BIBLIOTEKA MYŚLI
WSPÓŁCZESNEJ
Ksero tej książki kosztowałoby 10zł. Zaoszczędone pieniądze możesz wydać u wydawcy: htt...
43 downloads
814 Views
3MB Size
Report
This content was uploaded by our users and we assume good faith they have the permission to share this book. If you own the copyright to this book and it is wrongfully on our website, we offer a simple DMCA procedure to remove your content from our site. Start by pressing the button below!
Report copyright / DMCA form
BIBLIOTEKA MYŚLI
WSPÓŁCZESNEJ
Ksero tej książki kosztowałoby 10zł. Zaoszczędone pieniądze możesz wydać u wydawcy: http://www.piw.pl/
BAUMAN Globalizacja
Zygmunt
I co z tego dla Judzi
wynika
Przełożyła Ewa Klekot
Państwowi/
I n s t y t u t
Wydawniczy
Tytuł oryginału GLOBALIZATION THE HUMAŃ CONSEQUENCES Okładkę projektował MACIEJ URBANIEC
Copyright © Zygmunt Bauman 1998 First published in 1998 by Polity Press m association with Blackwell Publishers Ltd. Repnnted m 1999 © Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2000
ISBN 83-06-02827-9
WSTĘP
„Globalizacja" jest na ustach wszystkich. Słowo na czasie, które szybko zamienia się w slogan, w magiczną formułę, w hasło otwierające bramy wszystkich tajemnic teraźniej szości i przyszłości. Podczas gdy jedni „globalizacją" nazy wają praktyki, którym się oddajemy, ponieważ chcemy być szczęśliwi, dla innych stanowi ona przyczynę naszego nie szczęścia. Wszyscy jednak uważają „globalizację" za nie unikniony los świata, a także za nieodwracalny proces, który dotyczy każdego z nas w takim samym stopniu i w ten sam sposób. Jesteśmy „globalizowani", a bycie „globalizowanym" znaczy niemal to samo dla wszystkich, których ten proces dotyka. Los modnych słów jest bardzo zbliżony: im więcej do świadczeń zyskuje dzięki nim przejrzyste wyjaśnienie, tym bardziej same stają się mętne i niejasne. W miarę jak rośnie liczba dogmatycznych prawd, wypartych i wyrugowanych przez modne słowa, one same coraz szybciej stają się zasa dami, o których się nie dyskutuje. Aspekty ludzkiego postę powania, tworzące pierwotny zakres pojęcia, umykają z pola widzenia - staje się ono „niezbitym faktem", cechą „otacza jącego nas świata ujmowanego wprost", do którego nas odsyła, postulując własną nietykalność. „Globalizacja" nie stanowi tutaj wyjątku. Niniejsza książka stara się pokazać, że globalizacja jest zjawiskiem pojemniejszym, niż się zdaje. Odsłaniając spo-
leczne korzenie oraz konsekwencje procesu globalizacji, próbuje rozproszyć nieco mgłę spowijająca, termin, który pretenduje do miana pojęcia wyjaśniającego współczesną kondycję człowieka. W określeniu „kurczący się czas i przestrzeń" miesz czą się zachodzące obecnie wielowymiarowe przekształ cenia, którym podlegają wszystkie aspekty ludzkiej kon dycji. Kiedy jednak przyjrzeć się od środka społecznym przyczynom i skutkom tego zjawiska, staje się oczywiste, że skutki procesów globalizacyjnych nie wykazują po wszechnie zakładanej jednorodności. Stosunek do czasu i przestrzeni jest bardzo zróżnicowany i różnicujący zara zem. (Globalizacja w równym stopniu dzieli i jednoczy, a przyczyny podziału świata są takie same jak czynniki pobudzające do jego uniformizacji Kiedy biznes, finanse i handel nabierają wymiaru planetarnego, a przepływ informacji odbywa się na skalę ogólnoświatową, zaczyna działać proces „lokalizacji", który zmierza do precyzyj nego zdefiniowania przestrzeni i osadzenia jej w miejscu. Pomiędzy tymi dwoma blisko ze sobą powiązanymi pro cesami dochodzi do zdecydowanego zróżnicowania wa runków życia całych populacji oraz różnych segmentów w obrębie każdej z nich. To, co jednym jawi się jako globalizacja, dla innych oznacza lokalizację; co niektó rym ludziom zwiastuje nową swobodę, na wielu innych spada jak bezlitosny wyrok przeznaczenia. Mobilność okazuje się najwyżej cenioną i pożądaną wartością, a swoboda poruszania się - ten nierówno dzielony towar, którego stale brak - szybko staje się głównym czyn nikiem kształtującym społeczne podziały w dobie późnej nowoczesności czy też w czasach ponowoczesnych. Chcąc nie chcąc, wszyscy jesteśmy w ruchu, z inicjatywy własnej lub cudzej. Poruszamy się, nawet jeżeli fizycznie stoimy w miejscu: w świecie bezustannych zmian bezruch jest nierealny. Skutki, jakie pociąga za sobą ten nowy stan 6
rzeczy, bywają diametralnie różne. Niektórzy z nas stają się ludźmi w pełni „globalnymi", podczas gdy inni tkwią w swej „lokalności", co w świecie, w którym „ludzie globalni" nadają ton i ustalają reguły gry, nie jest położe niem przyjemnym ani nawet znośnym. W zglobalizowanym świecie lokalność jest oznaką spo łecznego upośledzenia i degradacji. Niedogodności egzys tencji w warunkach lokalnych wynikają przede wszystkim z tego, że przestrzeń publiczna, w której tworzy się i nego cjuje znaczenia, znajduje się poza zasięgiem lokalnej egzys tencji, a w związku z tym lokalność coraz bardziej zdaje się na sensotwórcze i interpretacyjne działania, nad którymi nie ma kontroli. Tyle jeśli chodzi o krzepiące sny o wspólnocie i marzenia intelektualistów, którzy ulegli już globalizacji. Immanentną częścią procesu globalizacji jest postępująca segregacja przestrzenna, separacja oraz wykluczenie] Two"rzenie wspólnot neoplemiennych oraz tendencje fundamentalistyczne, stanowiące odbicie i wyraz doświadczenia glo balizacji, są tak samo jego pokłosiem jak okrzyczana „hyb rydyzacja" kultury na jej zglobalizowanym wierzchołku?) Powodów do niepokoju dostarczają przede wszystkim nara stające trudności w porozumiewaniu się elit, które w wyni ku globalizacji coraz mniej związane są z konkretnym tery torium, z „lokalną" resztą świata. Centra wytwarzania zna czeń i wartości są dzisiaj eksterytorialne i wyzwolone z wię zów, które narzuca lokalność - nie dotyczy to jednak ludz kiej kondycji, której owe znaczenia i wartości mają nada wać sens. Swoboda poruszania stanowi centrum dzisiejszej polary zacji społecznej, która ma wiele wymiarów. Z perspektywy nowego centrum dawne, szacowne rozróżnienia na boga tych i biednych, nomadów i ludzi osiadłych, „normalnych" i nienormalnych, praworządnych lub naruszających prawo zyskują nową interpretację. W jaki sposób te różne wymiary biegunowych podziałów przeplatają się i wpływają na sie7
bie nawzajem - to kolejne, złożone zagadnienie, które ta książka próbuje naświetlić. Pierwszy rozdział rozważa związek miedzy historycznie zmienną naturą czasu i przestrzeni a wzorem i skalą or ganizacji społecznej. Ukazuje wpływ, jaki współczesne do świadczenie kurczenia się czasu i przestrzeni ma na struk turę społeczności i wspólnot o charakterze ogólnoświato wym oraz terytorialnym. Jednym z poddanych analizie wy ników tego wpływu jest nowa wersja zjawiska „nieobec nych dziedziców" - stosunkowo świeżej daty niezależność globalnych elit od ograniczonych terytorialnie jednostek władzy politycznej i kulturalnej, niezależność, która w kon sekwencji prowadzi do osłabienia wpływu tych ostatnich. Śladem podziału na dwa systemy, stanowiące „górę" i „dół" nowej hierarchii, dochodzimy do zmian w organiza cji przestrzeni oraz przekształceń, którym we współczes nych metropoliach ulega osiedle. Tematem drugiego rozdziału są kolejne etapy współczes nych wojen o prawo do tego, by określać i potwierdzać znaczenia przestrzeni, którą dzielimy z innymi ludźmi. W ich świetle rozpatruje on zarówno pobudzające wyobraź nię przedsięwzięcia projektowania całych miast, które po dejmowano w przeszłości, jak i współczesne dążenia do rozbicia projektu na odrębne fragmenty owocujące wzno szeniem budowli wyłączonych z otoczenia, w którym się znajdują. Trzeci rozdział dotyczy perspektyw na przyszłość, jakie w warunkach globalnej gospodarki, finansów i obiegu infor macji ma władza polityczna, przede wszystkim w zakresie samostanowienia i autonomii rządów poszczególnych wspólnot narodowych czy, ogólniej rzecz biorąc, terytorial nych. Interesująca jest coraz większa skala rozbieżności pomiędzy zinstytucjonalizowaną sferą decyzyjną a świa tem, w którym tworzy się i rozwija, środki potrzebne do podejmowania oraz wcielania w życie decyzji, a także okre-
śla przeznaczenie tych środków. Najwięcej uwagi poświęca ono skutkom globalizacji, które wpływają paraliżująco na sprawność decyzyjną rządów narodowych - przez większą część dziejów nowożytnych najważniejszych - i ciągle nie zastąpionych - ośrodków skutecznego zarządzania społe czeństwami. Rozdział czwarty ocenia kulturowe konsekwencje po wyższych przekształceń. Stawia on tezę, że na skalę ogólno ludzką zaowocowały one rozdzieleniem i polaryzacją do świadczenia, skutkiem czego pojawiają się dwie diametral nie różne interpretacje tego samego zjawiska kulturowego. „Być w ruchu" ma zupełnie inny, przeciwstawny sens dla tych, którzy znajdują się na szczycie i na dole nowej hierar chii, podczas gdy przeważająca większość natomiast - no wa „klasa średnia" oscylująca między „górą" i „dołem" - bierze na siebie cały ciężar napięć pomiędzy ekstremami opozycji i w rezultacie cierpi na ostry stan egzystencjalnej niepewności, padając ofiarą niepokojów i lęków. Potrzeba wyciszenia tego rodzaju lęków oraz osłabienia zawartego w nich potencjału niezadowolenia stanowi z kolei potężny czynnik wzmagający polaryzację dwóch znaczeń zjawiska określanego jako „możliwość poruszania się" czy „mobil ność". Ostatni rozdział analizuje sytuacje, w których wspomnia na polaryzacja wyraża się w sposób ekstremalny: współ cześnie obserwowaną skłonność do uznawania za przestęp stwo wszystkiego, co odbiega od wyidealizowanej normy. Omawia też rolę, jaką kryminalizacja odgrywa w rekomen dowaniu niedogodności „życia w ruchu", odtwarzając w rzeczywistości wizerunek odmiennego sposobu życia - życia w bezruchu - nienawistny i odrażający, jak nigdy dotąd. Złożony problem egzystencjalnego braku poczucia bezpieczeństwa i pewności, które wywołuje proces globali zacji, bywa często sprowadzany do pozornie prostego zaga dnienia „prawa i porządku". Jednak w większości wypad-
ków troska o „bezpieczeństwo" nie ogranicza się jedynie do niepokoju o bezpieczeństwo fizyczne osoby i jej mienia; przeciwnie - bywa „przeładowana" innymi znaczeniami i obarczona niepokojami, których źródeł szukać trzeba w kluczowych wymiarach egzystencji współczesnego czło wieka, jakimi są brak poczucia bezpieczeństwa i niepew ność. Tezy tej książki nie składają się jednak na deklarację natury politycznej. W zamierzeniu autora ma być ona gło sem w dyskusji. Postawiono w niej o wiele więcej pytań, niż dano odpowiedzi. Nie sformułowano też spójnej prognozy przyszłych skutków tendencji, które obserwujemy dziś. Jak powiedział Cornelius Castoriadis, problem naszej współ czesnej cywilizacji polega na tym, że przestała zadawać pytania sobie samej. Niepostawienie pewnych pytań pocią ga za sobą bardziej niebezpieczne skutki niż nieumiejętność dania odpowiedzi na te, które objęto już oficjalnym pro gramem. Natomiast zadanie źle sformułowanego pytania zbyt często pomaga odwrócić uwagę od zagadnień napraw dę istotnych. Cenę milczenia płaci się w twardej walucie ludzkich cierpień. W końcu to właśnie stawiając dobre pytania, sprawiamy, że los różni się od przeznaczenia, a dryfowanie od żeglugi. Kwestionowanie niepodważal nych przesłanek, na których opiera się konstrukcja naszego sposobu życia, jest zadaniem, które powinniśmy podjąć zarówno ze względu na naszych współtowarzyszy w czło wieczeństwie, jak i na nas samych. Niniejsza książka jest więc przede wszystkim rodzajem ćwiczenia w stawianiu pytań; ma pobudzić do ich zadawania. Nie rości sobie pretensji do tego, że wszystkie postawione tu pytania są dobre ani że w ogóle stawia dobre pytania; ani też że zawiera wszystkie pytania, które dotąd zostały zadane.
Rozdział 1 CZAS I KLASA
„Firma należy do ludzi, którzy w nią inwestują, a nie do jej pracowników, dostawców czy miejscowości, w której się mieści." Tak oto Albert J. Dunlap, słynny „modernizator" nowoczesnego przedsiębiorstwa (depeceur - „rozcinacz", „ćwiartowacz", „kawałkowacz" - według dosadnego, lecz dobrze oddającego sedno sprawy określenia Denisa Duclos , socjologa z CNRS'), tryskając samozadowoleniem, streścił swoje credo w zawierającej opis jego dokonań książce, opublikowanej przez wydawnictwo Times Books ku oświeceniu i zbudowaniu wszystkich, którzy dążą do gospodarczego postępu. Dunlapowi, kiedy pisał o tym, że firma „należy", nie chodziło oczywiście o to, by po prostu opisać innymi słowa mi czysto prawne zagadnienie własności, które trudno zre sztą jest kwestionować i chyba niespecjalnie trzeba deklaro wać na nowo, nie mówiąc już o deklaracji tak dobitnej. Chodziło mu przede wszystkim o to, co wynikało z drugiej części zdania: pracownicy, dostawcy i rzecznicy wspólnoty terytorialnej nie mają nic do powiedzenia, jeśli chodzi o de cyzje podejmowane przez „ludzi, którzy inwestują"; praw dziwym decydentom natomiast, czyli inwestorom, przysłu guje prawo, by każdy zgłoszony przez tych ludzi postulat 1
2
Centrę Nationale de Recherches Scientifiques - franc. Narodowe Cen trum Badań Naukowych (przyp. tłum.).
11
w sprawie prowadzenia firmy oddalić, uznać za nieważny lub nie mający nic do rzeczy. Zwróćmy uwagę, że Dunlap nie postuluje, lecz stwierdza fakt. Uznaje za pewnik, że zasada, którą jego stwierdzenie wyraża, przeszła pozytywnie próby natury gospodarczej, politycznej, społecznej, a także wszystkie inne sprawdzia ny, na które wystawić ją mogła złożona rzeczywistość na szych czasów. Obecnie weszła ona do rodziny prawd oczy wistych, które służą wyjaśnianiu świata, same wyjaśnień nie wymagając, oraz pomagają dowodzić twierdzenia, podczas gdy ich samych dowodzić nie trzeba, nie mówiąc o kwes tionowaniu. Był czas (można by rzec, że „nie tak dawno temu", gdyby nie to, że szybko kurcząca się przestrzeń publicznej uwagi sprawia, iż nawet tydzień staje się długim okresem nie tylko w polityce, ale również w ludzkiej pamięci), kiedy deklara cji Dunlapa wcale nie uznano by za oczywistość, lecz za hasło do boju albo raport z pola walki. W początkach wojny, którą Margaret Thatcher wydała samorządom lokalnym, przedsiębiorcy pchani wewnętrzną potrzebą jeden po dru gim wspinali się na mównicę podczas dorocznego zjazdu torysów, by raz po raz recytować przesłanie, którego powta rzanie uważali niewątpliwie za nieodzowne, dlatego że brzmiało tajemniczo i dziwacznie dla nienawykłych jeszcze uszu. Przesłanie to głosiło, że firmy z radością będą płacić na rzecz władz lokalnych podatki przeznaczone na budowę dróg czy wymagany remont kanalizacji; nie widzą jednak powodu, by wspierać swymi pieniędzmi miejscowych bez robotnych, niepełnosprawnych oraz inny bezwartościowy element, za którego los nie ponoszą żadnej odpowiedzialno ści. Był to jednak dopiero początek wojny, która przeszło dwie dekady później, w czasach gdy Dunlap dyktował swoje credo, była niemal zakończona wygraną. Nie ma specjalnie sensu dyskusja nad tym, czy wojna została w tajemnicy i z premedytacją ukartowana w nie-
skażonych tytoniowym dymem salach konferencyjnych wielkich firm, czy też na niczego nie podejrzewających, pokojowo nastawionych potentatów przemysłowych konie czność podjęcia działań wojennych spadła jak grom z jasne go nieba wraz ze zmianami, do których doszło na skutek połączenia tajemniczych sił nowej technologii z nowym, światowym wymiarem konkurencji. Nie warto też roztrząsać problemu, czy była to wojna planowana i wypowiedziana o czasie; wojna, której cele były jasno określone - czy też raczej seria rozproszonych i często nieprzewidzianych wcześniej działań, za każdym razem mających inne przyczy ny. Jakkolwiek by było (istnieją argumenty przemawiające za każdą z możliwości, ale być może dwa scenariusze jedynie na pozór konkurują ze sobą), całkiem prawdopodob ne wydaje się, że ostatnie ćwierćwiecze bieżącego stulecia przejdzie do historii jako Wielka Wojna o Niezależność Przestrzenną. W toku tej wojny centra decyzyjne i strategie brano pod uwagę, naginano konsekwentnie i nieubłaganie tak, by proces podejmowania decyzji oswobodzić z więzów terytorialnych - więzów, które nakłada lokalność. Przyjrzyjmy się bliżej zasadzie Dunlapa. Pracownicy fir my są miejscowi i, ze względu na skrępowanie obowiąz kami rodzinnymi, posiadanie domu itp., trudno by im było przenieść się w inne miejsce, gdy firma zdecyduje się na taki krok. Dostawcy muszą dowieźć surowiec, zatem niskie koszty transportu przemawiają na korzyść dostawców lokal nych, którzy tracą swoje zalety, gdy firma się przeprowadzi. Jeśli zaś chodzi o samą miejscowość, to oczywiście trudno sobie wyobrazić, by zmieniła ona miejsce pobytu w związ ku z przeprowadzką firmy. Wśród wszystkich wymienio nych kandydatów do zabierania głosu w kwestiach dotyczą cych prowadzenia firmy jedynie „ludzie, którzy inwestują" - właściciele akcji - nie są w żaden sposób powiązani z określonym miejscem w przestrzeni. Mogą kupić każdą akcję na każdej giełdzie, za pośrednictwem wybranego ma-
kiera, a położenie geograficzne firmy będzie najprawdopo dobniej ostatnią rzeczą, którą wezmą pod uwagę, podej mując decyzję o kupnie lub sprzedaży akcji. Zasadniczo rozproszenie akcjonariuszy nie jest okreś lone przestrzennie w żaden sposób. Stanowią oni jedyny czynnik zupełnie nie ograniczony przestrzenią. I to właś nie do nich, i tylko do nich, należy firma. Zatem tylko od nich zależy przeniesienie firmy w miejsce, w którym poczują szansę wyższych zysków; ograniczonej lokalnymi więzami reszcie pozostawiają lizanie ran, naprawianie szkód i likwidację odpadów. Firma może poruszać się swobodnie, lecz konsekwencje jej działania, związane z miejscem, w którym się znajdowała, pozostają. Każdy, kto może swobodnie skądś odejść, może też uciec od konsekwencji. Oto najważniejsze zdobycze zwycięskiej wojny z przestrzenią.
NIEOBECNI DZIEDZICE - DRUGA GENERACJA
Po zakończeniu wojny z przestrzenią mobilność stała się najsilniejszym czynnikiem stratyfikacji społecznej i przed miotem powszechnej zazdrości; rzeczą, na której codzien nie wznosi się ciągle i przebudowuje gmachy nowych hie rarchii społecznych, politycznych, gospodarczych i kultura lnych o coraz bardziej światowym zasięgu. Znajdującym się na ich szczycie swoboda poruszania przynosi korzyści się gające daleko poza krąg ludzi wymienionych przez Dun lapa. Jego recepta bierze pod uwagę jedynie konkurentów, których słychać - tych, którzy mogą i będą głośno wypo wiadać swoje skargi, przekuwając żale w żądania - od powiednio promując ich lub degradując. Istnieją jednak inni, także uwikłani w lokalne związki, którzy odpadają po drodze i pozostają z tyłu; o nich jednak Dunlap milczy, ponieważ ich głosu najprawdopodobniej nikt nie usłyszy. 14
Mobilność - zdobycz „ludzi, którzy inwestują", czyli właścicieli kapitału, posiadaczy pieniędzy, których wymaga inwestycja - oznacza nowe zjawisko oddzielenia władzy od związanych z nią obowiązków na skalę do tej pory nie spotykaną; obowiązków wobec pracowników, ale także po winności wobec młodszych i słabszych, wobec pokoleń, które dopiero się narodzą, zadań związanych z ich rolą w procesie samoodtwarzania podstaw powszechnej egzys tencji; krótko mówiąc, oznacza zwolnienie z obowiązku uczestniczenia w życiu codziennym oraz tworzenia i prze kazywania więzów tworzących wspólnotę społeczną. Poja wia się nowa asymetria pomiędzy eksterytorialną naturą władzy a terytorialnością „życia i jego przejawów". Po zbawiona lokalnego zakotwiczenia władza może bez uprze dzenia przenieść się w inne miejsce, bez problemu wyko rzystać i porzucić lokalną rzeczywistość, nie dbając o kon sekwencje dokonanej przez siebie eksploatacji. Pozbycie się odpowiedzialności za konsekwencje działań stanowi najbar dziej pożądaną i hołubioną zdobycz, którą swobodnie prze pływający, wolny od lokalnych więzów kapitał zawdzięcza nowej formie mobilności. Kosztów łagodzenia konsekwen cji podjętej inwestycji nie trzeba już wliczać w kalkulacje jej „efektywności". Nowa swoboda, jaką zyskał kapitał, przypomina sytuację tak zwanych nieobecnych dziedziców, którzy słynęli nie gdyś z tego, że stale przebywając poza granicami swych posiadłości, skandalicznie zaniedbywali potrzeby społecz ności lokalnych, na których koszt żyli. Jeśli chodzi o dobra stanowiące ich własność, to „nieobecni dziedzice" intereso wali się jedynie „nadwyżką produkcji", którą można było przejeść. Niewątpliwie istnieje tu pewne podobieństwo; jed nak porównanie to nie oddaje całej beztroski i braku poczu cia odpowiedzialności, na które może sobie pozwolić pod koniec XX wieku przepływający swobodnie kapitał, lecz których nigdy nie osiągnęli „nieobecni dziedzice". 15
Ci ostatni nie mogli bowiem wymienić jednej posiadło ści na drugą i w ten sposób pozostawali związani z okoli cą, która ich żywiła, choć więzy były słabe. Sytuacja ta w praktyce ograniczała możliwości wyzysku, teoretycznie nie ograniczone przez prawo, ponieważ z czasem dochody z posiadłości zmniejszyły się lub wręcz zmalały do zera. W rzeczywistości dopuszczalny stopień eksploatacji był o wiele niższy, niż wówczas sądzono, nie mówiąc już 0 praktyce, bardziej liberalnej od ocen. Sprawiało to, że w dobrach „nieobecnych dziedziców" wyjątkowo szybko 1 często dochodziło do trwałego zubożenia gleby i ogól nego spadku przydatności rolniczej terenu. Stwarzało to poważne zagrożenie dla stanu majątkowego, powodując spadek wartości posiadłości z pokolenia na pokolenie. Poza tym pewne granice przypominały o sobie z tym większą bezwzględnością, że zwykle ich nie dostrzegano i nie przestrzegano. Granica jest, według Alberto Melucciego, „ograniczeniem, rozdzieleniem, separacją; znaczy zatem także uznanie tego, co inne, odmienne, nie dające się sprowadzić do znanych kategorii. Spotkanie z innością jest doświadczeniem, które wystawia nas na próbę, ponie waż rodzi pokusę, by na siłę inność ograniczyć, a równo cześnie stanowiąc wyzwanie, by się porozumieć podczas usilnie ponawianych prób." W przeciwieństwie do „nieobecnych dziedziców" z po czątków epoki nowoczesnej, kapitaliści i pośrednicy w han dlu gruntami z okresu późnej nowoczesności dzięki swobo dzie ruchu, jaką zyskały ich płynne teraz środki, nie stają wobec ograniczeń trwałych na tyle, by skłaniały do ustępstw. Jedyne odczuwalne ograniczenia, które się re spektuje, to administracyjne regulacje dotyczące swobod nego przepływu kapitału i pieniędzy. Jednak tego rodzaju utrudnień jest niewiele, a garstka, która się ostała, pozostaje pod ciągłą presją utraty ważności lub likwidacji. Gdyby zabrakło utrudnień, niewiele byłoby okazji do „spotkania 3
z innością", o którym pisał Melucci. Jeśli bowiem doszłoby do spotkania wymuszonego przez drugą stronę - kiedy „inność" próbowałaby zademonstrować siłę swoich muskutów, zwinięcie namiotów nie sprawiłoby kapitałowi spe cjalnego kłopotu, podobnie jak znalezienie bardziej gościn nej okolicy, która miękko i ustępliwie poddałaby się jego ingerencji. Byłoby zatem o wiele mniej okazji zarówno do podejmowania prób „zmniejszenia różnicy siłą", jak i do wyrażenia chęci stawienia czoła „wyzwaniu, by się porozu mieć". Obie te sytuacje wymagałyby przyjęcia faktu, że „inno ści" nie da się sprowadzić do znanych kategorii; by jednak uznano nieredukowalność „inności", musiałaby stać się ona spójną, nieelastyczną całością i stawić opór. Tymczasem jej szanse na to kurczą się szybko. Aby opór stał się konstytuty wną siłą tworzącą spójną całość, potrzebny jest wytrwały i skuteczny napastnik. Natomiast skutki nowej mobilności polegają na tym, że kapitał i finanse generalnie wcale nie muszą zginać tego, co sztywne, spychać przeszkód z toru czy pokonywać, względnie zazegnywać oporu; jeśli poja wia się taka potrzeba, najczęściej ustępuje ona jakiejś łago dniejszej opcji. Jeśli kontakt z „innością" wymaga kosz townego użycia siły lub nużących negocjacji, kapitał może zawsze przenieść się w spokojniejsze miejsce. Nie ma po trzeby się angażować, jeżeli wystarczy zrobić unik.
SWOBODA RUCHU A KONSTYTUOWANIE SIĘ SPOŁECZEŃSTW
Patrząc wstecz na historię, można zadać sobie pytanie, do jakiego stopnia czynniki geofizyczne, a także naturalne i sztuczne granice jednostek terytorialnych, różna tożsa mość społeczeństw należących do odmiennych kręgów kul turowych oraz rozróżnienie na „położone w obrębie" i „po za granicami" - wszystko to, co tradycyjnie stanowi przed-
miot badań geografii - było w istocie konceptualnym po kłosiem lub materialnym osadem stanowiącym pochodną „ograniczenia prędkości", czyli sytuacji, gdy czas i koszty przymusowo ograniczały swobodę ruchu. Całkiem niedawno Paul Virilio postawił tezę, że, choć wszystko wskazuje na to, iż Francis Fukuyama o wiele za wcześnie zadeklarował „koniec historii", to z coraz większą pewnością można mówić dzisiaj o „końcu geografii". Od ległości nie mają już większego znaczenia, a koncepcję granicy geofizycznej w „realnych warunkach" coraz trud niej utrzymać. Nagle staje się jasne, że podziały w obrębie kontynentów i całego globu wynikały z odległości, które niegdyś wydawały się obezwładniająco rzeczywiste z po wodu prymitywnych środków transportu i niedogodności związanych z podróżą. W istocie to, co nazywamy odległością, wcale nie jest obiektywną, bezosobową daną natury fizycznej, lecz konstruktem społecznym; jej długość zmienia się w zależności od prędkości, z jaką można ją pokonać (a w gospodarce pieniężnej w zależności od kosztów, które osiągnięcie tej prędkości pociąga za sobą). Wszystkie pozostałe czynniki, dzięki którym zbiorowe tożsamości tworzą się, zyskują odrębność i ją zachowują, takie jak granice państwowe czy bariery kulturowe, wydają się z perspektywy czasu wtór nymi konsekwencjami tej prędkości. Warto więc zwrócić uwagę, że być może właśnie z tego powodu „świat granic" był z zasady przez większą część swego istnienia zjawiskiem o strukturze klasowej: w prze szłości, tak jak i dziś, zamożne elity władzy zawsze przeja wiały bardziej kosmopolityczne skłonności niż reszta oko licznej ludności; przez cały czas starały się one tworzyć własną kulturę, która niewiele robiła sobie z granic, stano wiących przeszkodę dla pospólstwa; miały one więcej wspólnego z elitami żyjącymi poza granicami ich własnego kraju niż z resztą ludności zamieszkującej w jego granicach. 4
18
Właśnie dlatego, jak się wydaje, Bill Clinton, rzecznik najpotężniejszej elity współczesnego świata, mógł niedaw no stwierdzić po raz pierwszy, że między polityką we wnętrzną a zagraniczną nie ma już różnicy. Istotnie, dzisiaj w doświadczeniu elity niewiele jest faktów, które skłaniałyby do rozróżnień na „tu" i „tam", „ w " i „poza", „tuż obok" i „daleko". Kiedy komunikacja wymaga coraz mniej czasu, który niemalże traci wymiar, kurcząc się do jednej chwili, przestrzeń i jej wyznaczniki przestają się liczyć, przynajmniej dla tych, którzy swe posunięcia po trafią realizować z szybkością przepływu informacji przez elektroniczne łącza. Opozycje takie jak „w" i „poza", „tutaj" i „tam", „blis ko" i „daleko" określały stopień oswojenia, udomowienia i znajomości różnych fragmentów otaczającej rzeczywisto ści, należących zarówno do świata ludzi, jak i do świata rzeczy. Blisko, pod ręką, znajduje się przede wszystkim to, co zwyczajne, swojskie i tak dobrze znane, że oczywiste; coś lub ktoś widywany i spotykany codziennie, wpisany w po rządek zwykłego dnia i powszednie zajęcia. „Pobliże" to przestrzeń, wewnątrz której można się czuć u siebie, w do mu; przestrzeń, w której człowiek gubi się rzadko albo zgoła nigdy; gdzie nie dochodzi do sytuacji, w których brak mu słów lub nie wie, jak się zachować. Z drugiej strony „daleko" jest przestrzenią, w którą wkracza się jedynie od czasu do czasu albo wcale; gdzie zdarzają się rzeczy nie przewidywalne i niezrozumiałe, na które nie wiadomo, jak reagować; to przestrzeń pełna rzeczy słabo znanych, po których człowiek nie spodziewa się wiele i o które nie musi się troszczyć. Znalezienie się „daleko" onieśmiela; wybrać się na „daleką" wyprawę to przekroczyć granice własnego poznania, znaleźć się nie na miejscu, poza swoim żywiołem, narazić się na kłopoty i drżeć w strachu przed nieszczęś ciem. 19
Ze względu na te cechy opozycja „blisko-daleko" ma jeszcze jeden, bardzo istotny wymiar, zawierający się po między pewnością a niepewnością, zdecydowaniem a wa haniem. Być „daleko" znaczy znaleźć się w tarapatach, a to wymaga rozwagi lub przebiegłości, sprytu albo odwagi; trzeba poznać obce reguły gry, bez których wszędzie indziej można się obejść, i drogą ryzykownych prób oraz błędów, które słono kosztują, nauczyć się działać z nimi w zgodzie. Z drugiej strony, idea tego, co „bliskie", jest równoważna z brakiem problemów: nabyte bezstresowo nawyki wystar czają i jak każdy nawyk wydają się nie obciążać człowieka i nie wymagać żadnego wysiłku; dzięki temu nie ma okazji do wahań, budzących niepokoje. Czymkolwiek byłaby „społeczność lokalna", opozycja między „tu" i „tam", „blisko" i „daleko" powołuje ją do życia. Historia nowoczesna naznaczona jest przez ciągły postęp w dziedzinie rozwoju środków transportu. Przewóz towa rów i podróżowanie stanowią dziedzinę, w której doszło do zmian szczególnie radykalnych i szybkich; jak już dawno zauważył Schumpeter, postęp nie był rezultatem zwiększe nia liczby dyliżansów, lecz wynikiem wynalezienia i maso wej produkcji zupełnie nowych środków transportu: kolei, samochodów i samolotów. To przede wszystkim dostępność środków umożliwiających szybkie podróżowanie rozpo częła charakterystyczny dla nowoczesności proces erozji wszystkich okopanych w swej lokalności „całości" społecz nych i kulturowych oraz ich kwestionowanie; proces, który jako pierwszy uchwycił Tonnies w swym sławnym ujęciu nowoczesności jako przejścia od Gemeinschaft do Gesellschaft. Wśród wszystkich czynników technicznych stymulują cych mobilność szczególnie ważną rolę odegrało przesyła nie informacji - sposób komunikacji, który nie wymaga fizycznego poruszania się przedmiotów lub ludzi albo po trzebuje go jedynie wtórnie i marginalnie. Środki technicz-
ne, rozwijane konsekwentnie i bez przerwy, pozwoliły na przekazywanie informacji niezależnie od jej materialnych nośników, a także uwolniły ją od przedmiotów, których sama dotyczyła; dzięki nim „znaczące" wyzwoliło się od „znaczonego". Oddzielenie wędrówki samej informacji od ruchu jej nośników i przedmiotów pozwoliło z kolei zróżni cować ich prędkość. Informacja nabierała prędkości o wiele większej niż jej fizyczny nośnik i podróżowała szybciej, niż ulegała zmianie sytuacja, o której informowała. W końcu obsługiwana komputerowo sieć www położyła kres samemu pojęciu „podróży informacji" (a także odległości, na jaką ona wędruje), dostarczając danych, które teoretycznie i pra ktycznie dostępne są w tej samej chwili na całej planecie. Skutki rozwoju, który się właśnie dokonał, są bardzo silnie odczuwane. Szeroko zauważa się oraz szczegóło wo opisuje jego wpływ na wzajemne relacje społecznych związków i podziałów. Podobnie jak „istotę młotka" do strzega się dopiero wtedy, gdy się go zepsuło, tak obecnie widzimy jaśniej niż kiedykolwiek dotąd sposób, w jaki czas i przestrzeń obarczone zostały udziałem w tworzeniu oraz rozpadzie całości społeczno-kulturowych i politycznych, a także rolę, jaką odgrywały w zachowaniu stabilności i utrzymaniu elastyczności tych jednostek. Widzimy teraz, że istniejące niegdyś tak zwane społeczności silnie powią zane wewnętrznie powstawały i trwały dzięki przepaści pomiędzy błyskawicznie odbywającą się komunikacją we wnątrz niewielkiej grupy (której wielkość ograniczona była przez wrodzone właściwości „materiału", czyli zasięg ludz kiego wzroku, słuchu oraz pojemność pamięci) a ogromem czasu i środków potrzebnych do przekazania informacji pomiędzy poszczególnymi wspólnotami lokalnymi. Z dru giej strony, słabość i krótkie życie tworzonych współcześnie wspólnot wydają się wynikać ze zmniejszania się lub wręcz niwelacji tej przepaści: komunikacja wewnątrzgrupowa nie posiada żadnej przewagi nad procesem wymiany informacji
pomiędzy wspólnotami, jeśli oba te procesy odbywają się w okamgnieniu. Michael Benedikt reasumuje zatem nasze odkrycie doko nane z perspektywy dziejów oraz streszcza nowy sposób rozumienia powiązań łączących szybkość podróżowania ze spójnością struktury społecznej: Jedność, która możliwa była w niewielkich wspólnotach dzięki prawie natychmiastowej komunikacji za pomocą głosu (której koszt był niemal równy zeru), afiszów i ulotek, na większą skalę ponosi fiasko. Spójność struktury społecznej, niezależnie od skali, jest po chodną społecznej zgody i wiedzy wspólnej dla wszystkich. Zatem bez ciągłego jej uaktualniania i bez społecznych interakcji spójność struktury zależy w sposób żywotny od wcześnie przeprowadzonej i ściśle określonej edukacji w zakresie kultury oraz od pamięci tejże. Elastyczność struktury społecznej uwarunkowana jest natomiast nie pamięcią oraz dostępem do taniej komunikacji. 5
Dodajmy, że „oraz" w ostatnim z zacytowanych zdań jest zbyteczne: łatwość zapominania oraz tania (a także bardzo szybka) komunikacja nie są niczym innym niż dwo ma aspektami tego samego zjawiska i trudno byłoby anali zować je oddzielnie. Tania komunikacja, czyli bezustanny napływ wiadomości, oznacza, że zdobyta wcześniej infor macja jest szybko tłumiona, wypierana lub zalewana przez potok nowych doniesień. Natomiast możliwości „materiału żywego" pozostają w zasadzie niezmienne co najmniej od paleolitu - tania komunikacja zalewa więc raczej pamięć i ją tłamsi, aniżeli karmi i utrwala. Spośród niedawnych dokonań najbardziej brzemienne w skutki wydaje się znie sienie różnicy kosztów przekazu informacji na skalę lokalną i globalną (niezależnie od tego, dokąd się wysyła wiado mość przez Internet, zawsze płaci się jak za połączenie miejscowe, co ważne jest zarówno z kulturowego, jak i z ekonomicznego punktu widzenia); to z kolei oznacza, że 22
informacja, która do nas dociera i domaga się naszej uwagi, dopuszczenia do pamięci i zachowania w niej (choćby krótkotrwałego), pochodzi zwykle z bardzo zróżnicowa nych i niezależnych od siebie miejsc, a w związku z tym zawiera komunikaty sprzeczne ze sobą lub wykluczające się nawzajem. Zupełnie inaczej dzieje się z komunikatami przepływającymi wewnątrz wspólnot, które nie dysponują oprogramowaniem ani sprzętem komputerowym i polegają wyłącznie na „materiale ludzkim"; komunikaty te zwykle powtarzają się wielokrotnie i wzajemnie wzmacniają, po magając w procesie zapamiętywania, nawet jeśli jest ono wybiórcze. Mówiąc słowami Timothy'ego W. Luke'a, „porządek przestrzenny społeczności tradycyjnych zorganizowany jest wokół przyrodzonych możliwości ludzkiego ciała, w więk szości bezpośrednio zaangażowanego w działanie": Tradycyjne wyobrażenia czynności i działań często uciekają się do metafor związanych z ludzkim ciałem: podczas konfliktu stajemy „twarzą w twarz"; walczymy „pierś w pierś"; idziemy „ręka w rękę"; solidarność wyrażamy, stając „ramię w ramię"; rozmowa może się odbyć „w cztery oczy"; sprawiedliwość natomiast bywała „oko za oko" i „ząb za ząb", podczas gdy zmiany dokonywały się „krok po kroku".
Sytuacja zmieniła się nie do poznania wraz z rozwojem środków, dzięki którym konflikty, przymierza, boje i dysku sje zyskały o wiele szerszy wymiar, a sprawiedliwość za częła sięgać o wiele dalej niż wzrok i ramię człowieka. Przestrzeń zaczęto „przetwarzać, ześrodkowywać, organi zować, normalizować", a co najważniejsze, przestała być ona uzależniona od ograniczeń narzucanych przez ludzkie ciało. Odtąd możliwości, jakie stwarzała technika, szybkość jej działania i koszt zastosowania stały się „organizatorami przestrzeni": „Przestrzeń przez pryzmat techniki jest zupeł23
nie inna; to przestrzeń konstruowana, a nie dana przez Boga; sztuczna, a nie naturalna; przestrzeń określana za pomocą sprzętu mechanicznego, a nie bezpośrednio przez właściwości „żywego materiału"; rozumiana w kategoriach myślenia racjonalnego, a nie potocznego; narodowa, a nie lokalna." Nowoczesna, konstruowana przestrzeń miała być twarda, stabilna, trwała i nie podlegająca negocjacji. Tkanką miał być beton i stal, a sieć torów kolejowych i autostrad - sys temem krwionośnym. Autorzy nowoczesnych utopii nie odróżniali porządku społecznego od architektonicznego, jednostek i podziałów społecznych od terytorialnych; dla nich, podobnie jak dla ich współczesnych, którzy ponosili odpowiedzialność za porządek społeczny, klucza do upo rządkowanego społeczeństwa należało szukać w organizacji przestrzeni. Całość społeczna miała być hierarchicznym układem coraz większych i bardziej pojemnych wspólnot lokalnych, ze stojącą na szczycie ponadlokalną władzą pań stwową, która nadzorowała całość, sama pozostając niedo stępna i nie dająca się inwigilować. Na tę przestrzeń, która została sztucznie skonstruowana pod względem terytorialnym, urbanistycznym i architek tonicznym, nałożyła się przestrzeń trzeciego rodzaju: z po jawieniem się globalnej sieci informatycznej nastał czas cyberprzestrzeni. Jak twierdzi Paulo Virilio, jej elementy „pozbawione są wymiaru przestrzennego, lecz wpisane w specyficzny rodzaj czasowości związanej z procesem błyskawicznego rozpowszechniania. Od tej chwili ludzi nie dzielą już przeszkody natury fizycznej ani dystans czasowy. Współpracujące ze sobą terminale komputerowe i monitory wideo sprawiają, że podział na t u i t a m nic już nie znaczy" . Jak większość twierdzeń na temat ludzkiej kondycji jako takiej - jednej i tej samej dla wszystkich ludzi - także powyższe zdanie nie jest w pełni prawdziwe. Możliwość 6
7
p ó ł p r a c y terminali komputerowych" ma zróżnicowany wpływ na sytuację ludzi w zależności od ich położenia. Część z nich, dosyć zresztą spora, nadal staje wobec „prze szkód natury fizycznej i dystansu czasowego" jako przy czyn bezwględnych podziałów, których skutki psychologi czne sięgają znacznie głębiej niż kiedykolwiek przedtem. ;WS
NOWA SZYBKOŚĆ, NOWA POLARYZACJA
A oto sedno sprawy: z n i w e l o w a n i e odległości czasowych i przestrzennych dzięki tech nice nie tyle u j e d n o l i c i ł o ludzką kondy c j ę , i l e j ą s p o l a r y z o w a ł o . Wyzwala ono bowiem niektóre jednostki z więzów terytorialnych i pewnym czyn nikom konstytuującym wspólnotę nadaje sens eksterytorial ny; równocześnie jednak samo odarte ze znaczenia teryto rium, w którego granicach inni nadal pędzą życie, pozba wione zostaje potencjału określania ludzkiej tożsamości. Są ludzie, którzy widzą w tym zapowiedź nie spotykanej dotąd wolności od fizycznych ograniczeń oraz niesłychanych możliwości poruszania się i działania na odległość. Dla innych jednak wiąże się to z niemożnością wzięcia w posia danie lokalnej rzeczywistości, od której mają małe szanse się odciąć, przenosząc w inne miejsce. Kiedy „odległości nic już nie znaczą", także miejsca, które te odległości oddzielały, tracą znaczenie. Choć jednym wróży to swobo dę tworzenia znaczeń, innym zapowiada zepchnięcie w „bezznaczeniowość". Niektórzy mogą teraz, niezależnie od miejsca, wyprowadzić się, kiedy zechcą, podczas gdy pozostali widzą tylko, jak lokalna rzeczywistość, którą do tąd zamieszkali, usuwa im się spod nóg. Dzisiejszy przepływ informacji jest niezależny od jej nośników; przemieszczanie się ciał i zmiana ich usytuowa nia w przestrzeni fizycznej jest znacznie mniej potrzebna
niż dotąd, by porządkować na nowo znaczenia i związki. Dla niektórych - dla mobilnej elity, elity mobilności - oznacza to dosłownie „odfizycznienie", nową nieważkość władzy. Eli ty podróżują w przestrzeni, i to szybciej niż kiedykolwiek, jednak rozpiętość sieci władzy, którą tworzą, i jej gęstość nie zależą od tych podróży. Dzięki nowej bezcielesności wła dzy, która ma głównie postać finansową, jej posiadacze stali się prawdziwie wyzuci z terytorialnej przynależności, nawet jeśli fizycznie zdarza im się być „na miejscu". Ich władza jest zaiste i w pełni „nie z tego świata" - nie należy do świata fizycznego, w którym wznoszą swe pilnie strzeżone domy i biura: eksterytorialne, chronione przed nieproszonymi wi zytami sąsiadów, odcięte od wszystkiego, co można by nazwać wspólnotą l o k a l n ą , niedostępne dla każdego, kto, w przeciwieństwie do nich, jest do niej przypisany. Doświadczeniem nowej elity jest właśnie ta „pozaziemskość" władzy: niesamowite i budzące grozę połączenie eteryczności z wszechpotęgą, bezfizyczności i mocy kształ towania rzeczywistości; utrwala się ono w potocznej po chwale „nowej wolności", której wcieleniem jest elektro niczna cyberprzestrzeń. Godna szczególnej uwagi jest „ana logia między cyberprzestrzenią a chrześcijańską koncepcją Nieba" autorstwa Margaret Wertheim:
Tak jak pierwsi chrześcijanie wyobrażali sobie Niebo jako idealne królestwo leżące poza chaosem i upadkiem świata materialnego, którego rozpad był dla nich aż za bardzo namacalny, bo wokół waliło się w gruzy cesarstwo - tak i dziś, w czasach społecznej dezintegracji i destrukcji środowiska naturalnego, prozelici cyberprzestrzeni ob wołują swoją domenę miejscem idealnym, leżącym „ponad" mate rialnym światem i „poza" jego problemami. Podczas gdy pierwsi chrześcijanie głosili, że Niebo jest królestwem, w którym ludzka dusza wolna będzie od słabości i upadków ciała, dzisiejsi mistrzowie cyberprzestrzeni twierdzą, że jest ona miejscem, gdzie „ja" może być wolne od ograniczeń fizyczności. 8
26
W cyberprzestrzeni ciała nie mają znaczenia, choć ona sama ma dla żywych ciał znaczenie nieodwracalne i decy dujące. Od wyroków, które zapadły w niebie cyberprze strzeni, nie ma odwołania i ich mocy nie może podważyć i c , co dzieje się na ziemi. Ciała tych, którzy dysponują mocą bezpiecznego ferowania wyroków w cyberprzestrze ni, nie muszą być ciałami mocnymi ani też uzbrojonymi w ciężki oręż; co więcej, w przeciwieństwie do Anteusza, nie potrzebna im nawet łączność z ziemią, by posiąść moc, utrwalić ją i zamanifestować. Potrzebują za to odizolowania od lokalnej rzeczywistości, odartej teraz ze znaczenia społe cznego na rzecz cyberprzestrzeni i zredukowanej do czysto fizycznych wymiarów „terenu". Za niezbędne uważają z a b e z p i e c z e n i e t e j i z o l a c j i dzięki brakowi są siadów, niewrażliwości na utrudnienia natury lokalnej oraz niezawodnej i niezniszczalnej barierze, którą tłumaczy się jako „bezpieczeństwo" osób, ich domów i miejsc rozrywki. Pozbawienie władzy jej aspektu terytorialnego idzie więc w parze ze znacznie sztywniejszą strukturą wewnętrzną terytorium. n
W opracowaniu pod wiele mówiącym tytułem Building Paranoia Steven Flusty pisze o zapierającym dech w piersiach wybuchu bezkrytycznego entuzjazmu i szaleńczym boomie w sferze zupełnie nowej dla wielkomiejskiego budownictwa, jakąsą„przestrzenie o ograniczonej dostępności", „projekto wane tak, by odgradzały od potencjalnych użytkowników, odpierały ich lub odsiewały ". Flusty wykazuje się niepospoli tym talentem w wykuwaniu precyzyjnych i sugestywnych, a zarazem zjadliwych określeń różnych rodzajów takich przestrzeni, które uzupełniając się nawzajem, tworzą nowy, wielkomiejski odpowiednik fos i wież obronnych, strzegących niegdyś dostępu do średniowiecznych zamków. Wśród nich jest „przestrzeń, która się wymyka", gdzie „nie można się dostać, bo wiodąca tam droga jest zbyt kręta i długa albo w ogóle jej nie ma"; „przestrzeń, która się jeży", gdzie „nie sposób wygodnie 27
zamieszkać, gdyż strzegą jej na przykład wystające ze ściany polewaczki, uruchamiane, by oczyścić plac z włóczęgów; albo stopnie nachylone tak, by nie można było na nich siedzieć"; lub „przestrzeń, która się irytuje" - „nie można jej użytkować niepostrzeżenie dla nadzorujących patroli lub/i urządzeń do zdalnego monitoringu". Owe „przestrzenie zakazane" nie służą niczemu innemu, jak tylko nadaniu materialnej postaci eksterytorialności nowej, ponadlokalnej elity, przełożeniu jej na fizyczną izolację od lokalności. Przypieczętowują też rozpad zakorzenionych w lokalnej rzeczywistości form bycia razem i życia wspólnotowego. Niezależność elit od terytorium, na którym się osiedlają, gwarantowana jest za pomocą środków jak najbardziej ma terialnych: ich członkowie są fizycznie niedostępni dla tych, którzy nie posiadają przepustki. Równocześnie przestrzenie miejskie, gdzie mieszkańcy różnych dzielnic i osiedli mogli się spotykać osobiście i nawiązywać przypadkowe kontakty, zagadywać do siebie i wzajemnie się prowokować, rozmawiać, sprzeczać się, zgadzać albo spierać, nadawać swym prywatnym proble mom wagę państwową, a sprawami publicznymi przejmo wać się zupełnie prywatnie - owe publiczne, a zarazem prywatne agory, o których pisze Cornelius Castoriadis, szybko kurczą się i zanikają. Nieliczne, które jeszcze pozo stały, coraz częściej dostępne jedynie dla wybranych, przy czyniają się raczej do pogłębienia szkód powstałych pod naciskiem sił dezintegrujących wspólnotę, niż je naprawia ją. Jak pisze Steven Flusty:
obszary, które tradycyjnie były przestrzeniami publicznymi, coraz częściej zmieniają się w prywatnie (choć często z publicznych dotacji) konstruowane, administrowane i posiadane przestrzenie przeznaczone do publicznego gromadzenia się ludzi, czyli przestrzenie konsumpcji [...] O dostępie decydują możliwości płatnicze [...] Obowiązujące tu reguły wyłączności zapewniają wysoki poziom kontroli, niezbędny,
by, ograniczając nieskuteczność działań i redukując to, co nieprzewi dywalne, zapobiec nieprawidłowościom mogącym zakłócić uporząd kowany przepływ towarów, usług i pieniędzy.'
Elity w y b r a ł y izolację i s ą g o t o w e płacić za nią słono. Reszta społeczeństwa natomiast stwierdza, że jest odcięta i musi ponosić wysokie koszta ich nowej izolacji; koszta psychologiczne, kulturalne i polityczne. Sytuacja ludzi, dla których życie w separacji od społeczności lo kalnej nie jest kwestią wyboru i których nie stać na opłacenie bezpiecznej izolacji, przypomina położenie tych, którzy padli ofiarą grodzenia gruntów u progu no woczesności: zwyczajnie i po prostu, nie pytając ich o zdanie, odgrodzono ich od miejsc, które jeszcze wczo raj były „wspólne"; zabroniono im wstępu i odegnano, niepokornym grożąc więzieniem; skazano na szok błąka nia się po terenach leżących poza granicami prywatnej własności, oznakowanej za pomocą ostrzegawczych tablic lub nie zwerbalizowanych, lecz nie mniej stanowczych „zakazów wstępu" w postaci rozmaitych znaków, których nie umieli czytać ani dostrzec. Teren miasta staje się polem nieustannej wojny o prze strzeń, która czasami zmienia się w publiczny spektakl w postaci zamieszek w śródmieściu, rytualnych potyczek z policją, bijatyk kibiców piłkarskich; na co dzień jednak walka toczy się tuż pod powierzchnią publicznej (dopusz czonej do publicznej wiadomości) wersji porządku spraw dnia powszedniego w mieście. Pozbawieni władzy i zanie dbani mieszkańcy terenów „odgrodzonych", obszarów ze pchniętych na margines i nieubłaganie naruszanych, sami odpowiadają agresją i na granicach swoich zamienionych w getta osiedli próbują umieszczać własne znaki zakazu wstępu. Zgodnie z odwiecznym rytuałem bricoleurs używa ją do tego wszystkiego, co im wpadnie w rękę: „wprowa dzają rytuały, noszą dziwne stroje, ich dziwaczne zachowa-
nie rzuca się w oczy; łamią zakazy, tłuką butelki i szyby, rozbijają głowy, posługują się retoryką prowokacji wobec obowiązującego prawa" . Niezależnie od skuteczności tych działań podstawowy problem polega na tym, że są niedozwolone, a w związku z tym oficjalnie klasyfikuje się je zwykle jako naruszanie porządku i prawa, a nie, czym są w istocie, jako próby zwrócenia uwagi na terytorialne rosz czenia oraz chęć włączenia się w nową grę o przestrzeń, w którą wszyscy z upodobaniem grają. 10
Warowne umocnienia wznoszone przez elitę oraz samo obrona przez agresję, którą uprawiają ci, co pozostali na zewnątrz, wzajemnie podsycają się tak, jak przewidział Gregory Bateson w swej teorii „łańcuchów schizmogennych". Według modelu teoretycznego Batesona, prawdopo dobieństwo pojawienia się i pogłębienia rozłamu w stopniu uniemożliwiającym powrót do poprzedniego stanu rośnie, gdy dochodzi co sytuacji, w której: zachowanie X, Y, Z jest standardową odpowiedzią na X, Y, Z [...] Jeżeli wzorce X, Y, Z obejmują przechwałki, to z dużym praw dopodobieństwem, jeśli przechwałki są odpowiedzią na przechwałki, grupy będą się wzajemnie prowokować do przerysowania wzorca i proces ten, jeśli się go nie powstrzyma, doprowadzi jedynie do rywalizacji przybierającej coraz ostrzejsze formy i ostatecznie zakoń czonej wrogością i załamaniem się całego systemu.
Opisana została tu „dyferencjacja symetryczna". Czy jest jakaś inna możliwość? Co stanie się, jeżeli grupa B na wyzwanie typu X, Y, Z ze strony grupy A nie odpowie zachowaniem typu X, Y, Z? Łańcuch nie ulega wówczas przecięciu; dochodzi jednak do dyferencjacji komplemen tarnej, a nie symetrycznej. Jeśli na przykład zachowanie asertywne nie wywołuje asertywnej odpowiedzi, lecz na trafia na gotowość podporządkowania się, „to uległość wy woła kolejne zachowania asertywne, które z kolei sprowo30
kują do dalszej uległości", a skutkiem będzie tak samo „załamanie się systemu". Generalnie fakt wyboru jednego czy drugiego wzoru ma minimalne znaczenie, jednak dla stron uwikłanych w „łań cuch schizmogenny" oznacza on różnicę między godnością i upokorzeniem, człowieczeństwem i jego utratą. Można z dużym prawdopodobieństwem przewidywać, że strategia „dyferencjacji symetrycznej" będzie zawsze wybierana chętniej niż strategia „dyferencjacji komplementarnej". Ta druga jest strategią pokonanych lub tych, którzy pogodzili się z nieuchronnością klęski. Jednak niezależnie od wy branej strategii istnieją wygrani: nowy podział przestrzeni miejskiej, kurczenie się i zanik przestrzeni publicznej, roz pad wspólnoty tworzonej przez mieszkańców miasta, po działy i segregacja, a nade wszystko eksterytorialność no wej elity i wymuszona przynależność terytorialna reszty. Jeśli nowa eksterytorialność elity daje poczucie upajają cej wolności, to terytorialne przywiązanie reszty odczuwa się coraz mniej jako zamieszkiwanie w domu, a coraz bardziej jako uwięzienie - dodatkowo upokarzające wobec kłującej w oczy swobody poruszania się „tych innych". Pozostawanie w miejscu, niemożność zmiany okolicy we dle swego upodobania i pozbawienie dostępu do bardziej zielonych pastwisk nie tylko ma gorzki smak porażki, ozna cza niepełne człowieczeństwo i prowadzi do tego, że jest się oszukiwanym przy podziale bogactw i uroków, jakie niesie życie. Upośledzenie sięga głębiej: „lokalność" w nowym świecie wielkich szybkości nie jest tym samym, czym była w czasach, gdy informacja poruszała się jedynie razem ze swym materialnym nośnikiem: miejscowość i ludność miej scowa niewiele mają wspólnego ze „społecznością lokal ną". Przestrzenie publiczne - rozmaite agory i fora, miej sca, w których ustala się programy działania, prywatnym sprawom nadaje wymiar publiczny, kształtuje opinie, zbiera sądy i feruje wyroki - śladem elit odcięły się od lokalnych 11
31
powiązań; w pierwszej kolejności odrywają się od kon kretnego terytorium i sytuują daleko poza zasięgiem ko munikacyjnej wydolności jakiejkolwiek lokalnej wspólno ty i jej mieszkańców, która ograniczona jest przez moż liwości „materiału ludzkiego". Ludność miejscowa, jak najdalsza od tworzenia wspólnoty, bardziej przypomina pęk sznura o luźno zwisających, nie powiązanych ze sobą końcach. Paul Lazarfeld pisał o „lokalnych autorytetach", które na użytek innych mieszkańców danej okolicy przesiewają, wartościują i przetwarzają wiadomości docierające „z zewnątrz" za pośrednictwem mediów; jednak by mogło tak się dziać, mieszkańcy muszą najpierw usłyszeć „lo kalny autorytet" - potrzebują zatem agory, na którą mog liby przychodzić i słuchać. To właśnie lokalna agora umożliwiała miejscowym autorytetom współzawodnicze nie z głosami docierającymi z dala i zyskiwanie poparcia stanowiącego przeciwwagę dla o wiele bardziej pomys łowej władzy, której wpływ osłabiała jednak odległość. Wątpię, czy Lazarfeld doszedłby do takich samych wnio sków, gdyby przyszło mu powtórzyć badania dzisiaj, zaledwie pół wieku później. Niedawno Nils Christie podjął próbę ujęcia logiki tego procesu i jego następstw w formie alegorii. Jako że tekst ten nie jest jeszcze dostępny dla szerszej publiczności, pozwolę sobie przytoczyć obszerne fragmenty: 12
Mojżesz zszedł z gór. Pod pachą niósł przykazania, wykute w grani cie, podyktowane mu przez tego, który jest ponad górami. Mojżesz był tylko posłańcem, lud -populics - odbiorcą [...] Dużo później Jezus i Mahomet działali według tych samych reguł. Są to klasyczne przy padki s p r a w i e d l i w o ś c i p i r a m i d a l n e j . Inny obraz: kobiety gromadzące się przy studni albo nad rzeką [...] Przychodzą po wodę, piorą, wymieniają informacje i oceny. Preteks tem do rozmowy często jest konkretne wydarzenie lub sytuacja.
O p i s u j e s i ę je i p o r ó w n u j e do podobnych wypadków, które zaszły w przeszłości lub zdarzyły się gdzie indziej; a potem o c e n i a jako dobre lub złe, ładne lub brzydkie, mocne lub słabe. Powoli, choć oczywiście nie zawsze, rodzi się potoczne rozumienie zdarzeń. To właśnie jest proces t w o r z e n i a norm. Jest to klasyczny przypadek „ s p r a w i e d l i w o ś c i e g a l i t a r n e j " [...] [...] nie ma juz studni. W nowoczesnym świecie mieliśmy przez jakiś czas małe publiczne pralnie z pralkami na monetę, dokąd przy chodziło się z brudną bielizną, a wychodziło z czystą; w trakcie prania można było porozmawiać. Teraz nie ma już publicznych pralni. [...] Duze centra handlowe stwarzają pewne możliwości, by się spotkać, lecz w większości są one za duze, by wytworzyły się poziome struktury sprawiedliwości. Zbyt ogromne, by można było spotkać dawnych znajomych, za bardzo ruchliwe i za głośne do prowadzenia długich pogawędek potrzebnych, by ustalić standardy zachowań.
Dodam jeszcze, że centra handlowe buduje się tak, by ludzie byli ciągle w ruchu, stale się rozglądali; dostarcza się im bez końca - ale nigdy zbyt długo - rozrywki w postaci nie kończącego się pasma atrakcji; w centrum handlowym nic nie zachęca do tego, by się zatrzymać, spojrzeć jeden na drugiego, porozmawiać, zastanowić się czy podyskutować o czymś innym niż wystawione towary; by spędzać czas w sposób pozbawiony wartości handlowej... Dodatkową zaletą alegorycznej opowieści Christiego jest to, że odsłania ona konsekwencje natury etycznej wynikają ce z obniżenia rangi przestrzeni publicznej. Miejsca spot kań były przestrzenią, w której k o n s t y t u o w a ł y s i ę n o r m y , dzięki czemu sprawiedliwość rozkładała się p o z i o m o, i tak też była wymierzana, umacniając w s p ó l n o t ę tworzoną przez tych, którzy o niej dyskutowali; w s p ó l n o t ę odrębną od innych, spajaną wewnętrznie przez wspólne kryteria oceny. Terytorium odarte z prze strzeni publicznej stwarza mało możliwości do podjęcia dyskusji nad normami, do konfrontacji, ścierania się warto ści oraz do ich negocjowania. O tym, co jest dobre i złe,
piękne i brzydkie, odpowiednie i nieodpowiednie, użytecz ne i pozbawione użyteczności, wyrokuje się tylko na górze, tam, gdzie sięga jedynie najbardziej przenikliwy wzrok. Wyroki pochodzące z góry są niepodważalne, ponieważ żadnych sensownych wątpliwości nie można wysunąć wo bec sędziów, którzy nie pozostawili żadnego adresu - nawet adresu poczty elektronicznej - gdzie można by owe wątp liwości skierować; poza tym nikt tak naprawdę nie wie, gdzie ci sędziowie urzędują. Nie ma już miejsca na opinię „lokalnych autorytetów"; w ogóle nie ma już miejsca na „opinię miejscowej ludności". Wyroki mogą więc być ferowane bez żadnego związku z lokalnym biegiem spraw; nie mają one wszak wcale znaleźć potwierdzenia w postępowaniu ludzi, których doty czą. Zrodzone z doświadczeń, które w najlepszym wypadku lokalnym odbiorcom wiadomości są znane z pogłosek, mo gą stać się przyczyną dodatkowych cierpień, nawet jeśli w zamierzeniu miały przynieść radość. Sądy ferowane w pozaterytorialnej rzeczywistości wkraczają w życie skrę powane lokalnymi więzami jako własna karykatura, przy bierając postać potwornych mutantów. Po drodze pozbawia ją miejscową ludność władzy w zakresie moralności, od bierając jej w ten sposób wszystkie środki, które mogłyby ograniczyć szkody.
Rozdział 2 WOJNY O PRZESTRZEŃ - SPRAWOZDANIE Z PRZEBIEGU DZIAŁAŃ
Często mówi się, a jeszcze częściej przyjmuje za oczywiste, że idea „przestrzeni społecznej" narodziła się (gdzieżby, jeśli nie w głowach socjologów, rzecz jasna) z metaforycz nego przestawienia pojęć stworzonych podczas doświad czania „obiektywnej" przestrzeni fizycznej. Jest jednak na odwrót: odległość, którą zwykliśmy dziś określać mianem „obiektywnej", mierzymy, odnosząc ją raczej do długości równika niż części ciała ludzkiego albo jego możliwości. Nie odwołujemy się także do sympatii czy niechęci ludzi zamieszkujących ową przestrzeń. Tymczasem dystans mie rzono za pomocą ciała ludzkiego i międzyludzkich związ ków, na długo zanim w Sevres umieszczony został metalo wy pręt zwany metrem - wcielenie bezcielesności i bezoso bowości, które każdy miał respektować i posłusznie stoso wać. Wielki historyk Witold Kula bardziej wnikliwie od in nych uczonych ukazał, że od niepamiętnych czasów ludzkie ciało było „miarą wszechrzeczy" nie tylko w wysublimo wanym, filozoficznym znaczeniu rodem z Protagorasa, ale także w sensie całkiem materialnym, dosłownym i absolut nie nie mającym nic wspólnego z filozofią. Przez całe swe dzieje, aż do stosunkowo niedawnych początków nowo czesności, ludzie mierzyli świat za pomocą swego ciała: na stopy, garście czy łokcie; bądź używali do tego celu swych wytworów: koszy i garnców, albo przy pomiarze odwoły35
wali się do ludzkich zajęć, na przykład dzieląc pole na „Morgen" [polskie „morgi"], czyli kawałki, które może zaorać człowiek pracujący od świtu do zmierzchu. Jednak ani garść garści, ani kosz koszowi nierówne - miary „antropomorficzne" i „prakseomorficzne" w spo sób nieunikniony były tak zróżnicowane i przypadkowe, jak ludzkie ciało i działania, do których się odwoływały. Spra wiało to trudność, kiedy władcy chcieli jedną normą objąć większą liczbę poddanych, domagając się od nich „takich samych" podatków i świadczeń. Trzeba więc było znaleźć sposób, by obejść różnorodność i przypadkowość, by je zneutralizować. Sposobem tym okazało się narzucenie stan dardowych, powszechnie obowiązujących miar odległości, powierzchni i objętości, przy jednoczesnym wprowadzeniu zakazu posługiwania się innymi, lokalnymi, grupowymi czy indywidualnymi systemami miar. Jednak problemu nie stanowił jedynie „obiektywny" po miar przestrzeni. Zanim przystąpi się do mierzenia, trzeba najpierw jasno określić, co ma się zamiar zmierzyć. Jeżeli pomiar dotyczyć ma przestrzeni (którą trzeba sobie wyob razić jako coś, co można zmierzyć), musi najpierw pojawić się pojęcie „odległości", a ono pierwotnie uzależnione było od rozróżnienia na rzeczy czy ludzi znajdujących się „blis k o " i „daleko" oraz od doświadczenia większej bliskości pewnych rzeczy i ludzi niż innych. Edmund Leach, za inspirowany teorią Emile'a Durkheirna i Marcela Maussa o społecznym pochodzeniu klasyfikacji, zebrał materiał wskazujący na istnienie zadziwiających analogii między potocznym systemem kategoryzacji przestrzeni, klasyfika cją pokrewieństwa oraz zróżnicowanym traktowaniem zwierząt domowych, hodowlanych i dzikich. Okazuje się, że takie kategorie, jak „dom", „zagroda", „pole" oraz „daleko", na potocznej mapie świata wyodrębnia się na bardzo podobnej, a właściwie takiej samej zasadzie, jak kategorie zwierząt domowych, hodowlanych, zwierzyny ło1
wnej i „dzikich zwierząt" z jednej strony i kategorie brat/siostra", „kuzyn", „sąsiad" i „obcy" lub „cudzozie miec" z drugiej. Claude Levi-Strauss doszedł do wniosku, że zakaz kazi rodztwa, pociągający za sobą narzucenie sztucznie stworzo nych, konceptualnych rozróżnień między jednostkami, któ re „w sposób naturalny" fizycznie i psychicznie się od siebie nie różnią, był pierwszym - konstytutywnym - dzia łaniem kultury; odtąd zawsze już miała ona polegać na wprowadzaniu do świata „natury" podziałów, rozróżnień i klasyfikacji, odzwierciedlających zróżnicowanie ludzkich zwyczajów oraz związanych z nimi pojęć i nie będących cechami samej „natury", lecz ludzkich działań i myśli. Dlatego zadanie, które wobec potrzeby ujednolicenia prze strzeni poddanej teraz jego bezpośrednim rządom, postawi ło sobie nowoczesne państwo, nie było wyjątkiem; chodziło o to, by wyplątać kategorie i rozróżnienia przestrzenne z powiązań z ludzkimi zwyczajami, które nie podlegają kontroli państwa. Zadanie polegało na administracyjnym wprowadzeniu zwyczajów państwowych, w postaci jedyne go i powszechnie obowiązującego punktu odniesienia dla wszystkich pomiarów i podziałów przestrzeni, w miejsce niespójnych i zróżnicowanych lokalnie praktyk.
BITWA NA MAPY
To, co dla jednych jest łatwe do odczytania i przejrzyste, innym może wydawać się niejasne i nieostre. Tam, gdzie niektórzy poruszają się bez najmniejszego trudu, inni czują się zagubieni i tracą orientację. Dopóki miary były antropomorficzne i różniły się od siebie, a lokalne praktyki były odmienne ze względu na rozmaite punkty odniesienia, służyły one wspólnotom ludzkim jako tarcza, za którą moż na się było schronić przed ciekawskim wzrokiem i złymi
zamiarami intruzów, a przede wszystkim przed nieproszo nymi gośćmi posiadającymi władzę i usiłującymi ją wspól nocie narzucić. W epoce przednowoczesnej lokalna rzeczywistość pod danych, dla nich całkowicie przejrzysta, nie była w pełni czytelna dla władzy - stąd przy ściąganiu podatków czy poborze rekrutów władza musiała postępować jak obca, wroga siła, uciekając się do zbrojnych najazdów lub eks pedycji karnych. W istocie ściąganie podatków niewiele się różniło od rabunku i wypraw łupieżczych, a pobór do woj ska od brania jeńców. Uzbrojeni najemnicy na żołdzie ksią żąt i baronów, używając nahajki i szabli w charakterze argumentu, przekonywali „miejscowych" do rozstania się z płodami rolnymi czy synami. Udawało im się „wycisnąć" tyle, ile się dało za pomocą brutalnej siły. Ernest Gellner nazwał przednowoczesny system rządów „państwem den tystycznym", w którym, jak pisał, władcy specjalizowali się w „ekstrakcji z zastosowaniem tortur". Zbite z tropu i zakłopotane zapierającą dech różnorod nością lokalnych miar i systemów liczenia, władze podat kowe i ich przedstawiciele z zasady wolały mieć do czynie nia z różnego rodzaju zbiorowościami niż z pojedynczym poddanym; raczej z wioskową czy parafialną starszyzną niż z każdym gospodarzem czy dzierżawcą. Nawet w wypadku podatków tak zindywidualizowanych, jak podymne czy po datek od liczby okien, władze państwowe wolały obciążyć całą wieś na łączną kwotę świadczeń, pozostawiając miesz kańcom problem podziału obciążeń między siebie. Można też przypuszczać, że przedkładanie świadczeń wypłacanych w pieniądzu nad świadczenia w naturze wynikało z faktu, że wartość monety bitej w państwowej mennicy nie zależała od lokalnych zwyczajów. Przy braku „obiektywnych" miar pozwalających określić wielkość gospodarstwa, zapisać ją w księgach czy też sporządzić spis żywego inwentarza, państwo przednowoczesne (mające, jak trafnie zauważył 38
Charles Linblom, dwie lewe ręce) wolało opierać swoje dochody na podatkach pośrednich, pobieranych od działalno ści, której zatajenie było trudne lub zgoła niemożliwe wobec niezliczonych interakcji; ich sens był oczywisty dla ludności miejscowej, lecz nieprzenikniony lub zwodniczy dla przypa dkowych gości (np. podatki od sprzedaży soli czy tytoniu, y t a drogowe i mostowe, opłaty za urzędy i tytuły). Nie ma wątpliwości co do tego, że czytelność przestrzeni i jej przejrzystość stały się jedną z głównych stawek w wal ce nowoczesnego państwa o suwerenność władzy. Aby zdo być kontrolę prawodawczą, regulującą wzorce interakcji społecznych oraz zyskać lojalność, państwo musiało nad zorować przezroczystość układu, w którym przyszło działać wchodzącym w interakcję czynnikom. Nowoczesne stosun ki społeczne, wprowadzane dzięki praktykom nowoczesnej władzy, zmierzały do ustalenia i utrwalenia tak rozumianej kontroli. Zatem jednym z decydujących aspektów procesu unowocześniania była długotrwała wojna toczona w imię reorganizacji przestrzeni. Stawką najważniejszej bitwy w czasie tej wojny było prawo do sprawowania kontroli nad urzędem kartograficznym. Celem wojny o przestrzeń, który raz po raz wymykał się toczącym ją siłom nowoczesności, było podporządkowanie przestrzeni społecznej jednej, i tylko jednej, oficjalnie za twierdzonej, stworzonej pod patronatem państwa mapie. Wysiłkom tym towarzyszyło unieważnienie wszystkich in nych, konkurencyjnych map lub odmiennych interpretacji przestrzeni oraz likwidacja wszystkich instytucji zajmują cych się kartografią, które nie zostały powołane do życia przez państwo, nie są finansowane z jego środków lub nie posiadają państwowego zezwolenia na działalność. Struk tura przestrzeni, która wyłoniłaby się w wyniku wojny, miała być doskonale czytelna dla władz państwowych i ich przedstawicieli, pozostając równocześnie doskonale odpor na na przekształcenia semantyczne, dokonywane przez jej m
39
użytkowników, czy też ofiary - wytrzymała na wszystkie oddolne inicjatywy interpretacyjne, które mogą wszak frag menty przestrzeni przepoić znaczeniami nieczytelnymi dla władzy i sprawić, że wymkną się one spod kontroli. Wynalazek malarskiej perspektywy, którego w XV wieku dokonali wspólnymi siłami Alberti i Brunelleschi, stanowił decydujący krok, a zarazem punkt zwrotny, jeśli chodzi o nowoczesne pojmowanie i wykorzystywanie przestrzeni. Koncepcja perspektywy leży w pół drogi między wizją przestrzeni silnie zakorzenioną w zbiorowej i indywidualnej rzeczywistości a jej późniejszym, nowoczesnym wykorze nieniem. Przyjmowała ona za pewnik decydującą rolę ludz kiej percepcji w porządkowaniu przestrzeni: oko widza było punktem wyjściowym dla konstrukcji perspektywy i okreś lało wielkość obiektów oraz ich wzajemne odległości, pozo stając jedynym punktem odniesienia, jeśli chodzi o roz mieszczenie obiektów w przestrzeni. Nowość jednak stano wił fakt, że oko widza było teraz „ludzkim okiem, takim jakie ono jest", zupełnie nowym, „bezosobowym" okiem. Teraz nie miało już znaczenia, kim byli widzowie; ważne było jedynie to, by patrzyli z danego punktu. Uznano więc, przyjmując rzecz za pewnik, że k a ż d y w i d z , który znaj dzie się w tym konkretnym miejscu, zobaczy relacje prze strzenne między obiektami w dokładnie taki sam sposób. Odtąd o przestrzennym rozmieszczeniu rzeczy decydo wały już nie cechy widza, ale dające się wyliczyć położenie punktu obserwacji, umieszczonego w abstrakcyjnej i pustej przestrzeni, w której nie ma ludzi; bezosobowej przestrzeni neutralnej_społecznie i kulturowo. Koncepcja perspektywy dokonała podwójnej sztuki, wprzęgając prakseomorficzną naturę odległości w służbę nowej jednorodności propago wanej przez nowoczesne państwo. Uznając subiektywną względność map, równocześnie ją zneutralizowała: konsek wencje, jakie pociągał za sobą subiektywizm leżący u źró deł percepcji, zostały odpersonalizowane niemal tak rady-
Icalnie, jak husserlowskie znaczenie zrodzone z „transcen dentalnej" subiektywności. W konsekwencji punkt ciężkości, wokół którego budowa no porządek przestrzeni, przesunął się z pytania: „kto?" na pytanie: „z jakiego punktu w przestrzeni?" Skoro tylko pytanie zostało postawione w ten sposób, natychmiast stało się oczywiste, że ponieważ ludzie bynajmniej nie zajmują tego samego miejsca, a w związku z tym nie przyglądają się światu z jednej perspektywy, to nie wszystkie spojrzenia mają tę samą wartość. Musi więc, lub przynajmniej powinien, istnieć pewien punkt uprzywilejowany, z którego widok jest najlepszy. Teraz łatwo już było dostrzec, że „najlepszy" oznacza „obiektywny", co z kolei oznaczało bezosobowy lub ponadosobowy. „Najlepszy" punkt był do tego stopnia jedy nym odniesieniem, że dokonywał cudu, wznosząc się ponad własną lokalność i relatywność, przekraczając ją. Przednowoczesną różnorodność map, chaotyczną i osza łamiającą, miało więc zastąpić nie tyle jedno, powszechnie podzielane wyobrażenie świata, ile jego wiele ściśle zhie rarchizowanych wizerunków. Teoretycznie „obiektywny" oznaczało po pierwsze i przede wszystkim „nadrzędny"; w praktyce jednak dla nowoczesnej władzy jej „nadrzęd ność" była ciągle idealnym stanem, do którego należało dążyć; raz osiągnięta stała się jednym z podstawowych źródeł jej potęgi. Tereny w pełni oswojone, doskonale znane i czytelne dla wieśniaków czy parafian pogrążonych w codziennych zaję ciach, dla władz w stolicy pozostawały niepokojąco obce, zawiłe, niedostępne i nieoswojone; odwrócenie tego związ ku stanowiło jeden z głównych wymiarów „procesu unowo cześniania" oraz jego wskaźnik. Czytelność i przezroczystość przestrzeni, które nowocze sność ogłosiła wyróżnikami porządku racjonalnego, nie by ły jednak jej wynalazkami. W każdym czasie i miejscu stanowiły one warunek istnienia ludzkich wspólnot, dając
odrobinę stabilności i pewności siebie, bez których życie codzienne byłoby zupełnie niemożliwe. Jedyna nowość, jaką wprowadziła nowoczesność, polegała na tym, że przej rzystość i czytelność uznano za cel, do którego należy systematycznie dążyć, za z a d a n i e , za stan, który po uprzednim zaprojektowaniu, staraniem ekspertów i spe cjalistów, trzeba opornej rzeczywistości stale narzucać siłą. Unowocześnienie oznaczało między innymi przystosowa nie zamieszkanego świata na życzliwe przyjęcie ponadlokalnej władzy państwa, a to wymagało z kolei, by świat ten stał się przejrzysty i czytelny dla administracji państwowej. W swym brzemiennym w skutki studium „fenomenu biurokracji" Michel Crozier ukazał bliski związek między skalą niepewności a hierarchią władzy. Od Croziera wiemy, że w każdej zorganizowanej strukturze władza należy do jednostek potrafiących zaciemnić swoją pozycję i sprawić, że ich działania są nieprzeniknione dla tych, którzy pozo stają na zewnątrz, podczas gdy dla tworzących je ludzi pozostają absolutnie jasne, nie budzą cienia wątpliwości i są zabezpieczone od wszelkich niespodzianek. W całym świe cie nowoczesnej biurokracji strategia każdego sektora, któ ry ocalił niezależność lub pnie się ku górze, polega nie odmiennie na systematycznie podejmowanych próbach roz wiązania sobie rąk, przy równoczesnym usiłowaniu narzu cenia sztywnych zasad postępowania wszystkim pozosta łym członom struktury. Sektor taki zdobywa coraz większe wpływy, w miarę jak własne postępowanie udaje mu się zmienić w niewiadomą w równaniach, na których inne sektory bazują przy dokonywaniu wyborów, podczas gdy dla niego zachowanie pozostałych elementów struktury jest stałe, przewidywalne i usystematyzowane. Innymi słowy największą władzę mają takie jednostki, które potrafią stać się źródłem niepewności innych jednostek. Manipulowanie niepewnością stanowi kwintesencję zmagań o władzę i ich główną stawkę; wpływa od wewnątrz na każdą strukturę 42
totalną, a nade wszystko na jej najbardziej konsekwentną postać, jaką jest nowoczesna biurokracja, szczególnie zaś biurokracja nowoczesnego państwa. Panoptyczny model nowoczesnej władzy Michela Foucaulta opiera się na bardzo podobnym założeniu. O władzy, którą nadzorcy ukryci w centralnej wieży Panopticonu mają nad więźniami przetrzymywanymi w skrzydłach wzniesio nej na planie gwiazdy budowli, decyduje połączenie dwóch faktów: więźniowie są w pełni i zawsze widzialni, podczas gdy nadzorców absolutnie nigdy nie można zobaczyć. Nie mając pewności, czy są właśnie obserwowani, czy też może strażnicy śpią, są zajęci czym innym, odpoczywają albo ich uwagę pochłania to, co dzieje się w innych skrzydłach, więźniowie muszą cały czas zachowywać się t a k, j a k b y w danej chwili znajdowali się pod bezpośrednim nadzorem. Nadzorcy i nadzorowani (pensjonariusze zakładów karnych, robotnicy, żołnierze, uczniowie, pacjenci...) przebywają w „tej samej" przestrzeni, lecz sytuacja ich jest diametralnie odmienna. Nic nie zaburza perspektywy widzenia pierwszej grupy, podczas gdy druga musi poruszać się we mgle. Panopticon był p r z e s t r z e n i ą s z t u c z n ą - wznie siony w konkretnym celu, zakładający asymetrię widzenia. Chodziło o świadome manipulowanie przestrzenią i celowe przekształcenie jej przejrzystości odpowiednio do stosun ków społecznych, w tym wypadku: stosunków władzy. Sztucznie stworzona przestrzeń-dla-porządku była luksu sem niedostępnym dla władz manipulujących przestrzenią na skalę państwową. Zamiast budować nową, bez zarzutu funkcjonującą przestrzeń od podstaw, władze nowoczesne go państwa, realizując cele „panoptyzmu", musiały przyjąć nieco gorsze rozwiązanie. Pierwszym zadaniem bojowym w czasie wojny o przestrzeń stało się przedstawienie prze strzeni na mapie w sposób czytelny dla administracji pań stwowej, lecz sprzeczny z lokalnymi praktykami, negujący miejscowe metody orientacji i mylący dla lokalnej ludności. 43
Nie znaczy to, że koncepcja „panoptyzmu" została po rzucona; po prostu odłożono ją na lepsze czasy, w oczeki waniu na lepsze środki techniczne. Uwieńczony sukcesem pierwszy etap otwierał drogę kolejnym, jeszcze ambitniej szym zadaniom procesu unowocześniania. Teraz nie cho dziło już o w y k r e ś l e n i e wytwornych map, jednoli tych dla całego państwa i ujednolicających jego terytorium, lecz o f i z y c z n e p r z e k s z t a ł c e n i e p r z e s t r z e n i zgodne z wymaganiami elegancji, którą dotąd osiągnięto jedynie na mapach przechowywanych w urzędzie karto grafii; celem nie było już doskonałe odwzorowanie ciągle niedoskonałego obszaru, ale doprowadzenie samego terenu do perfekcji, którą dotąd widziano jedynie na deskach kreś larzy. Przedtem mapa przedstawiała i odwzorowywała formy terenu. Teraz przyszła pora, by teren zaczął odwzorowywać mapę, osiągając taki poziom przestrzennej przejrzystości, o jaki walczyli kartografowie. Teraz sama przestrzeń miała być przekształcana lub formowana od podstaw na podo bieństwo mapy i zgodnie z decyzjami kartografów.
OD MAPOWANIA PRZESTRZENI DO UPRZESTRZENNIENIA MAP
Jak się wydaje, prosta, geometryczna struktura przestrzenna zbudowana z jednolitych klocków tego samego rozmiaru najlepiej odpowiada zapotrzebowaniu, o którym przed chwilą była mowa. Nie ma więc wątpliwości, dlaczego we wszystkich nowoczesnych utopiach „miasta doskonałego" zasady architektury i urbanistyki, do których autorzy pod chodzili bardzo konsekwentnie i z niezmordowaną uwagą, obracały się wokół tych samych podstawowych założeń: po pierwsze - dokładne, szczegółowe i wyczerpujące, uprzed nie rozplanowanie przestrzeni miasta, wznoszonego na su rowym korzeniu, w miejscu pustym lub oczyszczonym pod
budowę, według projektów wykonanych przed jej rozpo częciem; po drugie - regularność, jednorodność, jednoli tość, powtarzalność elementów przestrzeni otaczających budynki administracji usytuowane w centrum, a jeszcze lepiej: na szczycie wzgórza, z którego można ogarnąć wzro kiem całą przestrzeń miasta. „Fundamentalne i święte pra wa" zestawione przez Morelly'ego w Code de la Naturę, ou le veritable esprit de ses lois de tout temps neglige ou meconnu, wydanym w 1755 roku, są reprezentatywnym przykładem nowoczesnej idei doskonałej strukturyzacji przestrzeni miejskiej.
Wokół dużego placu o r e g u l a r n y c h p r o p o r c j a c h [pod kreślenie moje - Z.B.] wzniesione zostaną magazyny państwowe, w których przechowywać się będzie niezbędne zapasy oraz mieścić się będzie sala zebrań publicznych - wszystkie o wyglądzie jedno litym i przyjemnym dla oka. Na zewnątrz tego kręgu zostaną r e g u l a r n i e rozmieszczone dzielnice miasta: r ó w n e j wielkości, p o d o b n e g o kształtu, po dzielone ulicami o r e g u l a r n y m przebiegu [...] Wszystkie budynki będą i d e n t y c z n e [.. ] Dzielnice zostaną zaprojektowane tak, ze w razie potrzeby można je będzie powiększać, n i e z a b u r z a j ą c i c h r e g u l a r n e g o u k ł a d u [..]
Zasadę regularności i jednorodności, a co za tym idzie, wymienności elementów miasta w myśli Morelly'ego oraz innych wizjonerów i praktyków planowania nowoczesnych miast i zarządzania nimi, uzupełniał postulat funkcjonal nego podporządkowania wszystkich rozwiązań natury ar chitektonicznej i demograficznej „potrzebom miasta jako całości" (jak ujął to sam Morelly, „liczba i wielkość wszyst kich budynków podyktowana będzie potrzebami danego miasta") oraz wymogowi przestrzennego oddzielenia od siebie części miasta mających różne funkcje lub zamiesz-
kiwanych przez inne kategorie ludności. Zatem „każda gru pa zajmować będzie inną dzielnicę, a każda rodzina oddziel ne mieszkanie". (Jakkolwiek budynki, co śpieszy podkreślić Morelly, byłyby takie same dla wszystkich rodzin; można się domyślać, że wymóg ten mógł być związany z pragnie niem, by zneutralizować potencjalnie szkodliwy wpływ na wyków każdej grupy na ogólną przejrzystość przestrzeni miasta.) Mieszkańcy, którzy z jakiegoś powodu nie spełniają, wymogów normalności („obywatele chorzy", „obywatele niepełnosprawni i w podeszłym wieku", a także ci, „którzy zasłużyli na czasową izolację od reszty"), zostaną zepchnię ci na obszary leżące „poza wszystkimi kręgami, w pewnej odległości". Natomiast ci, którzy zasłużą na „ c y w i l n ą śmierć, czyli dożywotnie wykluczenie ze społeczeństwa", zostaną zamknięci w przypominających jaskinie celach „o bardzo mocnych ścianach i kratach", wzniesionych nieopo dal miejsca przeznaczonego dla b i o l o g i c z n i e mart wych, w obrębie „otoczonego murem cmentarza". Miasto doskonałe, wyrysowane przez autorów utopii, w niczym nie przypominało rzeczywistych miast, gdzie ci kreślarze fantazji żyli i snuli swe marzenia. Niemniej, jak niewiele później miał zauważyć z aprobatą Karol Marks, chodziło im nie o to, jak przedstawić lub wytłumaczyć świat, ale jak go zmienić; albo raczej mieli za złe ogranicze nia, które narzucało otoczenie utrudniające realizację ideal nych projektów, i marzyli o zastąpieniu go nową rzeczywis tością, wolną od patologicznych zmian pozostawionych przez wydarzenia historyczne, zbudowaną od podstaw w służbie porządku. Pozostawienie „małego śladu", jakim był każdy projekt miasta, które miało powstać ab mhilo, pociągało za sobą zniszczenie miasta już istniejącego. W sa mym sercu teraźniejszości - jej nieładu, fetoru, chaosu, bałaganu, które zasługiwały na karę śmierci - utopijna myśl była przyczółkiem przyszłego porządku doskonałego i upo rządkowanej doskonałości. 46
Jednak fantazja nieczęsto bywa czystym „nieróbstwem", a jeszcze rzadziej jest naprawdę niewinna. Pokryte rysun kami kalki byty oknem na przyszłość nie tylko w rozgorącz kowanej wyobraźni kreślarzy. Nie brakowało armii i gene rałów, którzy pragnęli użyć przyczółków utopii, by przypu ścić z nich powszechny atak na siły chaosu i udzielić wsparcia przyszłości podbijającej teraźniejszość. Bronisław Baczko w swym wiele wyjaśniającym studium nowoczes nych utopii mówi o „podwójnym ruchu: utopijnej wyobraź ni dążącej do podboju przestrzeni miasta oraz marzeń o roz planowaniu i architekturze miasta poszukujących społecz nych ram, w których mogłyby się zmaterializować". Myś liciele i ludzie czynu byli w równym stopniu owładnięci ideą „centrum", wokół którego miała zostać logicznie zor ganizowana przestrzeń przyszłych miast, realizując w ten sposób postulat przejrzystości postawiony przez bezosobo wy rozum. Obsesja na punkcie wszystkich tych powiąza nych ze sobą aspektów została po mistrzowsku zanalizowa na przez Baczkę przy okazji projektu „Miasta zwanego Wolnością", opublikowanego przez mierniczego i geomet rę F.-L. Aubry'ego 12 floreala V roku Republiki i w założe niu pomyślanego jako szkic projektu przyszłej stolicy rewo lucyjnej Francji. 2
Zarówno dla teoretyków, jak i dla praktyków przyszłe miasto stanowiło przestrzenne wcielenie, symbol i pomnik wolności wywalczonej przez Rozum w długotrwałej wojnie na śmierć i życie, toczonej przeciwko irracjonalnym i wy mykającym się wszelkiej dyscyplinie wypadkom historii. Tak jak obiecana przez rewolucję wolność miała oczyścić czas historii, przestrzeń wyśniona przez autorów utopii mia ła być miejscem „nigdy nie zanieczyszczonym przez hi storię". Ten surowy warunek eliminował z konkurencji wszystkie istniejące miasta, skazując je na zagładę. To prawda, że Baczko skupia się tylko na jednym z licz nych miejsc spotkania marzycieli z ludźmi czynu, czyli na 47
Rewolucji Francuskiej; było to jednak miejsce często odwiedzane przez poszukujących inspiracji podróżników z bliska i z daleka, bo doszło tutaj do spotkania o wiele bardziej niż gdzie indziej zażyłego i radosnego dla obu stron. Marzenia o doskonale przejrzystej przestrzeni miasta służyły politycznym przywódcom rewolucji za źródło, z którego obficie czerpali inspiracje i odwagę, podczas gdy dla marzycieli rewolucja miała stać się pierwszym, a zara zem najśmielszym, najbardziej zdeterminowanym i dyspo nującym największymi środkami przedsiębiorstwem projektowo-budowlanym, gotowym wznosić w miastach dosko nałych utopijne formy poczęte podczas długich bezsennych nocy spędzonych nad deską kreślarską. Oto jeden z wielu przykładów zanalizowanych przez Baczkę: historia idealnej krainy Sevarambes i jej jeszcze bardziej doskonałej stolicy Sevariade : 3
Sevariade to „najpiękniejsze miasto świata", którego cechą jest „zachowanie porządku i prawa". „Stolica stworzona została według racjonalnego, jasnego i prostego planu, którego trzymano się skrupu latnie i dzięki któremu jest ona najbardziej regularnym miastem na świecie". Przejrzysty układ przestrzenny miasto zawdzięcza przede wszystkim decyzji, by podzielić je na 260 identycznych jednostek - osmasies, mających tormę kwadratowych budynków o fasadzie długości 50 stóp, dużym dziedzińcu wewnętrznym i czterech bra mach, zamieszkanym przez tysiąc mieszkańców dysponujących „wszelkimi wygodami". Gościa uderza „doskonała regularność" miasta. „Ulice są szerokie i tak proste, że ma się wrażenie, iż wytycza^ no je z linijką"; wszystkie otwierają się na „przestronne place, po środku których wzniesiono fontanny i budynki publiczne", które także mają identyczną formę i wielkość. „Architektura domów jest niemal jednorodna", choć rezydencje ważnych osobistości odznacza ją się pewnym przepychem. „W miastach tych me ma nic chaotycz nego- wszędzie rządzi uderzająco doskonały porządek" (chorzy, upo śledzeni umystowo i przestępcy zostali wyeksmitowani poza granice miasta). Wszystko ma tutaj swoją funkcję, a zatem wszystko jest
.
, '
piękne, jako ze piękno oznacza jasno określone przeznaczenie i prostotę formy. Niemal wszystkie elementy miasta można sobą nawzajem zastąpić; tak samo jak można jedno miasto zastąpić innym. Ktokolwiek odwiedził Sevanade, zna wszystkie miasta Sevarambes."
Nie wiemy, jak zauważa Baczko, czy autorzy planów miast doskonałych znali wzajemnie swoje projekty; jednak ich czytelnicy nie mogą oprzeć się odczuciu, że „przez całe stulecie wymyślają oni ciągle na nowo jedno i to samo miasto". Wrażenie to bierze się stąd, że wszyscy twórcy utopii wyznawali podobne wartości i hołdowali „ideałom szczęśliwej racjonalności lub, jak kto woli, racjonalnej szczęśliwości", planując życie prowadzone w doskonale uporządkowanej przestrzeni, oczyszczonej z wszelkiej przygodności, wolnej od tego, co nieprzewidywalne, przy padkowe i dwuznaczne. Wszystkie miasta opisane w literaturze utopijnej są we dług trafnego określenia Baczki „miastami l i t e r a c k i m i " , nie tylko w zupełnie oczywistym sensie bycia wy tworem wyobraźni literackiej, ale także w innym, głębszym znaczeniu: można je o p o w i e d z i e ć na piśmie w naj drobniejszych szczegółach, bo nie ma w nich nic nie wypo wiedzianego, nieczytelnego, uniemożliwiającego jasne przedstawienie. W dużej mierze jest tak jak u Jurgena Habermasa w koncepcji obiektywnego uprawomocnienia twierdzeń i zasad, które mogąc być jedynie uniwersalne, wymagają „zatarcia przestrzeni i czasu" . W związku z tym wizja miasta doskonałego pociąga za sobą całkowite od rzucenie historii i starcie z powierzchni ziemi wszystkich jej materialnych pozostałości. Ten postulat „dematerializacji" przestrzeni i czasu roz puszczony w idei „racjonalnego szczęścia" zamienia się w stanowcze, bezwarunkowe przykazanie w momencie, gdy tylko zaczyna się patrzeć na ludzi z okien biur administracji 4
państwowej. Dopiero z tych okien różnorodność przestrze ni, a nade wszystko niedookreślenie jej celu i przeznaczenia oraz otwartość na wiele interpretacji, wydaje się zaprzeczać możliwości racjonalnego działania. Z perspektywy adminis tracji trudno jest sobie wyobrazić model racjonalności innej niż jej własna oraz model szczęścia różnego od zamiesz kiwania w naznaczonym świecie. Sytuacje pozwalające de finiować się na wiele różnych sposobów, które można roz szyfrowywać za pomocą rozmaitych kluczy, nie tylko prze szkadzają osiągnąć przejrzystość w polu własnych działań, ale zapowiadają istnienie „nieprzezroczystoścj jako takiej". Dla administracji nie są one znakiem wielości współist niejących porządków, lecz symptomem chaosu. Nie widzi się w nich zwykłej przeszkody w zastosowaniu własnego modelu działania racjonalnego, ale stan, który jest nie do pogodzenia z „rozumem jako takim". Z punktu widzenia administrowania przestrzenią unowo cześnienie oznacza monopolizację kartografii. Niemniej monopol jest nie do utrzymania w mieście przypominają cym palimpsest, gdzie kolejne poziomy wydarzeń histo rycznych nakładają się na siebie; mieście, które wyłoniło się i ciągle się wyłania na drodze wybiórczej asymilacji roz maitych tradycji i równie wybiórczej absorpcji kulturowych innowacji. W obu wypadkach wybór podlega zmiennym i rzadko otwarcie formułowanym regułom, o których niemal nie myśli się w chwili działania i które podlegają quasi-logicznej kodyfikacji jedynie po fakcie. O wiele łatwiej jest osiągnąć monopol, jeżeli mapa poprzedza przedstawio ny na niej obszar; jeśli miasto jest od początku po prostu projekcją mapy na rzeczywistą przestrzeń i jeśli dzieje się tak przez całe jego dzieje; jeżeli zamiast podejmować roz paczliwe próby, by nieuporządkowaną różnorodność miasta pochwycić i zamknąć w bezosobowej elegancji siatki karto graficznej, czyni się z mapy ramę, na której tka się wątek przyszłego miasta, gdzie znaczenia i funkcje są pochodną 50
miejsca przypisanego im w obrębie siatki. Jedynie wówczas funkcje i znaczenia mogą być jednoznaczne, a ich Emdeutigkeit będzie z góry zagwarantowany przez pozbawienie władzy lub eksmisję innych instytucji ustalających inter pretacje rzeczywistości. O takiej sytuacji, idealnej dla monopolu kartografii, ma rzyli najbardziej radykalni spośród nowoczesnych architek tów i urbanistów naszej epoki, łącznie z przesławnym Le Corbusierem. Próbując pokazać, że proces unowocześniania przestrzeni stoi ponad podziałami na stronnictwa i obozy, a jego założenia nie mają żadnego związku z ideologią polityczną, Corbusier z równą żarliwością i brakiem skrupu łów pracował dla władców komunistycznej Rosji oraz dla faszyzującego rządu Francji Vichy. I jakby potwierdzając nierealność wpisaną w ambicje wyznawców nowoczesno ści, poróżnił się z jednymi i z drugimi: niezamierzony, lecz nieubłagany pragmatyzm rządzących musiał podciąć skrzy dła radykalizmowi wyobraźni. W książce La ville radieuse?, wydanej w 1933 roku i stanowiącej w zamierzeniu biblię nowoczesności w urba nistyce, Corbusier wydał wyrok śmierci na istniejące miasta - gnijące siedliska nieszczęsnej, bezmyślnej i niezdyscyp linowanej historii, bezsensownej z urbanistycznego punktu widzenia. Oskarżał istniejące miasta o niefunkcjonalność (niektóre funkcje, niezbędne z logicznego punktu widzenia, nie były spełniane w sposób zadowalający, podczas gdy inne zachodziły na siebie, dezorientując mieszkańców), nie zdrowe warunki życia i obrazę poczucia estetyki (na skutek chaotycznego biegu ulic i zamętu stylów architektonicz nych). Niedostatków istniejących miast było zbyt wiele, by je naprawiać jeden po drugim i by przedsięwzięcie było warte włożonego wysiłku i niezbędnych środków. Znacznie rozsądniej byłoby zastosować kurację całościową i uleczyć wszystkie bolączki za jednym zamachem: zrównawszy z ziemią istniejące miasta, przygotować miejsce pod budo51
wę nowych, zaprojektowanych wcześniej co do najmniej szego szczegółu; lub też pozostawiając dzisiejsze Paryże ich choremu losowi, przenieść mieszkańców w nowe miejsca, wznoszone od początku zgodnie z regułami. Zasady przed stawione w La ville radieuse miały być przewodnikiem przy wznoszeniu miast przyszłości, koncentrując się na Paryżu (nie skruszonym pomimo chełpliwych deklaracji barona Haussmanna"), Buenos Aires i Rio de Janeiro; wszystkie projekty zaczynały od zera i rządziły się wyłącznie zasada mi harmonii estetycznej i bezosobowej logiki podziałów funkcjonalnych. We wszystkich trzech „stolicach wyobrażonych" funkcja dominuje nad przestrzenią, a funkcjonalna jednoznaczność każdego fragmentu miasta jest tyleż wymaganiem logiki, co estetyki. W przestrzeni miejskiej, podobnie jak w życiu, trzeba rozróżniać i oddzielać od siebie pracę, dom, zakupy, rozrywkę, kult religijny, administrację. Każda z tych funkcji wymaga własnego miejsca, a każde miejsce ma spełniać tylko jedną funkcję. Architektura jest według Corbusiera, podobnie jak logika i piękno, urodzonym wrogiem wszelkiego zamieszania, spontaniczności, chaosu, nieładu; jest nauką pokrewną geo metrii, sztuką platońskiej sublimacji, matematycznym ła dem, harmonią; jej ideałem jest linia prosta, równoległość i kąty proste; zasady jej strategii to standaryzacja i prefabrykacja. Zatem w Ville Radieuse przyszłości podstawową zasadą architektury świadomej swego powołania będzie ś m i e r ć u l i c y , takiej jaką znamy: niezbornego i przy padkowego produktu ubocznego historii, która sama po wstaje w wyniku niezgranych ze sobą i niezsynchronizowa-
" Baron Georges Eugene Hausmann (1809-1891) był w latach 1853-1870 prefektem departamentu Sekwany i autorem wielkiej przebudowy Paryża, który otrzymał wówczas szerokie bulwary i aleje, nowe parki oraz system kanalizacyjny (przyp. tłum.)
nych procesów; ulicy jako pola walki sprzecznych sposo bów jej użytkowania, domeny przypadku i wieloznaczności. Arterie Ville Radieuse, tak jak gmachy, będą spełniać wyłą cznie określone zadanie: przeznaczone będą jedynie dla ruchu ulicznego, umożliwiającego komunikację i przewóz towarów z jednego zaprojektowanego funkcjonalnie miejs ca do drugiego. Spełnianiu tej funkcji nie będą już stały na przeszkodzie dzisiejsze utrudnienia w postaci włóczących się bez celu spacerowiczów, obiboków, próżniaków czy przypadkowych przechodniów. Corbusier marzył o mieście, w którym Je Plan dictateur" (zawsze pisał on słowo „plan" dużą literą) sprawo wać będzie nad mieszkańcami rządy absolutne i niekwes tionowane. Władza Planu, zasadzająca się na obiektywnych prawach logiki i estetyki, nie uznaje odstępstw ani sprzeci wów, nie przyjmuje argumentów odwołujących się do sys temów wartości innych niż zasady logiki i estetyki. Zatem dzieło projektanta z natury nie podlega niepokojom wywo łanym gorączką wyborczą i pozostaje głuche na skargi rzeczywistych czy wyobrażonych ofiar projektu. Plan (który jest wytworem bezosobowego rozumu, a nie wymysłem jednostkowej wyobraźni, jakkolwiek by ona była błyskot liwa czy głęboka) stanowi jedyny warunek - niezbędny i wystarczający - ludzkiego szczęścia, które opierać się może wyłącznie na doskonałym dopasowaniu naukowo określonych potrzeb ludzkich i pozbawionym wieloznacz ności, przejrzystym i czytelnym rozplanowaniu przestrzeni życiowej człowieka. Miasto Corbusiera pozostało jedynie na papierze. Jednak co najmniej jeden architekt-urbanista - Oskar Niemeyer - podjął próbę wcielenia w życie słów wielkiego Francuza. Szansę tę stworzyło powołanie komisji, która miała na pustynnym pustkowiu nie skażonym historią założyć na surowym korzeniu nową stolicę, która odpowiadałaby bez miernym obszarom i niezmierzonym bogactwom natural-
nym Brazylii, jej potędze i nieokiełzanym ambicjom. Stoli ca ta - Brazylia - okazała się rajem dla architekta-modernisty: w końcu możliwe stało się odrzucenie wszelkich krępu jących ograniczeń, tak materialnych, jak i emocjonalnych, i puszczenie wodzy fantazji. Na nie zamieszkanym płaskowyżu centralnej Brazylii można było dowolnie zaprojektować mieszkańców przy szłego miasta, biorąc pod uwagę jedynie wierność zasadom logiki i estetyki; nie trzeba było iść na żadne kompromisy, nie mówiąc już o poświęcaniu czystości zasad na rzecz nie mających nic wspólnego z projektem, a uciążliwych ograni czeń czasu i miejsca. Można było precyzyjnie wyliczyć niedookreślone i ciągle nierozwinięte potrzeby kalkulowa nia w „jednostkach zapotrzebowania"; tworzyć w sposób nieskrępowany nie istniejących, a zatem milczących i po zbawionych politycznej siły mieszkańców przyszłego mias ta, widząc w każdym z nich sumę określonego naukowo i starannie zmierzonego zapotrzebowania na tlen oraz jed nostki ciepła i światła. Eksperymentatorzy bardziej zainteresowani dobrze wy konaną pracą niż wpływem, jaki jej wyniki mieć będą na tych, którzy ich doświadczą, traktowali Brazylię niczym wielkie, wspaniale wyposażone laboratorium, w którym można było mieszać w różnych proporcjach rozmaite skład niki logiczne i estetyczne oraz obserwować niezmącony przebieg reakcji, wybierając najbardziej zadowalającą po stać otrzymanego związku. Zgodnie z założeniami architek tonicznego modernizmu w stylu Corbusiera, w Brazylii można było zaprojektować przestrzeń na miarę człowieka (a dokładniej mówiąc na miarę tego, co w człowieku daje się zmierzyć), a także przestrzeń, z której wyeliminowane zostały przypadek i niespodzianka. Jednak dla mieszkań ców miasto Brazylia okazało się koszmarem. Nieszczęsne ofiary miasta szybko ukuły termin „brasilitis"', określając nim nowy syndrom patologiczny, którego Brazylia stała się 54
prototypem, do dziś pozostając jego najbardziej znanym ogniskiem. W powszechnym odczuciu najbardziej widocz ne objawy brasilitis to brak tłumu i tłoku, puste rogi ulic, anonimowość miejsc i ludzkie postaci pozbawione twarzy oraz odrętwiała monotonia otoczenia, które nie kryje żadnych zagadek, pozbawione jest wszystkiego, co mogło by podniecać lub zdumiewać. Mistrzowskie rozplanowa nie Brasilii redukowało do zera szanse spotkania drugiego człowieka poza miejscami przeznaczonymi do zebrań. Kpiono powszechnie, że randka na jedynym „forum", jakie przewidzieli projektanci - ogromnym Placu Trzech Sił - przypominała do złudzenia spotkanie na pustyni Gobi. Być może miasto Brazylia stanowiło przestrzeń doskona le zorganizowaną i przystosowaną do zamieszkania przez homunculusy, urodzone i wykarmione w probówkach, przez stworzenia ulepione z funkcji administracyjnych i prawniczych definicji. Z pewnością była to (przynajmniej w założeniu) przestrzeń doskonale przezroczysta dla tych, którym powierzono zadania administracyjne, oraz tych, któ rzy z mozołem starali się te zadania odczytać. Oczywiście miejsce to nadawałoby się też doskonale dla wyobrażonych mieszkańców idealnych, którzy utożsamiają szczęście z bezproblemowym życiem: jego struktura wykluczała bo wiem dwuznaczne sytuacje, eliminowała konieczność do konywania wyboru i ryzyko oraz szansę jakiejkolwiek przy gody. Jednak, jak się okazało, dla całej reszty przestrzeń ta odarta została ze wszystkiego, co naprawdę ludzkie; wszyst kiego, co wypełnia życie znaczeniem i nadaje mu wartość. Niewielu urbanistom ogarniętym pasją unowocześniania dane było pole do działania równie wielkie jak to, które powierzono Niemeyerowi. Większość musiała ograniczyć porywy fantazji (choć nie ambicje) do eksperymentów z miejską przestrzenią, zakrojonych na mniejszą skalę, tu porządkując, tam ogradzając beztroski, zadowolony z siebie 55
chaos miejskiego życia; poprawiając jeden czy drugi błąd albo brak historii, wykrawając w istniejącym uniwersum przypadku małą, dobrze strzeżoną niszę porządku. Zawsze jednak konsekwencje ich działania miały ograniczony za sięg i były w dużej mierze nieprzewidywalne.
AGORAFOBIA I RENESANS WARTOŚCI LOKALNYCH
Richard Sennett jako pierwszy spośród badaczy współczesne go miasta podniósł alarm z powodu zagrażającego nam „upadku człowieka publicznego". Wiele lat temu zauważył on powolne, lecz nieubłagane uszczuplanie miejskiej przestrzeni publicznej i podobnie niepowstrzymany odpływ mieszkańców miasta z miejsc będących już jedynie bladym cieniem ocalałej od zniszczenia agory, która ulegała dalszej dewastacji. W napisanej później błyskotliwej pracy na temat „użytko wania nieporządku" Richard Sennett odwołuje się do od kryć Charlesa Abramsa, Jane Jacobs, Marca Frieda czy Herberta Gansa - badaczy o różnym temperamencie, lecz podobnej wrażliwości na doświadczenie życia w mieście i zbliżonych intuicjach badawczych, po czym sam maluje przerażający obraz spustoszenia, jakiego dokonano „w ży ciu realnie istniejących ludzi w imię wcielania w życie jakichś abstrakcyjnych planów rozwoju czy odnowy". Gdziekolwiek dochodziło do realizacji takich planów, wy siłki, by „ujednolicić" przestrzeń miasta, sprawić, by stała się „logiczna", „funkcjonalna" czy „czytelna", mściły się rozpadem ochronnych sieci utkanych z ludzkich więzów, psychicznie wyniszczającym doświadczeniem opuszczenia i samotności, połączonym z poczuciem wewnętrznej pustki, przerażeniem z powodu wyzwań, które może przynieść życie, oraz udawanego analfabetyzmu w sytuacji wymaga jącej dokonania samodzielnych i odpowiedzialnych wybo rów. 6
Dążenie do osiągnięcia przejrzystości miało straszną ce nę. W sztucznie stworzonym środowisku, wyliczonym tak, by zapewnić anonimowość oraz funkcjonalną specjalizację przestrzeni, mieszkańcy miasta stanęli wobec niemal nie rozwiązywalnego problemu tożsamości. Monotonia pozba wiona twarzy oraz kliniczna czystość sztucznie stworzonej przestrzeni pozbawiła ich możliwości negocjowania zna czeń, a przez to wiedzy potrzebnej, by stawić czoło temu problemowi i go rozwiązać. Nauka, którą projektanci miast mogli wyciągnąć z długiej kroniki wzniosłych marzeń i przerażających katastrof kształtujących historię nowoczesnej architektury, jest taka, iż podstawowy sekret „dobrego miasta" polega na tym, że raczej daje ono ludziom szanse, by mogli być odpowie dzialni za swoje działania „w historycznie nieprzewidy walnym społeczeństwie", niż stwarza „wyimaginowany świat harmonii i ustalonego z góry porządku". Jeśli kto kolwiek miałby chęć brać się do wymyślania przestrzeni miejskich jedynie w odniesieniu do przykazania harmonii estetycznej i rozumu, powinien najpierw zastanowić się przez chwilę nad tym, że „ludzie nigdy nie stają się dobrzy tylko dlatego, że realizują czyjeś dobre rozkazy lub dobre plany". Dodajmy, że doskonale zaprojektowana przestrzeń no woczesnej utopii jest dla rozwoju odpowiedzialności - tego podstawowego i koniecznego warunku etycznego postępo wania v^ relacjach międzyludzkich, ziemią jałową, jeżeli nie wręcz zatrutą. Odpowiedzialność nie zakiełkuje i nie wyroś nie w higienicznie czystej przestrzeni bez niespodzianek, dwuznaczności i konfliktów. Stawić czoło własnej odpo wiedzialności potrafią jedynie ci, którzy doskonalili się w trudnej sztuce działania w niepewnych warunkach i wie loznacznych sytuacjach, rodzących się tam, gdzie króluje różnorodność i zróżnicowanie. Osoby moralnie dojrzałe to ludzie, którzy wzrastają, „potrzebując nieznanego, i czują
się niepełni bez pewnej dozy anarchii w życiu", którzy uczą się „kochać «obcość» pośród siebie". Zanalizowane przez Sennetta doświadczenia z amerykań skich miast wskazują na istnienie nieomal uniwersalnej zasady: podejrzliwość w stosunku do obcych, brak tolerancji wobec inności, niechęć do cudzoziemców, żądania, by ich odizolować i wypędzić, podobnie jak histeryczne przywią zanie do „porządku i prawa", oraz obsesja na jego punkcie, wykazują najwyższe natężenie w najbardziej jednorodnych społecznościach lokalnych, gdzie starannie przestrzega się podziałów rasowych, etnicznych i klasowych. . Nic dziwnego: w społecznościach takich odczucie „ n a s " jako wspólnoty opiera się często na złudzeniu równości, umocnionym monotonią podobieństwa wszystkich ludzi w zasięgu wzroku. Poczucie bezpieczeństwa ulega zmące niu przy braku sąsiadów, którzy myślą, postępują i wy glądają inaczej. Jednorodność rodzi konformizm, a konfor mizm i nietolerancja to dwie strony tej samej monety. W miejscowości, której mieszkańcy tworzą homogeniczną wspólnotę, bardzo trudno wykształcić cechy charakteru i umiejętności niezbędne, by radzić sobie z ludzką odmien nością i stawiać czoło niepewności, a przy braku takiego przygotowania bardzo łatwo można zacząć się lękać obcego jedynie dlatego, że jest kimś innym - być może dziwacz nym i odmiennym, lecz przede wszystkim nieznanym; kimś, kogo niełatwo zrozumieć, kto nie daje się w pełni pojąć, kto jest nieprzewidywalny. Miasto, które pierwotnie wznoszono, by zapewnić jego mieszkańcom bezpieczeństwo pod ochroną murów bronią cych przed zakusami najeźdźców z zewnątrz, „kojarzy się w naszych czasach bardziej z zagrożeniem niż bezpieczeń stwem" - mówi Nan Elin. W naszych czasach ponowoczesnych „czynnik lęku z pewnością wzrósł, na co wskazują coraz liczniejsze samochody wyposażone w alarm, drzwi zamykane na skomplikowane zasuwy, systemy ochrony 58
oraz popularność, jaką wśród grup różniących się pod względem wieku i poziomu dochodów cieszą się rozmaite «strzeżone», «bezpieczne» osiedla i rosnący nadzór służb porządkowych nad przestrzenią publiczną, nie wspominając 0 nie kończących się doniesieniach o zagrożeniu, rozpo wszechnianych przez środki masowego przekazu" . Współczesne lęki, typowe „lęki miejskie", w odróżnie niu od strachu, który niegdyś prowadził do budowy miast, koncentrują się na „wrogu wewnętrznym". Ten rodzaj lęku powoduje, że mniej uwagi poświęca się nienaruszalności 1 pomyślności miasta j a k o c a ł o ś c i - zbiorowej własno ści i zbiorowej gwarancji jednostkowego bezpieczeństwa - niż odizolowaniu i umocnieniu własnego domostwa w e w n ą t r z miasta. Mury, wnoszone niegdyś wokół miasta, dzisiaj przecinają miasto na wszystkie strony. Strzeżone osiedla, ściśle nadzorowane przestrzenie publiczne o ogra niczonej dostępności, uzbrojeni po zęby strażnicy przy bra mie i elektronicznie sterowane drzwi - wszystko to dzisiaj skierowane jest bardziej przeciwko nieproszonym współ obywatelom miasta niż obcym armiom, rozbójnikom, po zbawionym zajęcia najemnikom czy innym, bliżej nie zna nym zagrożeniom, czyhającym za bramami miasta. Nie bycie razem, ale wzajemne unikanie się i separacja stały się najważniejszymi strategiami przetrwania we współczesnej megalopolis. Problem miłości i nienawiści bliźniego już nie istnieje. Wystarczy trzymać bliźniego na odległość ramienia, a decyzja przestaje być konieczna. Od dalają się sytuacje, w których trzeba wybierać między miło ścią a nienawiścią. 7
CZY PO EPOCE PANOPTICONU JEST JAKIEŚ ŻYCIE?
Mało jest w naukach społecznych alegorii równie przekonu jących jak wizerunek Panopticonu. Michel Foucault po59
służył się poronionym pomysłem Jeremy Benthama z bar dzo dobrym skutkiem, używając go jako metafory prze kształceń, jakich dokonała nowoczesność, reorganizując system kontroli i rozdzielając na nowo władzę. Bentham, znacznie bardziej przenikliwie niż większość jego współ czesnych, pod pstrym opakowaniem dostrzegł najważniej sze, wspólne zadanie organów sprawujących kontrolę. Polegało ono na utrzymywaniu dyscypliny dzięki rzeczy wistej i stale namacalnej groźbie kary oraz dzięki wielości nazw nadawanych sposobom, za pomocą których władza realizowała swoją podstawową, kluczową strategię: rzą dzeni musieli uwierzyć, że przed wszechobecnym okiem zwierzchników nie ukryją się ani na chwilę, a w związku z tym żadne wykroczenie, nawet popełnione w wielkiej tajemnicy, nie ujdzie kary. Panopticon w wersji idealnej nie dopuszczał istnienia przestrzeni prywatnej, a przynaj mniej prywatności n i e p r z e z r o c z y s t e j ; przestrzeni prywatnej nie objętej nadzorem, albo, co gorsza, nie dającej się nadzorować. W mieście opisanym przez Jew gienija Zamiatina w My każdy miał prywatny dom, lecz ściany budynków były zrobione ze szkła. Natomiast u George'a Orwella w Roku 1984 każdy miał prywatny telewizor, którego nie wolno było wyłączyć, i nie wiado mo było, kiedy emitujący audycje używali go także jako kamery... Jak podkreślił Foucault, techniki panoptyzmu grały za sadniczą rolę w przejściu od opartych na więzach lokalnych, samonadzorujących i samoregulujących się mechanizmów integracji skrojonej na miarę przyrodzonych zdolności ludz kich oczu i uszu do ponadlokalnej, państwowej integracji obszarów o wiele rozleglejszych, niż cztowiek ogarnąć mo że za pomocą danych mu przez naturę możliwości. Ta druga sytuacja wymagała wprowadzenia asymetrii nadzoru, za trudnienia zawodowych strażników oraz reorganizacji prze strzeni, która umożliwiłaby nadzorującym pełnienie ich
funkcji, a nadzorowanym uświadomiła, że byli obserwowa ni i mogą znaleźć się pod obserwacją w każdej chwili. Wszystkie te wymagania zostały niemal całkowicie speł nione w najważniejszych ćwiczących w dyscyplinie instytu cjach „klasycznego etapu" nowoczesności: w fabrykach i armiach tworzonych za pomocą masowego poboru; oby dwie te instytucje posiadały niemal uniwersalny zasięg działania. Jednak wyobrażenie Panopticonu, jako niemal doskonała metafora najważniejszych rysów unowocześnienia władzy i kontroli, za bardzo zadomowiło się w wyobraźni socjolo gów, utrudniając raczej, niż ułatwiając postrzeganie natury obecnych zmian. Ze szkodą dla naszych analiz, w sposób naturalny we współczesnych układach władzy doszukujemy się starych i w zasadzie nie zmienionych technik panoptycznych w nowej, usprawnionej wersji. Często umyka naszej uwagi fakt, że większość populacji ani nie musi, ani nie ma okazji, by zaznać dawnych uroków placu musztry. Zdarza nam się też zapominać o specyficznych wyzwaniach, jakie pociągał za sobą proces unowocześniania; wyzwaniach, wobec których strategie panoptyzmu można było zastoso wać z dużym powodzeniem. Dzisiaj stoją przed nami inne wyzwania i stosowanie z nie słabnącym entuzjazmem orto doksyjnie panoptycznych strategii okazałoby się niewątp liwie pomysłem chybionym, przynoszącym skutki wręcz przeciwne do zamierzonych. W błyskotliwym artykule na temat elektronicznej bazy danych jako unowocześnionej wersji Panopticonu w cyber przestrzeni Mark Poster twierdzi, że „nasze ciała zawieszo ne są między sieciami, informacyjnymi magistralami i baza mi danych". Wszystkie te miejsca przechowywania infor macji, do których nasze ciała „są informatycznie uwiąza ne", „nie stanowią już schronienia, w którym można się ukryć przed obserwacją, ani fortecy, wokół której wytycza się linię oporu". Przechowywanie ogromnej ilości danych,
przyrastającej z każdym użyciem karty kredytowej, a właś ciwie za każdym razem, gdy coś kupujemy, doprowadza według Postera do powstania „superpanopticonu". Ten Panopticon jest jednak odmienny: nadzorowani, dostarczając danych do przechowywania, stanowią podstawowy - i d o b r o w o l n y - czynnik w procesie nadzorowania. Praw da, że ilość informacji zgromadzonej na ich temat niepokoi ludzi. Zgodnie z tym, co stwierdziło czasopismo „Time" w 1991 roku, dla 70-80 procent jego czytelników powód do „poważnych lub pewnych obaw" stanowiła informacja ze brana na ich temat przez administrację oraz towarzystwa ubezpieczeniowe i kredytowe, a w nieco mniejszym stopniu dane będące w posiadaniu pracodawców, banków i firm marketingowych. W tej sytuacji Poster zastanawia się, dla czego „niepokój, jaki budzą bazy danych, nie przekształcił się dotąd w problem polityczny wagi państwowej" . 8
Zastanowienie budzi jednak to, dlaczego powinniśmy się nad tym zastanawiać... Po bliższym przyjrzeniu się więk szość pozornych podobieństw między Panopticonem Foucaulta a współczesnymi bazami danych okazuje się po wierzchowna. Panopticon stworzono przede wszystkim w celu wpojenia dyscypliny i narzucenia jego więźniom jednolitego sposobu zachowania. Była to broń skierowana przeciwko różnicy, wyborowi i różnorodności. Baza danych nie stawia podobnych celów ani sobie, ani swym potencjal nym zastosowaniom. Raczej odwrotnie: towarzystwom kre dytowym i firmom marketingowym, które są głównym mo torem i użytkownikiem baz, chodzi o to, by ich zawartość potwierdziła „uczciwość" ludzi, których dane zostały umie szczone w bazie, ich wiarygodność jako klientów, którzy dokonują w y b o r u ; o to, by zanim dojdzie do strat lub marnotrawstwa środków, odsiać tych, którzy nie są w stanie w y b i e r a ć . B y ć w ł ą c z o n y m do bazy danych to podstawowy warunek, by otrzymać status kogoś „wartego kredytowania", a co za tym idzie, zyskać dostęp do „najfaj62
niejszej hecy w mieście". Panopticon zmieniał swych mie szkańców w wytwórców lub żołnierzy, od których oczeki wano i wymagano rutynowego wykonywania monotonnych czynności. Baza danych zawiera dane o uczciwych i god nych zaufania konsumentach, odsiewając całą resztę tych, którym nie należy ufać przy powierzaniu środków do „gry w konsumpcję", jedynie z tego powodu, że o ich życiu niczego nie zapisano w bazie danych. Główna funkcja Pa nopticonu polegała na tym, że dawał on pewność, iż nikt nie w y m k n i e s i ę poza obręb przestrzeni pod ścisłym nad zorem, podczas gdy baza danych ma przede wszystkim uniemożliwiać w t a r g n i ę c i e do niej pod fałszywymi pozorami nie uprawnionego intruza z zewnątrz. Im więcej danych o tobie baza zawiera, tym swobodniej możesz się po niej poruszać. Baza danych stanowi narzędzie selekcji, podziału i wyłą czenia. Na jej sicie pozostają mieszkańcy rzeczywistości globalnej, podczas gdy odsiewa się tych, którzy zamiesz kują światy lokalne. Niektórzy dopuszczani są do pozaterytorialnej cyberprzestrzeni, dzięki której wszędzie czują się jak w domu i wszędzie są mile witani, innym odbiera się paszporty i odmawia wiz tranzytowych, uniemożliwiając wędrówkę przez miejsca zastrzeżone dla mieszkańców cy berprzestrzeni, przy czym to drugie jest uzupełnieniem pierwszego. W odróżnieniu od Panopticonu, baza danych jest narzędziem ruchu, a nie więzami, które trzymają ludzi w jednym miejscu. Można się też zastanawiać nad dziejami Panopticonu z innej perspektywy. Według pamiętnego stwierdzenia Tho masa Mathiesena, wprowadzenie władzy panoptycznej było odzwierciedleniem fundamentalnego przekształcenia s y tuacji, w której wielu obserwuje nielicz nych, w s y t u a c j ę , gdy n i e l i c z n i o b s e r w u j ą w i e 1 u. W sprawowaniu władzy nadzór zastąpił wido wisko. W czasach przednowoczesnych władza wywierała 9
63
wrażenie na ludzie (populus), pozwalając pospólstwu prze pełnionemu lękiem, grozą i podziwem oglądać swój prze pych, bogactwo i splendor. Współczesna władza woli pozo stawać w cieniu, obserwując swych poddanych, sama nie będąc przez nich oglądana. Mathiesen gani Foucaulta za to, że nie poświęcił należytej uwagi innemu właściwemu no woczesności procesowi, który toczy się równolegle: rozwo jowi nowych technik władzy polegających na tym, że wielu - tak wielu jak nigdy dotąd - ogląda nielicznych. Oczywiś cie chodzi mu o bezustanny rozwój środków masowego przekazu, przede wszystkim telewizji, prowadzący do tego, że obok Panopticonu pojawia się drugi mechanizm władzy, dla którego ukuwa zręcznie nazwę S y n o p t i c o n u . Rozważmy więc taką sytuację: technika Panopticonu, nawet kiedy stosowano ją powszechnie, a instytucje oparte na jej założeniach obejmowały swym oddziaływaniem prze ważającą większość społeczeństwa, z natury dostępna była jednie lokalnemu establishmentowi: zarówno warunki, w jakich funkcjonowały instytucje panoptyzmu, jak i skutki ich działań polegały na u n i e r u c h o m i e n i u rządzo nych, ponieważ nadzór służył temu, by uniemożliwić im ucieczkę albo w najlepszym wypadku zapobiec ich samo dzielnym, przypadkowym ruchom. Synopticon zaś ma natu rę globalną, ponieważ czynność oglądania odrywa patrzą cych od lokalnej rzeczywistości, przenosząc ich, przynaj mniej duchowo, w cyberprzestrzeń, gdzie odległość"przestaje mieć znaczenie, nawet jeżeli ciało pozostaje nadal w tym samym miejscu. Nie jest już ważne, czy ci, którymi Synopticon rządzi, przekształceni jego mocą z obserwowa nych w obserwatorów, zmieniają miejsce pobytu czy nie. Gdziekolwiek by byli i dokądkolwiek by mieli się udać, mogą podłączyć się do pozaterytorialnej sieci, dzięki której wielu ogląda nielicznych - i oczywiście tak robią. Panopticon s i ł ą narzucał ludziom sytuację, w której mogli być obserwowani. Synopticon nie wymaga stosowania przymu-
u - on k u s i ludzi, by oglądali. Natomiast nieliczni, któ rych się ogląda, podlegają starannej selekcji. Mówiąc sło wami Mathiesena: S
wiemy, komu z zewnątrz wolno w mediach wyrażać swe opinie. Liczne badania prowadzone w Norwegii, a także o zasięgu między narodowym, wykazały, że ludzie ci konsekwentnie należą do e l i t i n s t y t u c j o n a l n y c h . Ci, którzy mogą znaleźć się w mediach, to mężczyźni - nie kobiety - z najwyższych warstw społeczeństwa, członkowie elit politycznych sprawujących władzę, wielcy przemys łowcy, urzędnicy administracji państwowej.
Szeroko wychwalana „interakcyjność" nowych mediów jest wielką przesadą i raczej powinno się mówić o „medium interaktywnym jednokierunkowo". W przeciwieństwie do tego, w co zwykle wierzą uczeni, którzy sami są członkami nowej elity o wymiarze globalnym, Internet i Sieć wcale nie są dla każdego i nieprawdopodobne wydaje się, by kiedy kolwiek ich użytkowanie stało się prawdziwie powszechne. Nawet ci, którzy mają dostęp do sieci, mogą wybierać jedynie w takim zakresie, na jaki pozwalają im dostawcy, zachęcający do „spędzenia czasu i wydawania pieniędzy, dokonując wyboru między proponowanymi pakietami usług i w ich obrębie". Reszta, pozostawiona na łaskę i niełaskę sieci satelitarnej lub telewizji kablowej, które nawet nie pretendują do zachowania symetrii między rzeczywistością po dwóch stronach ekranu, skazana jest na oglądanie w for mie czystej i nieskażonej. Oglądanie czego? Wielu ogląda nielicznych. Nieliczni, których się ogląda, to sławy. Mogą należeć do świata polityki, sportu, nauki czy rozrywki, albo być po prostu słynnymi specjalistami od informacji. Niezależnie jednak od tego, kim byłyby ogląda ne sławy, tym, co wystawiają do oglądania, jest świat sław; świat, który właśnie na tym polega, że jest oglądany - przez wielu i we wszystkich zakątkach świata; który staje się
globalny dzięki możliwości oglądania. Każda wypowiedź slaw staje się komunikatem o tym świecie i życiu. I c h życiu i i c h świecie. Jeśli postawimy pytanie o wpływ, jaki może to mieć na oglądających, to „raczej tak, jakbyśmy pytali nie tyle o lęki i nadzieje, jakie budzi w nas chrześ cijaństwo, ile o skutki, jakie wywiera ono na nasz światopo gląd, albo - jak zapytałby Chińczyk - o konsekwencje konfucjanizmu dla moralności publicznej" . W Panopticonie nieliczni wybrani spośród lokalnej wspólnoty obserwowali pozostałych jej członków, a przed pojawieniem się Panopticonu zwykli szarzy członkowie społeczności lokalnej oglądali wybranych spośród siebie. W Synopticonie żyjący na skalę lokalną oglądają tych, których życie ma wymiar globalny. Władza tych drugich zasadza się na ich oddaleniu: ludzie „globalni" są dosłow nie „nie z tego świata". Jednak na co dzień unoszą się oni nad lokalnymi światami zwykłych ludzi w sposób o wiele bardziej widoczny i narzucający się niż anioły, które nie gdyś polatywały nad światem chrześcijan: w zasięgu wzro ku, a jednocześnie niedostępni, wzniośli, lecz należący do tego świata, stojąc nieskończenie wysoko, stanowią świet lany przykład, za którym ci gorsi mogą podążać lub przy najmniej marzyć, że go naśladują. Podziwia się ich, a zara zem zazdrości; królowie, którzy zamiast rządzić, wytyczają drogę. Żyjąc na ziemi osobno i z dala od siebie, ludzie „lokalni" spotykają światowe sławy dzięki regularnym telewizyjnym sprawozdaniom z nieba. Echa spotkania rozbrzmiewają glo balnie i tłumiąc wszystkie inne dźwięki, odbijają się od lokalnych ścian, objawiając i potwierdzając ich nieprzenikalną trwałość, która przywodzi na myśl mury więzienia. 10
Rozdział 3 CO BĘDZIE PO PAŃSTWIE NARODOWYM?
„Pokolenie wcześniej polityka społeczna opierała się na przekonaniu, że państwa narodowe i miasta w ich obrębie potrafią kontrolować swój los; obecnie dochodzi do rozdziału między państwem a gospodarką" - zauważa Richard Sennett, Wraz z powszechnym wzrostem prędkości, kiedy pędzimy coraz szybciej, a czas i przestrzeń, jak zauważa David Harvey, „ulegają ściśnięciu", pewne rzeczy poruszają się szybciej od innych. Gospodarka, czyli kapitał, oznaczający pieniądze i środki potrzebne do robienia większej ilości pieniędzy oraz innych rzeczy, porusza się wystarczająco szybko, by zawsze wyprzedzać o krok ustrój polityczny (zarówno terytorialny, jak i każdy inny), który czasami podejmuje próby ogarnięcia tych wędrówek kapitału i zmia ny ich kierunku. W tym wypadku ograniczenie czasu po dróży do zera wprowadza nową jakość, jaką jest całkowity zanik ograniczeń natury przestrzennej, albo raczej „całkowite przezwyciężenie siły ciężkości". Wszystko, co porusza się z prędkością sygnału na elektronicznych łączach, praktycznie przestaje podlegać ograniczeniom miejsc, w których powsta ło, ku którym zmierza i które mija po drodze. Martin Woollacott niedawno skomentował to w sposób, który dobrze ujmuje następstwa tego uniezależnienia: 1
Szwedzko-szwajcarska grupa Asea Brown Boveri oznajmiła, że w Eu ropie Zachodniej zmniejszy liczbę miejsc pracy o 57 000, tworząc 67
nowe w Azji. Następnie EIectrolux poinformował, że zredukuje za trudnienie o 11 procent w skali globalnej, wprowadzając największe cięcia w Europie i Ameryce Północnej. Zwolnienia zapowiedział także Pilkington Glass. W ciągu dziesięciu dni trzy europejskie firmy dokonały redukcji zatrudnienia na skalę, którą można porównywać z nowymi rządowymi projektami tworzenia nowych miejsc pracy we Francji i Wielkiej Brytanii [„.] Niemcy straciły w ciągu pięciu lat milion miejsc pracy, podczas gdy firmy niemieckie wznoszą fabryki w Europie Wschodniej, Azji i Ameryce Łacińskiej. Jeśli cały zachodnioeuropejski przemysł prze nosi się masowo poza granice Europy Zachodniej, to trzeba uznać, że wszystkie dyskusje na temat jak najlepszego podejścia rządów do problemu bezrobocia znajdą dość ograniczone zastosowanie w prak tyce. 2
Zrównoważony bilans Nationalókonomie [gospodarki na rodowej], który wydawał się niegdyś niezbędnym warun kiem całego myślenia ekonomicznego, dziś staje się coraz bardziej aktuarialną fikcją. Jak wskazuje Vincent Cable w swym niedawno opublikowanym pamflecie wydanym przez Demos, „już nie wiadomo, co znaczy to, że Bank Midland czy ICL nazywa się «brytyjskimi firmami* (ani dlaczego British Petroleum, British Airways, British Gas czy British Telecom noszą swe nazwy) [...] W świecie, gdzie kapitał nie ma stałej siedziby, a przepływ f i n a n s ó w ^ ^ pozostaje w dużej mierze poza kontrolą rządów poszczegól nych państw, wiele mechanizmów polityki gospodarczej przestaje działać." Alberto Melucci sądzi zaś, że na skutek szybko rosnących wpływów ponadpaństwowych - „świato wych" - organizacji „przyspieszeniu uległo zarówno wy kluczanie obszarów słabych [gospodarczo], jak i otwieranie nowych kanałów przydziału środków, które, przynajmniej częściowo, zostały wyjęte spod kontroli różnych państw narodowych" . Mówiąc słowami G.H. von Wrigtha, „wydaje się, że państwo narodowe ulega erozji czy też obumiera. Siły po3
4
wodujące rozpad mają charakter p o z a n a r o d o w y " . Po nieważ jednak państwa narodowe pozostają jedyną ramą zachowania równowagi między blokami politycznymi i je dynym źródłem skutecznych inicjatyw politycznych, „pozanarodowość" powodujących rozpad sił umieszcza je poza zasięgiem przemyślanego, celowego i potencjalnie racjonal nego działania. Jak wszystko, co się takiemu działaniu wymyka, siły te, ich forma i sposoby funkcjonowania, po grążone są we mgle tajemnicy, stanowiąc raczej przedmiot domysłów niż budzących zaufanie analiz. Von Wright ujmuje to następująco: Siły o pozanarodowym charakterze są w dużej mierze anonimowe, a przez to trudne do określenia. Nie tworzą jednolitego systemu czy porządku. Są raczej zlepkiem systemów, którymi poruszają „niewi dzialni" aktorzy. [...] siły, o których mowa, nie działają razem ani nie współpracują ze sobą celowo [...] „[Rjynek" jest nie tyle opartą na konkurencji interakcją rywalizujących ze sobą sił, ile działaniem przeciwstawnie ukierunkowanych bodźców, płynących z manipulo wania popytem, sztucznie tworzonych potrzeb i pragnienia szybkiego zysku. 5
Wszystko to tworzy wokół „obumierających" państw narodowych atmosferę klęski żywiołowej. Jej przyczyny są nie do końca zrozumiałe; choćby jednak przyczyny były znane, nie dałoby się jej do końca przewidzieć; a gdyby można ją było przewidzieć, z pewnością nie udałoby się jej zapobiec. Poczucie niepewności, które jest zupełnie zrozumiałą reakcją na sytuację pozbawioną jasnych mecha nizmów kontroli, znalazło wyraz w sardonicznym tytule książki Kennetha Jowitta The New World Disorder [Nowy nieporządek świata]. Przez całą epokę nowoczesną zdą żyliśmy przywyknąć do koncepcji, że porządek jest równo znaczny z tym, iż „coś jest pod kontrolą". To właśnie tej kontroli, czy to wspartej na solidnych podstawach,
czy będącej zwykłym złudzeniem, brakuje nam najbar dziej. Nawet jeśli zamieszanie wywołane gwałtownym koń cem Wielkiego Podziału i nagłym załamaniem porządku politycznego opartego na istnieniu dwóch bloków spowo dowało bicie na alarm przeciwko „nowemu nieporząd kowi", to wydarzeń tych, stanowiących zresztą zupełnie oczywisty powód ludzkiego zagubienia i skonsternowania, nie można uznać za jedyne wytłumaczenie współczesnego „nowego nieporządku świata". Wizerunek globalnego bezładu odzwierciedla raczej nową świadomość; jej naro dzinom mogło sprzyjać załamanie się polityki opartej na podziale na bloki, choć wcale nie musiało stanowić jej przyczyny; świadomość, że rzeczy, które dotąd wydawały się pod kontrolą lub przynajmniej w zasięgu jej „moż liwości technicznych", mają z natury charakter żywiołowy i przypadkowy. Przed upadkiem bloku komunistycznego przypadkowa, kapryśna i nieobliczalna natura świata nie tyle nie istniała, ile usunięto ją z zasięgu wzroku za pomocą pochłaniających całą energię i myśl zabiegów służących codziennemu od twarzaniu równowagi między światowymi potęgami. Dzię ki podziałowi świata władza polityczna stworzyła jego wi zerunek jako całości. Nasz świat stanowił całość dzięki znaczeniu, jakim były obdarzone każdy jego zakątek i każ da dziura w odniesieniu do „światowego porządku", czyli w stosunku do konfliktu dwóch obozów i starannie za chowywanej, choć zawsze niepewnej, równowagi między nimi. Świat stanowił całość dopóty, dopóki nie było rzeczy pozbawionych tego znaczenia i dopóki nic nie było obojętne z punktu widzenia zachowania równowagi pomiędzy dwie ma potęgami, które przywłaszczyły sobie jego znaczną część, na resztę rzucając cień tego podziału. Wszystko na świecie miało znaczenie, będące pochodną podziału oraz jednego centrum; pochodną istnienia dwóch ogromnych 70
bloków zwartych w nierozerwalnym uścisku walki na śmierć i życie. Od kiedy Wielki Podział przestał istnieć, świat nie wydaje się już całością; wygląda raczej jak pole działania rozproszonych i nieskoordynowanych ze sobą sił, zamierających w miejscach trudnych do przewidzenia lub nabierających rozpędu, który nie wiadomo, jak po wstrzymać. Sedno sprawy leży w tym, że, j a k s i ę z d a j e, n i k t d z i s i a j n i e j e s t p o d k o n t r o l ą . Co gorsza, nie wiadomo specjalnie, jak w dzisiejszej sytuacji miałoby wy glądać „bycie pod kontrolą". lak dawniej, wszystkie ini cjatywy zmierzające do wprowadzenia jakiegoś porządku mają charakter lokalny i konkretny cel na widoku; nie istnieją już jednak wspólnoty lokalne, które czułyby się uprawnione, by zabierać głos w imieniu całej ludzkości albo których ludzkość słuchałaby czy byłaby gotowa im się podporządkować. Nie ma też jednego celu, na który na kierowane byłyby zgodnie działania całego świata.
UNIWERSALIZUJĄCY CZY GLOBALIZOWANI?
Właśnie owo nowe i nieprzyjemne poczucie „rzeczy wymy kających się z rąk" wyrażone zostało (z niewielkim pożyt kiem, jeśli chodzi o wyjaśnienie kwestii) w modnym obec nie pojęciu g l o b a l i z a c j i . W swym najgłębszym zna czeniu pojęcie globalizacji przekazuje nieokreślony, kap ryśny i autonomiczny charakter świata i jego spraw, brak centrum, brak pulpitu operatora, zespołu dyrektorów, biura zarządu. Globalizacja jest inną nazwą „nowego nieporząd ku świata" Jowitta. Ten rys pojęcia globalizacji, nierozerwalnie z nim zwią zany, zdecydowanie odróżnia je od kategorii, pozornie dają cej się stosować wymiennie: chodzi o pojęcie „uniwersalizacji", na którym niegdyś opierał się cały dyskurs nowo71
czesności dotyczący sytuacji na świecie. Dziś wyszło ono z użycia i rzadko się je słyszy, zapomniane przez wszyst kich z wyjątkiem filozofów. Podobnie jak pojęcia „cywilizacji", „rozwoju", „kon wergencji", „jednomyślności" oraz wiele innych terminów kluczowych dla wczesnej i klasycznej fazy rozwoju myśli nowoczesnej, kategoria „uniwersalizacji" zawierała w so bie nadzieję, celowość i zdecydowane dążenie do wprowa dzenia porządku; ponadto, oprócz konotacji, które sugero wały terminy pokrewne, oznaczała ona u n i w e r s a l n y porządek, wprowadzanie porządku na skalę uniwersalną, prawdziwie globalną. Podobnie jak inne pojęcia, kategorię uniwersalizacji ukuto na wzbierającej fali nowoczesności i jej ambicji intelektualnych. Cała rodzina pojęć jednym głosem deklarowała wolę zmiany świata i uczynienia go lepszym, niż był, a także rozszerzenia przemian i ulepszeń na skalę światową oraz objęcie nimi całego gatunku ludz kiego. Podobnie ogłoszono zamiar stworzenia wszystkim ludziom na świecie takich samych warunków życia; to samo dotyczyło szans życiowych, które miały zostać wyrównane. Pojęcie globalizacji w takiej formie, w jakiej ukształtował je współczesny dyskurs, nie przechowało żadnego z tych znaczeń. Nowego terminu używa się przede wszystkim do mówienia o globalnych skutkach, ciągle niezamierzonych i nieprzewi dzianych, a nie o globalnych inicjatywach i przedsięwzięciach. Tak - mówi on - nasze działania mogą mieć, i często mają, skutek globalny, ale nie musimy planować ani prze prowadzać akcji na skalę globalną; nie wiemy nawet dob rze, jak to zrobić i skąd wziąć środki. „Globalizacja" nie jest tym, co wszyscy, a przynajmniej najbardziej zasobni w środki i przedsiębiorczy, chcieliby przeprowadzać czy też czym mają nadzieję się zająć. Globalizacja to to, c o s i ę d z i e j e z n a m i w s z y s t k i m i . Pojęcie globalizacji odnosi się bezpośrednio do „anonimowych sił" von Wrigh ta; sił działających w pustce, na mglistej, grząskiej, nie
dającej się oswoić ani przebyć „ziemi niczyjej", rozciągają cej się poza zasięgiem możliwości konkretnego planowania i działania kogokolwiek. Jak doszło do tego, że ten rozległy obszar pustkowia „stworzonego ludzką ręką" (mowa nie o „naturalnych" pustkowiach, które nowoczesność wytyczyła po to, by je zdobywać i oswajać, ale o „dżungli w y t w o r z o n e j " , jak można sparafrazować trafne sformułowanie Anthony Giddensa; pustkowie wyłaniające się p o procesie udomowie nia, powstające p o podboju i jako jego skutek) pojawił się w polu widzenia? I dlaczego jawi nam się z intensywną i uporczywą mocą, która od czasów Durkheima uważana jest za wyznacznik „twardej rzeczywistości'? Wytłumaczeniem możliwym do przyjęcia wydaje się po czucie słabości, a właściwie niemocy, coraz częściej do świadczane w obliczu powszednich działań porządkują cych, które uznajemy za oczywiste. Przez całą epokę nowoczesną jedynie państwo szczyciło się tym, że zajmowało miejsce w przestrzeni. (Państwo terytorialne, rzec by się chciało, lecz pojęcia państwa i „su werenności terytorialnej" stały się w epoce nowoczesnej synonimami, zarówno w praktyce, jak i w teorii, w związku z czym sformułowanie „państwo terytorialne" jest pleonazmem.) Termin „państwo" oznacza podmiot roszczący sobie słuszne prawo do tego, by ustalać, a także narzucać zasady i normy nadające spójność biegowi spraw na określonym terytorium oraz szczycący się posiadaniem środków wystar czających na ten cel; normy i zasady te z założenia mają zmieniać przypadek w ściśle zdeterminowaną kolej rzeczy, wieloznaczność w Eindeutigkeit, przygodność w rozkład regularny... - krótko mówiąc, przekształcić dziewiczą pusz czę w starannie przystrzyżony ogród i zmienić chaos w po rządek. Uporządkować pewien fragment świata oznaczało usta nowić niezawisłe państwo, które mogło zaprowadzić ład
dzięki posiadanej władzy. Znaczyło także ambicję, by na rzucić pewien model porządku kosztem innych, konkuren cyjnych modeli. Dokonać tego można było jedynie przez zdobycie nowego państwa lub przejęcie władzy w państwie istniejącym. Max Weber definiował państwo jako podmiot roszczący sobie prawa do monopolu na stosowanie przymusu na tere nie suwerennego terytorium oraz do posiadania służących do tego celu środków. Cornelius Castoriadis ostrzega przed szeroko rozpowszechnionym nawykiem myślowym myle nia państwa z władzą społeczną jako taką. [Termin] „pań stwo" - twierdzi on - odnosi się do specyficznego sposobu podziału władzy społecznej i jej koncentracji, w którym chodzi właśnie o zwiększenie „potencjału porządkowania". „Państwo - mówi Castoriadis - jest jednostką w y o d r ę b n i o n ą ze zbiorowości i ustanowioną tak, by utwierdzić to wyodrębnianie." Nazwę „państwo" należy zachować więc „dla takich wypadków, gdy przyjmuje ono postać a p a r a t u p a ń s t w o w e g o , co pociąga za sobą oddzielne, choć by bardzo elementarne, struktury biurokracji cywilnej, koś cielnej czy wojskowej; mówiąc innymi słowy, powoduje powstanie hierarchicznej organizacji o określonym zakresie kompetencji" . Podkreślmy jednak, że takie „wydzielenie władzy społe cznej ze zbiorowości" nie było w żadnym razie kwestią przypadku, jednym z wybryków historii. Zadanie zaprowa dzenia porządku wymaga wielkich, ustawicznych wysiłków przy konsolidacji władzy społecznej, jej przegrupowywaniu i wzmacnianiu; ta zaś domaga się znacznych środków, które może zgromadzić jedynie państwo w postaci zhierarchizo wanego aparatu władzy. Z konieczności niezawisłość usta wodawcza i wykonawcza nowoczesnego państwa wspierała się na trzech filarach: suwerenności w sferze wojskowej, gospodarczej i kulturalnej; innymi słowy, na zdominowaniu przez państwo obszarów działania, niegdyś podlegających 6
74
rozproszonej władzy wielu ośrodków, a obecnie niezbęd nych dla podtrzymania instytucji państwa i utrzymania po rządku. Zaprowadzanie ładu było nie do pomyślenia bez możliwości skutecznej obrony terytorium przed wpływami innych modeli porządku, zagrażających państwu od ze wnątrz i od wewnątrz. Byłoby ono niemożliwe także bez zrównoważenia bilansu Nationalókonomie [gospodarki na rodowej] oraz możliwości zgromadzenia środków kultural nych wystarczających do zachowania tożsamości państwa i jego odrębności poprzez odrębną tożsamość jego oby wateli. Tylko nieliczne zbiorowości ludzkie dążące do stworze nia własnego, niezawisłego państwa okazały się wystar czająco duże i zamożne, by po przejściu tak trudnego testu móc poważnie myśleć o osiągnięciu suwerennej państwo wości. W czasach gdy stanowieniem porządku zajmowały się głównie, jeśli nie wyłącznie, niepodległe organizmy państwowe, istniało stosunkowo niewiele państw, a i one niechętnie dzieliły się tą władzą. Powstanie nowego pań stwa wymagało z zasady stłumienia państwotwórczych am bicji wielu mniejszych zbiorowości. Pozbawiono je więc samowystarczalności gospodarczej, negowano każdą, choć by najmniejszą odrębność kulturalną, i odbierano w całości potencjał wojskowy. W tych warunkach na „scenie globalnej" rozgrywał się teatr polityki wewnętrznej państwa, które w drodze konflik tów zbrojnych, układów, albo i tak, i tak, zmierzało przede wszystkimi do wyznaczenia i utrzymania („za pomocą gwa rancji międzynarodowych") granic, które wydzielały jego obszar, zamykając w swym obrębie ustawodawczą i wyko nawczą niezawisłość władzy. „Polityka globalna" w takim zakresie, w jakim możemy mówić o globalnych horyzon tach w polityce zagranicznej niepodległych państw, sprowa dzała się głównie do utrzymywania zasady pełnej i bezspor nej suwerenności terytorialnej każdego kraju oraz dążenia 75
do wymazania z mapy świata kilku „białych plam", a także walki z zagrożeniem, jakie stanowiły niejednoznaczne sytu acje, w których terytoria niezawisłych państw nakładały się na siebie lub kiedy któreś z nich występowało z zaległymi roszczeniami terytorialnymi. Dobitnym, choć dość osob liwym wyrazem uznania dla tej koncepcji miała stać się podjęta podczas posiedzenia założycielskiego Organizacji Jedności Afrykańskiej [Organisation of African Unity] pro klamacja nienaruszalności i świętości nowych granic pań stwowych, co do których wszyscy zgadzali się, iż stanowią całkowicie sztuczny wytwór, owoc kolonialnego dziedzic twa. Wizerunek „globalnego porządku" sprowadzał się, krótko mówiąc, do sumy pewnej liczby porządków lokal nych, z których każdy był skutecznie utrzymywany i regulo wany przez jedno i tylko jedno państwo terytorialne. Wszy stkie kraje oczekiwały od siebie nawzajem występowania w obronie praw politycznych każdego z nich. Podzielonemu na niepodległe kraje światu narzucony zo stał trwający niemal pół wieku i jeszcze do niedawna żywy podział na dwa bloki. Każdy z nich popierał wzrost koor dynacji działań i współpracy między porządkami państwo wymi w granicach jego metawładzy, opartej na założeniu, że pojedyncze państwa nie są samowystarczalne w dziedzi nie militarnej, gospodarczej i kulturalnej. Stopniowo, lecz nieprzerwanie propagowano nową zasadę integracji ponad państwowej, która szybciej zrealizowała się w praktyce politycznej niż w teorii. Na „scenie globalnej" coraz częś ciej rozgrywał się teatr, w którym aktorami były współist niejące i współzawodniczące ze sobą grupy państw, a nie pojedyncze kraje. Wysunięta w Bandungu inicjatywa powołania absurdal nego „bloku państw nie należących do żadnego bloku" i późniejsze wysiłki przystąpienia do któregoś z bloków, podejmowane przez kraje nie zrzeszone, stanowiły pośred nie potwierdzenie tej nowej zasady. Inicjatywy były jednak
skutecznie i zgodnie podkopywane przez dwa superbloki, które zgadzały się przynajmniej w jednej kwestii: oba trak towały resztę świata jako dwudziestowieczny odpowiednik białych plam z czasów dziewiętnastowiecznego wyścigu w budowaniu i terytorialnym zamykaniu państw. Niezrzeszenie, odmowa przystąpienia do jednego z dwóch superbloków, uparte przywiązanie do dawnej, coraz bardziej przestarzałej zasady głoszącej, że najwyższa władza spra wowana jest przez państwo, postrzegano tak, jak niegdyś dwuznaczność „ziemi niczyjej", z którą nowoczesne pań stwa w okresie formacji zmagały się zaciekle, rywalizując w tej walce ramię przy ramieniu. Polityczna struktura epoki Wielkiego Podziału przesłoni ła głębsze i - jak teraz się okazało - bardziej brzemienne w skutki i długotrwałe odchylenia w mechanizmie wprowa dzania porządku. Zmiana dotyczyła przede wszystkim roli państwa. Wszystkie trzy filary, na których wspierała się suwerenność władzy państwowej, skruszały do imentu. Sa mowystarczalność militarna, gospodarcza i kulturalna pań stwa - każdego państwa - przestała być w perspektywie możliwa. Aby zachować władzę utrzymania porządku i pra wa, państwa musiały szukać sprzymierzeńców i dobrowol nie rezygnowały z coraz większych obszarów niezawisłości. Kiedy więc w końcu kurtyna uległa rozdarciu, po nowej, nieznanej scenie krążyły dziwaczne postaci. Były kraje, które - absolutnie nie zmuszane do zrzeczenia się swej suwerenności - szukały aktywnie i z zaangażowa niem możliwości podporządkowania się, prosząc o ode branie im niezawisłości i włączenie w organizm ponadpań stwowy. Były też lokalne mniejszości etniczne i narodowe: te zapomniane, które długo pozostawały martwe, a teraz odrodziły się na nowo, albo takie, o których nikt nigdy nie słyszał, w porę wymyślone. Często zbyt małe, pozbawione pieniędzy, niezdolne, by z pozytywnym wynikiem przejść tradycyjne sprawdziany suwerenności - a jednak domagały
się teraz własnych państw, w pełni wyposażonych w ozna ki politycznej niezawisłości oraz prawo do wprowadzania własnego ustawodawstwa i porządku na terytorium kraju. Stare i nowe narody uwalniały się z federacyjnych wię zów, którymi wbrew ich woli skrępowało je nie istniejące już komunistyczne supermocarstwo; jednak stare więzy zrzucały po to, by skorzystać ze świeżo odzyskanej swo body podejmowania decyzji i doprowadzić do rozpusz czenia się własnej niezależności politycznej, gospodarczej i militarnej w europejskim rynku i sojuszu NATO. Nowa szansa, zasadzająca się na lekceważeniu surowych i wy magających warunków uzyskania własnej państwowości, zyskała uznanie dziesiątek „nowych narodów" pospiesz nie otwierających swe biura w i tak zatłoczonym gmachu ONZ, który pierwotnie nie był przystosowany, by pomieś cić tak wielką liczbę „równych". 7
Paradoksalnie, do tak wielkiego wzrostu popularności idei państwowości przyczyniło się zjawisko, które ozna cza śmierć suwerenności państwa, a nie jej triumf. We dług nie pozbawionych ironii prognoz Erica Hobsbawma, kiedy Seszele otrzymają w ONZ głos równy głosowi Japonii, „to szybko dojdzie do tego, że większość człon ków ONZ będzie się składać z dwudziestowiecznych republikańskich odpowiedników organizmów państwo wych w rodzaju Saxe-Coburg-Gotha czy Schwarzburg-Sonderhausen." 8
NOWE WYDZIEDZICZENIE: WYDZIEDZICZONE PAŃSTWO
Od nowych państw, podobnie jak od tych istniejących dłu żej, nie oczekuje się faktycznie w obecnych warunkach, że spełniać będą większość funkcji, które niegdyś stanowiły raison d'etre administracji państwa narodowego. Najbar dziej rzuca się w oczy rezygnacja państwa (dobrowolna lub 78
nie) z utrzymania „dynamicznej równowagi", którą Castoriadis opisuje jako „w przybliżeniu równy rytm wzrostu konsu mpcji i przyrostu produktywności"; jest to zadanie, które powodowało, że niepodległe państwa w różnych okresach swego istnienia wprowadzały embarga wwozowe lub wywo zowe, bariery celne lub zgodnie z założeniami ekonomii Keynesa stymulowany przez państwo popyt wewnętrzny. Kontrolowanie wspomnianej „dynamicznej równowagi" obecnie przekracza możliwości, a także ambicje przeważają cej większości suwerennych pod każdym innym względem (w sensie politycznego porządku i kontroli) państw. Rozróż nienie na rynek wewnętrzny i globalny, czy bardziej general nie, na to, co znajduje się „wewnątrz" i „na zewnątrz" państwa, jest pod każdym względem coraz trudniejsze do utrzymania, z wyjątkiem najwęższego znaczenia, jakim jest określona „polityka względem terytorium i mieszkańców". 9
Wszystkie trzy filary suwerenności legły w gruzach. O to, czy pogruchotanie „filaru gospodarczego" miało najwięcej następstw, można się spierać. Państwa narodowe, kierujące się politycznymi interesami ludności zamieszkującej teren podlegający ich suwerennej władzy, nie mogąc zrównoważyć bilansu, stawały się coraz częściej pełnomocnikami sił, na których polityczną kontrolę nie mogły liczyć, oraz wykonaw cami ich woli. Według zjadliwej opinii radykalnego latynos kiego eksperta od polityki, dzięki nowemu zjawisku „poro watości" rzekomo „narodowych" gospodarek oraz w związ ku z efemerycznością, nieuchwytnością i pozaterytorialnością przestrzeni działania światowych rynków finansowych, „narzucają [one] światu swoje prawa i nakazy. «Globalizacja» jest w istocie jedynie totalitarnym rozszerzeniem ich logiki działania na wszystkie aspekty życia." Państwa nie posiadają wystarczających środków lub swobody manewru, by mogły wytrzymać tę presję, z tego prostego powodu, że „do upadku przedsiębiorstw i całych państw wystarczy kilka minut": 79
W kabarecie, jakim jest globalizacja, państwo robi strip-tease; pod koniec występu pozostaje mu jedynie to, co najniezbędniejsze: władza dająca możliwość stosowania represji. Materialna podstawa jego bytu uległa zniszczeniu, suwerenność i niezależność przestały istnieć, klasa polityczna została starta w proch - narodowe państwo sprowadza się jedynie do służb wywiadowczych działających dla wielkich molo chów gospodarczych [...] Nowi panowie świata nie muszą rządzić bezpośrednio. Zadanie sprawowania władzy w ich imieniu powierzono rządom narodo-
Z powodu nieograniczonego i niepowstrzymanego roz przestrzeniania się zasad wolnego rynku, a nade wszystko dzięki swobodzie przepływu kapitału i środków finanso wych, ekonomia coraz bardziej wymyka się spod kontroli politycznej; zresztą pierwotny sens słowa „ekonomia" to „obszar nie będący polityką". To, co zostało z polityki, jest, jak za dawnych dobrych czasów, nadal w gestii państwa; nie ma ono jednak prawa wtrącać się w sprawy związane z jego własną ekonomią: każde usiłowanie czy próba spotkałyby się z natychmiastową reakcją ze strony rynków światowych i podjęciem działań represyjnych. Ku zgrozie aktualnie rządzącej ekipy gospodarcza niemoc państwa uwidoczniła by się po raz kolejny. Według obliczeń Rene Passata," oparte na czystej spekulacji transakcje walutowe sięgają 1300 miliardów dolarów dziennie - jest to pięćdziesiąt razy więcej, niż wynosi wartość wymiany handlowej, i niemal tyle, ile suma rezerw wszystkich „banków narodowych" świata razem wziętych, zamykających się w kwocie 1500 miliardów dolarów. „Żadne państwo" - konkluduje Passat - „nie może zatem dłużej niż kilka dni opierać się naciskom «rynków»". Jedynym zadaniem z dziedziny ekonomii, do którego państwo zostało dopuszczone i którego wypełnienia ocze kuje się od niego, jest zapewnienie „zrównoważonego busn
dżetu" dzięki nadzorowaniu i kontroli nacisków lokalnych umożliwiających sprawniejszą interwencję państwa w pro wadzenie przedsiębiorstw oraz ochronę ludności przed naj dotkliwszymi skutkami anarchii rynku. Jean-Paul Fitoussi niedawno zauważył: Programu takiego dopóty nie można wprowadzić, dopóki ekonomia w taki czy inny sposób nie usunie się z pola polityki. Ministerstwo Finansów jest z pewnością złem koniecznym, lecz w sytuacji idealnej należałoby pozbyć się Ministerstwa Spraw Gospodarczych (rządzące go ekonomią). Innymi słowy, rządowi powinno się odebrać odpowie dzialność za politykę w sferze makroekonomii. 12
Wbrew często powtarzanym opiniom (które wcale nie stają się przez to bardziej prawdziwe), nie ma żadnej sprze czności natury logicznej czy pragmatycznej między nowym zjawiskiem eksterytorialności stolicy (absolutnej w sferze finansów, niemal zupełnej, jeśli chodzi o handel, i zaawan sowanej w sektorze produkcji przemysłowej) a mnożeniem się liczby słabych i bezsilnych, suwerennych państw. Pęd ku wykrawaniu ciągle nowych i za każdym razem słabszych, dysponujących coraz uboższymi środkami, lecz „politycz nie niezależnych" jednostek terytorialnych nie stoi w sprze czności z tendencjami ekonomii dążącej ku globalizacji. Rozdrobnienie polityczne nie jest przysłowiowym „kijem wetkniętym w szprychy koła" rodzącego się „społeczeń stwa światowego", połączonego więzami informacji krążą cej w swobodnym obiegu. Odwrotnie: jak się wydaje, „glo balizacja" ekonomii we wszystkich jej aspektach oraz siła, z jaką ponownie kładzie się nacisk na „zasadę terytorialności", są ze sobą bardzo blisko związane, warunkują się wzajemnie i umacniają. Światowe finanse, handel i przemysł informacyjny ze względu na swobodę ruchu i nieskrępowaną wolność w dą żeniu do osiągnięcia własnych celów są uzależnione od
politycznego rozdrobnienia, „rozparcelowania" światowej sceny politycznej. Można powiedzieć, że wszystkie one zainteresowane są istnieniem słabych państw, innymi słowy chodzi im o organizmy s ł a b e , które jednak p o z o s t a j ą p a ń s t w a m i . Z rozmysłem lub nieświadomie, między państwowe, ponadlokalne instytucje, powołane do życia i działające za przyzwoleniem globalnej stolicy, poddają wszystkich swych członków oraz niezależne państwa zsyn chronizowanym naciskom, które mają na celu systematycz ne unicestwianie wszystkiego, co mogłoby powstrzymać lub spowolnić swobodny przepływ kapitału i ograniczyć wolność rynku. Otwarcie bram na oścież i pożegnanie się z myślą o niezależnej polityce gospodarczej jest podstawo wym i potulnie spełnianym warunkiem niezbędnym do otrzymania pomocy finansowej światowych banków i fun duszy monetarnych. Słabe państwa to właśnie dokładnie to, czego Nowy Porządek Świata, który podejrzanie często wygląda na jego nowy n i e p o r z ą d e k , potrzebuje, by zapewnić sobie trwanie i reprodukcję. Słabe niby-państwa łatwo dają się sprowadzić do pożytecznej funkcji okręgów policyjnych, zapewniających odrobinę porządku potrzebne go do prowadzenia interesów; nie trzeba się natomiast oba wiać, że mogłyby skutecznie ograniczyć swobodę firm i przedsiębiorstw. Oddzielenie ekonomii od polityki i pozbawienie tej dru giej możliwości interweniowania w pierwszą, w wyniku czego polityce w dużej mierze odebrano moc skutecznego działania, zwiastuje coś więcej niż tylko przemieszczenie w rozkładzie władzy społecznej. Claus Offe zwraca uwagę, że problematyczne stały się działania polityczne jako takie, czyli „zdolność do dokonywania zbiorowo wiążących wy borów i wywiązywania się z nich. [...] Zamiast pytać, co jest do zrobienia, korzystniej byłoby zorientować się, czy nie ma kogoś, kto potrafiłby zająć się wszystkim, co zrobić trzeba." Ponieważ „granice zaczęły być przenikalne" (co 82
prawda, dość selektywnie), „suwerenność stała się nominal na, władza anonimowa, a jej miejsce puste". Do miejsca przeznaczenia mamy jednak jeszcze daleko, lecz proces trwa i wszystko wskazuje na to, że nic nie jest go w stanie zatrzymać. „Dominujący wzorzec możemy nazwać «popuszczaniem hamulców»: destabilizacja, liberalizacja, elasty czność, rosnąca płynność, ułatwienie transakcji na rynkach finansowych, nieruchomości, pracy dzięki zmniejszeniu ob ciążeń podatkowych e t c . " Im bardziej świadomie stosuje się ten wzorzec, tym mniej władzy pozostaje w rękach instytucji, która go popiera; natomiast pozbawionej środ ków instytucji coraz trudniej wycofać się ze stosowania go, gdyby miała taką chęć lub była do tego skłaniana. 13
Jedną z najbardziej brzemiennych w skutki konsekwencji swobody poruszania się po świecie jest to, że problemy społeczne coraz trudniej jest wyrazić w postaci skutecznych działań zbiorowych.
ŚWIATOWA HIERARCHIA MOBILNOŚCI
Przypomnijmy raz jeszcze to, na co wiele lat temu Michel Crozier zwrócił uwagę w błyskotliwej pracy The Bureaucratic Phenomenon [,,0 fenomenie biurokracji"]: każda dominacja opiera się na podobnej strategii, która zmierza do tego, by pozostawić jak najwięcej wolności i swobody manewru dominującemu oraz surowo ograniczyć swobodę podejmowania decyzji przez tego, kto dominacji podlega. Strategię tę stosowały niegdyś z powodzeniem rządy państwowe, które obecnie znajdują się jednak po przeciwnej stronie układu. Zachowanie „rynków", a przede wszystkim światowych finansów, stanowi dziś główne źródło zasko czenia i niepewności. Nietrudno więc dostrzec, że zastąpie nie słabych państw terytorialnych przez jakiś rodzaj władzy ustawodawczej i politycznej o zasięgu światowym byłoby 83
szkodliwe dla interesów rynków światowych. Można więc podejrzewać, że polityczne rozdrobnienie i globalizacja ekonomiczna nie są ze sobą sprzeczne, ani tym bardziej nie prowadzą ze sobą wojny, lecz pozostają bliskimi sprzymie rzeńcami i współkonspiratorami. Integracja i rozdrobnienie, globalizacja i podział teryto rialny są p r o c e s a m i k o m p l e m e n t a r n y m i , a do kładniej rzecz ujmując, stanowią dwie strony tego samego procesu: nowego podziału władzy, suwerenności i wolno ści działania, zapoczątkowanego (choć nie rozstrzygnięte go ostatecznie) przez zdecydowany skok możliwości te chnicznych. To, że procesy syntezy i rozproszenia, inte gracji i rozpadu współzachodzą i przeplatają się wzajem nie, nie jest przypadkiem; nie dają się one także od wrócić. Właśnie dlatego że wywołane przez nową swobodę ruchu dwie z pozoru przeciwstawne tendencje przeplatają się ze sobą i współzachodzą, pojawiają się nowe podziały. Tak zwane procesy globalizacji pociągają za sobą przywileje ponownie przyznawane lub odbierane, nowe podziały na dobrobyt i nędzę, dostęp do bogactw i władzę albo niemoc, swobodę albo jej ograniczenia. Dzisiaj jesteśmy świadkami obejmującego cały świat procesu r e s t r a t y f i k a c j i s p o ł e c z n e j , w którego toku ustanawiana jest nowa hie rarchia społeczno-kulturalna na skalę światową. Quasi-państwa, podziały terytorialne i segregacja tożsa mości, którym sprzyja i do których zmusza globalizacja rynków i informacji, nie odzwierciedlają bynajmniej różno rodności równych sobie partnerów. To, co dla jednych jest wolnym wyborem, na innych spada na mocy bezlitosnych wyroków losu. A jako że tych „innych" przybywa wciąż więcej i więcej, i pogrążają się one coraz głębiej w de speracji zrodzonej z wizji życia pozbawionego perspektyw na przyszłość, można z powodzeniem mówić o g 1 o k a 1 i z a c j i - bardzo trafny termin Rolanda Robertsona, od-
dający nierozdzielność nacisków „globalizacyjnych" i tego, co „lokalne" - nie ma tu miejsca na globalizację „jedno wymiarową". Można by ją zdefiniować jako proces kon centracji kapitału i innych skutecznych środków finanso wych; także, a może przede wszystkim, jako proces k o n c e n t r a c j i s w o b o d y poruszania się i działania (dwa rodzaje swobody, które z uzasadnionych powodów prak tycznych stały się synonimami). Komentując ostatni oenzetowski Raport o rozwoju ludz kości, z którego wynika, że majątek najbogatszych 358 miliarderów świata wynosi tyle, ile łączne dochody 2,3 miliarda najbiedniejszych (45 procent ludności świata), Victor Keegan nazwał współczesne przetasowania świato wych bogactw „nową formą rozboju drogowego". Faktycz nie tylko 22 procent światowego majątku należy do tak zwanych krajów rozwijających się, w których mieszka 80 procent ludności świata. To jednak jeszcze w żaden sposób nie wyznacza granic, ku którym zmierza współczes na polaryzacja świata: część światowego dochodu przypa dająca obecnie biednym ciągle maleje: w 1991 roku 85 procent ludności świata żyło z 15 procent światowych do chodów. Nic dziwnego, że nieskończenie mizerne 2,3 pro centa światowych bogactw, będące w posiadaniu 20 procent najbiedniejszych krajów świata trzydzieści lat temu, spadło dziś do 1,4 procenta. Także światowa sieć komunikacyjna, ogłoszona bramą do nowej, dotychczas nie znanej wolności, a przede wszyst kim uznana za techniczną podstawę zbliżającej się wielkimi krokami równości, użytkowana jest bardzo selektywnie i przypomina raczej wąską szczelinę w grubym murze niż bramę. Tylko nieliczni (których jest coraz mniej) zdobywa ją prawo wstępu. „Komputery w Trzecim Świecie służą dziś jedynie do bardziej wydajnego spisywania kroniki jego upadku" - mówi Keegan. I konkludując, stwierdza: „Gdyby (jak zauważył pewien amerykański publicysta) 385 osób 14
postanowiło zatrzymać po jakieś 5 milionów dolarów na życie, a resztę by rozdało, podwoiliby oni roczne dochody niemal połowy ludności Ziemi. A zwierzęta przemówiłyby ludzkim głosem." John Kavanagh z waszyngtońskiego Instytutu Badań Po litycznych pisze tak: Globalizacja stworzyła bardzo bogatym więcej możliwości jeszcze szybszego robienia pieniędzy. Ludzie ci wykorzystują najnowsze technologie, by operować wielkimi sumami pieniędzy na całym świe cie, przenosząc je niesłychanie szybko z miejsca na miejsce i spekulu jąc z jeszcze większym zyskiem. Niestety technika nie ma wptywu na życie najbiedniejszych miesz kańców świata. Globalizacja jest w rzeczywistości paradoksem: przy nosząc wielkie korzyści nielicznym, wyklucza lub marginalizuje dwie trzecie ludności świata. 15
Potoczna wiedza nowego pokolenia „klas oświeconych", która rodzi się w nowym, walecznym i materialistycznym świecie nomadycznej stolicy, zakłada, że dzięki otwarciu śluz i podminowaniu wszystkich państwowych tam świat stałby się wolnym miejscem, dostępnym dla każdego. Zgodnie ze stanowiącymi część tego folkloru wierzeniami, wolność (przede wszystkim handlu i przepływu kapitału) stwarza cieplarniane warunki, w których dobrobyt rośnie szybciej niż kiedykolwiek, a pomnożenie bogactw oznacza, że będzie wszystkiego więcej dla wszystkich. Biedni świata - ubodzy od pokoleń lub zepchnięci w nę dzę niedawno: ci, których ubóstwo jest dziedziczne, i ci, którzy stali się biedni za sprawą komputerów - niełatwo rozpoznaliby się w tych opowieściach. Media są przekazem i to media, które utrwalają porządek światowego rynku, nie starając się ułatwić spływania bogactwa w dół, lecz prze ciwnie, uniemożliwiają je. W rzeczywistości wirtualnej no we fortuny rodzą się, pączkują i kwitną, szczelnie oddzielo86
ne od staroświeckich, nieskomplikowanych rzeczywistości biedaków. Tworzenie bogactw jest na dobrej drodze, by w końcu uniezależnić się od odwiecznych - krępu jących i dokuczliwych - związków z wytwarzaniem rze czy, przerabianiem surowców, tworzeniem miejsc pracy i zarządzaniem ludźmi. Dawni bogacze potrzebowali bied nych, by ci czynili ich bogatymi. Zależność ta zawsze łagodziła konflikt interesów i skłaniała do wysiłków na rzecz biednych, jakkolwiek by były one nieprzekonywające. Nowi bogacze nie potrzebują już biednych. Po dłu gim oczekiwaniu zbliżają się rozkosze wolności ostate cznej. Dobrze ukrywa się to, że obietnice wolnego handlu są oszustwem; związek rosnącej nędzy i rozpaczy rzesz, które utknęły na mieliźnie, z nowym wymiarem wolności nielicz nych, którzy mają swobodę ruchu, trudno jest wyśledzić w raportach pochodzących z terenów zajmowanych w pro cesie „glokalizacji" przez tę słabszą stronę. Przeciwnie, wydaje się, jakby zjawiska te należały do dwóch zupełnie różnych światów, a ich przyczyny były zupełnie odmienne. Na podstawie raportów nie dałoby się nigdy odgadnąć, że szybkie bogacenie się i ubożenie wyrastają z tego samego korzenia; że w wypadku biednych „lądowanie na mieliź n i e " jest pochodną nacisków „glokalizacji" tak samo, jak jest nią niebotyczna wolność tych, którym się udało. (Z socjologicznych analiz holocaustu i innych zbrodni ludo bójstwa nigdy nie udałoby się odgadnąć, że w nowoczes nym społeczeństwie są one tak samo „u siebie", jak postęp ekonomiczny, technologiczny, naukowy czy poprawa wa runków bytowych.) Ryszard Kapuściński, jeden z najdoskonalszych kronika rzy współczesności, niedawno napisał, że skuteczność oszu stwa osiąga się dzięki trzem powiązanym ze sobą wybie gom, które są świadomie stosowane w mediach, wiodących prym w aranżowaniu sporadycznych, przypominających 87
karnawał wybuchów publicznego zainteresowania położe niem „biednych tego świata." Po pierwsze - wiadomości o głodzie: ostatni, choć dysku syjny powód, by przerywać codzienną obojętność; z zasady pojawiają się wraz z patetycznym przypomnieniem, że te same dalekie kraje, gdzie ludzie, „jak widzieliśmy w telewi zji", umierają z głodu, są ojczyzną „Azjatyckich Tygry sów", świetlanych przykładów, jak wyciągnąć korzyści z nowych, pomysłowych i odważnych strategii. Nie ma znaczenia, że wszystkie „tygrysy" razem wzięte stanowią zaledwie 1 procent ludności Azji. Ilustrują to, co należało dowieść, a mianowicie, że godne opłakania położenie głod nych leni jest ich własnym wyborem: rozwiązania alternaty wne istnieją, i to w zasięgu ręki, ale nie korzysta się z nich z powodu braku przemysłu lub odpowiednich rozwiązań. Przesłanie, które stoi za tą informacją, mówi, że biedni są sami winni swemu losowi i sami ponoszą odpowiedzialność za swoje położenie; mogli przecież, tak jak „tygrysy", wybrać łatwy łup, który nie ma nic wspólnego z tygrysim apetytem. Po drugie, wiadomości mają taki scenariusz i są tak zredagowane, by problem biedy i pozbawienia praw zredu kować do problemu samego głodu. Dzięki takiej strategii osiąga się dwa cele za pomocą jednego ruchu: zmniejsza się rzeczywistą skalę nędzy (800 milionów ludzi jest stale niedożywionych, podczas gdy około 4 miliardów - dwie trzecie populacji naszego globu - żyje w biedzie), a zadanie sprowadza się do tego, by znaleźć jedzenie dla głodujących. Ale, zwraca uwagę Kapuściński, takie przedstawienie prob lemu biedy (jako przykład może służyć artykuł analizujący problem światowej biedy, który niedawno został opubliko wany w „The Economist" pod tytułem Ho w to feed the world [Jak nakarmić świat?]) „niesłychanie poniża ludzi, którym rzekomo chcemy pomóc, i w rzeczywistości od mawia im pełnego człowieczeństwa". Równanie „bieda = 16
o o
głód" ukrywa wiele innych, bardzo złożonych aspektów nędzy: „przeraźliwe warunki mieszkaniowe, choroby, anal fabetyzm, agresję, rozpad rodzin, osłabienie więzów społe cznych, brak przyszłości i bezproduktywność" - bolączki, których nie uleczą wzbogacane w proteiny herbatniki i mle ko w proszku. Kapuściński wspomina, jak wędrując przez afrykańskie miasteczka i wsie, spotykał dzieci, „które żebra ły nie o chleb, wodę, czekoladę czy zabawki, lecz o długopis: chodziły do szkoły, lecz nie miały czym pisać na lekcjach". Dodajmy, że w budzących grozę wizerunkach głodu przed stawianych w mediach unika się skrzętnie wszystkiego, co mogłoby doprowadzić do ich skojarzenia z odbieraniem ludziom możliwości zarobkowania i likwidacją miejsc pracy, czyli z globalnymi przyczynami lokalnej biedy. Pokazuje się cierpiących głód ludzi, jednak jakkolwiek by widz wytężał wzrok, nie zobaczy ani jednego narzędzia, kawałka ziemi ornej czy sztuki bydła i nie usłyszy nic na ich temat. Jak gdyby nie istniał żaden związek między rutyną pustych pouczeń „rusz się i zrób coś", skierowanych do biednych w świecie nie potrzebującym więcej pracy, z pewnością zaś nie tam, gdzie głodują patrzący z ekranu ludzie, a położeniem tych, których stłumionym impulsom moralnym proponuje się karnawał „kiermaszu na cele dobroczynne". Bogaci są „glo balni", nędza - lokalna; między nimi nie istnieje jednak związek, przynajmniej nie w spektaklu o karmieniu głodnych. Enjorlas, jeden z bohaterów dzieła Victora Hugo, na chwilę przed śmiercią na jednej z XIX-wiecznych barykad woła z nostalgią w głosie: „Wiek dwudziesty będzie wie kiem szczęśliwym". Kiedy jednak ów wiek nadszedł, „ta sama technologia, która podtrzymywała tę obietnicę, rów nocześnie uniemożliwiła jej spełnienie" - mówi Rene Passet. Zwłaszcza „w połączeniu z zagorzałą polityką świato wej liberalizacji wymiany i przepływu kapitału". Wirtualne technologie, które skutecznie radzą sobie z czasem i prze strzenią, potrzebują niewiele czasu, by obnażyć i wyjałowić 80
przestrzeń. Dzięki nim kapitał staje się prawdziwie global ny. Sprawiają one także, że ci, którzy nie potrafią naślado wać nowego, nomadycznego sposobu funkcjonowania kapi tału ani też go powstrzymać, zastanawiając się, skąd nade szła klęska, bezradnie obserwują, jak ich sposoby utrzyma nia i zarobkowania dematerializują się i znikają z oczu. Być może przemieszczanie środków finansowych na skalę świa tową jest równie niematerialne jak sieć, za której pomocą odbywają się te podróże. Jednak ślady, jakie pozostawiają one w lokalnej rzeczywistości różnych miejsc na ziemi, są dotkliwie namacalne i prawdziwe: „jakościowa depopulacja", zniszczenie gospodarki lokalnej, zdolnej niegdyś do zapewnienia utrzymania miejscowej ludności, wykluczenie milionów ludzi, których ekonomia globalna nie jest w stanie wchłonąć. Po trzecie - widowisko, w które media przeobrażają katastrofy, oprócz tego, że rozładowuje nagromadzone sen tymenty moralne, wzmaga też i wzmacnia zwykłą, codzien ną moralną obojętność. Długofalowe skutki takiego działa nia powodują, że „rozwinięta część świata otacza się sanita rnym kordonem niezaangażowania, buduje Mur Berliński na skalę globalną; wszystkie informacje «stamtąd», spoza muru, to obrazy wojny, grabieży, zbrodni, chorób zakaź nych, głodu, narkomanii i uchodźców, czyli tego, co stano wi dla nas zagrożenie". Z rzadka tylko, w tonie nieodmien nie uspokajającym i bez związku ze scenami z wojen cywil nych i masakr, wspomina się o morderczej broni, której się przy tym używa. Jeszcze rzadziej (jeżeli w ogóle) przypo mina się nam o tym, o czym dobrze wiemy, lecz wolimy nie słyszeć: że cała broń, dzięki której odległe ojczyzny innych zmieniają się w pola śmierci, pochodzi z naszych fabryk, zazdrośnie strzegących swych zamówień oraz dumnych z wysokiej wydajności i konkurencyjności na rynkach świa towych - życiowej podstawy naszego własnego dobrobytu. W świadomości publicznej osadza się spójny wizerunek 90
wewnętrznej brutalności i agresji - „zle ulice" i „zakazane dzielnice", kraina gangów - przerysowany obraz obcego, nieludzkiego świata poza moralnością i możliwością zba wienia. Próby ratowania tego świata przed najgorszymi konsekwencjami jego własnej brutalności przynoszą jedy nie chwilowy efekt i na dłuższą metę skazane są na fiasko - z liny ratowniczej nietrudno zrobić stryczek. Skojarzenie „mieszkańców miejsc, które są daleko" ze zbrodnią, zarazami i grabieżą odgrywa jeszcze inną ważną rolę: wziąwszy pod uwagę to, jak są potworni, można tylko dziękować Bogu za to, że uczynił ich „mieszkańcami o d l e g ł y c h m i e j s c " , i modlić się, by takimi pozostali. Pragnienie głodnych, by być tam, gdzie jedzenia jest pod dostatkiem, skłonni bylibyśmy uważać za naturalne dla rozumnych jednostek ludzkich; nasze sumienie uznałoby za dobre i moralne pozwolić im, by działali zgodnie ze swym pragnieniem. Właśnie z powodu swej niezaprzeczalnej racjo nalności i moralnej poprawności racjonalny i moralnie świado my świat jest tak stropiony perspektywą masowych migracji biednych i głodnych. Trudno jest bez poczucia winy odmówić biednym i głodnym prawa, by udali się tam, gdzie jest więcej jedzenia, i nie sposób przedstawić przekonujące argumenty, które by dowiodły, że migracja byłaby z ich strony decyzją nieracjonalną. Ta próba sił doprawdy budzi grozę: trzeba innym odmówić tego samego prawa swobodnego poruszania się, które wychwalamy jako najwyższe z osiągnięć globalizacji świata i uznajemy za gwarancję rosnącego dobrobytu... W związku z tym obrazy barbarzyństwa panującego w krajach, gdzie żyją potencjalni imigranci, są bardzo porę czne. Podbudowują decyzję, na której poparcie brak ar gumentów natury racjonalnej i moralnej. Pomagają utrzy mać „ludność lokalną" w ryzach lokalności, pozwalając „ludziom globalnym" podróżować z czystym sumieniem.
Rozdział 4 TURYŚCI I WŁÓCZĘDZY
Dzisiaj wszyscy jesteśmy w ruchu. Wielu z nas zmienia miejsce pobytu, przeprowadzając się lub podróżując tam i z powrotem do miejsc, które nie są naszym domem. Inni, by udać się w podróż, nie muszą nawet wychodzić z domu: możemy mknąć przez Sieć, ło wiąc na ekranie komputera wiadomości z drugiego końca świata i mieszając je ze sobą. Większość z nas jest w ruchu nawet wtedy, gdy fizycznie stoimy w miejscu; kiedy wpaso wani w krzesło z pilotem w dłoni przeskakujemy z kanału na kanał telewizji kablowej czy satelitarnej, przenosząc się z jednego obcego miejsca w drugie z szybkością o wiele większą niż ponaddźwiękowe odrzutowce i rakiety kosmi czne, nigdzie jednak nie pozostając na dłużej, zawsze jako goście, nigdy nie czujemy się u s i e b i e . W świecie, który zamieszkujemy, wydaje się, że odleg łość nie ma dużego znaczenia. Czasami wygląda na to, że istnieje jedynie po to, by można ją było zlikwidować; jakby przestrzeń ciągle zapraszała do tego, by ją zlekceważyć, obalić, zanegować. Przestrzeń przestała być przeszkodą - potrzeba tylko ułamka sekundy, by ją zdobyć. Nie ma już „naturalnych granic" ani też miejsc w sposób oczywisty nadających się do zamieszkania. Niezależnie od tego, gdzie w danej chwili się znajdujemy, zawsze wiemy, że moglibyśmy być v jakimkolwiek innym miejscu, Coraz mniej mamy więc powodów, by przebywać w jakimś okreś01
lonym miejscu, a w związku z tym często odczuwamy palącą potrzebę, by taki powód znaleźć - lub stworzyć. Dowcipne powiedzenie Pascala stało się proroctwem, i to proroctwem spełnionym: faktycznie żyjemy w dziwacznym kręgu, którego środek jest wszędzie, a obwód nigdzie (albo może na odwrót, kto wie?). Także w sensie duchowym jesteśmy wszyscy podróż nikami. Jak ujmuje to Michael Benedikt, „zaczyna się kwe stionować w ogóle znaczenie położenia geograficznego, niezależnie od skali. Stajemy się nomadami, którzy są stale w kontakcie." Jesteśmy w ruchu także w innym, głębszym znaczeniu, niezależnie od tego, czy wyruszamy w drogę albo przeskakujemy z kanału na kanał i czy to lubimy, czy wręcz przeciwnie - robimy z niechęcią. Pojęcie „stanu spoczynku", bezruchu ma sens jedynie w świecie, który stoi w miejscu lub przynajmniej tak wy gląda; tam, gdzie są solidne mury, wytyczone drogi i znaki, które mają czas zardzewieć w jednym miejscu. Nie można trwać w bezruchu na ruchomych piaskach. Podobnie nie da się „stać nieruchomo" w naszym późno-, czy też ponowoczesnym świecie, gdzie punkty odniesienia - jak umiesz czone na wózkach ruchome tablice reklamowe - mają irytu jący zwyczaj: znikają z pola widzenia, zanim zdążymy do końca przeczytać umieszczoną na nich instrukcję, nie mó wiąc już o przyswojeniu jej sobie i zastosowaniu. Nie tak dawno profesor Ricardo Petrella z Katolickiego Uniwer sytetu w Louvain dobrze podsumował tę sytuację, pisząc: „Globalizacja, poprzez masowe i powszechne ograniczenie długości życia produktów i usług, popycha gospodarki ku produkcji tego, co efemeryczne i ulotne, a także niepewne i nietrwałe: czasowe zatrudnienie, praca na pół etatu czy na godziny." Łokciami torując sobie drogę w gęstym, ciemnym, wybu jałym, „nie strzyżonym" gąszczu światowej konkurencji, aby znaleźć się w kręgu światła jupiterów publicznej uwagi, 1
2
towary, usługi i informacje muszą wzbudzać pożądanie, a zatem powinny skusić potencjalnych konsumentów, jedno cześnie odwracając ich uwagę od konkurencji. Jednak skoro tylko uda im się to osiągnąć, szybko muszą ustępować miejsca innym przedmiotom pożądania - inaczej globalny pęd za zyskiem i jeszcze większym zyskiem (nazywany wzrostem gospodarczym) stanie w miejscu. Napędem współczesnego przemysłu w coraz większym stopniu staje się produkcja atrakcji i pokus. Naturą atrakcji jest zaś to, że próbują kusić jedynie tak długo, jak długo uda im się wabić z dystansu, który nazywamy przyszłością-kiedy ulegnie się pokusie, jej żywot jest już krótki: zaspokojone pożądanie przestaje istnieć. Pogoń za nowymi pragnieniami, bardziej niż za ich za spokojeniem, nie ma jasno określonego końca. Dla każdego pojęcia „granicy" niezbędny jest wymiar czasoprzestrzen ny. Jeżeli „pozbawimy pragnienie oczekiwania", to oczeki wanie pozbawione zostanie pragnień. Kiedy każde opóź nienie można skrócić do jednej chwili, a życie ludzkie może objąć nieskończenie wiele wydarzeń-w-czasie; kiedy każdy dystans zdaje się ulegać zredukowaniu do współobecności i w zasadzie żadna skala odległości nie wydaje się zbyt duża dla poszukiwacza nowych doznań - jakie znaczenie mogło by nieść pojęcie „granicy"? Bez sensu, bez sensownego znaczenia, magiczne koło pokus i pragnień nie może prze stać się kręcić. Bardzo poważne następstwa tego stanu rzeczy dotyczą zarówno tych, którzy stoją wysoko w hierar chii społecznej, jak znajdujących się na jej dole. Trafnie ujął to Jeremy Seabrook: Biedy nie można „wyleczyć", ponieważ nie jest ona objawem choro by kapitalizmu. Raczej odwrotnie: stanowi dowód jego świetnego zdrowia, impuls do jeszcze większej akumulacji i wysiłków [...] Nawet najbogatsi na świecie skarżą się, że muszą sobie pewnych rzeczy odmawiać [,..] Nawet najbardziej uprzywilejowani muszą wal czyć z wewnętrzną potrzebą kupowania. 3
94
BYĆ KONSUMENTEM W SPOŁECZEŃSTWIE KONSUMPCYJNYM
Nasze społeczeństwo jest społeczeństwem konsumpcyj nym. Kiedy mówimy o społeczeństwie konsumpcyjnym, cho dzi nam o coś więcej niż tylko o trywialne stwierdzenie, że wszyscy jego członkowie konsumują; wszyscy ludzie, wię cej, wszystkie istoty żywe „konsumują" od niepamiętnych czasów. Chodzi nam o to, że nasze społeczeństwo jest „konsumpcyjne" w podobnie głębokim i podstawowym znaczeniu, jak społeczeństwo naszych przodków - nowo czesne społeczeństwo w fazie tworzenia swych podstaw, na przemysłowym etapie rozwoju - było „społeczeństwem produkcyjnym". Owo nowoczesne społeczeństwo starszego typu zatrudniało swych członków przede wszystkim jako wytwórców i żołnierzy, a sposób, w jaki ich kształtowało, i „zasady", które im stawiało przed oczami, miały pobudzać obywateli do podjęcia obowiązków wynikających z odgry wania wspomnianych ról społecznych. Normą, której reali zacji społeczeństwo to wymagało od swoich członków, była chęć odegrania tych dwóch ról i umiejętności potrzebne do tego celu. Jednak na obecnym - późnonowoczesnym, jak nazywa go Giddens, w fazie drugiej nowoczesności (Beck), surmodern (Balandier) czy też ponowoczesnym - etapie rozwoju społeczeństwo nowoczesne nie potrzebuje specjal nie ani masowej przemysłowej siły roboczej, ani pochodzą cej z poboru armii. Potrzebuje natomiast swych członków jako konsumentów. Sposób, w jaki kształtowani są przez współczesne społeczeństwo jego obywatele, podporządko wany jest przede wszystkim roli konsumenta, jaką mają do odegrania. Normą, której realizacji nasze społeczeństwo wymaga od swoich członków, jest chęć odegrania tej roli oraz umiejętności potrzebne do tego celu. Oczywiście, różnica między życiem w naszym społe czeństwie a funkcjonowaniem w społeczeństwie naszych 95
poprzedników nie polega po prostu na porzuceniu jednej roli i podjęciu drugiej. Ani na jednym, ani na drugim etapie swego rozwoju społeczeństwo nowoczesne nie mogło obejść się bez tych, którzy produkują przeznaczone do konsumpcji rzeczy; oczywiście członkowie obu tych społe czeństw też konsumują. Różnica między dwoma fazami nowoczesności polega „jedynie" na tym, co jest prioryte tem i na co kładzie się największy nacisk. Jednak to przesu nięcie nacisku spowodowało ogromne różnice w każdej praktycznie dziedzinie życia społecznego, kulturalnego i życia jednostki. Różnice są tak głębokie i wielopostaciowe, że mamy pełne prawo traktować nasze społeczeństwo jako formację innego rodzaju - społeczeństwo konsumpcyjne. Konsument żyjący w społeczeństwie konsumpcyjnym zdecydowanie różni się od konsumentów ze wszystkich istniejących dotąd społeczeństw. Jeżeli filozofowie, poeci i kaznodzieje na szych przodków rozważali, czy pracuje się, żeby żyć, czy też żyje po to, by pracować, to współcześnie najczęściej roztrząsanym dylematem jest to, czy musimy konsumować, żeby żyć, czy też żyjemy, a więc możemy konsumować; czy ciągle jeszcze potrafimy oddzielić życie od konsumpcji i czy czujemy taką potrzebę. W sytuacji idealnej wszystkie nabyte nawyki powinny tworzyć rodzaj płaszcza, który okrywa konsumenta nowego rodzaju tak, jak protestanckiego świętego spowijać miały inspirowana moralnie pasja zawodowa i pragnienie zysku (według powtarzającego za Baxterem Maksa Webera): „ni czym lekka peleryna, którą w każdej chwili można odłożyć na bok" . Nawyki rzeczywiście zmieniają się ciągle, co dziennie i przy pierwszej nadarzającej się okazji; nigdy nie mają szansy zmienić się w żelazne pręty klatki (z wyjątkiem metanawyku, jakim jest „nawyk zmiany nawyków"). W sy tuacji idealnej konsument nie powinien z niczego korzystać z wielkim przekonaniem, nic nie powinno nakazywać zobo4
wiązań „dopóki śmierć nas nie rozłączy", żadnych potrzeb nie powinno się uważać za zaspokojone w pełni, żadnych pragnień za ostateczne. Zastrzeżenie „do następnego razu" powinno towarzyszyć każdemu ślubowi wierności i każ demu zobowiązaniu. Tym, co się liczy, jest ulotność, immanentna czasowość wszystkich zobowiązań, ważniejsza od nich samych; zresztą zobowiązania nie mogą trwać dłużej niż czas potrzebny na skonsumowanie przedmiotu pożądania, czy też raczej czas konieczny, by wypaliło się samo pożądanie. Fakt, że konsumpcja wymaga czasu, jest w rzeczywisto ści utrapieniem społeczeństwa konsumpcyjnego i najwięk szym zmartwieniem tych, którzy dobrami konsumpcyjnymi handlują. Spektakularna kariera „teraz", wywołana rozwo jem technologii „ściskania czasu", wyraźnie współbrzmi z logiką gospodarki nastawionej na konsumenta: konsument powinien być zadowolony w j e d n e j c h w i l i , i to w po dwójnym znaczeniu tego słowa. Oczywiście dobra kon sumpcyjne powinny przynosić satysfakcję natychmiast, nie wymagając specjalnych umiejętności ani długich przygoto wań; jednak zadowolenie powinno się także skończyć w „bez-czasie", to znaczy w chwili, gdy kończy się czas potrzebny do ich skonsumowania, który zresztą powinien zostać ograniczony do minimum. Niezbędną redukcję czasu osiąga się z największym po wodzeniem, jeżeli konsumenci nie potrafią skoncentrować uwagi lub skupić pożądania na jednym przedmiocie przez dłuższy czas; jeśli są niecierpliwi, impulsywni, niespokojni, a nade wszystko łatwo popadają w euforię i równie łatwo tracą zainteresowanie. W kulturze społeczeństwa konsump cyjnego chodzi przede wszystkim o to, by zapominać, a nie by się uczyć nowych rzeczy. Nie da się ukryć, że jeżeli pozbawimy pragnienie oczekiwania, a oczekiwanie prag nienia, zdolności konsumpcyjne konsumentów można roz ciągnąć daleko poza ograniczenia wynikające z zaspokoje-
nia naturalnych czy nabytych potrzeb; także fizyczna trwa łość przedmiotów pożądania nie jest już dłużej konieczna. Tradycyjny związek między potrzebą a jej zaspokojeniem ulega odwróceniu: obietnica i nadzieja zaspokojenia potrze by pojawiają się wcześniej niż ona sama - zawsze bardziej intensywna i zniewalająca niż inne. Właściwie obietnica jest tym bardziej atrakcyjna, im o mniej oczywistą i znaną potrzebę chodzi; doświadczenia, 0 których istnieniu się nie wiedziało, sprawiają mnóstwo frajdy, a dobry konsument uwielbia przygody i przyjemno ści. Dla dobrego konsumenta rzecz jest pokusą nie .dlatego, że stanowi nadzieję na zaspokojenie potrzeb, które nim targają, lecz ponieważ obiecuje burze pożądań nigdy dotąd nie przeczuwanych i nie przeżywanych. Gatunek konsumenta, który począł się i narodził w społe czeństwie konsumpcyjnym, najbardziej sarkastycznie opi sany został przez Johna Carolla, który wykorzystał zjad liwą, lecz proroczą karykaturę „ostatniego człowieka" Nie tzschego (patrz będąca w druku książka Carolla Ego and Soul: A Sociology of Modern West in the Search ofMeaning [„Ego i dusza. Socjologia współczesnego Zachodu w po szukiwaniu znaczenia"]:
Etos tego społeczeństwa głosi: jeśli czujesz się źle - jedz! [.,.] Konsument jest pełen melancholii, a biorąc pod uwagę, że doleg liwość bierze się z poczucia pustki, zimna, płaskości, odczuwa on potrzebę wypełnienia swego wnętrza czymś ciepłym, smacznym, dającym energię. Oczywiście nie musi to być jedzenie: Beatlesi czuli się „szczęśliwi w środku" [happy inside] dzięki konsumpcji trochę innego rodzaju. Pochłanianie jest drogą do zbawienia: konsumuj 1 bądź zadowolony! [...] Równocześnie — niepokój, mania bezustannych zmian, ruchu, po goń za różnorodnością: usiąść bez ruchu znaczy umrzeć. [...] Konsumeryzm jest więc społeczną analogią choroby psychicznej zwanej depresją, której objawami są równocześnie osłabienie i bezsenność.
98
Dla konsumentów w społeczeństwie konsumpcyjnym by cie w ruchu - pogoń, poszukiwanie, nieznalezienie, a właś ciwie nieznalezienie „jeszcze" - to nie dolegliwości, lecz obietnica rozkoszy, a może wręcz sama rozkosz. Dla nich przybycie do celu podróży staje się przekleństwem. (Maurice Blanchot napisał kiedyś, że pytanie ma zawsze pecha, którym jest odpowiedź; można by rzec, że pożądanie ma pecha, którym jest zaspokojenie.) Gra, w której bierze udział konsument, to nie żądza kupowania i posiadania, nie gromadzenie dóbr w materialnym, namacalnym sensie tego słowa; tutaj chodzi o wzbudzenie nowych, nie znanych dotąd wrażeń. Konsumenci są przede wszystkim zbieracza mi w r a ż e ń; kolekcjonują r z e c z y jedynie wtórnie, jako pochodne doznań. Mark C. Tylor i Esa Saarinen trafili w samo sedno sprawy: „pożądanie nie pożąda zaspokojenia. Wręcz prze ciwnie, pożądanie pożąda pożądania." W każdym razie pożądanie konsumenta idealnego. Perspektywa pożądania, które blaknie i rozmywa się; możliwość, że w zasięgu wzroku nie będzie niczego, co potrafiłoby je rozbudzić na nowo; wizja, że będzie się wydanym światu, gdzie nie ma nic, czego by można było pożądać - musi być dla idealnego konsumenta ponurym horrorem (i oczywiście koszmarem straszącym po nocach sprzedawców dóbr konsumpcyj nych). Żeby możliwości konsumpcyjne konsumentów wzrasta ły, nie wolno im pozwolić na odpoczynek. Trzeba utrzymy wać ich zawsze w pogotowiu, czujnych, stale wystawionych na nowe pokusy, i pielęgnować w nich bez przerwy stan nigdy nie słabnącego podniecenia, a także stan ciągłej po dejrzliwości i permanentnego zniechęcenia. Atrakcje, które przyciągają ich uwagę, powinny potwierdzać wątpliwości, obiecując zarazem możliwość przełamania znudzenia: „Myślisz, że wszystko już widziałeś? Nic nie widziałeś, stary!" 5
99
Często mówi się, że rynek dóbr konsumpcyjnych uwodzi swych klientów. Jednak żeby było to możliwe, muszą ist nieć konsumenci, którzy c h c ą być uwiedzeni - tak jak dyrektor fabryki, który żeby rządzić robotnikami, potrzebu je załogi wdrożonej do przestrzegania dyscypliny i wykony wania poleceń). W prawidłowo działającym społeczeństwie konsumpcyjnym konsumenci aktywnie szukają sytuacji, w której można by ich uwieść. Zycie ich dziadków-producentów mierzone było identycznymi obrotami taśmy pro dukcyjnej. Oni zaś dla odmiany żyją od jednej atrakcji do drugiej, od pokusy do pokusy; zaledwie wywęszą jeden smakołyk, już zaczynają szukać kolejnego; tylko połkną jedną przynętę, już się rozglądają w poszukiwaniu innej - a każda atrakcja, pokusa, smakołyk i przynęta jest nowa, odmienna od znanych do tej pory i bardziej przyciągająca uwagę. Dla dojrzałych konsumentów z prawdziwego zdarzenia takie zachowanie stanowi przymus, konieczność. Niemniej im samym ten „mus", zinternalizowany nacisk, niemożność życia w inny sposób, jawi się jako wolna wola. Rynek prawdopodobnie wybrał ich już na konsumentów i odebrał wolność wyboru: nie potrafią lekceważyć jego umizgów. Jednak podczas każdej kolejnej wizyty w centrum hand lowym czy usługowym konsumenci mają wszelkie powody, by sądzić, że to oni, może nawet wyłącznie oni, tutaj rządzą. To oni wydają sądy, krytykują, dokonują wyboru. W końcu przecież mogą zrezygnować z wyboru każdej możliwości - a jest ich nieskończenie wiele. Z jednym wyjątkiem: nie mogą zrezygnować z wyboru możliwości samego dokona nia wyboru; ten wybór jednak nie wydaje się wyborem. To właśnie konsumenci, ciągle żądni nowych wrażeń i szybko nudzący się każdą atrakcją, oraz świat, który, z punktu widzenia gospodarczego, politycznego, oraz in dywidualnie dla każdego człowieka, uległ pod dyktando rynku dóbr konsumpcyjnych wielostronnym przekształcę-
niom i, jak rynek, jest gotów uzależniać od siebie ludzi i zmieniać atrakcje ze stale rosnącą prędkością, przyczynia ją się wspólnie do tego, że z prywatnych map świata oraz planów życiowej drogi znikają wszystkie na stałe ustawione znaki: czy to ze stali, betonu, czy też ustanowione przez władze. W rzeczywistości podróżowanie jest dla konsumen ta o wiele przyjemniejsze niż dotarcie do celu; to ostatnie ma stęchłą woń końca drogi oraz gorzki smak monotonii i stagnacji, które unicestwiłyby wszystko, w czym kon sument - konsument idealny - widzi sens życia i dla czego żyje. Używać świata, ciesząc się tym, co ma do zaoferowa nia, można na wiele sposobów: nie wolno jedynie zakrzyk nąć za Faustem Goethego: „Trwaj, chwilo! Jesteś piękna!" Konsument jest człowiekiem w ruchu i takim musi pozo stać.
ROZDWOJENI, ALE W CIĄGŁYM RUCHU
Nawet najbardziej wytrawni i spostrzegawczy mistrzowie sztuki dokonywania wyborów nie mogą i nie potrafią wy brać społeczeństwa, w którym przychodzą na świat - w ten sposób wszyscy jesteśmy w podróży, czy nam się to podo ba, czy nie. Nikt nas zresztą nie pytał o zdanie. Jesteśmy rzuceni na środek morza bez map i kompasu; boje zatonęły albo ich nie widać - mamy tylko dwie moż liwości: cieszyć się z zapierających dech wizji nowych odkryć przed nami albo drżeć ze strachu przed zatonięciem. Natomiast szukanie azylu w bezpiecznym porcie jest po zbawione realnych podstaw; można pójść o zakład, że to, co dzisiaj wygląda na spokojną przystań, szybko zostanie uno wocześnione, park atrakcji, deptak spacerowy lub zatłoczo ny bulwar i molo zastąpią senne hangary i szopy na łodzie. Ponieważ trzecia możliwość jest nie do zrealizowania, żeg larzowi pozostaje jedna z dwóch pozostałych, wybrana
przez niego lub podyktowana zrządzeniem losu; niebagatel ną rolę odgrywają tutaj, rzecz jasna, jego umiejętności oraz stan łodzi. Im statek mocniejszy, tym mniej powodów, by lękać się sztormu i wysokiej fali. Jednak nie wszystkie łódki nadają się do wypłynięcia w morze. Im więcej zatem moż liwości swobodnej żeglugi, tym częściej losy żeglarzy zmierzają ku polaryzacji, a przepaść między jej biegunami staje się coraz większa. Rejs, który dla dobrze wyposażone go jachtu jest przyjemną przygodą, dla sfatygowanej szalu py może okazać się niebezpieczną pułapką. W ostatecznym rozrachunku różnica między nimi oznacza życie lub śmierć. Każdego można o b s a d z i ć w roli konsumenta, każdy może c h c i e ć zostać konsumentem i oddać się korzystaniu z możliwości, jakie oferuje ten rodzaj życia. Jednak nie każdy m o ż e być konsumentem. Pożądanie nie wystarcza; by pożądanie stało się pożądane, dostarczając wynikającej z pożądania przyjemności, musimy mieć nadzieję, że uda nam się do przedmiotu pożądania zbliżyć. Nadzieja ta, którą niektórzy żywią całkiem słusznie, dla wielu innych pozostaje płonna. Wszyscy jesteśmy skazani na życie wśród wyborów, jednak nie, wszyscy dysponują środkami, by ich dokonywać. Podobnie jak wszystkie znane społeczeństwa, konsump cyjne społeczeństwo ponowoczesne jest zhierarchizowane. Różne rodzaje społeczeństw można określić na podstawie tego, jak dzielą one swoich członków na warstwy. W społe czeństwie konsumentów ludzi dzieli się na stojących „wy ż e j " i „niżej" według s t o p n i a m o b i l n o ś c i , czyli swobody wyboru miejsca, w którym się znajdują. Jedna z różnic między „stojącymi w y ż e j " i „stojącymi niżej" polega na tym, że ci pierwsi mogą pozostawić gdzieś tych drugich, ale nie na odwrót. We współczesnych mias tach występuje „apartheid a rebours": jedni mogą sobie pozwolić na opuszczenie brudnych i smrodliwych rejonów, gdzie pozostają ci, których nie stać na przeprowadzkę. Stało się tak już w Waszyngtonie; podobnie dzieje się w Chicago, 102
CIeveland i Baltimore. W Waszyngtonie na rynku miesz- . kantowym nie ma żadnej dyskryminacji. A jednak wzdłuż 16 Ulicy (od zachodu) i Potomaku (na północnym zacho dzie) przebiega niewidzialna granica, której mieszkający poza nią starają się nigdy nie przekraczać. Większość na stolatków mieszkających za niewidzialną, lecz doskonale namacalną granicą, nigdy nie widziała śródmieścia Wa szyngtonu, jego przepychu, wystawnej elegancji i wyszuka nych uciech. W ich życiu śródmieście nie istnieje. Przez granicę nie prowadzi się rozmów. Doświadczenia życiowe są tak diametralnie różne, że nie bardzo wiadomo, o czym mieliby ludzie mieszkający po dwóch stronach tej granicy rozmawiać, gdyby przypadkiem spotkali się, by wymienić parę zdań. Jak powiedział Ludwig Wittgenstein: „Jeśli lwy umiałyby mówić, nie zrozumielibyśmy ich". Inna różnica: „stojący wyżej" są zadowoleni z tego, że podróżują według własnego widzimisię, wybierając cel po dróży w zależności od oferowanych atrakcji. Natomiast „stojącym niżej" od czasu do czasu zdarza się, że są wy rzucani z miejsc, w których woleliby pozostać. (W 1975 ro ku pod opieką Wysokiej Komisji do spraw Uchodźców powołanej przy ONZ znalazły się 2 miliony przymusowych emigrantów. W 1995 roku było ich 27 milionów.) Nawet jeśli się nie przenoszą, często ziemia, na której żyją, usuwa im się spod stóp i tak czy inaczej są jakby w ruchu. Jeżeli ruszają w drogę, to najczęściej kto inny określa ich miejsce przeznaczenia; rzadko bywa ono przyjemne i nie wybiera się go ze względu na atrakcje, jakich mogłoby dostarczyć. Zamieszkują miejsca nieprzyjemne i niegościnne, które chętnie by porzucili, ale nie mają dokąd pójść, bo nigdzie indziej ich nie przyjmą i nie pozwolą rozbić namiotu. Stopniowo cały świat wycofuje wizy wjazdowe; nie od chodzi jednak od kontroli paszportowej. Jest ona ciągle potrzebna, być może nawet bardziej niż kiedykolwiek do tąd, by uporządkować bałagan, który mógłby powstać z po103
wodu zniesienia wiz: pomaga oddzielić tych, dla których wygody i łatwiejszego podróżowania wizy zostały zlik widowane, od tych, którzy powinni byli siedzieć w domu, a nie myśleć o podróży. Dzisiaj zniesienie wiz wjaz dowych w połączeniu ze wzmocnieniem kontroli imigracyjnej ma głębokie znaczenie symboliczne. Można je potraktować jako metaforę nowej, tworzącej się stratyfika cji społecznej. Widać jasno, że dostęp do możliwości poruszania się po świecie stał się współcześnie najwyższej wagi czynnikiem klasyfikacji społecznej. Odsłania on jasno także globalny wymiar wszystkich przywilejów i ograniczeń, choćby występowały one na poziomie lokal nym. Niektórzy z nas cieszą się nową swobodą poruszania się sans papiers, podczas gdy inni z tych samych powo dów nie mogą trwać bez ruchu. Teraz wszyscy mogą być włóczęgami, faktycznie lub potencjalnie; jednak między doświadczeniami pojawi się przepaść nie do przekroczenia, w zależności od tego, czy człowiek znajdować się będzie u szczytu, czy u dołu skali swobody poruszania się. Modne określenie „nomadzi", sto sowane bez różnicy w odniesieniu do wszystkich żyjących w epoce ponowoczesnej, jest wysoce mylące, ponieważ przemilcza głębokie różnice, które dzielą od siebie dwa rodzaje doświadczeń, oddając zarazem łączące je podobień stwo w sposób bardzo powierzchowny. W rzeczywistości zjawiska zachodzące na dwóch biegu nach wyznaczających górę i dół tworzącej się hierarchii możliwości poruszania się bardzo się różnią; stają się one także coraz bardziej odizolowane od siebie nawzajem. Dla „pierwszego świata", świata totalnej mobilności, przestrzeń przestała być ograniczeniem i łatwo się ją przekracza zaró wno „w rzeczywistości", jak i „wirtualnie". Natomiast w drugim świecie, świecie tych, którzy „skrępowani więza mi lokalnymi", nie mając możliwości poruszania się, muszą biernie godzić się z każdą zmianą, jaka dotyka miejsca, 1
r\ A
Z którym są związani - rzeczywista przestrzeń szybko się zamyka. Ograniczenie to staje się jeszcze bardziej bolesne ze względu na natrętność, zjakąmedia ukazująpodbój przestrze ni i „wirtualną możliwość" przekroczenia odległości, które ciągle są nie do pokonania w rzeczywistości niewirtualnej. Kurczenie się przestrzeni niweluje upływ czasu. Miesz kańcy pierwszego świata pogrążeni są w ciągłej teraźniej szości, a ich życie jest ciągiem epizodów higienicznie od dzielonych od przeszłości i przyszłości. Ludzie ci są stale zajęci i ciągle brakuje im czasu, ponieważ żadna chwila nie trwa - takie samo doświadczenie jak poczucie, że czas jest wypełniony po brzegi. Natomiast ludzie porzuceni jak roz bitkowie na obszarze drugiego świata są przygnieceni bez użytecznym ciężarem nadmiaru czasu, którego nie mają czym wypełnić. W ich czasie „nic się nigdy nie zdarza". Nie „kontrolują" oni czasu, ale też czas nie sprawuje nad nimi kontroli, tak jak sprawował nad ich - podporządkowa nymi bezdusznemu rytmowi pracy przy taśmie - przod kami, którym zegar wybijał początek i koniec zmiany. Mogą oni jedynie zabijać czas, tak jak on ich powoli zabija. Mieszkańcy pierwszego świata żyją w c z a s i e ; prze strzeń nie ma dla nich znaczenia, ponieważ każdą odległość pokonuje się w mgnieniu oka. Jean Baudrillard zawarł to doświadczenie w swej wizji „hiperrzeczywistości", gdzie tego, co wirtualne, nie da się już oddzielić od tego, co rzeczywiste, ponieważ jedno i drugie w tym samym stopniu posiada lub jest pozbawione „obiektywności", „zewnętrzności" i „mocy wymierzania kar", które Emile Durkheim wymieniał jako cechy każdej rzeczywistości. W drugim świecie natomiast ludzie zamieszkują p r z e s t r z e ń : ocię żałą, rozciągliwą, nienaruszalną; przestrzeń, która wiąże czas i odbiera im możliwość sprawowania nad nim kontroli. Ich czas jest próżny; w ich czasie „nic się nigdy nie zdarza". Jedynie wirtualny czas telewizji ma strukturę, rozkład - re szta to czas upływający w monotonnym tykaniu zegara:
przychodzi i odchodzi, nie stawiając żadnych wymagań i nie pozostawiając żadnego wyraźnego śladu. Jego osad pojawia się nagle, niechciany, bez zapowiedzi. Niematerial ny, lekki i efemeryczny, pozbawiony czegokolwiek, co mogłoby go wypełnić sensem i nadać mu ciężar, czas nie ma władzy nad zbyt realną przestrzenią, która ogranicza mieszkańców drugiego świata. Dla tych, którzy zamieszkują świat pierwszy - coraz bardziej kosmopolityczny, eksterytorialny świat ludzi glo balnego biznesu, menedżerów globalnej kultury czy pra cowników wyższych uczelni i akademii naukowych - grani ce państwowe równa się z ziemią, podobnie jak znikają one dla towarów o zasięgu globalnym, kapitału i środków finan sowych. Dla mieszkańca drugiego ze światów piętrzą się coraz wyżej mury kontroli imigracyjnej, prawa stałego po bytu, polityki „czystych ulic" i „zerowej tolerancji". Fosy oddzielające ich od upragnionych miejsc i wyśnionego zba wienia stają się coraz głębsze, a wszystkie mosty już przy pierwszej próbie ich przekroczenia okazują się zwodzone. Pierwsi podróżują, bo mają na to ochotę; podróż sprawia im przyjemność i dostarcza rozrywki (zwłaszcza jeśli lecą pierwszą klasą albo prywatnym samolotem); namawia się ich do wojaży, przekupuje i wita z uśmiechem i otwartymi ramionami, jeśli tylko się na podróż zdecydują. Drudzy podróżują ukradkiem, często nielegalnie, nierzadko płacąc za miejsce w zatłoczonej trzeciej klasie niezdatnego do żeglugi, cuchnącego statku więcej, niż ci pierwsi za pozłaca ne luksusy „business class". Po przyjeździe są źle widziani, a jeśli mają pecha, aresztuje się ich i deportuje niezwłocznie.
PORUSZAMY SIĘ W ŚWIECIE / ŚWIAT PRZECHODZI OBOK NAS
Psychologiczne i kulturalne następstwa polaryzacji są ogromne. Larry Elliott w dzienniku „The Guardian" z 10 listopada 106
1997 roku cytuje Dianę Coyle, autorkę The Weightless World [„Nieważki świat"], która rozwodzi się nad roz koszami, jakich jej dostarcza nowy, wspaniały, skomputery zowany, elektroniczny i elastyczny świat wielkich prędko ści i ruchu: „Ludziom takim jak ja, wykształconym i dobrze zarabiającym ekonomistom i dziennikarzom, obdarzonym pewną dozą przedsiębiorczości, nowa elastyczność brytyj skiego rynku pracy dostarczyła wspaniałych możliwości." Jednak kilka akapitów dalej ta sama autorka przyznaje, że „dla ludzi, którzy nie posiadają wystarczających kwalifika cji, nie dysponują odpowiednim wsparciem rodzinnym czy oszczędnościami, coraz większa elastyczność sprowadza się do tego, że pracodawcy coraz bardziej ich wyzyskują [...]". Wszystkich, którzy pławią się w słońcu nowej elastyczności brytyjskiego rynku pracy, Coyle prosi, by nie lekceważyli słów Lestera Thurowa i Roberta Reicha ostrzegających niedawno przed narastającym niebezpieczeństwem pogłę biania się w USA społecznej przepaści między „bogatą elitą zaszywającą się w strzeżonych rezydencjach" a „bezrobot ną, zubożałą większością". Agnes Heller wspomina, jak podczas jednego z dalekich lotów spotkała kobietę w średnim wieku, pracującą w mię dzynarodowej firmie handlowej, która mówiła w pięciu językach i była właścicielką trzech mieszkań w różnych częściach świata:
Ciągle wędruje, odwiedza miejsca, zawsze tam i z powrotem. Sama, nie jako członek wspólnoty, choć wielu ludzi postępuje tak samo jak ona [...] Kultura, do której należy, nie jest kulturą związaną z pewnym miejscem; to kultura czasu. To kultura a b s o l u t n e j t e r a ź n i e j szości. Spróbujmy jej towarzyszyć w ciągłych podróżach pomiędzy Sin gapurem, Hongkongiem, Londynem, Sztokholmem, New Hampshire, Tokio, Pragą... Zatrzymuje się w tym samym hotelu Hilton, je na drugie śniadanie tę samą kanapkę z tuńczykiem, albo, jeśli ma ochotę,
107
je chińskie jedzenie w Paryżu, a francuskie w Hongkongu. Używa takich samych faksów, telefonów i komputerów, ogląda te same filmy i rozmawia o podobnych problemach z tym samym typem ludzi.
Agnes Heller, która jak wielu z nas jest naukowcem-globtroterem, łatwo się wczuwa w doświadczenie anonimowej towarzyszki podróży. Dodaje także coś ze swo jego ogródka: „Nawet zagraniczne uniwersytety nie są ob ce. Po wykładzie w Singapurze, Tokio, Paryżu czy Man chesterze można spodziewać się tych samych pytań. Nie są one obce, ale nie są też domem." Znajoma Agnes Heller nie ma domu, ale nie czuje się bezdomna. Gdziekolwiek się znajduje, czuje się swobodnie. „Orientuje się na przykład, gdzie jest kontakt; z góry wie, co będzie w menu; umie odczytać znaczenie gestów i aluzji; rozumie innych bez dodatkowych wyjaśnień." 6
Jeremy Seabrook wspomina inną kobietę, Michelle, z ko munalnej kamienicy w sąsiedztwie: Kiedy miała piętnaście lat, jej włosy jednego dnia były rude, następ nego blond, potem kruczoczarne; później miała afro, jeszcze później włosy pozwijane w spiralne loki, a następnie warkocze, które z kolei obcięła, strzygąc się niemal na zero. [...] Jej wargi były krwistoczerwone, potem fioletowe, a jeszcze później czarne. Twarz trupioblada, następnie brzoskwiniowa, a potem brunatna, jak odlana z brązu. W pogoni za marzeniami o ucieczce opuściła dom w wieku szesnastu lat, by zamieszkać ze swym chłopa kiem, który miał lat dwadzieścia sześć. [,..] Mając osiemnaście lat, wróciła do matki z dwójką dzieci. [...] Usiadła w swoim pokoju, z którego uciekła trzy lata wcześniej: ze ścian patrzyły na nią ciągle wyblakłe zdjęcia wczorajszych gwiazd. Powiedziała, że czuje się, jakby miała sto lat. Spróbowała wszyst kiego, czego w życiu można zakosztować. Nie pozostało nic. 7
Współtowarzyszka podróży Heller mieszka w wyimagi nowanym domu, którego de facto nie potrzebuje, w związku
z czym jego nierzeczywistość nie przeszkadza jej wcale. Znajoma Seabrooka, posłuszna nakazom wyobraźni, ucieka z domu, któremu ma za złe jego przytłaczającą realność. Obydwie wykorzystują wirtualność przestrzeni, która jed nak każdej z nich oferuje inne możliwości. Znajomej Heller pomaga zlikwidować ograniczenia, które narzuca rzeczywi sty dom: odebrać przestrzeni materialność bez narażania się na niewygodę i niepokoje, jakie pociąga za sobą bezdom ność. Natomiast w wypadku sąsiadki Seabrooka wirtualność przestrzeni osłabia straszną i nienawistną władzę domu zamienionego w więzienie: powoduje rozpad czasu. Pierw sze doświadczenie odbierane jest jako ponowoczesna wol ność. Drugie wygląda raczej na ponowoczesna wersję nie wolnictwa. Pierwsze doświadczenie określone jest przez paradygmat t u r y s t y (nie ma znaczenia, czy podróżuje się dla przyje mności, czy w interesach). Turyści, przedkładając stodko-gorzkie sny o tęsknocie za domem nad wygody domu, stają się wędrowcami - bo tak chcą albo ponieważ „w tych warunkach" uważają to za najrozsądniejszą strategię życio wą, czy też dlatego, że skusiły ich prawdziwe lub wyob rażone przyjemności życia „łowcy wrażeń". Jednak nie wszyscy wędrowcy są w drodze dlatego, że wolą być w ruchu niż stać w miejscu albo chcą zmierzać właśnie tam, gdzie idą. Prawdopodobnie wielu z nich wola łoby pójść gdzie indziej albo w ogóle nie podjęliby trudów wędrownego życia, jeżeli ktoś zapytałby ich o zdanie - nikt jednak tego nie zrobił. Są w drodze, ponieważ w świecie skrojonym na miarę turystów „pozostanie w domu" wy gląda na upokorzenie i niewdzięczną harówkę, a na dłuższą metę i tak wydaje się niewykonalne. Są w ruchu, ponieważ popchnięto ich do tego. Najpierw, siłą lub pod wpływem tajemniczego impulsu, ulegając pokusie zbyt silnej, by się jej oprzeć, zostali duchowo wykorzenieni z miejsca, z któ rym przestali łączyć jakiekolwiek nadzieje. Za swój obo-
wiązek życiowy uważają jedynie głoszenie swobody. Są w ł ó c z ę g a m i - ciemną stroną księżyca, który odbija światło jasnego słońca turystów i spokojnie podąża za obro tami planet. To mutanci ponowoczesnej ewolucji, monstru alne odpady nowego wspaniałego gatunku; śmietnisko świata, który poświęcił się usługom turystycznym. Turyści poruszają się lub nie - w zależności od własnego widzimisię. Odchodzą, jeśli gdzie indziej skuszą ich nowe, nieznane możliwości. Włóczędzy wiedzą, że niezależnie od własnych chęci nigdzie nie pozostaną dłużej, bo gdziekolwiek by się zatrzymali, nigdzie nie są mile widzianymi gośćmi. Turyści są w ruchu, ponieważ atrakcje dostępnego (globalnie) świata są dla nich pokusą nie do odparcia. Włóczędzy są w ruchu, bo niegościnność dostępnego im (lokalnie) świata staje się nie do zniesienia. Turyści podróżują, bo chcą podróżować; włóczędzy - bo nie mają innego sensownego wyboru. Można powiedzieć, że włóczędzy są turystami wbrew woli, ale określenie „turysta wbrew woli" zawiera wewnętrzną sprzeczność. Choć strategia turysty jest w dużym stopniu koniecznością w świecie, w którym mury się przesu wają, a drogi zmieniają swój bieg, wolność wyboru stanowi esencję jego bytu. Jeśli jej zabraknie, życie turysty utraci całą swą atrakcyjność i poezję, stanie się nie do zniesienia. To, co dziś okrzyknięto „globalizacją", jest napędzane marzeniami i pragnieniami turystów, a jej drugim skutkiem - s k u t k i e m ubocznym, lecz nieuniknionym - jest przemiana wielu ludzi we włóczęgów. Włóczędzy to wędrowcy, któ rym odmówiono prawa bycia turystami. Nie pozwolono im ani tkwić w bezruchu (nie ma miejsca, które zapewniłoby im stabilność, koniec podróży, w którą wyruszyli wbrew woli), ani też szukać sobie lepszego miejsca. Wyzwolony spod władzy przestrzeni, kapitał nie potrze buje już wędrownych robotników, a jego najbardziej unie zależniona od przestrzennych ograniczeń, wysoko zaawan sowana technologicznie awangarda w zasadzie w ogóle nie 110
potrzebuje żadnej najemnej siły roboczej, czy to wędrow nej, czy zatrudnionej na stałe. W ten sposób naciski, by ostatecznie znieść ciągle istniejące jeszcze bariery, które ograniczają swobodny przepływ pieniędzy i przysparzają cych pieniędzy towarów oraz informacji, idą ręka w rękę z presją, by kopać nowe fosy i wznosić nowe mury (zwane prawem imigracyjnym lub ustawami o narodowości), za gradzające drogę tym, którzy w międzyczasie zostali wyko rzenieni duchowo i fizycznie. Z i e l o n e ś w i a t ł o d l a t u r y s t ó w , c z e r w o n e d l a w ł ó c z ę g ó w . Przymu sowe przywiązanie do miejsca prowadzi do naturalnej sele kcji, jeśli chodzi o następstwa globalizacji. Szeroko zauwa żalna i coraz bardziej niepokojąca polaryzacja świata i jego mieszkańców nie jest czynnikiem zewnętrznym, czymś ob cym, co globalizacji przeszkadza, kłodą rzucaną jej pod nogi; polaryzacja jest wynikiem globalizacji. Nie ma turystów bez włóczęgów. Turyści nie mogą korzys tać z wolności, jeśli nie przywiąże się włóczęgów do miejsca. 8
ZŁĄCZENI N A DOBRE I ZŁE
Włóczęga to alter ego turysty. Jest też jego najbardziej zagorzałym wielbicielem - tym bardziej że nawet nie wyob raża sobie niewygód prawdziwego życia turysty, o których rzadko się wspomina. Jeśli zapytać włóczęgi, jak chciałby żyć, gdyby miał nieograniczoną możliwość wyboru - w od powiedzi otrzymamy dokładny opis szczęśliwego „jak w te lewizji" życia turysty. Włóczęga nie wyobraża sobie, że można dobrze żyć inaczej niż turysta: nie ma innej utopii, nie ma własnego programu politycznego ani własnych ce lów. Jedyna rzecz, której pragnie, to móc być turystą - jak my wszyscy... W świecie, który nie zna spoczynku, być turystą oznacza jedyny możliwy do przyjęcia i ludzki spo sób bycia w ciągłym ruchu. 111
Zarówno turysta, jak i włóczęga są konsumentami, a późnonowoczesny i ponowoczesny konsument jest kolekcjone rem przeżyć i zbieraczem wrażeń; ze światem łączą go przede wszystkim związki natury e s t e t y c z n e j : odbiera świat jako pożywkę dla własnej wrażliwości, matrycę do doświadczeń (w znaczeniu Erlebnisse, stanu przeżywania, a nie Erfahrungen, czyli zdarzeń, które człowieka spotyka ją), według których tworzy on mapę świata. I jeden, i drugi jest poruszony obietnicą wrażeń, które pociągają lub napeł niają odrazą. Obaj smakują świat, jak wytrawni bywalcy muzeów smakują spotkanie „w cztery oczy" z dziełem sztuki. Wspólna postawa wobec świata sprawia, że stają się podobni do siebie, dzięki czemu włóczęga, wczuwając się w sytuację turysty, a w każdym razie w wizerunek turysty, który sobie stworzył, może zapragnąć żyć tak samo; nato miast turysta stara się o tym podobieństwie zapomnieć za wszelką cenę, chociaż ku swemu przerażeniu nie może go w pełni ukryć. Jak przypomina swym czytelnikom Jeremy Seabrook, tajemnica dzisiejszego społeczeństwa leży w „rozwoju sztu cznie wytworzonego i subiektywnego poczucia braku", po nieważ „nic nie może zagrażać bardziej" jego fundamental nym zasadom „niż fakt, że ludzie mogliby być w pełni zadowoleni z produktów, które mają". Zatem to, co jest już w ich posiadaniu - ulega deprecjacji i pomniejszeniu w po równaniu z natrętnie rzucającą się w oczy paradą szalonych przygód ludzi zamożnych: „Bogaci stali się przedmiotem powszechnego podziwu." Bogaci, postawieni obecnie na świeczniku jako bohatero wie, których należy powszechnie podziwiać oraz traktować jako wzory do naśladowania, byli kiedyś self-made men. Ich życie uosabiało dobroczynne skutki etyki pracy i rozsądku, które były nierozłącznie ze sobą związane. To już jednak przeszłość. Dzisiaj przedmiotem podziwu jest bogactwo samo w sobie - bogactwo, które gwarantuje życie spędzone 9
na zaspokajaniu własnych, jak najdziwniejszych kaprysów, na rozrywce i marnotrawstwie. Ważne jest to, co m o ż n a z r o b i ć , a nie to, co m a b y ć z r o b i o n e czy też co z r o b i ć n a l e ż y . Tym, co budzi w bogaczach powszech ny podziw, jest cudowna możliwość wyboru własnego ży cia: tego, gdzie je spędzają (teraz i potem), w jaki sposób i z kim; że bez większego wysiłku mogą wszystko zmieniać według własnego widzimisię, jakby nie istniały dla nich sytuacje, z których nie ma już odwrotu, i jakby nie widać było końca ich kolejnych wcieleń; przyszłość wydaje im się ciągle bogatsza i bardziej podniecająca niż przeszłość; a także - co równie ważne - jedyną rzeczą, jaka ma w ich wypadku znaczenie, jest zakres możliwości, które dzięki bogactwu stoją przed nimi otworem. Rzeczywiście wygląda na to, jakby ludzie ci kierowali się w swym postępowaniu estetyką konsumpcji; to nie posłuszeństwo etyce pracy, suche, powściągliwe nakazy rozumu czy znawstwo, nawet nie sukces finansowy leżą u podstaw ich uznanej wielkości i prawa do powszechnego podziwu, lecz niecodzienne, a na wet frywolne gusty, którym ostentacyjnie hołdują. Jak podkreśla Seabrook, „biedni nie należą do innej kultury niż bogaci [...] muszą żyć w świecie, który został wymyślony na użytek tych, co mają pieniądze. Wzrost gospodarczy pogłębia ich biedę tak samo jak recesja i za stój." Rzeczywiście recesja oznacza większą biedę i mniej sze możliwości; jednak wzrost nakręca coraz bardziej sza leńczą paradę konsumpcyjnych cudów, zwiastując pogłę bianie się przepaści między pragnieniami a rzeczywistością. Zarówno turystów, jak i włóczęgów przerobiono na kon sumentów, ale włóczęga jest konsumentem w y b r a k o w a n y m. W rzeczywistości nie może on sobie pozwolić na dokonywanie wyrafinowanych wyborów, w czym konsu menci powinni celować; ich możliwości konsumpcyjne są tak ograniczone, jak środki, którymi dysponują. Ta wada sprawia, że pozycja włóczęgów w społeczeństwie jest nie-
m
pewna. Naruszają normy i podkopują istniejący porządek. Sama ich obecność wystarcza, by popsuć frajdę; nie napę dzają w żaden sposób trybów społeczeństwa konsumpcyj nego ani nie przyczyniają się do większego rozkwitu gos podarki zamienionej w przemysł turystyczny. Są „bezużyte czni" w znaczeniu, w jakim słowo „użytek" można rozu mieć w społeczeństwie konsumentów czy turystów. A po nieważ nie ma z nich żadnego pożytku, są także niechciani, co z kolei sprawia, że, napiętnowazii niechęcią, w sposób naturalny stają się świetnymi kandydatami na kozły ofiarne. Ich jedyną zbrodnią jest to, że chcą być tacy jak turyści, ale brakuje im środków, by mogli tę chęć zrealizować. Turystom włóczędzy wydają się ordynarni, podejrzani i odpychający, i nie chcą dobrowolnie przestawać w ich towarzystwie; ma to jednak o wiele głębsze przyczyny niż tylko szeroko nagłaśniana sprawa „publicznych kosztów" utrzymania włóczęgów. Turyści boją się włóczęgów z tych samych powodów, dla których włóczędzy widzą w turys tach swoich idoli i guru: w społeczeństwie wędrowców, które jest stale w podróży, turystyka i włóczęgostwo są dwiema stronami tej samej monety. Włóczęga, powtórzmy to raz jeszcze, jest alter ego turysty. Linia między nimi jest cienka i nie zawsze jasno wykreślona. Łatwo można ją niepostrzeżenie przekroczyć... Zawsze istnieje gdzieś to odrażające podobieństwo, które sprawia, że tak trudno jest określić, kiedy portret zaczyna być karykaturą, a zdrowy okaz gatunku staje się mutantem i potworem. Wśród turystów znajduje się trochę „zwykłych podróż nych", zawsze udających się dokądś, zawsze przekonanych, że obrali słuszny kierunek podróży i że podróżowanie jest rzeczą słuszną; ci szczęśliwi turyści rzadko kiedy kłopoczą się tym, że ich wyprawy mogłyby przekształcić się we włóczęgę. Podobnie wśród włóczęgów są tacy, którzy już dawno dali za wygraną i porzucili nadzieję, że kiedykolwiek awansują do rangi turystów. Niemniej pomiędzy tymi dwo114
ma krańcowymi wypadkami istnieje znaczna część, być może przeważająca większość społeczeństwa konsumentów-wędrowców, której członkowie nie są do końca pewni swego aktualnego położenia, a jeszcze mniejszą pewność mają co do tego, czy ich obecna sytuacja potrwa do jutra. Na drodze leży tyle skórek od bananów, na których się można poślizgnąć, a krawężniki są strome i łatwo się potknąć. Przecież każda praca jest zajęciem okresowym, akcje mogą równie dobrze pójść w górę, jak spaść, cena kwalifikacji, które już posiedliśmy, spada, bo pojawiają się nowe umieję tności, które są bardziej w cenie; cenne nabytki, otaczane troską, z których dzisiaj jest się dumnym, tracą na wartości w mgnieniu oka, urocze osiedla stają się tandetne i po spolite, związki zawiera się „do odwołania", wartości, do których warto dążyć, i cele, na które opłaca się stawiać, pojawiają się i znikają. Tak jak żadna polisa nie zabezpiecza przed śmiercią, tak też żadne z ubezpieczeń, za których pomocą turysta chroni swój styl życia, nie zabezpiecza przed popadnięciem we włóczęgostwo. Włóczęga jest zatem koszmarnym snem turysty, siedzą cym w nim demonem, nad którym trzeba codziennie od prawiać egzorcyzmy. Spojrzenie włóczęgi przyprawia tury stę o dreszcze - nie z powodu tego, c z y m j e s t w ł ó c z ę g a , ale tego, c z y m m o ż e s t a ć s i ę t u r y s t a . Turysta usiłuje więc zatuszować obecność włóczęgi: prze pędza żebraków i bezdomnych z ulic miasta, spychając ich daleko, do miejsc, w które się nie chodzi, do getta; domaga się ich wygnania lub zamknięcia w więzieniu. W ten sposób desperacko, choć w ostatecznym rozrachunku na próżno, usiłuje pozbyć się swych lęków. W świecie bez włóczęgów Gregor Samsa nigdy nie przeszedłby przemiany w owada, a turyści nigdy nie obudziliby włóczęgów. Ś w i a t b e z w ł ó c z ę g ó w jest utopią s p o ł e c z e ń s t w a tu r y s t ó w . Znaczna część działań politycznych w społeczeń stwie turystów - jak obsesja „porządku i prawa", kryminali115
zacja ubóstwa, powtarzające się ataki na darmozjadów itp. — daje się wytłumaczyć jako ciągłe, uparte wysiłki pod niesienia rzeczywistości społecznej do poziomu utopii. Jednak kruczek polega na tym, że życie turystów ani w połowie nie byłoby tak przyjemne, gdyby wokół nie istnieli włóczędzy, uświadamiający im, jaki jest alternatyw ny model życia turysty; jedyny, jaki społeczeństwo węd rowców dopuszcza. Zycie turysty nie jest usłane różami, a jeżeli są w nim jakieś róże, to zwykle mają kolce. Trzeba cierpieć wiele niedogodności, by móc korzystać ze swobód, jakie oferuje życie turysty, nie można zwolnić biegu; niepe wny jest wynik każdego wyboru; ryzyko, jakie pociąga za sobą każda decyzja - to największe z nich, ale nie jedyne. Poza tym radość wyboru traci wiele ze swego powabu, kiedy m u s i się wybierać, a przygoda zostaje w dużej mierze wyzuta z atrakcyjności, kiedy życie staje się nieprze rwanym pasmem przygód. Jest więc kilka rzeczy, na które turysta mógłby się uskarżać. Pokusa, by szukać innej, „nie turystycznej" drogi do szczęścia, jest całkiem realna. Nie można jej nigdy wyplenić do końca - jedynie oddalić, a i to nie na długo. Tym, co sprawia, że turysta żyje dalej swoim życiem, co zmienia jego trudy w irytujące niedogodności 0 drugorzędnym znaczeniu i powoduje, że pokusa zmiany idzie w odstawkę, jest właśnie spojrzenie włóczęgi, na którego widok turystę przechodzą dreszcze. Paradoksalnie więc życie turysty staje się znośniejsze, a nawet przyjemniejsze właśnie dlatego, że pojawia się w nim koszmarny alternatywny model egzystencji włóczę gi. Podobnym paradoksem jest fakt, że w interesie turystów leży ukazanie tej alternatywnej możliwości w jak najczar niejszych barwach. Im mniej ponętny jest los włóczęgi, tym lepiej smakują turystom ich wędrówki. Im gorsza dola włóczęgów, tym lepiej być turystą. Gdyby nie było włóczę gów, turyści musieliby ich wymyślić... Świat wędrowców potrzebuje jednych i drugich, związanych ze sobą węzłem
1 ifi
gordyjskim, którego nikt nie potrafi rozwiązać. Jak się zdaje, nie ma też miecza, żeby go przeciąć, ale też nikt go specjalnie nie szuka. Tak więc dalej pozostajemy w ruchu - turyści i włóczę dzy, a może raczej w większości na poły włóczędzy, na poły turyści, w społeczeństwie konsumentów-wędrowców. Nasze losy splecione są ze sobą znacznie ściślej, niż tury ści są skłonni przyznać. Losy oraz doświadczenia życiowe zarówno turystów, jak i włóczęgów, prowadzą do tego, że odbierają oni świat zupełnie odmiennie. Inaczej też postrzegają jego choroby oraz sposoby, którymi można je uleczyć - inaczej, lecz ponosząc podobne klęski i podobnie przemilczając wzajem ne uzależnienie, w które uwikłane są obydwie strony opo zycji. Z jednej strony, w wypowiedziach rzeczników glo balizacji, wśród których Jonathan Friedman wymienia „intelektualistów mających bliskie kontakty z mediami, samą inteligencję zatrudnioną w mediach, a w pewnym sensie wszystkich, którzy mogą sobie pozwolić na po siadanie kosmopolitycznej tożsamości" , rysuje się pewna ideologia, albo raczej pojawiają się milcząco przyjmo wane założenia, które uwiarygodniają tę ideologię przez prostą odmowę jej zakwestionowania: ten rodzaj założeń, które Pierre Bourdieu opisał nie tak dawno jako doxa - „dowód me dyskutowany i nie przeznaczony do dyskusji" . Z drugiej strony sytuują się działania ludności miej scowej i tych, którzy siłą zostali osadzeni w kontekście lokalnym, a ściślej, którzy próbują z coraz większym powo dzeniem zbijać swój polityczny kapitał na gniewie wzbiera jącym tam, gdzie mieszkają p r z y p i s a n i d o z i e m i . Zderzenie, do którego dochodzi, nie tylko nie łagodzi roz łamu, ale go jeszcze pogłębia, odwracając polityczną wyob raźnię od prawdziwej przyczyny sytuacji, w której obie 10
11
strony znalazły się z na pozór przeciwstawnych sobie po wodów. Friedman podkpiwa sobie z kosmopolitycznego bełkotu - z e wszystkich modnych terminów w rodzaju „in-betweenness" [„pomiędzość"], „dis-juncture" [„roz-połączność"], „trans-cendence" [„przekroczalność"] itp., które nie tylko wyrażają doświadczenie tych, co już poodcinali kotwice, „już wyzwolonych", ale mają odnosić się także do „jeszcze-nie-wyzwolonych", gdyby nie brzydka i odrażająca skłonność tych ostatnich do „boundedness" [„więźliwości"] i „essentialization" [„esencjalizacji"]. Jest to język uprzywilejowanych, który uzupełniają wyrażenia charakte rystycznie nieostre, jak wspólna „natura ludzka" czy „przy szłość nas wszystkich". Friedman stawia jednak pytanie 0 to, dla kogo ta kulturalna wędrówka jest rzeczywistością? W dziełach ludzi przekraczających granice epoki postkolonialnej to zawsze poeta, artysta czy intelektualista doświadczają przemieszczenia i obiek tywizują je w postaci drukowanego słowa. Ale kto czyta poezje? 1 jakie identyfikacje są możliwe na niższych poziomach rzeczywis tości społecznej? [...] Krótko mówiąc, hybrydy i teoretycy hyb rydyzacji są produktem grupy, która identyfikuje się sama i/lub określa świat w tych właśnie kategoriach, nie w wyniku etnograficz nego zrozumienia, ale w akcie samookreślenia [...] Globalną sferę elitarną, hybrydyczną pod względem kultury, zamieszkują jednostki o bardzo zróżnicowanym doświadczeniu świata, związane z polityką międzynarodową, nauką i wyższymi uczelniami, mediami oraz sztuką.
Kulturalna hybrydyzacja świata „ludzi globalnych" mo że być doświadczeniem wyzwalającym i twórczym, ale kulturalne ubezwłasnowolnienie ludzi żyjących w rzeczy wistości lokalnej bywa nim bardzo rzadko. Zrozumiała, choć niefortunna skłonność tych pierwszych polega na tym, że mylą ze sobą te dwie rzeczy i przedstawiają swój własny 118
wariant „fałszywej świadomości" jako dowód mentalnego _ niedopasowania drugich. Jednak dla nich - ludzi związanych z lokalną rzeczywis tością raczej z wyroku losu niż z wyboru - rozluźnienie i rozpad więzi łączących wspólnotę oraz wymuszone zin dywidualizowanie losów jest zapowiedzią zupełnie innej sytuacji i podpowiada zgoła odmienne strategie postępowa nia. Jeszcze raz zacytujmy Friedmana: Logika postępowania rodząca się w osiedlach zamieszkanych przez underclass będzie inna od tej, która kształtuje się wśród wysoko wykształconych i podróżujących po świecie przedstawicieli przemysłu kulturalnego [...] Biedne, etnicznie mieszane getto wiel kiego miasta nie od razu staje się areną, na której powstają zupeł nie nowe tożsamości. W okresach stabilizacji i/lub ekspansji prob lemy związane z przetrwaniem są ściślej związane z określonym terytorium i z tworzeniem bezpiecznej przestrzeni życiowej. Toż samość klasowa, lokalna tożsamość mieszkańców getta, jest waż niejsza [...]
Dwa światy, dwa sposoby odbierania świata, dwie strate gie. Paradoks polega na tym, że p o n o w o c z e s n a rzeczy wistość nieuporządkowanego, zindywidualizowanego świa ta konsumpcjonizmu, świata podziałów na to, co globalne, i to, co lokalne, znajduje tylko blade, jednostronne i bardzo zniekształcone odbicie w p o n o w o c z e s n e j narracji. Hybrydyzacja i zwycięstwo nad esencjalizmem proklamo wane w ponowoczesnej pochwale globalizującego się świa ta absolutnie nic nie mówią o złożoności i ostrych przeci wieństwach, które rozdzierają ten świat. Postmodernizm —jeden z wielu sposobów wyjaśniania rzeczywistości pono woczesnej - jest wyrazem doświadczenia, którego zasięg ogranicza się do kasty „ludzi globalnych": głośnej, dobrze słyszalnej i wpływowej, choć względnie wąskiej kategorii 119
globtroterów. Nie mówi on nic o innych doświadczeniach, które są także integralną częścią sceny ponowoczesnej. Wojciech J. Burszta, znakomity polski antropolog, tak pisze o skutkach tego potencjalnie katastrofalnego załama nia się komunikacji: Dawniejsze peryferie najwyraźniej podążają własną drogą, niewiele przejmując się tym, co o nich sądzą postmoderniści. I oni też są raczej bezradni, gdy przychodzi im zetknąć się z realiami wojującego is lamu, brzydotą lepianek miasta Meksyk, czy nawet z Murzynem koczującym w wypalonym townhouse South Bronx. Są to ogromne marginesy, z którymi nie bardzo wiadomo, co począć. [...] Jednakże pod cienką warstewką globalnych symboli, nalepek i utensyliów wrze kocioł z nieznanym, którym niewiele się inte resujemy i tak naprawdę niewiele mamy do powiedzenia. 12
W powyższym cytacie „peryferie" najlepiej rozumieć jako określenie rodzaju przestrzeni: wszystkie to niezliczone ob szary, na których „globalne symbole, nalepki i utensylia" odcisnęły co prawda głęboki ślad, ale bynajmniej nie w taki sposób, jak przewidywali piewcy globalizacji. Tak rozumia ne „peryferie" rozciągają się wszędzie wokół małych enklaw „globalnej" elity, duchowo niezależnej od miejsca, w którym przebywa, choć jej siedziby są porządnie umocnione. Wspomniany przed chwilą paradoks prowadzi do kolej nej niekonsekwencji: wiek kurczenia się czasu i przestrzeni, niczym nie hamowanego przepływu informacji oraz błys kawicznej komunikacji jest zarazem stuleciem, w którym niemal kompletnie załamało się porozumienie między wy kształconymi elitami a populus. Pierwsi (jak nazywa ich Friedman, „nowocześni bez nowoczesności", czyli pozba wieni uniwersalizującej koncepcji) nie mają tym drugim nic do powiedzenia; nic, co zabrzmiałoby dla nich znajomym echem własnych doświadczeń i widoków na przyszłość.
Rozdział 5 GLOBALNE PRAWA, LOKALNE PORZĄDKI
W Stanach Zjednoczonych - mówi Pierre Bourdieu, od wołując się do pracy francuskiego socjologa Loica Wacąuanta, „Państwo Miłosierne", wzniesione na koncepcji biedy, mającej wy raźne zabarwienie moralne, wykazuje tendencję do rozdwojenia: z je dnej strony stoi Państwo Społeczne, które stwarza klasom średnim minimalne gwarancje bezpieczeństwa, z drugiej - państwo coraz bardziej represyjne, które jest odpowiedzią na przemoc, wynikającą z coraz większej tymczasowości położenia, w jakim żyją wielkie masy społeczeństwa, zwłaszcza rasy czarnej. 1
Jest to tylko jeden z przykładów (choć trzeba przyznać, że wyjątkowo wyrazisty i dobitny, jak zresztą wszystkie amerykańskie wersje zjawisk o szerszym zasięgu, także globalnych) bardziej ogólnej tendencji, zmierzającej do te go, by resztki inicjatywy politycznej pozostałe w szybko słabnących rękach państwa narodowego ograniczyć do za chowania porządku i prawa; zadanie, które w sposób nieuni kniony w praktyce oznacza dla jednych bezpieczną egzys tencję, a dla drugich budzącą grozę moc prawa. Bourdieu napisał cytowany artykuł, wygłoszony w for mie wykładu we Fryburgu w październiku 1996 roku, jako rodzaj riposty „z głębi trzewi" na stwierdzenie, które prze czytał w trakcie podróży samolotem. Stwierdzenie to zo-
stało sformułowane przez Hansa Tietmeyera, prezesa Nie mieckiego Banku Federalnego, niemal od niechcenia; w sposób, w jaki mówi się o prawdach banalnych i oczywis tych, na których dźwięk ani słuchacz, ani czytelnik nie unoszą brwi. „Zadaniem na dziś - stwierdził Tietmeyer - jest stworzenie warunków podnoszących zaufanie inwes torów". Następnie Tietmeyer, znowu pokrótce i bez przyta czania argumentów na poparcie swoich stwierdzeń, jakby były one same przez się zrozumiałe dla każdego, określił, co składałoby się na te warunki. Aby podnieść zaufanie inwes torów, dać im impuls do inwestowania - powiedział - ko niecznie trzeba zaostrzyć kontrolę wydatków z funduszy publicznych, obniżyć podatki, zreformować system spo łecznej ochrony obywateli i „znieść sztywne ograniczenia krępujące rynek pracy". Rynek pracy jest zbyt sztywny i powinien stać się bar dziej elastyczny. To znaczy, bardziej giętki i plastyczny, łatwo dający się formować i reformować, wałkować, dzielić i przekształcać - słowem, nie stawiający oporu. Zatem praca jest „elastyczna" wtedy, gdy staje się w ekonomii rodzajem zmiennej, której inwestorzy mogą nie uwzględ niać w swoich kalkulacjach, mając pewność, że to ich akcje, i tylko one, będą określały jej przebieg. Po zastanowieniu jednak okazuje się, że koncepcja „pracy elastycznej" za przeczy w praktyce temu, czego się w teorii domaga. Czy też raczej, aby zrealizować to, co postuluje, musiałaby pozbawić obiekt owej giętkości i uniwersalności, do których osiągnięcia nawołuje. Podobnie jak większość „wartości priorytetowych", idea elastyczności ukrywa swą naturę społecznej relacji, czyli fakt, że w istocie postuluje redystrybucję władzy, prowa dzącą do odebrania możliwości stawiania oporu tym, któ rych „sztywność" należy przezwyciężyć. Praca bowiem nie byłaby „sztywna" jedynie wówczas, gdyby przestała stano wić niewiadomą w kalkulacjach inwestorów; jeżeli w rze122
czywistości straciłaby moc bycia prawdziwie elastyczną - moc odmowy podporządkowania się ustalonym wzorom, zaskakiwania i, nade wszystko, ograniczania swobody ma newru inwestorów. „Elastyczność" jedynie pretenduje do bycia jedną z uniwersalnych zasad zdrowej ekonomii, która w równym stopniu stosuje się do popytu i podaży na rynku pracy. W istocie termin ten nabiera diametralnie różnego znaczenia po każdej ze stron tego równania. Elastyczność po stronie popytu oznacza swobodę wę drówki w poszukiwaniu bardziej zielonych pastwisk, pozo stawianie odpadków i śmieci wokół opuszczonego obozo wiska, bo miejscowi i tak muszą posprzątać; przede wszyst kim jednak oznacza lekceważenie wszystkiego, co nie sta nowi wartości z ekonomicznego punktu widzenia. Jednak to, co po stronie popytu wygląda na elastyczność, staje się twardym, okrutnym i bezwzględnym losem tych, którzy znaleźli się po stronie podaży. Praca pojawia się i znika równie szybko, jak się pojawiła; jest poszatkowana na małe kawałeczki i bez uprzedzenia można być jej pozbawionym, kiedy zasady gry „w zatrudnienia i zwolnienia" bez ostrze żenia ulegają zmianom, a zatrudnieni i ci, co szukają pracy, niewiele mogą zrobić, by zatrzymać tę huśtawkę. Zatem „dostawcy pracy", żeby sprostać standardom „elastycznoś c i " ustalonym przez tych, którzy tworzą zasady gry i je zmieniają, czyli aby zasłużyć na miano elastycznych w oczach inwestorów, muszą znaleźć się w sytuacji jak najbardziej sztywnej i nieelastycznej, stanowiącej w rzeczy wistości zaprzeczenie wszelkiej elastyczności. Swoboda wyboru, przyjęcia czegoś lub odrzucenia, czy choćby moż liwość wprowadzenia własnych reguł gry, muszą zostać zduszone w zarodku. Niesymetryczne położenie obu stron znajduje wyraz tak że w różnym stopniu przewidywalności w ich życiu. Strona, która ma większe możliwości wyboru zachowań, wprowa dza element niepewności do życia drugiej ze stron, czego 123
z kolei ona, dysponując o wiele bardziej ograniczoną moż liwością wyboru lub nie mając jej w ogóle, nie jest w stanie odwzajemnić. G l o b a l n y wymiar wyborów dokonywa nych przez inwestorów, w zestawieniu ze ściśle l o k a l n y m i ograniczeniami wyborów, które są udziałem „do stawcy pracy", powoduje asymetrię, która leży u podstaw dominacji tych pierwszych nad tymi drugimi. Swoboda przemieszczania się lub jej brak określają nową, późnonowoczesną czy też ponowoczesną polaryzację warunków społecznych. Wierzchołek nowej hierarchii nie jest związa ny z żadnym konkretnym miejscem; im niższy szczebel drabiny, tym silniejsze stają się przestrzenne ograniczenia, a stojący najniżej są praktycznie „przypisani do ziemi".
FABRYKI BEZRUCHU
Bourdieu zwraca uwagę, że Kalifornia, sławiona przez nie których Europejczyków jako prawdziwy raj wolności, prze znacza na pokrycie kosztów budowy oraz utrzymania wię zień budżet o wiele przewyższający fundusze stanowe kie rowane do wszystkich wyższych uczelni. Uwięzienie jest ostatecznym i najbardziej radykalnym ograniczeniem do stępnej przestrzeni. Wydaje się też, że wobec współczes nego kurczenia się czasu i przestrzeni skupia ono na sobie uwagę rządzących elit politycznych. Ograniczenie przestrzenne, zamknięcie w więzieniach o różnym rygorze i stopniu izolacji, było zawsze podstawo wym sposobem radzenia sobie z grupami społecznymi, które miały trudności z asymilacją, nie dawały się kon trolować i sprawiały innego rodzaju kłopoty. Niewolnicy mogli zamieszkiwać jedynie dzielnice niewolników; podob nie trędowaci, szaleńcy, ludzie o innej religii czy pochodze niu etnicznym. Jeżeli wolno im było wychodzić poza obszar dla nich wyznaczony, musieli nosić oznaki swej przestrzeń-
nej przynależności, by każdy wiedział, że są skądinąd. Oddzielenie przestrzenne, prowadzące do przymusowego zamknięcia, stanowiło przez wieki instynktowną, niemal naturalną formę reakcji na każdą różnicę, zwłaszcza róż nicę, która nie mogła, lub nie chciała, zmieścić się w sieci zwyczajowo przyjętych wzajemnych stosunków. Prze strzenne oddzielenie wiązało się także z zakazem porozu miewania się lub zawieszeniem komunikacji, co utwier dzało i utrwalało obcość. Obcość jest podstawową zasadą przestrzennego oddziele nia: zmniejsza, spłaszcza i ogranicza widok obcego. Cechy indywidualne, które zwykle ujawniają się wyraźnie dzięki doświadczeniom nagromadzonym w codziennym współży ciu, rzadko dochodzą do głosu, jeśli stosunki uległy ograni czeniu lub w ogóle ich zakazano. Wówczas typizacja zaj muje miejsce osobistej znajomości, a kategorie prawne, których zadaniem jest ograniczenie różnorodności i uznanie jej za nieistotną, pozbawiają znaczenia niepowtarzalność osób i wydarzeń. Nils Christie zwrócił uwagę, że jeżeli w życiu codzien nym przeważają kontakty oparte na osobistej znajomości, nacisk na wynagrodzenie krzywdy jest większy niż prag nienie zemsty i żądanie kary dla winowajcy. Niezależnie od gniewu, jaki odczuwamy, nie będziemy odwoływać się do kategorii prawa karnego ani nawet myśleć o danej sytuacji za pomocą bezosobowych terminów przestępstwa i kary, do których stosują się odpowiednie paragrafy, „ponieważ wie my zbyt wiele [...] Wobec całości naszej wiedzy kategorie prawne są o wiele za ciasne." Teraz jednak żyjemy wśród ludzi, których nie znamy i których w większości nie po znamy nigdy. To, że nie odwoływaliśmy się do sztywnej litery prawa, kiedy krzywdzący nas czyn jawił nam się taki, jaki jest, a nie jako jeden z czynów „tej samej kategorii", było naturalne. „Ale niekoniecznie musi tak być w wypadku obcego dzieciaka, który właśnie wprowadził się do domu 2
naprzeciwko." Tak więc - mówi Christie - nie całkiem zaskakuje (choć też i nie zawsze jest nieuniknione) to, że współczesne społeczeństwo wyraźnie dąży do „nazwania przestępstwem [...] coraz większej liczby czynów, które są niepożądane albo budzą wątpliwości", oraz fakt, że „coraz więcej tych przestępstw jest karanych więzieniem". Można by powiedzieć, że tendencja do ograniczania róż norodności za pomocą kategorii zdefiniowanych przez pra wo oraz wynikające z niej przestrzenne oddzielenie tego, co odmienne, stanie się prawdopodobnie obowiązującym wy mogiem i zyska na popularności, kiedy wraz z nadejściem nowoczesności fizyczne zagęszczenie ludności przewyż szyło znacznie jej zwartość moralną, przekraczając tym samym ludzką zdolność do nawiązywania bliskich kontak tów oraz zasięg struktur opartych na relacjach osobistych. Można jednak spojrzeć na tę sprawę od drugiej strony i stwierdzić, że separacja przestrzenna, która wzmaga redu kcję, sama jest środkiem służącym utrwalaniu i przedłuża niu wzajemnej obcości. W tym kontekście redukcja, także podyktowana zasadami prawa karnego, staje się koniecz nością. Inny zostaje przymusowo poddany separacji stwa rzającej poczucie obcości, potwierdzanej przez obecność ściśle nadzorowanych granic przestrzennych; robi się wszy stko, aby utrzymać go na bezpieczną odległość; czasowo lub stale pozbawiony jest możliwości komunikowania się z resztą społeczeństwa. W związku z tym, zachowując swą pozycję obcego, czyli wyzbytego z indywidualności i niepo wtarzalności, traci to, co mogłoby zapobiec stereotypizacji i zrównoważyć lub przynajmniej ograniczyć redukcjonistyczne działanie prawa, także prawa karnego. Odległy, jak dotąd, ideał całkowitej izolacji sprowadziłby innego do czystej personifikacji karzącej mocy prawa. Do ideału tego zbliżają się kalifornijskie więzienia stanowe, takie jak na przykład Pelican Bay. Stan, który, jak pisze Nils Christie , „nade wszystko przedkłada wzrost i żywotność", 3
126
przewiduje, że na przełomie wieku na każdy tysiąc jego mieszkańców ośmiu siedzieć będzie w więzieniu. Więzie nie Pełican Bay, zgodnie z entuzjastycznym artykułem zamieszczonym w „Los Angeles Times" z maja 1990 roku, jest „całkowicie zautomatyzowane i zaprojektowane tak, że więźniowie nie mają osobistego kontaktu ze straż nikami ani ze sobą nawzajem. Większość czasu spędzają w „pozbawionych okien celach wzniesionych z solidnych bloków betonu i nierdzewnej stali [...] Nie pracują w za kładach znajdujących się na terenie więzienia, są po zbawieni zajęć rekreacyjnych, nie widują się z innymi więźniami." Nawet strażnicy „są zamknięci w szklanych kabinach nadzoru i porozumiewają się z więźniami przez system głośników", w związku z czym więźniowie widzą ich bardzo rzadko lub wcale. Jedynym zadaniem straż ników jest sprawdzanie, czy więźniowie są zamknięci w celach - izolowani, nikogo nie widzą i sami nie są widziani. Gdyby nie to, że więźniowie ciągle jedzą i wy dalają, można by ich cele uznać za trumny. Na pierwszy rzut oka projekt więzienia Pelican Bay wy gląda na unowocześnioną, wzorcową i stojącą na najwyż szym poziomie technologicznym wersję Panopticonu. Wy daje się ostatnim wcieleniem marzeń Benthama o absolutnej kontroli dzięki całkowitemu nadzorowi. Jednak uważniej sze spojrzenie odkrywa powierzchowność pierwszego wra żenia. Kontrola panoptyczna miała do spełnienia bardzo poważ ną funkcję: instytucje panoptyczne wymyślono przede wszystkim jako d o m y p o p r a w c z e . Poprawa miała rze komo zawrócić więźniów z drogi moralnej zatraty, na której znaleźli się z własnej woli lub w sposób bezpośrednio przez siebie nie zawiniony; miała wyrobić w nich nawyki, dzięki którym mogliby powrócić do „normalnego społeczeństwa"; „powstrzymać moralny rozkład"; pokonać lenistwo i nie róbstwo, zwalczyć brak szacunku lub obojętność dla norm 127
społecznych - wszystkie te schorzenia ducha, które spra wiały, że więźniowie byli niezdolni do „normalnego ży cia". W owych czasach obowiązywała etyka pracy; ciężką i bezustanną pracę traktowano jako receptę na dobre, poży teczne życie i jednocześnie jako podstawową zasadę po rządku społecznego. Były to także czasy, gdy bezustannie rosły rzesze drobnych posiadaczy i rzemieślników nie mo gących związać końca z końcem, podczas gdy maszyny, które pozbawiały ich środków utrzymania, na próżno czeka ły na zdolne je obsłużyć ręce. W ten sposób w praktyce idea poprawy skazańców ograniczała się do wprowadzenia w więzieniach pracy taniej i dochodowej. Wizja Panoptikonu Benthama stanowi uogólnienie doświadczenia opar tego na powszechnie podejmowanych wysiłkach, by roz wiązać podstawowe, uciążliwe i niepokojące problemy, któ re stanęły przed pionierami zakładającymi nowoczesne fab ryki z całą ich rutyną, monotonią i mechanicznym rytmem pracy. W czasach gdy szkicowano projekt Panoptikonu, brak chętnej do pracy siły roboczej był powszechnie uważany za podstawową przeszkodę na drodze do poprawy warunków społecznych. Pierwsi przedsiębiorcy lamentowali nad tym, że potencjalni robotnicy nie chcieli podporządkować się rytmowi pracy w fabryce. W tych warunkach „poprawa" oznaczała pokonanie tego oporu i uwiarygodnienie kapitu lacji. Podsumowując, trzeba przyznać, że niezależnie od in nych funkcji, jakie miały spełniać, domy odosobnienia wznoszone w duchu panoptyzmu były przede wszystkim fabrykami o surowej dyscyplinie pracy. Często dostarczały także natychmiastowego rozwiązania podstawowego problemu, jakim było zmuszenie więźniów do pracy od razu, zwłaszcza do takiej pracy, której wolni robotnicy nie chcieli wykonywać i której sami więźniowie nigdy by nie podjęli z własnej woli, niezależnie od ewen-
tualnego wynagrodzenia. Niezależnie od tego jak określano ich cele, większość instytucji panoptycznych spełniało funkcję d o m ó w p r a c y . ' Pomysłodawcy i założyciele domu poprawczego stwo rzonego w Amsterdamie na początku XVII wieku widzieli w nim miejsce, które produkować miało „ludzi o zdrowych żołądkach i umiarkowanym apetycie, przyzwyczajonych do pracy, pragnących posiadać dobre zajęcie, zdolnych stanąć na własnych nogach i bogobojnych". Sporządzili też długi spis prac, którymi przyszli pensjonariusze mieli się zajmo wać, by rozwijać w sobie wspomniane zalety charakteru. Wśród nich znalazły się: szewstwo, wyrób portfeli, rękawi czek i toreb, obszyć do kołnierzy i płaszczy, wyrabianie barchanu, tkanin ze zgrzebnej wełny i dzianin, tkanie płótna lnianego i gobelinów, snycerka, stolarstwo, dmuchanie szkła, koszykarstwo itp. W praktyce jednak działalność produkcyjna przytułku po kilku podejmowanych bez prze konania próbach, by sprostać pierwotnym założeniom, bar dzo szybko ograniczyła się do obróbki brazylijskiego kampeszynu" - wyjątkowo ciężkiego i wyczerpującego zajęcia, przewidywanego wcześniej jedynie jako kara, do którego wykonywania trudno byłoby znaleźć chętnych, gdyby pod przymusem nie zajęli się tym pensjonariusze domu popraw czego. Od początku istnienia domów poprawczych zażarcie dys kutowano, czy spełniły one kiedykolwiek cel, dla którego, jak głoszono, zostały stworzone, i doprowadziły do „reso cjalizacji" i „poprawy moralnej" pensjonariuszy, „przy wracając im umiejętność życia w społeczeństwie". Do dzi siaj pozostaje to zresztą kwestią sporną. Wśród badaczy 4
W oryg. workhoitses, co dosłownie oznacza „dom pracy", ale tłumaczy się na polski jako przytułek lub poprawczak (przyp. tłum.). Haematoxylon campechianum; tego rodzaju drewna używa się do wyrobu luksusowych mebli (przyp. tłum.).
przeważa opinia, że wbrew dobrym intencjom twórców warunki panujące w ściśle nadzorowanych domach odosob nienia nie sprzyjały „resocjalizacji" pensjonariuszy. Warto ści etyki pracy nie dają się pogodzić z panującym w więzie niach przymusem, niezależnie od tego, jak je nazwiemy. Thomas Mathiesen, wybitny norweski socjolog prawa, podpierając swoje poglądy badaniami i solidnie je argumen tując, stwierdza, że „na przestrzeni swych dziejów więzie nie w rzeczywistości nigdy nie resocjalizowało łudzi. Nigdy nie pozwalało im uzyskać na nowo „kompetencji społecz n e j " . Zamiast tego zdołano pensjonariuszy u w i ę z i e ń n i ć (określenie Donalda Clemmera) - to znaczy skłonić ich lub zmusić do przyswojenia sobie i przyjęcia zwyczajów oraz zachowań właściwych warunkom penitencjarnym, i im jedynie; radykalnie różnych od wzorców zachowań dyk towanych przez normy kulturowe obowiązujące w świecie za murem. „Uwięziennienie" było absolutną opozycją „re socjalizacji" i stanowiło największą przeszkodę na „drodze do odzyskiwania kompetencji społecznej". Chodzi jednak o to, że w przeciwieństwie do czasów, gdy dom poprawczy w Amsterdamie otwierano przy aplauzie wykształconych warstw społeczeństwa, problem „resocjali zacji" jest dzisiaj o wiele mniej ważny nie tyle ze względu na spory, jakie budzi, ile z powodu jego rosnącej nieadekwatności. Wielu kryminologów będzie pewnie jeszcze kon tynuować uświęcony przez czas, choć nigdy nie rozstrzyg nięty, spór ideologiczny - jednak, jak się wydaje, o wiele bardziej owocnym punktem wyjścia do współczesnej re fleksji byłaby dla praktyków więziennictwa raczej rezygna cja z naiwnego lub obłudnego deklarowania „zamiaru reso cjalizacji". Wysiłki, by wdrożyć więźniów ponownie do pracy, mogą być bardziej lub mniej skuteczne, pod warunkiem jednak, że pracy jest pod dostatkiem; to właśnie praca czekająca, by ją wykonać, nadaje im sens. Trudno byłoby dzisiaj spełnić 5
6
130
pierwszy warunek, o spełnieniu drugiego nie ma co ma rzyć. Kapitał, niegdyś gorliwie wchłaniający ciągle ros nącą siłę roboczą, dzisiaj reaguje nerwowo na wieść o spadającym bezrobociu. Przez swoich pełnomocników na giełdzie wynagradza firmy, które zwalniają pracow ników i redukują zatrudnienie. W tych warunkach odosob nienie nie jest ani szkołą przygotowującą do pracy, ani nawet sposobem przymusowego powiększania szeregów siły roboczej i sprowadzenia na orbitę wielkiego przemys łu wyjątkowo opornych i niechętnych „ludzi bezpań skich", w których wypadku zwykłe i „dobrowolne" meto dy nie skutkują. Obecnie więzienie stanowi raczej r o z wiązanie alternatywne wobec zatrudnie n i a ; sposób pozwalający manewrować całkiem licznym segmentem społeczeństwa lub go neutralizować; człon kowie tego segmentu nie są potrzebni jako wytwórcy i nie ma dla nich „pracy do wzięcia". Dzisiaj nacisk kładzie się na w y k o r z e n i e n i e nawy ku regularnej, ciągłej i nieustannej pracy. Cóż innego miało by oznaczać hasło „elastyczna siła robocza"? Obecna stra tegia polega na tym, by pracownicy z a p o m n i e 1 i, co to jest etyka pracy, a nie u c z y 1 i s i ę jej, niezależnie od tego, co miałaby im ona do zaproponowania w okresie „błogiego spokoju", jaki panuje w dzisiejszym przemyśle. Siła robo cza może stać się prawdziwie elastyczna jedynie wtedy, gdy współcześni i przyszli pracownicy pozbędą się wyuczonego nawyku codziennej pracy czy pracy na zmiany, przyzwy czajenia do stałego miejsca pracy i tych samych współ pracowników. Tylko pod warunkiem, że nie przywykną do żadnej pracy, że nie będą podchodzić do żadnego zajęcia jako do swego powołania (lub im się to uniemożliwi) oraz jeżeli porzucą patologiczne skłonności do snucia fantazji na temat prawa własności pracy i odpowiedzialności. Na ostatnim dorocznym spotkaniu, które odbyło się w Hongkongu we wrześniu 1997 roku, dyrektorzy Między131
narodowego Funduszu Walutowego i Banku Światowego skrytykowali metody zwiększania zatrudnienia stosowane przez rządy Francji i Niemiec. Uznali ich wysiłki za godzące w naturalne podstawy „elastyczności rynku pracy". Ta osta tnia - j a k stwierdzili - wymaga rewizji „zbyt przychylnego" prawodawstwa o ochronie pracy i zarobków, a także usunię cia wszelkich „wypaczeń" stojących na drodze do wolnej konkurencji oraz złamania oporu siły roboczej wobec odbie rania jej posiadanych „przywilejów" , czyli wszystkiego, co wiąże się ze stabilnością zatrudnienia oraz ochroną pracy i dochodów. Innymi słowy, należy stworzyć nowe warunki, które promowałyby diametralnie różne przyzwyczajenia i zachowania w porównaniu z tym, co głosiła etyka pracy, a wspierające ją instytucje panoptyczne miały wcielać w ży cie. Siła robocza musi oduczyć się wpojonego oddania sprawom pracy i emocjonalnego przywiązania do jej miejs ca oraz osobistego zaangażowania w jego pomyślność. W tym kontekście więzienie Pelican Bay widziane jako kontynuacja idei domów poprawczych z początkowych eta pów rozwoju przemysłu, których doświadczenia, ambicje i nie rozwiązane problemy odzwierciedlał Panoptikon, staje się o wiele mniej przekonywające. Wewnątrz betonowych murów więzienia Pelican Bay nie wykonuje się żadnej użytecznej pracy. Nie próbuje się także nikogo do pracy szkolić: projekt więzienia w ogóle nie przewiduje miejsca dla tego rodzaju działalności. Dla więźniów Pelican Bay nie jest żadną szkołą - nawet jeżeli chodzi o czysto formalną dyscyplinę. W Panoptikonie najważniejszym celem stałego nadzoru było uzyskanie pewności, że pensjonariusz wyko nuje pewne ruchy, przestrzega wymaganego porządku dzia łania, robi określone rzeczy. To, co odizolowani więźniowie Pelican Bay r o b i ą w swoich celach, n i e m a z n a c z ę n i a. Znaczenie ma to, że tam są. Więzienia Pelican Bay nie zaprojektowano jako fabryki do wytwarzania dyscypliny lub produkowania zdyscyplinowanej siły roboczej. Pomyś7
1 i-ł
lano je jako f a b r y k ę , w której produkuje się w y k 1 u c z e n i e i ludzi oswojonych ze statusem w y k l u c z o n e g o . Piętnem wykluczonego w epoce kurczenia się czasu i przestrzeni jest b e z r u c h . W Pelican Bay niemal do perfekcji doprowadzona została technika u n i e r u c h a miania. Jeżeli obozy koncentracyjne służyły za laboratoria społe czeństwa totalitarnego, w których badano, do jakiego stop nia człowiek jest w stanie podporządkować się i dać znie wolić, a budowane w duchu Panoptikonu domy poprawcze były laboratoriami społeczeństwa przemysłowego, gdzie próbowano wyznaczyć granice, w jakich działanie człowie ka może się zmienić w rutynę, to więzienie Pelican Bay jest laboratorium społeczeństwa „zglobalizowanego" (czy też „planetarnego", używając określenia Alberto Melucciego), gdzie testuje się techniki przestrzennego ograniczenia oraz unieruchomienia odpadów i śmieci procesu globalizacji.
WIĘZIENIA W EPOCE PO-POPRAWCZFJ
Oprócz funkcji resocjalizacyjnych Thomas Mathiesen w swej książce Prison on Trial [„Więzienie przed sądem"] poddaje skrupulatnej analizie inne, szeroko rozpowszech nione przekonania, które mają usprawiedliwiać więzienie jako sposób rozwiązywania ostrych i szkodliwych prob lemów społecznych: teorie o zapobiegawczej funkcji wię zień (zarówno w wymiarze uniwersalnym, jak indywi dualnym); o więzieniu jako środku odbierającym prze stępcy możliwość łamania prawa; o więzieniu jako karze... Wszystkie one bez wyjątku okazują się logicznie niespójne i nie sposób ich empirycznie udowodnić. Nie udało się znaleźć żadnego dowodu na poparcie tezy, że więzienia w istocie pełnią funkcje przypisywane im przez te teorie, nie mówiąc już o dowiedzeniu tego faktu; ani też by ich działa-
nie było uwieńczone powodzeniem w wypadku, gdy pode jmują próbę spełnienia teoretycznych założeń. Natomiast pod względem sprawiedliwości większość środków stoso wanych lub proponowanych przez te teorie nie daje się obronić z punktu widzenia etyki. (Na przykład: „jakie moralne podstawy ma fakt ukarania kogoś, i to ciężko, po to, by zapobiec popełnianiu podobnych czynów przez zupełnie innych ludzi?" Problem jest jeszcze bardziej niepokojący z etycznego punktu widzenia, ponieważ „ci, których karzemy, są w dużej mierze ludźmi naznaczonymi przez biedę i los, potrzebującymi raczej pomocy niż kary".) 8
Liczba ludzi przebywających w więzieniach lub oczeku jących na wyrok, prawdopodobnie skazujący ich na pobyt w więzieniu, rośnie szybko niemal we wszystkich krajach. Prawie wszędzie więzienia przeżywają boom budowlany. Na całym świecie rosną wydatki z budżetu poszczególnych państw, przeznaczone na „siły porządku i prawa", co w pra ktyce oznacza policję i służby więzienne. Co ważniejsze, w społeczeństwie grupa osób pozostających w bezpośred nim konflikcie z prawem i uwięzionych proporcjonalnie wzrasta, i to w tempie sygnalizującym coś więcej niż tylko czysto ilościową zmianę. Prowadzi to do wniosku, że „w polityce wobec przestępczości znaczenie rozwiązań instytu cjonalnych znacznie wzrosło" i wskazuje ponadto, że ist nieje przyjmowane przez rządy i cieszące się szerokim poparciem opinii publicznej założenie, iż „mamy do czynie nia z rosnącą potrzebą objęcia dyscypliną znacznych seg mentów społeczeństwa i grup ludności" . Innymi słowy, szybki rozwój praktyki karania więzie niem sugeruje, że pojawiły się duże grupy ludności, wobec których z tego czy innego powodu jest ona stosowana, ponieważ stanowią one zagrożenie dla porządku społecz nego. Usunięcie ich siłą z pola stosunków społecznych (przez zamknięcie w więzieniu) traktuje się jako skuteczny 9
134
sposób neutralizacji zagrożenia; służyć ma również ucisza- ; niu społecznych niepokojów, które ono budzi. Procent ludności odbywającej karę więzienia jest różny w rozmaitych krajach, odzwierciedlając zróżnicowanie tra dycji kulturowych i odmienne historie praktyki i teorii kary. Jednak szybki wzrost liczebny wydaje się zjawiskiem uni wersalnym dla całego „najbardziej rozwiniętego" wierz chołka świata. Według najświeższych danych, starannie zestawionych przez Nilsa Christie, USA wyraźnie przoduje i znacznie wyprzedza resztę (choć Amerykę szybko dogania nowa Federacja Rosyjska): w sumie przeszło 2 procent całej populacji Stanów Zjednoczonych znajdowało się pod kon trolą instytucji karnych. Największe wrażenie robi prędkość wzrostu: w 1979 roku na 100 000 mieszkańców przypadało 230 więźniów; 1 stycznia 1997 r. było ich już 649. (Na niektórych obszarach przyrost jest oczywiście o wiele wyż szy: w dystrykcie Anacostia, gdzie skupia się większość najbiedniejszej ludności Waszyngtonu, połowa mieszkań ców płci męskiej między 16 a 35 rokiem życia albo oczeku je na wyrok, albo jest w więzieniu, albo ma karę w zawie szeniu. ) Jak dotąd Stany Zjednoczone są niedoścignione, ale wzrost tempa widoczny jest niemal wszędzie. Nawet w Norwegii, słynącej z tego, że wyjątkowo niechętnie wy daje się tam wyroki skazujące na więzienie, proporcja więź niów na 100000 mieszkańców wzrosła od mniej niż czter dziestu na początku lat sześćdziesiątych do sześćdziesięciu czterech obecnie. W Holandii w tym samym okresie liczba więźniów na 100 000 mieszkańców wzrosła z trzydziestu do osiemdziesięciu sześciu; w Anglii i Walii obecnie na 100000 mieszkańców przypada stu czternastu więźniów, a kraj „potrzebuje co tydzień nowego więzienia, by sprostać napływowi, który wydaje się nie mieć końca" . 10
11
Skoro wzrost liczby więźniów nie ogranicza się do wy branej grupy krajów, lecz jest zjawiskiem w dużym stopniu uniwersalnym, poszukiwanie wyjaśnienia tego stanu rzeczy 135
w polityce poszczególnych państw, albo w ideologii lub praktyce takiej czy innej partii, prawdopodobnie wprowa dzałoby w błąd i zwyczajnie okazało się bezpłodne (choć podobnym błędem byłoby nie uznać wpływu, jaki polityka na szczeblu krajowym może mieć na przyspieszenie lub spowolnienie tego wzrostu). Ponadto nic nie wskazuje na to, że zaufanie pokładane w instytucji więzienia i uznawa nie jej za podstawowe narzędzie do rozwiązywania tego, co określone zostało jako dokuczliwe i budzące niepokój problemy, urosło gdziekolwiek do rangi karty przetar gowej w walce wyborczej. Konkurenci, choćby stali na zupełnie odmiennych stanowiskach, jeżeli chodzi o roz wiązanie innych palących problemów, zwykle w tym jednym punkcie wykazują absolutna zgodność, a jedyną publicznie okazywaną przez każdego troską jest przekona nie wyborców, że to właśnie on, nie kto inny, będzie więził przestępców z większą determinacją i bardziej bezlitośnie niż jego polityczni rywale. Kusi zatem, by stwierdzić, że przyczyny tego wzrostu mają ponadpartyjną i ponadpaństwową naturę, a charakter raczej globalny niż związany z konkretnym miejscem (zarówno w znaczeniu terytorialnym, jak i kulturalnym). Według wszelkiego prawdopodobieństwa, przyczyny te łączą się w sposób nieprzypadkowy z przekształceniami ujmowanymi pod zbiorczą nazwą globalizacji. Oczywistą przyczyną wzrostu liczby więźniów jest wy raźny wzrost publicznego znaczenia „zachowania porządku i prawa"; a zwłaszcza wyraz, jaki znaczenie to znajduje w formułowaniu naukowych i autorytatywnych interpretacji chorób społecznych oraz w programach politycznych, które obiecują skuteczną z nimi walkę. W Postmodernity and its Discontents (Polity Press 1997) [Ponowoczesność i jej za wody] twierdziłem, że niezależnie od tego, czy Zygmunt Freud miał rację, utrzymując, że zamiana znacznej części osobistej wolności jednostki na środki zbiorowo gwaran-
towanego bezpieczeństwa była główną przyczyną psychicz nych dolegliwości i cierpień w „klasycznym" okresie cywi lizacji nowoczesnej, to dziś, w okresie późnej nowoczesno ści lub ponowoczesności, tendencja jest odwrotna: obser wujemy wyraźną skłonność do tego, by rezygnować z bez pieczeństwa w zamian za możliwość pozbycia się coraz większej ilości więzów krępujących swobodę wyboru, co stwarza bardzo powszechne uczucia niepewności i lęku. Właśnie te uczucia szukają ujścia w niepokoju o zachowa nie porządku i prawa, albo też troska ta jest dla nich wy zwaniem. Pełne zrozumienie tego znaczącego „przeniesienia niepo koju" staje się zrozumiałe, jeśli połączyć to, co język - w swej czasem przesadnej gorliwości do rozróżniania i wytyczania granic - podzielił. Mówiącemu po angielsku trudno jest wykryć jedność emocji i czynów, które stoją za rzekomo różnymi - bo językowo oddzielonymi od siebie - doświadczeniami solidności, bezpieczeństwa i pewności [security, safety, certainty]; znacznie łatwiej może ją jednak uchwycić mówiący po niemiecku, dzięki oszczędności tego języka, czasem wręcz niezwykłej: niemieckie słowo Sicherheit obejmuje wszystkie trzy doświadczenia (pewności, po czucia bezpieczeństwa i solidności) i nie uwzględnia ich autonomii, którą ludzie mówiący po angielsku uważają za oczywistą. U progu nowoczesności Freiheit stało się słowem nad używanym przez poszukiwaczy pewności, poczucia bez pieczeństwa i solidności; Sicherheit natomiast stanowi pier wszą ofiarę wolności jednostki, która zrobiła karierę w cza sach późnej nowoczesności. I jako że trudno nam byłoby oddzielić od siebie trzy rodzaje niepokoju, gdyby nie trzy słowa, które sugerują istnienie trzech przedmiotów seman tycznych, nie ma specjalnie wątpliwości co do tego, że głód pozbawionych ryzyka, czyli n i e z a w o d n y c h wyborów oraz rosnąca niejasność reguł gry, która sprawia, że niemal
każdy ruch staje się n i e p e w n y, zaczynają być odbierane powszechnie jako zagrożenie b e z p i e c z e ń s t w a - naj pierw własnego ciała, a potem własności, czyli przestrzen nego przedłużenia ciała. W świecie coraz bardziej niestabil nym i niepewnym wycofanie się do bezpiecznego azylu, którym byłoby miejsce określone terytorialnie, stanowi nie lada pokusę; podobnie obrona tego miejsca - „bezpiecz nego domu" - staje się hasłem otwierającym wszystkie drzwi, które, jak czujemy, muszą pozostawać zamknięte, byśmy mogli odeprzeć potrójne zagrożenie duchowego i materialnego komfortu. Poszukiwanie bezpieczeństwa wywołuje wiele napięć, a tam, gdzie rodzą się napięcia, sprytni inwestorzy i trzeźwo myślący maklerzy szybko dostrzegają szansę zbicia poli tycznego kapitału. Odwoływanie się do lęków związanych z zagrożeniem bezpieczeństwa ma prawdziwie ponadklasowy i międzypartyjny charakter, podobnie jak sam lęk. Być może jest to sprzyjający zbieg okoliczności dla politycz nych spekulantów, żywiących nadzieję, że podstawowy problem braku poczucia stabilności i pewności zogniskował się w ogólnym niepokoju o stan bezpieczeństwa. Od poli tyków oczekuje się, by zaradzili w dwóch pierwszych kwes tiach, ponieważ widać ich, jak krzyczą i debatują na temat trzeciej. To naprawdę szczęśliwy zbieg okoliczności, jako że na pierwsze dwa rodzaje niepokoju w rzeczywistości nie ma lekarstwa. Rządy nie mogą obiecać nic innego, jak większą „elastyczność siły roboczej", co w ostatecznym rozrachun ku oznacza jeszcze większą niestabilność i to niestabilność bardziej obezwładniającą i bolesną niż dotąd. Poważny rząd nie może też obiecać poczucia pewności, ponieważ - co niemal powszechnie uważa się za bezdyskusyjne, musi za pewnić swobodę wybitnie kapryśnym i nieprzewidywalnym „siłom rynku", które wywalczywszy sobie prawo do eksterytorialności, znajdują się daleko poza zasięgiem działa138
nia bezradnych rządów lokalnych. Niemniej walka z prze stępczością zagrażającą osobistemu bezpieczeństwu (lub działania, które tak wyglądają), jest wariantem możliwym do realizacji i, co więcej, posiadającym ogromny potencjał wyborczy. W jej wyniku Sicherheit zyska niewiele, ale elektorat rośnie jak na drożdżach.
BEZPIECZEŃSTWO: REALNY ŚRODEK DO NIEUCHWYTNEGO CELU
Ograniczenie złożonego zagadnienia Sicherheit do osobis tego bezpieczeństwa ma z politycznego punktu widzenia jeszcze inne zalety. Wszystkie akcje związane z bezpie czeństwem są o wiele bardziej spektakularne, lepiej nadają się do oglądania i pokazywania w telewizji niż jakiekolwiek działanie wymierzone w głębsze, a z tego właśnie powodu mniej namacalne i bardziej abstrakcyjne pokłady choroby społecznej. Walka z przestępczością, podobnie jak sama przestępczość, a zwłaszcza przestępstwa naruszające ludzką cielesność i własność, są wspaniałym, podniecającym i wciągającym widowiskiem. Producenci i scenarzyści pra cujący dla mass mediów mają tego pełną świadomość. Jeśliby oceniać stan społeczeństwa według jego własnych udramatyzowanych reprezentacji (jak czyni zresztą więk szość z nas, niezależnie od tego, czy przed sobą i innymi przyznajemy się, że tak jest), to nie tylko procent przestęp ców w stosunku do „zwykłych ludzi" byłby znacznie wyż szy niż procent osób przebywających już w więzieniu, a świat wydawałby się generalnie podzielony na przestęp ców i strażników porządku, ale całe życie ludzkie przypo minałoby żeglugę przez wąski przesmyk pomiędzy groźbą napadu a walką z potencjalnymi bandytami. Efektem jest samonapędzający się strach. Troska o osobi ste bezpieczeństwo, przewyższająca inne wyrażone lęki, rzuca jeszcze głębszy cień na wszystkie powody do obaw. 139
Dodatkowo jest przeciążona znaczeniami nadawanymi jej przez tych, którzy poddają się egzystencjalnej niepewności i którym brakuje poczucia psychicznej stabilności. Rządy mogą odetchnąć: nikt, albo prawie nikt, nie będzie ich naciskał, by zrobiły coś w kwestiach, których nie są w stanie objąć ani unieść na swych barkach. Nikt jednak, kto ogląda codzienne reportaże, filmy dokumentalne, fabularyzowane dokumenty oraz starannie stylizowane na dokument fabuły, opowiadające o nowych rodzajach broni oddanej do dys pozycji policji, skomputeryzowanych zamkach w więzie niach, alarmach antywłamaniowych oraz o walecznych ofi cerach służb specjalnych i detektywach ryzykujących życie, byśmy mogli spokojnie spać, nie oskarży rządów o bez czynność i obojętność wobec niepokojów trapiących społe czeństwo. Budowanie nowych więzień, uchwalanie nowych praw, które zwiększają liczbę wykroczeń karanych więzieniem i wydłużają czas kary - wszystko to sprawia, że popularność rządu wzrasta; wykazuje dobitnie, że rząd jest twardy, goto wy na wszystko i dysponuje odpowiednimi środkami, a przede wszystkim, że „coś robi", i to nie tylko bezpośred nio w związku z osobistym bezpieczeństwem obywateli, ale na zasadzie implikacji, także jeżeli chodzi o ich poczucie stabilności i pewności. I do tego robi to w sposób bardzo teatralny, namacalny i widzialny, i wysoce przekonywający. Spektakularny charakter kary - jej uniwersalność, suro wość i szybkość - ma większe znaczenie niż skuteczność, która, zważywszy obojętność publiczności i jej krótką pa mięć, rzadko bywa poddawana weryfikacji. Jest on ważniej szy nawet od liczby wykrytych i odnotowanych prze stępstw, choć, oczywiście, dobrze jest od czasu do czasu zwrócić publiczną uwagę na nowy rodzaj przestępstwa i do prowadzić do tego, by zostało ono uznane za wyjątkowo obrzydliwe i odrażające, a także wszechobecne; wówczas, gdy zorganizuje się nową kampanię zmierzającą do jego 1 Ar\
wykrywania i karania, jako że dzięki działaniom tego rodza ju opinia publiczna skupia się na niebezpieczeństwie, które go korzenie tkwią w przestępczości i przestępcach, na tomiast nie zastanawia się nad tym, dlaczego, pomimo wszystkich tych działań mających przywrócić utęskniony Sicherheit, ludzie ciągle czują się niepewni, zagubieni i wy straszeni jak dawniej. Coś więcej niż szczęśliwy zbieg okoliczności wiąże skłonność do łącznego traktowania niepokojów typowych dla ponowoczesnej czy też późnonowoczesnej egzystencji z nową rzeczywistością polityczną państw narodowych. Łą czenie poczucia niepewności oraz braku obezwładniającej wręcz troski o osobiste bezpieczeństwo z ograniczeniem niezależności państwowej, charakterystycznym dla epoki globalizacji, jest nieprzypadkowe. Tworzenie „bezpiecznego środowiska" w wymiarze lo kalnym oraz to, co działanie takie przypuszczalnie i realnie pociąga za sobą - tego „siły rynku", dziś globalne i eks terytorialne, oczekują od rządów państw narodowych (w rzeczywistości uniemożliwiając im robienie czegokolwiek innego). W świecie finansów globalnych rola rządów pań stwowych sprowadza się nieledwie do pełnienia funkcji nieco bardziej rozbudowanego komisariatu policji. Liczba policjantów na rewir i jakość ich przeszkolenia; oczysz czanie ulic z żebraków, natrętów i złodziejaszków; grubość więziennych murów - to czynniki, które mają duży wpływ na „zaufanie inwestorów" i liczą się przy decyzji o podjęciu inwestycji lub wycofaniu się z niej. Udoskonalenie pracy posterunkowego jest najlepszą (a może jedyną) rzeczą, któ rą rząd jakiegoś państwa może zrobić, by nakłonić wędrow ny kapitał do zainwestowania w dobrobyt jego obywateli. W ten sposób najkrótsza droga do wzrostu gospodarczego kraju, a co za tym idzie, do dobrego samopoczucia wybor ców wiedzie przez publiczną demonstrację policyjnego po tencjału państwa. 1
A
1
Dbałość o „ład i porządek w państwie", która niegdyś była skomplikowanym zadaniem, odzwierciedlającym wie lorakie ambicje oraz szeroki zakres wielowymiarowej wła dzy państwa, dziś zawęża się do walki z przestępczością. W tej dziedzinie wszelako coraz bardziej uprzywilejowaną, właściwie wiodącą rolę przyznaje się polityce w zakresie więziennictwa. Centralna rola walki z przestępczością nie do końca tłumaczy przyczyny więziennego boomu: są w końcu inne sposoby zwalczania rzeczywistych czy rzeko mych zagrożeń osobistego bezpieczeństwa obywateli. Poza tym jak dotąd nic nie wskazuje na to, że zamykanie w wię zieniach coraz większej liczby ludzi na coraz dłuższy' czas to najskuteczniejszy z tych sposobów. Można więc się domyślać, że jakieś inne czynniki powodują, iż wybiera się zamknięcie w więzieniu jako najlepszy dowód na to, że „coś zostało zrobione", że słowa przybierają postać z krwi i kości. Uznanie więzienia za kluczową strategię w walce o bezpieczeństwo obywateli oznacza ujęcie problemu w idiomie współczesności: języku natychmiast zrozumia łym, odwołującym się do wspólnego, bliskiego wszystkim doświadczenia. Współczesna egzystencja rozpięta jest na drabinie hierar chii wznoszącej się od lokalności ku temu, co globalne. Swoboda poruszania się po świecie oznacza awans społecz ny i sukces, podczas gdy bezruch wydziela odstręczający odór klęski i przegranego życia, oznaczającego pozostanie w tyle. Coraz bardziej globalność i lokalność zyskują cha rakter wartości przeciwstawnych (i fundamentalnych zara zem); wartości najgoręcej pożądanej lub budzącej niechęć; wartości, wokół których koncentrują się życiowe marzenia, koszmary, zmagania. Coraz częściej wyrazem życiowych ambicji jest dążenie do swobody poruszania się i wyboru miejsca pobytu, możliwości podróżowania po świecie; z drugiej strony, życiowe lęki koncentrują się wokół za mknięcia, braku zmiany, usunięcia z miejsc, po których inni 142
poruszają się i korzystają bez przeszkód. „Dobrze żyć" oznacza żyć w ruchu, a dokładniej mieć komfortowe po czucie, że zawsze możemy z łatwością wyruszyć w podróż, gdyby pozostawanie w miejscu przestało nam odpowiadać. Wolność zaczęła oznaczać przede wszystkim wolność wy boru, a wybór zyskał wyraźnie wymiar przestrzenny. W epoce kurczenia się czasu i przestrzeni tak wiele cudownych i nieznanych wrażeń wabi z oddali, że „dom", choć ciągle atrakcyjny, najczęściej dostarcza słodko-gorzkiej przyjemności uczucia tęsknoty za domem. Solidne, ceglane ciało „domu" rodzi niechęć i bunt. Jeżeli jest on zamknięty od zewnątrz, a wyjście majaczy w dalekiej per spektywie lub w ogóle nie widać na nie szansy, dom zmie nia się w więzienie. Przymusowy bezruch; sytuacja przy wiązania do miejsca, z którego nie wolno się nigdzie ruszyć, wydaje się najbardziej obrzydliwym, okrutnym i odrażają cym stanem. To raczej zakaz poruszania się niż frustracja faktycznie odczuwanego pragnienia ruchu sprawia, że sytu acja ta jest wyjątkowo przykra. Obowiązujący kogoś zakaz poruszania się jest najbardziej wymownym symbolem nie mocy, bezradności i bólu. Nie budzi więc wątpliwości fakt, że więzienie, które równocześnie jawi się jako najskuteczniejszy sposób obez władniania potencjalnie szkodliwych ludzi oraz najbardziej bolesna kara za złe czyny, stosunkowo łatwo wydaje się sensowna, zgodna z wymogami rozsądku. Unieruchomienie jest losem, jakiego ludzie ogarnięci lękiem przed brakiem możliwości ruchu naturalnie życzyliby tym, o których są dzą, iż zasłużyli na surową, ciężką karę losu, jakiego by się dla nich domagali. Inne formy kar i środków zapobiegaw czych wydają się wyrozumiałe, nieodpowiednie i nieskute czne - bezbolesne w porównaniu z więzieniem. Jednak więzienie nie oznacza jedynie unieruchomienia, ale także eksmisję. Ta ostatnia wzmaga dodatkowo popular ność więzienia w potocznym odbiorze jako środka, który 143
5
„godzi w niebezpieczeństwo u jego korzeni". Uwięzienie oznacza wyłączenie - pod strażą, być może na stałe (a kara śmierci dostarcza idealnego wzorca, według którego mierzy się wszystkie inne wyroki). Ten aspekt także porusza bardzo wrażliwą strunę. Hasło brzmi: „nasze ulice - znowu bez pieczne", a cóż lepiej zapowiada jego spełnienie niż usunię cie nosicieli niebezpieczeństwa i zamknięcie ich w prze strzeni leżącej poza zasięgiem wzroku i dotyku; przestrzeni, z której nie mogą uciec? Niepewność panująca wokół nas skupia się na lęku o oso biste bezpieczeństwo, który z kolei nabiera ostrości w ze tknięciu z dwuznaczną, nieprzewidywalną osobą obcego. Obcego na ulicy; obcego, który kręci się koło domu... Alarmy antywłamaniowe, patrolowane przez ochroniarzy osiedla, strzeżone bramy do prywatnych rezydencji - wszys tko to ma jeden cel: trzymać obcych na odległość. Więzienie jest jedynie najbardziej radykalnym z wielu środków i różni się od reszty nie rodzajem działania, lecz poziomem skute czności. Ludzie wychowani w kulturze alarmów antywłamaniowych i urządzeń zabezpieczających przed złodziejami są w sposób zupełnie naturalny zwolennikami skazujących na więzienie wyroków. Wszystko składa się w jedną spójną całość, a ogarnięta chaosem egzystencja odzyskuje logikę.
SYSTEM NIE DZIAŁA
„Wiemy dzisiaj - pisze Thomas Mathiesen - że system karny uderza przede wszystkim w dół drabiny społecznej, a nie w jej wierzchołek." Socjologowie prawa i praktyk karnych dostarczyli obszernych wyjaśnień, dlaczego tak być musi, a kilka konkretnych przykładów stało się przed miotem nie kończącej się dyskusji. Pierwsze miejsce wśród nich zajmuje podejście prawo dawców, którzy traktując rzeczywistość dość wybiórczo, 12
starają się utwierdzać bardzo określony rodzaj porządku. Czyny popełniane najczęściej przez ludzi, dla których brakuje miejsca w ustalonym porządku, przez społecznie upośledzonych i uciskanych, mają największą szansę na pojawienie się w kodeksie karnym. Okradanie całych narodów z ich bogactw nazywa się „promowaniem wol nego rynku"; okradanie całych rodzin i wspólnot lokal nych ze środków do życia nazywa się „redukcją zatrud nienia" lub po prostu „modernizacją". Żaden z tych czynów nigdy nie został nazwany przestępstwem i nigdy nie podlegał karze. Poza tym, jak szybko przekona się każda jednostka poli cji zajmująca się walką z poważnymi przestępstwami, sprzeczne z prawem czyny popełniane „na górze" nie zmiernie trudno jest rozwikłać, bo wplecione są w gęstą sieć codziennych „zwykłych" spraw firmy. Jeśli chodzi o dzia łania zmierzające w sposób jawny do osiągnięcia korzyści kosztem innych, granica między posunięciami dozwolony mi i niedozwolonymi jest słabo określona i zawsze pozo staje dyskusyjna - nie ma porównania z kojącą jednoznacz nością naruszenia cudzego bezpieczeństwa przez wyważe nie zamka w drzwiach. Nic więc dziwnego, że, jak stwier dza Mathiesen, więzienia „są wypełnione na ogół ludźmi należącymi do dolnych warstw klasy robotniczej, którzy popełnili kradzież albo inne «tradycyjne» przestępstwo". Przestępstwa popełniane „na górze" są nie tylko kiepsko zdefiniowane, ale też niezmiernie trudne do wykrycia. Po pełniane są w zamkniętym kręgu ludzi, których łączy po czucie wspólnictwa, lojalność wobec instytucji oraz espnt de corps; ludzi, którzy zwykle skutecznie potrafią wykryć i uciszyć lub wyeliminować potencjalne źródła „przecie ków". Popełnienie tych przestępstw wymaga finansowej i prawnej kompetencji na poziomie, który ludziom z ze wnątrz praktycznie uniemożliwia ich przeniknięcie, zwłasz cza pozbawionym odpowiedniego wykształcenia laikom.
Nie posiadają też „ciała", fizycznej formy: istnieją w wie cznej, wyobrażonej przestrzeni czystej abstrakcji: są w sen sie dosłownym n i e w i d z i a l n e i potrzeba wyobraźni na miarę autorów przestępstwa, by wyśledzić jego materię w tak ulotnej postaci. Wiedziona intuicją i zdrowym rozsąd kiem publiczność może podejrzewać, że złodziejstwo ode grało jakąś rolę w historii wielkich fortun, jednak wskazanie palcem, kiedy i gdzie, pozostaje nadal zadaniem budzącym obawy. Jedynie w rzadkich i krańcowych wypadkach „prze stępstwa korporacyjne" trafiają do sądu i wychodzą na widok publiczny. Malwersatorzy i oszuści podatkowi ma ją nieskończenie większą możliwość uniknięcia sądu niż kieszonkowcy i rabusie. Strażnicy lokalnego porządku dobrze zdają sobie sprawę z wyższości sił globalnych i wykrycie przestępstw tego rodzaju zawsze uważają za sukces. Poza tym, jeżeli chodzi o przestępstwa popełniane „na górze", to nadzór opinii publicznej jest w najlepszym wypa dku sporadyczny i powierzchowny, a w najgorszym nie ma go wcale. Potrzeba wyjątkowo spektakularnego oszustwa, oszustwa o „ludzkim wymiarze", z ofiarami, którymi są emeryci lub drobni ciułacze i które można nazwać po imie niu (choć nawet wtedy potrzebna jest dodatkowo mała armia dziennikarzy), by wzbudzić zainteresowanie opinii publicznej i utrzymać je dłużej niż dzień-dwa. To, co dzieje się podczas procesów o malwersacje dokonywane na wyso kim szczeblu, przerasta możliwości intelektualne zwykłego czytelnika gazet; poza tym brakuje w tym dramatyzmu, dzięki któremu procesy zwykłych złodziei i morderców są tak fascynującym spektaklem. Przestępstwo dokonane „na górze" (zwykle na eksteryto rialnym wierzchołku drabiny społecznej) może być w osta tecznym rozrachunku jedną z przyczyn egzystencjalnej nie pewności, czasami najważniejszą, i mieć przez to bezpośre146
dni związek z dokuczliwym niepokojem, który jest źród łem ich lęku o własne bezpieczeństwo, natrętnie nawie dzającym mieszkańców późnonowoczesnego świata. Wy obraźnię przerasta jednak powiązanie popełnionego „na górze" wykroczenia z utratą bezpieczeństwa. Zagrożenie odczuwane w związku z tym przestępstwem należy do zupełnie innego porządku. Niesłychanie trudno wykazać, jak doprowadzenie winnych przed wymiar sprawiedliwo ści mogłoby ulżyć w codziennych, o wiele bardziej nama calnych cierpieniach czających się w złych dzielnicach i na zakazanych uliczkach miasta. Niewiele kapitału politycznego da się więc wycisnąć z tego, że „widzą nas, jak «robimy coś» z przestępstwami popełnianymi «na górze»". Niewielkie są więc naciski na prawodawców i strażników porządku, by wytężali umysł i napinali muskuły do skuteczniejszej walki z tego rodzaju przestęp stwami. Nie ma porównania z larum podnoszonym prze ciwko złodziejom samochodów, rabusiom i gwałcicielom, a także przeciw tym, którzy w opinii publicznej ponoszą odpowiedzialność za praworządność i porządek, a wyka zują zbytnią pobłażliwość lub opieszałość w wysyłaniu przestępców do więzienia, gdzie jest ich miejsce. Na koniec trzeba jeszcze pamiętać, że nowa globalna elita ma niesłychaną przewagę nad strażnikami porządku: porządek jest lokalny, podczas gdy elita i wolny rynek, którego praw przestrzega, są pozalokalne. 'Jeśli stróże lokal nego porządku stwarzają zbyt wiele trudności i stają się za bardzo natrętni, można odwołać się do praw globalnych i zmienić lokalne rozumienie porządku i miejscowe reguły gry. Oczywiście zawsze istnieje możliwość, by się prze nieść gdzie indziej, jeśli na miejscu sytuacja staje się za bardzo napięta i niewygodna. Globalność nowych elit ozna cza możliwość poruszania się, która z kolei oznacza moż liwość ucieczki i stosowania uników. Jeżeli dojdzie do konfliktu, zawsze znajdą się miejsca, gdzie lokalni 147
strażnicy porządku chętnie spojrzą na sprawę z innej per spektywy. Powyższe czynniki razem wzięte prowadzą do identyfi kacji przestępstwa z (zawsze lokalną) underclass; albo - co w zasadzie na jedno wychodzi - do kryminalizacji ubóstwa. Najbardziej popularne w opinii publicznej typy przestępców niemal bez wyjątku pochodzą z nizin społecznych. Getta wielkich miast i zakazane dzielnice uważa się za kolebkę zbrodni i przestępstwa. I odwrotnie - źródła przestępczości (przestępczości, która naprawdę się liczy - uważanej za zagrożenie dla osobistego bezpieczeństwa) wydają się mieć charakter wyłącznie miejscowy, lokalny. Donald Clemmer ukuł w 1940 roku termin „uwięziennienie" [prisonization] opisujący rzeczywiste skutki pozba wienia wolności, zdecydowanie różne od „reedukującego" i „resocjalizującego" wpływu przypisywanego zamknięciu w więzieniu przez jego teoretyków i propagatorów. Jak stwierdził Clemmer, więźniowie przyswajali sobie bardzo swoistą „kulturę więzienną", sprawiającą, że jeszcze gorzej nadawali się do życia poza murami więzienia i w jeszcze mniejszym stopniu byli w stanie przestrzegać zasad „zwyk łego życia". Jak wszystkie kultury, kultura więzienna posia da zdolność samoreprodukcji. Według Clemmera więzienie było szkołą przestępstwa. Czternaście lat później Lloyd W. McCorkle i Richard R. Kom opublikowali wyniki kolejnych badań , wyraźnie ujawniających mechanizm, dzięki któremu więzienia stawa ły się szkołami przestępczości. Cały proces policyjny i są dowy, którego uwieńczeniem jest kara więzienia, stanowi w pewnym sensie długi i starannie ustrukturowany rytuał symbolicznego odrzucenia i fizycznego wyłączenia. Odrzu cenie i wyłączenie są upokarzające, i takie mają być. Mają przyczynić się do tego, by osoba odrzucona i wyłączona uznała swą społeczną niedoskonałość i fakt, że jest gorsza. Nic dziwnego więc, że ofiary starają się bronić. Zamiast 13
148
pokornie zaakceptować sytuację i zamienić odrzucenie spo łeczne w samoodrzucenie, wolą odrzucić tych, którzy ich odrzucili. Osoby wykluczone uciekają się więc do środków, jakie im pozostały, a one wszystkie wymagają użycia przemocy. Odrzuceni uciekają się do metod, dzięki którym rośnie ich „władza dokuczania" - jedyna władza, którą mogą prze ciwstawić przeważającej potędze tych, którzy ich odrzucili i wykluczyli. Strategia „odrzucenia odrzucających" szybko przenika do stereotypu odrzuconego, dodając do wizerunku przestępcy przekonanie o jego wrodzonej skłonności do recydywy. W ten sposób więzienie jawi się jako podstawo we narzędzie spełniającego się proroctwa. Oczywiście nie znaczy to, że nie istnieją inne przyczyny przestępstwa i zwyczajni przestępcy; oznacza to jednak, że odrzucenie i wykluczenie, którego praktykowaniu służy system więzienny, są integralną częścią społecznego proce su tworzenia przestępstwa oraz że ich wpływu nie można w sposób jednoznaczny oddzielić od statystyk dotyczących przestępczości. Znaczy to także, iż ustaliwszy, że więzienia są w większości zaludnione przez klasy niższe lub underclass, oczywiście oczekiwać będziemy efektów samopotwierdzenia i samoodtwarzania, a co za tym idzie, przestęp czości najbardziej widocznej u dołu drabiny społecznej. Clemmer oraz McCorkle i Korn prowadzili badania wśród więźniów przebywających w zakładach karnych i to, co tu zastali, uznali za skutek pozbawienia wolności. Można jednak przypuszczać, że przedmiotem ich poszukiwań i od kryć były nie tyle skutki oddziaływania więzienia jako takiego, ile szersze zjawiska z a m k n i ę c i a , o d r z u c e n i a i w y ł ą c z e n i a . Innymi słowy, więzienia służyły za laboratoria, gdzie tendencje obecne w „normalnym" życiu (choć w bardziej rozmytej postaci) można obserwować w skondensowanej i czystej formie (potwierdza to praca Dicka Hebdidge'a Hiding in theLight [„Ukrywając w świe-
tle"]) Jeśli byłaby to prawda, to tajemniczą logikę współ czesnej obsesji prawa i porządku można by próbować zro zumieć, odwołując się do skutków „uwięzienmema" i po wszechnego wyboru strategu „odrzucenia odrzucających", z właściwą jej siłą samonapędzania Można by tez w tym świetle wytłumaczyć widoczny sukces strategu polegającej na zastąpieniu tą obsesją wszystkich innych sposobów sta wienia czoła egzystencjalnej niepewności. Łatwiej będzie tez może zrozumieć, dlaczego pozbawie nie globalnych swobód wzmacnia lokalne odrębności Od rzucenie tego, co miejscowe, z jednej strony wywołuje dążenie do tego, by lokalną rzeczywistość obwarować na wzor obozów koncentracyjnych, a z drugiej skłania do przekształcenia jej w twierdzę Działania te potęgują na wzajem swoje skutki, dodając jednocześnie gwarancję, ze podziałom i obcości „na dole" zawsze towarzyszyć będzie ich brat-bliźniak globalizacja zachodząca „na górze".
PRZYPISY
ROZDZIAŁ 1 1
Albert J Dunlap (l Bob Andelman), How I saved Bad Compames and Made Good Compames Creat, Time Books, New York 1996, s 199-200 Denis Duclos, La cosmocratie, nouvelle classe planetaire, „Le monde diplomatique , sierpień 1997, s 14 Alberto Melucci, The Playing Setf Person and Meantng m tke Planetary Soaety, Cambridge Univcrsity Press, Cambridge 1966, s 129 * Paul Vinho, Un monde surexpose fin de 1'histoire, ou fin de la geogra phie , „Le monde diplomatiąue", sierpień 1997, s 17 O ile wiem, idea „końca geografii" po raz pierwszy pojawiła się u Richarda 0'Bnena (por jego Global Financial Integration ThelEnd of Geography Chatham House/Pinter, London 1992) 2
3
?
s
On Cyberspace and Virtual Reality, w Man and Information Technology (wykłady z międzynarodowego sympozjum zorganizowanego w 1994 r przez Committee on Man, Technology and Society w szwedzkiej Królewskiej Aka demii Nauk Inżynieryjnych /IVA/), Stockholm 1995, s 41 6
Timothy W Lukę, Identity, Meantng and Globahzation Detraditionaluation in Postmodern Space Time Compression, w Paul Heelas, Scott Lash i Paul Morris, Detradiuonalization (red ), Blackwell, Oksford 1996, s 123 125 Paul Vmho, The Lost Dimenswn, Nowy Jork, Semiotext(e), 1991, s 13 ' Margaret Wertheim, The Pearly Gates of Cyberspace, w Nan Elin, 7
Architecture of Fear, (red), Princeton Architectural Press, New York 1997, s 296 ' Steven Flusty, Buildmg Paranoiai, w Nan Elin (red), Architectuie of Fear, s 489, 5 1 - 5 2 Dick Hebdige, Hiding m the Light, Roulledge, London 1988, s 18 Gregory Bateson, Steps to an Ecology of Mind, Paladin, Frogmore 1973, s 41-^2 Nils Christie, Civi/«y and Slate, rękopis me publikowany 10
11
12
151
ROZDZIAŁ 2 1
Edmund Leach, Anthropotogical aspects of language ammal categones and verbal abuse, w Enc H Lenneberg (red), Hew Directtons in the Study of Language, University of Chicago Press, Chicago 1964 Bronisław Baczko, Utoplan Lights The Evolution of the Idea of Sociat Progress, przeł Judith L Greenberg, Paragon House, New York 1989, s 219-235 Napisana przez D WetTosse'z Histoire deSevarambes byia. według Baczki lekturą tak popularną w wieku Oświecenia, ze na przykład Rousseau i Leibmtz cytowali ją bez wskazania źródła, wyraźnie odwołując się do wiedzy po wszechnej wsrod ich czytelników Jurgen Habermass, The Phdosopłucal Discourse of Modernity, MIT Press, Cambridge M a s s , 1987, s 323 Zawartość La vdle radieuse poddana została bezwzględnej i bardzo od krywczej analizie przez socjologa polityki z Yale, Jima Scotta, moj komentarz wtele zawdzięcza jego inspirującym spostrzeżeniom 2
3
4
5
6
Richard Sennett, Uses of Disorder Personal Identity and City Life, London, Faber&Faber, 1996, zwł s 3 9 - 4 3 , 101-109, 1994-1995 NznEhn, Shelterfront dieStorm orFormFollowsFearand Vice Versa,vł Nan Elin (red ), Archuecture ofFear, Princeton Architectural Press, New York 1997, s 13, 26 Zbiór szkiców Archuecture of Fear został zainspirowany doświadczeniem Nan Elin podczas badan terenowych prowadzonych w starań me zaprojektowanym francuskim „nowym mieście ' Jouy le Moutier Elin była poruszona odkryciem, ze „przedmiot wzbudzający lęk [/ insecuritie] pojawił się, mimo ze współczynnik przestępczości na tym obszarze był śladowy ' (s 7) 7
s
Mark Poster, Database as discourse, or electromc interpellations w Paul Heelas, Scott Lash, Paul Morris (red), Detraditionalizatwn, Blackwell, Oxford 1996, s 291, 284 9
Por Thomas Mathiesen, The viewer society Michel Foucault s ,Panop neon ' revisited, „Theoretical Cnminology ' 1997, s 215-234 George Gerbner i Larry Gross Lmng with television the violenceprofile, „Journal of Commumcation" 26, 1976, s 173-198, cyt za Mathiesenem 10
ROZDZIAŁ 3 1
RiLhard Sennett, Something in the city the spectre of uselessness and the search for a place m the world, „Times Literary Supplement", 22 września 1995 s 13 1
Martin Woolłacott, Bosses Guardian , 14 czerwca 1997
must learn to behave
better agatn
,The
3
Vincent Cable, The World's New Fissures Identities in Crisis, Demos, London 1996, s 20, 22 * Alberto Melucci, Chałlenging Codes Cołlectwe Action in the Infotmauon Age, Cambridge Umversity Press, 1966, s 150 Georg Hennie von Wright, The ensts of social science and the mthering away of the natwn state, „Associations" 1, 1997, s 4 9 - 5 2 * Cornehus Castonadis, Potwotr, poliliąue, autonomie, w Le monde mor cele, Seuil, Pans 1990, s 124 Jak można się spodziewać, to właśnie „mniejszości etniczne" i ogólnie małe i słabe grupy etniczne, niezdolne do prowadzenia niezależnego państwa, którego standardy mieściłyby się w normach obowiązujących w epoce „świata państw ', z reguły wyrażają największy entuzjazm wobec potęgi organizacji ponadpaństwowych Stąd niestosowność aspiracji do posiadania państwowości wyrażanych w kontekście przynależności do organizacji, których misją, jak można podejrzewać, lub jak deklarują same, jest ograniczenie niezależności państwowej, a pozmej jej całkowite zniesienie 5
7
8
Erie Hobsbawm, Some reflections on the „break up of Britain , „New Left Review" 105 (1977) Proszę zwrocie uwagę na datę publikacji od 1977 roku proces przewidywany przez Hobsbawma nabrał rozpędu i jego słowa szybko stają się ciałem * Por Cornelius Castonadis, La crise des soctćtes occidentales, w La montee de ł insigmfiance, Seuil, Pans 1996, s 14-15 Por Sept pieces du puzzle neohberal la ąuatneme guerre mondiale a commence, „Le monde diplomatique , sierpień 1997, s 4—5 Artykuł pod pisany jest ,Sous-Commandant Marcos ' i pochodzi z terenu objętego buntem chłopskim w meksykańskiej prowincji Chiapas 10
" Rene Passet, Cespromesses des technologies de l immateriel, „Le monde dtplomatiąue , lipiec 1997, s 26 Jean Paul Fitoussi, Europę le commencement d une aventure, „Le mon de \ 29 sierpnia 1997 n
13
Claus Otfe, Moderntty and the State East, West, Pohty Press, Cambridge 1996, s 7 9, 37 Victor Keegan, Highway robbery by the super rich, „The Guardian , 22 lipca 1996 Cyt za Graham Balls i MiUy Jenkins, Too much for them, not enough for us, „Independent on Sunday", 21 lipca 1996 14
15
16
Ryszard Kapuściński, Lapidarium III, Warszawa 1996
ROZDZIAŁ 4 1
Michael Benedikt, On cyberspace and virtuał reaiity, w Man and Infor mation Technology, Stockholm, IVA 1995, s 42
• Ricardo Petrella, Une machinę mfernale, „Le monde diplomatiąue", lipiec 1997, s. 17. Jeremy Seabrook, The Race for Riches: The Humań Cost of Wealth, Marshall Pickering, Basingstoke 1988, s. 15, 19. * Max Weber, Etyka protestancka a duch kapitalizmu, Test, Lublin 1994. Mark C. Taylor i Esa Saarinen, Imagologies: Media Philosophy, London, Routledge, b.d., Telerotics 11. Agnes Heller, Where are we at home?, „Thesis Eleven" 41 (1995). Jeremy Seabrook, Landscapes ofPoverty, Blackwell, Oxford 1985, s. 59. " Przypomnijmy, że ratowanie zamożnej części Europy przed zalewem 3
5
6
7
uchodźców wojennych stanowiło, jak przyznała ówczesna Sekretarz Stanu, decydujący argument za przystąpieniem USA do wojny w Bośni. ' Por. Seabrook, The Race for Riches, s. 163, 164, 168-169. Ten cytat z Jonathana Friedmana i następne pochodzą z Global crises, the struggle for cultural identity and intellectual porkbarreliing: cosmopolitans versus locals, ethnics and nationals in an era of de-hegemonisation, w: Pnina Weber i Tarią Modbd (red.), Debating Cultural Hybriduy, Zed Books, London 1997, s. 79-80. " Pierre Bourdieu, L'Architecte de l'euro passe aux aveux, „Le monde diplomatiąue", wrzesień 1997, s. 19. Wojciech J. Burszta, Czytanie kultury. Łódź 1996, s. 7 4 - 7 5 . 10
12
ROZDZIAŁ 5 1
Pierre Bourdieu, Uarchitecture de 1'euro passe aux aveux, „Le monde diplomatiąue", wrzesień 1997, s. 19. Nils Christie, Civility and State, rękopis nie publikowany. Nils Christie, Crime Control and Industry: towards Gulag, Western Sty le?, Routledge, London 1993, s. 86-87. W wydaniu drugim znak zapytania po drugiej części tytułu został pominięty. 2
3
' Thorsten Sellin, Pioneering in Penology: the Amsterdam Houses ofCorrection in the Siaeenth and Seventeenth Centuries, University of Philadelphia Press, 1944, s. 27-29, 58-59. 5
Thomas Mathiesen, Prison on Trial: a Critica! Assesment, Sage, London 1990, s. 40. Donald Clemmer, The Prison Community, Holt, Reinhart&Winston, New York 1940. Por. raport Serge'a Marti ze spotkania w Hongkongu, te FM1 criaąue les methodes anti-chómage de Bonn et Paris, „Le monde", 19 września 1997. Mathiesen, Prison on Trial, s. 70. Mathiesen, Prison on Trial, s. 13. 6
7
8
8
154
i 0
Laurcnt Zucchini, Segregation ordinaire a Washington, „Le monde", 25 września 1997. " Nils Christie, Penal Geography, nie publikowany rękopis. Zob. Mathiesen, Prison on Trial, s. 70-72. Lloyd W. McCorkle i Richard R. Kom, Resocializalion within walls, „Annals of American Academy of Political and Social Science", 1954, s. 88-98. 12
0
SPIS RZECZY
Wstęp .
5
Rozdział 1 Czas i klasa Nieobecni dziedzice - druga generacja Swoboda ruchu a konstytuowanie się społeczeństw /" Nowa szybkość, nowa polaryzacja
.
.
Rozdział 2 \Wojny o przestrzeń - sprawozdanie z przebiegu działań Bitwa na mapy Od mapowania przestrzeni do uprzestrzennienia map . Agorafobia i renesans wartości lokalnych Czy po epoce Panopticonu jest jakieś życie? Rozdział 3 Co będzie po państwie narodowym? | Uniwersalizm'ący czy globalizowani? Nowe wydziedziczenie: wydziedziczone państwo >ł Światowa hierarchia mobilności
.
.
.
. .
.
.
35 37 44 56 59
.
67 71 78 83
.
Rozdział 4 /Turyści i włóczędzy / Być konsumentem w społeczeństwie konsumpcyjnym . I Rozdwojeni, ale w ciągłym ruchu . . . . . . . . > Poruszamy się w świecie / świat przechodzi obok nas . Złączeni na dobre i złe Rozdział 5 Globalne prawa, lokalne porządki Fabryki bezruchu
11 14 17 25
. *
92 95 101 106 111
121 124 -i n
Więzienia w epoce po-poprawczcj Bezpieczeństwo: realny środek do nieuchwytnego celu System me działa Przypisy
.
.
133 139 144 151
PRINTED IN POLAND Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2000 r. Wydanie pierwsze Skład i łamanie ANTER, Warszawa, ul. Tamka 4 Druk 1 oprawa Drukarnia WN ALFA-WERO Sp z a o.