, Której na imię lekcje, gorączki klasówek, Bełkoty odpowiedzi, ściągawek fortele, Uwagi, stopnie, tarcze i nauczyciele Pedagogicznym ciałem zwani...
Lecz jeśli oni ciałem, To my winniśmy być uznani duszą szkoły! Wszyscy, co grzali ławy, prymusy i matoły, Całe uczniowskie plemię. Tutaj nadstawcie uszy: Łuczeń jezd chlubom łuczelni, a nie profesory, Bo cóŜ warte ciało bez duszy?
Bez belfra uczeń wyŜyje, lecz belfry bez uczniów Są jak klucznik bez kluczy — stado głodnych trutniów, Co Ŝeby się wykarmić krwią biednego Ŝaka,
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
Musi go mieć. Jak nie ma — jak go do szkoły nie przynęci, To nie ma szkoły, nie pomogą wszyscy święci. Bez ucznia dydaktyka zamarłaby w bezruchu. A jednak się kręci!
Kręci się, bo raczymy przychodzić do budy, Znosić wszystkie katusze, nie zwaŜać na trudy, Dzień w dzień tą samą drogą, przeklinając w duchu. Po co? PrzecieŜ nie po świadectwo, tego nam nie trzeba, Lecz Ŝeby dać zarobić na kieliszek chleba Profesorskiemu ciału, które się starało Wbić nam to tępych głowin swoją mądrość całą.
Profesorowie kochani! Gdyście juŜ wysłuchali Tej ody do Was — „Do Przyjaciół Mądrali”, Nie miejcie nam za złe, Ŝe się Wam dostało. Cierp ciało boś chciało! Będziemy Was wspominać z prawdziwą wdzięcznością, I ciebie, Siedemnastko, choć byłaś twardą koniecznością, Lecz w naszym Ŝyciu pierwszą, a szkoła pierwsza Jest jak pierwsza miłość, najgłębsza, najszczersza I najmocniej w pamięci człowieka zapada. śegna cię, stara budo, ósmaków gromada,
195
196
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
Kłaniając ci się nisko i z serca dziękując! Pełń swoją piękną słuŜbę po najdalsze czasy!
W imieniu wszystkich kolegów — Szatan z ósmej klasy.
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
197
KOŃCÓWKA ROZMOWY-RZEKI — Pańscy czytelnicy nie wybaczyliby mi, gdybym na koniec nie spytał: co Pan aktualnie pisze? — To samo, co rok temu i co dwa lata temu, i co będę jeszcze pisał ze dwa lata. „Malarstwo białego człowieka”. — O tej pracy mówiliśmy w „Łysiak na łamach 2”. Dzisiaj krąŜą juŜ o niej legendy. Wiem, Ŝe kilku wydawców molestuje Pana, chcąc ją kupić „na pniu”, przed skończeniem. — Wszystkie te propozycje odrzucam. Najpierw muszę robotę ukończyć. — Dlaczego tak powoli to idzie? — Z szacunku dla tematu i ze względu na objętość tematu. Czterysta lat malarstwa światłocieniowego to wielka rzeka artystycznych cudów, które chcę opowiedzieć po swojemu. — Malarstwo zawarte między Giottem a Courbetem posiada juŜ wiele monografii... — Rozumiem, Ŝe pyta Pan: po co ja to robię? Gdybym miał do powiedzenia tylko rzeczy, które juŜ zostały na ten temat powiedziany, nie robiłbym tego, bo byłoby to bez sensu. Widocznie mam do powiedzenia coś świeŜego na temat malarstwa Europy. Moi studenci, czytając tę przechwałkę, będą wiedzieli o czym mówię. W owej pracy znajdą echo moich wykładów. — Jak daleko praca jest zaawansowana? — Jest na etapie Renesansu, a dokładniej koloryzmu weneckiego. Pan lubi ciekawostki, więc pokaŜę Panu ciekawostkę. Kilka dni temu, gdy kończyłem rozdział o Bellinim i zaczynałem pisać Giorgione’a, sięgnąłem do starych teczek z materiałami wykładowymi, Ŝeby coś sprawdzić. I przypadkowo znalazłem rysunek anonimowego studenta. Niby typowa „grafika konferencyjna”, mazał to sobie długopisem podczas mojego wykładu o Renesansie, a później zostawił na ławce i ja to zabrałem do domu. Nie pamiętam kiedy, kilka lub kilkanaście lat temu. Proszę spojrzeć — ten chłopak w kapitalny sposób ujął rysunkiem-gryzmołem istotę Renesansu włoskiego, całe to zwarcie między Chrystianizmem a Neopoganizmem symbolizowanym przez powrót do antycznej nagości, do kultu ciała i kultu Erosa, który szerzyła Akademia Platońska we Florencji. — Skąd Pan wie, Ŝe chłopak, a nie dziewczyna?
198
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
— To się czuje. Studentka nie nagryzmoliłaby tego. Gdyby ów student dał mi ten rysunek podczas pisemnego egzaminu jako całą swoją wypowiedź o czasach Savonaroli, Ficina i Botticellego, wpisałbym mu piątkę do indeksu. — MoŜemy to w ksiąŜce zreprodukować? — MoŜemy. — Mówi Pan, Ŝe jest Pan na etapie Wenecji początków XVI stulecia. A więc koniec jeszcze daleko? — Daleko, chociaŜ to nie jest tak, jak Pan myśli. Na początku nie pisałem chronologicznie. Zacząłem od tyłu, od XIX wieku, Neoklasycyzm oraz Romantyzm mam juŜ gotowy. Później dopiero wziąłem się za stulecia XIV i XV, i teraz jadę zgodnie z chronologią. Jeśli nic mi nie przeszkodzi, skończę w 1996 roku. — Ile stron będzie miała ta praca? — Lepszym pytaniem byłoby: ile tomów? Osiem. — Osiem tomów?! — Tak. — Zdaje się, Ŝe zamierzył Pan tzw. fundamentalno-monumentalne dzieło... — Zamierzyłem wykład, który pozwoliłby rodakom dobrze zrozumieć sekrety malarstwa europejskich starych mistrzów. A szerzej — dobrze zrozumieć, dlaczego winni być dumni z obszaru kulturowego, do którego
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
199
naleŜą, z dziedzictwa cywilizacji europejskiej stymulowanej przez Hellenizm, Judaizm i Chrześcijaństwo. Wykład, który byłby godny ambon uniwersyteckich, lecz zarazem byłby lekturowo pasjonujący czyli przyswajalny jako czytadło dla kaŜdego. Główna trudność leŜy właśnie w tym — w oŜenieniu dwóch tak róŜnych poetyk i progów. — Powodzenia. — Dziękuję. I dziękuję za rozmowę. Rozmawiał Leszek Reinisch.
200
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
Spis treści WSTĘP OD WYDAWCY .......................................................................................................................4 WYWIADY .................................................................................................................................................5 POWSTRZYMA MNIE TYLKO... POCISK .......................................................................................6 SYNDROM ALAMO ..............................................................................................................................9 JESTEM SAMOTNIKIEM ..................................................................................................................13 SPORTOWE PASJE WALDEMARA ŁYSIAKA .............................................................................17 KWESTIA HONORU ...........................................................................................................................23 OSTATNI BONAPARTYSTA .............................................................................................................29 ARTYSTOM GRZESZYĆ NIE WOLNO ..........................................................................................36 WYPOWIEDŹ DLA TVP-1 .................................................................................................................42 ARTYKUŁY.............................................................................................................................................43 ARTYKUŁY ANAGRAM, CHŁOPCY!.....................................................................................................................44 MINISTERSTWO PRAWDY ..............................................................................................................49 AKTUALNE ROZWIĄZYWANIE KWESTII POLSKIEJ .............................................................63 CHICAGOSTAN ...................................................................................................................................73 PRIEDATIEL’, ETO WSIO! ...............................................................................................................79 JESTEM ZDROWY, ZBIERAM NA COURVOISIERA .................................................................88 LIST LEGALNIE OTWARTY DO PANA JANUSZA KORWIN-MIKKE ...................................96 BLASKI I NĘDZE „INTELEKTUALISTÓW” .............................................................................103 UPIORY................................................................................................................................................114 ZAMIAST KANDELABRA ...............................................................................................................116 WYWIAD– WYWIAD–RZEKA Z WALDEMAREM ŁYSIAKIEM...............................................................123 ŁYSIAKIEM ŁÓśKO „KRÓLOWEJ POKERA” ..................................................................................................168 DALSZY CIĄG ROZMOWY-RZEKI ..............................................................................................172 SPOWIEDŹ GALERNIKA ................................................................................................................177 śelazna szkatułka ............................................................................................................................177 Vidocq wkracza do akcji .................................................................................................................180 Cień mordercy..................................................................................................................................182 Korsarski bryg .................................................................................................................................183 Pościg ................................................................................................................................................185 Bluff Vidocqa ...................................................................................................................................186 Odwet ma kolor szkarłatu...............................................................................................................188 Koniec gry.........................................................................................................................................190 Koniec spowiedzi..............................................................................................................................192 DALSZY CIĄG ROZMOWY-RZEKI ..............................................................................................193 DO PRZYJACIÓŁ MĄDRALI..........................................................................................................194 KOŃCÓWKA ROZMOWY-RZEKI.................................................................................................197 Spis treści ............................................................................................................................................200
Łysiak na łamach 3 oraz wywiad–rzeka
201