JOHN GRISHAM
FIRMA
Przeło˙zyli: Zbigniew Balicki, Krzysztof Bereza
Tytuł oryginału: The firm
Data wydania polskiego...
24 downloads
995 Views
1MB Size
Report
This content was uploaded by our users and we assume good faith they have the permission to share this book. If you own the copyright to this book and it is wrongfully on our website, we offer a simple DMCA procedure to remove your content from our site. Start by pressing the button below!
Report copyright / DMCA form
JOHN GRISHAM
FIRMA
Przeło˙zyli: Zbigniew Balicki, Krzysztof Bereza
Tytuł oryginału: The firm
Data wydania polskiego: 1998 r. Data pierwszego wydania oryginalnego: 1993 r.
Rozdział 1
Starszy wspólnik po raz setny przejrzał resume i teraz tak˙ze nie doszukał si˛e w Mitchelu McDeerze niczego, co budziłoby jego zastrze˙zenia; w papierach, w ka˙zdym razie, nic takiego nie dało si˛e odnale´zc´ . Inteligentny, ambitny, o do˙ brej prezencji. A tak˙ze zachłanny; ze swoja˛ przeszło´scia˛ musiał taki by´c. Zonaty, co stanowiło jeden z koniecznych warunków. Firma nigdy nie zatrudniała nie˙zonatych prawników. Nie aprobowała te˙z rozwodów, skoków na boki i pociagu ˛ do alkoholu. Kontrakt zawierał klauzul˛e o obowiazku ˛ poddania si˛e testowi na u˙zywanie narkotyków. Zdał egzamin u CPA za pierwszym podej´sciem i zadeklarował ch˛ec´ zostania prawnikiem podatkowym. Był biały, a firma nigdy nie zatrudniała czarnych. Udawało im si˛e to dzi˛eki stosowaniu zasad dyskrecji i elitarno´sci, a przy tym nigdy nie przyjmowali poda´n o prac˛e. Inne firmy poszukiwały i zatrudniały czarnych. Ich firma anga˙zowała wyłacznie ˛ białych i pozostała biała jak s´nieg. Poza tym znajdowała si˛e w Memphis, a najlepsi czarni my´sleli w pierwszym rz˛edzie o Nowym Jorku, Chicago albo o Waszyngtonie. McDeere był oczywi´scie m˛ez˙ czyzna˛ — firma nie przyjmowała kobiet prawników. Popełnili taka˛ pomyłk˛e tylko raz, w połowie lat siedemdziesiatych, ˛ kiedy zatrudnili najlepszego absolwenta z Harvardu i okazało si˛e, z˙ e ten znakomity spec od prawa podatkowego jest dama.˛ Prawniczka utrzymała si˛e u nich przez cztery burzliwe lata, do dnia, gdy zgin˛eła w wypadku samochodowym. Je´sli wierzy´c temu, co na papierze, McDeere prezentował si˛e naprawd˛e nie´zle. Był najlepszym kandydatem. Prawd˛e mówiac, ˛ w tym roku nie mieli wielkiego wyboru. Lista była bardzo krótka — McDeere albo nikt. Teczka z aktami personalnymi, które przegladał ˛ wspólnik zarzadzaj ˛ acy, ˛ Royce McKnight, opatrzona była napisem „Mitchel Y. McDeere — Harvard”. Miała około cala grubo´sci i zawierała plik sporzadzonych ˛ drobnym drukiem raportów oraz kilka fotografii. Materiały te przygotowało paru byłych agentów CIA z prywatnej grupy wywiadowczej z Bethesda. Nale˙zeli oni do grona klientów firmy i co roku przeprowadzali dla niej bezpłatne s´ledztwo. Łatwa praca, mówili, to sprawdzanie niczego nie podejrzewajacych ˛ studentów prawa. Dowiedzieli si˛e na przykład, z˙ e McDeere chciałby wyjecha´c z północnego Wschodu, z˙ e ma trzy pro3
pozycje pracy — dwie z Nowego Jorku i jedna˛ z Chicago — z˙ e najwy˙zsza oferta wynosi siedemdziesiat ˛ sze´sc´ tysi˛ecy dolarów, a najni˙zsza sze´sc´ dziesiat. ˛ Jest na niego popyt. Na drugim roku miał mo˙zliwo´sc´ s´ciagania ˛ na egzaminie z papierów warto´sciowych. Nie zrobił tego i uzyskał najlepsza˛ ocen˛e w grupie. Dwa miesia˛ ce wcze´sniej proponowano mu kokain˛e na prawniczym party. Odmówił. Wyszedł z˙ egnany porozumiewawczymi u´smiechami. Od czasu do czasu pijał piwo, ale alkohol był drogi, a on nie miał pieni˛edzy. Zapo˙zyczył si˛e u kolegów ze studiów na blisko dwadzie´scia trzy tysiace ˛ dolarów. Był zachłanny. Royce McKnight odło˙zył akta i u´smiechnał ˛ si˛e. To był ich człowiek. Lamar Quin miał trzydzie´sci dwa lata i nie był jeszcze wspólnikiem. Zatrudniono go po to, aby ze swoim młodzie´nczym wygladem ˛ i sposobem bycia stanowił niejako wizytówk˛e firmy Bendini, Lambert i Locke, która istotnie była młoda˛ firma,˛ odkad ˛ wi˛ekszo´sc´ wspólników po doj´sciu do czterdziestki czy pi˛ec´ dziesiatki, ˛ zdobywszy mnóstwo forsy, wycofała si˛e z interesu. On tak˙ze mógł zosta´c wspólnikiem. Majac ˛ zagwarantowane na reszt˛e z˙ ycia sze´sciocyfrowe dochody, Lamar mógł z satysfakcja˛ nosi´c szyte na miar˛e garnitury po tysiac ˛ dwie´scie dolarów za sztuk˛e — był wysoki i miał sylwetk˛e sportowca, le˙zały na nim naprawd˛e s´wietnie. Nonszalanckim krokiem przeszedł przez apartament, którego wynaj˛ecie na jedna˛ dob˛e kosztowało firm˛e tysiac ˛ dolarów, i nalał sobie fili˙zank˛e kawy z ekspresu. Sprawdził godzin˛e i zerknał ˛ na dwójk˛e wspólników siedzacych ˛ przy niewielkim konferencyjnym stole obok okna. Punktualnie o drugiej trzydzie´sci rozległo si˛e pukanie do drzwi. Lamar spojrzał na wspólników, którzy wsun˛eli resume i akta do otwartej teczki. Wszyscy trzej si˛egn˛eli po marynarki. Lamar poprawił krawat i otworzył drzwi. — Mitchel McDeere? — Zapytał, u´smiechajac ˛ si˛e szeroko i wyciagaj ˛ ac ˛ dło´n. — Tak. — Mocno u´scisn˛eli sobie r˛ece. — Miło mi ci˛e pozna´c, Mitchel. Lamar Quin. — Cała przyjemno´sc´ po mojej stronie. Prosz˛e mi mówi´c Mitch. McDeere wszedł do s´rodka i szybkim spojrzeniem zlustrował ogromny pokój. — Oczywi´scie, Mitch. — Lamar ujał ˛ go pod rami˛e i poprowadził przez apartament. Wspólnicy przedstawili si˛e. Byli serdeczni i wylewni. Zaproponowali mu kaw˛e, po czym wszyscy usiedli wokół błyszczacego, ˛ mahoniowego stołu. Wymienili uprzejmo´sci. McDeere rozpiał ˛ płaszcz i zało˙zył nog˛e na nog˛e. Był ju˙z, je´sli chodzi o poszukiwanie pracy, do´swiadczonym weteranem i wiedział, z˙ e go potrzebuja.˛ Odpr˛ez˙ ył si˛e. Miał oferty od trzech spo´sród najznakomitszych firm w kraju, wi˛ec nie zale˙zało mu ani na tej rozmowie, ani na tej firmie. Mógł sobie pozwoli´c na nieco wi˛ecej ni˙z odrobin˛e pewno´sci siebie. Przyszedł tu, by zaspokoi´c ciekawo´sc´ . Poza tym t˛esknił za ciepłym klimatem. Oliver Lambert, starszy wspólnik, pochylił si˛e i oparty na łokciach czuwał nad przebiegiem wst˛epnej rozmowy. Odznaczał si˛e elokwencja,˛ a jego gł˛eboki 4
baryton o ciepłym, niezwykle ujmujacym ˛ brzmieniu znakomicie ułatwiał nawia˛ zywanie konwersacji. Majac ˛ sze´sc´ dziesiat ˛ jeden lat był ojcem chrzestnym firmy i wi˛ekszo´sc´ czasu sp˛edzał na zarzadzaniu ˛ i utrzymywaniu w równowadze wybujałych osobowo´sci kilku najbogatszych prawników w kraju. Był doradca,˛ do którego młodzi współpracownicy przychodzili ze swoimi problemami. Lambert kierował tak˙ze rekrutacja,˛ tote˙z uzyskanie podpisu Mitchela Y. McDeere stanowiło jego zadanie. — Nie m˛ecza˛ ci˛e tego typu rozmowy? — zapytał Mitcha. — Nie bardzo. To jest konieczne. Tak, tak, zgodzili si˛e wszyscy. Mo˙zna by odnie´sc´ wra˙zenie, z˙ e jeszcze wczoraj byli przesłuchiwani, sprawdzani, s´miertelnie wystraszeni tym, z˙ e nie znajda˛ pracy i trzy lata potu i tortur pójda˛ na marne. Wiedzieli, przez co musiał przej´sc´ . Nie ma sprawy. — Mog˛e o co´s zapyta´c? — tym razem on zadał pytanie. — Oczywi´scie. — Jasne. — O co zechcesz. — Dlaczego prowadzimy t˛e rozmow˛e w pokoju hotelowym? Inne firmy urza˛ dzaja˛ takie spotkania w campusach studenckich, za po´srednictwem biur zatrudnienia. — Dobre pytanie. — Skin˛eli głowami, spojrzeli po sobie i zgodnie uznali, z˙ e pytanie było rzeczywi´scie dobre. — My´sl˛e, z˙ e mog˛e ci to wyja´sni´c, Mitch — rzekł Royce McKnight, wspólnik zarzadzaj ˛ acy. ˛ — Musisz zrozumie´c nasza˛ firm˛e. Jeste´smy inni i szczycimy si˛e tym. Mamy czterdziestu jeden prawników, niewielu w porównaniu z innymi firmami. Nie przyjmujemy zbyt wielu ludzi, zwykle jedna˛ osob˛e rocznie. Oferujemy najwy˙zsze wynagrodzenie w kraju. Nie przesadzam. Musimy by´c wi˛ec bardzo selektywni. Wybrali´smy ciebie. List, który otrzymałe´s w zeszłym miesiacu, ˛ wysłali´smy po przesianiu ponad dwóch tysi˛ecy studentów trzeciego roku prawa z najlepszych uczelni. Wysłali´smy tylko jeden list. Nie dajemy ogłosze´n o rekrutacji i nie przyjmujemy poda´n o prac˛e. Nie afiszujemy si˛e i mamy własne metody działania. Tyle tytułem wyja´snienia. — Rozumiem. Czym zajmuje si˛e wasza firma? — Podatkami. Cz˛es´ciowo tak˙ze ubezpieczeniami, nieruchomo´sciami i bankowo´scia,˛ ale podatki to osiemdziesiat ˛ procent naszej pracy. I dlatego chcemy ci˛e zatrudni´c. Masz bardzo dobre przygotowanie w tej dziedzinie. — Dlaczego zapisałe´s si˛e do Western Kentucky? — To proste. Zaproponowali mi pełne stypendium za wyst˛epowanie w ich dru˙zynie futbolowej. Gdyby nie to, nie sta´c by mnie było na koled˙z. — Opowiedz o swojej rodzinie. — Czy to naprawd˛e konieczne? 5
— Dla nas jest to bardzo wa˙zne — odezwał si˛e ciepłym tonem Royce McKnight. Oni wszyscy to mówia,˛ pomy´slał McDeere. — W porzadku. ˛ Mój ojciec zginał ˛ w wypadku w kopalni, kiedy miałem siedem lat. Matka wyszła ponownie za ma˙ ˛z i mieszka na Florydzie. Miałem dwóch braci. Rusty nie wrócił z Wietnamu. Teraz mam jednego brata, ma na imi˛e Ray. — Co si˛e z nim dzieje? — Obawiam si˛e, z˙ e to nie pa´nski interes — odparł Mitch i utkwił w McKnighcie wyzywajace ˛ spojrzenie. — Przepraszam — rzekł cicho wspólnik zarzadzaj ˛ acy. ˛ — Nasza firma znajduje si˛e w Memphis — powiedział Lamar. — Czy jest to dla ciebie jaki´s kłopot? — Absolutnie nie. Nie jestem miło´snikiem chłodnego klimatu. — Byłe´s ju˙z kiedy´s w Memphis? — Nie. — Wkrótce ci˛e tam s´ciagniemy. ˛ Na pewno ci si˛e spodoba. Mitch u´smiechnał ˛ si˛e i skinał ˛ głowa.˛ Czy ci faceci byli powa˙zni? Jak mógł na serio bra´c pod uwag˛e tak mała˛ firm˛e w tak małym mie´scie, gdy czekała na niego Wall Street? — Jak si˛e plasowałe´s na swoim roku? — zapytał Lamar. — W pierwszej piatce ˛ — nie w pierwszych pi˛eciu procentach, lecz w pierwszej piatce. ˛ — To im powinno wystarczy´c, pomy´slał. W pierwszej piatce ˛ w´sród trzech setek. Mógł im powiedzie´c, z˙ e był trzeci, odrobin˛e za numerem drugim i zdumiewajaco ˛ daleko za numerem pierwszym. Ale nie powiedział. To byli faceci z podrz˛ednych uczelni — Chicago, Columbia i Yanderbilt, o czym si˛e dowiedział przegladaj ˛ ac ˛ pobie˙znie rejestry Martindale-Hubbella. Wiedział, z˙ e tego typu szczegóły nie maja˛ dla nich znaczenia. — Dlaczego wybrałe´s Harvard? — Wła´sciwie to Harvard wybrał mnie. Zło˙zyłem podania na kilku uczelniach i wsz˛edzie zostałem przyj˛ety. Harvard zaofiarował mi najwy˙zsze stypendium. Uwa˙załem, z˙ e to najlepsza uczelnia. Nadal tak uwa˙zam. — Niezła robota, Mitch — powiedział Lambert z zainteresowaniem przegla˛ dajac ˛ resume. Raporty wcia˙ ˛z spoczywały w teczce le˙zacej ˛ pod stołem. — Dzi˛ekuj˛e, ci˛ez˙ ko pracowałem. — Na zaj˛eciach z podatków i papierów warto´sciowych zbierałe´s wyłacznie ˛ najlepsze oceny. — To le˙zało w moim interesie. — Przegladali´ ˛ smy twoje szkice. Robia˛ wra˙zenie. — Dzi˛ekuj˛e. Lubi˛e prac˛e w bibliotece. Pokiwali głowami gładko przełknawszy ˛ to oczywiste kłamstwo. Była to cz˛es´c´ rytuału, bo przecie˙z z˙ aden student prawa ani z˙ aden prawnik o zdrowych zmysłach 6
nie lubił tej pracy. Jednak˙ze ka˙zdy bez wyjatku ˛ przyszły pracownik udawał, z˙ e pała gł˛eboka,˛ nienasycona˛ miło´scia˛ do niej. — Opowiedz nam o swojej z˙ onie — powiedział prawie mi˛ekkim tonem Royce McKnight. Zastygli w oczekiwaniu kolejnej riposty Mitcha. Ale było to pytanie standardowe, nie dotyczyło sacrum. Ten obszar badała ka˙zda firma. — Ma na imi˛e Abby. Dyplom uprawniajacy ˛ do nauczania poczatkowego ˛ otrzymała w Western Kentucky. Pobrali´smy si˛e w tydzie´n po tym, jak oboje sko´nczyli´smy uczelni˛e. Od trzech lat pracuje w prywatnym przedszkolu niedaleko uniwersytetu w Bostonie. — A czy to mał˙ze´nstwo. . . — Jeste´smy bardzo szcz˛es´liwi. Znamy si˛e jeszcze ze szkoły s´redniej. — Na jakiej pozycji grałe´s? — zapytał Lamar, kierujac ˛ rozmow˛e na mniej osobiste tory. — W obronie. Byłem rozchwytywany, dopóki nie kontuzjowałem kolana w jednym z meczy. Wtedy odwrócili si˛e ode mnie wszyscy z wyjatkiem ˛ Western Kentucky. Grałem bez przerwy przez cztery lata, ale kolano nigdy nie wróciło do normy. — Jak udawało ci si˛e pogodzi´c gr˛e w futbol ze zbieraniem najlepszych ocen? — Przedkładam ksia˙ ˛zki nad sport. — Nie wydaje mi si˛e, z˙ eby Western Kentucky przypominało zbytnio powa˙zna˛ szkoł˛e — wyrwało si˛e naraz Lamarowi. Locke i McKnight popatrzyli na niego z dezaprobata.˛ — Podobnie jak Kansas State — odparował Mitch. Zamarli i przez kilka sekund spogladali ˛ na siebie z niedowierzaniem. Ten facet wiedział, z˙ e Lamar Quin studiował w Kansas State. Nie spotkał go nigdy wczes´niej i nie miał poj˛ecia, kto b˛edzie reprezentował firm˛e na wst˛epnej rozmowie. A mimo to wiedział. Zajrzał do Martindale-Hubbella i posprawdzał ich wszystkich. Przeczytał szkice biograficzne czterdziestu jeden prawników pracujacych ˛ w firmie i w ułamku sekundy przypomniał sobie, z˙ e Lamar Quin, jeden z nich studiował w Kansas State. Do diabła! Zrobiło to na nich naprawd˛e wra˙zenie! — Powiedziałem chyba co´s nie tak — przeprosił Lamar. — Nie ma sprawy — ciepło u´smiechnał ˛ si˛e Mitch. Oliver Lambert odchrzakn ˛ ał ˛ i ponownie skierował rozmow˛e na inny temat. — Mitch. W naszej firmie nie tolerujemy nadu˙zywania alkoholu ani latania za spódniczkami. Nie jeste´smy gromada˛ Holy Rollersów , ale interesy licza˛ si˛e dla nas przede wszystkim. Mamy du˙ze osiagni˛ ˛ ecia i ci˛ez˙ ko na nie pracujemy. I robimy naprawd˛e wielkie pieniadze. ˛ — Jestem w stanie przyja´ ˛c te warunki. — Zastrzegamy sobie prawo poddawania ka˙zdego z członków firmy testom dotyczacym ˛ u˙zywania narkotyków. 7
— Nie u˙zywam narkotyków. — To s´wietnie. Jakiego jeste´s wyznania? — Metodysta. — Znakomicie. W naszej firmie zetkniesz si˛e z lud´zmi ró˙znych wyzna´n. Katolicy, bapty´sci, Ko´sciół Episkopalny. W gruncie rzeczy to nie nasza sprawa, ale po prostu lubimy wiedzie´c. Zale˙zy nam na stabilno´sci rodziny, szcz˛es´liwy prawnik to wydajny prawnik. Dlatego si˛e tym interesujemy. Mitch przytaknał ˛ z u´smiechem. Ju˙z to kiedy´s słyszał. . . Jego trzej rozmówcy spojrzeli po sobie, a nast˛epnie utkwili wzrok w Mitchu. Oznaczało to, z˙ e dotarli do tego punktu rozmowy, w którym nale˙zy si˛e od indagowanego spodziewa´c jednego lub dwóch inteligentnych pyta´n. Mitch rozprostował nogi. Pieniadze, ˛ to było istotne pytanie, a konkretnie chciał si˛e dowiedzie´c, jak proponowana suma ma si˛e do innych ofert, które mu dotad ˛ zło˙zono. Je´sli b˛edzie za mało, pomy´slał, wtedy, có˙z. . . miło mi was było pozna´c, chłopcy. . . Je´sli wasza oferta oka˙ze si˛e interesujaca, ˛ wówczas, owszem, mo˙zemy pogada´c o rodzinie, futbolu i wyznaniu. Lecz wszystkie firmy działały w ten sposób. Dopóki sytuacja nie była jasna, bawili si˛e w co´s w rodzaju pozorowanej walki. I było oczywiste, z˙ e rozmowa dotyczy wszystkiego oprócz pieni˛edzy. Zaatakował wi˛ec pierwszy mi˛ekkim ciosem. — Jakiego typu prac˛e b˛ed˛e wykonywał na poczatku? ˛ Pokiwali głowami zadowoleni z pytania. Lambert i McKnight popatrzyli na Lamara. Tym razem odpowied´z nale˙zała do niego. — Mamy co´s w rodzaju dwuletniej praktyki, chocia˙z nie nazywamy tego w ten sposób. B˛edziesz je´zdził po całym kraju na seminaria podatkowe. Twoja edukacja potrwa jeszcze długo. Przyszłej zimy sp˛edzisz dwa tygodnie w Waszyngtonie w Ameryka´nskim Instytucie Podatkowym. Jeste´smy bardzo dumni z naszych ekspertyz i dlatego ciagły ˛ trening jest konieczny dla ka˙zdego z nas. Je˙zeli masz zamiar osiagn ˛ a´ ˛c perfekcj˛e w tym, co robisz, b˛edziemy za to płaci´c. Dopóki nie zajmiesz si˛e praktyczna˛ strona˛ prawa, twoja praca nie b˛edzie zbyt ekscytujaca, ˛ przynajmniej przez pierwsze dwa lata. Szukanie orzecze´n w bibliotekach, zestawienia i tym podobne s´miertelnie nudne zaj˛ecia. Ale b˛edziesz otrzymywał uczciwa˛ zapłat˛e. — Ile? Lamar zerknał ˛ na Royce’a McKnighta, który, patrzac ˛ na Mitcha, powiedział: — Omówimy wynagrodzenie i dodatkowe s´wiadczenia, kiedy przyjedziesz do Memphis. — Musz˛e mie´c warunki na pi´smie, bo inaczej by´c mo˙ze w ogóle nie pojad˛e do Memphis — u´smiechnał ˛ si˛e nieco arogancko, ale serdecznie. Zachowywał si˛e jak człowiek, któremu zło˙zono trzy propozycje pracy. Wspólnicy u´smiechn˛eli si˛e do siebie, po czym pierwszy odezwał si˛e Lambert.
8
— W porzadku. ˛ Podstawowe wynagrodzenie wynosi osiemdziesiat ˛ tysi˛ecy za pierwszy rok, plus premie, osiemdziesiat ˛ pi˛ec´ za drugi rok, plus premie, nisko oprocentowany zastaw hipoteczny, wi˛ec mo˙zesz kupi´c dom. I nowe BMW. Oczywi´scie sam wybierasz kolor. Spojrzenia całej trójki spocz˛eły na jego wargach i czekali na pojawienie si˛e zmarszczek na policzkach. Próbował powstrzyma´c u´smiech, ale było to niemo˙zliwe. Zachichotał. — To niewiarygodne — wymamrotał. Osiemdziesiat ˛ tysi˛ecy w Memphis było równowa˙zne stu dwudziestu tysiacom ˛ w Nowym Jorku. Czy ten facet powiedział „BMW”? Jego mazda miała na liczniku milion mil. Ostatnio miał te˙z kłopoty z jej uruchomieniem, ale nie udało mu si˛e jeszcze zaoszcz˛edzi´c na nowy starter. — Tak˙ze wiele innych udogodnie´n, które miło nam b˛edzie z toba˛ omówi´c w Memphis. Poczuł nagle silna˛ ch˛ec´ wyjazdu do Memphis. Czy nie le˙zało nad rzeka? ˛ Starł z twarzy u´smiech, odzyskał panowanie nad soba.˛ Spojrzał uwa˙znie na Olivera Lamberta i odezwał si˛e, jak gdyby zapominajac ˛ o pieniadzach, ˛ domu i samochodzie. — Prosz˛e mi opowiedzie´c o firmie. . . — Mamy czterdziestu jeden prawników. W zeszłym roku osiagn˛ ˛ eli´smy dochód na jedna˛ osob˛e wy˙zszy ni˙z jakakolwiek inna firma tej wielko´sci, czy wi˛eksza, dotyczy to zreszta˛ wszystkich du˙zych firm w kraju. Mamy wyłacznie ˛ bogatych klientów — korporacje, banki i zamo˙zni ludzie — którzy dobrze płaca˛ i nigdy nie narzekaja.˛ Specjalizujemy si˛e w mi˛edzynarodowym prawie podatkowym, co jest tyle˙z intratne, co pasjonujace. ˛ I robimy interesy tylko z tymi lud´zmi, którzy moga˛ zapłaci´c. — Ile czasu musi upłyna´ ˛c, nim zostaje si˛e wspólnikiem? — Przeci˛etnie dziesi˛ec´ lat, i to dziesi˛ec´ lat ci˛ez˙ kiej pracy. Zarobienie pół miliona rocznie nie jest dla naszych wspólników niczym nadzwyczajnym i wi˛ekszo´sc´ wycofuje si˛e przed pi˛ec´ dziesiatk ˛ a.˛ Musisz płaci´c składki i by´c na miejscu osiemdziesiat ˛ godzin w tygodniu, ale je´sli zostaniesz wspólnikiem, rzecz jest tego warta. Lamar pochylił si˛e do przodu. — Aby mie´c sze´sciocyfrowe zarobki, nie musisz by´c wspólnikiem. Jestem w firmie od siedmiu lat i sum˛e stu tysi˛ecy rocznie przekroczyłem cztery lata temu. Mitch zastanawiał si˛e przez krótka˛ chwil˛e i obliczył, z˙ e majac ˛ trzydzie´sci lat mógłby zarabia´c dobrze powy˙zej stu tysi˛ecy. By´c mo˙ze prawie dwie´scie tysi˛ecy rocznie. Majac ˛ trzydzie´sci lat. Obserwowali go uwa˙znie, dobrze wiedzac, ˛ co oblicza. — Co mi˛edzynarodowa firma podatkowa robi w Memphis? Pytanie wywołało u´smiechy. Lambert zdjał ˛ okulary i zaczał ˛ si˛e nimi bawi´c. Dobre pytanie. 9
— Bendini zało˙zył firm˛e w czterdziestym czwartym. Pracował jako prawnik podatkowy w Filadelfii i pozyskał kilku bogatych klientów na Południu. Podatki były jego pasja˛ i wyladował ˛ w Memphis. Przez dwadzie´scia lat nie zatrudniał nikogo prócz prawników podatkowych i firma prosperuje znakomicie po dzi´s dzie´n. ˙ Zaden z nas nie pochodzi z Memphis, ale pokochali´smy to miejsce. Bardzo przyjemne, stare, południowe miasto. Tak na marginesie, pan Bendini zmarł w tysiac ˛ dziewi˛ec´ set siedemdziesiatym. ˛ — Ilu wspólników pracuje w firmie? — Dwudziestu. Staramy si˛e utrzyma´c stosunek: jeden wspólnik na jednego pracownika. Du˙zo, ale nam to odpowiada. Jak widzisz, tu tak˙ze post˛epujemy po swojemu. — Wszyscy nasi wspólnicy sa˛ w wieku czterdziestu pi˛eciu lat multimilionerami — dodał Royce McKnight. — Wszyscy? — Tak. Nie mo˙zemy tego zagwarantowa´c, ale je´sli dołaczysz ˛ do naszej firmy i po´swi˛ecisz dziesi˛ec´ lat na to, by zosta´c wspólnikiem, a potem po kolejnych dziesi˛eciu, w wieku czterdziestu pi˛eciu lat, nie staniesz si˛e milionerem, to b˛edziesz pierwsza˛ taka˛ osoba˛ od dwudziestu lat. — Imponujaca ˛ statystyka. — To imponujaca ˛ firma, Mitch — odezwał si˛e Oliver Lambert — i jeste´smy z tego dumni. Stanowimy elitarne bractwo. Nie jest nas wielu i troszczymy si˛e o siebie nawzajem. Nie ma u nas bandyckiego współzawodnictwa, z jakiego słyna˛ wielkie firmy. Staramy si˛e by´c bardzo ostro˙zni przy doborze nowych ludzi i stawiamy sobie za cel, aby ka˙zdy pracownik został mo˙zliwie szybko wspólni˙ kiem. Zeby to osiagn ˛ a´ ˛c, inwestujemy mnóstwo czasu i pieni˛edzy w nas samych, a zwłaszcza w nowych ludzi. Bardzo rzadko, w naprawd˛e wyjatkowych ˛ wypadkach, zdarza si˛e, z˙ e prawnik odchodzi z naszej firmy. Jest to ewenement. Cz˛esto staramy si˛e w ró˙zny sposób pomaga´c naszym ludziom w robieniu kariery. Chcemy, z˙ eby byli szcz˛es´liwi, i wydaje nam si˛e, z˙ e to najbardziej ekonomiczny sposób działania. — Mam tu jeszcze jedna˛ imponujac ˛ a˛ statystyk˛e — dorzucił McKnight. — W zeszłym roku we wszystkich firmach naszej wielko´sci, i wi˛ekszych, współczynnik rotacji kadr wynosił dwadzie´scia osiem procent. U Bendiniego, Lamberta i Locke’a był on równy zeru. Tak było i rok temu. Min˛eło ju˙z wiele czasu od ostatniego wypadku, gdy który´s z prawników opu´scił firm˛e. Patrzyli na niego uwa˙znie, chcac ˛ si˛e upewni´c, czy wszystko do niego dotarło. Przedstawili si˛e, jak mogli najlepiej. Na reszt˛e informacji przyjdzie jeszcze czas. Oczywi´scie, wiedzieli znacznie wi˛ecej, ni˙z mogli powiedzie´c. Jego matka, na przykład, mieszkała w zdezelowanej przyczepie zaparkowanej na pla˙zy w Panama City i wyszła powtórnie za ma˙ ˛z za byłego kierowc˛e ci˛ez˙ arówki, który pił jak szewc. Po eksplozji w kopalni dostała czterdzie´sci jeden tysi˛ecy dolarów odszko10
dowania, z czego wi˛ekszo´sc´ roztrwoniła. Pó´zniej, kiedy jej syn zginał ˛ w Wietnamie, czas jaki´s cierpiała na powa˙zne zaburzenia psychiczne. Wiedzieli, z˙ e był zaniedbanym dzieckiem, dorastał w ubóstwie pod opieka˛ brata Raya i kilku z˙ yczliwych krewnych. N˛edza boli, a oni wiedzieli te˙z, z˙ e wzbudza silna˛ potrzeb˛e sukcesu. Pracował po trzydzie´sci godzin tygodniowo w całodobowym sklepie, a jednocze´snie grał w dru˙zynie futbolowej i zbierał najlepsze oceny. Wiedzieli, z˙ e mało sypia. Wiedzieli, z˙ e jest zachłanny. To był ich człowiek. — Czy nie chciałby´s zło˙zy´c nam wizyty? — spytał Oliver Lambert — Kiedy? — zapytał Mitch, marzac ˛ o czarnym 318 z przyciemnianym dachem. Przedpotopowa mazda z trzema deklami i mocno porysowana˛ przednia˛ szyba˛ stała zaparta przednimi kołami o kraw˛ez˙ nik, co uniemo˙zliwiało jej stoczenie si˛e ze wzniesienia. Abby chwyciła klamk˛e, szarpn˛eła ja˛ dwa razy i otworzyła drzwi. Wsiadła i przekr˛eciła kluczyk w stacyjce. Nacisn˛eła sprz˛egło i obróciła kierownica,˛ mazda potoczyła si˛e powoli do przodu. Kiedy zacz˛eła nabiera´c szybko´sci, Abby wstrzymała oddech. Zwolniła sprz˛egło i zagryzała wargi, dopóki przytłumione obroty silnika nie stały si˛e regularne. Mitch miał trzy propozycje pracy do wyboru, nowy samochód był zatem kwestia˛ paru miesi˛ecy. Tyle mo˙ze wytrzyma´c. Trzy lata gnietli si˛e w dwupokojowym mieszkaniu w miasteczku studenckim pełnym porsche i mercedesów i przez cały niemal czas starali si˛e ignorowa´c afronty ze strony kolegów w tym bastionie snobizmu typowego dla Wschodniego Wybrze˙za. Byli kmiotkami z Kentucky i mieli niewielu przyjaciół. Ale przetrwali i w miar˛e gładko odnie´sli sukces ku wyłacznie ˛ własnej satysfakcji. Wolała Chicago od Nowego Jorku, godzac ˛ si˛e nawet na mniejsze zarobki, przede wszystkim dlatego, z˙ e było dalej od Bostonu, a bli˙zej Kentucky. Lecz Mitch był ciagle ˛ nieprzenikniony, odpowiadał wymijajaco ˛ i jak zawsze rozwaz˙ ał wszystko bardzo dokładnie, ale rezultaty swoich przemy´sle´n zachowywał dla siebie. Nie zaproszono jej do Nowego Jorku ani do Chicago. Niepewno´sc´ bardzo ja˛ m˛eczyła, chciała zna´c odpowied´z. Zaparkowała niezgodnie z przepisami na wzgórzu, niedaleko od domu, i wysiadła z samochodu. Ich mieszkanie było jednym z trzydziestu w dwupi˛etrowym budynku z czerwonej cegły. Abby stan˛eła przed drzwiami i zacz˛eła grzeba´c w torebce, szukajac ˛ kluczy. Nagle drzwi otwarły si˛e z impetem. Porwał ja,˛ wciagn ˛ ał ˛ do s´rodka, rzucił na kanap˛e i zaatakował jej kark pocałunkami. Wrzasn˛eła i zacz˛eła chichota´c. Całowali si˛e, złaczeni ˛ w jednym z tych długich, wilgotnych, dziesi˛eciominutowych u´scisków, pieszczac ˛ si˛e na o´slep i j˛eczac, ˛ tak jak lubili to robi´c jako nastolatki, kiedy całowanie si˛e było czym´s zabawnym, tajemniczym i zbli˙zajacym. ˛ 11
— Mój Bo˙ze — powiedziała, kiedy wreszcie oderwali si˛e od siebie — có˙z to za okazja? — Nic nie czujesz? — zapytał. Rozejrzała si˛e i wciagn˛ ˛ eła nosem powietrze. — Mhm. . . tak. . . Co to jest? — Kurczak chow mein i jajka foo yung. Od Wong Boys. — W porzadku. ˛ Co to za okazja? — Plus butelka drogiego chablis. Ma nawet korek. — Co si˛e stało, Mitch? — Chod´z. — Na małym kuchennym stole, w´sród rozmaitych szpargałów, stała butelka wina i pudełka z chi´nskimi potrawami. Sprzatn˛ ˛ eli papiery ze stołu i rozło˙zyli jedzenie. Mitch otworzył wino i napełnił dwa plastikowe kubki. — Miałem dzi´s niesamowite spotkanie — powiedział. — Z kim? — Pami˛etasz t˛e firm˛e z Memphis, od której dostałem list w zeszłym miesiacu? ˛ — Tak. Nie byłe´s zachwycony. — To jest to. Jestem pod olbrzymim wra˙zeniem. Praca dotyczy wyłacznie ˛ podatków i zarobki sa˛ bardzo dobre. — Ile? Uroczy´scie wyjał ˛ chow mein z pojemnika i rozło˙zył na dwa talerze. Nast˛epnie rozerwał cienka˛ torebk˛e z sosem sojowym. Czekała na odpowied´z. Otworzył kolejne pudełko i zaczał ˛ rozkłada´c jajka foo yung. Skosztował wina i mlasnał ˛ ze smakiem. — Ile? — spytała ponownie. — Wi˛ecej ni˙z Chicago, wi˛ecej ni˙z Wall Street. ´ agn˛ Jej brazowe ˛ oczy zw˛eziły si˛e i zapłon˛eły nagłym blaskiem. Sci ˛ eła brwi i zmarszczyła czoło. — Ile? — Osiemdziesiat ˛ tysi˛ecy za pierwszy rok plus premia, osiemdziesiat ˛ pi˛ec´ za drugi plus premia — powiedział nonszalanckim tonem, przypatrujac ˛ si˛e z uwaga˛ kawałkom selera w chow mein. — Osiemdziesiat ˛ tysi˛ecy — powtórzyła. — Osiemdziesiat ˛ tysi˛ecy, male´nka. Osiemdziesiat ˛ kawałków w Memphis, Tennessee, jest to mniej wi˛ecej tyle samo, co sto dwadzie´scia kawałków w Nowym Jorku. — Komu zale˙załoby na Nowym Jorku? — zapytała. — Plus dodatkowo niski zastaw hipoteczny. Słowo „hipoteka” od dłu˙zszego ju˙z czasu nie było u˙zywane pod tym dachem. Wła´sciwie w tej chwili nie mogła sobie przypomnie´c, kiedy ostatnio rozmawiali o domu czy o czymkolwiek, co byłoby z nim zwiazane. ˛ Od miesi˛ecy przywykli akceptowa´c fakt, z˙ e b˛eda˛ musieli wynajmowa´c jaki´s kat, ˛ nie wiadomo jak długo, 12
do jakiego´s niewyobra˙zalnie odległego momentu w przyszło´sci, kiedy to zdob˛eda˛ majatek ˛ i b˛eda˛ mogli my´sle´c o wysokim zastawie hipotecznym. Odstawiła kieliszek i powiedziała oficjalnym tonem: — Chyba nie dosłyszałam. — Niski zastaw hipoteczny. Firma po˙zycza wystarczajaco ˛ du˙zo pieni˛edzy, aby mo˙zna było kupi´c dom. Dla tych facetów jest rzecza˛ bardzo istotna,˛ by ich pracownicy wygladali ˛ zamo˙znie, wi˛ec dadza˛ nam pieniadze ˛ na ni˙zszy procent. — Czy masz na my´sli prawdziwy dom, z trawnikiem i drzewami dookoła? — Tak. Nie z˙ adne tam mieszkanie na Manhattanie po wygórowanej cenie, ale dom na przedmie´sciu z trzema sypialniami, podjazdem i gara˙zem na dwa samochody, w którym b˛edziemy mogli zaparkowa´c BMW. Milczała przez par˛e sekund, mo˙ze dłu˙zej, ale w ko´ncu zapytała. — BMW? Czyje BMW? — Nasze, male´nka. Nasze BMW. Firma przekazuje nam nowy samochód i daje kluczyki. To co´s w rodzaju dodatkowej premii w ramach zaliczki. Jest to kolejne pi˛ec´ tysi˛ecy za rok. Oczywi´scie, sami wybieramy kolor. My´sl˛e, z˙ e czarny byłby przyjemny. Co o tym sadzisz? ˛ — Koniec z gratami, koniec z dziadostwem, koniec z kłopotami — powiedziała, potrzasaj ˛ ac ˛ wolno głowa.˛ U´smiechnał ˛ si˛e do niej z pełnymi ustami. Wiedział, z˙ e ju˙z od dawna marzyła o meblach, tapetach, a mo˙ze i o basenie. I o dzieciach. Małych ciemnookich dzieciach z płowymi włosami. — I b˛eda˛ jeszcze dodatkowe pieniadze, ˛ ale to ma by´c omówione pó´zniej. — Nie rozumiem, Mitch, dlaczego sa˛ tacy hojni. — Te˙z zadałem sobie to pytanie. Sa˛ bardzo wybredni, wymagajacy ˛ i dumni z tego, z˙ e moga˛ płaci´c tak wysokie pensje. Nastawiaja˛ si˛e na najlepszych i nie boja˛ si˛e wydawa´c pieni˛edzy. Rotacja kadr jest u nich zerowa. Poza tym my´sl˛e, z˙ e s´ciaganie ˛ najlepszych do Memphis kosztuje ich wi˛ecej. — Byłoby bli˙zej do domu — powiedziała, nie patrzac ˛ na niego. — Nie mam domu. Byłoby bli˙zej do twoich rodziców i to mnie martwi. Skwitowała milczeniem t˛e uwag˛e, w ten sposób reagowała niemal zawsze na jego komentarze dotyczace ˛ jej rodziny. — B˛edziesz bli˙zej Raya. . . Pokiwał głowa,˛ ugryzł kanapk˛e z jajkiem i wyobraził sobie pierwsza˛ wizyt˛e jej rodziców. Ten słodki moment, kiedy wtocza˛ si˛e swoim zu˙zytym cadillakiem na podjazd i zaszokowani b˛eda˛ si˛e gapi´c na nowy domek z dwoma nowymi samochodami w gara˙zu. Pozielenieja˛ z zazdro´sci i zaczna˛ si˛e goraczkowo ˛ zastanawia´c, w jaki, do licha, sposób ten biedny dzieciak bez rodziny i pozycji mógł sobie pozwoli´c na co´s takiego majac ˛ zaledwie dwadzie´scia pi˛ec´ lat, s´wie˙zo po szkole prawniczej. Zmusza˛ si˛e do bolesnego u´smiechu i b˛eda˛ mówi´c, z˙ e wszystko jest
13
takie cudowne, lecz po jakim´s czasie — o, nie trzeba b˛edzie czeka´c na to zbyt długo — pan Sutherland załamie si˛e i zapyta, ile ten dom kosztował. Wtedy Mitch powie mu, z˙ eby pilnował swoich własnych spraw, czym doprowadzi starego człowieka do szału. Potem, posiedziawszy krótko odjada,˛ a gdy wróca˛ do Kentucky, wszyscy ich przyjaciele usłysza˛ o tym, jak wspaniale si˛e powodzi córce i zi˛eciowi w Memphis. Abby b˛edzie zmartwiona, z˙ e nie mogli si˛e dogada´c, ale nic nie powie. Od poczatku ˛ traktowali go jak tr˛edowatego. Był dla nich do tego stopnia nikim, z˙ e zbojkotowali ich skromny s´lub. — Czy była´s kiedy´s w Memphis? — zapytał. — Raz, jako mała dziewczynka. Na czym´s w rodzaju spotkania religijnego. Pami˛etam jedynie rzek˛e. — Chca,˛ aby´smy przyjechali z wizyta.˛ — My? Czy to znaczy, z˙ e jestem zaproszona? — Tak. Licza˛ na to, z˙ e przyjedziesz. — Kiedy? — Za par˛e tygodni. Opłaca˛ nam samolot na czwartek po południu. I zostaniemy tam na weekend. — Ju˙z teraz podoba mi si˛e ta firma.
Rozdział 2
Budynek firmy miał cztery pi˛etra i został zbudowany przed stu laty przez handlarza bawełna˛ i jego synów w czasach, gdy nastapiło ˛ odrodzenie handlu tym towarem w Memphis. Stał po´srodku ciagu ˛ bawełnianego na Front Street obok rzeki. Przez jego korytarze, drzwi i podłogi przewin˛eły si˛e miliony ton bawełny dostarczanej z Missisipi i Arkansas, a sprzedawanej na całym s´wiecie. Opustoszały i zaniedbany, a nast˛epnie, po pierwszej wojnie s´wiatowej, wielokrotnie odnowiony, nabyty został w tysiac ˛ dziewi˛ec´ set pi˛ec´ dziesiatym ˛ pierwszym roku przez agresywnego prawnika podatkowego Antoniego Bendiniego. Ów odnowił go raz jeszcze i zaczał ˛ zapełnia´c prawnikami. Nadał mu te˙z nazw˛e Gmachu Bendiniego. Gmach stał si˛e jego oczkiem w głowie, hołubił go i pie´scił dodajac ˛ do´n co roku kolejna˛ warstw˛e luksusu. Ufortyfikował go, zabezpieczył drzwi i okna, zatrudnił armi˛e stra˙zników, aby chronili budynek i jego u˙zytkowników, zainstalował windy, alarm elektroniczny, elektroniczne zamki szyfrowe, sie´c monitorów, siłowni˛e, ła´zni˛e, urzadził ˛ te˙z przebieralni˛e, a na ostatnim pi˛etrze stołówk˛e z zachwycajacym ˛ widokiem na rzek˛e. W ciagu ˛ dwudziestu lat stworzył najbogatsza˛ i zdecydowanie najbardziej dyskretna˛ firm˛e prawnicza˛ w Memphis. Dyskrecja była jego obsesja.˛ Ka˙zdemu pracownikowi zatrudnionemu przez firm˛e przypominano do znudzenia o fatalnych konsekwencjach nietrzymania j˛ezyka za z˛ebami. Wszystko było poufne. Pensje, funkcje, awanse i przede wszystkim to, co dotyczyło klientów. Ujawnienie interesów firmy, jak przestrzegano młodych pracowników, mogło przekres´li´c szans˛e na osiagni˛ ˛ ecie nagrody s´wi˛etego Graala: statusu wspólnika. Nic si˛e nie wydostawało poza mury fortecy na Front Street, z˙ onom mówiono, z˙ e nie powinny o nic pyta´c, albo je po prostu okłamywano. Pracownicy mieli ci˛ez˙ ko pracowa´c, niewiele mówi´c i wydawa´c pieniadze. ˛ I tak robili, wszyscy bez wyjatku. ˛ Zatrudniajac ˛ czterdziestu jeden prawników, firma była czwarta pod wzgl˛edem wielko´sci w Memphis. Jej członkowie nie reklamowali si˛e ani nie szukali rozgłosu. Stanowili zwarty klan i nie utrzymywali za˙zyłych stosunków z innymi prawnikami. Ich z˙ ony grały wspólnie w tenisa i bryd˙za i razem je´zdziły po zakupy. Lambert
15
i Locke to była wielka, wspólna rodzina, raczej bogata rodzina. O dziesiatej ˛ rano na Front Street zatrzymała si˛e limuzyna firmy i wysiadł z niej Mitchel Y. McDeere. Uprzejmie podzi˛ekował kierowcy i odprowadził wzrokiem odje˙zd˙zajacy ˛ pojazd. Jego pierwsza jazda limuzyna.˛ Stał na chodniku w pobli˙zu s´wiateł dla pieszych i podziwiał niezwykły, malowniczy i w jaki´s sposób imponujacy ˛ budynek dyskretnej firmy Bendiniego. W niczym nie przypominał on stalowo-szklanych gigantów, stanowiacych ˛ siedziby najlepszych w Nowym Jorku, ani ogromnego cylindra, który odwiedził w Chicago. Ale Mitch ju˙z wiedział, z˙ e go polubi. Był mniej pretensjonalny. Bardziej przypominał mu jego samego. Lamar Quin pojawił si˛e we frontowych drzwiach i zbiegł po schodach. Zawołał do Mitcha i pomachał mu r˛eka.˛ Ubiegłej nocy czekał na niego i Abby na lotnisku, a potem zaprowadził oboje do hotelu „Peabody”. — Witaj, Mitch, jak spałe´s? U´scisn˛eli sobie r˛ece jak starzy znajomi. — Bardzo dobrze. To wspaniały hotel. — Wiedzieli´smy, z˙ e ci si˛e spodoba. „Peabody” podoba si˛e ka˙zdemu. Weszli do frontowego foyer, gdzie napis na małej tabliczce witał Mitchela Y. McDeere’a, go´scia dnia. Dobrze ubrana, cho´c nieatrakcyjna recepcjonistka u´smiechn˛eła si˛e ciepło, powiedziała, z˙ e ma na imi˛e Sylwia i je˙zeli b˛edzie potrzebował czegokolwiek podczas pobytu w Memphis, niech jej po prostu da zna´c. Podzi˛ekował jej. Lamar poprowadził go do głównego korytarza i stad ˛ rozpoczał ˛ oprowadzanie. Wyja´snił Mitchowi plan budynku, a po drodze przedstawiał go sekretarkom i asystentom. W głównej bibliotece, na pierwszym pi˛etrze, wokół olbrzymiego stołu konferencyjnego zgromadził si˛e tłum prawników; jedli ciasteczka i popijali kaw˛e. Umilkli, kiedy wszedł go´sc´ . Oliver Lambert powitał Mitcha i przedstawił go zespołowi. Było ich dwudziestu, prawnicy firmy, w wi˛ekszo´sci niewiele starsi od przybysza. Wspólnicy byli zbyt zaj˛eci, wyja´snił Lamar, ale spotkaja˛ si˛e z nim pó´zniej, na prywatnym lunchu. Stan˛eli przy ko´ncu stołu. Lambert poprosił o cisz˛e. — Panowie, to jest Mitchel McDeere. Wszyscy o nim słyszeli´scie i oto on, we własnej osobie. Nasz numer jeden tego roku. Numer jeden bez z˙ adnych watpli˛ wo´sci, z˙ e tak powiem. Duzi chłopcy w Nowym Jorku, Chicago i kto wie, gdzie jeszcze, zamieszali mu w głowie, wi˛ec musimy go sprzeda´c naszej małej firmie tu, w Memphis. U´smiechn˛eli si˛e i pokiwali głowami z aprobata.˛ Mitch był zmieszany. — Uko´nczy Harvard za dwa miesiace ˛ i uko´nczy go z wyró˙znieniem. Jest członkiem kolegium redakcyjnego „Harwardzkiego Przegladu ˛ Prawniczego”. Mitch spostrzegł, z˙ e to zrobiło wra˙zenie. — Studiował w Western Kentucky. Studia zako´nczył summa cum laudae. — 16
To ju˙z nie było tak imponujace. ˛ — Grał te˙z przez cztery lata w dru˙zynie futbolowej, zaczynajac ˛ jako junior. Teraz byli naprawd˛e pod wra˙zeniem. Niektórzy sprawiali wra˙zenie oszołomionych, wr˛ecz przera˙zonych. Jakby zobaczyli samego Joego Namatha. Starszy wspólnik ciagn ˛ ał ˛ swój monolog. (Mitch stał za˙zenowany obok niego). Monotonnym głosem rozwodził si˛e o tym, jacy sa˛ zawsze wymagajacy ˛ wobec kandydatów, i o tym, jak znakomicie Mitch by si˛e do nich nadawał. Mitch wło˙zył r˛ece do kieszeni i przestał słucha´c. Przygladał ˛ si˛e zebranym. Miał przed soba˛ młodych zamo˙znych ludzi sukcesu. Zasady dotyczace ˛ ubioru były chyba do´sc´ s´ci´sle okre´slone, ale nie inne ni˙z w Nowym Jorku czy Chicago. Ciemnoszare lub granatowe wełniane garnitury, białe lub niebieskie bawełniane wykrochmalone koszule oraz jedwabne krawaty. Nic kr˛epujacego ˛ ani niewygodnego. Kilka muszek, ale nic ˙ bardziej s´miałego. Obowiazywała ˛ elegancja. Zadnego zarostu, wasów ˛ ani włosów zachodzacych ˛ na uszy. Było paru mi˛eczaków, ale wi˛ekszo´sc´ prezentowała si˛e dobrze. Lambert ju˙z prawie ko´nczył nudnawe przemówienie. — Lamar poka˙ze Mitchowi nasze biuro, b˛edziecie wi˛ec mieli okazj˛e pogaw˛edzi´c z nim pó´zniej. Postarajmy si˛e przywita´c go serdecznie. Dzi´s wieczorem on i jego s´liczna, naprawd˛e tak uwa˙zam, s´liczna z˙ ona, Abby, b˛eda˛ je´sc´ z˙ eberka w „Rendez-vous” i oczywi´scie jutro wieczorem b˛edzie u mnie solidny obiad. Prosz˛e was, aby´scie zachowali si˛e najlepiej, jak was na to sta´c. U´smiechnał ˛ si˛e i spojrzał na go´scia. — Mitch, je˙zeli Lamar ci˛e zm˛eczy, daj mi zna´c, a poszukamy ci kogo´s bardziej wykwalifikowanego. McDeere u´scisnał ˛ ponownie r˛ece wszystkim obecnym i próbował zapami˛eta´c tyle imion, ile był w stanie. — Zaczynamy nasza˛ wycieczk˛e — powiedział Lamar, kiedy pokój opustoszał. — To jest oczywi´scie biblioteka. Mamy identyczna˛ na ka˙zdym pi˛etrze. Wykorzystujemy je tak˙ze, gdy mamy jakie´s wi˛eksze spotkania. Na ka˙zdym pi˛etrze jest inny ksi˛egozbiór, wi˛ec nigdy nie wiadomo, gdzie b˛edziesz pracował. Mamy dwóch pełnoetatowych bibliotekarzy i u˙zywamy powszechnie mikrofilmów i mikrofiszek. Przyj˛eli´smy zasad˛e: pracujemy wyłacznie ˛ w obr˛ebie budynku. Zgromadzili´smy ponad sto tysi˛ecy tomów, właczaj ˛ ac ˛ w to wa˙zne raporty dotyczace ˛ usług podatkowych. To wi˛ecej ni˙z maja˛ niektóre uczelnie prawnicze. Je˙zeli nie b˛edziesz mógł znale´zc´ jakiej´s ksia˙ ˛zki, zgło´s si˛e do bibliotekarza. Min˛eli długi stół konferencyjny, a nast˛epnie przeszli mi˛edzy rz˛edami wypełnionych ksia˙ ˛zkami półek. — Sto tysi˛ecy tomów — wymamrotał Mitch. — Tak, wydajemy prawie pół miliona rocznie na nowe wydania i suplementy. Nasi wspólnicy zawsze na to narzekaja,˛ ale nie zdecydowaliby si˛e nigdy na zredukowanie tych sum. Jest to jedna z najwi˛ekszych prywatnych bibliotek prawniczych w kraju. 17
— Imponujace. ˛ .. — Staramy si˛e uczyni´c prac˛e nad poszukiwaniem orzecze´n na tyle bezbolesna,˛ jak jest to w ogóle mo˙zliwe. Wiesz, jakie to nudne i ile czasu mo˙zna zmarnowa´c na szukanie odpowiednich materiałów. Przez pierwsze dwa lata sp˛edzisz tutaj mnóstwo czasu. Wi˛ec b˛edziemy próbowali uczyni´c to zaj˛ecie w miar˛e przyjemne. Zza zagraconego biurka stojacego ˛ w rogu sali podniósł si˛e jeden z bibliotekarzy, przedstawił si˛e i pokazał im pokój komputerowy, gdzie czekało dwunastu pomocników gotowych dopomóc w poszukiwaniu materiałów. Zaproponował, z˙ e poka˙ze najnowsze, naprawd˛e wspaniałe programy, ale Lamar powiedział, z˙ e zajrza˛ tu pó´zniej. — To miły facet — powiedział, gdy opu´scili bibliotek˛e — płacimy mu czterdzie´sci tysi˛ecy rocznie tylko za prac˛e z ksia˙ ˛zkami. To zdumiewajace. ˛ Naprawd˛e zdumiewajace ˛ — pomy´slał Mitch. Pierwsze pi˛etro było zagospodarowane w sposób niemal identyczny jak pozostałe. Przestrze´n po´srodku ka˙zdego z pi˛eter zajmowały stanowiska pracy sekretarek; stały tam ich biurka, kopiarki, szafki z kartotekami i inne niezb˛edne urza˛ dzenia. Po jednej stronie tej otwartej przestrzeni znajdowała si˛e biblioteka, a po drugiej mie´sciły si˛e pomieszczenia konferencyjne i biura. — Nie zobaczysz tu ani jednej ładnej sekretarki — powiedział cicho Lamar, kiedy Mitch przygladał ˛ si˛e pracujacym ˛ dziewczynom. — Jest to, zdaje si˛e, niepisane prawo firmy. Oliver Lambert robi wszystko, aby zatrudnia´c najstarsze i najbrzydsze, jakie uda mu si˛e znale´zc´ . Niektóre siedza˛ tutaj ju˙z od dwudziestu lat. — Wygladaj ˛ a˛ jak krowy — powiedział Mitch do siebie. — Tak, to cz˛es´c´ ogólnej strategii. Flirtowanie jest absolutnie zabronione i o ile wiem, nigdy nic takiego tu si˛e nie zdarzyło. — A je´sli si˛e jednak zdarzy? — Kto to wie. Sekretark˛e, oczywi´scie, natychmiast by wyrzucono, prawnik, jak sadz˛ ˛ e, zostałby ci˛ez˙ ko ukarany. Mogłoby go to kosztowa´c wspólnictwo. Nikt nie ma ochoty si˛e przekona´c, zwłaszcza z˙ e to stado krów. — Ubieraja˛ si˛e elegancko. — Nie zrozum mnie z´ le. Zatrudniamy tylko najlepsze sekretarki i płacimy im wi˛ecej ni˙z jakakolwiek firma w mie´scie. Patrzysz na najlepsze, niekoniecznie najładniejsze. Wymagamy do´swiadczenia i dojrzało´sci. Lambert nie zatrudniłby z˙ adnej przed trzydziestka.˛ — Przypada po jednej na prawnika? — Tak, dopóki nie jeste´s wspólnikiem. Potem dostaniesz nast˛epna,˛ a potem jeszcze jedna,˛ je˙zeli b˛edziesz potrzebował. Nathan Locke zatrudnia trzy, wszystkie maja˛ dwudziestoletnia˛ praktyk˛e. I pozwala im si˛e obija´c. — Gdzie jest jego biuro? — Na trzecim pi˛etrze, gdzie wst˛ep jest wzbroniony. Mitch ju˙z miał zada´c pewne pytanie, lecz z niego zrezygnował. 18
Naro˙zne biura, dwadzie´scia pi˛ec´ na dwadzie´scia pi˛ec´ , zajmuja˛ najstarsi wspólnicy — poinformował Mitcha Lamar. Biura władzy, jak je nazwał. Ka˙zde było urzadzone ˛ według indywidualnego gustu, nie liczono si˛e tu z z˙ adnymi kosztami. Zwalniały si˛e dopiero wtedy, gdy owi wielcy, którzy tu urz˛edowali, szli na emerytur˛e lub umierali; wtedy walczyli o nie młodsi wspólnicy. Lamar zapalił s´wiatło w jednym z nich. Po czym weszli do s´rodka i zamkn˛eli za soba˛ drzwi. — Miły widok, nie sadzisz? ˛ — powiedział, gdy Mitch podszedł do okna i spojrzał na rzek˛e w dole, wolno, lecz nieprzerwanie toczac ˛ a˛ swoje wody. — W jaki sposób dostaje si˛e takie biuro? — spytał Mitch, podziwiajac ˛ barki przepływajace ˛ pod mostem w drodze do Arkansas. — Zabiera to du˙zo czasu, a kiedy ju˙z dostaniesz si˛e tutaj, b˛edziesz kim´s bardzo zamo˙znym, bardzo zaj˛etym i nie b˛edziesz miał czasu na podziwianie widoków. — A do kogo nale˙zy to biuro? — Do Victora Milligana. Jest szefem do spraw podatków i bardzo miłym człowiekiem. Pochodzi z Nowej Anglii, przebywa tutaj od dwudziestu pi˛eciu lat i nazywa Memphis swoim domem. — Lamar wło˙zył r˛ece do kieszeni i zaczał ˛ chodzi´c po pokoju. — Te podłogi z twardego drewna i sufity sa˛ tak stare jak budynek, maja˛ ponad sto lat. Wi˛ekszo´sc´ powierzchni pokryta jest dywanami, ale sa˛ takie miejsca, gdzie drzewo nie zostało zniszczone. B˛edziesz mógł sobie wybra´c dywan albo kobierzec. — Wol˛e drzewo. A ten, tutaj, có˙z to za kobierzec? — Perski czy co´s w tym rodzaju. Antyk. Nie znam dokładnie jego historii. Przy tym biurku pracował pradziadek Milligana, który był jakim´s s˛edzia˛ w Rhode Island. Tak przynajmniej twierdzi Milligan. Ma co´s w rodzaju lekkiej paranoi i nigdy nie wiadomo, kiedy robi ci˛e w konia. — Gdzie on jest? — Chyba na urlopie, tak mi si˛e wydaje. Mówiono ci ju˙z o urlopach? — Nie. — B˛edziesz dostawał dwa tygodnie na rok przez pierwsze pi˛ec´ lat. Płatnego urlopu, oczywi´scie. Potem trzy tygodnie, a˙z do czasu, kiedy zostaniesz wspólnikiem, wtedy b˛edziesz mógł bra´c, ile chcesz. Firma ma domek w Veil, domek nad jeziorem w Manitoba i pokoje w Seven Mile Beach na Grand Cayman Island. Sa˛ za darmo, ale musisz je wcze´sniej zarezerwowa´c. Wspólnicy maja˛ pierwsze´nstwo, po nich kto pierwszy, ten lepszy. Kajmany sa˛ bardzo popularne w naszej firmie. Jest to niebo, je´sli chodzi o podatki mi˛edzynarodowe, dlatego trudno o miejsca na wi˛ekszo´sc´ naszych wycieczek. My´sl˛e, z˙ e Milligan jest tam teraz, prawdopodobnie nurkuje i prowadzi interesy. Na jednym z wykładów na temat podatków Mitch słyszał o tych Kajmanach i wiedział, z˙ e znajduja˛ si˛e gdzie´s na Morzu Karaibskim. Ju˙z chciał spyta´c Lamara, gdzie dokładnie, ale zdecydował, z˙ e sam to sprawdzi. 19
— Tylko dwa tygodnie? — zapytał. — Tak. Czy to dla ciebie za mało? — Wcale nie. Firmy w Nowym Jorku oferuja˛ co najmniej trzy tygodnie. — Powiedział to takim tonem, jakby sam, kierujac ˛ si˛e rozsadkiem, ˛ krytycznie oceniał kosztowne urlopy. Nigdy nie miał wakacji. Poza trzydniowym weekendem, który nazywali z Abby miesiacem ˛ miodowym, i okazjonalnymi przejazdami przez Nowa˛ Angli˛e, nigdy nie miał wakacji ani urlopu i nigdy nie był za granica.˛ — Mo˙zesz dosta´c dodatkowy tydzie´n bezpłatnie. Mitch skinał ˛ głowa,˛ co miało oznacza´c, z˙ e jest to do przyj˛ecia. Opu´scili biuro Milligana i kontynuowali zwiedzanie. Korytarz przechodził w długi prostokat, ˛ za którego s´cianami, po obu stronach mie´sciły si˛e biura adwokatów, ka˙zde z nich miało okno ze wspaniałym widokiem, słoneczne s´wiatło. „Te z widokiem na rzek˛e sa˛ symbolem presti˙zu i najcz˛es´ciej zajmuja˛ je wspólnicy” — wyja´snił Lamar. Istniały listy oczekujacych ˛ na te biura. Wewnatrz ˛ korytarza, z dala od okien i rozpraszajacych ˛ uwag˛e widoków, znajdowały si˛e pomieszczenia konferencyjne, biblioteki i stanowiska pracy sekretarek. Biura pracowników mniejsze, pi˛etna´scie na pi˛etna´scie, ale bogato urzadzone ˛ prezentowały si˛e o wiele lepiej ni˙z biura pracowników, które widział w Nowym Jorku albo Chicago. „Firma wydaje niezły majatek ˛ na honoraria dla projektantów wn˛etrz” — powiedział Lamar. Wygladało ˛ na to, z˙ e pieniadze ˛ rosna˛ tu na drzewach. Młodsi pracownicy byli przyjacielscy, rozmowni i sprawiali wra˙zenie zadowolonych z przerwy w pracy. Wi˛ekszo´sc´ wypowiadała w paru słowach swe uznanie dla wielko´sci firmy i Memphis. To stare miasto zaczyna jakby rosna´ ˛c w oczach, je´sli si˛e tu przebywa ju˙z jaki´s czas. Oni tak˙ze byli rozrywani przez du˙zych chłopców w Waszyngtonie i na Wall Street, lecz wcale nie z˙ ałuja˛ swego wyboru. Wspólnicy byli bardziej zaj˛eci, ale tak samo mili. Powtarzali mu wcia˙ ˛z od nowa, z˙ e jest kim´s, kogo wybrano niezwykle starannie z licznego grona kandydatów, i z˙ e b˛edzie znakomicie pasował. To jest ten typ firmy, jaki mu na pewno b˛edzie odpowiadał. Obiecali, z˙ e porozmawiaja˛ o tym wszystkim dłu˙zej podczas lunchu. Godzin˛e wcze´sniej Kay Quin zostawiła dzieci z nia´nka˛ i dziewczyna˛ do pomocy i spotkała si˛e z Abby na obiedzie w „Peabody”. Pochodziła, podobnie jak Abby, z małego miasteczka. Po´slubiła Lamara po uko´nczeniu koled˙zu i przez trzy lata mieszkała w Nashville, gdy on studiował prawo w Yanderbilt. Potem zaczał ˛ zarabia´c tyle, z˙ e rzuciła prac˛e i w ciagu ˛ czternastu miesi˛ecy urodziła dwójk˛e dzieci. Teraz, kiedy nie musiała ju˙z pracowa´c i sko´nczyła z rodzeniem dzieci, wi˛ekszo´sc´ czasu sp˛edzała w klubie ogrodniczym, fundacji serca, w Stowarzyszeniu Rodziców i Nauczycieli i w ko´sciele. Mimo z˙ e miała teraz pieniadze ˛ i z˙ yła w dostatku, pozostała osoba˛ skromna˛ i bezpretensjonalna˛ i wszystko wskazywało na to, z˙ e ju˙z 20
si˛e nie zmieni, bez wzgl˛edu na to, jakie sukcesy odniesie jeszcze jej ma˙ ˛z. Abby znalazła przyjaciółk˛e. Zjadły rogaliki z jajkami, usiadły w hallu hotelowym i piły kaw˛e, obserwujac ˛ kaczki pływajace ˛ wokół fontanny. Kay zaproponowała wycieczk˛e po Memphis i pó´zny lunch gdzie´s w pobli˙zu jej domu. Mo˙ze porobia˛ te˙z jakie´s zakupy. — Czy wspomnieli o niskim zastawie hipotecznym? — spytała. — Tak. Podczas pierwszej rozmowy. — B˛eda˛ chcieli, aby´scie kupili dom, kiedy si˛e tu przeprowadzicie. Wi˛ekszo´sc´ ludzi nie mo˙ze sobie pozwoli´c na dom po uko´nczeniu szkoły prawniczej, wi˛ec firma po˙zycza pieniadze ˛ na niski procent i sprawuje piecz˛e nad hipoteka.˛ — Jak niski? — Nie wiem dokładnie. Min˛eło siedem lat, odkad ˛ si˛e tu przeprowadzili´smy, i od tego czasu kupili´smy sobie ju˙z drugi dom. To prawdziwa okazja, mo˙zesz mi wierzy´c. Firma zadba o to, z˙ eby´scie mieli własny dom. To rodzaj niepisanej umowy. — Dlaczego jest to dla nich takie wa˙zne? — Z wielu powodów. Przede wszystkim chca,˛ z˙ eby´scie tu zamieszkali. Firma bardzo starannie dobiera ludzi i najcz˛es´ciej udaje im si˛e dosta´c tego, kogo chca.˛ Ale Memphis nie jest specjalnie atrakcyjnym miejscem, dlatego musza˛ oferowa´c wi˛ecej. Poza tym firma jest bardzo wymagajaca, ˛ szczególnie je´sli chodzi o pracowników. Postuluje si˛e prac˛e przez osiemdziesiat ˛ godzin tygodniowo i sp˛edzanie du˙zej ilo´sci czasu poza domem. Nie b˛edzie to łatwe dla z˙ adnego z was obojga i firma o tym wie. Teoria mówi, z˙ e trwałe mał˙ze´nstwo oznacza szcz˛es´liwego prawnika, a szcz˛es´liwy prawnik to wydajny prawnik. Tak wi˛ec w istocie rzeczy chodzi o zysk. Zawsze o zysk. Jest tak˙ze inna przyczyna. Ci wszyscy faceci sa˛ bardzo dumni ze swojej zamo˙zno´sci. Ka˙zdy powinien wyglada´ ˛ c i zachowywa´c si˛e jak przystało na zamo˙znego. Byłaby to skaza na honorze firmy, gdyby który´s z ich pracowników musiał wynajmowa´c mieszkanie. Chca,˛ by ka˙zdy miał dom, a po pi˛eciu latach inny, wi˛ekszy dom. Je´sli b˛edziemy miały troch˛e czasu dzi´s po południu, poka˙ze˛ ci niektóre domy wspólników. Kiedy je zobaczysz, nie b˛edziesz z˙ ałowała tych osiemdziesi˛eciu godzin tygodniowo. — I tak jestem do tego przyzwyczajona. — To dobrze. Ale studia prawnicze nie dadza˛ si˛e w ogóle porówna´c z tym, co mamy tutaj. W sezonie podatkowym pracuje si˛e tu niekiedy po sto godzin tygodniowo. Abby u´smiechn˛eła si˛e i potrzasn˛ ˛ eła głowa,˛ jakby jej to zaimponowało. — Czy ty pracujesz? — zapytała. — Nie. Wi˛ekszo´sc´ z nas nie pracuje. Mamy pieniadze, ˛ wi˛ec nie musimy, a przy tym je˙zeli chodzi o dzieci, to nasi m˛ez˙ owie niewiele nam pomagaja.˛ Oczywi´scie praca nie jest zabroniona. 21
— Zabroniona przez kogo? — Przez firm˛e. — Mam nadziej˛e. Abby powtórzyła w my´sli słowo „zabroniona”, ale zaraz przestała si˛e nad nim zastanawia´c. Kay wypiła łyk kawy i spojrzała na kaczki. Mały chłopczyk oddalił si˛e od swej mamy i przystanał ˛ w pobli˙zu fontanny. — Czy masz zamiar zało˙zy´c rodzin˛e? — zapytała Kay. — Mo˙ze za par˛e lat. — Dzieci sa˛ dobrze widziane. — Przez kogo? — Przez firm˛e. — Dlaczego firmie zale˙zy, aby´smy miały dzieci? — Ten sam powód: stabilna rodzina. Nowe dziecko to wa˙zne wydarzenie w biurze. Przesyłaja˛ nam do szpitala kwiaty i prezenty. Traktuja˛ ci˛e jak królowa.˛ Twój ma˙ ˛z dostaje tydzie´n urlopu, ale nadmiar zaj˛ec´ nie pozwala mu go wykorzysta´c. Mamy tu sporo zabawy. — Wyglada ˛ to jak jedno wielkie bractwo. — Bardziej jak du˙za rodzina. Nasze z˙ ycie towarzyskie wia˙ ˛ze si˛e zawsze z firma˛ i jest to rzecz istotna, gdy˙z nikt z nas nie pochodzi z Memphis. Wszyscy jeste´smy przesiedle´ncami. — To miłe, ale nie z˙ ycz˛e sobie, z˙ eby ktokolwiek dyktował mi, kiedy mam pracowa´c, kiedy przesta´c pracowa´c, a kiedy rodzi´c dzieci. — Nie martw si˛e. Oni si˛e bardzo troszcza˛ wzajemnie o siebie, ale firma nie wtraca ˛ si˛e do tych spraw. — Zaczynam si˛e wła´snie zastanawia´c, jak to jest. — Odpr˛ez˙ si˛e, Abby. Firma jest jak rodzina. Sa˛ wspaniałymi lud´zmi, a Memphis to urocze stare miasto, w którym cudownie si˛e mieszka i wychowuje dzieci. Koszty z˙ ycia sa˛ tu znacznie ni˙zsze ni˙z gdzie indziej, a z˙ ycie mija wolniej. Prawdopodobnie przymierzali´scie si˛e do jednego z wielkich miast. My kiedy´s te˙z, ale dzi´s nie zamieni˛e Memphis na z˙ adne z nich. — B˛ed˛e mogła je obejrze´c? — Po to tu mi˛edzy innymi jestem. My´sl˛e, z˙ e zaczniemy od centrum. Pó´zniej pojedziemy na wschód, obejrzymy sobie przyjemniejsze dzielnice, mo˙ze te˙z obejrzymy sobie niektóre domy i zjemy co´s w mojej ulubionej restauracji. — Brzmi to zach˛ecajaco. ˛ Kay zapłaciła za kaw˛e. Opu´sciły „Peabody” i wsiadły do nowego mercedesa rodziny Quinów. Jadalnia, jak nazywano to pomieszczenie, zajmowała zachodni kraniec czwar22
tego pi˛etra. Wzdłu˙z jednej ze s´cian biegły rz˛edem wielkie okna, z których roztaczał si˛e fascynujacy ˛ widok na płynac ˛ a˛ w dole rzek˛e — motorówki, kajaki, barki, statki i mosty. Sala ta stanowiła swoisty azyl dla owych najbardziej utalentowanych i ambitnych prawników, nazywanych w dyskretnej firmie Bendiniego wspólnikami. Zbierali si˛e tutaj codziennie na lunch sporzadzony ˛ przez Jessie Frances, ogromna,˛ odznaczajac ˛ a˛ si˛e burzliwym temperamentem Murzynk˛e, a podawany przez jej m˛ez˙ a, Roosevelta, który nosił białe r˛ekawiczki i dziwaczny, pognieciony frak, otrzymane w prezencie od samego pana Bendiniego; przychodzili te˙z czasami rankiem na kaw˛e i paczki, ˛ by podyskutowa´c o interesach firmy, a niekiedy pó´znym popołudniem na kieliszek wina, aby uczci´c udany miesiac ˛ lub wyjatkowo ˛ wysokie honorarium. Tylko wspólnicy i ewentualnie niektórzy go´scie, na przykład wa˙zni klienci lub obiecujacy ˛ nowicjusz, mieli tu otwarty wst˛ep. Pracownicy mogli tam je´sc´ jedynie dwa razy do roku. Tylko dwa — było to odnotowywane — i tylko na zaproszenie jednego ze wspólników. . . Obok stołówki mie´sciła si˛e niewielka kuchnia, gdzie królowała Jessie Frances (przed dwudziestu sze´sciu laty ugotowała tu pierwszy posiłek dla Bendiniego i paru innych osób). Przez dwadzie´scia sze´sc´ lat dotrzymywała wierno´sci południowej kuchni i nieodmiennie ignorowała zamówienia na nowe potrawy, których nazw nie potrafiła nawet wymówi´c. „Je˙zeli ci nie smakuje, nie jedz” — było jej dewiza.˛ Sadz ˛ ac ˛ po resztkach, które Roosevelt zbierał ze stołów, jedzenie cieszyło si˛e powodzeniem. Menu na cały tydzie´n podawała w poniedziałek, prosiła, by dokonywa´c rezerwacji dziesi˛ec´ dni wcze´sniej, i przez lata zachowywała uraz˛e, je´sli kto´s odwołał zamówienie albo si˛e nie pokazał. Ona i ma˙ ˛z pracowali przez cztery godziny dziennie i zarabiali razem tysiac ˛ dolarów miesi˛ecznie. Mitch siedział przy stole z Oliverem Lambertem, Lamarem Quinem i Royce’em McKnightem. Główne danie stanowiły znakomite z˙ eberka podane ze smaz˙ ona˛ okra˛ i gotowana˛ dynia.˛ — Gotowała dzisiaj bez tłuszczu — zauwa˙zył Lambert. — Wy´smienite — powiedział Mitch. — Czy twój organizm jest przyzwyczajony do tłuszczu? — Tak. W ten sposób gotowano w Kentucky. — Wstapiłem ˛ do firmy w pi˛ec´ dziesiatym ˛ piatym ˛ — powiedział McKnight — i przyjechałem tu z New Jersey. Unikałem wi˛ekszo´sci południowych potraw, gdy tylko si˛e dało. Wszystko było przygotowywane i sma˙zone na tłuszczu zwierz˛ecym. Bendini zadecydował wtedy, z˙ e zało˙zy mała˛ kafejk˛e. Zatrudnił Jessie Frances, a ja przez dwadzie´scia lat miałem szmery w sercu. Sma˙zone czerwone pomidory, sma˙zone zielone pomidory, sma˙zony szpinak, sma˙zona okra, sma˙zone absolutnie wszystko, co mo˙zna sma˙zy´c i czego nie mo˙zna. Pewnego dnia Victor Milligan nie wytrzymał i powiedział troch˛e za wiele. On jest z Connecticut, chyba tak. Jessie Frances wła´snie przygotowała mnóstwo sma˙zonych ogórków konserwowych. Mo˙zecie to sobie wyobrazi´c — sma˙zone ogórki konserwowe! Milligan 23
powiedział co´s brzydkiego Rooseveltowi, a on doniósł o tym z˙ onie. Wyszła tylnymi drzwiami i nie wróciła. Nie pojawiła si˛e przez tydzie´n. Roosevelt chciał wróci´c, ale nie wypuszczała go z domu. W ko´ncu załagodził wszystko Bendini i zgodziła si˛e powróci´c pod warunkiem, z˙ e nikt nie b˛edzie ju˙z narzekał. Ograniczyła te˙z u˙zywanie tłuszczu. My´sl˛e, z˙ e dzi˛eki temu b˛edziemy z˙ y´c o dziesi˛ec´ lat dłu˙zej. — Jest pyszne — powiedział Lamar smarujac ˛ bułk˛e masłem. — Jest zawsze pyszne — dodał Lambert, kiedy Roosevelt przechodził obok — jedzenie jest zawsze obfite i tuczace, ˛ ale prawie nigdy nie opuszczamy lunchu. Mitch jadł z rozwaga.˛ Uczestniczac ˛ w nerwowej pogaw˛edce starał si˛e sprawia´c wra˙zenie całkowicie rozlu´znionego. Nie było to łatwe. Otoczony prawnikami, lud´zmi sukcesu i milionerami, którzy mogli sobie pozwoli´c na luksus odpr˛ez˙ enia podczas posiłku, sam czuł si˛e tak, jakby siedział na roz˙zarzonych w˛eglach. Jedynie obecno´sc´ Lamara i Roosevelta wpływała na niego kojaco. ˛ W stosownym momencie Mitch sko´nczył je´sc´ . Lambert wytarł usta, wstał powoli i uderzył ły˙zeczka˛ w szklank˛e. — Panowie, prosz˛e o uwag˛e. Na sali zapadła cisza, a pewnie ze dwudziestu wspólników odwróciło si˛e w stron˛e głównego stołu. Odło˙zyli serwetki i przypatrywali si˛e go´sciowi. Na biurku ka˙zdego z nich le˙zała gdzie´s odbitka jego akt personalnych. Dwa miesiace ˛ wcze´sniej głosowali na jego kandydatur˛e. Wiedzieli, z˙ e biegał codziennie cztery mile, nie palił, był uczulony na sulfamidy, miał usuni˛ete migdałki, niebieska˛ mazd˛e i chora˛ psychicznie matk˛e. Wiedzieli te˙z, z˙ e nie brał nigdy z˙ adnego silniejszego s´rodka ni˙z aspiryna, nawet gdy był chory, i z˙ e jest dostatecznie zachłanny, by pracowa´c sto godzin tygodniowo, je˙zeli go o to poprosza.˛ Podobał si˛e im. Był przystojny, miał sylwetk˛e sportowca. To był ich człowiek, o bystrym umy´sle i sprawnym ciele. — Jak wiecie, mamy dzi´s specjalnego go´scia, Mitcha McDeere’a, który wkrótce uko´nczy z wyró˙znieniem Harvard. — Słuchajcie, słuchajcie! — rozległo si˛e kilka głosów absolwentów Harvardu. — Tak, dzi˛ekuj˛e. On i jego z˙ ona Abby b˛eda˛ mieszka´c przez ten weekend w „Peabody” jako nasi go´scie. Mitch sko´nczył w górnej piatce ˛ z trzech setek i wyrywano go sobie. A my chcemy, z˙ eby trafił tutaj, i wiem, z˙ e b˛edziecie mieli ochot˛e porozmawia´c z nim, zanim odjedzie. Dzi´s wieczorem zje kolacj˛e z Lamarem i Kay Quinami, a na jutro jest zaproszony do mnie na obiad. Wszyscy sa˛ zaproszeni. Mitch u´smiechał si˛e z pewnym za˙zenowaniem do wspólników, kiedy Lambert zaczał ˛ si˛e rozwodzi´c nad wspaniało´scia˛ firmy. Kiedy sko´nczył, wrócili do posiłku,
24
a Roosevelt podał pudding i kaw˛e. Ulubiona restauracja Kay znajdowała si˛e w zachodniej cz˛es´ci Memphis i była stałym miejscem spotka´n młodych zamo˙znych ludzi. Zewszad ˛ zwisały setki paproci, a szafa grajaca ˛ odtwarzała wyłacznie ˛ kawałki z wczesnych lat sze´sc´ dziesiatych. ˛ Daiquiri podawano w wysokich kieliszkach. — Jeden wystarczy — ostrzegła Kay. — Nie pij˛e zbyt du˙zo. Zamówiły specjalno´sc´ zakładu i zacz˛eły saczy´ ˛ c swe koktajle. — Czy Mitch pije? — Bardzo mało. Jest sportowcem i troszczy si˛e bardzo o swoje ciało. Czasem piwo lub kieliszek wina. Nigdy nic mocniejszego. A Lamar? — Mniej wi˛ecej tak samo. Zaczał ˛ naprawd˛e pi´c piwo dopiero w szkole prawniczej, ale miał potem kłopoty z nadwaga.˛ Firma krzywym okiem patrzy na tych, co pija.˛ — To godne podziwu, ale co to ich obchodzi? — To dlatego, z˙ e alkohol i prawnicy sa˛ ze soba˛ zwiazani ˛ tak, jak krew i wampiry. Wi˛ekszo´sc´ prawników pije jak smoki. Cała profesja jest dotkni˛eta plaga˛ alkoholizmu. Przypuszczam, z˙ e zaczynaja˛ ju˙z na uczelni. W Vanderbild kto´s zawsze przemycał beczułk˛e piwa. To samo prawdopodobnie działo si˛e w Harvardzie. Ta praca stwarza wielkie napi˛ecia, a to cz˛esto skłania do szukania relaksu w alkoholu. Ci faceci nie sa˛ gromada˛ abstynentów, nie my´sl sobie. Ale umieja˛ si˛e kontrolowa´c. Zdrowy prawnik to wydajny prawnik, czyli znów sprawa zysków. — Wydaje mi si˛e, z˙ e mo˙ze ma to sens. Mitch mówi, z˙ e tu nie ma rotacji kadr. — To trwa ju˙z od dawna. Nie pami˛etam, z˙ eby w ciagu ˛ ostatnich siedmiu lat kto´s opu´scił firm˛e. Zarabia si˛e tu du˙ze pieniadze ˛ i firma zachowuje wielka˛ ostro˙zno´sc´ przy doborze osób, które chce zatrudni´c. Nie chca˛ nikogo z dodatkowym z´ ródłem dochodów. — Nie jestem pewna, czy rozumiem. — Nie zatrudnia˛ prawnika, który ma inne z´ ródło utrzymania. Chca,˛ by ich ludzie byli młodzi i pazerni. Chodzi im o lojalno´sc´ . Je˙zeli wszystkie twoje pieniadze ˛ pochodza˛ z jednego z´ ródła, wtedy b˛edziesz wobec tego z´ ródła lojalny. Firma wymaga lojalno´sci absolutnej. Lamar mówi, z˙ e tu nigdy nikt nie rozmawia o odej´sciu z firmy. Wszyscy sa˛ szcz˛es´liwi i bogaci lub sa˛ na najlepszej drodze do osiagni˛ ˛ ecia bogactwa. Gdyby kto´s chciał odej´sc´ , nie znalazłby z˙ adnej innej firmy, w której dostałby tyle pieni˛edzy, ile ma tutaj. Zaoferuja˛ Mitchowi tak wiele, jak b˛edzie potrzeba, aby go s´ciagn ˛ a´ ˛c do siebie. Szczyca˛ si˛e tym, z˙ e płaca˛ najwi˛ecej. — Dlaczego nie ma z˙ adnych kobiet prawników? — Raz tego spróbowali. Była prawdziwa˛ wied´zma˛ i broniła swojej pozycji nie przebierajac ˛ w s´rodkach. Wi˛ekszo´sc´ kobiet prawników jest jakby w ciagłej ˛ 25
gotowo´sci do walki i stale szuka okazji do zaczepki. Ci˛ez˙ ko jest z nimi wytrzyma´c. Lamar mówi, z˙ e obawiaja˛ si˛e zatrudni´c kobiet˛e, poniewa˙z, gdyby si˛e nie sprawdziła, trudno byłoby im ja˛ zwolni´c. Przyniesiono posiłek. Wypiły znów po łyku daiquiri. Setki młodych zamo˙znie wygladaj ˛ acych ˛ ludzi zebrały si˛e pod zielonymi obłokami paproci i nastrój w restauracji o˙zywił si˛e wyra´znie. Z szafy grajacej ˛ płynał ˛ mi˛ekki głos Smokeya Robinsona. — Mam wspaniały pomysł — powiedziała Kay. — Znam pewna˛ po´sredniczk˛e handlu nieruchomo´sciami, zadzwo´nmy do niej i obejrzyjmy sobie par˛e domów. — Jakich domów? — Dla ciebie i dla Mitcha. Dla najnowszego pracownika u Bendiniego, Lamberta i Locke’a. Poka˙ze˛ ci kilka takich, na jakie ci˛e b˛edzie sta´c. — Nie wiem, na co mnie b˛edzie sta´c. — Wydaje mi si˛e, z˙ e wyniesie to jakie´s 100 — 150 tysi˛ecy. Ostatnio pracownik kupił dom w Oak Grove i to było co´s w pobli˙zu tej sumy. Abby pochyliła si˛e i powiedziała niemal szeptem: — Ile wynosiłaby miesi˛eczna opłata? — Nie wiem. Ale nie b˛edzie to dla ciebie problemem. Około tysiaca ˛ za miesiac, ˛ mo˙ze troch˛e wi˛ecej. Abby gapiła si˛e na nia˛ i przełykała nerwowo s´lin˛e. Małe mieszkanie na Manhattanie kosztowało ich dwa razy tyle. — Zadzwo´nmy do niej. Jak nale˙zało przypuszcza´c, biuro Royce’a McKnighta było jednym z owych biur władzy, ze wspaniałym widokiem z okna. Zajmowało jeden z naro˙zników na czwartym pi˛etrze, docierało si˛e tam idac ˛ w głab ˛ korytarzem od pokoju Nathana Locke’a. Lamar po˙zegnał si˛e i wyszedł. Wspólnik zarzadzaj ˛ acy ˛ poprosił Mitcha, by usiadł przy małym konferencyjnym stole obok sofy. Sekretark˛e wysłał po kaw˛e. McKnight zapytał, jak przebiega wizyta do tej pory. Mitch odparł, z˙ e jest pod du˙zym wra˙zeniem. — Chciałbym omówi´c szczegóły dotyczace ˛ naszej oferty, Mitch. — Oczywi´scie. — Podstawowa pensja wynosi osiemdziesiat ˛ tysi˛ecy za pierwszy rok. Kiedy zdasz egzamin adwokacki, otrzymasz pi˛ec´ tysi˛ecy podwy˙zki. Nie b˛edzie to nagroda, lecz podwy˙zka. Egzamin odb˛edzie si˛e w sierpniu i b˛edziesz musiał po´swi˛eci´c wi˛eksza˛ cz˛es´c´ lata na przygotowywanie si˛e do niego. Mamy własne kursy, które ułatwia˛ ci t˛e prac˛e, otrzymasz te˙z istotna˛ pomoc ze strony paru wspólników. Taki jest po prostu nasz styl działania. Jak wiesz, wi˛ekszo´sc´ innych firm od razu zaprz˛ega nowo przyj˛etych do roboty i zakłada, z˙ e na poszerzanie własnej wiedzy 26
b˛eda˛ po´swi˛eca´c swój czas wolny. My post˛epujemy inaczej. Wszyscy pracownicy firmy zdali w swoim czasie ten egzamin i nie zamierzamy zrywa´c z tradycja.˛ Osiemdziesiat ˛ tysi˛ecy na poczatku, ˛ osiemdziesiat ˛ pi˛ec´ po sze´sciu miesiacach. ˛ Po rocznym sta˙zu otrzymasz podwy˙zk˛e do dziewi˛ec´ dziesi˛eciu tysi˛ecy, a ka˙zdego grudnia dostaniesz premi˛e wyliczona˛ na podstawie zysków i wydajno´sci z poprzednich dwunastu miesi˛ecy. W ubiegłym roku taka premia dla pracownika wynosiła przeci˛etnie dziewi˛ec´ tysi˛ecy. Jak wiesz, dzielenie si˛e dochodem z pracownikami jest czym´s niesłychanie rzadkim w firmach prawniczych. Czy masz jakie´s pytania dotyczace ˛ płacy? — Co si˛e stanie po drugim roku? — Twoja podstawowa pensja b˛edzie wzrasta´c o mniej wi˛ecej dziesi˛ec´ procent rocznie, dopóki nie zostaniesz wspólnikiem. Ani podwy˙zki, ani dodatkowe wynagrodzenia nie sa˛ zagwarantowane. Wszystko zale˙zy od wydajno´sci. — Rozumiem. — Wiesz ju˙z, z˙ e jest to dla nas bardzo wa˙zne, aby´s kupił dom. To zwi˛eksza stabilno´sc´ i wzmacnia presti˙z, a te rzeczy sa˛ dla nas bardzo istotne, zwłaszcza gdy chodzi o naszych pracowników. Firma zapewnia niski zastaw hipoteczny na trzydzie´sci lat, korzystnie oprocentowany. Je˙zeli co´s nie wyjdzie, powiniene´s sprzeda´c dom w ciagu ˛ kilku lat. To jest jedyna okazja, tylko w przypadku twojego pierwszego domu. Pó´zniej ju˙z b˛edziesz załatwiał te sprawy sam. — Jaki to procent? — Tak niski, jak to tylko mo˙zliwe, bez zadzierania z IRS . Aktualny procent na rynku wynosi dziesi˛ec´ i pi˛ec´ dziesiatych. ˛ My powinni´smy by´c w stanie da´c ci po˙zyczk˛e na siedem albo osiem procent. Reprezentujemy kilka banków i one nas wspieraja.˛ Z taka˛ pensja˛ nie b˛edziesz miał problemów z por˛eczeniem. Prawd˛e mówiac, ˛ firma mo˙ze wystapi´ ˛ c jako z˙ yrant, je˙zeli b˛edzie to konieczne. — To bardzo wielkoduszne, panie McKnight. — Dla nas jest to bardzo wa˙zna kwestia. Nie tracimy na tej umowie z˙ adnych pieni˛edzy. Gdy tylko znajdziesz dom, my zajmiemy si˛e wszystkim. Ty musisz po prostu wprowadzi´c si˛e do niego. — A co z BMW? McKnight stłumił s´miech. — Wprowadzili´smy to jakie´s dziesi˛ec´ lat temu, pomysł wzbudził ogólny entuzjazm i sprawdził si˛e znakomicie. Rzecz jest bardzo prosta. Wybierasz sobie BMW, jedno z tych mniejszych. My wynajmujemy je na trzy lata i dajemy ci kluczyki. Płacimy wszelkiego rodzaju podatki i ubezpieczenia. Pod koniec tego trzyletniego okresu mo˙zesz je kupi´c od kompanii po legalnej cenie rynkowej. To równie˙z jedyna w swoim rodzaju transakcja. — Bardzo kuszaca. ˛ — Wiemy o tym. McKnight zerknał ˛ do notatnika. 27
— Pokrywamy w stu procentach koszty opieki lekarskiej i dentystycznej dla całej rodziny. Cia˙ ˛za, badania przegladowe, ˛ koronki, wszystko. Płaci bezpo´srednio firma. Mitch skinał ˛ głowa,˛ ale nie wywarło to na nim wi˛ekszego wra˙zenia. Taki był standard. — Mamy te˙z własny, bardzo korzystny system emerytalny. Za ka˙zdego zainwestowanego dolara otrzymujesz od firmy dwa. Musisz jednak zainwestowa´c co najmniej dziesi˛ec´ procent swojej podstawowej pensji. Powiedzmy, z˙ e zaczynasz od osiemdziesi˛eciu i pierwszego roku odkładasz osiem tysi˛ecy. Firma oddaje ci szesna´scie, a wi˛ec dostajesz dwadzie´scia cztery po pierwszym roku. Zajmuje si˛e tym fachowiec od pieni˛edzy w Nowym Jorku i w zeszłym roku nasza emerytura wynosiła dziewi˛etna´scie procent. Całkiem nie´zle. Inwestujesz przez dwadzie´scia lat i w wieku czterdziestu pi˛eciu lat, tu˙z przed przej´sciem na emerytur˛e, jeste´s milionerem. Jeden warunek. Je´sli, zanim minie te dwadzie´scia lat, zawiedziesz, tracisz wszystko poza pieni˛edzmi, które zainwestowałe´s, z tym z˙ e nie b˛edzie od nich z˙ adnego dochodu. — Brzmi to dosy´c bezwzgl˛ednie. — Pozornie. W rzeczywisto´sci sa˛ to raczej znakomite warunki. Znajd´z mi inna˛ firm˛e czy spółk˛e, która oferuje dwa za jednego. O ile mi wiadomo, nie ma takiej. Wielu naszych pracowników przechodzi na emerytur˛e w wieku pi˛ec´ dziesi˛eciu, a nieraz nawet czterdziestu pi˛eciu lat. Nie gwarantujemy emerytury i dlatego niektórzy musza˛ pracowa´c do sze´sc´ dziesiatki. ˛ Ka˙zdy ma to, na co zasługuje. Nasz cel jest prosty. Zapewni´c dobra˛ pensj˛e i umo˙zliwi´c stosunkowo wczesne odej´scie na emerytur˛e. — Ilu pracowników firmy jest obecnie na emeryturze? — Dwudziestu lub co´s koło tego. Zobaczysz ich tutaj od czasu do czasu. Lubia˛ przyj´sc´ , zje´sc´ lunch. Niekiedy nawet zatrzymuja˛ pomieszczenia biurowe. Czy Lamar mówił ci o urlopach? — Tak. — To s´wietnie. Zarezerwuj wcze´sniej miejsca, zwłaszcza je´sli wybierzesz Vail i Kajmany. Za przelot musisz zapłaci´c, ale pokoje sa˛ za darmo. Załatwiamy mnóstwo interesów na Kajmanach i czasami wy´slemy ci˛e tam na dwa lub trzy dni. Te wycieczki nie sa˛ wliczane do urlopu, fundujemy jedna˛ taka˛ w ka˙zdym roku. Pracujemy ci˛ez˙ ko, Mitch, i potrafimy doceni´c warto´sc´ wolnego czasu. Mitch skinał ˛ głowa˛ z aprobata˛ i wyobraził sobie, z˙ e le˙zy na słonecznej pla˙zy, sacz ˛ ac ˛ pina colada i obserwujac ˛ opalone dziewczyny. — Czy Lamar wspomniał o dodatkowej premii? — Nie, ale to brzmi interesujaco. ˛ — Je˙zeli wstapisz ˛ do naszej firmy, wypiszemy ci czek na pi˛ec´ tysi˛ecy dolarów. Chcieliby´smy, z˙ eby´s wi˛ekszo´sc´ tej sumy wydał na garderob˛e. Po dziesi˛eciu latach noszenia d˙zinsów i koszulek flanelowych liczba twoich garniturów jest prawdo28
podobnie niewielka i zdajemy sobie z tego spraw˛e. Przywiazujemy ˛ wielka˛ wag˛e do wygladu ˛ zewn˛etrznego naszych pracowników, oczekujemy, z˙ e b˛eda˛ si˛e ubiera´c schludnie i tradycyjnie. Nie ma z˙ adnych przepisów dotyczacych ˛ ubioru, ale sam si˛e zorientujesz, o co nam chodzi. Czy on powiedział pi˛ec´ tysi˛ecy dolarów? Na ubrania? Mitch dysponował obecnie tylko dwoma garniturami, z których jeden miał wła´snie na sobie. Pow´sciagn ˛ ał ˛ u´smiech i zachował powa˙zny wyraz twarzy. — Masz jakie´s pytania? — Tak. Wiem, z˙ e du˙ze firmy ciesza˛ si˛e zła˛ sława˛ miejsc, gdzie pracownicy przez pierwsze trzy lata siedza˛ zamkni˛eci w bibliotece zawaleni nudna˛ robota.˛ Nie chciałbym, aby mnie to spotkało. Nie mam nic przeciwko wykonywaniu swojej cz˛es´ci czarnej roboty i zdaj˛e sobie spraw˛e, z˙ e b˛ed˛e tutaj na razie małym pionkiem, ale nie chciałbym, by moja praca polegała na szukaniu orzecze´n i pisaniu sprawozda´n dla całej firmy. Chciałbym mie´c do czynienia z prawdziwymi problemami i prawdziwymi klientami. McKnight słuchał uwa˙znie i czekał z przygotowana˛ ju˙z odpowiedzia.˛ — Rozumiem, Mitch. Jest to powa˙zny problem w du˙zych firmach. Ale nie tutaj. Przez pierwsze trzy miesiace ˛ poza przygotowaniem si˛e do egzaminu nie zrobisz wiele. Kiedy b˛edzie ju˙z po wszystkim, rozpoczniesz autentyczna˛ praktyk˛e prawnicza.˛ Zostaniesz przydzielony do jednego ze wspólników, a jego klienci stana˛ si˛e twoimi klientami. B˛edziesz szukał orzecze´n potrzebnych do jego spraw i, oczywi´scie, do twoich własnych. Czasem zostaniesz poproszony, by pomóc komu´s w przygotowaniu sprawozdania lub w jakiej´s innej robocie. Chcemy, z˙ eby´s był zadowolony z z˙ ycia. Szczycimy si˛e tym, z˙ e nikt nie rezygnuje z pracy w naszej firmie. Staramy si˛e usuwa´c przeszkody utrudniajace ˛ naszym ludziom robienie kariery. Je˙zeli nie b˛edziesz si˛e mógł dogada´c ze swoim wspólnikiem, znajdziemy ci innego. Je˙zeli zorientujesz si˛e, z˙ e nie lubisz spraw podatkowych, przydzielimy ci˛e do ubezpiecze´n lub bankowo´sci. Decyzja nale˙zy do ciebie. Wkrótce firma zainwestuje w Mitcha McDeere’a mnóstwo pieni˛edzy, wi˛ec chcemy, z˙ eby był wydajny. Mitch pił kaw˛e małymi łykami i zastanawiał si˛e nad nast˛epnym pytaniem. McKnight rzucił okiem na swa˛ list˛e punktów do omówienia. — Pokryjemy koszty przeprowadzki do Memphis. — Nie b˛edzie tego wiele. Wystarczy jedna mała ci˛ez˙ arówka. — Co´s jeszcze, Mitch? — Nie, nic nie przychodzi mi do głowy. McKnight zło˙zył list˛e na pół i wło˙zył ja˛ do teczki, po czym oparł łokcie na biurku i spojrzał na Mitcha. — Mitch, nie naciskamy, ale chcemy mie´c odpowied´z tak szybko, jak to mo˙zliwe. Je˙zeli zdecydujesz si˛e i´sc´ gdzie indziej, musimy kontynuowa´c rozmowy z kandydatami. To długi proces, a my chcieliby´smy, z˙ eby nasz człowiek rozpoczał ˛ prac˛e od pierwszego lipca. 29
— Czy mo˙ze by´c za dziesi˛ec´ dni? — W porzadku. ˛ — Powiedzmy trzydziestego marca. — Oczywi´scie, ale ja skontaktuj˛e si˛e z toba˛ wcze´sniej. Mitch po˙zegnał si˛e i opu´scił biuro. Na korytarzu czekał na niego Lamar. Umówili si˛e na siódma˛ na obiad.
Rozdział 3
Na czwartym pi˛etrze Gmachu Bendiniego nie było biur prawników. W cz˛es´ci zachodniej mie´sciła si˛e jadalnia wspólników i kuchnia. Po´srodku znajdowały si˛e nie u˙zywane i nie pomalowane pomieszczenia magazynowe. Pozostała cz˛es´c´ tej kondygnacji oddzielona była gruba˛ betonowa˛ s´ciana.˛ Małe metalowe drzwi, nad którymi wisiała kamera, prowadziły do niewielkiego pokoiku, gdzie siedział uzbrojony stra˙znik obserwujac ˛ drzwi i ekrany monitorów na s´cianie. Korytarz biegł zygzakiem przez labirynt zagraconych biur i pracowni, w których starannie dobrane osoby wykonywały swoja˛ robot˛e, polegajac ˛ a˛ na prowadzeniu obserwacji ´ i zbieraniu informacji. Okna były zamalowane farba˛ i zakryte z˙ aluzjami. Swiatło słoneczne nie miało z˙ adnych szans na przedostanie si˛e do tej twierdzy. DeVasher, szef ochrony, zajmował najwi˛eksze z małych biur. Wiszacy ˛ na nagiej s´cianie dyplom identyfikował go jako detektywa, majacego ˛ za soba˛ trzydzies´ci lat ofiarnej i nienagannej słu˙zby w nowoorlea´nskiej policji. Kr˛epej budowy, z lekko rysujacym ˛ si˛e brzuchem, miał pot˛ez˙ ne ramiona, równie pot˛ez˙ na˛ klatk˛e piersiowa˛ i wielka,˛ idealnie okragł ˛ a˛ głow˛e — u´smiech niezwykle rzadko pojawiał si˛e na jego twarzy. Pofałdowana koszula była rozpi˛eta przy kołnierzyku, co pozwalało swobodnie zwisa´c wyd˛etej szyi. Szeroki krawat z poliestru wisiał na wieszaku wraz z mocno znoszona˛ bluza.˛ W poniedziałek rano, po wizycie Mitcha, Oliver Lambert stał przed małymi metalowymi drzwiami i wpatrywał si˛e w wiszac ˛ a˛ nad nimi kamer˛e. Dwa razy nacisnał ˛ zainstalowany w s´cianie przycisk, odczekał chwil˛e, po czym został wpuszczony do s´rodka. Przeszedł szybko przez korytarz i wkroczył do zagraconego biura. DeVasher zaciagn ˛ ał ˛ si˛e dymem, strzepnał ˛ popiół do popielniczki, a nast˛epnie rozgarnał ˛ papiery robiac ˛ miejsce na biurku. — Witaj, Ollie. Domy´slam si˛e, z˙ e chcesz pogada´c o McDeerze. DeVasher był w Gmachu Bendiniego jedynym człowiekiem, który zwracał si˛e do niego per Ollie. — Tak, mi˛edzy innymi. — Có˙z, dobrze si˛e bawi. Firma zrobiła na nim wra˙zenie, Memphis mu si˛e podoba i prawdopodobnie wyrazi zgod˛e. 31
— Gdzie byli twoi ludzie? — Mieli´smy pokoje w obydwu skrzydłach hotelu. Jego pokój był oczywi´scie na podsłuchu, tak jak limuzyna, telefon i wszystko inne. To, co zwykle, Ollie. — Przejd´zmy do konkretów. — W porzadku. ˛ Zarejestrowali si˛e w czwartek, pó´znym wieczorem, i poszli do łó˙zka. Krótka rozmowa. W piatek ˛ w nocy powiedział jej wszystko o firmie, biurach, ludziach. Stwierdził, z˙ e jeste´s naprawd˛e miłym facetem. Pomy´slałem, z˙ e ci si˛e to spodoba. — Mów dalej. — Powiedział jej o fantastycznej jadalni i lunchu ze wspólnikami. Podał konkrety dotyczace ˛ oferty i oboje byli zachwyceni. To o wiele lepsze ni˙z jego inne oferty. Ona marzy o domu z podjazdem, chodnikiem, drzewami i ogródkiem na tyłach. Powiedział, z˙ e b˛edzie mogła mie´c to wszystko. — Jakie´s zastrze˙zenia wobec firmy? — Raczej nie. Wspomniał, z˙ e nie ma tu czarnych i kobiet, ale nie wydaje si˛e, z˙ eby go to zbytnio raziło. — Jaka jest jego z˙ ona? — Podoba si˛e jej miasteczko. Ona i z˙ ona Quina przypadły sobie do gustu. W piatek ˛ po południu ogladały ˛ domy i par˛e si˛e jej spodobało. — Masz jakie´s adresy? — Oczywi´scie, Ollie. W sobot˛e rano objechały limuzyna˛ całe miasto. Zrobiło na niej spore wra˙zenie. Kierowca trzymał si˛e z dala od gorszych dzielnic i obejrzały jeszcze par˛e domów. Wydaje mi si˛e, z˙ e zdecydowali si˛e ju˙z na jeden. 1231 East Meadowbrook. Jest pusty. Betsy Bell, po´sredniczka, weszła tam z nimi. Z˙ ada ˛ sto czterdzie´sci, ale we´zmie mniej. Chce si˛e tego pozby´c. — To miła cz˛es´c´ miasta. Ile lat ma ten dom? — Dziesi˛ec´ czy pi˛etna´scie. Trzysta stóp kwadratowych. W stylu kolonialnym. Wystarczajaco ˛ sympatyczny, jak dla jednego z twoich chłopców, Ollie. — Czy jeste´s pewien, z˙ e wła´snie ten wybrali? — Przynajmniej na razie. Mówili, z˙ e mo˙ze wróca˛ za jaki´s miesiac, ˛ z˙ eby obejrze´c inne.. Dobrze byłoby sprowadzi´c ich tutaj mo˙zliwie jak najszybciej. To normalna procedura, zgadza si˛e? — Tak. Załatwimy to. A co z wynagrodzeniem? — Wywarło na nich wielkie wra˙zenie. Najwy˙zsza z dotychczasowych ofert. Ciagle ˛ mówili o pieniadzach. ˛ Pensja, emerytura, hipoteka, BMW, premie, wszystko. Nie mogli uwierzy´c. Te dzieciaki musza˛ by´c naprawd˛e wstrza´ ˛sni˛ete. — Sa.˛ My´slisz, z˙ e go mamy? — Mog˛e si˛e zało˙zy´c. Co prawda powiedział raz, z˙ e by´c mo˙ze firma nie ma takiego presti˙zu jak te na Wall Street, ale prawnicy sa˛ wcale nie gorzej wykwalifikowani i znacznie sympatyczniejsi. Tak, my´sl˛e, z˙ e podpisze umow˛e. — Czy co´s podejrzewa? 32
— Nie sadz˛ ˛ e. Quin wyra´znie dał mu do zrozumienia, aby trzymał si˛e z daleka od biura Locke’a. Mitch powiedział swojej z˙ onie, z˙ e nikt tam nigdy nie był prócz kilku sekretarek i garstki wspólników. Powiedział te˙z, z˙ e Quin wspomniał, i˙z Locke jest ekscentrykiem i mo˙ze by´c nieprzyjemny. Nie przypuszczam jednak, z˙ eby z˙ ywił jakie´s podejrzenia. Ona powiedziała, z˙ e firma wydaje si˛e interesowa´c sprawami, które nie powinny jej obchodzi´c. — Na przykład? — Sprawy osobiste. Dzieci, praca z˙ ony i tak dalej. Sprawiała wra˙zenie nieco poirytowanej, ale nie sadz˛ ˛ e, z˙ eby si˛e tym naprawd˛e przejmowała. W sobot˛e rano powiedziała Mitchowi, z˙ e szlag by ja˛ trafił, gdyby jaka´s gromada prawników chciała jej dyktowa´c, kiedy ma pracowa´c, a kiedy rodzi´c dzieci. Ale nie powinno by´c z tym problemów. — Czy on sobie zdaje spraw˛e, z˙ e to jest miejsce na stałe? — Tak przypuszczam. Nie padło ani jedno słowo na temat ewentualnej przeprowadzki za par˛e lat. My´sl˛e, z˙ e wszystko do niego dotarło. Chce by´c wspólnikiem, jak jego poprzednicy. Jest podekscytowany i chce mie´c pieniadze. ˛ — Co mówili o obiedzie u mnie? — Byli troch˛e spi˛eci, ale bawili si˛e dobrze. Twój dom zrobił na nich ogromne wra˙zenie. Spodobała im si˛e naprawd˛e twoja z˙ ona. — Seks? — Co noc. Wygladało ˛ na to, jakby sp˛edzali swój miesiac ˛ miodowy. — Co robili? — Nie mogli´smy zobaczy´c. Brzmiało normalnie. Nic patologicznego. My´slałem o tobie, o tym, jak bardzo lubisz takie obrazki, i mówiłem sobie, z˙ e powinnis´my przemyci´c par˛e kamer dla starego Lamberta. — Zamknij si˛e DeVasher. — Mo˙ze nast˛epnym razem. Zamilkli i DeVasher spojrzał w notes. Strzasn ˛ ał ˛ popiół z cygara do popielniczki i u´smiechnał ˛ si˛e do siebie. Wreszcie powiedział: — W sumie jest to trwałe mał˙ze´nstwo i wydaje si˛e, z˙ e sa˛ bardzo z˙zyci ze soba.˛ Twój kierowca zauwa˙zył, z˙ e trzymali si˛e za r˛ece przez cały weekend. Ani jednego niemiłego słowa przez trzy dni. To całkiem nie´zle, prawda? Ale w ko´ncu, kim ja jestem? Byłem z˙ onaty trzy razy. — To zrozumiałe. A co z dzie´cmi? — Za par˛e lat. Ona chciałaby najpierw troch˛e popracowa´c. — Co my´slisz o tym facecie? — Bardzo dobry, przyzwoity młody m˛ez˙ czyzna. Bardzo ambitny. My´sl˛e, z˙ e b˛edzie nieustannie parł do góry i nie przestanie, dopóki nie znajdzie si˛e na szczycie. Wykorzysta ka˙zda˛ okazj˛e, nagnie niektóre przepisy, je´sli b˛edzie to konieczne. Ollie u´smiechnał ˛ si˛e. — To chciałem usłysze´c. 33
— Dwie rozmowy telefoniczne, obie do jej matki w Kentucky. Nic godnego uwagi. — Co z jego rodzina? ˛ — Nigdy o niej nie wspominali. — Ani słowa o Rayu? — Ciagle ˛ szukamy, Ollie. Daj nam troch˛e czasu. DeVasher zamknał ˛ teczk˛e McDeere’a i otworzył inna,˛ znacznie grubsza.˛ Lambert pocierał skronie i wpatrywał si˛e w podłog˛e. — Jakie sa˛ najnowsze wie´sci? — spytał mi˛ekko. — Niedobrze, Ollie. Wiem na pewno, z˙ e Hodge i Kozinski pracuja˛ teraz razem. W zeszłym tygodniu FBI dostało cynk i przeszukało dom Kozinskiego. Znale´zli nasze kabelki. Powiedzieli mu, z˙ e dom był na podsłuchu, ale oczywi´scie nie wiedzieli, kto to zrobił. Kozinski poinformował o tym Hodge’a w zeszły piatek, ˛ kiedy spotkali si˛e w bibliotece na drugim pi˛etrze. Mieli´smy tam pluskw˛e i złapali´smy fragmenty rozmowy. Niewiele, ale wiemy, z˙ e mówili o podsłuchu, z˙ e zorientowali si˛e, i˙z wszystko jest na podsłuchu, i z˙ e nas podejrzewaja.˛ Byli bardzo ostro˙zni. — Dlaczego FBI miałoby si˛e przeja´ ˛c tego typu informacja? ˛ — Dobre pytanie. Prawdopodobnie zrobili to dla nas, aby sprawy wygladały ˛ legalnie i wła´sciwie. Szanuja˛ nas. — Który to agent? — Tarrance. Najwyra´zniej to jego działka. — Czy jest dobry? — Jest w porzadku. ˛ Młody, jeszcze zielony, bardzo gorliwy. Ale nie dorównuje naszym ludziom. — Jak cz˛esto rozmawiał z Kozinskim? — W z˙ aden sposób nie mo˙zemy tego ustali´c. Wiedzieli, z˙ e słuchamy, wi˛ec byli bardzo ostro˙zni. Wiemy o czterech spotkaniach w ostatnim miesiacu, ˛ ale wydaje mi si˛e, z˙ e było ich wi˛ecej. — Ile wypaplał? — Mam nadziej˛e, z˙ e niewiele. Ciagle ˛ jeszcze si˛e obwachuj ˛ a.˛ Ostatnia rozmowa, jaka˛ złapali´smy, odbyła si˛e tydzie´n temu i mówił raczej mało. Jest bardzo przestraszony. Naciskaja˛ go mocno, ale nie dostaja˛ wiele. Nie zdecydował si˛e jeszcze na współprac˛e. Proponowali mu, pami˛etasz. Przynajmniej nam si˛e wydaje, z˙ e mu proponowali. Nie´zle nim wstrzasn˛ ˛ eli i był prawie gotów zerwa´c umow˛e. Teraz znowu zaczał ˛ si˛e zastanawia´c. Wcia˙ ˛z jednak kontaktuje si˛e z nimi i to mnie martwi. — Czy jego z˙ ona wie? — Nie wydaje mi si˛e. Zauwa˙zyła, z˙ e zachowuje si˛e dziwnie, ale on jej powiedział, z˙ e ma trudne problemy w biurze. — A co z Hodge’em? 34
— O ile mi wiadomo, wcia˙ ˛z jeszcze nie kontaktował si˛e z FBI. On i Kozinski bardzo wiele rozmawiali, a raczej, nale˙załoby powiedzie´c, szeptali ze soba.˛ Ten Hodge utrzymuje, z˙ e FBI przera˙za go potwornie, z˙ e oni graja˛ nieuczciwie, oszukuja˛ i maja˛ jakie´s brudne interesy. Nie zrobi kroku bez Kozinskiego. — A co b˛edzie, je´sli Kozinski zostanie wyeliminowany? — Hodge stanie si˛e innym człowiekiem. Ale nie wydaje mi si˛e, z˙ eby sprawy zaszły a˙z tak daleko. Do cholery, Ollie, on nie jest jakim´s bandziorem, przest˛epca,˛ który wszedł nam w drog˛e. To miły młody facet z dzieciakami i z˙ ona.˛ — Twoje miłosierdzie wr˛ecz obezwładnia. Odnosz˛e wra˙zenie, z˙ e my´slisz, i˙z mnie to bawi. Do diabła, przecie˙z ja tych chłopców prawie wychowałem. — Có˙z, zawró´c ich na dobra˛ drog˛e, dopóki jeszcze nie jest za pó´zno. Nowy Jork staje si˛e podejrzliwy, Ollie. Zadaja˛ mnóstwo pyta´n. — Kto? — Lazarov. — Co im powiedziałe´s, DeVasher? — Wszystko. To moja praca. Z˙ adaj ˛ a,˛ by´s był pojutrze w Nowym Jorku. Na przesłuchaniu. — Czego chca? ˛ — Odpowiedzi i planów. — Planów? — Wst˛epnych planów dotyczacych ˛ wyeliminowania Kozinskiego, Hodge’a i Tarrance’a. Mówia,˛ z˙ e to konieczne. — Tarrance’a? Oszalałe´s, DeVasher? Nie mo˙zemy wyeliminowa´c agenta. Przysłaliby nam tu armi˛e. — Lazarov jest durniem, Ollie, wiesz o tym. Jest idiota,˛ ale nie wydaje mi si˛e, z˙ eby´smy mogli mu to powiedzie´c. — My´sl˛e, z˙ e mu to powiem. Polec˛e do Nowego Jorku i powiem Lazarovowi, z˙ e jest kompletnym głupcem. — Zrób to, Ollie. Zrób to. Oliver Lambert zerwał si˛e z krzesła i ruszył w stron˛e drzwi. — Obserwuj McDeere’a przez nast˛epny miesiac. ˛ — Jasne, Ollie, nie ma sprawy. On to podpisze. Nie martw si˛e.
Rozdział 4
Mazda została sprzedana za dwie´scie dolarów i wi˛ekszo´sc´ tych pieni˛edzy Mitch zu˙zył natychmiast na wynaj˛ecie dwunastostopowej ci˛ez˙ arówki do przeprowadzek. Koszty te miały by´c zwrócone w Memphis. Połow˛e do´sc´ niezwykłego zestawu mebli McDeere’owie rozdali lub wyrzucili — na ci˛ez˙ arówk˛e załadowano: lodówk˛e, łó˙zko, bieli´zniark˛e, regał z szufladami, mały kolorowy telewizor, pudła z naczyniami, ubraniami i ró˙znego rodzaju szpargałami oraz stara˛ sof˛e, która˛ zabrano tylko przez sentyment i nie zanosiło si˛e, by długo przetrwała w nowym domu. Abby trzymała na kolanach Hearsaya, ich psa, a Mitch poprowadził samochód przez Boston na południe, prosto na południe ku oczekujacemu ˛ ich lepszemu z˙ yciu. Przez trzy dni jechali bocznymi drogami, podziwiali krajobrazy i s´piewali wraz z radiem. Spali w starych motelach i rozmawiali o domu, BMW, nowych meblach, dzieciach i zamo˙zno´sci. Opuszczali okna, pozwalajac, ˛ by wiatr wpadał gwałtownym powiewem do s´rodka ci˛ez˙ arówki, gdy ta osiagała ˛ swa˛ maksymalna˛ pr˛edko´sc´ , czterdzie´sci pi˛ec´ mil na godzin˛e. W pewnym momencie, gdzie´s w Pensylwanii, Abby wspomniała, z˙ e mogliby zatrzyma´c si˛e w Kansas i zło˙zy´c rodzicom krótka˛ wizyt˛e. Mitch nic nie odpowiedział, ale wybrał drog˛e przez Karolin˛e i Georgi˛e, i ani razu nie zbli˙zył si˛e do granicy Kansas na odległo´sc´ mniejsza˛ ni˙z dwie´scie mil. Abby nie powróciła ju˙z do tego tematu. Przyjechali do Memphis w czwartek rano i, zgodnie z obietnica,˛ czarne 318 stało ju˙z pod daszkiem. On nie odrywał oczu od samochodu, ona wpatrywała si˛e w dom. Trawnik był bujny, zielony i równo przystrzy˙zony, z˙ ywopłoty poprzycinano starannie, a w ogrodzie kwitły nagietki. . . Klucze znale´zli pod kubłem w komórce, tak jak to było umówione. Po pierwszej próbie jazdy swym nowym wozem szybko rozładowali ci˛ez˙ arówk˛e, by sasie˛ dzi nie zobaczyli ich ubogiego dobytku, i zwrócili ja˛ do najbli˙zszego punktu, po czym odbyli nast˛epna˛ przeja˙zd˙zk˛e. Po południu pojawiła si˛e projektantka wn˛etrz, ta sama, która miała projektowa´c jego biuro. Przyniosła próbki dywanów, farb, wykładzin, zasłon, firanek i tapet. Przypomniawszy sobie ich mieszkanie w Cam36
bridge, Abby uznała t˛e wizyt˛e za epizod raczej rozweselajacy, ˛ ale nie dała tego pozna´c po sobie. Mitch bardzo szybko si˛e znudził i poszedł raz jeszcze wypróbowa´c BMW. Jechał cichymi, cienistymi ulicami pi˛eknej dzielnicy, w której on sam miał teraz mieszka´c. U´smiechnał ˛ si˛e, kiedy jadacy ˛ na rowerach chłopcy zatrzymali si˛e i gwizdn˛eli z podziwu na widok jego nowego samochodu. Pomachał r˛eka˛ kroczacemu ˛ chodnikiem listonoszowi. Oto on, Mitchel Y. McDeere, lat dwadzies´cia pi˛ec´ , tydzie´n po uko´nczeniu studiów prawniczych, we własnej osobie. O trzeciej wybrali si˛e z projektantka˛ do sklepu z meblami, gdzie sprzedawca uprzejmie ich poinformował, z˙ e pan Oliver Lambert przygotował dla nich kredyt, moga˛ wi˛ec kupowa´c, co tylko chca,˛ nie liczac ˛ si˛e z kosztami. Kupili meble do całego domu. Mitch co jaki´s czas marszczył brwi z dezaprobata˛ i dwukrotnie sprzeciwił si˛e nabyciu rzeczy, które uznał za zbyt drogie, ale w tym dniu rzadziła ˛ Abby. Projektantka przez cały czas chwaliła jej znakomity gust, a na po˙zegnanie oznajmiła, z˙ e spotka si˛e z Mitchem w poniedziałek, bo chce popracowa´c nad jego nowym biurem, na co on powiedział: „wspaniale”. Posługujac ˛ si˛e planem miasta odnale´zli rezydencj˛e Quinów. Abby widziała ju˙z ten dom podczas pierwszej wizyty, ale nie pami˛etała, jak si˛e tam je´zdzi. Był połoz˙ ony w dzielnicy Chickasaw Gardens: zapami˛etała poro´sni˛ete drzewami działki, ogromne domy i znakomicie zaprojektowane ogródki. Zaparkowali na podje´zdzie, obok starego i nowego mercedesa. Pokojówka skin˛eła uprzejmie głowa,˛ ale si˛e nie u´smiechn˛eła. Wprowadziła ich do salonu i oddaliła si˛e. Dom był ciemny i cichy, z˙ adnych dzieci, z˙ adnych odgłosów. Zupełna pustka. Podziwiali meble i czekali. Rozmawiali przez jaki´s czas szeptem, a w ko´ncu zacz˛eli si˛e niecierpliwi´c. Z cała˛ pewno´scia˛ zaproszono ich na ten wieczór na obiad. Czwartek, godzina osiemnasta. Mitch raz po raz spogladał ˛ na zegarek i powiedział co´s o braku dobrych manier. Czekali. W korytarzu pojawiła si˛e Kay i usiłowała si˛e u´smiechna´ ˛c. Oczy miała spuchni˛ete i wilgotne. Tusz do rz˛es zmieszany ze łzami spływał po jej twarzy i policzkach. Przyciskała do ust chusteczk˛e. U´sciskała Abby i usiadła obok niej na sofie. Zagryzła chusteczk˛e i szlochała gło´sniej. Mitch ukl˛eknał ˛ przy niej. — Co si˛e stało, Kay? Zagryzła chusteczk˛e jeszcze mocniej i potrzasn˛ ˛ eła głowa.˛ Abby zacisn˛eła dło´n na jej kolanie, a Mitch pogłaskał drugie. Patrzyli na nia˛ z l˛ekiem, spodziewajac ˛ si˛e najgorszego: Lamar czy które´s z dzieci? — Wydarzyła si˛e tragedia — powiedziała łkajac ˛ cicho. — O kogo chodzi? — spytał Mitch. Wytarła oczy i odetchn˛eła gł˛eboko. — Dwaj członkowie naszej firmy, Marty Kozinski i Joe Hodge, ponie´sli dzisiaj s´mier´c. Byli´smy z nimi bardzo z˙zyci. 37
Mitch usiadł na stoliku. Pami˛etał Kozinskiego ze swojej drugiej wizyty w kwietniu. Przyłaczył ˛ si˛e do Lamara i Mitcha na lunchu w knajpie na Front Street. Zajmował pierwsze miejsce w kolejce po wspólnictwo, ale nie zdradzał z˙ adnego entuzjazmu z tego powodu. Joego Hodge’a nie mógł sobie przypomnie´c. — Jak si˛e to stało? — zapytał. Przestała płaka´c, ale łzy wcia˙ ˛z spływały po jej twarzy. Ponownie wytarła oczy i spojrzała na niego. — Nie jeste´smy pewni. Byli na Grand Cayman, nurkowali. Nastapiła ˛ jaka´s eksplozja na statku i przypuszczamy, z˙ e uton˛eli. Lamar powiedział, z˙ e informacje sa˛ bardzo ogólnikowe. Par˛e godzin temu odbyło si˛e zebranie firmy, na którym wszyscy o tym mówili. Lamar z trudem dotarł do domu. — Gdzie on jest? — Przy basenie. Czeka na ciebie. Lamar siedział na białym metalowym le˙zaku, obok małego stolika z parasolem, par˛e stóp od brzegu basenu. Ustawiony obok kwietnika zraszacz trzeszczał i syczał, wyrzucajac ˛ wod˛e idealnym łukiem, który obejmował stolik, le˙zak, parasol i Lamara Quina. Lamar przemókł do suchej nitki. Woda spływała mu z nosa, uszu i włosów. Niebieska koszula z bawełny i bawełniane spodnie były zupełnie mokre. Nie miał na sobie skarpetek ani butów. Siedział bez ruchu, nie reagujac ˛ na kolejne prysznice, jakby utracił czucie, wpatrujac ˛ si˛e uparcie w jaki´s odległy przedmiot na kraw˛ez˙ niku. Obok krzesła stała nie otwarta butelka heinekena. Mitch przyjrzał si˛e otoczeniu, cz˛es´ciowo po to, by upewni´c si˛e, z˙ e sasiedzi ˛ niczego nie zobacza.˛ Nie mogli. Sze´sciostopowy z˙ ywopłot z cyprysów gwarantował całkowita˛ intymno´sc´ . Obszedł basen dookoła i przystanał ˛ na jego kraw˛edzi. Lamar zauwa˙zył go´scia, skinał ˛ głowa,˛ zmusił si˛e do u´smiechu i wskazał drugi mokry le˙zak. Mitch przesunał ˛ go o par˛e stóp i usiadł. W tym samym momencie lun˛eła kolejna porcja wody. — Jest mi bardzo przykro, Lamar — powiedział wreszcie. To dotarło do Quina. Popatrzył na Mitcha. — Mnie równie˙z. — Nie wiem zupełnie, co powiedzie´c. Lamar oderwał wzrok od kraw˛ez˙ nika i utkwił spojrzenie w twarzy Mitcha. Ciemne, ociekajace ˛ woda˛ włosy spadały mu na oczy. Te oczy były czerwone i pełne bólu. Patrzył na Mitcha i czekał na nast˛epny prysznic. — Rozumiem ci˛e, ale tu si˛e nie da nic powiedzie´c. Przykro mi, z˙ e stało si˛e to dzisiaj. Nie byli´smy w stanie nic ugotowa´c. — Tym powiniene´s si˛e najmniej przejmowa´c. Przed chwila˛ straciłem apetyt. — Pami˛etasz ich? — spytał Lamar, wypluwajac ˛ wod˛e z ust. — Kozinskiego tak, Hodge’a nie. — Marty Kozinski był jednym z moich najlepszych przyjaciół. Wstapił ˛ do firmy trzy lata przede mna˛ i był obecnie pierwszy w kolejce po wspólnictwo. 38
Wspaniały prawnik. Wszyscy´smy go podziwiali i wszyscy zwracali´smy si˛e do niego o pomoc. Prawdopodobnie najlepszy negocjator w firmie. Bardzo chłodny i umiejacy ˛ panowa´c nad soba˛ w najtrudniejszych sytuacjach. Otarł czoło i utkwił wzrok w ziemi. Kiedy zaczynał mówi´c, woda kapała mu z nosa i przeszkadzała w artykulacji. — Troje dzieci. Jego dziewczynki, bli´zniaczki, sa˛ o miesiac ˛ starsze od naszego syna. Zawsze bawili si˛e razem — zamknał ˛ oczy, zagryzł wargi i zaczał ˛ płaka´c. Mitch poczuł, z˙ e chciałby stad ˛ odej´sc´ . Starał si˛e nie patrze´c na przyjaciela. — Bardzo mi przykro, Lamar, naprawd˛e, bardzo mi przykro. Po paru minutach Lamar przestał płaka´c. Woda zalewała ich jednak dalej. Mitch rozgladał ˛ si˛e po rozległym trawniku poszukujac ˛ kurka. Dwa razy zdobywał si˛e na odwag˛e, by zapyta´c, czy mo˙ze zakr˛eci´c wod˛e, i dwa razy zadecydował, z˙ e wytrzyma, skoro Lamar to znosi. Mo˙ze mu to pomaga. Spojrzał na zegarek. Za półtorej godziny powinno by´c ju˙z ciemno. — Co to był za wypadek? — zapytał w ko´ncu. — Nie powiedzieli nam wiele. Kiedy nurkowali z akwalungami, na statku nastapiła ˛ eksplozja. Kapitan te˙z zginał. ˛ Tubylec z wyspy. Obecnie próbuja˛ s´ciagn ˛ a´ ˛c ich ciała do domu. — Gdzie były ich z˙ ony? — Na szcz˛es´cie w domu. To była podró˙z słu˙zbowa, załatwiali interesy. — Nie mog˛e sobie przypomnie´c Hodge’a. — Joe był wysokim, małomównym blondynem. Rodzaj faceta, którego poznajesz, ale nie pami˛etasz. Był po Harvardzie, jak ty. — Ile miał lat? — Obaj byli w tym samym wieku — trzydzie´sci cztery lata. Miał zosta´c kolejnym wspólnikiem, po Martym. Byli bliskimi przyjaciółmi. Mam wra˙zenie, z˙ e wszyscy tutaj jeste´smy bliskimi przyjaciółmi, zwłaszcza teraz. Palcami zaczesał włosy gładko do tyłu, wstał i zrobił par˛e kroków. Woda s´ciekała z jego koszuli i mankietów spodni. Zatrzymał si˛e obok Mitcha i spojrzał niewidzacymi ˛ oczyma na wierzchołki drzew w ogrodzie sasiada. ˛ — Jak tam BMW? — Jest wspaniały. To s´wietny samochód. Dzi˛ekuj˛e za dostarczenie. — Kiedy przyjechali´scie? — Dzisiaj rano. Zda˙ ˛zyłem ju˙z nabi´c trzysta mil na liczniku. — Czy pokazała si˛e projektantka wn˛etrz? — Tak. Ona i Abby wydały cała˛ przyszłoroczna˛ pensj˛e. — To miło. Przyjemny dom. Cieszymy si˛e, z˙ e tu jeste´s, Mitch. Przykro mi tylko z powodu tych okoliczno´sci. Spodoba ci si˛e tutaj. — Nie musisz si˛e usprawiedliwia´c. — Wcia˙ ˛z nie mog˛e w to uwierzy´c. Jestem odr˛etwiały i sparali˙zowany. Robi mi si˛e zimno na my´sl o spotkaniu z dzieciakami i z˙ ona˛ Marty’ego. Ch˛etnie zgo39
dziłbym si˛e, z˙ eby mnie o´cwiczono bykowcem, gdybym wtedy nie musiał do nich i´sc´ . Pojawiły si˛e kobiety. Przeszły wzdłu˙z drewnianego pomostu, zeszły schodami w dół i zbli˙zyły si˛e do basenu. Kay znalazła kran i zakr˛eciła kurek. Opu´scili Chickasaw Gardens, pojechali na zachód i właczyli ˛ si˛e w potok pojazdów sunacych ˛ w stron˛e centrum miasta. Sło´nce dogasało. Trzymali si˛e za r˛ece, ale mówili niewiele. Mitch otworzył dach i okna. Abby poszukała w pudełku ze starymi kasetami i odnalazła Springsteena. Zabrzmiały pierwsze tony „Hungry Heart”. Magnetofon pracował znakomicie. Niewielki, l´sniacy ˛ samochód sunał ˛ w stron˛e rzeki ciagn ˛ ac ˛ za soba˛ wylewajac ˛ a˛ si˛e przez otwarte okno smug˛e d´zwi˛eków. Ciepłe, lepkie, wilgotne letnie powietrze Memphis stapiało si˛e z ciemnos´cia.˛ Na boiskach baseballowych zespoły grubych m˛ez˙ czyzn w ciasnych spodenkach i jaskrawozielonych i fluoryzujacych ˛ z˙ ółtych koszulkach rysowały kreda˛ linie i przygotowywały si˛e do gry. Samochody pełne nastolatków tłoczyły si˛e przy wej´sciach do małych kafejek, gdzie pito piwo, plotkowano i podrywano osoby płci przeciwnej. Mitch znowu zaczał ˛ si˛e u´smiecha´c. Starał si˛e zapomnie´c o Lamarze, Kozinskim i Hodge’u. Dlaczego ma si˛e smuci´c? Nie byli jego przyjaciółmi. Było mu z˙ al ich rodzin, ale tak naprawd˛e nie znał tych ludzi. A on, Mitchel Y. McDeere, biedny dzieciak bez rodziny, miał wiele powodów, aby uwa˙za´c si˛e za szcz˛es´liwego. Miał pi˛ekna˛ z˙ on˛e, nowy dom, nowy samochód, nowa˛ prac˛e, stopie´n naukowy z Harvardu, bystry umysł i mocne ciało, które nie przybierało na wadze i potrzebowało mało snu. Osiemdziesiat ˛ tysi˛ecy rocznie, na razie. Za dwa lata mógł uzyska´c sze´sciocyfrowe dochody, nale˙zało tylko pracowa´c dziewi˛ec´ dziesiat ˛ godzin tygodniowo. Małe piwo. Podjechał do stacji benzynowej i zatankował pi˛etna´scie galonów. Zapłacił i kupił sze´sc´ paczek michelobów. Abby otworzyła dwie i właczyli ˛ si˛e z powrotem w ruch uliczny. U´smiechał si˛e. — Chod´zmy co´s zje´sc´ — powiedział. — Nie jeste´smy odpowiednio ubrani — odrzekła. Spojrzał na jej długie brazowe ˛ loki. Miała na sobie biała˛ bawełniana˛ spódniczk˛e przed kolana i biała˛ bawełniana˛ bluzk˛e. On był w szortach, czarnej koszulce polo i sandałach. — Z takimi nogami jak twoje mogliby´smy si˛e dosta´c do ka˙zdej restauracji w Nowym Jorku. — A co powiesz na „Rendez-vous”? Ta sukienka wydaje si˛e odpowiednia. ´ — Swietny pomysł. Zapłacili za parking w centrum i weszli w waski ˛ zaułek. Zapach barbecue zmieszany z letnim powietrzem wisiał jak mgła nad chodnikiem. Aromat delikatnie saczył ˛ si˛e w ich nozdrza i powodował wra˙zenie ssania gdzie´s gł˛eboko w z˙ o40
ładku. ˛ Dym wydostawał si˛e na zewnatrz ˛ przez przewody biegnace ˛ pod ziemia,˛ a pochodził z masywnych pieców, gdzie piekły si˛e najlepsze w całym mie´scie z˙ eberka wieprzowe. Restauracja mie´sciła si˛e w podziemiach starego budynku z czerwonej cegły, który rozebrano by ju˙z wiele lat temu, gdyby nie słynny lokal na dole. Były tam zawsze tłumy i kolejki czekajacych, ˛ ale wygladało ˛ na to, z˙ e w czwartki jest lu´zniej. Poprowadzono ich przez długa,˛ wypełniona˛ gwarem sal˛e i zaproponowano mały stolik z czerwonym obrusem. Kiedy szli w jego stron˛e, wszyscy na nich patrzyli. Zawsze tak było. M˛ez˙ czy´zni przestawali je´sc´ i nieruchomieli z pełnymi ustami, gdy Abby McDeere przechodziła mi˛edzy stolikami. Idac ˛ ulica˛ w Bostonie parali˙zowała ruch na chodniku. Gwizdy i zaczepki pod swoim adresem słyszała codziennie od wielu lat, a jej ma˙ ˛z przyzwyczaił si˛e ju˙z do tego. Był bardzo dumny ze swej pi˛eknej z˙ ony. Poirytowany czarnoskóry m˛ez˙ czyzna w czerwonym fartuchu stanał ˛ przy ich stoliku. — Tak, prosz˛e pana. Czego pan sobie z˙ yczy? ˙ Jadłospisy le˙zace ˛ na stołach były tu zupełnie niepotrzebne. Zeberka, z˙ eberka, z˙ eberka. . . — Dwie porcje, talerz z serem i dzbanek piwa. Kelner nic nie zanotował, tylko odwrócił si˛e i krzyknał ˛ w stron˛e kuchni: — Dajcie dwa całe, ser i piwo! Kiedy odszedł, Mitch złapał ja˛ za nog˛e pod stołem. Trzepn˛eła go po r˛eku. — Jeste´s pi˛ekna — powiedział. — Kiedy ostatni raz powiedziałem ci, z˙ e jeste´s pi˛ekna? — Jakie´s dwie godziny temu. — Dwie godziny! Jaki głupiec ze mnie! — Nie pozwól, by si˛e to powtórzyło. Znów poło˙zył jej r˛ek˛e na nodze i pogłaskał kolano. Pozwoliła mu. U´smiechn˛eła si˛e do niego uwodzicielsko, na jej policzkach utworzyły si˛e idealne dołeczki. Z˛eby bielały w przy´cmionym s´wietle, jasnobrazowe ˛ oczy płon˛eły. Kelner przyniósł im piwo i bez słowa napełnił dwa kufle. Abby upiła troch˛e i przestała si˛e u´smiecha´c. — My´slisz, z˙ e z Lamarem wszystko w porzadku? ˛ — spytała. — Nie wiem. Poczatkowo ˛ my´slałem, z˙ e jest pijany. Czułem si˛e jak idiota siedzac ˛ tam i patrzac, ˛ jak moknie. — Biedny facet. Kay powiedziała, z˙ e pogrzeby odb˛eda˛ si˛e pewnie w poniedziałek, je´sli uda im si˛e s´ciagn ˛ a´ ˛c ciała do tego czasu. — Porozmawiajmy o czym´s innym. Nie lubi˛e pogrzebów, z˙ adnych pogrzebów, nawet je˙zeli mam tam si˛e zjawi´c wła´sciwie tylko z obowiazku ˛ i nie znałem zmarłych. Mam przykre wspomnienia z pogrzebów.
41
Dostali z˙ eberka. Podano je na tekturowych tackach z aluminiowa˛ folia,˛ na której osadzał si˛e tłuszcz. Małe talerzyki z sałatka˛ i gotowana˛ fasolka˛ stały obok polanych obficie sosem porcji. Zacz˛eli je´sc´ palcami. — O czym chciałby´s porozmawia´c? — zapytała. — O zaj´sciu w cia˙ ˛ze˛ . — My´slałam, z˙ e zamierzamy poczeka´c par˛e lat. — Owszem, ale my´sl˛e, z˙ e powinni´smy przykładnie po´cwiczy´c. ´ — Cwiczyli´ smy w ka˙zdym przydro˙znym motelu mi˛edzy Kentucky i Bostonem. — Tak, ale nie w naszym nowym domu — Mitch rozdzielił dwa z˙ eberka i sos prysnał ˛ mu pomi˛edzy brwi. — Wprowadzili´smy si˛e tam dopiero dzi´s rano. — Wiem. Wi˛ec na co czekamy? — Mitch. Zachowujesz si˛e, jakbym ci˛e zaniedbywała. — Bo tak było dzisiejszego ranka. Proponuj˛e, by´smy zrobili to dzi´s wieczorem, gdy tylko wrócimy do siebie. Mógłby to by´c chrzest nowego domu. — Zobaczymy. — Czy to jest randka? Spójrz na tamtego faceta. Zaraz złamie sobie szyj˛e, próbujac ˛ zobaczy´c kawałek twojej nogi. Powinienem tam pój´sc´ i przetrzepa´c mu tyłek. — Tak, to jest randka. Nie przejmuj si˛e tamtymi facetami. Gapia˛ si˛e na ciebie. Uwa˙zaja,˛ z˙ e jeste´s słodki. — Bardzo zabawne. Mitch sko´nczył swoje z˙ eberka i zjadł połow˛e jej porcji. Gdy dopili piwo, zapłacił czekiem i opu´scili „Rendez-vous”. Jechał ostro˙znie przez miasto i rozpoznał nazw˛e pewnej ulicy, która˛ zapami˛etał z jednej z licznych wycieczek po Memphis, jaka˛ odbył tego dnia swym nowym samochodem. Dwa razy skr˛ecił niewła´sciwie, ale za trzecim odnalazł Meadowbrook i dom pa´nstwa McDeere. Materace le˙zały w´sród opró˙znionych pudeł na podłodze w głównej sypialni. Hearsay ukrył si˛e pod lampa˛ i przygladał ˛ si˛e, jak c´ wicza.˛ Cztery dni pó´zniej, w poniedziałek, który miał by´c pierwszym dniem jego pracy, Mitch i Abby dołaczyli ˛ do grona dwudziestu dziewi˛eciu pozostałych członków firmy i ich z˙ on i oddali ostatnia˛ posług˛e Martinowi S. Kozinskiemu. Katedra była wypełniona po brzegi. Oliver Lambert wygłosił ostatnia˛ mow˛e, która wzruszyła nawet Mitcha. W oczach Abby pojawiły si˛e łzy, gdy zobaczyła z˙ on˛e i dzieci Martina. Tego˙z popołudnia wszyscy spotkali si˛e ponownie w prezbiteria´nskim ko´sciele we wschodniej cz˛es´ci Memphis, aby po˙zegna´c J. E. Hodge’a.
Rozdział 5
Kiedy punktualnie o ósmej trzydzie´sci Mitch zjawił si˛e w małej poczekalni obok biura Royce’a McKnighta, pokój był pusty. Odchrzakn ˛ ał, ˛ zakasłał i zaczał ˛ czeka´c, tłumiac ˛ ogarniajace ˛ go zniecierpliwienie. Zza segregatorów wynurzyła si˛e wiekowa, niebieskowłosa sekretarka, mierzac ˛ go wyra´znie niech˛etnym spojrzeniem. Kiedy zorientował si˛e, z˙ e nie jest na pewno mile widzianym go´sciem, przedstawił si˛e i wyja´snił, z˙ e na t˛e godzin˛e ma wyznaczone spotkanie z panem McKnightem. U´smiechn˛eła si˛e i przedstawiła jako Louise, od trzydziestu jeden lat osobista sekretarka pana McKnighta. „Mo˙ze kawy?” — spytała. „Ch˛etnie — odparł — bez s´mietanki”. Znikn˛eła na chwil˛e, by powróci´c z fili˙zanka˛ i spodeczkiem. Powiadomiła swojego szefa przez interkom i poprosiła Mitcha, by usiadł. Teraz go sobie przypomniała. Jedna z sekretarek zauwa˙zyła go wczoraj na pogrzebie i zwróciła na niego jej uwag˛e. Przeprosiła za ponura˛ atmosfer˛e, jaka tu dzi´s panuje. Nikt nie czuje si˛e zdolny do pracy, wyja´sniła, i minie par˛e dni, zanim wszystko wróci do normy. To byli tacy mili, młodzi m˛ez˙ czy´zni. Zadzwonił telefon, Louise podniosła słuchawk˛e i poinformowała, z˙ e pan McKnight jest na bardzo wa˙znym spotkaniu, którego nie mo˙zna przerywa´c. Kiedy telefon zadzwonił ponownie, przytakn˛eła tylko, po czym poprowadziła Mitcha do biura wspólnika zarzadzaj ˛ acego. ˛ Oliver Lambert i Royce McKnight przywitali si˛e z nim i przedstawili go dwóm innym wspólnikom, Victorowi Milliganowi i Avery’emu Tolarowi. Wszyscy usiedli przy małym stole konferencyjnym. Polecono Louise, aby przyniosła kaw˛e. Milligan był szefem do spraw podatków, a czterdziestojednoletni Tolar jednym z młodszych wspólników. — Przepraszamy za tak przygn˛ebiajacy ˛ poczatek, ˛ Mitch — odezwał si˛e McKnight. — Doceniamy twoja˛ obecno´sc´ na wczorajszych pogrzebach i przykro nam, z˙ e twój pierwszy dzie´n w firmie był tak smutnym dniem. — Wydaje mi si˛e, z˙ e czułem to samo co wszyscy — powiedział Mitch. — Jeste´smy z ciebie bardzo dumni i wia˙ ˛zemy z toba˛ naprawd˛e wielkie nadzieje. Stracili´smy wła´snie dwóch spo´sród naszych najlepszych prawników, którzy zajmowali si˛e wyłacznie ˛ podatkami, tote˙z zwi˛eksza˛ si˛e nasze wymagania wobec 43
ciebie. Wszyscy musimy pracowa´c troch˛e ci˛ez˙ ej. Louise wniosła tac˛e, na której znajdował si˛e srebrny dzbanek z kawa˛ i fili˙zanki ze znakomitej porcelany. — Jeste´smy nieco przygn˛ebieni — powiedział Oliver Lambert. — Prosimy wi˛ec, bad´ ˛ z dla nas wyrozumiały. Wszyscy skin˛eli głowami, wpatrujac ˛ si˛e w blat stołu. Royce McKnight zajrzał do swojego notatnika. — Wydaje mi si˛e, z˙ e ju˙z o tym mówili´smy, Mitch. W tej firmie ka˙zdy pracownik przypisany jest do jednego ze wspólników, który nadzoruje jego prac˛e i zarazem pełni funkcj˛e jego doradcy. Te zwiazki ˛ sa˛ bardzo wa˙zne. Próbujemy łaczy´ ˛ c ludzi o podobnych charakterach, którym łatwo jest si˛e ze soba˛ porozumie´c i wspólnie pracowa´c. Przewa˙znie nam si˛e to udaje, ale zdarzały si˛e pomyłki. Nieprzewidziane reakcje lub co´s w tym gu´scie. Kiedy tak si˛e dzieje, tworzymy po prostu nowa˛ par˛e. Twoim partnerem b˛edzie Avery Tolar. Mitch u´smiechnał ˛ si˛e do´sc´ sztucznie do Tolara. — B˛edziesz pod jego kontrola,˛ a sprawy i akta, nad którymi zaczniesz pracowa´c, b˛eda˛ nale˙zały do niego. Wszystko to dotyczy kwestii zwiazanych ˛ z podatkami. — W porzadku. ˛ — Dopóki pami˛etam, chciałbym, aby´smy zjedli dzisiaj razem lunch — odezwał si˛e Tolar. — Oczywi´scie — odparł Mitch. — We´z moja˛ limuzyn˛e — zaproponował Lambert. — Zamierzałem to zrobi´c — powiedział Tolar. — Kiedy ja dostan˛e limuzyn˛e? — zapytał Mitch. U´smiechn˛eli si˛e, wyra´znie zadowoleni, z˙ e moga˛ si˛e na chwil˛e odpr˛ez˙ y´c. — Mniej wi˛ecej za dwadzie´scia lat — odpowiedział Lambert. — Mog˛e poczeka´c. — Jak spisuje si˛e BMW? — zapytał Victor Milligan. ´ — Swietnie. Mo˙zna b˛edzie ju˙z nim przejecha´c pi˛ec´ tysi˛ecy mil. — Jak udała si˛e przeprowadzka? — Wszystko w porzadku. ˛ Doceniam pomoc firmy. Sprawili´scie nam wspaniałe powitanie, Abby i ja jeste´smy wam niezmiernie wdzi˛eczni. McKnight przestał si˛e u´smiecha´c i powrócił do notatnika. — Jak ju˙z wspominałem, Mitch, egzamin adwokacki to w tej chwili sprawa najwa˙zniejsza. Masz sze´sc´ tygodni na nauk˛e i b˛edziemy ci pomaga´c na tyle, na ile to b˛edzie mo˙zliwe. Mamy własne seminaria prowadzone przez naszych członków. Omawiaja˛ na nich wszystkie zagadnienia egzaminacyjne, a twoje post˛epy b˛eda˛ przez nas dokładnie obserwowane, szczególnie przez Avery’ego. Co najmniej połow˛e czasu sp˛edzanego w firmie oraz wi˛ekszo´sc´ swego czasu wolnego
44
musisz po´swi˛eci´c przygotowaniom do egzaminu. Jeszcze z˙ aden z pracowników firmy go nie oblał. — Nie b˛ed˛e tym pierwszym. — Je´sli go oblejesz, zabierzemy ci BMW — powiedział Tolar, u´smiechajac ˛ si˛e dyskretnie. — Twoja sekretarka nazywa si˛e Nina Huff. Pracuje w firmie od ponad o´smiu lat. Nieco narwana, niezbyt atrakcyjna, ale bardzo operatywna. Wie du˙zo na temat prawa i przejawia skłonno´sc´ do udzielania rad, szczególnie nowo zatrudnionym. Sam zadecydujesz, czy b˛edziesz chciał z nia˛ współpracowa´c. Je´sli nie b˛edziecie mogli si˛e dogada´c, przydzielimy ci kogo´s innego. — Gdzie si˛e znajduje moje biuro? — Na drugim pi˛etrze, za biurem Avery’ego. Projektantka wn˛etrz b˛edzie tu dzi´s po południu, z˙ eby wybra´c biurko i meble. Je´sli oka˙ze si˛e to mo˙zliwe, zaakceptuj wszystkie jej propozycje. Pokój Lamara znajdował si˛e tak˙ze na drugim pi˛etrze i my´sl o tym dodała teraz Mitchowi otuchy. Przypomniał go sobie siedzacego ˛ obok basenu, ociekajacego ˛ woda,˛ płaczacego ˛ i mamroczacego ˛ co´s niezrozumiale. — Obawiam si˛e, Mitch, z˙ e przeoczyłem co´s, o czym powinni´smy porozmawia´c w czasie twojej pierwszej wizyty. Odczekał, a potem zapytał: — W porzadku, ˛ o co chodzi? Wspólnicy patrzyli na McKnighta z napi˛eciem. — Nigdy nie dopuszczamy do tego, by nasi pracownicy zaczynali prac˛e w firmie obcia˙ ˛zeni długami z czasów studenckich. Wolimy, aby´s miał inne powody do zmartwie´n i na co innego wydawał swoje pieniadze. ˛ Ile jeste´s winien? Mitch wypił łyk kawy i zaczał ˛ my´sle´c intensywnie. — Prawie dwadzie´scia trzy tysiace. ˛ — Pierwsza˛ rzecza,˛ jaka˛ jutro zrobisz, b˛edzie dostarczenie odpowiednich dokumentów na biurko Louise. — Czy, hmm, czy mam rozumie´c, z˙ e firma pokryje moje długi? — Taka jest nasza polityka. Chyba z˙ e masz co´s przeciwko temu. — Oczywi´scie, z˙ e nie. Nie wiem po prostu, co powiedzie´c. — Nie musisz nic mówi´c. Od pi˛etnastu lat post˛epujemy tak wobec ka˙zdego pracownika. Po prostu przeka˙z Louise papiery. — To bardzo uprzejme, panie McKnight. — No có˙z, chyba istotnie tak. Limuzyna jechała powoli przez zatłoczone — była to godzina popołudniowego szczytu — ulice. Avery Tolar mówił bez przerwy. Mitch przypominał mu jego samego, powiedział. Biednego dzieciaka z rozbitego domu, przygarnianego 45
kolejno przez niezliczone lito´sciwe rodziny z południowo-zachodniego Teksasu, który po uko´nczeniu szkoły s´redniej znalazł si˛e na ulicy. Pracował na nocnej zmianie w fabryce butów, by móc opłaci´c koled˙z. Stypendium na University of Texas otwarło przed nim drzwi do kariery. Uko´nczył koled˙z z wyró˙znieniem, wysłał podania do jedenastu uczelni i wybrał Stanford. Sko´nczył studia, zajmujac ˛ drugie miejsce na roku i odrzucił oferty wszystkich du˙zych firm z Zachodniego Wybrze˙za. Chciał si˛e zajmowa´c podatkami, wyłacznie ˛ podatkami. Oliver Lambert zwerbował go szesna´scie lat temu, kiedy firma liczyła jeszcze mniej ni˙z trzydziestu prawników. Miał z˙ on˛e i dwoje dzieci, ale o rodzinie powiedział niewiele. Mówił o pienia˛ dzach. Jego pasji, tak to okre´slił. Pierwszy milion był w banku. Drugi był kwestia˛ dwóch nast˛epnych lat. Przy czterystu tysiacach ˛ rocznie nie zajmie to wi˛ecej czasu. Jego specjalno´scia˛ było organizowanie spółek zajmujacych ˛ si˛e nabywaniem supertankowców. Był czołowym specjalista˛ w tej dziedzinie i zarabiajac ˛ trzysta dolarów za godzin˛e, pracował sze´sc´ dziesiat, ˛ a niekiedy nawet siedemdziesiat ˛ godzin tygodniowo. Mitch zacznie od stu dolarów za godzin˛e i b˛edzie pracował co najmniej pi˛ec´ godzin dziennie, dopóki nie zda egzaminu adwokackiego i nie otrzyma uprawnie´n. Potem wymagane b˛edzie osiem godzin dziennie, przy stu pi˛ec´ dziesi˛eciu za godzin˛e. Fakturowanie było z˙ yciodajna˛ krwia˛ dla firmy. Wszystko obracało si˛e wokół tego. Awanse, podwy˙zki, premie, przetrwanie i sukces — wszystko zalez˙ ało od tego, za ile si˛e zafakturowało. Dotyczyło to zwłaszcza nowych chłopców. Pracownicy obcia˙ ˛zali klientów za swój trud przeci˛etnie stu siedemdziesi˛ecioma pi˛ecioma dolarami za godzin˛e, wspólnicy kwota˛ trzystu dolarów. Milliganowi udało si˛e wyciagn ˛ a´ ˛c od kilku swoich klientów czterysta za godzin˛e, a Nathan Locke dostawał w swoim czasie pi˛ec´ set za godzin˛e za pewna˛ prac˛e podatkowa˛ zwiazan ˛ a˛ z transakcjami wymiennymi dokonywanymi w kilku pa´nstwach. Pi˛ec´ set dolców za godzin˛e! Avery rozkoszował si˛e ta˛ my´sla,˛ mno˙zac ˛ pi˛ec´ set za godzin˛e przez pi˛ec´ dziesiat ˛ godzin w tygodniu i pi˛ec´ dziesiat ˛ tygodni w roku. Milion dwie´scie pi˛ec´ dziesiat ˛ tysi˛ecy rocznie! Tak si˛e zarabia w tym interesie. Bierzesz kilku prawników, pracujesz przez godzin˛e i budujesz dynasti˛e. Im wi˛ecej zbierzesz prawników, tym wi˛ecej zarobia˛ wspólnicy. Nie lekcewa˙z fakturowania, ostrzegał. To pierwsza zasada przetrwania. Dziesiatego ˛ dnia ka˙zdego miesiaca ˛ podczas jednego ze swoich ekskluzywnych posiłków wspólnicy dokonuja˛ przegladu ˛ faktur z poprzedniego miesiaca. ˛ Jest to zawsze wielka ceremonia. Royce McKnight wyczytuje nazwisko ka˙zdego prawnika i wynik jego miesi˛ecznego fakturowania. Toczy si˛e ostre współzawodnictwo mi˛edzy wspólnikami, ale wszyscy graja˛ uczciwie. Wszyscy przecie˙z staja˛ si˛e coraz bogatsi. Jest to silna motywacja. Co do pracowników, to nie upomina si˛e mało wydajnych, dopóki nie zdarza si˛e im drugi zły miesiac ˛ z rz˛edu. Oliver Lambert wzywa wtedy delikwenta na krótka˛ rozmow˛e. Nikt nigdy nie miał jeszcze złej pas46
sy przez trzy kolejne miesiace. ˛ Za fakturowanie ponad norm˛e pracownicy otrzymuj˛e premi˛e. Awans na wspólnika zale˙zy od zafakturowanych kwot. Tak wi˛ec nie zlekcewa˙z tego, ostrzegł ponownie. To zawsze musi by´c na pierwszym miejscu — po zdaniu egzaminu, oczywi´scie. Egzamin adwokacki jest przeszkoda,˛ złem koniecznym, które trzeba pokona´c, i rytuałem, ale absolwent Harvardu nie ma najmniejszego powodu, aby si˛e go obawia´c. Po prostu skoncentruj si˛e na seminariach, powiedział Avery, i staraj si˛e przypomnie´c sobie wszystko, czego nauczyłe´s si˛e na uczelni. Limuzyna wtoczyła si˛e w boczna˛ uliczk˛e pomi˛edzy dwoma wysokimi budynkami i przystan˛eła naprzeciwko małej markizy rozciagaj ˛ acej ˛ si˛e od kraw˛ez˙ nika do czarnych metalowych drzwi. Avery zerknał ˛ na zegarek. — Bad´ ˛ z z powrotem o drugiej — polecił kierowcy. Dwie godziny na lunch, pomy´slał Mitch. Przez ten czas mógłby zafakturowa´c sze´sc´ set dolarów. Có˙z za marnotrawstwo! Klub Manhattan zajmował ostatnie pi˛etro dziesi˛eciokondygnacyjnego biurowca. Wczesne lata pi˛ec´ dziesiate ˛ był to ostatni okres, gdy w pełni go wykorzystywano. Avery nazwał budynek wrakiem, ale zaraz dodał, z˙ e klub ten słynie z najbardziej wyszukanego menu w całym mie´scie. Oferuje wspaniałe jedzenie wyłacznie ˛ s´nie˙znobiałym, bogatym m˛ez˙ czyznom z ekskluzywnych kr˛egów. Wielkie porcje dla wielkich ludzi. Bankierzy, prawnicy, zarzadcy, ˛ przedsi˛ebiorcy, kilku polityków i paru arystokratów. Ociekajaca ˛ złotem winda kursowała bez przerwy; mijała wyludnione biura i zatrzymywała si˛e na eleganckim dziesiatym ˛ pi˛etrze. Szef sali zwrócił si˛e do Tolara po imieniu i zapytał, jak si˛e maja˛ jego dobrzy przyjaciele, Oliver Lambert i Nathan Locke. Wyraził te˙z współczucie z powodu straty, jaka˛ była s´mier´c Kozinskiego i Hodge’a. Avery podzi˛ekował i przedstawił nowego członka firmy. Jego ulubiony stół czekał w rogu sali. Elegancki, czarnoskóry kelner o imieniu Ellis podał im menu. — Firma nie toleruje picia podczas lunchu — powiedział Avery, otwierajac ˛ swoja˛ kart˛e. — Ja nie pijam podczas lunchu. — To dobrze. Co zamawiasz? — Herbat˛e z lodem. — Dla niego herbat˛e z lodem — powiedział Avery do kelnera. — Dla mnie przynie´s martini bombay z trzema oliwkami. Mitch zagryzł wargi i wykrzywił si˛e zza menu. — Mamy zbyt wiele zasad — wymamrotał Avery. Po pierwszym martini przyszła kolej na drugie, ale na tym si˛e sko´nczyło. Avery zamówił dla nich obu jaki´s gatunek ryby z rusztu — potraw˛e dnia. Oznajmił, z˙ e dba o lini˛e. Trenował te˙z codziennie w klubie sportowym, swoim własnym klubie sportowym. Zaproponował Mitchowi, z˙ eby poszedł z nim tam kiedy´s wycisna´ ˛c 47
z siebie troch˛e potu. Pó´zniej nastapiły ˛ zwyczajowe pytania o futbol w koled˙zu i inne rutynowe uprzejmo´sci. Mitch zapytał o dzieci. Dowiedział si˛e, z˙ e mieszkaja˛ z matka.˛ Ryba była nie dopieczona, ziemniaki za twarde. Mitch m˛eczył si˛e ze swoja˛ porcja,˛ jadł powoli sałatk˛e i słuchał, jak jego partner opisuje pokrótce osoby obecne na lunchu. Przy du˙zym stoliku w towarzystwie kilku Japo´nczyków siedział burmistrz, a przy sasiednim ˛ stoliku jeden z bankierów firmy. Było tam te˙z par˛e innych grubych ryb i kilku prawników. Wszyscy jedli z furia,˛ poczuciem własnej wa˙zno´sci i władzy. Zdaniem Avery’ego ka˙zdy z członków klubu był wa˙zna˛ figura˛ i miał wielkie wpływy, zarówno w swoim profesjonalnym kr˛egu, jak i w mie´scie. Avery czuł si˛e tu jak u siebie w domu. Zrezygnowali z deseru i zamówili kaw˛e. Avery wyja´snił Mitchowi, z˙ e powinien by´c w biurze o dziewiatej ˛ ka˙zdego ranka. Sekretarki zaczynaja˛ urz˛edowanie o ósmej trzydzie´sci. Pracuje si˛e od dziewiatej ˛ do piatej, ˛ ale nikt nie poprzestaje na o´smiu godzinach dziennie. On sam przychodzi do biura o ósmej i rzadko kiedy wychodzi przed szósta.˛ Ka˙zdego dnia mo˙ze fakturowa´c za dwana´scie godzin; codziennie, niezale˙znie od tego, ile godzin pracuje. Dwana´scie godzin dziennie, pi˛ec´ dni w tygodniu, przy trzystu dolarach za godzin˛e, przez pi˛ec´ dziesiat ˛ tygodni. Dziewi˛ec´ set tysi˛ecy dolarów! To był jego cel. Zeszłego roku zafakturował na kwot˛e siedmiuset tysi˛ecy, ale miał wtedy jakie´s problemy osobiste. Firmy nie interesuje to, czy Mitch przyjdzie do pracy o szóstej, czy o dziewia˛ tej rano, dopóki b˛edzie dobrze wykonywał swoja˛ prac˛e. — O której godzinie otwierane sa˛ drzwi? — zapytał Mitch. — Ka˙zdy ma klucz — wyja´snił Avery — wi˛ec ka˙zdy mo˙ze wchodzi´c i wychodzi´c, kiedy zechce. System bezpiecze´nstwa jest solidny, ale stra˙ze przywykły do ludzi uzale˙znionych od pracy. Niektóre przypadki tego nałogu przeszły do legendy. Victor Milligan w młodo´sci pracował po szesna´scie godzin dziennie przez siedem dni w tygodniu, dopóki nie dorobił si˛e wspólnictwa. Potem przestał pracowa´c w niedziele. Pó´zniej miał atak serca i zrezygnował z sobót. Jego doktor pozwolił mu pracowa´c tylko dziesi˛ec´ godzin dziennie przez pi˛ec´ dni w tygodniu i od tej pory przestał czu´c si˛e szcz˛es´liwy. Marty Kozinski znał wszystkich dozorców po imieniu. Przychodził o dziewiatej, ˛ poniewa˙z lubił zjada´c s´niadanie z dzieciakami. Potrafił przyj´sc´ o dziewiatej ˛ i wyj´sc´ po północy. Nathan Locke twierdzi, z˙ e kiedy przychodza˛ sekretarki, przestaje mu si˛e dobrze pracowa´c, wi˛ec przychodzi o szóstej. Wstydem byłoby zaczyna´c prac˛e pó´zniej. Oto sze´sc´ dziesi˛eciojednoletni m˛ez˙ czyzna, wart dziesi˛ec´ milionów, który pracuje od szóstej rano do ósmej wieczorem przez pi˛ec´ dni w tygodniu oraz przez pół soboty. Gdyby si˛e wycofał, umarłby. Nikt nie trzyma r˛eki na zegarku, wyja´snił wspólnik. Przychod´z i wychod´z, kiedy masz na to ochot˛e. Rób tylko to, co do ciebie nale˙zy. Mitch odpowiedział, z˙ e rozumie. Szesna´scie godzin pracy dziennie nie było 48
dla niego niczym nowym. Avery pochwalił jego nowy garnitur. Istniało niepisane prawo dotyczace ˛ ubioru i wygladało ˛ na to, z˙ e Mitch szybko je sobie przyswoił. Avery miał krawca w południowym Memphis, starego Korea´nczyka, którego mógłby poleci´c Mitchowi. Tysiac ˛ pi˛ec´ set za garnitur. Mitch odparł, z˙ e mo˙ze poczeka´c rok lub dwa. . . Dosiadł si˛e do nich pracownik jednej z wi˛ekszych firm i zaczał ˛ rozmawia´c z Averym. Zło˙zył wyrazy współczucia i zapytał o rodzin˛e. On i Joe Hodge pracowali razem nad jaka´ ˛s sprawa˛ rok temu i teraz nie mógł uwierzy´c w to, co si˛e stało. Avery przedstawił go Mitchowi. Tamten zaczał ˛ opowiada´c o pogrzebie. Czekali, a˙z sobie pójdzie, ale on zanudzał ich dalej, powtarzajac ˛ ciagle ˛ w kółko, z˙ e jest mu bardzo przykro. Najwyra´zniej czekał na szczegóły. Avery nie podał mu z˙ adnych, wi˛ec w ko´ncu wrócił do swojego stolika. O drugiej ko´nczyła si˛e pora lunchu i na sali zrobiło si˛e lu´zniej. Avery wypisał czek, szef sali odprowadził ich do drzwi. Szofer stał cierpliwie obok limuzyny. Mitch usiadł z tyłu i zatopił si˛e w skórzanym fotelu. Obserwował budynki i ruch uliczny. Obserwował przechodniów p˛edzacych ˛ po goracych ˛ chodnikach, zastanawiajac ˛ si˛e, ilu z nich widziało wn˛etrze limuzyny albo klubu Manhattan. Ilu z nich wzbogaci si˛e przez najbli˙zsze dziesi˛ec´ lat? U´smiechnał ˛ si˛e z zadowoleniem. Harvard był oddalony o milion mil stad. ˛ Harvard bez długów studenckich. Kentucky było w innym s´wiecie. Jego przeszło´sc´ została zapomniana. Przybył. Projektantka wn˛etrz czekała w jego biurze. Umówili si˛e z Averym, z˙ e Mitch przyjdzie do niego za godzin˛e i zaczna˛ prac˛e. Dziewczyna miała katalogi mebli, wyposa˙zenia biurowego i najprzeró˙zniejsze próbki. Poprosił ja˛ o sugestie i przez jaki´s czas słuchał tego, co mówiła, starajac ˛ si˛e okaza´c maksymalne zainteresowanie, po czym powiedział, z˙ e ufa jej gustowi, i poprosił, by wybrała to, co sama uzna za odpowiednie. Podobało jej si˛e solidne biurko z drzewa wi´sniowego — bez szuflad, wybrała tak˙ze burgundzkie skórzane fotele i bardzo drogi orientalny dywan. Mitch orzekł, z˙ e wszystko jest wspaniałe. Gdy projektantka wyszła, usiadł za starym biurkiem, które wygladało ˛ całkiem nie´zle i odpowiadałoby mu w zupełno´sci, gdyby nie to, z˙ e zostało uznane za zu˙zyte i nie do´sc´ dobre dla nowego prawnika firmy Bendini, Lambert i Locke. . . Jego pokój miał wymiary pi˛etna´scie na pi˛etna´scie, dwa sze´sciostopowe okna skierowane na północ i znajdujace ˛ si˛e dokładnie na wysoko´sci pierwszego pi˛etra starego budynku stojacego ˛ naprzeciwko. Widok niezbyt ciekawy. Wychyliwszy si˛e, mógł dostrzec połyskujac ˛ a˛ wsta˙ ˛zk˛e rzeki. Na gołych s´cianach widniały s´lady po gablotkach. Dziewczyna zaproponowała mu kilka obrazów. Zadecydował, z˙ e s´ciana sukcesów b˛edzie si˛e znajdowa´c naprzeciw biurka, za fotelami. Dyplomy i tym po49
dobne trofea, które tu zawisna,˛ musza˛ zosta´c oprawione. Jak na biuro pracownika pokój był du˙zy. Znacznie wi˛ekszy od kwadratowych nor, w jakich umieszczano nowicjuszy w Nowym Jorku i Chicago. Wystarczy na par˛e lat. Potem przeprowadzi si˛e do jakiego´s z lepszym widokiem. A potem b˛edzie biuro naro˙zne, jedno z owych biur władzy. Panna Nina Huff zapukała do drzwi i przedstawiła si˛e jako jego sekretarka. Była korpulentna,˛ czterdziestopi˛ecioletnia˛ kobieta˛ i wystarczyło na nia˛ spojrze´c, by zrozumie´c, czemu pozostała do tej pory niezam˛ez˙ na. Poinformowała go od razu, z˙ e pracuje w firmie od o´smiu lat i wie wszystko, co tylko mo˙zna wiedzie´c o pracy biurowej. Gdyby miał jakie´s watpliwo´ ˛ sci, niech ja˛ po prostu pyta. Mitch podzi˛ekował. Przez pewien czas pracowała jako maszynistka i była wdzi˛eczna za to, z˙ e mo˙ze znowu pełni´c funkcj˛e sekretarki. Mitch przytaknał, ˛ jakby wszystko doskonale rozumiał. Spytała, czy wie, jak obsługiwa´c urzadzenia ˛ techniczne. Odpowiedział twierdzaco. ˛ Istotnie, rok temu pracował dla trzystuosobowej firmy na Wall Street, która dysponowała najnowocze´sniejsza˛ technologia˛ biurowa.˛ Je´sli jednak b˛edzie miał jakie´s problemy, na pewno zapyta, obiecał. — Jak ma na imi˛e twoja z˙ ona? — spytała. — Dlaczego to jest wa˙zne? — Bo kiedy zadzwoni, znajac ˛ jej imi˛e, mog˛e by´c dla niej naprawd˛e słodka i miła. — Abby. — Jaka˛ kaw˛e lubisz? — Czarna.˛ Ale b˛ed˛e ja˛ sobie sam przyrzadzał. ˛ — Nie mam nic przeciwko robieniu ci kawy. To cz˛es´c´ mojej pracy. — Sam ja˛ b˛ed˛e robił. — Wszystkie sekretarki tym si˛e zajmuja.˛ — Je˙zeli kiedykolwiek zrobisz mi kaw˛e, wy´sl˛e ci˛e do lizania znaczków. — Mamy do tego automat. Czy na Wall Street li˙ze si˛e znaczki? — To było takie powiedzonko. — W porzadku, ˛ zapami˛etałam imi˛e twojej z˙ ony i omówili´smy kwesti˛e kawy, wi˛ec my´sl˛e, z˙ e mo˙zemy zaczyna´c. — Od jutra. Bad´ ˛ z tu o wpół do dziewiatej. ˛ — Tak jest, szefie. Wyszła i Mitch u´smiechnał ˛ si˛e do siebie. Była naprawd˛e cwana, ale mogła by´c całkiem zabawna. Potem zajrzał Lamar. Miał spotkanie z Nathanem Lockiem i był ju˙z spó´zniony, ale chciał sprawdzi´c, jak si˛e miewa jego przyjaciel. Cieszył si˛e, z˙ e ich pokoje znajduja˛ si˛e blisko siebie. Jeszcze raz przeprosił za czwartkowy obiad. Tak — on,
50
Kay i dzieciaki wpadna˛ do Mitcha o siódmej obejrze´c nowy dom i meble. Hunter Quin miał pi˛ec´ lat. Jego siostra Holly — siedem. Oboje siedzieli przy nowiutkim stole, jedli spaghetti, zachowujac ˛ nienaganne maniery i ignorujac ˛ rozmowy dorosłych. Abby obserwowała t˛e dwójk˛e i marzyła o dzieciach. Mitch uznał, z˙ e sa˛ urocze, i do tego ograniczyła si˛e jego reakcja. W my´sli odtwarzał wszystkie wydarzenia tego dnia. Kobiety zjadły szybko i wyszły, z˙ eby obejrze´c meble i porozmawia´c o ewentualnych poprawkach. Dzieci zabrały Hearsaya do ogródka. — Jestem zdumiony, z˙ e przydzielili ci˛e do Tolara — powiedział Lamar, wycierajac ˛ usta. — Dlaczego? — Nie przypominam sobie, z˙ eby kiedykolwiek nadzorował pracowników. — Jest po temu jaka´s konkretna przyczyna? — W zasadzie nie. To wspaniały facet, ale nie nadaje si˛e do pracy w zespole. Typ samotnika. Woli pracowa´c sam. Co´s jest nie tak miedzy nim i jego z˙ ona,˛ podobno sa˛ w separacji. Ale on o tym nigdy nie mówi. Mitch odsunał ˛ talerz i łyknał ˛ mro˙zonej herbaty. — Czy to dobry prawnik? — Bardzo dobry. Wszyscy, którzy zostaja˛ wspólnikami, sa˛ dobrzy. Wi˛ekszo´sc´ jego klientów stanowia˛ bogaci ludzie zarabiajacy ˛ miliony na ulgach podatkowych. Zakłada spółki z ograniczona˛ odpowiedzialno´scia.˛ Wiele jego ulg wia˙ ˛ze si˛e z pewnym ryzykiem, ale on jest znany z tego, z˙ e lubi ryzykowa´c, a pó´zniej walczy´c z IRS. Wi˛ekszo´sc´ jego klientów to te˙z ryzykanci. B˛edziesz miał mas˛e roboty z wynajdywaniem sposobów na naginanie prawa podatkowego. To b˛edzie zabawne. — W czasie lunchu zrobił mi wykład na temat fakturowania. — To niezb˛edne. Jeste´smy stale pod presja,˛ by fakturowa´c coraz wi˛ecej. Wszystko co mamy do sprzedania to nasz czas. Kiedy zdasz egzamin, twój wykaz faktur b˛edzie co tydzie´n sprawdzany przez Tolara i Royce’a McKnighta. B˛edzie si˛e od ciebie wymagało, aby´s fakturował trzydzie´sci do czterdziestu godzin tygodniowo przez najbli˙zsze sze´sc´ miesi˛ecy. Potem przez par˛e lat — pi˛ec´ dziesiat ˛ godzin tygodniowo. Zanim zaczna˛ rozpatrywa´c twoja˛ kandydatur˛e na wspólnika, musisz mie´c za soba˛ par˛e lat, w których b˛edziesz pracował po sze´sc´ dziesiat ˛ godzin tygodniowo. — To bardzo du˙zo. — Tak si˛e wydaje, ale to tylko pozory. Wi˛ekszo´sc´ dobrych prawników pracuje osiem lub dziewi˛ec´ godzin dziennie, a fakturuje za dwana´scie. Nazywa si˛e to rozdymaniem. Nie jest to post˛epowanie zbyt uczciwe wobec klienta, ale wszyscy tak robia.˛ Wielkie firmy powstawały dzi˛eki rozdymaniu akt. Tak si˛e nazywa ta gra. — Wyglada ˛ na to, z˙ e nie obowiazuj ˛ a˛ w niej zasady etyczne. 51
— A czy jest etyczne, je´sli prawnik, specjalista od narkotyków, pobiera wynagrodzenie w gotówce, majac ˛ wiele powodów do przypuszcze´n, z˙ e pieniadze ˛ sa˛ brudne? Wiele rzeczy nie zgadza si˛e z etyka.˛ Co powiesz o lekarzu, który przyjmuje stu pacjentów dziennie? Lub o takim, który przeprowadza niepotrzebne operacje? Do najbardziej niemoralnych ludzi, jakich znam, nale˙za˛ moi klienci. Rozdymanie akt przychodzi bardzo łatwo, kiedy twój klient to multimilioner, który chce oszuka´c rzad ˛ i wymaga od ciebie, by´s pomógł mu to zrobi´c w sposób legalny. Wszyscy tak robimy. — Czy tu tego ucza? ˛ — Nie. Sam poniekad ˛ do tego dochodzisz. Poczatkowo ˛ pracujesz jak szalony przez wiele długich m˛eczacych ˛ godzin, ale to nie mo˙ze trwa´c w niesko´nczono´sc´ . Wi˛ec stopniowo zmniejszasz liczb˛e godzin. Uwierz mi, Mitch, gdy pob˛edziesz tu z nami przez rok, nauczysz si˛e, jak pracowa´c dziesi˛ec´ godzin, a fakturowa´c za dwa razy tyle. To co´s w rodzaju szóstego zmysłu, który jest niezb˛edny ka˙zdemu prawnikowi. — Co jeszcze b˛edzie dla mnie niezb˛edne? Lamar pomieszał kostki lodu i pomy´slał przez chwil˛e. — Pewna doza cynizmu. Ta robota wyciska na ka˙zdym swoje pi˛etno. Na uczelni wpojono ci pewien zasób wzniosłych poj˛ec´ dotyczacych ˛ zasad post˛epowania prawnika. Rycerz walczacy ˛ o prawo jednostek, obro´nca konstytucji, or˛edownik uci´snionych, rzecznik zasad swego klienta. Potem praktykujesz przez sze´sc´ miesi˛ecy i widzisz, z˙ e jeste´smy tylko i po prostu prawnikami do wynaj˛ecia. Rzecznikami tego, kto zapłaci najwi˛ecej, gotowymi słu˙zy´c ka˙zdemu oszustowi i złodziejowi, który ma dostatecznie du˙zo pieni˛edzy, aby pokry´c nasze wygórowane honoraria. Nic ci˛e nie dziwi. Nasz zawód uwa˙za si˛e za szacowna˛ profesj˛e, ale spotkasz tylu nieuczciwych prawników, z˙ e przyjdzie taka chwila, i˙z b˛edziesz chciał zrezygnowa´c i znale´zc´ jaka´ ˛s uczciwa˛ prac˛e. Tak, Mitch, staniesz si˛e cynikiem. To doprawdy smutne. — Nie powiniene´s mi mówi´c tego wła´snie teraz, kiedy dopiero zaczynam moja˛ karier˛e. — Pieniadze ˛ to sprawia.˛ To zdumiewajace, ˛ jak ci˛ez˙ ko b˛edziesz potrafił harowa´c za dwie´scie tysi˛ecy rocznie. — Harowa´c? To brzmi przera˙zajaco. ˛ — Przykro mi. Nie jest tak z´ le. Moje widzenie s´wiata zmieniło si˛e diametralnie od zeszłego czwartku. — Czy chciałby´s obejrze´c dom? Jest wspaniały. — Mo˙ze innym razem. Pogadajmy jeszcze troch˛e.
Rozdział 6
Budzik stojacy ˛ na nowym stoliku nocnym, pod nowa˛ lampa˛ zadzwonił o pia˛ tej rano i został natychmiast wyłaczony. ˛ Mitch przeszedł chwiejnym krokiem przez pogra˙ ˛zony w mroku dom i natknał ˛ si˛e na Hearsaya warujacego ˛ przy tylnych drzwiach. Wypu´scił go do ogrodu i poszedł wzia´ ˛c prysznic. Dwadzie´scia minut pó´zniej zajrzał do s´piacej ˛ jeszcze z˙ ony i pocałował ja˛ na do widzenia. Nie zareagowała. Kiedy nie trzeba było przedziera´c si˛e przez korki, droga do biura zajmowała nie wi˛ecej ni˙z dziesi˛ec´ minut. Postanowił rozpoczyna´c prac˛e o piatej ˛ trzydzies´ci, chyba z˙ e znalazłby si˛e kto´s, kto przychodziłby wcze´sniej od niego, wtedy gotów był zjawia´c si˛e w biurze o piatej, ˛ wpół do piatej, ˛ czy o którejkolwiek, byleby przychodzi´c pierwszy. Sen to tylko zawada. Postanowił, z˙ e od dzisiaj b˛edzie tym, który zawsze przychodzi pierwszy do Gmachu Bendiniego, przynajmniej do czasu, kiedy zostanie wspólnikiem. Je˙zeli innym zajmowało to dziesi˛ec´ lat, jemu zajmie siedem. Zamierzał zosta´c najmłodszym wspólnikiem w historii firmy. Pusty teren wokół Gmachu Bendiniego otaczało ogrodzenie z ła´ncuchów, a przy bramie stał stra˙znik. Wewnatrz ˛ znajdował si˛e parking, na którym wyznaczono miejsce dla jego samochodu — jego nazwisko wypisano sprayem mi˛edzy z˙ ółtymi liniami. Zatrzymał si˛e przy bramie i czekał. Umundurowany stra˙znik wyłonił si˛e z ciemno´sci i podszedł do wozu. Mitch nacisnał ˛ przycisk uchylajacy ˛ okno i pokazał plastikowa˛ legitymacj˛e ze swoim zdj˛eciem. — Musisz by´c tym nowym — powiedział stra˙znik, ogladaj ˛ ac ˛ legitymacj˛e. — Tak. Mitch McDeere. — Potrafi˛e czyta´c. Zreszta˛ poznałbym po samochodzie. — Jak si˛e nazywasz? — zapytał Mitch. — Dutch Hendrix. Pracowałem w departamencie policji w Memphis przez trzydzie´sci trzy lata. — Miło mi ci˛e pozna´c, Dutch. — Taak, nawzajem. Wcze´snie zaczynasz. Mitch u´smiechnał ˛ si˛e i schował legitymacj˛e. — Sadziłem, ˛ z˙ e wszyscy b˛eda˛ ju˙z w komplecie. 53
Dutch zdobył si˛e na u´smiech. — Jeste´s pierwszy. Wkrótce pojawi si˛e pan Locke. Brama si˛e otwarła i Dutch pozwolił mu wjecha´c. Znalazł swoje nazwisko wypisane białymi literami na asfalcie i zaparkował l´sniace ˛ BMW na trzecim stanowisku od strony budynku. Zabrał z tylnego siedzenia pusta˛ aktówk˛e z w˛ez˙ owej skóry i delikatnie zamknał ˛ drzwi. Drugi stra˙znik stał przy tylnym wej´sciu. Mitch przedstawił si˛e i czekał, a˙z ten otworzy mu drzwi. Spojrzał na zegarek. Dokładnie piata ˛ trzydzie´sci. Sprawiło mu ulg˛e, z˙ e godzina jest tak wczesna. Wszyscy inni ciagle ˛ jeszcze spali. Zapalił s´wiatło w swoim biurze i poło˙zył teczk˛e na biurku. Przeszedł korytarzem na zaplecze, zapalajac ˛ po drodze wszystkie s´wiatła. Ekspres do kawy był jednym z tych kombajnów wyposa˙zonych w tysiace ˛ przycisków, s´wiatełek i podziałek — z˙ adnej instrukcji obsługi Mitch oczywi´scie nie znalazł. Wsypujac ˛ kaw˛e do filtra, badał maszyn˛e przez chwil˛e. Przez jeden z otworów znajdujacych ˛ si˛e w górnej pokrywie nalał wody i u´smiechnał ˛ si˛e, gdy zacz˛eła s´cieka´c we wła´sciwe miejsce. W rogu pokoju stały trzy pudła kartonowe pełne ksia˙ ˛zek, papierów, notatników i notesów, które zgromadził w ciagu ˛ ostatnich trzech lat. Postawił jedno z nich na biurku, po czym zaczał ˛ je opró˙znia´c i segregowa´c wst˛epnie zawarto´sc´ , ustawiajac ˛ małe stosiki. Po dwóch kawach znalazł w trzecim pudełku materiały do egzaminu. Podszedł do okna i odsłonił z˙ aluzje. Było wcia˙ ˛z ciemno. Nie zauwa˙zył postaci, która nagle pojawiła si˛e w drzwiach. — Dzie´n dobry! Mitch odwrócił si˛e gwałtownie od okna i utkwił w go´sciu niezbyt madre ˛ spojrzenie. — Przestraszył mnie pan — powiedział, ci˛ez˙ ko oddychajac. ˛ — Przepraszam. Nazywam si˛e Nathan Locke. Nie sadz˛ ˛ e, by´smy si˛e kiedy´s ju˙z spotkali. — Jestem Mitch McDeere. Nowy człowiek. Podali sobie r˛ece. — Tak, wiem. Przepraszam, z˙ e nie mogli´smy si˛e spotka´c wcze´sniej. Byłem bardzo zaj˛ety podczas twojej ostatniej wizyty. Wydaje mi si˛e, z˙ e widziałem ci˛e na poniedziałkowych pogrzebach. Mitch przytaknał ˛ skinieniem głowy. Był całkowicie pewien, z˙ e nigdy dotad ˛ nie znalazł si˛e w odległo´sci mniejszej ni˙z sto jardów od Nathana Locke’a. Zapami˛etałby go bez watpienia. ˛ Te oczy. Zimne, czarne, otoczone siecia˛ ciemnych zmarszczek. Ogromne niesamowite oczy, których nie mo˙zna zapomnie´c. Włosy miał białe, przerzedzone na czubku głowy, g˛estsze nad uszami. Ich biel kontrastowała silnie z reszta˛ twarzy. Kiedy mówił, te oczy zw˛ez˙ ały si˛e, a z´ renice zaczynały płona´ ˛c dzikim ogniem. Przera˙zajace, ˛ wszystkowiedzace ˛ oczy.
54
— By´c mo˙ze — powiedział Mitch, zahipnotyzowany widokiem twarzy, z której wyzierało bezwzgl˛edne zło, jakiego nigdy w z˙ yciu jeszcze nie widział. — By´c mo˙ze. — Widz˛e, z˙ e jeste´s rannym ptaszkiem. — Tak, prosz˛e pana. — Cieszymy si˛e, z˙ e do nas dołaczyłe´ ˛ s. Nathan Locke odwrócił si˛e i w nast˛epnej chwili zniknał. ˛ Mitch wyjrzał na korytarz i zamknał ˛ drzwi. Nic dziwnego, z˙ e trzymaja˛ go na czwartym pi˛etrze, z dala od wszystkich, pomy´slał. Teraz rozumiał, dlaczego nie spotkał Nathana Locke’a przed podpisaniem kontraktu. Mógłby si˛e zacza´ ˛c zastanawia´c. Prawdopodobnie nie pokazywali go z˙ adnemu ze zwerbowanych nowicjuszy. Sprawiał wra˙zenie najbardziej odra˙zajacego ˛ i najokrutniejszego ze wszystkich ludzi, jakich Mitch kiedykolwiek widział. To były te oczy, powiedział do siebie, kładac ˛ nogi na biurko i podnoszac ˛ do ust fili˙zank˛e z kawa.˛ Te oczy. Tak jak si˛e tego spodziewał, Nina zjawiła si˛e w biurze o ósmej trzydzie´sci. Zaproponowała mu paczki ˛ — wział ˛ dwa — po czym zapytała, czy z˙ yczyłby sobie, by przynosiła ka˙zdego ranka co´s do jedzenia. Mitch odparł, z˙ e byłoby to z jej strony bardzo miłe. — Co to jest? — zapytała, wskazujac ˛ na sterty papierów i notesów porozkładanych na biurku. — To nasze zadanie na dzisiejszy dzie´n. Musimy to posegregowa´c. — Nie b˛edzie dyktowania? — Na razie jeszcze nie. Mam spotkanie z Averym za par˛e minut. Musz˛e jako´s uporzadkowa´ ˛ c ten bałagan. — Jakie˙z to fascynujace ˛ — powiedziała, wychodzac ˛ na zaplecze. Avery Tolar czekał na Mitcha z p˛ekajac ˛ a˛ w szwach teczka,˛ która˛ natychmiast mu wr˛eczył. — To teczka Cappsa. Cz˛es´c´ dokumentów. Nasz klient nazywa si˛e Sonny Capps. Mieszka w Houston, ale wychował si˛e w Arkansas. Wart jest trzydzie´sci milionów i trzyma łap˛e na ka˙zdym cencie tej sumy. Jego ojciec tu˙z przed s´miercia˛ przekazał mu kilka starych barek, a on stworzył z tego najwi˛eksze przedsi˛ebiorstwo usług holowniczych na całej Missisipi. Dzi´s jego statki, czy te˙z łódki, jak sam je nazywa, pływaja˛ ju˙z po całym s´wiecie. Robimy osiemdziesiat ˛ procent jego prawniczej obsługi, wszystko oprócz spraw sadowych. ˛ Chce zało˙zy´c nast˛epna˛ spółk˛e z ograniczona˛ odpowiedzialno´scia,˛ by kupi´c kolejna˛ flot˛e tankowców — tym razem od rodziny jakiego´s zmarłego z˙ ółtka z Hongkongu. Capps jest zazwyczaj głównym udziałowcem i potrafi namówi´c do współpracy ze dwadzie´scia spółek z ograniczona˛ odpowiedzialno´scia,˛ by rozło˙zy´c ryzyko i powi˛ekszy´c zasoby. Ta transakcja jest warta około sze´sc´ dziesi˛eciu pi˛eciu milionów. Pomogłem mu 55
nawiaza´ ˛ c kontakt z kilkoma spółkami, z których ka˙zda jest inna i z ka˙zda˛ zwia˛ zane sa˛ inne kłopoty. A współpraca z nim układa si˛e bardzo ci˛ez˙ ko. Jest perfekcjonista˛ i wydaje mu si˛e, z˙ e wie wi˛ecej ode mnie. Nie b˛edziesz z nim rozmawiał. Nikt z firmy oprócz mnie z nim nie rozmawia. Te papiery sa˛ cz˛es´cia˛ dokumentacji dotyczacej ˛ ostatniej spółki, która˛ dla niego zało˙zyłem. Zawieraja˛ mi˛edzy innymi plany, zgod˛e na zało˙zenie spółki, listy intencyjne, wyciagi ˛ bankowe i sama˛ umow˛e spółki. Zapoznaj si˛e z ka˙zdym słowem. Potem sporzadzisz ˛ wst˛epny szkic umowy spółki dotyczacej ˛ tego interesu. Teczka nagle stała si˛e jeszcze ci˛ez˙ sza. Mogło si˛e okaza´c, z˙ e piata ˛ trzydzie´sci nie jest dostatecznie wczesna˛ pora.˛ — Capps dał nam jakie´s czterdzie´sci dni, wi˛ec ju˙z jeste´smy do tyłu — kontynuował wspólnik. Marty Kozinski te˙z nad tym pracował i jak tylko dostan˛e jego materiały, przeka˙ze˛ je tobie. Masz jakie´s pytania? — A analizy? — Wi˛ekszo´sc´ mamy, ale b˛edziesz musiał je uaktualni´c. Capps zarobił w zeszłym roku ponad dziewi˛ec´ milionów i zapłacił z tego minimalny podatek. Jest przeciwnikiem płacenia podatków i uczynił mnie osobi´scie odpowiedzialnym za ka˙zdego centa, który na nie przeznacza. Wszystko pozostaje oczywi´scie całkowicie legalne, ale moim zdaniem nie jest to wła´sciwa metoda działania. Kiedy inwestuje si˛e miliony dolarów, oszcz˛edzanie na podatkach jest rzecza˛ ryzykowna.˛ To przedsi˛ewzi˛ecie b˛edzie kontrolowane przez rzady ˛ przynajmniej trzech pa´nstw. Bad´ ˛ z wi˛ec ostro˙zny. Mitch przekartkował dokumenty. — Ile godzin dziennie b˛ed˛e nad tym pracował? — Tyle, ile b˛edziesz mógł. Egzamin jest wa˙zny, lecz Sonny Capps równie˙z. Zarobili´smy na nim w zeszłym roku na czysto prawie pół miliona. — Dam sobie rad˛e. — Wiem, z˙ e potrafisz. Jak ci ju˙z powiedziałem, twoje wynagrodzenie wynosi sto dolarów za godzin˛e. Nina przejrzy dzi´s z toba˛ terminarz. Pami˛etaj, nie zaniedbuj fakturowania. — Jak˙ze mógłbym zapomnie´c? Oliver Lambert i Nathan Locke stali przed metalowymi drzwiami i spogla˛ dali w kamer˛e. Co´s gło´sno trzasn˛eło i drzwi si˛e otwarły. Stra˙znik skinał ˛ głowa.˛ DeVasher czekał w swoim biurze. — Dzie´n dobry, Ollie — powiedział cicho, ignorujac ˛ drugiego wspólnika. — Jakie wie´sci? — sapnał ˛ Locke w kierunku DeVashera, nie patrzac ˛ na niego. — Skad? ˛ — zapytał łagodnie DeVasher. — Z Chicago. — Sa˛ bardzo poirytowani. Bez wzgl˛edu na to, co ty o tym sadzisz, ˛ Nat, nie 56
lubia˛ brudzi´c sobie rak. ˛ Szczerze mówiac, ˛ po prostu nie rozumieja,˛ czemu mieliby to robi´c. — Co masz na my´sli? — Zadali mi par˛e nieprzyjemnych pyta´n, na przykład, dlaczego nie potrafimy utrzyma´c naszych ludzi w ryzach. — I co im powiedziałe´s? ˙ wszystko jest w porzadku. — Ze ˛ Wspaniale. Wielka firma Bendiniego jest ˙ solidna. Przeciek zlikwidowano. Interesy jak zwykle. Zadnych problemów. — Jak wielkie szkody wyrzadzili? ˛ — zapytał Oliver Lambert. — Nie mamy pewno´sci. Nigdy si˛e tego nie dowiemy, ale nie wydaje mi si˛e, aby rozmawiali z tamtymi. Na pewno mieli taki zamiar, nie ma watpliwo´ ˛ sci, ale my´sl˛e, z˙ e do tego nie doszło. Dowiedzieli´smy si˛e z dobrego z´ ródła, z˙ e w dniu wypadku na wyspie przebywało dwóch agentów FBI, wi˛ec sadzimy, ˛ z˙ e planowali spotkanie, by nawiaza´ ˛ c współprac˛e. — Skad ˛ to wiesz? — spytał Locke. — Daj spokój, Nat, mamy swoje z´ ródła. Mamy te˙z ludzi na całej wyspie. Wiesz, z˙ e znamy si˛e na swojej robocie. — Jasne. — Czy co´s spaprali´smy? — Nie, nie, byli´scie s´wietni. — Jak to si˛e stało, z˙ e tubylec został zamieszany w t˛e afer˛e? — Dzi˛eki temu bardziej to wygladało ˛ na wypadek, Ollie. — Co na to tamtejsze władze? — Jakie władze? To mała, spokojna wyspa. W zeszłym roku zdarzyło si˛e tam jedno morderstwo i były cztery wypadki przy nurkowaniu. Oni po prostu my´sla,˛ z˙ e to kolejny wypadek. Trzy przypadkowe utoni˛ecia. — Co z FBI? — Nie wiem. — My´slałem, z˙ e macie jakie´s z´ ródła informacji. — Mamy. Nie mo˙zemy jednak do nich dotrze´c. Nic od wczoraj nie słyszelis´my. Nasi ludzie sa˛ wcia˙ ˛z na wyspie i nie zauwa˙zyli nic szczególnego. — Jak długo tam zostaniecie? — Kilka tygodni. — Co zrobicie, je˙zeli traficie na s´lad FBI? — B˛edziemy ich dokładnie obserwowa´c. Namierzymy ich, gdy b˛eda˛ wysiada´c z samolotu, i pójdziemy za nimi do hotelu. By´c mo˙ze nawet zało˙zymy podsłuch na ich telefony. B˛edziemy wiedzie´c, co jedza˛ na s´niadanie i o czym rozmawiaja.˛ Ka˙zdego z tych facetów b˛edzie obserwowa´c trzech naszych i b˛edziemy wiedzie´c nawet to, kiedy ida˛ do toalety. Nic nie wykryja,˛ Nat. Mówiłem ci, z˙ e to była czysta ˙ robota, bardzo profesjonalna. Zadnej pomyłki. Odpr˛ez˙ si˛e. — Nie podoba mi si˛e to wszystko, DeVasher — powiedział Lambert. 57
— My´slisz, z˙ e mnie si˛e to podoba, Ollie? Co twoim zdaniem powinni´smy zrobi´c? Siedzie´c bezczynnie i pozwoli´c im mówi´c? Daj spokój, Ollie, wszyscy jeste´smy lud´zmi. Nie chciałem tego robi´c, ale tak polecił Lazarov. Je˙zeli chcesz si˛e kłóci´c z Lazarovem, prosz˛e bardzo. Znajda˛ gdzie´s twoje ciało. Ci chłopcy nie zachowywali si˛e tak jak trzeba. Powinni siedzie´c cicho, prowadzi´c swoje fiku´sne samochodziki i udawa´c wielkich prawników. Ale nie, zachciało im si˛e zosta´c s´wi˛etymi. Nathan Locke zapalił papierosa i pu´scił z ust ci˛ez˙ ki obłok dymu dokładnie w stron˛e DeVashera. Przez chwil˛e wszyscy troje siedzieli w ciszy, a dym unosił si˛e ponad biurkiem. DeVasher spojrzał na Czarne Oczy, ale nic nie powiedział. Oliver Lambert wstał i wpatrzył si˛e w naga˛ s´cian˛e obok drzwi. — Dlaczego chciałe´s si˛e z nami widzie´c? — zapytał. DeVasher odetchnał ˛ gł˛eboko. — Chicago domaga si˛e, by´smy zało˙zyli podsłuch w domach wszystkich, którzy nie sa˛ wspólnikami. — Mówiłem ci — powiedział Lambert do Locke’a. — Nie zachwycam si˛e tym pomysłem, ale oni upieraja˛ si˛e przy nim. Sa˛ bardzo zdenerwowani i domagaja˛ si˛e dodatkowych zabezpiecze´n. Nie mo˙zesz mie´c do nich o to pretensji. — Nie wydaje ci si˛e, z˙ e posuwaja˛ si˛e troch˛e za daleko? — spytał Lambert. — Tak, to zupełnie niepotrzebne. Ale Chicago ma inna˛ opini˛e na ten temat. — Kiedy? — zapytał Locke. — W nast˛epnym tygodniu czy co´s koło tego. Zajmie to kilka dni. — Wszystkich? — Wszystkich. Tak powiedzieli. — Nawet McDeere’a? — Tak. Nawet McDeere’a. My´sl˛e, z˙ e Tarrance spróbuje ponownie i tym razem zacznie od samego dołu. — Spotkałem go dzi´s rano — powiedział Locke. — Był przede mna.˛ — O piatej ˛ trzydzie´sci dwie — podpowiedział DeVasher. Notatki z uczelni wyladowały ˛ na podłodze, a na biurku znalazła si˛e teczka Cappsa. Nina przyniosła na lunch kanapki z sałatka˛ z kurczaka; Mitch czytał w czasie jedzenia, a ona tymczasem sprzatała ˛ bałagan na podłodze. Par˛e minut po pierwszej pojawił si˛e Wally Hudson, czy te˙z J. Walter Hudson, jak go tytułowano w firmie, by rozpocza´ ˛c z nim nauk˛e do egzaminu. Jego specjalno´scia˛ były kontrakty. Nale˙zał do firmy od pi˛eciu lat i był tu jedynym człowiekiem pochodzacym ˛ z Wirginii, co jego samego bardzo dziwiło, poniewa˙z uwa˙zał, z˙ e Wirginia miała najlepsze uczelnie prawnicze. Przez dwa lata opracowywał nowy program przygotowawczy do tej cz˛es´ci egzaminu, która dotyczyła kontraktów. Miał wiel58
ka˛ ochot˛e wypróbowa´c go na kim´s. Wr˛eczył Mitchowi ci˛ez˙ ki skoroszyt, który był gruby na co najmniej cztery cale i wa˙zył mniej wi˛ecej tyle samo, ile teczka Cappsa. Egzamin b˛edzie trwał cztery dni i składał si˛e z trzech cz˛es´ci — poinformował Mitcha Wally. W pierwszym dniu odb˛edzie si˛e czterogodzinny test z etyki. Gill Vaughn, jeden ze wspólników, jest specjalista˛ w dziedzinie etyki i przygotuje Mitcha do tej cz˛es´ci egzaminu. W drugim dniu nastapi ˛ o´smiogodzinny egzamin zwany po prostu blokiem głównym. Dotyczy on prawa obowiazuj ˛ acego ˛ we wszystkich stanach. To równie˙z test, a pytania sa˛ bardzo podchwytliwe. Nast˛epnie ci˛ez˙ ka robota; w dniu trzecim i czwartym o´smiogodzinne egzaminy obejmuja˛ ce pi˛etna´scie dziedzin prawa, kontrakty, kodeks handlowy, nieruchomo´sci, delikt cywilnoprawny, kontakty wewn˛etrzne, testamenty, majatki, ˛ pobieranie podatków, rozliczanie nale˙zno´sci wzajemnych, prawo konstytucyjne, federalna procedura sa˛ dowa, procedura kryminalna, spółki, ubezpieczenia i relacje dłu˙znik-wierzyciel. Wszystkie odpowiedzi powinny mie´c form˛e eseju, a pytania b˛eda˛ dotyczyły głównie prawa stanu Tennessee. Firma prowadziła seminaria dotyczace ˛ wszystkich pi˛etnastu sekcji. — Masz na my´sli pi˛etna´scie notesów takich jak ten? — zapytał Mitch, wskazujac ˛ na brulion. — Tak. Firma jest bardzo dokładna — u´smiechnał ˛ si˛e Wally. — Nikt stad ˛ jeszcze nie oblał. . . — Wiem. Wiem. Nie b˛ed˛e pierwszym. . . — B˛edziemy si˛e spotyka´c co najmniej raz na tydzie´n przez sze´sc´ nast˛epnych tygodni, by przejrze´c materiały. Ka˙zda sesja b˛edzie trwała dwie godziny, wi˛ec b˛edziesz mógł odpowiednio rozplanowa´c zaj˛ecia. Proponowałbym w ka˙zda˛ s´rod˛e o trzeciej. — Rano czy po południu? — Po południu. — W porzadku. ˛ — Jak wiesz, kontrakty oraz kodeks handlowy sa˛ ze soba˛ powiazane, ˛ wi˛ec właczyłem ˛ kodeks handlowy do materiałów. Przerobimy jedno i drugie, ale zajmie to wi˛ecej czasu. Typowy egzamin adwokacki jest przeładowany zagadnieniami dotyczacymi ˛ transakcji handlowych. O takich wła´snie problemach b˛edziesz musiał pisa´c eseje, wi˛ec ten skoroszyt bardzo nam si˛e przyda. Zawiera pytania z poprzednich egzaminów i przykładowe odpowiedzi. To fascynujaca ˛ lektura. — Nie mog˛e si˛e doczeka´c. — Przerób pierwsze osiemdziesiat ˛ stron w przyszłym tygodniu. Znajdziesz tam pytania, na które powiniene´s da´c odpowiedzi w formie eseju. — Czy masz na my´sli zadania domowe? — Oczywi´scie. Oceni˛e je w ciagu ˛ tygodnia. To bardzo wa˙zne, by co tydzie´n przerabia´c te pytania. 59
— To b˛edzie gorsze ni˙z w szkole prawniczej. — To o wiele wa˙zniejsze ni˙z szkoła prawnicza. Podchodzimy do całej sprawy niezwykle serio. Mamy komitet, który b˛edzie kontrolował twoje post˛epy od chwili obecnej a˙z do egzaminu. B˛edziemy je obserwowa´c bardzo uwa˙znie. — Kto wchodzi w skład komitetu? — Ja, Avery Tolar, Royce McKnight, Randall Dunbar i Kendall Mahan. B˛edziemy spotyka´c si˛e w ka˙zdy piatek. ˛ Wally wyciagn ˛ ał ˛ notes wielko´sci koperty i poło˙zył go na biurku. — To jest twój terminarzyk. Masz tu odnotowywa´c godziny sp˛edzone na uczeniu si˛e do egzaminu i przedmioty, których si˛e uczyłe´s. B˛ed˛e przegladał ˛ go w ka˙zdy piatek ˛ z rana, przed zebraniem komitetu. Czy masz jakie´s pytania? — Chyba nie — powiedział Mitch, kładac ˛ notes na teczce Cappsa. — W porzadku. ˛ Do zobaczenia w s´rod˛e o trzeciej. Niecałe dziesi˛ec´ minut pó´zniej zjawił si˛e Randall Dunbar ze skoroszytem opatrzonym napisem „Nieruchomo´sci” i do złudzenia przypominajacym ˛ ten, jaki pozostawił Wally, tyle z˙ e nieco cie´nszym. Dunbar stał na czele działu nieruchomo´sci i to on kierował sprzeda˙za˛ i kupnem domu McDeera w maju. Wr˛eczył Mitchowi notatki i o´swiadczył, z˙ e jego działka to najbardziej skomplikowana cz˛es´c´ egzaminu. „Wszystko w ko´ncu sprowadza si˛e do prawa własno´sci” — powiedział. Przygotowywał te materiały bardzo starannie przez dziesi˛ec´ lat i wyznał, z˙ e wielokrotnie my´slał o wydaniu ich jako miarodajnego szkicu na temat praw własno´sci i handlu ziemia.˛ B˛edzie im potrzebna co najmniej jedna godzina w tygodniu, najlepiej we wtorkowe popołudnia. Przez godzin˛e opowiadał o tym, jak wygladał ˛ egzamin trzydzie´sci lat temu, kiedy on do niego przyst˛epował. Nast˛epny był Kendall Mahan. Chciał si˛e spotyka´c w sobotnie ranki. Wcze´snie, powiedzmy o siódmej trzydzie´sci. — Nie ma sprawy — odpowiedział Mitch, biorac ˛ skoroszyt i kładac ˛ go obok poprzednich. Ten dotyczył prawa konstytucyjnego, ulubionej dziedziny Kendalla. To była najwa˙zniejsza cz˛es´c´ egzaminu, w ka˙zdym razie, kiedy on sam zdawał go pi˛ec´ lat temu, była nia˛ na pewno. Opublikował artykuł dotyczacy ˛ zasad pierwszej nowelizacji w „Columbia Law Review” podczas swojego trzeciego roku pracy w firmie. Gdyby Mitch miał ochot˛e si˛e z nim zapozna´c, znajdzie kopi˛e w skoroszycie. Mitch natychmiast obiecał, z˙ e nie omieszka przeczyta´c artykułu. Procesja przeciagn˛ ˛ eła si˛e do wieczora i trwała dopóty, dopóki połowa firmy z notatnikami, zadaniami domowymi i terminami cotygodniowych spotka´n nie przetoczyła si˛e przez jego biuro. Kiedy jego sekretarka zbierała si˛e do wyj´scia o piatej, ˛ małe biurko pokryte było materiałami przygotowawczymi w ilo´sci wystarczajacej ˛ do zam˛eczenia dziesi˛eciu ludzi. Mitch, który ju˙z nie był w stanie mówi´c, u´smiechnał ˛ si˛e do niej i powrócił do studiowania notatek Wally’ego. Godzin˛e pó´zniej pomy´slał o jedzeniu. Wtedy te˙z po raz pierwszy od dwunastu godzin przypomniał sobie o Abby. 60
Zadzwonił do niej. — Jeszcze niepr˛edko wróc˛e do domu — zapowiedział. — Ale ja gotuj˛e obiad. — Zostaw go na piecyku — powiedział po prostu. Na chwil˛e zapadła cisza. — O której b˛edziesz w domu? — zapytała wolno, starannie dobierajac ˛ słowa. — Za par˛e godzin. — Par˛e godzin. Byłe´s tam ju˙z przez pół dnia. — To prawda, ale mam jeszcze mas˛e roboty. — Ale˙z to jest twój pierwszy dzie´n. — Nie uwierzyłaby´s, gdybym ci opowiedział. — Czy wszystko w porzadku? ˛ — Tak. Wróc˛e pó´zniej. Odgłos uruchamianego silnika obudził Dutcha Hendrixa. Wartownik zerwał si˛e na równe nogi, otworzył bram˛e i czekał przy niej, a˙z ostatni samochód opu´sci parking. Wóz zatrzymał si˛e przy nim. — Dobry wieczór, Dutch — powiedział Mitch. — Dopiero teraz wychodzisz? — Tak, miałem pracowity dzie´n. Dutch zapalił s´wiatełko przy zegarku i spojrzał na godzin˛e. Jedenasta trzydzie´sci. — Có˙z, uwa˙zaj na siebie — powiedział. — Dzi˛eki. Do zobaczenia za par˛e godzin. BMW skr˛eciło we Front Street i pogra˙ ˛zyło si˛e w ciemno´sciach. Za par˛e godzin, pomy´slał Dutch. Ci nowicjusze byli naprawd˛e zdumiewajacy. ˛ Osiemna´scie, dwadzie´scia godzin dziennie, przez sze´sc´ dni w tygodniu. Czasami przez siedem. Wszyscy chcieli zosta´c najlepszymi prawnikami, zarabiajacymi ˛ milion przez jedna˛ noc. Czasami pracowali dwadzie´scia cztery godziny na dob˛e, s´piac ˛ przy swoich biurkach. Widział ju˙z takich. Ale nie byli w stanie długo tego wytrzyma´c. Ludzkie ciało nie było zdolne znosi´c takiej mord˛egi. Po sze´sciu miesiacach ˛ tracili cała˛ energi˛e. Wtedy ograniczali si˛e do pi˛etnastu godzin dziennie, przez sze´sc´ dni w tygodniu. Potem przez pi˛ec´ i pół. Potem pracowali po dwana´scie godzin dziennie. Nikt nie był w stanie pracowa´c po sto godzin na tydzie´n dłu˙zej ni˙z sze´sc´ miesi˛ecy.
Rozdział 7
Jedna z sekretarek przetrzasała ˛ segregator w poszukiwaniu czego´s, co było niezwłocznie potrzebne Avery’emu. Druga stała przy jego biurku, z notesem w dłoni i co jaki´s czas stenografowała instrukcje, których udzielał jej Avery w chwilach, gdy przestawał krzycze´c do słuchawki i słucha´c rozmówcy. Trzy czerwone s´wiatełka migotały na telefonie. Kiedy Avery wrzeszczał w słuchawk˛e, panie rozmawiały ostrym tonem ze soba.˛ Mitch powoli wszedł do pokoju i zatrzymał si˛e przy drzwiach. — Cisza! — krzyknał ˛ Avery w stron˛e sekretarek. Ta, która stała przy segregatorze, zatrzasn˛eła szuflad˛e i podeszła do innej szafki. Avery skinał ˛ na druga˛ sekretark˛e i wskazał kalendarz znajdujacy ˛ si˛e na biurku. Odwiesił słuchawk˛e, nie mówiac ˛ do widzenia. — Jaki jest mój program na dzisiaj? — spytał, wyciagaj ˛ ac ˛ kartotek˛e z szafy. — O dziesiatej ˛ spotkanie z IRS w s´ródmie´sciu. O pierwszej spotkanie z Nathanem Lockiem — przejrzenie kartoteki Spinosy. O trzeciej trzydzie´sci zebranie wspólników. Jutro jest pan w sadzie ˛ podatkowym przez cały dzie´n i powinien pan si˛e do tego przygotowywa´c przez cały dzie´n dzisiejszy. — Wspaniale. Odwołaj wszystkie spotkania. Sprawd´z loty do Houston w sobot˛e po południu i powroty w poniedziałek, wcze´snie rano. — Dobrze, prosz˛e pana. — Mitch! Gdzie jest teczka Cappsa? — Na moim biurku. — Ile zrobiłe´s? — Przeczytałem prawie wszystko. — Musimy przej´sc´ na szybsze obroty. Dzwonił Sonny Capps. Chce spotka´c si˛e ze mna˛ w sobot˛e rano w Houston i chce, bym dostarczył mu szkic umowy spółki z ograniczona˛ odpowiedzialno´scia.˛ Mitch poczuł nerwowy skurcz w pustyni z˙ oładku. ˛ Je´sli dokładnie pami˛etał, umowa liczyła sobie sto czterdzie´sci par˛e stronic. — Tylko szkic — powiedział Avery. — Nie ma sprawy — odparł Mitch tak pewnym siebie tonem, na jaki potrafił 62
si˛e zdoby´c. — By´c mo˙ze nie b˛edzie doskonały, ale b˛ed˛e miał ten szkic. — Potrzebuj˛e go w sobot˛e po południu i ma by´c tak doskonały jak to jest mo˙zliwe. Powiem jednej z moich sekretarek, by pokazała Ninie, gdzie znajduja˛ si˛e formularze umów w banku pami˛eci. B˛edzie mniej pisania i dyktowania na maszynie. Wiem, z˙ e to nie w porzadku, ˛ ale nic, co dotyczy Cappsa, nie jest w porzad˛ ku. To bardzo wymagajacy ˛ klient. Powiedział mi, z˙ e je´sli nie uko´nczymy sprawy w ciagu ˛ dwudziestu dni, zerwie umow˛e z nami. — B˛edzie gotowe. — Dobrze. Spotkajmy si˛e jutro o ósmej, z˙ eby zobaczy´c, jak stoimy z robota.˛ Avery właczył ˛ jedno z migoczacych ˛ s´wiatełek i zaczał ˛ kłóci´c si˛e przez telefon. Mitch wszedł do swojego biura i spojrzał na teczk˛e Cappsa le˙zac ˛ a˛ pod pi˛etnastoma notesami. Nina zajrzała do s´rodka. — Oliver Lambert chce si˛e z toba˛ zobaczy´c. — Kiedy? — zapytał Mitch. — Jak najszybciej. Mitch spojrzał na zegarek. Trzy godziny w biurze i ju˙z był do tyłu. — Czy to mo˙ze poczeka´c? — Nie wydaje mi si˛e. Pan Lambert zwykle na nikogo nie czeka. Lepiej, z˙ eby´s poszedł. — Czego chce? — Jego sekretarka nic nie mówiła. Zało˙zył marynark˛e, poprawił krawat i po´spieszył na gór˛e na czwarte pi˛etro, gdzie czekała na niego sekretarka Lamberta. Przedstawiła si˛e i poinformowała go, z˙ e pracuje w firmie od trzydziestu jeden lat. Nazywała si˛e Ida˛ Renfroe, ale wszyscy nazywali ja˛ pania˛ Ida.˛ Wprowadziła go do du˙zego biura, po czym sama wyszła i zamkn˛eła za soba˛ drzwi. Oliver Lambert stał za biurkiem i zdejmował okulary. U´smiechnał ˛ si˛e ciepło i odło˙zył fajk˛e na popielniczk˛e. — Dzie´n dobry, Mitch — powiedział mi˛ekko, tak jakby mieli du˙zo czasu i nie musieli pracowa´c. — Usiad´ ˛ zmy tutaj — wskazał na sof˛e. — Napijesz si˛e kawy? — Nie, dzi˛ekuj˛e. Mitch usiadł na sofie, a wspólnik na solidnym krze´sle, tu˙z obok. Mitch rozpiał ˛ marynark˛e i próbował si˛e odpr˛ez˙ y´c. Zało˙zył nog˛e na nog˛e i spojrzał na swoje nowe buty. Sto dolców. Tyle zarabiał przez godzin˛e jako pracownik tej fabryki produkujacej ˛ pieniadze. ˛ Starał si˛e troch˛e odpr˛ez˙ y´c. Ale wcia˙ ˛z jeszcze słyszał nut˛e paniki w głosie Avery’ego i widział rozpacz malujac ˛ a˛ si˛e w jego oczach, gdy trzymał słuchawk˛e i słuchał tego faceta Cappsa. To był jego drugi dzie´n pracy, głowa mu cia˙ ˛zyła i bolał go z˙ oładek. ˛ Lambert u´smiechnał ˛ si˛e swoim najszczerszym u´smiechem dobrego dziadka. — Tylko par˛e rzeczy, Mitch — powiedział. — Wiem, z˙ e stajesz si˛e bardzo zaj˛ety. 63
— Tak, prosz˛e pana, bardzo. — Panika jest chlebem powszednim w znaczacych ˛ firmach prawniczych, a klienci w rodzaju Sonny’ego Cappsa moga˛ przyprawi´c człowieka o wrzody z˙ oładka. ˛ Ale nasi klienci sa˛ naszym jedynym z´ ródłem pieni˛edzy, wi˛ec zabijamy si˛e dla nich. Mitch u´smiechnał ˛ si˛e i skrzywił jednocze´snie. . — Dwie rzeczy, Mitch. Po pierwsze, moja z˙ ona i ja chcemy zaprosi´c was na lunch w sobot˛e. Jadamy do´sc´ cz˛esto poza domem i zawsze cieszy nas towarzystwo przyjaciół. Sam jestem niezłym kucharzem, wi˛ec doceniam dobre jedzenie i dobre trunki. Najcz˛es´ciej rezerwujemy du˙zy stół w jednej z naszych ulubionych restauracji w mie´scie, zapraszamy przyjaciół i sp˛edzamy wieczór spo˙zywajac ˛ dziewi˛eciodaniowy posiłek i popijajac ˛ najdro˙zsze wina. Czy Abby i ty dysponujecie w sobot˛e wolnym czasem? — Oczywi´scie. — Kendall Mahan, Wally Hudson i Lamar Quin z z˙ onami b˛eda˛ tam równie˙z. — B˛edzie nam bardzo miło. ´ — Swietnie. Moje ulubione miejsce w Memphis nazywa si˛e „U Justine”. To stara francuska restauracja z pi˛eknymi pomieszczeniami i imponujacym ˛ zestawem win. Powiedzmy w sobot˛e o siódmej? — B˛edziemy. — Po drugie, jest co´s, o czym musimy porozmawia´c. Jestem pewien, z˙ e zdajesz sobie z tego spraw˛e, ale rzecz wymaga omówienia. Dla nas to bardzo wa˙zna kwestia. Wiem, z˙ e mówiono ci w Harvardzie o istnieniu poufnej relacji pomi˛edzy toba,˛ jako prawnikiem, a twoim klientem. Jest to specyficzna, obdarzona — z punktu widzenia prawa — szczególnymi przywilejami relacja i nic nie mo˙ze ci˛e zmusi´c, by´s wyznał co´s, co powiedział ci twój klient. Sa˛ to sprawy absolutnie poufne. Omawianie ich publicznie jest pogwałceniem zasad etyki. Dotyczy to oczywi´scie ka˙zdego prawnika, ale w naszej firmie podchodzimy do tego zagadnienia wyjatkowo ˛ powa˙znie. Nie rozmawiamy o sprawach naszych klientów z nikim. Ani z innymi prawnikami, ani z własnymi z˙ onami. Niekiedy nie rozmawiamy o nich nawet mi˛edzy soba.˛ Jest zasada,˛ z˙ e nie mówimy o nich w domu, nasze z˙ ony nauczyły si˛e o nic nie pyta´c. Im mniej b˛edziesz mówił, tym lepiej dla ciebie. Pan Bendini niezwykle wysoko cenił dyskrecj˛e i nas tak˙ze nauczył ja˛ ceni´c. Nigdy nie usłyszysz o członku tej firmy, który wymówiłby cho´cby tylko imi˛e swojego klienta poza tym budynkiem. A˙z tak powa˙znie do tego podchodzimy. Do czego zmierza? — zastanawiał si˛e Mitch. Ka˙zdy student drugiego roku prawa mógłby wygłosi´c podobna˛ przemow˛e. — Rozumiem, panie Lambert, mo˙ze mi pan zaufa´c. — „Długi j˛ezyk przegrywa proces”, tak brzmiało motto pana Bendiniego i powtarzał je ka˙zdemu. Po prostu nie mówimy o sprawach naszych klientów z nikim, dotyczy to, jak ju˙z mówiłem, tak˙ze naszych z˙ on. Działamy bardzo dyskret64
nie i bardzo poufnie i to nam odpowiada. W tym mie´scie, pr˛edzej czy pó´zniej, spotkasz prawników, którzy b˛eda˛ ci˛e pyta´c o nasza˛ firm˛e lub o naszych klientów. Nie rozmawiamy o tym, rozumiesz? — Oczywi´scie, panie Lambert. — Dobrze. Jeste´smy z ciebie bardzo dumni, Mitch. B˛edziesz wspaniałym prawnikiem. Bardzo bogatym prawnikiem. Do zobaczenia w sobot˛e. Pani Ida przekazała Mitchowi wiadomo´sc´ . Pan Tolar chce si˛e z nim natychmiast zobaczy´c. Mitch podzi˛ekował jej i pomknał ˛ w dół po schodach, potem wzdłu˙z korytarza, minał ˛ swoje biuro i wszedł do du˙zego, naro˙znego pokoju. Byty tam teraz trzy sekretarki; szukały czego´s szepczac ˛ goraczkowo ˛ do siebie, podczas gdy ich szef wrzeszczał w słuchawk˛e. Mitch znalazł bezpieczne miejsce przy drzwiach i spokojnie przygladał ˛ si˛e widowisku. Kobiety wyjmowały pospiesznie teczki z dokumentami i skoroszyty mamroczac ˛ wcia˙ ˛z do siebie w dziwnym z˙ argonie. Co jaki´s czas Avery przywoływał je i wskazywał to lub tamto miejsce, a wtedy sekretarki skakały jak przera˙zone króliki. Po dwóch minutach Avery odło˙zył słuchawk˛e — tym razem równie˙z nie powiedział do widzenia. Spojrzał na Mitcha. — To znów Sonny Capps. Chi´nczyk domaga si˛e siedemdziesi˛eciu pi˛eciu milionów, a on zgodził si˛e tyle zapłaci´c. B˛edzie czterdzie´sci jeden spółek z ograniczona˛ odpowiedzialno´scia˛ zamiast dwudziestu pi˛eciu. Mamy dwadzie´scia dni albo nici z umowy. Dwie sekretarki podeszły do Mitcha i wr˛eczyły mu grube, opasłe teczki. — Czy poradzisz sobie z tym? — tonem niemal lekcewa˙zacym ˛ spytał Avery. Mitch wział ˛ teczki i skierował si˛e w stron˛e drzwi. — Oczywi´scie, z˙ e sobie poradz˛e. Czy to wszystko? — To wystarczy. Nie chc˛e, by´s do soboty pracował nad czym´s innym. Tylko te teczki, rozumiesz? — Tak, szefie. W swoim biurze odło˙zył na bok materiały przygotowawcze do egzaminu, wszystkie pi˛etna´scie skoroszytów. Dokumenty Cappsa spoczywały, starannie uporzadkowane, ˛ na biurku. Odetchnał ˛ gł˛eboko i zaczał ˛ czyta´c. Kto´s zapukał do drzwi. — Kto tam? Nina wsun˛eła głow˛e do s´rodka. — Przykro mi, ale wła´snie dostarczono twoje nowe meble. Mitch potarł skronie i wymamrotał co´s bez sensu. — Mo˙ze spróbowałby´s popracowa´c przez kilka godzin w bibliotece. — Spróbuj˛e. Przepakowali teczk˛e Cappsa i wynie´sli wszystkie pi˛etna´scie skoroszytów na korytarz, gdzie dwaj ogromni Murzyni czekali obok rz˛edu ogromnych kartonowych pudeł i orientalnego dywanu. 65
Nina zaprowadziła go do biblioteki na pierwszym pi˛etrze. — Miałem si˛e dzisiaj spotka´c z Lamarem Quinem i przygotowywa´c do egzaminu. Zadzwo´n do niego i odwołaj to spotkanie. Powiedz, z˙ e wszystko wyja´sni˛e pó´zniej. — Masz spotkanie z Gillem Vaughnem o drugiej — powiedziała. — Odwołaj je równie˙z. — To wspólnik. — Odwołaj. Nadrobi˛e to pó´zniej. — To nierozsadne. ˛ — Zrób, jak powiedziałem. — Jeste´s szefem. — Dzi˛ekuj˛e. Kobieta rozlepiajaca ˛ tapety była niska,˛ mocno zbudowana˛ blondynka˛ ju˙z posuni˛eta˛ w latach, ale przyzwyczajona˛ do ci˛ez˙ kiej pracy i wspaniale wyszkolona.˛ Przez prawie czterdzie´sci lat, zwierzyła si˛e Abby, przylepiała kosztowne tapety w najbogatszych domach w Memphis. Mówiła przez cały czas, ale nie przerywała pracy. Przycinała tapety z dokładno´scia˛ chirurga, nast˛epnie nakładała klej jak artysta. Kiedy uło˙zyła tapet˛e na całej s´cianie, Abby oznajmiła, z˙ e mo˙ze ju˙z sko´nczy´c prac˛e i poprosiła kobiet˛e, by przyszła nast˛epnego ranka o dziewiatej. ˛ Kobieta zgodziła si˛e ch˛etnie i zacz˛eła sprzata´ ˛ c po sobie. Otrzymywała dwana´scie dolarów za godzin˛e w gotówce i godziła si˛e niemal na wszystko. Abby podziwiała pokój. Sko´ncza˛ go jutro i b˛edzie ju˙z po tapetowaniu — pozostana˛ jeszcze tylko dwie łazienki i przybudówka. W przyszłym tygodniu rozpoczna˛ malowanie. Klej z tapet i s´wie˙zy lakier na nowych meblach roztaczały cudowna,˛ s´wie˙za˛ wo´n. Pachniało po prostu jak w nowym domu. Po˙zegnała si˛e z kobieta˛ i pow˛edrowała do sypialni, rozebrała si˛e i poło˙zyła w poprzek łó˙zka. Zadzwoniła do m˛ez˙ a. Telefon odebrała Nina i powiedziała jej, z˙ e Mitch jest na zebraniu, które potrwa przez jaki´s czas. Dodała tak˙ze, z˙ e Mitch zadzwoni do domu. Abby wyciagn˛ ˛ eła swoje długie, zm˛eczone nogi i potarła ramiona. Wentylator umieszczony pod sufitem wirował nad nia˛ z wolna. Mitch wkrótce b˛edzie w domu. B˛edzie pracował po sto godzin tygodniowo, a pó´zniej poprzestanie na osiemdziesi˛eciu. Mogła poczeka´c. Obudziła si˛e godzin˛e pó´zniej i wyskoczyła z łó˙zka. Była prawie szósta. Picatta ciel˛eca. Picatta ciel˛eca. Zało˙zyła szorty koloru khaki i biała˛ bluzeczk˛e polo. Pobiegła do kuchni, która była prawie gotowa — pozostało tylko malowanie, brakowało te˙z jeszcze firanek: miały by´c dostarczone w przyszłym tygodniu. Znalazła przepis w ksia˙ ˛zce kucharskiej i starannie przygotowała niezb˛edne składniki na blacie kredensu. Gdy Mitch studiował prawo, jadali nieraz czerwone mi˛eso, czasem sznycle siekane. Kiedy gotowała, był to najcz˛es´ciej kurczak przyrzadzony ˛ w ten lub inny sposób. Jedli te˙z du˙zo kanapek i hotdogów. 66
Teraz jednak, gdy zacz˛eła si˛e epoka zamo˙zno´sci, nadszedł czas, by nauczyła si˛e gotowa´c. W pierwszym tygodniu co wieczór przygotowywała co´s nowego i jedli to, gdy tylko Mitch wrócił do domu. Wymy´slała potrawy, studiowała ksia˙ ˛zki kucharskie, eksperymentowała z sosami. Nie wiadomo wła´sciwie, czemu Mitch lubił włoska˛ kuchni˛e, wi˛ec po wypróbowaniu i udoskonaleniu cappellini wieprzowej nadszedł czas na picatt˛e ciel˛eca.˛ Utłukła kotlety drewnianym młotkiem, opanierowała je w mace, ˛ do której dodała uprzednio sól i pieprz. Postawiła na gazie rondelek z woda,˛ by przygotowa´c sos. Nalała do szklanki wino Chablis i właczyła ˛ radio. Od lunchu telefonowała dwukrotnie do biura, a on wcia˙ ˛z jeszcze nie znalazł czasu, z˙ eby si˛e z nia˛ skontaktowa´c. Pomy´slała, z˙ e spróbuje zadzwoni´c raz jeszcze, ale zrezygnowała. Teraz jego kolej. Obiad b˛edzie gotowy i zjedza˛ go, gdy tylko Mitch wróci do domu. . . O siódmej wszystko było gotowe; sałatka z bekonu i pomidorów z grzankami, picatta ciel˛eca i chleb czosnkowy w piecyku. Mitch nie zadzwonił. Zabrała swoje wino na patio i spojrzała na ogródek. Hearsay wybiegł z krzaków. Przeszła wraz z psem wzdłu˙z trawnika i zatrzymała si˛e pod dwoma rozło˙zystymi d˛ebami. Znalazła kauczukowa˛ piłeczk˛e, rzuciła ja˛ i przygladała ˛ si˛e, jak pies goni za nia.˛ Nasłuchiwała d´zwi˛eku telefonu przez kuchenne okno. Nie zadzwonił. Hearsay znieruchomiał, a potem zawarczał. Sasiad, ˛ pan Rice, wyłonił si˛e zza rz˛edu starannie przyci˛etych z˙ ywopłotów otaczajacych ˛ jego patio. Pot kapał mu z nosa, a jego bawełniany podkoszulek był mokry. Zdjał ˛ swoje zielone r˛ekawiczki i wtedy dopiero zauwa˙zył za ogrodzeniem Abby, stojac ˛ a˛ pod swoim drzewem. U´smiechnał ˛ si˛e. Spojrzał na jej brazowe ˛ nogi i u´smiechnał ˛ si˛e raz jeszcze. Otarł czoło spocona˛ dłonia˛ i podszedł do płotu. — Jak si˛e masz? — spytał ci˛ez˙ ko oddychajac. ˛ Jego g˛este, siwe włosy skleiły si˛e i przylgn˛eły do czaszki. — Dobrze, panie Rice. Jak si˛e pan miewa? — Goraco. ˛ Musi by´c chyba ze trzydzie´sci par˛e stopni. Abby wolno podeszła do płotu, by porozmawia´c z sasiadem. ˛ Od tygodnia wyczuwała, z˙ e si˛e jej przyglada, ˛ ale nie miała nic przeciwko temu. Liczył sobie co najmniej siedemdziesiatk˛ ˛ e i prawdopodobnie był nieszkodliwy. Niech sobie patrzy. Poza tym był z˙ ywym, spoconym człowiekiem, który mógł rozmawia´c i podtrzyma´c konwersacj˛e. Kobieta od tapet była jedyna˛ osoba,˛ z która˛ Abby dzi´s rozmawiała, od chwili gdy wczesnym rankiem Mitch wyszedł z domu. — Pa´nski trawnik wyglada ˛ wspaniale — powiedziała. Otarł czoło ponownie i spojrzał na ziemi˛e. — Wspaniale? Nazywasz go wspaniałym? Nadaje si˛e do magazynu ogrodniczego. Nigdy jeszcze nie widziałem tak utrzymanego trawnika. Zasłu˙zyłem na tytuł ogrodnika miesiaca, ˛ ale nie chca˛ mi go przyzna´c. Gdzie jest twój ma˙ ˛z? — W biurze. Pracuje do pó´zna. — Ju˙z prawie ósma. Musiał wyjecha´c przed wschodem sło´nca. Wychodz˛e 67
zawsze na spacer o szóstej trzydzie´sci i ju˙z go wtedy nie było. Co si˛e z nim dzieje? — Lubi pracowa´c. — Gdybym miał taka˛ z˙ on˛e jak ty, to siedziałbym w domu. Nic by mnie nie mogło stad ˛ wyciagn ˛ a´ ˛c. Abby skwitowała u´smiechem komplement. — Jak si˛e miewa pani Rice? Pan Rice zmarszczył brwi, a potem wyrzucił chwast za płot. — Obawiam si˛e, z˙ e nie najlepiej. Nie najlepiej — spojrzał gdzie´s w przestrze´n i zagryzł wargi. Pani Rice umierała na raka. Nie mieli dzieci. Pozostał jej rok, tak mówili lekarze. W najlepszym wypadku rok. Usuni˛eto jej połow˛e z˙ oładka, ˛ a nowotwór zaatakował teraz płuca. Wa˙zyła dziewi˛ec´ dziesiat ˛ funtów i rzadko kiedy opuszczała łó˙zko. Gdy Mitch i Abby odwiedzili ich po raz pierwszy, oczy pana Rice’a zwilgotniały, kiedy mówił o niej i o tym, jak b˛edzie si˛e czuł samotny po pi˛ec´ dziesi˛eciu jeden latach wspólnego z˙ ycia. — A teraz nie chca˛ przyzna´c mi tytułu ogrodnika miesiaca. ˛ Zła cz˛es´c´ miasta. Zawsze daja˛ go tym bogatym ludziom, za których cała˛ robot˛e wykonuja˛ wynaj˛eci chłopcy, podczas gdy oni siedza˛ obok basenu i popijaja˛ koktajle. Wyglada ˛ dobrze, prawda? — Cudownie. Ile razy w tygodniu strzy˙ze pan ten trawnik? — Trzy lub cztery. To zale˙zy od deszczu. Czy chcesz, abym przystrzygł twój? — Nie. Chc˛e, z˙ eby Mitch to zrobił. — Wyglada ˛ na to, z˙ e on nie ma czasu. B˛ed˛e przygladał ˛ si˛e twojemu trawnikowi, a je˙zeli si˛e oka˙ze, z˙ e potrzebuje troch˛e kosmetyki, przyjd˛e i zrobi˛e co trzeba. Abby odwróciła si˛e i spojrzała w stron˛e kuchennego okna. — Czy słyszał pan telefon? — zapytała, zbierajac ˛ si˛e do odej´scia. Pan Rice wskazał na swój aparat słuchowy. Po˙zegnała si˛e i pobiegła do domu. Dzwonek umilkł, gdy si˛egała po słuchawk˛e. Była ósma trzydzie´sci, prawie ciemno. Zatelefonowała do biura, ale nikt nie odpowiadał. Mo˙zliwe, z˙ e wła´snie jechał do domu. Godzin˛e przed północa˛ zadzwonił telefon. Jego d´zwi˛ek przerwał panujac ˛ a˛ w biurze na drugim pi˛etrze cisz˛e zakłócana˛ jedynie niewyra´znym chrapaniem. Nogi Mitcha, zało˙zone jedna na druga˛ i zdr˛etwiałe skutkiem utrudnionego przepływu krwi, le˙zały na jego nowym biurku. Reszta ciała spoczywała wygodnie na solidnym krze´sle obitym gruba˛ skóra.˛ Przewrócił si˛e na drugi bok i zaczał ˛ wydawa´c nieregularne odgłosy gł˛ebokiego snu. Zawarto´sc´ teczki Cappsa była rozło˙zona na biurku, a jeden z niezwykle gro´znie wygladaj ˛ acych ˛ dokumentów przywarł mocno do brzucha s´piacego. ˛ Jego buty le˙zały na podłodze przy biurku obok papierów pochodzacych ˛ z tej˙ze teczki. 68
Gdy telefon odezwał si˛e po raz dwunasty, Mitch poruszył si˛e, a nast˛epnie si˛egnał ˛ po słuchawk˛e. To była jego z˙ ona. — Dlaczego nie zadzwoniłe´s? — spytała chłodno, cho´c z nuta˛ troski w głosie. — Przepraszam. Zasnałem. ˛ Która godzina? — przetarł oczy i spojrzał na zegarek. — Jedenasta. Szkoda, z˙ e nie zadzwoniłe´s. — Dzwoniłem. Nikt nie odebrał. — Kiedy? — Pomi˛edzy ósma˛ a dziewiat ˛ a.˛ Gdzie była´s? Nie odpowiedziała. Odczekała chwil˛e i spytała: — Wracasz do domu? — Nie. Musz˛e pracowa´c przez cała˛ noc. Zdarza si˛e to tutaj od czasu do czasu. Tego si˛e po nas oczekuje. — A ja oczekuj˛e ci˛e w domu, Mitch. Mogłe´s mnie przynajmniej zawiadomi´c. Obiad jest wcia˙ ˛z na piecyku. — Przykro mi. Mam mas˛e terminowej roboty i straciłem rachub˛e czasu. Przepraszam. Przez chwil˛e panowała cisza, tak jakby Abby rozpatrywała jego przeprosiny. — Czy to si˛e stanie zwyczajem, Mitch? — By´c mo˙ze. — Rozumiem. Jak my´slisz, kiedy mo˙zesz by´c w domu? — Boisz si˛e? — Nie, nie boj˛e si˛e. Id˛e do łó˙zka. — Przyjd˛e około siódmej, z˙ eby wzia´ ˛c prysznic. — To miło. Je˙zeli b˛ed˛e spa´c, to mnie nie bud´z. Odwiesiła słuchawk˛e. Mitch spojrzał na swoja˛ i odło˙zył ja˛ na miejsce. Na czwartym pi˛etrze agent ochrony zachichotał do siebie. — „Nie bud´z mnie”. To dobre — powiedział naciskajac ˛ przycisk na aparaturze nagrywajacej. ˛ Nacisnał ˛ trzy przyciski i przemówił do małego mikrofonu. — Hej, Dutch, obud´z si˛e. Dutch ocknał ˛ si˛e i oparł o interkom. — Tak, o co chodzi? — Mówi Marcus z góry, my´sl˛e, z˙ e nasz chłopiec zamierza tu zosta´c przez cała˛ noc. — Ma jaki´s problem? — Na razie chodzi o z˙ on˛e. Zapomniał do niej zadzwoni´c, a ona przygotowała naprawd˛e przyjemna˛ kolacyjk˛e. — To niedobrze. Ju˙z to kiedy´s słyszeli´smy, prawda? — Tak, ka˙zdy nowicjusz post˛epuje tak przez pierwszy tydzie´n. W ka˙zdym bad´ ˛ z razie powiedział jej, z˙ e wróci do domu dopiero rano. Mo˙zesz wraca´c do spania. 69
Marcus nacisnał ˛ jeszcze par˛e guzików i powrócił do lektury swego magazynu. Abby czekała. Sło´nce prze´switywało przez gał˛ezie d˛ebów. Saczyła ˛ kaw˛e, trzymała psa na kolanach i słuchała cichych d´zwi˛eków budzacego ˛ si˛e wokoło z˙ ycia. Nie spała dobrze, a goracy ˛ prysznic nie złagodził zm˛eczenia. Miała na sobie jeden z białych frotowych szlafroków Mitcha i nic poza tym. Mokre włosy zaczesała gładko do tyłu. Trzasn˛eły drzwi od samochodu, a pies zaczał ˛ si˛e wyrywa´c w stron˛e domu. Usłyszała kroki w kuchni i w chwil˛e pó´zniej otwarły si˛e drzwi na patio. Mitch poło˙zył marynark˛e na ławeczce obok drzwi i podszedł do niej. — Dzie´n dobry — powiedział, po czym usiadł na szerokim stole. Posłała w jego stron˛e nieszczery u´smiech. — Dzie´n dobry. — Wcze´snie wstała´s — powiedział, usiłujac, ˛ bez powodzenia, zdoby´c si˛e na przyjazny ton. U´smiechn˛eła si˛e znowu i upiła łyk kawy. Odetchnał ˛ gł˛eboko i powiódł wzrokiem po ogródku. — Jak widz˛e, wcia˙ ˛z jeste´s w´sciekła o wczorajsza˛ noc. — Wcale nie. Nie mam zwyczaju przechowywa´c długo uraz. — Powiedziałem, z˙ e jest mi przykro i naprawd˛e tak było. Próbowałem raz zadzwoni´c. — Mogłe´s zadzwoni´c jeszcze. — Prosz˛e, nie rozwód´z si˛e ze mna,˛ Abby. Przysi˛egam, z˙ e to si˛e nie powtórzy. Po prostu nie opuszczaj mnie. Zdobyła si˛e na łaskawy grymas. — Wygladasz ˛ okropnie — powiedziała. — Co masz pod tym szlafrokiem? — Nic. — Zobaczmy. — Mo˙ze by´s si˛e przespał. Wygladasz ˛ na wyko´nczonego. — Dzi˛eki. Ale o dziewiatej ˛ mam spotkanie z Averym. A potem nast˛epne o dziesiatej. ˛ — Czy oni próbuja˛ ci˛e zabi´c ju˙z w pierwszym tygodniu? — Tak, ale to im si˛e nie uda. Jestem przecie˙z prawdziwym m˛ez˙ czyzna.˛ Chod´z, we´zmy prysznic. — Ju˙z jeden wzi˛ełam. — Nago? — Tak. — Opowiedz mi o tym. Opowiedz mi ze wszystkimi szczegółami. — Gdyby´s przyszedł do domu o odpowiedniej godzinie, nie czułby´s si˛e winny.
70
— Jestem pewien, z˙ e to si˛e powtórzy, kochanie. Jeszcze wiele razy b˛ed˛e musiał pracowa´c przez cała˛ noc. Nie narzekała´s, gdy w okresie studiów pracowałem dwadzie´scia cztery godziny na dob˛e. — To było co innego. Wytrzymałam ten okres, poniewa˙z wiedziałam, z˙ e to si˛e wkrótce sko´nczy. Ale teraz jeste´s prawnikiem i b˛edziesz nim przez długi czas. Czy to jest cz˛es´cia˛ tego? Czy zawsze b˛edziesz pracowa´c tysiac ˛ godzin w tygodniu? — Abby, to jest mój pierwszy tydzie´n. — I to mnie martwi. Bo b˛edzie jeszcze gorzej. — Na pewno. Tak to tu wyglada. ˛ To krwio˙zerczy interes, gdzie słabi sa˛ zjadani, a silni si˛e bogaca.˛ To maraton. Kto przetrwa, zagarnia złoto. — I umiera na mecie. — Nie wierz˛e. Przeprowadzili´smy si˛e tu zaledwie tydzie´n temu, a ty ju˙z martwisz si˛e o moje zdrowie. Wypiła łyk kawy i pogłaskała psa. Była pi˛ekna. Ze zm˛eczonymi oczyma, bez makija˙zu i z mokrymi włosami była pi˛ekna. Wstał, zaszedł ja˛ od tyłu i pocałował w policzek. — Kocham ci˛e — wyszeptał. Przytrzymała jego dło´n le˙zac ˛ a˛ na jej ramieniu. — Id´z, we´z prysznic. Przygotuj˛e s´niadanie. Stół wygladał ˛ wspaniale. Znalazła si˛e na nim porcelana jej matki — Abby po raz pierwszy wydobyła ja˛ z kredensu w nowym domu. W srebrnych s´wiecznikach paliły si˛e s´wiece. Sok grejpfrutowy został nalany do kryształowych szklanek. Na talerzach le˙zały starannie zło˙zone lniane serwetki. Kiedy Mitch wyszedł z łazienki, przebrał si˛e w nowe ubranie i wkroczył do pokoju jadalnego, a˙z zagwizdał z wra˙zenia. — Có˙z to za okazja? — Wyjatkowe ˛ s´niadanie dla wyjatkowego ˛ m˛ez˙ a. Usiadł i podziwiał porcelan˛e. Ze srebrnego półmiska wydobywała si˛e para. Co ugotowała´s? — spytał, oblizujac ˛ wargi. Abby uniosła pokrywk˛e. — Co to jest? — zapytał nie patrzac ˛ na nia.˛ — Picatta ciel˛eca. — Ciel˛ece co? — Picatta. Spojrzał na zegarek. — My´slałem, z˙ e pora na s´niadanie. — Ugotowałam to wczoraj wieczorem i proponuj˛e, aby´s to zjadł. — Picatta ciel˛eca na s´niadanie? Skrzywiła si˛e i pokiwała głowa.˛ Mitch jeszcze raz spojrzał na danie i przez chwil˛e analizował sytuacj˛e. — Pachnie wspaniale — powiedział w ko´ncu.
Rozdział 8
Sobotnie popołudnie. Mitch spał długo i do biura przyszedł dopiero o siódmej. ˙ Nie ogolił si˛e, miał na sobie d˙zinsy i stara˛ rozpinana˛ koszul˛e. Zadnych skarpetek ani eleganckich butów. Ubiór, jaki zwykł nosi´c na uczelni. Umow˛e Cappsa udało si˛e poprawi´c i przepisa´c w piatek ˛ wieczorem. Mitch dokonał potem jeszcze kilka dalszych poprawek, a Nina przepisała ja˛ ponownie na maszynie. Doszedłszy do wniosku, z˙ e Nina nie prowadzi zbyt o˙zywionego z˙ ycia towarzyskiego, Mitch nie zawahał si˛e poprosi´c ja,˛ by została w pracy troch˛e dłu˙zej. Poniewa˙z powiedziała, z˙ e nie ma nic przeciwko nadgodzinom, poprosił ja˛ te˙z, by przyszła do pracy w sobot˛e rano. Zjawiła si˛e o dziewiatej ˛ ubrana w d˙zinsy, które byłyby dobre dla s´mieciarza. Wr˛eczył jej umow˛e liczac ˛ a˛ dwie´scie sze´sc´ stronic, z ostatnimi poprawkami i poprosił, aby przepisała ja˛ po raz czwarty. Z Averym miał si˛e spotka´c o dziesiatej. ˛ W sobot˛e biura wygladały ˛ inaczej. Obecni byli wszyscy pracownicy i wi˛ekszo´sc´ wspólników oraz par˛e sekretarek. Nie było natomiast klientów, nie obowia˛ zywały wi˛ec zasady dotyczace ˛ ubioru. Drelichów wystarczyłoby na to, aby odzia´c ˙ cała˛ band˛e poganiaczy bydła. Zadnych krawatów. Tylko niektórzy mieli na sobie najlepsze wykrochmalone spodnie firmy Duckheads i sztywno wykrochmalone koszule; odnosiło si˛e wra˙zenie, z˙ e poruszajac ˛ si˛e skrzypia.˛ Napi˛ecie jednak wisiało w powietrzu, odczuwał je w ka˙zdym razie Mitchel Y. McDeere, najmłodszy sta˙zem pracownik firmy. Odwołał spotkania przygotowawcze do egzaminu adwokackiego w czwartek, piatek ˛ i sobot˛e, a spogladaj ˛ ac ˛ co jaki´s czas na pi˛etna´scie notesów, które le˙zały na półce, pokrywajac ˛ si˛e coraz grubsza˛ warstwa˛ kurzu, zaczał ˛ pomału dochodzi´c do wniosku, z˙ e istotnie mo˙ze zosta´c pierwszym członkiem firmy, który obleje egzamin adwokacki. O dziesiatej ˛ czwarta wersja była gotowa i Nina uroczy´scie poło˙zyła ja˛ na biurku Mitcha, po czym wyszła na zaplecze. Tekst liczył sobie teraz dwie´scie dziewi˛etna´scie stron. Mitch przeczytał ka˙zde słowo cztery razy i analizował postanowienia przepisów podatkowych tak długo, dopóki nie wryły mu si˛e w pami˛ec´ . Przemaszerował korytarzem do biura swojego wspólnika i poło˙zył maszynopis na jego biurku. Sekretarka pakowała olbrzymia˛ teczk˛e, podczas gdy szef rozmawiał 72
przez telefon. — Ile stronic? — zapytał Avery, odło˙zywszy słuchawk˛e. — Ponad dwie´scie. — Całkiem nie´zle. Czy bardzo ogólnie? — Nie. To czwarta przeróbka od wczoraj. Jest prawie doskonała. — Zobaczymy. Zapoznam si˛e z tym w samolocie, a potem Capps przeczyta to przez szkło powi˛ekszajace. ˛ Je˙zeli znajdzie chocia˙z jeden bład, ˛ zrobi godzinna˛ awantur˛e i nic nie zapłaci. Ile godzin nad tym pracowałe´s? — Pi˛ec´ dziesiat ˛ cztery i pół, od s´rody. — Wiem, z˙ e ci˛e wym˛eczyłem, i przepraszam za to. Miałe´s ci˛ez˙ ki pierwszy tydzie´n. Ale nasi klienci czasami mocno przyciskaja˛ i nie po raz ostatni padamy na nos dla kogo´s, kto płaci dwie´scie dolarów za godzin˛e. To cz˛es´c´ tego interesu. — Nie mam nic przeciwko temu. Jestem troch˛e do tyłu z egzaminem adwokackim, ale mog˛e nadrobi´c zaległo´sci. — Czy ten mały dure´n Hudson daje ci w ko´sc´ ? — Nie. — Je˙zeli b˛edzie próbował, powiedz mi o tym. Jest tutaj dopiero od pi˛eciu lat, a ju˙z zgrywa profesora. Wydaje mu si˛e, z˙ e jest prawdziwym naukowcem. Specjalnie za nim nie przepadam. — Nie ma z nim problemu. Avery wło˙zył umow˛e do teczki. — Gdzie sa˛ prospekty i inne dokumenty? — Przygotowałem wst˛epne szkice ka˙zdego z nich. Powiedział pan, z˙ e mamy dwadzie´scia dni. — Mamy, ale zako´nczmy t˛e robot˛e. Capps chce mie´c to wszystko przed upływem ostatecznego terminu. Czy pracujesz jutro? — Nie planowałem. Prawd˛e mówiac, ˛ moja z˙ ona w pewnym sensie zarzadziła, ˛ z˙ e pójdziemy do ko´scioła. Avery potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ ˙ — Zony potrafia˛ nieraz naprawd˛e sprawia´c trudno´sci, nie sadzisz? ˛ — powiedział tonem, który wskazywał, z˙ e nie oczekuje odpowiedzi. Mitch milczał. — Sko´nczymy z Cappsem do przyszłej soboty. — W porzadku. ˛ Nie ma sprawy — powiedział Mitch. — Czy mówili´smy ju˙z o Koker-Hanksie? — zapytał Avery, szperajac ˛ w teczce. — Nie. — Mam to tutaj. Koker-Hanks jest wa˙znym kontrahentem z Kansas City. Trzyma kontrakt na sto milionów z całego kraju. Organizacja z Denver zwana Holloway Brothers wyraziła ch˛ec´ wykupienia Koker-Hanksa. Chca˛ zgarna´ ˛c troch˛e akcji, troch˛e nieruchomo´sci, troch˛e kontraktów i zainwestowa´c troch˛e gotówki. 73
Do´sc´ skomplikowana sprawa. Zapoznaj si˛e z tymi dokumentami i omówimy spraw˛e we wtorek rano po moim powrocie. — Ile mamy czasu? — Trzydzie´sci dni. Ta teczka nie była a˙z tak gruba jak teczka Cappsa, ale prezentowała si˛e równie˙z imponujaco. ˛ — Trzydzie´sci dni — wymamrotał Mitch. — Umowa jest warta osiemdziesiat ˛ milionów i zagarniemy dwie´scie tysi˛ecy opłaty. Niezła umowa. Za ka˙zdym razem, gdy tylko spojrzysz na t˛e teczk˛e, policz to jak za godzin˛e. Pracuj nad nia,˛ kiedy tylko mo˙zesz. Wła´sciwie to kiedykolwiek nazwa Koker-Hanks przyjdzie ci na my´sl, nawet w czasie jazdy do pracy, policz to jak za godzin˛e. Nie ma tutaj z˙ adnych ogranicze´n. Avery rozkoszował si˛e my´sla˛ o kliencie, który zapłaci za wszystkie naliczone godziny. Mitch po˙zegnał si˛e i wrócił do swojego biura. Wypito ju˙z koktajle, studiowano list˛e win i przysłuchiwano si˛e, jak Oliver Lambert porównuje subtelno´sc´ , walory i specyficzne cechy ka˙zdego z nich. Mitch i Abby zdali sobie naraz spraw˛e, z˙ e z cała˛ pewno´scia˛ woleliby teraz siedzie´c w domu, je´sc´ pizz˛e i oglada´ ˛ c telewizj˛e. W tym samym mniej wi˛ecej czasie dwaj m˛ez˙ czy´zni otwarli znakomicie dopasowanymi kluczami l´sniace, ˛ czarne BMW, stoja˛ ce na parkingu obok restauracji „U Justine”. Mieli na sobie marynarki i krawaty i w ich wygladzie ˛ nie dałoby si˛e dostrzec nic podejrzanego. Wsiedli do wozu i pojechali do nowego domu pa´nstwa McDeere’ów. Zaparkowali BMW na jego zwykłym miejscu pod daszkiem. Kierowca wyjał ˛ nast˛epny klucz i obaj weszli do s´rodka. Hearsaya zamkn˛eli w szafce w łazience. Dookoła panował mrok. M˛ez˙ czy´zni poło˙zyli na stole mała˛ czarna˛ teczk˛e. Na r˛ece wciagn˛ ˛ eli cienkie, jednorazowe gumowe r˛ekawiczki, po czym ka˙zdy zaopatrzył si˛e w mała˛ latark˛e. — Najpierw zajmijmy si˛e telefonami — powiedział jeden z nich. Pracowali szybko i sprawnie. Odłaczyli ˛ słuchawk˛e kuchennego telefonu, odkr˛ecili mikrofon i starannie go zbadali. W przewodzie słuchawki umie´scili male´nki nadajnik wielko´sci rodzynka powleczony odrobina˛ kleju. Kiedy klej stwardniał, mikrofon powrócił na swoje miejsce, słuchawk˛e podłaczono ˛ i telefon znowu zawisnał ˛ na s´cianie kuchennej. Głosy bad´ ˛ z sygnały b˛eda˛ od tej chwili transmitowane do małego odbiornika umieszczonego na strychu. Podłaczony ˛ obok nadajnik b˛edzie przesyłał poprzez miasto sygnały do anteny znajdujacej ˛ si˛e na dachu Gmachu Bendiniego. Dzi˛eki u˙zyciu linii AC jako z´ ródła energii mały podsłuch w telefonie b˛edzie transmitował nieprzerwanie. — Teraz ten w przybudówce. Wbili mały gwó´zd´z nad wgł˛ebieniem, na kraw˛edzi boazerii, a nast˛epnie go 74
wyciagn˛ ˛ eli. W powstałym otworze umie´scili mały czarny cylinder o rozmiarach jeden na jedna˛ dwudziesta˛ cala. Przykleili go odrobina˛ specjalnego czarnego kleju. Mikrofon był praktycznie niedostrzegalny. Drucik grubo´sci ludzkiego włosa delikatnie wmontowali w spojenie boazerii i doprowadzili do sufitu. Nale˙zało go jeszcze połaczy´ ˛ c z odbiornikiem na strychu. Identyczne podsłuchy m˛ez˙ czy´zni zainstalowali w s´cianach ka˙zdej z łazienek. . . Odnale´zli wciagane ˛ schodki i wdrapali si˛e na strych. Jeden z nich wyjał ˛ z walizki nadajnik i odbiornik, drugi tymczasem poodnajdywał cieniutkie przewody prowadzace ˛ ze s´cian na dole. Zebrał je razem, okrył izolacja˛ i doprowadził do rogu pomieszczenia, gdzie jego towarzysz ukrył transformator w starym kartonowym pudle. Przewody AC połaczyli ˛ z zasilaczem. Anten˛e wielko´sci cala umie´scili na dachu. Ich oddechy stały si˛e ci˛ez˙ sze — w ciemnym, nagrzanym niesamowicie pomieszczeniu trudno było wytrzyma´c. Mała˛ czarna˛ obudow˛e starego radia dopasowali do nadajnika, a stare ubrania i izolacje rozrzucili wokoło po podłodze. To był odległy kat ˛ i wydawało si˛e prawdopodobne, z˙ e nikt nie zauwa˙zy tych rzeczy przez całe miesiace, ˛ a mo˙ze i lata. A je´sli nawet kto´s by je tu znalazł, uznałby je na pewno za nikomu niepotrzebne s´mieci i wyrzucił, nie odczuwajac ˛ z˙ adnych podejrze´n. Przez chwil˛e obaj m˛ez˙ czy´zni z satysfakcja˛ przygladali ˛ si˛e swej robocie, a potem zeszli po schodach na dół. Skrupulatnie zatarli za soba˛ wszelkie s´lady i w dziesi˛ec´ minut pó´zniej byli gotowi do odej´scia. Uwolnili Hearsaya i ukradkiem przebiegli pod daszek. Wskoczyli do samochodu i szybko odjechali. BMW znalazło si˛e na parkingu przy restauracji mniej wi˛ecej w tym momencie, gdy do stołu podano pieczone pompano. Kierowca przeszukał kieszenie i znalazł kluczyki do czerwonego jaguara, b˛edacego ˛ własno´scia˛ Kendalla Mahana, innego prawnika. Dwaj technicy zamkn˛eli BMW i w´slizn˛eli si˛e do jaguara. Mahanowie mieszkali bli˙zej ni˙z McDeere’owie i, sadz ˛ ac ˛ z planów domu, robota powinna by´c łatwiejsza. Na piatym ˛ pi˛etrze Gmachu Bendiniego Marcus wpatrywał si˛e w migoczac ˛ a˛ s´wiatłami tablic˛e i czekał na jakie´s sygnały z 1231 East Meadowbrook. Przyj˛ecie kolacyjne sko´nczyło si˛e trzydzie´sci minut wcze´sniej i nadszedł czas na słuchanie. Małe z˙ ółte s´wiatełko zamigotało słabo i Marcus wyłowił jaki´s d´zwi˛ek. Nacisnał ˛ przycisk nagrywania. Czekał. Zapłon˛eło zielone s´wiatełko oznaczone kodem McD6. To była łazienka. Sygnały stały si˛e czystsze, d´zwi˛eki, poczatkowo ˛ zamglone, wyra´zniejsze. Zgło´snił odbiór i słuchał. — Jil Mahan to j˛edza — powiedziała kobieta, pani McDeere. — Im wi˛ecej pije, tym bardziej si˛e staje j˛edzowata. — My´sl˛e, z˙ e w jej z˙ yłach płynie swego rodzaju bł˛ekitna krew — odpowiedział 75
pan McDeere. — Jej ma˙ ˛z jest w porzadku, ˛ ale ona to kawał cholery — oznajmiła z naciskiem pani McDeere. — Czy jeste´s pijana? — zapytał pan McDeere. — Prawie. Jestem gotowa na nami˛etny seks. Marcus zgło´snił odbiór jeszcze bardziej i nachylił si˛e w stron˛e migoczacych ˛ s´wiatełek. — Rozbierz si˛e — za˙zadała ˛ pani McDeere. — Nie robili´smy tego od pewnego czasu — powiedział pan McDeere. Marcus wstał i nachylił si˛e nad przyciskami i s´wiatełkami. — A czyja to wina? — spytała. — Nie zapomniałem, jaka jeste´s pi˛ekna. — Chod´z do łó˙zka — powiedziała. Marcus nastawił maksymalna˛ gło´sno´sc´ . U´smiechał si˛e do s´wiatełek i oddychał ci˛ez˙ ko. Uwielbiał tych pełnych energii pracowników po studiach prawniczych. U´smiechnał ˛ si˛e, wsłuchujac ˛ w odgłosy ich miło´sci. Zamknał ˛ oczy i u´smiechnał ˛ si˛e szerzej.
Rozdział 9
Kryzys zwiazany ˛ z Cappsem minał ˛ po dwóch tygodniach. Sprawa zako´nczyła si˛e pomy´slnie, co było głównie zasługa˛ nowego pracownika firmy pracujacego ˛ przez wiele dni po osiemna´scie godzin. Pracownika, który nie zdał jeszcze egzaminu adwokackiego i który był zbyt zaj˛ety konkretna˛ robota,˛ by miał czas si˛e tym martwi´c. W lipcu fakturował s´rednio pi˛ec´ dziesiat ˛ dziewi˛ec´ godzin tygodniowo, rekord firmy w kategorii nieprawników. Avery dumnie poinformował wspólników na comiesi˛ecznym spotkaniu, z˙ e jak na nowicjusza McDeere ma imponujace ˛ rezultaty. Sprawa Cappsa została zako´nczona na trzy dni przed terminem dzi˛eki McDeere’owi. Na dokumentacj˛e składało si˛e czterysta stronic, ka˙zda z nich była doskonała, oparta na wnikliwej analizie, drobiazgowo przygotowana, znakomicie zredagowana, a potem raz jeszcze przeredagowana przez McDeere’a. Sprawa Koker-Hanksa b˛edzie zamkni˛eta w ciagu ˛ miesiaca, ˛ znowu dzi˛eki McDeere’owi, a firma zarobi na niej prawie c´ wier´c miliona. Pracował jak maszyna. Oliver Lambert wyraził zaniepokojenie przebiegiem przygotowa´n Mitcha do egzaminu adwokackiego. Pozostało mu ju˙z mniej ni˙z trzy tygodnie i było oczywiste dla wszystkich, z˙ e nie jest gotowy. Odwołał wszystkie seminaria w lipcu i jak dotad ˛ nie po´swi˛ecił nauce wi˛ecej ni˙z dwadzie´scia godzin. Avery oznajmił jednak, z˙ e nie ma powodów do zmartwie´n, jego chłopiec da sobie rad˛e. Kiedy do egzaminu pozostało ju˙z tylko pi˛etna´scie dni, Mitch zaczał ˛ w ko´ncu protestowa´c. Grozi mu oblanie, o´swiadczył Avery’emu podczas lunchu w klubie „Manhattan”. Potrzebuje czasu na nauk˛e. Du˙zo czasu. Jest w stanie przem˛eczy´c si˛e przez najbli˙zsze dwa tygodnie, a nast˛epnie zda´c bez wysiłku. Ale musi mie´c ˙ ˙ ˙ spokój. Zadnych zamówie´n terminowych. Zadnych nagłych zamówie´n. Zadnego siedzenia po całych nocach. Avery wysłuchał go uwa˙znie i przeprosił. Obiecał, z˙ e zostawi go w spokoju przez najbli˙zsze dwa tygodnie. Mitch podzi˛ekował. W pierwszy poniedziałek sierpnia, w bibliotece głównej na parterze, najwi˛ekszej, reprezentacyjnej sali w gmachu, odbyło si˛e zebranie członków firmy. Połowa zespołu prawników zasiadła wokół wykonanego z wi´sniowego drzewa antycznego stołu konferencyjnego, przy którym ustawiono dwadzie´scia krzeseł. Reszta stała 77
obok półek wypełnionych grubymi, oprawionymi w skór˛e ksi˛egami prawniczymi — do tych szacownych dzieł nie zagladał ˛ nikt ju˙z od wielu lat. Wszyscy byli obecni, nawet Nathan Locke. Spó´znił si˛e i stał samotnie obok drzwi. Nie odezwał si˛e do nikogo i nikt na niego nie patrzył. Mitch zerkał na Czarne Oczy tak cz˛esto, jak tylko mógł. ˙ Nastrój był smutny. Zadnych u´smiechów. Oliver Lambert osobi´scie wprowadził na sal˛e Beth Kozinski i Laur˛e Hodge. Posadzono je na s´rodku sali, naprzeciwko s´ciany, na której wisiały dwa zakryte portrety. Obie kobiety trzymały si˛e za r˛ece i próbowały si˛e u´smiecha´c. Lambert stanał ˛ plecami do s´ciany, twarza˛ ku niewielkiemu audytorium. Mówił cicho, jego gł˛eboki baryton przepełniony był szacunkiem i współczuciem. Poczatkowo ˛ przemawiał niemal szeptem, ale wkrótce pot˛ega jego głosu sprawiła, z˙ e ka˙zdy d´zwi˛ek i sylab˛e słyszało si˛e wyra´znie w całej sali. Popatrzył na obie wdowy i zaczał ˛ mówi´c o wielkim smutku, jaki odczuwa firma, i o tym, z˙ e firma nigdy, dopóki istnieje, nie przestanie si˛e nimi opiekowa´c. Mówił o Martym i Joem, o ich pierwszych latach w firmie, o ich znaczeniu dla firmy, o wielkiej stracie, jaka˛ była ich s´mier´c. Wdowy cicho płakały i ocierały oczy. Po jakim´s czasie stojacy ˛ bli˙zej Lamar Quin i Doug Turney zacz˛eli pociaga´ ˛ c nosami. Kiedy sko´nczył przemówienie, odsłoni˛eto portret Marty’ego Kozinskiego. To był moment poruszajacy ˛ uczucia. Znowu popłyn˛eły łzy. Na uczelni prawniczej w Chicago miało zosta´c ustanowione stypendium nazwane jego imieniem. Firma pokryje koszty edukacji jego dzieci. Rodzin˛e otoczy si˛e opieka.˛ Beth zagryzła wargi, ale płakała coraz gło´sniej. Zahartowani, twardzi, niewzruszeni negocjatorzy wielkiej firmy Bendiniego tłumili łzy i starali si˛e nie patrzy´c wzajemnie na siebie. Tylko Nathan Locke pozostał nieporuszony. Gapił si˛e w s´cian˛e swoimi przenikliwymi laserami i ignorował ceremoni˛e. Potem odsłoni˛eto portret Joego Hodge’a; podobna biografia, podobne stypendium. Do Mitcha dotarły plotki, z˙ e Hodge nabył pono´c polis˛e ubezpieczeniowa˛ na z˙ ycie za dwa miliony dolarów, na cztery miesiace ˛ przed s´miercia.˛ Gdy wszystkie pochwały zostały ju˙z wygłoszone, Nathan Locke opu´scił sal˛e. Prawnicy otoczyli wdowy i wyra˙zali im cicho swoje współczucie. Mitch nie znał ich i nie miał nic do powiedzenia. Podszedł do frontowej s´ciany i zaczał ˛ oglada´ ˛ c portrety. Obok portretów Kozinskiego i Hodge’a wisiały trzy inne, nieco mniejsze, utrzymane w podobnej powa˙znej tonacji. Uwag˛e Mitcha przyciagn ˛ ał ˛ portret kobiety. Na metalowej płytce widniał napis: „Alice Knauss 1948 — 1977”. — To był bład ˛ — powiedział szeptem Avery, zatrzymawszy si˛e obok swojego pracownika. — Co masz na my´sli? — zapytał Mitch. — Typowy prawnik w spódnicy. Przyszła tu z Harvardu, numer pierwszy na roku, i darła koty z ka˙zdym, poniewa˙z była kobieta.˛ Uwa˙zała, z˙ e ka˙zdy z˙ yjacy ˛ fa78
cet dyskryminuje kobiety i była przekonana, i˙z jej zadaniem jest obrona pokrzywdzonej płci. Superj˛edza. Po sze´sciu miesiacach ˛ wszyscy´smy jej nienawidzili, ale nie mogli´smy si˛e jej pozby´c. To ona sprawiła, z˙ e dwóch wspólników poszło szybciej na emerytur˛e. Milligan do dzi´s ja˛ oskar˙za, z˙ e przez nia˛ doznał ataku serca. — Czy była dobrym prawnikiem? — Bardzo dobrym, ale my nie byli´smy w stanie doceni´c jej talentów. Kłóciła si˛e o wszystko. — Co si˛e z nia˛ stało? — Wypadek samochodowy. Zabił ja˛ pijany kierowca. Rzeczywi´scie tragiczna sprawa. — Czy była tu pierwsza˛ kobieta? ˛ — Tak. I ostatnia.˛ Nast˛epna˛ przyj˛eliby´smy tylko wtedy, gdyby nas zmuszono do tego wyrokiem sadowym. ˛ Mitch wskazał na nast˛epny portret. — Kto to? — Robert Lamm. Był moim dobrym znajomym. Uniwersytet w Atlancie. Został zatrudniony mniej wi˛ecej trzy lata wcze´sniej ni˙z ja. — Co si˛e z nim stało? — Nikt nie wie. Był zapalonym my´sliwym. Której´s zimy polowali´smy razem na łosie w Wyoming. W tysiac ˛ dziewi˛ec´ set siedemdziesiatym ˛ drugim podczas polowania na sarny w Arkansas zaginał ˛ bez s´ladu. Znaleziono go miesiac ˛ pó´zniej z dziura˛ w głowie. Sekcja zwłok wykazała, z˙ e kula przeszła przez tył głowy i rozerwała twarz. Przypuszczano, z˙ e strzał oddano z pot˛ez˙ nej strzelby o du˙zym zasi˛egu. Prawdopodobnie był to nieszcz˛es´liwy wypadek, ale kto wie. Nigdy nie mogłem sobie wyobrazi´c, jak kto´s mógł chcie´c zabi´c Bobbiego Lamma. Ostatni portret przedstawiał Johna Mickela, 1950 — 1984. — A co stało si˛e z nim? — zapytał szeptem Mitch. — Prawdopodobnie najbardziej tragiczna sprawa ze wszystkich. Nie był zbyt silnym m˛ez˙ czyzna˛ i nie wytrzymał napi˛ecia, jakie nam tu stale towarzyszy. Pił duz˙ o, potem zaczał ˛ bra´c narkotyki. Potem opu´sciła go z˙ ona i mieli bardzo nieprzyjemny rozwód. Firma była za˙zenowana. Po dziesi˛eciu latach pracy tutaj zaczał ˛ si˛e obawia´c o to, z˙ e nie zostanie wspólnikiem. Stał si˛e alkoholikiem. Wydali´smy niezły majatek ˛ na leczenie, psychoterapi˛e, próbowali´smy wszystkiego. Ale nic nie pomogło. Popadł w depresj˛e i w ko´ncu popełnił samobójstwo. Napisał siedmiostronicowy list po˙zegnalny, a potem przestrzelił sobie mózg. — To okropne. — Pewnie z˙ e tak. — Gdzie go znale´zli? Avery odchrzakn ˛ ał ˛ i rozejrzał si˛e po sali. — W twoim biurze. — Co?! 79
— Tak, ale wszystko wysprzatali. ˛ ˙ — Zartujesz! — Nie, mówi˛e powa˙znie. To było wiele lat temu, biura od tego czasu u˙zywało si˛e tak jak innych. Jest w porzadku. ˛ Mitch nie był w stanie wymówi´c słowa. — Chyba nie jeste´s zabobonny? — Avery skrzywił si˛e nieprzyjemnie. — Oczywi´scie, z˙ e nie. — My´sl˛e, z˙ e powinienem ci o tym wcze´sniej powiedzie´c, ale o podobnych rzeczach si˛e nie rozmawia. — Czy mog˛e zmieni´c biuro? — Oczywi´scie. Oblej egzamin, to dadza˛ ci jaka´ ˛s komórk˛e w piwnicy. — Je˙zeli oblej˛e, to przez ciebie. — Wiem, ale przecie˙z zdasz, prawda? — Skoro ty mogłe´s zda´c, ja te˙z mog˛e. Mi˛edzy piat ˛ a˛ a siódma˛ rano Gmach Bendiniego ział pustka˛ i panowała w nim głucha cisza. Nathan Locke przychodził około szóstej, ale szedł prosto do swojego biura i zamykał drzwi. O siódmej zaczynali si˛e schodzi´c pracownicy i coraz cz˛es´ciej słyszało si˛e głosy. O siódmej trzydzie´sci, gdy wi˛ekszo´sc´ zespołu firmy znajdowała si˛e ju˙z w gmachu, przybywała gromada sekretarek. O ósmej korytarze były zatłoczone i panował normalny rozgardiasz. Koncentracja stawała si˛e rzecza˛ trudna,˛ ciagle ˛ kto´s przeszkadzał si˛e skupi´c. Telefony dzwoniły bezustannie. O dziewiatej ˛ wszyscy byli ju˙z obecni bad´ ˛ z wła´snie przybywali. Mitch cenił sobie ogromnie spokój wczesnych, samotnych godzin. Przestawił swój budzik o pół godziny i zaczał ˛ budzi´c Dutcha o piatej ˛ zamiast o piatej ˛ trzydzie´sci. Po wypiciu dwóch szklanek kawy wał˛esał si˛e po pustych korytarzach, zapalał s´wiatła i dokonywał niejako przegladu ˛ budynku. Czasami, w pogodne poranki, stawał przed oknem w pokoju Lamara i obserwował wschód sło´nca nad Missisipi. Niekiedy liczył barki, które płyn˛eły sznureczkiem za swoimi holownikami, sunacymi ˛ powoli w gór˛e rzeki, albo obserwował przeje˙zd˙zajace ˛ przez most ci˛ez˙ arówki. Ale marnował niewiele czasu. Dyktował Ninie listy, raporty, streszczenia, wykazy i setki innych dokumentów i przekazywał Avery’emu do sprawdzenia. Wkuwał do egzaminu. Rankiem, nazajutrz po ceremonii ku czci zmarłych prawników, Mitch, szukajac ˛ jakiego´s opracowania, trafił do biblioteki na parterze. Portrety znowu przycia˛ gn˛eły jego uwag˛e. Podszedł do s´ciany i zaczał ˛ si˛e im przyglada´ ˛ c. Pami˛etał dobrze to, co opowiedział mu o tych ludziach Avery. Pi˛eciu prawników zmarło tu w ciagu ˛ dwudziestu pi˛eciu lat. To było niebezpieczne miejsce pracy. Zapisał w notatniku ich nazwiska i daty s´mierci. Była piata ˛ trzydzie´sci.
80
Co´s poruszyło si˛e na korytarzu i Mitch odskoczył w bok. Zobaczył Czarne Oczy. Locke stanał ˛ w drzwiach i utkwił w Mitchu badawcze spojrzenie. — Co tu robisz? — spytał ostro. Mitch popatrzył na niego i zmusił si˛e do u´smiechu. — Dzie´n dobry panu. Przygotowuj˛e si˛e do egzaminu adwokackiego. Locke zerknał ˛ na portrety, a potem na Mitcha. — Rozumiem. Czemu ci˛e tak interesuja? ˛ — Zwykła ciekawo´sc´ . Ta firma ma swój udział w tragedii. — Oni wszyscy ju˙z nie z˙ yja.˛ B˛edziemy mieli prawdziwa˛ tragedi˛e, je˙zeli nie zdasz egzaminu adwokackiego. — Zamierzam zda´c. — Słyszałem co´s innego. Twoje metody nauki budza˛ zaniepokojenie w´sród wspólników. — Czy budza˛ w nich tak˙ze zaniepokojenie moje bardzo liczne faktury? — Nie bad´ ˛ z taki przemadrzały. ˛ Mówiono ci przecie˙z: egzamin przede wszystkim. Pracownik bez licencji nie przyda si˛e firmie. Mitch znalazł tuzin ci˛etych odpowiedzi, ale nic nie odrzekł. Locke odwrócił si˛e i wyszedł. Mitch wrócił do swego biura. Zamknawszy ˛ drzwi wło˙zył kartk˛e z nazwiskami i datami do szuflady, po czym otworzył podr˛ecznik prawa konstytucyjnego.
Rozdział 10
W sobot˛e po egzaminie adwokackim Mitch nie pojechał do biura, nie mógł tak˙ze wytrzyma´c w mieszkaniu. Sp˛edził ranek, okopujac ˛ kwietniki i czekajac. ˛ Dom wygladał ˛ teraz reprezentacyjnie i oczywi´scie pierwszymi go´sc´ mi musieli by´c rodzice Abby. Sprzatała ˛ i czy´sciła wszystko ju˙z od tygodnia, a teraz wreszcie nadszedł czas na wizyt˛e. Obiecała, z˙ e nie posiedza˛ długo, najwy˙zej par˛e godzin. Przyrzekł, z˙ e b˛edzie tak miły, jak to tylko mo˙zliwe. Wymył i wypolerował oba nowe samochody i wygladały ˛ tak, jakby wła´snie opu´sciły wystaw˛e. Trawnik został przyci˛ety przez dzieciaka mieszkajacego ˛ na tej samej ulicy. Pan Rice nawoził go od miesiaca ˛ i teraz — jak sam to okre´slił — trawnik wygladał ˛ jak pole golfowe. Przyjechali w południe i Mitch niech˛etnie opu´scił ogród. U´smiechnał ˛ si˛e, przywitał i powiedział, z˙ e musi i´sc´ si˛e umy´c. Wiedział, z˙ e czuja˛ si˛e niezr˛ecznie i chciał, aby tak było. Długo brał prysznic, a Abby tymczasem pokazywała im ka˙zdy mebel i ka˙zdy cal tapety. Takie rzeczy imponowały Sutherlandom. Małe rzeczy zawsze im imponowały. Oceniali innych po tym, co mieli lub czego nie mieli. Ojciec Abby był prezesem małego, okr˛egowego banku, który od dziesi˛eciu lat chylił si˛e ku upadkowi. Matka miała o sobie zbyt wysokie mniemanie, by poni˙za´c si˛e praca,˛ i sp˛edziła całe swoje dorosłe z˙ ycie szukajac ˛ sposobu na to, by wspia´ ˛c si˛e wy˙zej w hierarchii społecznej w miasteczku, gdzie na podobny awans nie było po prostu z˙ adnych szans. Twierdziła, z˙ e jej przodkowie wywodzili si˛e z królewskiego rodu panujacego ˛ ongi´s w jednym ze starszych pa´nstw, co zawsze bardzo imponowało górnikom w Danesboro w Kentucky. Majac ˛ tyle bł˛ekitnej krwi w z˙ yłach, mogła ograniczy´c swoje obowiazki ˛ do picia herbaty, gry w bryd˙za, rozmów o pieniadzach ˛ jej m˛ez˙ a, wyra˙zania nie˙zyczliwych opinii o tych, którym si˛e gorzej powodziło, i do pracy bez nadmiernego wysiłku w klubie ogrodniczym. On był pantoflarzem, kulacym ˛ si˛e po ka˙zdym jej szczekni˛eciu i z˙ ył w nieustannej obawie, z˙ e ja˛ czym´s zdenerwuje. Oboje zgodnie i uparcie wmawiali córce od dnia jej narodzin, z˙ e jest najlepsza, z˙ e osiagnie ˛ to, co najlepsze i — co najwa˙zniejsze — po´slubi najlepszego. Ich córka zbuntowała si˛e i wyszła za biednego dzieciaka, którego cała˛ rodzin˛e stanowili matka — wariatka 82
i brat — kryminalista. — To miłe miejsce, Mitch — powiedział z wysiłkiem pan Sutherland, pragnac ˛ przełama´c lody. Zasiedli do lunchu i zacz˛eli nakłada´c sobie potrawy. — Dzi˛ekuj˛e. Nic wi˛ecej, po prostu dzi˛ekuj˛e. Skoncentrował si˛e na jedzeniu. Nie b˛edzie si˛e u´smiechał podczas lunchu. Im mniej powie, tym bardziej b˛eda˛ zakłopotani. Chciał, aby czuli si˛e niezr˛ecznie, z´ le, by czuli si˛e winni. Chciał, z˙ eby si˛e pocili, m˛eczyli. To oni zbojkotowali s´lub córki. To oni wznie´sli ten mur mi˛edzy soba˛ a nim. — Wszystko jest s´liczne — powiedziała jej matka, patrzac ˛ w jego stron˛e. — Dzi˛ekuj˛e. — Jeste´smy z tego dumni, mamo — wtraciła ˛ Abby. Rozmowa zeszła na przeprowadzk˛e. M˛ez˙ czy´zni jedli w milczeniu, a kobiety trajkotały bez przerwy o tym, co projektantka zrobiła w tym pokoju, a co w tamtym. Abby plotła, co tylko jej przyszło do głowy, starajac ˛ si˛e za wszelka˛ cen˛e podtrzyma´c rozmow˛e. Mitch prawie jej współczuł, ale wcia˙ ˛z patrzył w stół. — A wi˛ec znalazła´s prac˛e? — zapytała pani Sutherland. — Zaczynam za tydzie´n od poniedziałku. B˛ed˛e uczy´c trzecioklasistów w episkopalnej szkole pod wezwaniem s´wi˛etego Andrzeja. — Nie zarobisz wiele jako nauczycielka — wyrwało si˛e jej ojcu. On jest nieugi˛ety, pomy´slał Mitch. — Nie chodzi mi o pieniadze, ˛ tato. Jestem nauczycielka.˛ Moim zdaniem to najwa˙zniejszy ze wszystkich zawodów. Gdybym chciała zdobywa´c pieniadze, ˛ poszłabym do szkoły medycznej. — Trzecioklasi´sci — powiedziała jej matka — to taki słodki wiek. Wkrótce sama zapragniesz mie´c dzieci. Mitch kiedy´s ju˙z doszedł do wniosku, z˙ e wła´snie wnuki b˛eda˛ przyciaga´ ˛ c tych ludzi do Memphis. I zadecydował, z˙ e mo˙ze jeszcze długo poczeka´c. W jego otoczeniu nigdy nie było dzieci. Nie miał z˙ adnych bratanic ani bratanków, chyba z˙ e istnieli jacy´s nieznani potomkowie Raya spłodzeni przeze´n przypadkiem w którym´s ze stanów. Sam nie odkrył w sobie z˙ adnego instynktu ojcowskiego. — Mo˙ze za kilka lat, mamo. Mo˙ze po s´mierci tych dwojga, pomy´slał Mitch. — Chciałby´s mie´c dzieci, Mitch, prawda? — spytała te´sciowa. — Mo˙ze za kilka lat. Pan Sutherland odstawił talerz i zapalił papierosa. Kwesti˛e palenia Mitch omówił z Abby kilka dni przed ich przyjazdem. Chciał, aby w domu obowiazywał ˛ zakaz palenia, zwłaszcza dla tych ludzi. Kłócili si˛e zapalczywie i Abby wygrała. — Jak poszedł egzamin adwokacki? — zapytał te´sc´ . Rozmowa staje si˛e interesujaca, ˛ pomy´slał Mitch. — Był wyczerpujacy ˛ — Abby nerwowo prze˙zuwała jedzenie. 83
— My´slisz, z˙ e zdałe´s? — Mam nadziej˛e. — Kiedy b˛edziesz wiedział? — Za cztery do sze´sc´ tygodni. — Jak długo trwał? — Cztery dni. — Odkad ˛ si˛e tu sprowadzili´smy, nie robił nic, tylko uczył si˛e i pracował. Nie widywałam go za cz˛esto tego lata — powiedziała Abby. Mitch u´smiechnał ˛ si˛e do z˙ ony. Czas, który sp˛edzał poza domem, stał si˛e ju˙z dra˙zliwym tematem i było zabawne słysze´c, jak ona mu wybacza. — Co si˛e stanie, je˙zeli nie zdasz? — zapytał jej ojciec. — Nie wiem. Nie my´slałem o tym. — Czy, je´sli zdasz, dostaniesz podwy˙zk˛e? Mitch postanowił by´c miły, tak jak obiecał. Nie przyszło mu to łatwo. — Tak, dobra˛ podwy˙zk˛e i dobra˛ premi˛e. — Ilu prawników zatrudnia firma? — Czterdziestu. — Mój Bo˙ze — powiedziała pani Sutherland. Zapaliła papierosa. — Tylu nie ma w całym okr˛egu Dane. — Gdzie jest twoje biuro? — W centrum miasta. — Czy mogliby´smy je zobaczy´c? — Mo˙ze kiedy indziej. W soboty jest zamkni˛ete dla odwiedzajacych. ˛ — Mitch sam był zaskoczony swoja˛ odpowiedzia.˛ „Zamkni˛ete dla odwiedzajacych”. ˛ Brzmiało to tak, jakby chodziło o muzeum. Rozmowa urwała si˛e. Zapadła niezr˛eczna cisza. Te´sc´ zapalił nast˛epnego papierosa. Pal dalej, staruszku, pomy´slał Mitch. Pal dalej. — Zjedzmy deser na patio — zaproponowała Abby i zacz˛eła sprzata´ ˛ c ze stołu. Wyrazili uznanie dla umiej˛etno´sci ogrodniczych Mitcha, a on spokojnie przyjał ˛ pochwał˛e. Ten sam dzieciak z ich ulicy, który zajał ˛ si˛e trawnikami, poprzycinał drzewa, powyrywał chwasty i przystrzygł z˙ ywopłoty. Jedyna˛ zasługa˛ Mitcha było zakopanie psich odchodów. Mógłby tak˙ze podlewa´c ogród za pomoca˛ gumowego w˛ez˙ a, ale najcz˛es´ciej pozwalał to robi´c panu Rice’owi. Abby podała placek z truskawkami i kaw˛e. Spojrzała bezradnie na m˛ez˙ a, ale nie potrafiła odgadna´ ˛c jego my´sli. — Mieszkacie naprawd˛e w miłym miejscu — powiedział jej ojciec po raz trzeci i objał ˛ wzrokiem ogródek. Mitch dobrze wiedział, o czym te´sc´ w tej chwili my´sli. Musiał oszacowa´c dom i otoczenie, a teraz po˙zerała go ciekawo´sc´ . Ile to miejsce kosztowało, do diabła? Musiał si˛e tego dowiedzie´c. Ile kosztuje cało´sc´ ? Ile płaca˛ miesi˛ecznie? Wszystko. B˛edzie si˛e grzebał z jedzeniem, dopóki nie przemyci w ko´ncu tego pytania. 84
´ — Sliczne miejsce — powiedziała po raz dziesiaty ˛ matka Abby. — Kiedy wybudowano ten dom? — zapytał ojciec. Mitch odsunał ˛ talerz i odchrzakn ˛ ał. ˛ Wyczuwał, z˙ e zasadnicze pytanie padnie ju˙z za chwil˛e. — Ma około pi˛etnastu lat — odrzekł. — Ile stóp kwadratowych? — Około trzech tysi˛ecy — odpowiedziała nerwowo Abby. Mitch spojrzał na nia.˛ Powoli tracił panowanie nad soba.˛ — Jakie s´liczne sasiedztwo ˛ — dodała jej matka. — Nowa po˙zyczka, czy dokładasz do starej? — zapytał jej ojciec takim tonem, jakby przesłuchiwał dłu˙znika ze słabym zabezpieczeniem dodatkowym. — To nowa po˙zyczka — powiedział Mitch. Czekał. Abby czekała tak˙ze i modliła si˛e w duchu. Pan Sutherland nie czekał, nie mógł czeka´c. — Ile za to zapłaciłe´s? Mitch odetchnał ˛ gł˛eboko i ju˙z chciał odpowiedzie´c: „Zbyt du˙zo”, ale Abby była szybsza. — Nie zapłacili´smy zbyt wiele, tatusiu — powiedziała stanowczo, marszczac ˛ brwi. — Potrafimy rozsadnie ˛ gospodarowa´c naszymi pieni˛edzmi. Mitch zdobył si˛e na u´smiech, przygryzajac ˛ jednocze´snie j˛ezyk. Pani Sutherland wstała. — Mo˙ze pojedziemy na spacer? Chciałabym zobaczy´c rzek˛e i t˛e nowa˛ piramid˛e wybudowana˛ obok niej. Dobrze? Chod´z, Haroldzie. Harold chciał zebra´c wi˛ecej informacji na temat domu, ale z˙ ona szarpała go ju˙z za rami˛e. ´ — Swietny pomysł — powiedziała Abby. Władowali si˛e wszyscy czworo do nowego l´sniacego ˛ BMW i pojechali obejrze´c rzek˛e. Abby poprosiła ich, by nie palili w nowym samochodzie. Mitch prowadził w milczeniu i starał si˛e by´c miły.
Rozdział 11
Nina weszła po´spiesznie do biura d´zwigajac ˛ stos papierów i poło˙zyła je przed swoim szefem. — Potrzebuj˛e podpisów — powiedziała i wr˛eczyła mu długopis. — Co to jest? — zapytał Mitch, posłusznie gryzmolac ˛ swoje nazwisko. — Nie pytaj. Po prostu mi zaufaj. — Znalazłem bład ˛ ortograficzny w umowie Landmark Partners. — To wina komputera. — W porzadku. ˛ Zajmij si˛e tym. — Jak długo b˛edziesz pracowa´c dzi´s wieczorem? Mitch sprawdzał dokumenty i podpisywał je kolejno. — Nie wiem. Dlaczego pytasz? — Wygladasz ˛ na zm˛eczonego. Czemu nie idziesz wcze´sniej do domu, powiedzmy około dziesiatej ˛ lub dziesiatej ˛ trzydzie´sci, z˙ eby odpocza´ ˛c troch˛e. Twoje oczy staja˛ si˛e podobne do oczu Nathana Locke’a. — Bardzo zabawne. — Telefonowała twoja z˙ ona. — Zaraz do niej zadzwoni˛e. Gdy sko´nczył, zebrała listy i dokumenty. — Jest piata. ˛ Ja ju˙z wychodz˛e. Oliver Lambert czeka na ciebie w bibliotece na parterze. — Oliver Lambert! Czeka na mnie? — Otó˙z to. Zadzwonił jakie´s pi˛ec´ minut temu. Powiedział, z˙ e ma co´s bardzo wa˙znego. Mitch poprawił krawat i po´spieszył korytarzem, zbiegł po schodach na dół i spokojnym krokiem wszedł do biblioteki. Lambert, Avery i jak si˛e wydawało wi˛ekszo´sc´ pozostałych wspólników siedzieli wokół stołu konferencyjnego. Obecni byli tak˙ze wszyscy pracownicy: stali za wspólnikami. Puste krzesło u szczytu stołu czekało na niego. W pokoju panowała cisza, nastrój był prawie uroczysty. Nikt si˛e nie u´smiechał. Lamar stał bardzo blisko i wyra´znie starał si˛e nie patrze´c
86
w jego stron˛e. Avery sprawiał wra˙zenie skr˛epowanego i jakby za˙zenowanego. Wally Hudson bawił si˛e ko´ncem krawata i kiwał miarowo głowa.˛ — Siadaj, Mitch — powiedział powa˙znym tonem Lambert. — Chcemy z toba˛ o czym´s porozmawia´c. Doug Turney zamknał ˛ drzwi. Mitch usiadł i szukał jakiej´s cho´cby najmniejszej oznaki z˙ yczliwo´sci. Nie znalazł z˙ adnej. Wspólnicy obrócili krzesła w jego stron˛e, a pracownicy otoczyli ich i spogladali ˛ ku niemu z góry. — O co chodzi? — spytał słabym głosem, patrzac ˛ bezradnie na Avery’go. Małe kropelki potu pojawiły si˛e nad jego brwiami. Serce biło mu jak młot pneumatyczny. Oddychał z trudem. Oliver Lambert pochylił si˛e nad stołem i zdjał ˛ okulary. Zmarszczył brwi, jakby go co´s zabolało. — Wła´snie dostali´smy wiadomo´sc´ z Nashville, Mitch, i chcieli´smy z toba˛ o tym pomówi´c. Egzamin adwokacki. Egzamin adwokacki. Egzamin adwokacki. Nadszedł historyczny moment. Pracownik wielkiej firmy Bendiniego oblał w ko´ncu egzamin adwokacki. Spojrzał na Avery’ego i miał ochot˛e krzykna´ ˛c: „To wszystko twoja wina”. Avery s´ciagn ˛ ał ˛ brwi tak, jakby miał migren˛e, i umknał ˛ wzrokiem. Lambert obrzucił podejrzliwym spojrzeniem pozostałych wspólników i popatrzył znów na McDeere’a. — Obawiali´smy si˛e, z˙ e to si˛e mo˙ze zdarzy´c, Mitch. Chciał mówi´c, tłumaczy´c si˛e, z˙ e zasłu˙zył na jeszcze jedna˛ szans˛e, z˙ e egzamin odb˛edzie si˛e ponownie za sze´sc´ miesi˛ecy i z˙ e przygotuje si˛e solidnie, z˙ e nie zawiedzie ich ponownie. Poczuł mocny ból nieco poni˙zej pasa. — Tak, prosz˛e pana — powiedział pokornym tonem, zgn˛ebiony pora˙zka.˛ Lambert przygotował si˛e do zadania ostatecznego ciosu. — Nie powinni´smy wiedzie´c o takich rzeczach, ale ludzie z Nashville powiedzieli, z˙ e otrzymałe´s najwi˛eksza˛ liczb˛e punktów na egzaminie adwokackim. Gratulacje, adwokacie. Pokój wypełnił si˛e s´miechem i u´smiechami. Wymieniano u´sciski dłoni. Avery ruszył w kierunku Mitcha, wycierajac ˛ sobie chusteczka˛ czoło. Kendall Mahan postawił na stole trzy butelki szampana i zaczał ˛ strzela´c korkami. Rozlano kolejk˛e do plastikowych kieliszków. Mitch odetchnał ˛ wreszcie i u´smiechnał ˛ si˛e. Wypił musujacy ˛ napój i nalano mu nast˛epny kieliszek. Oliver Lambert delikatnie ujał ˛ Mitcha za rami˛e i powiedział: — Mitch, jeste´smy z ciebie bardzo dumni. To zasługuje na mała˛ premi˛e. Mam tutaj czek firmy wystawiony na dwa tysiace ˛ dolarów. Wr˛eczam ci go jako mała˛ nagrod˛e za to osiagni˛ ˛ ecie. Rozległy si˛e okrzyki i gwizdy. — To jest oczywi´scie dodatek do podstawowej podwy˙zki, na która˛ wła´snie zapracowałe´s. 87
Znowu dały si˛e słysze´c okrzyki i gwizdy. Mitch przyjał ˛ czek, ale nie spojrzał na niego. Lambert podniósł r˛ece i poprosił o cisz˛e. — Chciałbym te˙z wr˛eczy´c ci prezent w imieniu firmy. — Lamar podał mu spora˛ paczk˛e owini˛eta˛ w brazowy ˛ papier. Lambert rozwinał ˛ ja˛ i poło˙zył na stole. — Jest to płyta pamiatkowa, ˛ która˛ przygotowali´smy na t˛e okazj˛e: odlana w brazie ˛ reprodukcja stronicy firmowego papieru listowego, i umieszczono na niej nazwiska wszystkich pracowników naszej firmy. Jak widzisz, twoje imi˛e i nazwisko znajduja˛ si˛e tu równie˙z. Mitch wstał i do´sc´ niezgrabnie przyjał ˛ nagrod˛e. Jego twarz odzyskała naturalna˛ barw˛e, poczuł, z˙ e szampan zaczyna mu smakowa´c. — Dzi˛ekuj˛e — powiedział mi˛ekko. Trzy dni pó´zniej w gazecie wychodzacej ˛ w Memphis podano nazwiska prawników, którzy zdali egzamin adwokacki. Abby wkleiła artykuł do albumu z wycinkami, a kopie wysłała rodzicom i Rayowi. Mitch odkrył mała˛ restauracj˛e oddalona˛ o trzy przecznice od Gmachu Bendiniego, pomi˛edzy Front Street i Riverside Drive, nie opodal rzeki. Lubił ja,˛ poniewa˙z mógł si˛e tam łatwo wymkna´ ˛c i pracowa´c nad dokumentami w trakcie jedzenia. Teraz, kiedy był pełnoprawnym pracownikiem, mógł je´sc´ hot-dogi na lunch i fakturowa´c po sto pi˛ec´ dziesiat ˛ za godzin˛e. W tydzie´n po tym, jak jego nazwisko ukazało si˛e w gazecie, siedział samotnie w gł˛ebi sali i jedzac ˛ hot-doga z chilli studiował zestawienia grubo´sci jednego cala. Restauracja była pusta. Jej wła´sciciel, Grek, drzemał za kasa.˛ Do stolika Mitcha zbli˙zył si˛e nieznajomy. Zdjał ˛ opakowanie z trzymanego w r˛eku batonika, robiac ˛ przy tym tyle hałasu, ile było mo˙zliwe. Kiedy stało si˛e jasne, z˙ e go nadal nie dostrzegaja,˛ podszedł jeszcze bli˙zej i usiadł. Mitch spojrzał na´n ponad czerwonym obrusem i poło˙zył dokument obok mro˙zonej herbaty. — Czy mog˛e w czym´s pomóc? — zapytał. Nieznajomy spojrzał na kas˛e, na puste stoły i przebiegł wzrokiem przestrze´n za jego plecami. — Pan si˛e nazywa McDeere, prawda? Mówił z wyra´znym brookli´nskim akcentem. Mitch przyjrzał mu si˛e uwa˙znie. Miał około czterdziestki i siwe włosy ostrzy˙zone po bokach krótko, po wojskowemu, z grzywka˛ opadajac ˛ a˛ niemal do samych brwi. Jego trzycz˛es´ciowy granatowy garnitur wykonany był w co najmniej dziewi˛ec´ dziesi˛eciu procentach z poliestru. Krawat stanowił tania˛ imitacj˛e jedwabiu. Nie był dobrze ubrany, cho´c niewatpli˛ wie dbał o swój wyglad. ˛ Wyczuwało si˛e te˙z, z˙ e jest do´sc´ zarozumiały. — Tak. A kim pan jest? — spytał Mitch. Si˛egnał ˛ do kieszeni i szybkim ruchem wydobył znaczek. — Tarrance. Wayne Tarrance. Agent specjalny, FBI. 88
Uniósł brwi i czekał na odpowied´z. — Niech pan siada — powiedział Mitch. — Dzi˛ekuj˛e. — Chce mnie pan zrewidowa´c? — Jeszcze nie. Po prostu chciałem si˛e z panem spotka´c. Zobaczyłem pa´nskie nazwisko w gazecie i dowiedziałem si˛e, z˙ e jest pan nowym człowiekiem w firmie Bendini, Lambert i Locke. — Dlaczego miałoby to interesowa´c FBI? — Mamy ich pod lupa.˛ Mitch stracił ochot˛e na hot-doga z chilli i odsunał ˛ talerz na brzeg stołu. Dosypał cukru do swojej herbaty w wielkim plastikowym kubku. — Napije si˛e pan czego´s? — zapytał. — Nie, dzi˛ekuj˛e. — Dlaczego obserwujecie firm˛e Bendiniego? Tarrance u´smiechnał ˛ si˛e i spojrzał na Greka. — Naprawd˛e nie mog˛e w tej chwili powiedzie´c. Mamy swoje powody, ale nie przyszedłem tu po to, aby o tym mówi´c. Przyszedłem, z˙ eby si˛e z toba˛ spotka´c i z˙ eby ci˛e ostrzec. — Ostrzec mnie? — Tak, ostrzec ci˛e przed firma.˛ — Słucham. — Trzy rzeczy. Po pierwsze, nikomu nie ufaj. Nie ma w firmie ani jednej osoby, która˛ mógłby´s obdarzy´c zaufaniem. Pami˛etaj o tym. Po drugie, ka˙zde wypowiedziane przez ciebie słowo, czy to w domu, czy w biurze, czy gdziekolwiek w budynku, jest prawdopodobnie nagrywane. Moga˛ ci˛e słucha´c nawet w twoim samochodzie. Mitch patrzył na niego i słuchał uwa˙znie. Tarrance’owi najwyra´zniej sprawiało to przyjemno´sc´ . — I po trzecie? — Po trzecie, pieniadze ˛ nie rosna˛ na drzewach. — Czy mógłby´s to wyja´sni´c? — Teraz nie mog˛e. My´sl˛e, z˙ e nawia˙ ˛zemy ze soba˛ bliska˛ znajomo´sc´ . Chc˛e, aby´s mi ufał, i wiem, z˙ e musz˛e zasłu˙zy´c na twoje zaufanie. Nie zamierzam wi˛ec niczego przyspiesza´c. Nie mo˙zemy spotyka´c si˛e w twoim ani w moim biurze, nie mo˙zemy te˙z rozmawia´c przez telefon. Wobec tego od czasu do czasu b˛ed˛e ci˛e jako´s odnajdywa´c. Ty natomiast pami˛etaj o tych trzech rzeczach i bad´ ˛ z ostro˙zny. Tarrance wstał i si˛egnał ˛ po portfel. — Tu jest moja wizytówka. Mój numer domowy znajduje si˛e na odwrocie. Korzystaj tylko z telefonów publicznych. Mitch przyjrzał si˛e wizytówce. — Czemu miałbym dzwoni´c do ciebie? 89
— Jeszcze przez jaki´s czas nie b˛edziesz odczuwał takiej potrzeby. Ale zatrzymaj moja˛ wizytówk˛e. Mitch wło˙zył wizytówk˛e do kieszonki koszuli. — Jeszcze jedno — powiedział Tarrance. — Widzieli´smy ci˛e na pogrzebach Hodge’a i Kozinskiego. To smutne, naprawd˛e smutne. Ich s´mier´c nie była przypadkowa. Spojrzał na Mitcha, trzymajac ˛ obie r˛ece w kieszeniach, i u´smiechnał ˛ si˛e. — Nie rozumiem. Tarrance skierował si˛e w stron˛e wyj´scia. — Zadzwo´n do mnie kiedy´s, ale bad´ ˛ z ostro˙zny. Pami˛etaj, oni podsłuchuja.˛ Par˛e minut po czwartej zatrabił ˛ klakson i Dutch zerwał si˛e na równe nogi. Przeklinajac ˛ podszedł do samochodu. — Do cholery, Mitch. Jest czwarta. Co ty tu robisz? — Przepraszam, Dutch. Nie mogłem spa´c. Ci˛ez˙ ka noc. Furtka si˛e otworzyła. Do siódmej trzydzie´sci zasypał Nin˛e taka˛ ilo´scia˛ roboty, by nie miała szans upora´c si˛e z nia˛ przed upływem dwóch dni. Kiedy nie mogła oderwa´c nosa od monitora, mniej si˛e wtracała ˛ do nie swoich spraw. Mitch postawił sobie teraz nowy cel — b˛edzie pierwszym pracownikiem zasługujacym ˛ na druga˛ sekretark˛e. O ósmej zjawił si˛e w biurze Lamara. Jeszcze go nie było. Postanowił, z˙ e poczeka na niego. Poprawiał kontrakt, pił kaw˛e, a sekretarce Lamara powiedział, z˙ eby zaj˛eła si˛e swoimi sprawami. Lamar przyszedł o ósmej pi˛etna´scie. — Musimy porozmawia´c — oznajmił Mitch i zamknał ˛ drzwi. Je˙zeli Tarrance mówił prawd˛e, pomy´slał, biuro było na podsłuchu i rozmowa zostanie nagrana. Nie był pewien, komu wierzy´c. — Wyglada ˛ na to, z˙ e to co´s powa˙znego — powiedział Lamar. — Czy słyszałe´s co´s o facecie, który nazywa si˛e Tarrance, Wayne Tarrance? — Nie. — FBI. Lamar przymknał ˛ oczy. — FBI — wymamrotał. — Wła´snie. Miał znaczek i wszystko. — Gdzie go spotkałe´s? — Znalazł mnie w restauracji Lansky’ego na Union. Wiedział, kim jestem, a tak˙ze to, z˙ e zostałem niedawno zatrudniony. Powiedział, i˙z wie wszystko o firmie. Obserwuja˛ nas niezwykle uwa˙znie. — Mówiłe´s o tym Avery’emu? — Nie. Nikomu oprócz ciebie. Nie bardzo wiem, co robi´c. Lamar podniósł słuchawk˛e. 90
— Musimy zawiadomi´c Avery’ego. My´sl˛e, z˙ e co´s takiego zdarzyło si˛e ju˙z wcze´sniej. — Co si˛e dzieje, Lamar? Lamar połaczył ˛ si˛e z sekretarka˛ Avery’ego i powiedział, z˙ e ma pilna˛ spraw˛e. Po paru minutach usłyszał w słuchawce znajomy głos. — Mamy mały problem, Avery. Agent FBI kontaktował si˛e wczoraj z Mitchem. Mitch jest u mnie w biurze. Lamar słuchał przez chwil˛e uwa˙znie, potem powiedział do Mitcha: — Mam zaczeka´c. Powiedział, z˙ e zadzwoni do Lamberta. — Odnosz˛e wra˙zenie, z˙ e to co´s powa˙znego. — Tak, ale si˛e nie martw. Wszystko wyja´snimy. To si˛e ju˙z zdarzało. Lamar przycisnał ˛ słuchawk˛e do ucha i wysłuchał instrukcji. — Mamy by´c w biurze Lamberta za dziesi˛ec´ minut. Avery, Royce McKnight, Oliver Lambert, Harold O’Kane i Nathan Locke czekali na nich. Stali zdenerwowani wokół małego stołu konferencyjnego, ale kiedy Mitch wszedł do pokoju, starali si˛e sprawia´c wra˙zenie spokojnych. — Siadaj — powiedział Nathan Locke i u´smiechnał ˛ si˛e sztucznie. — Chcemy, aby´s nam wszystko opowiedział. — Co to jest? — zapytał Mitch wskazujac ˛ na magnetofon ustawiony po´srodku stołu. — Nie chcemy, by cokolwiek nam umkn˛eło — wyja´snił Locke i wskazał na puste krzesło. Mitch usiadł i spogladał ˛ ponad stołem na Czarne Oczy. Avery usiadł pomi˛edzy nimi. Nikt nie powiedział nawet słowa. — W porzadku. ˛ Poszedłem wczoraj na lunch do restauracji Lansky’ego na Union. Ten facet wszedł do s´rodka i dosiadł si˛e do mojego stolika. Wiedział, jak si˛e nazywam. Pokazał mi odznak˛e i przedstawił si˛e jako agent specjalny FBI, Wayne Tarrance. O´swiadczył, z˙ e chciał si˛e ze mna˛ spotka´c, poniewa˙z powinnis´my si˛e pozna´c nawzajem. Powiedział, z˙ e obserwuja˛ dokładnie firm˛e i ostrzegł mnie, abym nikomu nie ufał. Spytałem dlaczego, a on odparł, z˙ e nie ma teraz czasu, by mi tłumaczy´c, ale zrobi to pó´zniej. Nie wiedziałem, co odpowiedzie´c, wi˛ec po prostu słuchałem. Dodał jeszcze, z˙ e skontaktuje si˛e ze mna˛ za jaki´s czas. Kiedy ju˙z zbierał si˛e do wyj´scia, powiedział, i˙z widział mnie na pogrzebach. Powiedział, z˙ e s´mier´c Kozinskiego i Hodge’a to nie były wypadki. Potem wyszedł. Cała rozmowa trwała nie dłu˙zej ni˙z pi˛ec´ minut. Czarne Oczy przenikały Mitcha na wskro´s i chłon˛eły ka˙zde słowo. — Czy widziałe´s ju˙z kiedy´s tego człowieka? — Nigdy. — Komu o tym mówiłe´s? — Tylko Lamarowi. Powiedziałem mu dzi´s rano, gdy tylko przyszedł. — Swojej z˙ onie? — Nie. 91
— Czy zostawił ci numer, pod który mógłby´s zadzwoni´c? — Nie. — Chc˛e zna´c ka˙zde słowo, jakie tamten powiedział — za˙zadał ˛ Locke. — Powiedziałem wszystko, co pami˛etam. Nie jestem w stanie powtórzy´c rozmowy dosłownie. — Czy jeste´s pewien? — Niech mi si˛e pan pozwoli zastanowi´c — par˛e rzeczy Mitch chciał zachowa´c dla siebie. Spojrzał na Czarne Oczy i zrozumiał, z˙ e Locke podejrzewa go o co´s wi˛ecej. — A wi˛ec od poczatku. ˛ Powiedział, z˙ e widział moje nazwisko w gazecie i z˙ e wie, i˙z jestem tu nowym człowiekiem. To tyle. Nie mam nic wi˛ecej do dodania. To była bardzo krótka rozmowa. — Staraj si˛e przypomnie´c sobie wszystko — nalegał Locke. — Zapytałem, czy chce troch˛e mojej herbaty. Odmówił. Magnetofon wyłaczono, ˛ a wspólnicy sprawiali wra˙zenie nieco odpr˛ez˙ onych. Locke podszedł do okna. — Mitch, mamy kłopoty zarówno z FBI, jak i z IRS. To trwa ju˙z od wielu lat. Niektórzy z naszych klientów to grube ryby — autentyczni bogacze robiacy ˛ miliony, wydajacy ˛ miliony, którzy licza˛ na to, z˙ e nie b˛eda˛ płaci´c podatków lub tylko bardzo niewielkie. Dostajemy od nich tysiace ˛ dolarów za to, z˙ e dzi˛eki nam moga˛ unikna´ ˛c opodatkowania w sposób legalny. Mamy opini˛e agresywnych i nie cofamy si˛e przed podejmowaniem ryzyka, je´sli klienci sobie tego z˙ ycza.˛ Mówimy o bardzo sprytnych i do´swiadczonych biznesmenach, wiedzacych, ˛ co to ryzyko. Płaca˛ hojnie za nasza˛ pomysłowo´sc´ . Pewne ulgi i zwolnienia podatkowe, które im zapewnili´smy, sa˛ kwestionowane przez IRS. Przez ostatnie dwadzie´scia lat ciagle ˛ walczymy z nimi w sadach. ˛ Nie lubia˛ nas, a my nie lubimy ich. Niektórzy z naszych klientów nie odznaczaja˛ si˛e wysokim poziomem etycznym i sa˛ stale s´ledzeni i n˛ekani przez FBI. Od trzech lat FBI n˛eka tak˙ze i nas. Tarrance to nowicjusz, który chce si˛e wybi´c. Jest tu dopiero niecały rok, a ju˙z stał si˛e zadra.˛ Masz z nim wi˛ecej nie rozmawia´c. To co powiedziałe´s mu wczoraj, zostało prawdopodobnie nagrane. Jest niebezpieczny, niezwykle niebezpieczny. Nie gra uczciwie, wkrótce zreszta˛ sam si˛e przekonasz, z˙ e wi˛ekszo´sc´ fedów nie gra uczciwie. — Ilu waszych klientów udało im si˛e złapa´c? — Ani jednego. Wygrali´smy w sadzie ˛ nasza˛ spraw˛e z IRS. — A co z Kozinskim i Hodge’em? — Dobre pytanie — odparł Oliver Lambert. — Nie wiemy, co si˛e stało. Poczatkowo ˛ wygladało ˛ to na wypadek, ale teraz nie jeste´smy ju˙z tego pewni. Na pokładzie wraz z nimi znajdował si˛e mieszkaniec wyspy. Był kapitanem statku i instruktorem nurkowania. Miejscowe władze podejrzewaja,˛ z˙ e był równie˙z
92
członkiem szajki handlarzy narkotyków z Jamajki i jest mo˙zliwe, z˙ e spowodowano eksplozj˛e chcac ˛ wła´snie jego zlikwidowa´c. Oczywi´scie zginał. ˛ — My´sl˛e, z˙ e nigdy si˛e nie dowiemy, jak było naprawd˛e — dodał Royce McKnight. — Tamtejsza policja nie jest zbyt sprawna ani dociekliwa. Otoczymy rodziny opieka,˛ a z tego, co nam wiadomo, był to wypadek. Szczerze mówiac, ˛ nie bardzo wiemy, jak sobie z tym poradzi´c. — Pami˛etaj, nikomu ani słowa o tej sprawie — nakazał Locke. — Trzymaj si˛e z dala od Tarrance’a i je˙zeli znów si˛e z toba˛ skontaktuje, zawiadom nas natychmiast. Rozumiesz? — Tak, prosz˛e pana. — Nie mów nawet swojej z˙ onie — powiedział Avery. Mitch skinał ˛ głowa.˛ Lambert znów przybrał min˛e dobrego dziadka. U´smiechnał ˛ si˛e i przetarł okulary. — Mitch, wiem, z˙ e jest to przera˙zajace, ˛ ale przywykli´smy do tego. Zajmiemy si˛e tym, zaufaj nam. Nie boimy si˛e Tarrance’a, FBI, IRS czy kogokolwiek innego, poniewa˙z nigdy nie zrobili´smy nic złego. Antoni Bendini zbudował t˛e firm˛e ci˛ez˙ ka˛ praca,˛ talentem i b˛edac ˛ zawsze wierny niepodwa˙zalnym zasadom etyki. Nam tak˙ze wpoił te zasady. Nasi klienci to nie zawsze s´wi˛eci, ale prawnik nie mo˙ze narzuci´c klientowi moralno´sci. Nie chcemy, by´s si˛e martwił tamtymi sprawami. Trzymaj si˛e z daleka od tego faceta — jest bardzo, bardzo niebezpieczny. Je˙zeli co´s wyciagnie ˛ od ciebie, stanie si˛e jeszcze bardziej natarczywy i nie da ci spokoju. Locke wycelował w Mitcha zagi˛ety palec. — Ewentualne kontakty z Tarrance’em byłyby zagro˙zeniem dla twej przyszłos´ci w firmie. — Rozumiem — powiedział Mitch. — Rozumie — wtracił ˛ defensywnym tonem Avery. — To wszystko, co mieli´smy ci do powiedzenia, Mitch — zako´nczył Lambert. — Bad´ ˛ z rozsadny. ˛ Mitch i Lamar wyszli i ruszyli w stron˛e najbli˙zszych schodów. — Idziemy do DeVashera — powiedział Locke do Lamberta. Nie min˛eło wi˛ecej ni˙z dwie minuty, a obaj główni wspólnicy siedzieli ju˙z przy zagraconym biurku szefa ochrony. — Słuchałe´s? — zapytał Locke. — Oczywi´scie, Nat. Słyszeli´smy ka˙zde słowo, które powiedział ten chłopiec. Rozegrałe´s to naprawd˛e znakomicie. My´sl˛e, z˙ e si˛e boi i b˛edzie unikał Tarrance’a. — Co z Lazarovem? — Musz˛e mu powiedzie´c. On jest szefem. Nie mo˙zemy udawa´c, z˙ e to si˛e nie zdarzyło. — Co oni zrobia? ˛ 93
— Nic powa˙znego. B˛edziemy obserwowa´c chłopca przez dwadzie´scia cztery godziny na dob˛e. I b˛edziemy czeka´c. Nie mo˙zemy zrobi´c z˙ adnego kroku. To Tarrance spróbuje działa´c. Odnajdzie go znowu, a wtedy i my tam b˛edziemy. Staraj si˛e trzyma´c go w budynku tak długo, jak si˛e da. Je˙zeli mo˙zesz, informuj nas, kiedy wychodzi. Naprawd˛e nie wydaje mi si˛e, z˙ eby to było co´s powa˙znego. — Dlaczego wybrali McDeere’a? — Prawdopodobnie nowa strategia. Kozinski i Hodge kontaktowali si˛e z nimi, jak wiesz. Mo˙ze powiedzieli wi˛ecej, ni˙z nam wiadomo. Prawdopodobnie tamci doszli do wniosku, z˙ e z McDeere’em pójdzie im najłatwiej, poniewa˙z trafił tu prosto z uczelni. Nowicjusz pełen idealizmu i zasad etycznych. Jak nasz przyjaciel Ollie. To było dobre, Ollie, naprawd˛e dobre. — Zamknij si˛e, DeVasher. DeVasher przestał si˛e u´smiecha´c i zagryzł wargi. Nie odpowiedział. Spojrzał na Locke’a. — Wiesz, jaki b˛edzie nast˛epny krok, prawda? Je˙zeli Tarrance zacznie naciska´c, ten idiota Lazarov zadzwoni do mnie którego´s dnia i ka˙ze go usuna´ ˛c. Uciszy´c go. Zamkna´ ˛c w beczce i utopi´c w zatoce. A kiedy si˛e to stanie, wy wszyscy, czcigodni panowie, b˛edziecie musieli przej´sc´ na wcze´sniejsza˛ emerytur˛e i opu´sci´c kraj. — Lazarov nie wyda rozkazu, z˙ eby zlikwidowa´c agenta. Nie odwa˙zy si˛e. — Tak, byłoby to głupie posuni˛ecie, ale Lazarov jest głupcem. Jest bardzo zaniepokojony tutejsza˛ sytuacja.˛ Cz˛esto dzwoni i zadaje najprzeró˙zniejsze pytania. A ja mu daj˛e najprzeró˙zniejsze odpowiedzi. Czasami słucha, czasami wrzeszczy. Nieraz mówi, z˙ e b˛edzie rozmawia´c z góra.˛ Ale je˙zeli powie, z˙ e mamy si˛e pozby´c Tarrance’a, to pozb˛edziemy si˛e Tarrance’a. — Niedobrze mi si˛e robi od tego — stwierdził Lambert. — W porzadku, ˛ Ollie, pozwól jednemu ze swoich małych obijajacych ˛ si˛e adwokatów zaprzyja´zni´c si˛e z Tarrance’em i mówi´c. Wtedy b˛edziesz miał piekło i b˛edzie to znacznie gorsze od tego, co obecnie czujesz. A teraz proponuj˛e wam, chłopcy, by´scie przydusili McDeere’a taka˛ ilo´scia˛ roboty, z˙ eby nie miał czasu zastanawia´c si˛e nad rewelacjami Tarrance’a. — Mój Bo˙ze, DeVasher, on pracuje dwadzie´scia godzin dziennie. Zaczał ˛ jak burza i dotad ˛ nie przystopował. — Miejcie go po prostu na oku. Powiedz Lamarowi Quinowi, z˙ eby postarał si˛e bli˙zej z nim zaprzyja´zni´c. Mo˙ze McDeere, je´sli co´s mu zacznie chodzi´c po głowie, zwierzy si˛e tamtemu. — Dobry pomysł — mruknał ˛ Locke. Spojrzał na Lamberta. — Porozmawiajmy z Quinem. — Zastanówcie si˛e, chłopcy — powiedział DeVasher. — McDeere jest na razie przestraszony. Nie wykona z˙ adnego ruchu. Je˙zeli Tarrance skontaktuje si˛e
94
z nim ponownie, zrobi to, co zrobił dzisiaj. Pobiegnie prosto do Lamara Quina. Pokazał nam, komu ufa. — Czy powiedział o tym swojej z˙ onie wczorajszej nocy? — Sprawdzamy teraz kasety. Zajmie to około godziny. Mamy tyle cholernych podsłuchów w tym mie´scie, z˙ e a˙z sze´sc´ komputerów musi pracowa´c, by´smy mogli znale´zc´ cokolwiek. Mitch wygladał ˛ przez okno w biurze Lamara. Mówił niewiele i bardzo starannie dobierał słowa. Przypu´sc´ my, z˙ e Tarrance miał racj˛e. Przypu´sc´ my, z˙ e wszystko było nagrywane. — Czy czujesz si˛e lepiej? — zapytał Lamar. — My´sl˛e, z˙ e tak. To si˛e trzyma kupy. — Tak jak powiedział Locke, to si˛e zdarzało ju˙z wcze´sniej. — Kto to był? Kogo nagabywali wcze´sniej? — Nie pami˛etam. Wydaje mi si˛e, z˙ e to było trzy albo cztery lata temu. — Ale nie pami˛etasz, o kogo chodziło? — Nie. Dlaczego to takie istotne? — Po prostu chciałbym wiedzie´c. Nie rozumiem, czemu wybrali ze wszystkich czterdziestu prawników mnie, nowego człowieka, faceta, który najmniej wie o firmie i jej klientach. Dlaczego wybrali wła´snie mnie? — Nie wiem, Mitch. Słuchaj, czemu nie zrobisz tak, jak sugeruje Locke? Postaraj si˛e o tym zapomnie´c i trzymaj si˛e z daleka od tego faceta, Tarrance’a. Nie musisz z nim rozmawia´c, dopóki nie ma nakazu. Je˙zeli poka˙ze si˛e znowu, powiedz mu, z˙ eby spływał. Jest niebezpieczny. — Tak, my´sl˛e, z˙ e masz racj˛e. — Mitch zmusił si˛e do u´smiechu i ruszył w kierunku drzwi. — Zaproszenie na jutrzejszy obiad nadal aktualne? — Oczywi´scie. Kay chce przyrzadzi´ ˛ c steki na grillu; b˛edziemy je´sc´ obok basenu. Umówmy si˛e na pó´zniejsza˛ godzin˛e, powiedzmy, na siódma˛ trzydzie´sci. — No to do zobaczenia.
Rozdział 12
Stra˙znik wywołał jego nazwisko, zrewidował go i wprowadził do du˙zego pomieszczenia, gdzie rzad ˛ małych kabin zajmowali odwiedzajacy, ˛ rozmawiajac ˛ i szepczac ˛ przez grube metalowe kraty. — Numer czterna´scie — powiedział stra˙znik. Mitch podszedł do kabiny i usiadł. Po upływie minuty pojawił si˛e Ray i zajał ˛ ´ miejsce pomi˛edzy dwoma waskimi ˛ scianami po drugiej stronie kraty. Gdyby nie blizna na czole Raya i par˛e zmarszczek wokół jego oczu, wygladaliby ˛ na bli´zniaków. Ka˙zdy z nich liczył ponad sze´sc´ stóp wzrostu, a wa˙zył około stu osiemdziesi˛eciu funtów, obaj mieli jasnokasztanowate włosy, niedu˙ze niebieskie oczy, szerokie ko´sci policzkowe i mocno rozwini˛ete podbródki. Mówiono im wielokrotnie, z˙ e w ich z˙ yłach płynie india´nska krew, a ciemna karnacja ich przodków zanikła po latach pracy w kopalniach. Mitch nie był w Brushy Mountain od trzech lat. Od trzech lat i trzech miesi˛ecy. Pisali do siebie regularnie, dwa razy w miesiacu, ˛ ju˙z od o´smiu lat. — Jak tam twój francuski? — zapytał w ko´ncu Mitch. Wyniki, jakie uzyskał Ray na egzaminach w armii, potwierdziły jego zdumiewajace ˛ zdolno´sci do j˛ezyków. Przez dwa lata słu˙zył jako tłumacz z wietnamskiego. W czasie sze´sciomiesi˛ecznego pobytu w Niemczech opanował znakomicie niemiecki. Hiszpa´nski zajał ˛ mu cztery lata, ale uczył si˛e go ze słownika w bibliotece wi˛eziennej. Francuski to był jego ostatni pomysł. — My´sl˛e, z˙ e mówi˛e płynnie — odpowiedział Ray — troch˛e trudno to tutaj sprawdzi´c. Nie mam wiele okazji, by c´ wiczy´c go praktycznie — tu oczywi´scie nie ucza˛ francuskiego. Jest to z pewno´scia˛ najpi˛ekniejszy ze wszystkich j˛ezyków. — Czy jest łatwy? — Nie tak łatwy jak niemiecki. Oczywi´scie mnie łatwiej było si˛e nauczy´c niemieckiego równie˙z dlatego, z˙ e mieszkałem w kraju, gdzie wszyscy u˙zywali tego j˛ezyka. Czy wiedziałe´s, z˙ e nasze słownictwo wywodzi si˛e w pi˛ec´ dziesi˛eciu procentach z niemieckiego, poprzez staroangielski? — Nie, nie wiedziałem. — To prawda. Angielski i niemiecki to kuzyni w pierwszej linii. 96
— Co dalej? — Prawdopodobnie włoski. To j˛ezyk roma´nski, tak jak francuski, hiszpa´nski i portugalski. Mo˙ze rosyjski. Mo˙ze grecki. Czytałem niedawno o greckich wyspach. Mam zamiar tam wkrótce pojecha´c. Mitch u´smiechnał ˛ si˛e. Rayowi zostało co najmniej siedem lat do odsiedzenia. — My´slisz, z˙ e z˙ artuj˛e, prawda? — zapytał brat. — Wynosz˛e si˛e stad, ˛ Mitchel, i to niedługo. — Jaki masz plan? — Nie mog˛e powiedzie´c. Ale pracuj˛e nad nim. — Nie rób tego, Ray. — B˛ed˛e potrzebował pewnej pomocy z zewnatrz ˛ i troch˛e pieni˛edzy, z˙ eby wymkna´ ˛c si˛e z kraju. Tysiac ˛ powinien wystarczy´c. Czy mo˙zesz tyle zorganizowa´c? Nie b˛edziesz w to zamieszany. — Nie podsłuchuja˛ nas? — Czasami. — Mówmy o czym´s innym. — Jasne. Jak si˛e ma Abby? — Znakomicie. — Gdzie jest? — W tej chwili w ko´sciele. Chciała przyjecha´c, ale powiedziałem jej, z˙ e nie pozwoliliby jej si˛e z toba˛ widzie´c. — Chciałbym ja˛ zobaczy´c. Z twoich listów wynika, z˙ e powodzi si˛e wam naprawd˛e dobrze. Nowy dom, samochody. Jestem z ciebie bardzo dumny. Jeste´s pierwszym McDeere’em od dwóch pokole´n, który si˛e czego´s dorobił. — Nasi rodzice byli porzadnymi ˛ lud´zmi, Ray. Nie mieli odpowiedniej okazji, mieli za to niestety pecha. Ray u´smiechnał ˛ si˛e i popatrzył gdzie´s w przestrze´n. — Tak, pewnie tak. Rozmawiałe´s z mama? ˛ — Nie, ostatnio nie. — Wcia˙ ˛z jest na Florydzie? — Tak sadz˛ ˛ e. Umilkli obaj i wbili wzrok w ziemi˛e. My´sleli o swojej matce. Wspominali szcz˛es´liwsze czasy, gdy byli jeszcze mali i gdy z˙ ył ich ojciec. Po jego s´mierci nigdy nie przyszła ju˙z w pełni do siebie, a potem, gdy zginał ˛ Rusty, ciotki i wujkowie umie´scili ja˛ w zakładzie dla nerwowo chorych. Ray przesunał ˛ palcem wzdłu˙z metalowego pr˛eta kraty. — Mówmy o czym´s innym. Mitch przytaknał ˛ skinieniem głowy. Mieli sobie wiele do powiedzenia, ale wszystko dotyczyło przeszło´sci. Oprócz przeszło´sci nic ich nie łaczyło, ˛ lepiej było jednak do niej nie wraca´c.
97
— Wspomniałe´s, z˙ e pewien facet, który siedział kiedy´s z toba˛ w jednej celi, jest teraz prywatnym detektywem w Memphis. — Eddie Lomax. Był glina˛ w Memphis przez dziewi˛ec´ lat, dopóki nie został skazany za gwałt. — Gwałt? — Tak. Nie miał tu lekko. Tutaj niezbyt lubia˛ gwałcicieli. Gliniarzy nienawidza.˛ Zabiliby go, gdybym si˛e nie wtracił. ˛ Od trzech lat jest ju˙z na wolno´sci. Pisze do mnie przez cały czas. Zajmuje si˛e głównie rozwodami. — Czy jest w ksia˙ ˛zce telefonicznej? — 969–3838. Po co ci on? — Mam prawnika, którego zdradza z˙ ona, ale nie mo˙ze jej przyłapa´c. Czy ten facet jest dobry? — Bardzo dobry, sam te˙z tak uwa˙za. Zarobił ju˙z troch˛e pieni˛edzy. — Mog˛e mu ufa´c? ˙ — Zartujesz? Powiedz mu, z˙ e jeste´s moim bratem, a b˛edzie zabija´c dla ciebie. To on ma mi pomóc wydosta´c si˛e stad, ˛ tylko jeszcze o tym nie wie. Mógłby´s mu o tym wspomnie´c. — Chciałbym, aby´s przestał o tym mówi´c. Za plecami Mitcha stanał ˛ stra˙znik. — Trzy minuty — powiedział. — Co chciałby´s, z˙ ebym ci przysłał? — zapytał Mitch. — Co´s naprawd˛e specjalnego, je˙zeli nie sprawi ci to kłopotu. — Wszystko, co zechcesz. — Id´z do ksi˛egarni i kup mi jeden z tych kasetowych kursów: „Jak nauczy´c si˛e mówi´c po grecku w dwadzie´scia cztery godziny”. To i jeszcze słownik grecko-angielski. Byłbym ci wdzi˛eczny. — Przy´sl˛e ci w nast˛epnym tygodniu. — A gdyby tak jeszcze włoski? — Nie ma sprawy. — Nie mog˛e si˛e zdecydowa´c, czy jecha´c na Sycyli˛e czy do Grecji. Jestem naprawd˛e rozdarty wewn˛etrznie. Spytałem o to pastora wi˛eziennego, ale nie potrafił mi pomóc. My´sl˛e, z˙ e pójd˛e do naczelnika wi˛ezienia. Co o tym sadzisz? ˛ Mitch za´smiał si˛e cicho i potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Dlaczego nie pojedziesz do Australii? ´ — Swietny pomysł. Prze´slij mi par˛e ta´sm do nauki australijskiego i słownik. Obaj u´smiechn˛eli si˛e, potem spowa˙znieli. Uwa˙znie przygladali ˛ si˛e sobie wzajemnie i czekali na stra˙znika, który miał przerwa´c wizyt˛e. Mitch patrzył na blizn˛e na czole brata. Te niezliczone bary i niezliczone bójki. To si˛e musiało tak sko´nczy´c. Zabójstwem. Samoobrona, jak to okre´slił Ray. Był taki okres, gdy Mitch chciał przekla´ ˛c brata za jego głupot˛e, ale to ju˙z min˛eło. Z czasem gniew zda˙ ˛zył
98
ostygna´ ˛c. Teraz miał ochot˛e go obja´ ˛c, zabra´c do domu i pomóc w znalezieniu pracy. — Nie współczuj mi — powiedział Ray. — Abby chce do ciebie napisa´c. — To byłoby miłe. Z trudem ja˛ sobie przypominam. Pami˛etam ja˛ jako mała˛ dziewczynk˛e w Danesboro, kr˛ecac ˛ a˛ si˛e wokół banku swojego tatusia na Main Street. Powiedz jej, aby przysłała mi zdj˛ecie. Chciałbym te˙z mie´c zdj˛ecie twojego domu. Jeste´s pierwszym od stu lat McDeere’em, który ma własna˛ nieruchomo´sc´ . — Musz˛e i´sc´ . — Zrób jeszcze co´s dla mnie. My´sl˛e, z˙ e powiniene´s odnale´zc´ mam˛e, po prostu, z˙ eby si˛e upewni´c, z˙ e z˙ yje. Teraz, kiedy masz ju˙z studia za soba,˛ my´sl˛e, z˙ e byłoby miło, gdyby´scie si˛e zbli˙zyli. — Zastanowi˛e si˛e nad tym. — Zastanów si˛e gł˛ebiej, zgoda? — Zgoda. Zobacz˛e si˛e z toba˛ za jaki´s miesiac. ˛ DeVasher zaciagn ˛ ał ˛ si˛e roi-tanem i wypu´scił kłab ˛ dymu w kierunku klimatyzatora. — Znale´zli´smy Raya McDeere’a — obwie´scił z duma.˛ — Gdzie? — zapytał Ollie. — Wi˛ezienie stanowe w Brushy Mountain. Oskar˙zony o morderstwo drugiego stopnia w Nashville osiem lat temu i skazany na pi˛etna´scie lat bez zwolnienia warunkowego. Raymond McDeere. Trzydzie´sci jeden lat. Bez rodziny. Słu˙zył trzy lata w armii. Zwolniony dyscyplinarnie. Prawdziwy pechowiec. — Jak go znale´zli´scie? — Odwiedził go wczoraj młodszy braciszek. Pojechali´smy za nim. Nadzór przez dwadzie´scia cztery godziny na dob˛e, pami˛etasz. — Jego wyrok znajduje si˛e w oficjalnych kartotekach. Powinni´scie byli znale´zc´ go wcze´sniej. — Znale´zliby´smy, Ollie, gdyby to było istotne. Ale nie jest. Robimy to, co do nas nale˙zy. — Pi˛etna´scie lat, tak? Kogo zabił? — Banalna historia. Gromada pijanych m˛ez˙ czyzn bije si˛e w barze o kobiet˛e. Nikt nie miał z˙ adnej broni, fakt. Z zezna´n policji i sekcji zwłok wynikało, z˙ e uderzył swoja˛ ofiar˛e dwa razy pi˛es´cia˛ w głow˛e i roztrzaskał jej czaszk˛e. — Dlaczego zwolnienie dyscyplinarne? — Wyjatkowa ˛ niesubordynacja. Poza tym pobicie przeło˙zonego. Nie wiem, jak udało mu si˛e unikna´ ˛c sadu ˛ wojennego. Wyglada ˛ na to, z˙ e ma paskudny charakter. — Masz racj˛e, to niewa˙zne. Czego´scie si˛e jeszcze dowiedzieli? 99
— Niewiele. Ten dom jest na podsłuchu, prawda? Nie wspomniał swojej z˙ onie o Tarransie. Prawd˛e mówiac, ˛ słuchamy tego dzieciaka dwadzie´scia cztery godziny na dob˛e i jak dotad ˛ nie wspomniał o Tarransie nikomu. Ollie u´smiechnał ˛ si˛e i kiwnał ˛ głowa˛ z aprobata.˛ Był dumny z McDeere’a. Co za prawnik! — A co z seksem? — Wszystko, co mo˙zemy robi´c, to słucha´c. Ale słuchamy naprawd˛e z bliska i nie wydaje mi si˛e, aby do czego´s doszło w ciagu ˛ ostatnich dwóch tygodni. Oczywi´scie siedzi tutaj po szesna´scie godzin na dob˛e i odrabia swoja˛ codzienna˛ działk˛e zgodnie z tym, co´scie mu wbili do głowy. Mam wra˙zenie, z˙ e ona zaczyna si˛e tym m˛eczy´c. Mo˙zliwe, z˙ e to zwyczajny syndrom z˙ ony nowicjusza. Dzwoni du˙zo do swojej matki — na jej koszt, aby on si˛e nie dowiedział. Powiedziała swojej mamie, z˙ e chłopak si˛e zmienia i tak dalej. Obawia si˛e, z˙ e on si˛e sam zabija, pracujac ˛ tak ci˛ez˙ ko. Tylko tyle słyszymy. Tak wi˛ec nie mam z˙ adnych obrazków, Ollie, i jest mi przykro, bo wiem, jak bardzo je lubisz. Je´sli tylko nadarzy si˛e okazja, dostarczymy ci par˛e. Lambert utkwił wzrok w s´cianie, ale nic nie powiedział. — Słuchaj, Ollie, my´sl˛e, z˙ e powinni´smy wysła´c tego dzieciaka na Grand Cayman z Averym w interesach. Zobacz, czy uda ci si˛e to zorganizowa´c. — Nie ma sprawy. Mog˛e spyta´c dlaczego? — Nie teraz. Dowiesz si˛e pó´zniej. Budynek poło˙zony był w ta´nszej cz˛es´ci centrum — kilka przecznic dzieliło go od nowoczesnych wie˙z ze stali i szkła, upakowanych tak blisko jedna drugiej, jakby w Memphis brakowało ziemi. Wywieszka na drzwiach wej´sciowych zapraszała na drugie pi˛etro, gdzie mie´sciło si˛e biuro prywatnego detektywa, Eddiego Lomaxa. Przyj˛ecia tylko w uzgodnionych wcze´sniej terminach. Tekst reklamowy na drzwiach do biura prezentował niezwykle bogaty wachlarz usług — firma zajmowała si˛e mi˛edzy innymi sprawami rozwodów, wypadków, zagini˛ec´ osób bliskich, a tak˙ze inwigilacja.˛ Reklama w ksia˙ ˛zce telefonicznej wspominała te˙z o ekspertyzie policyjnej, ale na tym bynajmniej nie ko´nczyła si˛e lista ofert. Obejmowała ona tak˙ze zakładanie podsłuchu, ochron˛e osobista˛ — w tym ochron˛e dzieci — fotografowanie, analiz˛e głosu, lokalizacj˛e aktywów, sprawy roszcze´n z tytułu ubezpieczenia, oraz wywiady przed zawarciem mał˙ze´nstwa. Zabezpieczony, ubezpieczony, uprawniony i dost˛epny przez dwadzie´scia cztery godziny na dob˛e, zawsze działajacy ˛ zgodnie z zasadami etyki, niezawodny, dyskretny, precyzyjny Eddie Lomax. Liczba proponowanych usług zrobiła na Mitchu wra˙zenie. Na spotkanie wyznaczone na piat ˛ a˛ po południu przyszedł o par˛e minut za wcze´snie. Zgrabna platynowa blondynka ubrana w obcisła˛ skórzana˛ spódnic˛e i dopasowane czarne buty 100
zapytała o jego nazwisko i wskazała mu pomara´nczowe plastikowe krzesło obok okna. Eddie b˛edzie wolny za minut˛e. Mitch obejrzał krzesło, a poniewa˙z zauwa˙zył gruba˛ warstw˛e kurzu i par˛e tłustych plam, podzi˛ekował, tłumaczac ˛ si˛e, z˙ e bola˛ go plecy. Tammy wzruszyła ramionami i powróciła do z˙ ucia gumy i przepisywania jakiego´s dokumentu. Mitch zastanawiał si˛e, czy był to wywiad przedmał˙ze´nski, czy raport przedstawiajacy ˛ wyniki inwigilacji, czy te˙z mo˙ze plan jakiej´s sprytnej akcji, która˛ Lomax zamierzał podja´ ˛c w obronie którego´s ze swoich klientów. W popielniczce na jej biurku pi˛etrzył si˛e stos niedopałków z wyra´znymi s´ladami ró˙zowej szminki. Piszac ˛ przez chwil˛e tylko lewa˛ r˛eka,˛ prawa˛ szybkim, precyzyjnym ruchem wyj˛eła z paczki nast˛epnego papierosa i wło˙zyła go mi˛edzy lepkie wargi, po czym, teraz przez moment piszac ˛ prawa˛ r˛eka,˛ lewa˛ nacisn˛eła zapalniczk˛e. Płomyk wystrzelił w gór˛e i objał ˛ koniuszek bardzo cienkiego i nieprawdopodobnie długiego papierosa. Kiedy zgasł, odruchowo zacisn˛eła wargi wokół filtra i zaciagn˛ ˛ eła si˛e gł˛eboko. Litery zamieniały si˛e w słowa, słowa w zdania, zdania w paragrafy, ona tymczasem łapczywie wypełniała płuca dymem i w ko´ncu, gdy papieros stał si˛e calowym niedopałkiem, wyj˛eła go z ust dwoma l´sniacymi, ˛ czerwonymi paznokciami i odkaszln˛eła gło´sno. Dym płynał ˛ falami ku poplamionemu sufitowi, psuł utworzony poprzednio obłok i kra˙ ˛zył wokół lampy. Kaszlała do´sc´ długo i od tego suchego, gwałtownego kaszlu poczerwieniała jej twarz, a biust podskakiwał rytmicznie. Chwyciła stojac ˛ a˛ przy maszynie fili˙zank˛e i wypiła łapczywie jej zawarto´sc´ , a potem wło˙zyła do ust kolejnego papierosa i znowu zacia˛ gn˛eła si˛e dymem. Po dwóch minutach Mitch zaczał ˛ si˛e obawia´c, z˙ e ulegnie zaczadzeniu. Dostrzegł niewielki otwór w szybie okiennej, której z jakiego´s powodu pajaki ˛ nie osnuły paj˛eczyna.˛ Podszedł bli˙zej do okna, przysunał ˛ twarz do postrz˛epionych, pokrytych kurzem firanek i próbował oddycha´c, starajac ˛ si˛e mie´c usta blisko owego otworu. Poczuł mdło´sci. Kaszel dochodzacy ˛ od strony biurka zaczał ˛ si˛e nasila´c. Próbował otworzy´c okno, ale uniemo˙zliwiała to gruba warstwa zaschni˛etej farby. Wła´snie wtedy, gdy zacz˛eło mu si˛e kr˛eci´c w głowie, stukot maszyny ucichł i dziewczyna zgasiła papierosa. — Prawnik? Mitch odwrócił si˛e od okna i spojrzał na sekretark˛e. Siedziała teraz na stole, zało˙zywszy nog˛e na nog˛e, z czarna˛ spódnica˛ podciagni˛ ˛ eta˛ wysoko nad kolana. Saczyła ˛ pepsi. — Tak. — Z du˙zej firmy? — Zgadza si˛e. — Tak my´slałam. Poznałam po garniturze, po oryginalnej koszuli i jedwabnym, stonowanym krawacie. Zawsze odró˙zniam prawników z du˙zych firm od płotek kr˛ecacych ˛ si˛e po Sadzie ˛ Miejskim. Dym si˛e przerzedził i Mitch poczuł si˛e lepiej. Patrzył na jej nogi, których w tej 101
pozycji nie mo˙zna było nie podziwia´c. Ona przygladała ˛ si˛e jego butom. — Podoba ci si˛e ten garnitur, co? — zapytał. — Jest drogi, to wida´c. Tak samo krawat. Nie mam pewno´sci co do butów i koszuli. Mitch przypatrywał si˛e jej skórzanym butom, spódnicy i ciasnemu sweterkowi opinajacemu ˛ j˛edrne piersi i zastanawiał si˛e, co miłego mógłby jeszcze powiedzie´c. To taksujace ˛ ja˛ od stóp do głów spojrzenie sprawiało jej wyra´znie przyjemno´sc´ . Znowu saczyła ˛ pepsi. Kiedy ugasiła pragnienie, skin˛eła głowa˛ w stron˛e drzwi Eddiego i powiedziała: — Mo˙zesz tam teraz wej´sc´ . Eddie czeka. Detektyw rozmawiał przez telefon. Starał si˛e uspokoi´c jakiego´s biednego, starszego m˛ez˙ czyzn˛e, którego syn, jak si˛e okazało, był homoseksualista.˛ Bardzo aktywnym homoseksualista.˛ Wskazał na drewniane krzesło i Mitch usiadł. Zauwa˙zył dwa okna, oba szeroko otwarte, i odetchnał ˛ z ulga.˛ Eddie wygladał ˛ na zdegustowanego i przykrył r˛eka˛ słuchawk˛e. — On płacze — szepnał ˛ do Mitcha, który u´smiechnał ˛ si˛e grzecznie, jakby go to rozbawiło. Detektyw miał na nogach buty ze skóry jaszczurki z wydłu˙zonymi noskami, ubrany był w d˙zinsy Levi Strausa i dobrze wykrochmalona,˛ brzoskwiniowa˛ koszul˛e, rozpi˛eta˛ na pokrytej czarnymi, g˛estymi włosami klatce piersiowej. Na szyi nosił dwa ci˛ez˙ kie złote ła´ncuchy, jeden z turkusowym wisiorkiem. Był prawdopodobnie fanem Toma Jonesa, Humperdincka czy te˙z jednego z tych piosenkarzy o bujnych włosach, czarnych oczach, z bokobrodami i mocnymi podbródkami. — Mam zdj˛ecia — powiedział i odsunał ˛ słuchawk˛e od ucha, kiedy stary m˛ez˙ czyzna zaczał ˛ co´s wykrzykiwa´c. Wyciagn ˛ ał ˛ z kartoteki pi˛ec´ zdj˛ec´ formatu dziesi˛ec´ na osiem i przesunał ˛ je w poprzek stołu w kierunku Mitcha. Tak, bez watpie˛ nia ci m˛ez˙ czy´zni byli homoseksualistami. Ulokowali si˛e na jakiej´s jakby scenie, w pomieszczeniu wygladaj ˛ acym ˛ na klub homoseksualistów. Eddie u´smiechnał ˛ si˛e do niego z duma.˛ Mitch odło˙zył fotografie na biurko i zapatrzył si˛e w okno. Były dobrej jako´sci, w kolorze. Ktokolwiek je zrobił, musiał znale´zc´ si˛e na terenie klubu. Mitch pomy´slał o wyroku za gwałt. Glina posadzony za gwałt. Eddie odło˙zył słuchawk˛e. — A wi˛ec ty jeste´s Mitchell McDeere. Miło mi ci˛e pozna´c. U´scisn˛eli sobie r˛ece nad biurkiem. — Cała przyjemno´sc´ po mojej stronie — powiedział Mitch. — Widziałem Raya w niedziel˛e. — Mam takie dziwne wra˙zenie, z˙ e ci˛e znam od lat. Wygladasz ˛ dokładnie jak on. Mówił mi, z˙ e jeste´scie bardzo podobni do siebie. Powiedział mi wszystko o tobie. Przypuszczam, z˙ e mówił ci te˙z o mnie. Policyjna przeszło´sc´ . Gwałt. Od˙ dziewczyna miała siadka. Czy powiedział ci, z˙ e wszystko było ukartowane? Ze siedemna´scie lat, wygladała ˛ na dwadzie´scia pi˛ec´ i z˙ e zostałem wrobiony? 102
— Wspomniał o tym. Ray nie mówi wiele. Znasz go. — To twardy facet. Zawdzi˛eczam mu z˙ ycie, dosłownie. Prawie mnie zabili w wi˛ezieniu, kiedy si˛e dowiedzieli, z˙ e jestem glina.˛ On si˛e wtracił ˛ i nawet czarnuchy si˛e odczepiły. Mógłby kogo´s uszkodzi´c, gdyby zechciał. — Poza nim nie mam z˙ adnej rodziny. — Tak, wiem. Je´sli siedzisz z facetem przez lata w komórce o wymiarach osiem na dwana´scie, to dowiadujesz si˛e o nim wszystkiego. Mówił o tobie godzinami. Kiedy wyszedłem, my´slałe´s o studiach prawniczych. — Sko´nczyłem je w lipcu tego roku i zaczałem ˛ pracowa´c w firmie Bendini, Lambert i Locke. — Nigdy o nich nie słyszałem. — To firma na Front Street zajmujaca ˛ si˛e podatkami i spółkami. — Wykonuj˛e sporo brudnej roboty dotyczacej ˛ rozwodów. Zajmuj˛e si˛e te˙z robieniem zdj˛ec´ , takich jak te, inwigilacja˛ i zbieraniem dowodów dla sadu. ˛ Mówił szybko, krótkimi zdaniami. Poło˙zył nogi na biurku, eksponujac ˛ swoje kowbojskie buty. — Poza tym mam kilku prawników, dla których robi˛e ró˙zne rzeczy. Je˙zeli wygrzebi˛e porzadne ˛ rozbicie samochodu lub uszkodzenie ciała, rozgladam ˛ si˛e, kto mi najlepiej zapłaci. W ten sposób kupiłem ten budynek. To tam sa˛ najlepsze pieniadze ˛ — w uszkodzeniach ciała. Ci prawnicy biora˛ czterdzie´sci procent odszkodowania. Czterdzie´sci procent! — Potrzasn ˛ ał ˛ głowa˛ z obrzydzeniem, jakby nie mógł uwierzy´c, z˙ e a˙z tak chciwi prawnicy rzeczywi´scie z˙ yli i działali w tym mie´scie. — Ile bierzesz za godzin˛e? — zapytał Mitch. — Trzydzie´sci dolców plus wydatki. Wczoraj w nocy sp˛edziłem sze´sc´ godzin w mojej ci˛ez˙ arówce na zewnatrz ˛ „Holiday Inn” czekajac, ˛ a˙z ma˙ ˛z mojej klient˙ ki opu´sci pokój ze swoja˛ dziwka.˛ Sze´sc´ godzin. Zeby zrobi´c wi˛ecej zdj˛ec´ . Sto osiemdziesiat ˛ dolców za siedzenie na tyłku, przegladanie ˛ s´wierszczyków i czekanie. Policzyłem jej te˙z za obiad. Mitch słuchał uwa˙znie, tak jakby sam marzył o takiej robocie. Tammy wsun˛eła głow˛e do pokoju i oznajmiła, z˙ e wychodzi. Otaczała ja˛ chmura siwego dymu i Mitch odruchowo spojrzał na okna. Zatrzasn˛eła drzwi. — To s´wietna dziewczyna — powiedział Eddie — ma kłopoty z m˛ez˙ em. Kierowca ci˛ez˙ arówki, któremu si˛e wydaje, z˙ e jest Elvisem. Ma czarne, l´sniace ˛ włosy i bujne bokobrody. Nosi grube okulary przeciwsłoneczne, takie jakie nosił Elvis. Kiedy nie jest na trasie, siedzi w przyczepie, słuchajac ˛ płyt Presleya i ogladaj ˛ ac ˛ te okropne filmy. Przeprowadzili si˛e tu z Ohio tylko po to, z˙ eby ten błazen mógł by´c bli˙zej grobu Króla. Zgadnij, jak ma na imi˛e. — Nie mam poj˛ecia. — Elvis. Elvis Aaron Hemphill. Zmienił sobie imi˛e po s´mierci Króla. Jest stałym bywalcem podejrzanych nocnych klubów. Widziałem go której´s nocy. Miał 103
na sobie biały garnitur, s´ci´sle przylegajacy ˛ do ciała i rozpi˛ety do p˛epka, co mo˙ze by i nie raziło, gdyby nie to, z˙ e ten jego brzuszek przypomina gigantycznego arbuza. Wygladał ˛ dosy´c z˙ ało´snie. Ma wysoki głos, który brzmi jak głos jednego z tych india´nskich czarowników s´piewajacych ˛ przy ogniu. — Wi˛ec w czym problem? — Chodzi o kobiety. Nie uwierzyłby´s, jakie sa˛ fanki Elvisa, które odwiedzaja˛ to miasto. Gromadza˛ si˛e całymi stadami, aby oglada´ ˛ c tego bufona odgrywajacego ˛ Króla. Rzucaja˛ w niego majtkami, du˙zymi majtkami, majtkami uszytymi na szerokie, tłuste tyłki, a on wyciera sobie nimi czoło i odrzuca z powrotem. Podaja˛ mu numery swoich pokoi i podejrzewamy, z˙ e si˛e do nich przemyka i, podobnie jak Elvis, próbuje gra´c wielkiego samca. Jeszcze go nie przyłapałem. Mitch nie bardzo wiedział, co powiedzie´c. Wykrzywił si˛e niczym idiota, tak jakby była to rzeczywi´scie niesamowita historia. Lomax domy´slił si˛e jednak, co go´sc´ naprawd˛e o tym sadzi. ˛ — Masz problemy z z˙ ona? ˛ — Nie, nic z tych rzeczy. Potrzebuj˛e informacji dotyczacych ˛ czterech osób. Jedna z˙ yje, trzy umarły. — Brzmi interesujaco. ˛ Słucham. Mitch wyjał ˛ notes z kieszeni. — Zaznaczam, z˙ e jest to sprawa całkowicie poufna. — Oczywi´scie. B˛ed˛e przestrzegał tajemnicy, tak jak ty to robisz, tam gdzie chodzi o sprawy twoich klientów. Mitch przytaknał ˛ skinieniem głowy, ale pomy´slał o Tammy i Elvisie, próbujac ˛ zrozumie´c, dlaczego Lomax opowiedział mu ich histori˛e. — To musi by´c tajne. — Mówiłem ci, z˙ e b˛edzie. Mo˙zesz mi ufa´c. — Trzydzie´sci dolców za godzin˛e? — Dla ciebie dwadzie´scia. Pami˛etaj, z˙ e to Ray ci˛e przysłał. — Rozumiem i doceniam. — Kim sa˛ ci ludzie? — Tych troje, którzy nie z˙ yja,˛ było kiedy´s prawnikami w naszej firmie. Robert Lamm zginał ˛ w tysiac ˛ dziewi˛ec´ set siedemdziesiatym ˛ w wypadku podczas polowania, gdzie´s w górach w Arkansas. Znale´zli go po dwóch tygodniach poszukiwa´n, z kula˛ w głowie. Przeprowadzono sekcj˛e zwłok. To wszystko, co wiem. Alice Knauss poniosła s´mier´c w siedemdziesiatym ˛ siódmym w wypadku samochodowym, tutaj, w Memphis. John Mickel popełnił samobójstwo w osiemdziesiatym ˛ czwartym. Ciało znaleziono w jego biurze. Obok le˙zał pistolet, był te˙z list pozostawiony przez niego. — Czy to wszystko, co wiesz? — Wszystko. — Czego chcesz si˛e dowiedzie´c? 104
— Chc˛e wiedzie´c jak najwi˛ecej na temat s´mierci tych ludzi. Jakie były okoliczno´sci ka˙zdego z tych wypadków. Kto prowadził s´ledztwo w poszczególnych sprawach. Chc˛e zna´c ka˙zde pytanie, które pozostało bez odpowiedzi, i ka˙zde podejrzenie. — A co sam podejrzewasz? — Na razie nic. Po prostu jestem ciekawy. — To wi˛ecej ni˙z ciekawo´sc´ . — Zgoda, wi˛ecej ni˙z ciekawo´sc´ . Ale na razie zostawmy to na boku. — W porzadku. ˛ Kto jest czwarty? — M˛ez˙ czyzna o nazwisku Wayne Tarrance. Agent FBI przebywajacy ˛ w Memphis. — FBI! — Czy robi ci to jaka´ ˛s ró˙znic˛e? — Tak, robi. Za gliny bior˛e czterdzie´sci za godzin˛e. — Nie ma sprawy. — Co chcesz wiedzie´c? — Sprawd´z go. Od jak dawna tu jest. Jak długo jest agentem. Jaka˛ ma reputacj˛e. — To do´sc´ łatwe. Mitch zgiał ˛ papier i wło˙zył go do kieszeni. — Ile czasu to zajmie? — Około miesiaca. ˛ — W porzadku. ˛ — Jak si˛e nazywa twoja firma? — Bendini, Lambert i Locke. — Ci dwaj faceci zabici tego lata. . . — Byli członkami. — Masz jakie´s podejrzenia? — Nie. — Tak po prostu spytałem. — Słuchaj, Eddie, musisz by´c bardzo ostro˙zny. Nie dzwo´n do mojego domu ani do biura. Ja zadzwoni˛e za jaki´s miesiac. ˛ Podejrzewam, z˙ e jestem bardzo dokładnie obserwowany. — Przez kogo? — Chciałbym to wiedzie´c.
Rozdział 13
Avery spojrzał na wydruk z komputera i u´smiechnał ˛ si˛e. — W pa´zdzierniku zafakturowałe´s s´rednio sze´sc´ dziesiat ˛ jeden godzin w tygodniu. — My´slałem, z˙ e sze´sc´ dziesiat ˛ cztery — powiedział Mitch. — Sze´sc´ dziesiat ˛ jeden to wystarczajaco ˛ du˙zo. Prawd˛e mówiac, ˛ nigdy dotad ˛ ´ nie mieli´smy człowieka, który w pierwszym roku osiagn ˛ ałby ˛ tak wysoka˛ srednia˛ za jeden miesiac. ˛ Czy wszystko jest zgodne z przepisami prawnymi? ˙ — Zadnego nadymania. Wła´sciwie mógłbym podciagn ˛ a´ ˛c jeszcze wy˙zej. — Ile godzin tygodniowo pracujesz? — Mi˛edzy osiemdziesiat ˛ pi˛ec´ a dziewi˛ec´ dziesiat. ˛ Mógłbym fakturowa´c siedemdziesiat ˛ pi˛ec´ , gdybym chciał. — Nie proponowałbym, przynajmniej nie teraz. Wzbudziłoby to niepotrzebna˛ zazdro´sc´ . Młodsi pracownicy przygladaj ˛ a˛ ci si˛e uwa˙znie. — Czy chcesz, z˙ ebym zwolnił tempo? — Oczywi´scie, z˙ e nie. Ty i ja jeste´smy obecnie miesiac ˛ do tyłu. Troch˛e si˛e martwi˛e tak wielka˛ liczba˛ godzin. Po prostu si˛e martwi˛e, to wszystko. Wi˛ekszo´sc´ pracowników zaczyna jak burza, osiemdziesiat, ˛ dziewi˛ec´ dziesiat ˛ godzin tygodniowo, ale po paru miesiacach ˛ si˛e wyka´nczaja.˛ Sze´sc´ dziesiat ˛ pi˛ec´ do siedemdziesi˛eciu to przeci˛etna s´rednia. Ty jednak wydajesz si˛e niezwykle z˙ ywotny. — Mój organizm nie potrzebuje du˙zo snu. — Co o tym my´sli twoja z˙ ona? — Czemu to ma by´c istotne? — Nie przeszkadzaja˛ jej te długie godziny w biurze? Mitch spojrzał na Avery’ego i przez chwil˛e pomy´slał o sprzeczce, jaka miała miejsce ostatniej nocy, kiedy przyszedł do domu na obiad tu˙z przed dwunasta.˛ Oboje do ko´nca panowali nad soba,˛ ale była to najgorsza jak dotad ˛ ich kłótnia ˙ stanowiaca ˛ zapowied´z nast˛epnych. Zadne z nich nie miało zamiaru ustapi´ ˛ c. Abby powiedziała, z˙ e pan Rice z sasiedztwa ˛ jest jej bli˙zszy od własnego m˛ez˙ a. — Ona to rozumie. Powiedziałem jej, z˙ e za dwa lata zostan˛e wspólnikiem i przejd˛e na emerytur˛e przed trzydziestka.˛ 106
— Wyglada, ˛ jakby´s rzeczywi´scie próbował. — Nie uskar˙zasz si˛e, prawda? Wszystko, co fakturowałem w ciagu ˛ ostatniego miesiaca, ˛ brałem z jednej z twoich kartotek i nie wydawałe´s si˛e specjalnie przej˛ety tym, z˙ e si˛e przepracowuj˛e. Avery poło˙zył wydruk na swoim biurku, spojrzał na Mitcha i zmarszczył brwi. — Po prostu nie chc˛e, z˙ eby´s si˛e wyko´nczył, i nie chc˛e, z˙ eby si˛e co´s popsuło mi˛edzy toba˛ a Abby. Tego rodzaju upomnienie zabrzmiało raczej dziwnie w ustach człowieka, który wła´snie opu´scił z˙ on˛e. Mitch popatrzył na Avery’ego z wyrazem z´ le ukrywanej pogardy. — Nie musisz si˛e martwi´c o to, co si˛e dzieje w moim domu. Powiniene´s si˛e cieszy´c, z˙ e jestem wydajny. Avery pochylił si˛e nad biurkiem. — Widzisz, Mitch, nie znam si˛e dobrze na tych sprawach. To przyszło z góry. Lambert i McKnight niepokoja˛ si˛e, z˙ e przesadzasz. Rozumiesz, piata ˛ rano, codziennie, nawet w niektóre niedziele. To zbyt intensywnie, Mitch. — Co mówili? — Niewiele. Mo˙zesz temu wierzy´c lub nie, Mitch, ale tym ludziom naprawd˛e zale˙zy na twojej rodzinie. Chca˛ szcz˛es´liwych prawników ze szcz˛es´liwymi z˙ onami. Lambert ma szczególnie ojcowskie podej´scie. Zamierza przej´sc´ za par˛e lat na emerytur˛e i chce raz jeszcze prze˙zy´c lata swojej s´wietno´sci uto˙zsamiajac ˛ si˛e z toba˛ i innymi młodszymi pracownikami. Je˙zeli zadaje zbyt wiele pyta´n lub wygłasza ci wykłady, wytrzymaj to jako´s. Ma prawo do tego, z˙ eby si˛e bawi´c w dobrego dziadka. Zasłu˙zył sobie na to. — Powiedz mu, z˙ e u mnie wszystko w porzadku, ˛ u Abby te˙z, z˙ e czujemy si˛e szcz˛es´liwi i z˙ e jestem bardzo wydajny. — Nie ma sprawy. Teraz, skoro mamy to ju˙z za soba,˛ ty i ja wyjedziemy na Grand Cayman. Za tydzie´n od jutra. Musz˛e si˛e spotka´c w imieniu Cappsa z paroma tamtejszymi bankierami i trzema innymi klientami. Interesy przede wszystkim, ale zawsze wygospodaruj˛e troch˛e czasu na pływanie i nurkowanie. Powiedziałem Royce’owi McKnightowi, z˙ e b˛edziesz mi potrzebny, i wyraził zgod˛e na t˛e wypraw˛e. Chcesz jecha´c? — Oczywi´scie. Jestem po prostu troch˛e zaskoczony. — To interesy, wi˛ec nasze z˙ ony nie jada.˛ Lambert obawiał si˛e troch˛e, z˙ e moz˙ esz mie´c przez to jakie´s kłopoty w domu. — My´sl˛e, z˙ e pan Lambert za bardzo martwi si˛e tym, co dzieje si˛e w moim domu. Powiedz mu, z˙ e wszystko jest w porzadku. ˛ Nie b˛edzie z˙ adnych kłopotów. — A wi˛ec jedziesz? — Pewnie, z˙ e jad˛e. Jak długo tam b˛edziemy? — Kilka dni. Zatrzymamy si˛e w jednym z domów wypoczynkowych firmy. Sonny Capps by´c mo˙ze te˙z zamieszka w którym´s z naszych domów. Spróbuj˛e 107
załatwi´c samolot firmy, ale niewykluczone, z˙ e b˛edziemy musieli polecie´c zwyczajnym. — Nie ma sprawy. Tylko dwaj spo´sród pasa˙zerów lecacych ˛ samolotem 727 Kajma´nskich Linii Lotniczych mieli na szyi krawaty, a zaraz po pierwszym rozdaniu darmowego ponczu Avery zdjał ˛ swój i wcisnał ˛ do kieszeni marynarki. Poncz podała pi˛ekna, brazowa, ˛ kajma´nska stewardesa o niebieskich oczach i pi˛eknym u´smiechu. Avery po raz kolejny stwierdził, z˙ e kobiety sa˛ tam wspaniałe. Mitch siedział przy oknie i starał si˛e ukry´c napi˛ecie spowodowane jego pierwsza˛ zagraniczna˛ podró˙za.˛ Znalazł w bibliotece ksia˙ ˛zk˛e o Kajmanach. Były to trzy wyspy: Grand Cayman, Little Cayman i Cayman Brac. Dwie mniejsze, słabo zaludnione, niecz˛esto odwiedzano. Grand Cayman liczyła osiemna´scie tysi˛ecy mieszka´nców, dwana´scie tysi˛ecy zarejestrowanych spółek i trzysta banków. Dwadzie´scia procent ludno´sci stanowili biali, dwadzie´scia czarni, a pozostałe sze´sc´ dziesiat ˛ procent nie miało pewno´sci, do jakiej grupy nale˙zy, i nie dbało o to. Georgetown, stolica, stało si˛e w ostatnich latach mi˛edzynarodowym rajem podatkowym, gdzie bankierzy byli równie dyskretni jak Szwajcarzy. Nie istniały tu z˙ adne podatki od dochodu, podatki korporacyjne, podatki od rosnacego ˛ kapitału, podatki od spadków ani podatki od darowizn. Pewne spółki i inwestycje otrzymały gwarancje zwolnienia od podatków na pi˛ec´ dziesiat ˛ lat. Wyspy były brytyjskim terytorium zale˙znym i miały niezwykle stabilny rzad. ˛ Nie znano tam przest˛epstw ani bezrobocia. Grand Cayman miała dwadzie´scia trzy mile długo´sci i miejscami osiem mil szeroko´sci, ale z lotu ptaka wygladała ˛ na du˙zo mniejsza.˛ Przypominała mała˛ skał˛e otoczona˛ czysta,˛ szafirowa˛ woda.˛ Wydawało si˛e, z˙ e wyladuj ˛ a˛ na wodach laguny, ale w ostatniej chwili pojawił si˛e waski ˛ pas asfaltu i pochwycił samolot. Wysiedli i przeszli przez odpraw˛e celna.˛ Mały czarny chłopak porwał torb˛e Mitcha i wrzucił ja˛ razem z torba˛ Avery’ego do baga˙znika forda, rocznik 1972. Mitch przymknał ˛ ostro˙znie drzwi. — Na Seven Mile Beach — rzucił Avery i odbiło mu si˛e resztkami rumu. — W porzadku, ˛ mon — powiedział kierowca, przeciagaj ˛ ac ˛ wyrazy. Zapalił silnik i skierował taksówk˛e w stron˛e Georgetown. Radio nadawało reggae. Kierowca potrzasał ˛ głowa˛ i mocno zaciskał palce na kierownicy. Jechał lewa˛ strona˛ szosy, podobnie zreszta˛ jak wszyscy inni. Mitch zapadł si˛e w wytarte siedzenie i zało˙zył nog˛e na nog˛e. Samochód nie miał klimatyzacji, je´sli nie liczy´c otwartych okien. Parne, tropikalne powietrze pie´sciło mu twarz i rozwiewało włosy. Droga do Georgetown była zatłoczona małymi, zakurzonymi europejskimi samochodami, skuterami i rowerami. Małe, jednopi˛etrowe domki, z dachami obitymi blacha˛ cynkowa,˛ pomalowane kolorowo, wygladały ˛ przyjemnie i sprawiały 108
wra˙zenie schludnych. Trawniki były male´nkie, ale czyste i zadbane. W miar˛e jak zbli˙zali si˛e do miasta, zacz˛eły pojawia´c si˛e sklepy oraz dwu- i trzypi˛etrowe białe budynki, przed którymi, pod baldachimami, tury´sci chronili si˛e przed sło´ncem. Kierowca wykonał ostry zakr˛et i nagle znale´zli si˛e w centrum zapełnionym nowoczesnymi gmachami banków. Avery objał ˛ rol˛e przewodnika. — To sa˛ banki z całego s´wiata. Niemieckie, francuskie, angielskie, kanadyjskie, hiszpa´nskie, japo´nskie, du´nskie. Nawet z Arabii Saudyjskiej i Izraela. Ponad trzysta, jak podaja˛ ostatnie statystyki. Tu jest raj podatkowy. Miejscowi bankierzy sa˛ absolutnie dyskretni. Szwajcarzy przy nich to pleciugi. Na jezdni zrobiło si˛e tłoczno. Taksówka zwolniła i ustał przepływ powietrza. — Widz˛e tu wiele banków kanadyjskich — powiedział Mitch. — Ten budynek to Royal Bank of Montreal. Zjawimy si˛e tam jutro o dziesiatej ˛ rano. Wi˛ekszo´sc´ naszych interesów b˛edziemy załatwia´c z bankami kanadyjskimi. — Jest po temu jaka´s konkretna przyczyna? — Sa˛ bardzo bezpieczne i bardzo dyskretne. Skr˛ecili w inna˛ zatłoczona˛ ulic˛e. Za skrzy˙zowaniem wyłonił si˛e migoczacy ˛ bł˛ekit Morza Karaibskiego. W zatoce stał przycumowany statek wycieczkowy. — To jest zatoka Hogsty — powiedział Avery. — To tam piraci mieli swoja˛ przysta´n trzysta lat temu. Sam Czarnobrody wał˛esał si˛e po tych wyspach i tu gdzie´s zakopał swój łup. Kilka lat temu znaleziono jego cz˛es´c´ w jaskini na wschodnim kra´ncu wyspy, niedaleko Bodden Town. Mitch przytaknał, ˛ tak jakby uwierzył w t˛e opowie´sc´ . Kierowca wyszczerzył z˛eby do wstecznego lusterka. Avery otarł pot z czoła. — To miejsce zawsze przyciagało ˛ piratów. Kiedy´s był Czarnobrody, a teraz sa˛ współcze´sni piraci, którzy zakładaja˛ spółki i chowaja˛ tu swoje pieniadze. ˛ Prawda, mon? — Prawda, mon — odparł kierowca. — To jest Seven Mile Beach — powiedział Avery. — Jedna z najsłynniejszych i najpi˛ekniejszych pla˙z na s´wiecie. Prawda, mon? — Prawda, mon. — Piasek jest biały jak cukier. Ciepła, czysta woda. Ciepłe, pi˛ekne kobiety. Prawda, mon? — Prawda, mon. — Czy b˛edzie dzi´s party na wolnym powietrzu w „Palms”? — Tak, mon. O szóstej. — To zaraz obok naszego domu wypoczynkowego. „Palms” to popularny hotel z najgor˛etszymi imprezami na pla˙zy. Mitch u´smiechnał ˛ si˛e. Przypomniał sobie t˛e rozmow˛e, kiedy Oliver Lambert pouczał, z˙ e firma bardzo nie lubi rozwodów i podrywania kobiet. I picia. By´c 109
mo˙ze Avery nie słyszał takich kaza´n. A mo˙ze słyszał. Domy wypoczynkowe znajdowały si˛e w s´rodkowej cz˛es´ci Seven Mile Beach, obok nast˛epnych domów i hotelu „Palms”. Jak nale˙zało si˛e spodziewa´c, te nale˙za˛ ce do firmy były obszerne i bogato zdobione. Avery powiedział, z˙ e ka˙zdy z nich mo˙zna by łatwo sprzeda´c za co najmniej pół miliona, ale nikt nie zamierzał ich sprzedawa´c. Nie były te˙z do wynaj˛ecia. Stanowiły azyl dla zm˛eczonych prawników z firmy Bendini, Lambert i Locke. I dla małej garstki wybranych klientów. Z balkonu sypialni na pierwszym pi˛etrze Mitch obserwował małe statki sunace ˛ gdzie´s bez celu po iskrzacym ˛ si˛e morzu. Sło´nce zaczynało zachodzi´c i małe fale odbijały jego promienie we wszystkich kierunkach. Statek wycieczkowy płynał ˛ powoli z dala od wyspy. Tłumy ludzi spacerowały po pla˙zy, rozkopujac ˛ piasek, rozpryskujac ˛ wod˛e, łapiac ˛ kraby i popijajac ˛ rum oraz piwo Jamaican Red Stripe. Z „Palms”, którego du˙zy taras na dachu przyciagał ˛ pla˙zowiczów jak magnes, dobiegały rytmiczne d´zwi˛eki karaibskiej muzyki. W pobliskim baraku wypo˙zyczano sprz˛et do nurkowania, katamarany i piłki do siatkówki. Na balkonie pojawił si˛e Avery. Miał na sobie jaskrawe szorty w pomara´nczowe i z˙ ółte kwiaty. Jego ciało było szczupłe, mocne i spr˛ez˙ yste. W Memphis trenował codziennie w klubie sportowym. Klub ten z cała˛ pewno´scia˛ dysponował solariami. Mitch był pod wra˙zeniem. — Jak ci si˛e podoba mój strój? — zapytał Avery. — Bardzo miły. Pasuje doskonale. — Mam jeszcze jedna˛ par˛e, gdyby´s chciał. — Nie, dzi˛ekuj˛e. Wło˙ze˛ swoje spodenki sportowe z Western Kentucky. Avery nadpił drinka i podziwiał krajobraz. — Byłem tu wiele razy i za ka˙zdym razem jestem podniecony. My´slałem o przeniesieniu si˛e tutaj po przej´sciu na emerytur˛e. — To byłoby miłe. Mógłby´s spacerowa´c po pla˙zy i łapa´c kraby. — Gra´c w domino i pi´c red stripe. Czy próbowałe´s kiedy´s red stripe? — Nie przypominam sobie. — Chod´zmy na jednego. Bar na otwartym powietrzu nosił nazw˛e „Rumheads”. Był wypełniony spragnionymi turystami, kilku mieszka´nców wyspy siedziało razem wokół drewnianego stołu i grało w domino. Avery przepchał si˛e przez tłum i powrócił z dwiema butelkami. Znale´zli miejsce niedaleko stołu do gry w domino. — My´sl˛e, z˙ e to jest to, co b˛ed˛e robi´c na emeryturze. Przyjad˛e tutaj, b˛ed˛e grał w domino i pił red stripe. — To dobre piwo. — A kiedy znudzi mi si˛e domino, pogram w rzutki. Ruchem głowy wskazał grup˛e pijanych Anglików, którzy rzucali do tarczy i przeklinali si˛e nawzajem.
110
— A gdy mi si˛e znudzi rzucanie do tarczy, kto wie, co b˛ed˛e robi´c. Przepraszam. Skierował si˛e w stron˛e stolika na patio, przy którym wła´snie usiadły dwie dziewczyny w kostiumach bikini. Przedstawił si˛e, a one poprosiły go, by si˛e przysiadł. Mitch zamówił nast˛epne piwo i zszedł na pla˙ze˛ . W oddali dostrzegł budynki banków w Georgetown. Ruszył w t˛e stron˛e. Jedzenie rozło˙zono na składanych stolikach ustawionych wokół basenu. Garoupa z grilla, rekin z ro˙zna, pompano, sma˙zone krewetki, z˙ ółwie i ostrygi, langusta i karmazyn. Wszystko było s´wie˙ze i pochodziło z morza. Go´scie gromadzili si˛e wokół stolików i sami nakładali sobie potrawy, gdy tymczasem kelnerzy biegali tam i z powrotem z galonami ponczu. Jedzono przy małych stołach na tarasie wznoszacym ˛ si˛e ponad pla˙za˛ i barem „Rumheads”. Orkiestra zacz˛eła gra´c reggae. Zachodzace ˛ sło´nce znikn˛eło za chmurami. Mitch poda˙ ˛zył za Averym do bufetu, przy którym, jak si˛e spodziewał, czekały tamte dwie kobiety. Okazało si˛e, z˙ e sa˛ siostrami, obie zbli˙zały si˛e do trzydziestki, obie były rozwiedzione, obie lekko wstawione. Pierwsza, Carrie, leciała na Avery’ego, a druga, Julia, natychmiast zacz˛eła robi´c słodkie oczy do Mitcha. Zastanawiał si˛e, co Avery im naopowiadał. — Widz˛e, z˙ e jeste´s z˙ onaty — szepn˛eła Julia, przysuwajac ˛ si˛e bli˙zej. — Tak, na szcz˛es´cie. U´smiechn˛eła si˛e, jakby przyjmujac ˛ wyzwanie. Avery i jego kobieta mrugali do siebie. Mitch chwycił kieliszek z ponczem i wychylił go do dna. Jadł wolno i nie potrafił my´sle´c o nikim innym oprócz Abby. Trudno byłoby to wyja´sni´c, gdyby wyja´snienie okazało si˛e konieczne. Jadł obiad z dwiema atrakcyjnymi kobietami, które nie miały prawie nic na sobie. Nie, to nie dałoby si˛e wyja´sni´c. Konwersacja przy stole zacz˛eła naraz budzi´c w nim odraz˛e i Mitch przestał si˛e odzywa´c. Kelner postawił przed nimi du˙zy dzbanek ponczu, który natychmiast opró˙zniono. Avery stał si˛e niezno´sny. Opowiedział kobietom, z˙ e Mitch grał w New York Giants i zdobył dwa złote puchary. Zarabiał milion dolców rocznie, dopóki kontuzja kolana nie poło˙zyła kresu jego karierze. Mitch skinał ˛ głowa˛ i wypił nast˛epnego drinka. Julia wdzi˛eczyła si˛e do niego i przysun˛eła si˛e jeszcze bli˙zej. Orkiestra zacz˛eła gra´c gło´sniej, nadszedł czas na ta´nce. Połowa go´sci przeniosła si˛e na drewniany parkiet pod dwoma drzewami, pomi˛edzy basenem a pla˙za.˛ — Zata´nczmy! — zawołał Avery, chwytajac ˛ Carrie za r˛ek˛e. Przeszli pomi˛edzy stolikami i po chwili znikn˛eli w tłumie trz˛esacych ˛ si˛e w rytmie muzyki turystów. Mitch poczuł, z˙ e Julia znów si˛e przysuwa do niego, jej r˛eka znalazła si˛e na jego nodze. — Chcesz zata´nczy´c? — spytała. 111
— Nie. — To dobrze. Ja te˙z nie mam ochoty. Co chciałby´s robi´c? — otarła si˛e biustem o jego bicepsy i posłała mu swój najbardziej uwodzicielski u´smiech. Jej twarz była oddalona od jego twarzy zaledwie o par˛e cali. — Nie zamierzam nic robi´c — odsunał ˛ jej r˛ek˛e. — Daj spokój. Zabawmy si˛e troch˛e. Twoja z˙ ona nigdy si˛e nie dowie. — Słuchaj, jeste´s bardzo s´liczna˛ kobietka,˛ ale marnujesz czas ze mna.˛ Jest jeszcze wcze´snie. Zda˙ ˛zysz poderwa´c prawdziwego samca. — Jeste´s słodki. Znów poło˙zyła r˛ek˛e na jego nodze, a Mitch odetchnał ˛ gł˛eboko. — Dlaczego nie spływasz? — Przepraszam. — Cofn˛eła dło´n. — Powiedziałem, spływaj. Odchyliła si˛e do tyłu. — Co z toba˛ jest? — Mam awersj˛e do chorób wenerycznych. Spływaj. — Wi˛ec dlaczego ty nie spłyniesz? ´ — Swietny pomysł. Chyba to zrobi˛e. Dzi˛eki za miły obiad. Chwycił kieliszek z ponczem i wymijajac ˛ tancerzy, podszedł do baru. Zamówił red stripe i usiadł sam w zaciemnionym rogu patio. Pla˙za rozpo´scierajaca ˛ si˛e ´ przed nim była ju˙z wyludniona. Swiatła przepływajacych ˛ statków przesuwały si˛e z wolna po wodzie. Z tyłu dochodziły d´zwi˛eki muzyki i s´miech karaibskiej nocy. Jest tutaj bardzo przyjemnie, pomy´slał, ale przyjemniej byłoby z Abby. Mo˙ze b˛eda˛ mogli przyjecha´c tu na wakacje nast˛epnego lata. Brakowało im chwil sp˛edzonych razem, z dala od domu i biura. Wytworzył si˛e mi˛edzy nimi dystans — dystans, którego nie potrafił dokładnie okre´sli´c, o którym nie mogli porozmawia´c, ale który oboje wyczuwali. Dystans, którego si˛e obawiał. — Czemu si˛e tak przygladasz? ˛ — usłyszał znienacka czyj´s głos. Podeszła do stołu i usiadła obok niego. Była tubylka,˛ miała ciemna˛ skór˛e i niebieskie, a moz˙ e piwne oczy, nie mógł tego dostrzec w ciemno´sciach. Ale były to oczy pi˛ekne, ciepłe i szczere. Ciemne włosy odrzucone do tym si˛egały prawie do pasa. Połaczy˛ ły si˛e w niej rasy: biała, czarna i prawdopodobnie latynoska. Bardzo skapa ˛ góra jej białego bikini ledwie zasłaniała du˙zy biust, a długa, bardzo kolorowa spódnica z rozci˛eciem do pasa ukazywała prawie wszystko, gdy tak siedziała przy nim z zało˙zonymi nogami. Nie miała butów. — Niczemu, naprawd˛e — powiedział Mitch. Była młoda, miała dzieci˛ecy u´smiech, który odsłaniał wspaniałe z˛eby. — Skad ˛ jeste´s? — spytała. — Ze Stanów. U´smiechn˛eła si˛e i za´smiała cicho.
112
— Oczywi´scie. A skad ˛ w Stanach? — mówiła z akcentem karaibskim, słodka,˛ mi˛ekka,˛ precyzyjna˛ angielszczyzna.˛ — Z Memphis. — Wielu ludzi przyje˙zd˙za tu z Memphis. Bardzo wielu płetwonurków. — Mieszkasz tu? — spytał. — Tak. Całe z˙ ycie. Moja matka pochodzi stad. ˛ Tato przybył z Anglii. Nie ma go teraz, wrócił tam, skad ˛ przyjechał. — Chcesz drinka? — Tak. Rum z woda˛ sodowa.˛ Stał przy barze i czekał na drinki. W z˙ oładku ˛ czuł nerwowe, przytłumione pulsowanie. Mógłby pogra˙ ˛zy´c si˛e w mroku, znikna´ ˛c w tłumie i znale´zc´ bezpieczna˛ drog˛e do domu wczasowego. Mógłby zamkna´ ˛c za soba˛ drzwi i czyta´c ksia˙ ˛zk˛e o mi˛edzynarodowym raju podatkowym. Ale byłoby to nudne. Poza tym Avery był tam teraz ze swoja˛ gorac ˛ a˛ panienka.˛ Ta dziewczyna jest nieszkodliwa, podpowiadały mu rum i red stripe. Wypija˛ par˛e drinków i powiedza˛ sobie dobranoc. Wrócił z drinkami i usiadł naprzeciwko niej, najdalej jak mógł. Byli sami na patio. — Czy jeste´s płetwonurkiem? — spytała. — Nie. Mo˙zesz mi wierzy´c lub nie, ale przybyłem tu w interesach. Jestem prawnikiem i mam jutro rano spotkania z kilkoma bankierami. — Jak długo tu zostaniesz? — Kilka dni. — Zachowywał si˛e uprzejmie, ale nie mówił wiele. Im mniej powie, tym b˛edzie bezpieczniejszy. Znowu zało˙zyła nog˛e na nog˛e i u´smiechn˛eła si˛e niewinnie. Poczuł, z˙ e robi mu si˛e słabo. — Ile masz lat? — zapytał. — Dwadzie´scia. Mam na imi˛e Eilene. Jestem wystarczajaco ˛ dorosła. — Ja mam na imi˛e Mitch. — Co´s cisn˛eło go gwałtownie w z˙ oładku, ˛ zacz˛eło mu si˛e kr˛eci´c w głowie. Łapczywie wypił swoje piwo. Spojrzał na zegarek. Patrzyła na niego z tym samym kuszacym ˛ u´smiechem. — Jeste´s bardzo przystojny. Sytuacja wyja´sniła si˛e w jednej chwili. Tylko spokojnie, powtarzał sobie. Pami˛etaj, tylko spokojnie. Panuj nad soba.˛ — Dzi˛ekuj˛e. — Jeste´s mo˙ze sportowcem? — W pewnym sensie. Dlaczego pytasz? — Wygladasz ˛ na sportowca. Musisz by´c chyba bardzo silny — ton, jakim wymówiła słowo „silny”, wywołał kolejny skurcz w jego z˙ oładku. ˛ Podziwiał jej ciało i starał si˛e wymy´sli´c jaki´s komplement, który nie byłby zbyt sugestywny. Nie, pomy´slał, lepiej nie. — Gdzie pracujesz? — zapytał, chcac ˛ przenie´sc´ si˛e na bezpieczniejszy teren. — Pracuj˛e w mie´scie, w sklepie z bi˙zuteria.˛ 113
— Gdzie mieszkasz? — W Georgetown. Gdzie ty si˛e zatrzymałe´s? — W domu wypoczynkowym obok — skinał ˛ głowa˛ w tamta˛ stron˛e, a ona spojrzała na lewo. Wiedział, z˙ e chciała zobaczy´c ten dom. Nadpiła drinka. — Dlaczego nie jeste´s na przyj˛eciu? — spytała. — Z reguły nie chodz˛e na przyj˛ecia. — Podoba ci si˛e pla˙za? — Jest pi˛ekna. — Jest jeszcze ładniejsza w s´wietle ksi˛ez˙ yca. — Znów ten u´smiech. Na to nie znalazł odpowiedzi. — Jaka´ ˛s mil˛e stad, ˛ idac ˛ pla˙za,˛ jest bar lepszy od tego — powiedziała. — Chod´zmy si˛e przej´sc´ . — Nie wiem, powinienem wraca´c. Mam jeszcze troch˛e roboty przed jutrzejszym spotkaniem. Za´smiała si˛e i wstała. — Nikt nie wraca tak wcze´snie do domu na Kajmanach. Chod´z. Jestem ci winna drinka. — Nie. Lepiej nie. Wzi˛eła go za r˛ek˛e i zeszli z patio na pla˙ze˛ . Szli milczac. ˛ Po jakim´s czasie „Palms” znikł im z oczu, a muzyka stała si˛e ledwie słyszalna. Ksi˛ez˙ yc wspiał ˛ si˛e wy˙zej na niebo i rozja´sniał swym blaskiem pusta˛ pla˙ze˛ . Rozwiazała ˛ co´s i zdj˛eła spódnic˛e, nie pozostawiajac ˛ nic poza sznureczkiem wokół talii i sznureczkiem biegnacym ˛ pomi˛edzy nogami. Zwin˛eła spódnic˛e w rulon, owin˛eła ja˛ wokół jego szyi i wzi˛eła go za r˛ek˛e. Co´s mu mówiło: uciekaj. Ci´snij butelk˛e z piwem do oceanu. Rzu´c spódnic˛e na piasek. I uciekaj, tak szybko, jak mo˙zesz. Uciekaj do domu wypoczynkowego. Zamknij drzwi. Zamknij okna. Uciekaj. Uciekaj. Uciekaj. Ale jednocze´snie co´s podpowiadało: odpr˛ez˙ si˛e. To nieszkodliwa zabawa. Wypij jeszcze kilka drinków. Je˙zeli co´s si˛e zdarzy, ciesz si˛e tym. Nikt si˛e nigdy nie dowie. Memphis jest daleko — tysiac ˛ mil stad. ˛ Avery si˛e nie dowie. A zreszta,˛ có˙z go obchodzi Avery? Co mógłby powiedzie´c? Wszyscy to robia.˛ Ju˙z mu si˛e to kiedy´s zdarzyło, gdy był w koled˙zu. Przed s´lubem, ale ju˙z po zar˛eczynach. Uznał, z˙ e zawiniło przede wszystkim piwo — wypił stanowczo za wiele — i jako´s to prze˙zył. Czas zagoił rany. Abby nigdy si˛e nie dowie. Uciekaj. Uciekaj. Uciekaj. Przeszli mil˛e, lecz nie było wida´c z˙ adnego baru. Pla˙za stawała si˛e coraz ciemniejsza. Ksi˛ez˙ yc zniknał ˛ za chmura.˛ Od chwili gdy opu´scili „Rumheads”, nie spotkali z˙ ywego ducha. Pociagn˛ ˛ eła go za r˛ek˛e w stron˛e dwóch plastikowych krzeseł pla˙zowych stojacych ˛ w pobli˙zu morza. — Odpocznijmy — zaproponowała. Doko´nczył piwo. 114
— Nie mówisz zbyt wiele — szepn˛eła. — Co chciałaby´s usłysze´c? — Czy uwa˙zasz, z˙ e jestem pi˛ekna? — Jeste´s bardzo pi˛ekna. I masz cudowne ciało. Usiadła na skraju krzesła i zacz˛eła rozpryskiwa´c stopami wod˛e. — Chod´z, popływamy. — Wiesz, prawd˛e mówiac, ˛ nie jestem w nastroju. — Chod´z, Mitch. Uwielbiam wod˛e. — Id´z s´miało. B˛ed˛e patrze´c. Ukl˛ekła na piasku, z twarza˛ zwrócona˛ w jego stron˛e, w odległo´sci kilku cali od niego. Wolnym ruchem podniosła obie r˛ece, odpi˛eła gór˛e swojego bikini i powoli ja˛ zdj˛eła. Oparła piersi o jego rami˛e i podała mu kostium. — Potrzymaj. Bikini było mi˛ekkie, białe i nie wa˙zyło nawet jednej milionowej uncji. Czuł si˛e jak sparali˙zowany, a jego oddech, ju˙z przed chwila˛ straszliwie ci˛ez˙ ki, teraz zamarł całkowicie. Zacz˛eła i´sc´ wolno w stron˛e morza. Biały sznurek nie zasłaniał niczego. Jej długie, ciemne, pi˛ekne włosy opadały do pasa. Weszła po kolana w wod˛e i odwróciła si˛e w stron˛e pla˙zy. — Chod´z, Mitch. Woda jest wspaniała. U´smiechn˛eła si˛e ol´sniewajaco. ˛ Przesunał ˛ r˛eka˛ po bikini i zrozumiał, z˙ e to ostatnia szansa, z˙ eby uciec. Ale dr˙zał na całym ciele i czuł si˛e dziwnie słabo. Ucieczka wymagałaby wi˛ecej siły, ni˙z byłby w stanie z siebie wykrzesa´c. Chciał po prostu odpocza´ ˛c. Mo˙ze ona odejdzie. Mo˙ze utonie. Mo˙ze nagle nadejdzie przypływ i porwie ja˛ do morza. — Chod´z, Mitch. Zdjał ˛ koszul˛e i zanurzył si˛e w mrocznej toni. Obserwowała go z u´smiechem, a kiedy zbli˙zył si˛e do niej, wzi˛eła go za r˛ek˛e i pociagn˛ ˛ eła na gł˛ebsza˛ wod˛e. Zarzuciła mu r˛ece na szyj˛e i zwarli si˛e w pocałunku. Znalazł sznureczki. Ich wargi złaczyły ˛ si˛e znowu. Nagle odsun˛eła si˛e i bez słowa ruszyła w stron˛e pla˙zy. Nie odrywał od niej oczu. Usiadła na piasku pomi˛edzy krzesłami i zdj˛eła reszt˛e swego bikini. Zanurkował i wstrzymywał oddech w niesko´nczono´sc´ . Kiedy si˛e wynurzył, le˙zała naga na piasku. Spojrzał na pla˙ze˛ i oczywi´scie nie dostrzegł nikogo. W tym momencie ksi˛ez˙ yc schował si˛e za nast˛epna˛ chmur˛e. Nie wida´c było z˙ adnych statków, katamaranów, łódek ani nurków. Morze było puste. — Nie mog˛e tego zrobi´c — powiedział przez zaci´sni˛ete z˛eby. — Dlaczego tak mówisz, Mitch? — Nie mog˛e tego zrobi´c! — krzyknał. ˛ — Ale ja ci˛e pragn˛e. — Nie mog˛e tego zrobi´c. 115
— Chod´z, Mitch. Nikt si˛e nigdy nie dowie. Nikt si˛e nigdy nie dowie. Nikt si˛e nigdy nie dowie. Podszedł do niej powoli. Nikt nigdy si˛e nie dowie. W taksówce panowała kompletna cisza. Prawnicy jechali do Georgetown. Byli spó´znieni. Zaspali i nie zjedli s´niadania. Czuli si˛e nie najlepiej. Zwłaszcza Avery. Wygladało ˛ na to, z˙ e dr˛eczy go kac. Miał przekrwione oczy, blada˛ i nie ogolona˛ twarz. Kierowca zjechał z ruchliwej ulicy i zatrzymał si˛e przy głównym wej´sciu do Bank of Montreal. Wilgo´c i upał utrudniały oddychanie. Bankier nazywał si˛e Randolph Osgood. Był typem staro´swieckiego Anglika, nosił granatowy, dwurz˛edowy garnitur, okulary w rogowej oprawie, miał olbrzymie s´wiecace ˛ czoło i wydatny nos. Przywitał si˛e z Averym jak ze starym znajomym i przedstawił si˛e Mitchowi. Poprowadził ich do pokoju na drugim pi˛etrze z widokiem na zatok˛e Hogsty. Czekały tu na nich dwie pracownice banku. — O co ci konkretnie chodzi, Avery? — zapytał Osgood przez nos. — Zacznijmy od kawy. Potem potrzebuj˛e wyciagów ˛ z wszystkich kont Sonny’ego Cappsa, Ala Coscia, Dolpha Hemmby, Ratzalfa Partnersa i Greene’a Groupa. — Tak. Jak daleko wstecz? — Sze´sc´ miesi˛ecy. Ka˙zde konto. Osgood pstryknał ˛ palcami w kierunku jednej z pracownic. Wyszła i powróciła po chwili z taca,˛ na której podała kaw˛e i ciastka. Druga przez cały czas co´s notowała. — Oczywi´scie, Avery, potrzebne mi sa˛ upowa˙znienia i pełnomocnictwa od ka˙zdego z naszych klientów — o´swiadczył Osgood. — Sa˛ w kartotece — powiedział Avery i otworzył swoja˛ teczk˛e. — Tak, ale termin ich wa˙zno´sci ju˙z minał. ˛ Potrzebujemy aktualnych. Dla ka˙zdego konta. — Bardzo dobrze — odrzekł Avery — mamy je tutaj. — Pchnał ˛ teczk˛e w poprzek stołu. — Wszystko aktualne. — Mrugnał ˛ do Mitcha. Jedna z urz˛edniczek wyj˛eła dokumenty i rozło˙zyła je na stole. Ka˙zdy został szczegółowo zbadany przez obie kobiety, a potem przez samego Osgooda. Prawnicy pili kaw˛e i czekali. Osgood u´smiechnał ˛ si˛e i powiedział: — Wyglada ˛ na to, z˙ e wszystko jest w porzadku. ˛ Zdob˛edziemy te informacje. Czego jeszcze potrzebujecie? — Musz˛e zało˙zy´c trzy spółki. Dwie dla Sonny’ego Cappsa i jedna˛ dla Greene’a Groupa. Załatwimy to zgodnie z normalna˛ procedura.˛ Bank posłu˙zy jako oficjalny po´srednik i tak dalej. 116
— Przygotuj˛e niezb˛edne dokumenty — powiedział Osgood i spojrzał na urz˛edniczk˛e. — Co jeszcze? — Na razie wszystko. — Bardzo dobrze. Powinni´smy mie´c te informacje w ciagu ˛ trzydziestu minut. Mo˙ze zjemy razem lunch? — Przykro mi, Randolph, ale musz˛e odmówi´c. Mitch i ja jeste´smy ju˙z na dzi´s umówieni. Mo˙ze jutro. Mitch nic nie wiedział o tym, z˙ e sa˛ gdziekolwiek umówieni, przynajmniej on. — Mo˙ze — odparł Osgood. Opu´scił pokój wraz z pracowniczkami. Avery zamknał ˛ drzwi i zdjał ˛ kurtk˛e. Podszedł do okna i łyknał ˛ kawy. — Słuchaj, Mitch. Przepraszam za wczorajsza˛ noc. Bardzo ci˛e przepraszam. Upiłem si˛e i przestałem my´sle´c. Nie powinienem był napuszcza´c na ciebie tej kobiety. — Przeprosiny przyj˛ete. Nie chciałbym, z˙ eby si˛e to powtórzyło. — Nie powtórzy si˛e. Obiecuj˛e. — Czy była dobra? — Tak mi si˛e wydaje. Nie pami˛etam wiele. Co zrobiłe´s z jej siostra? ˛ — Powiedziała, bym spływał. Poszedłem na pla˙ze˛ pospacerowa´c troch˛e. Avery ugryzł ciastko i wytarł usta. — Wiesz, z˙ e jestem w separacji. Prawdopodobnie za rok lub dwa dostan˛e rozwód. Staram si˛e nikomu o tym nie mówi´c, bo nie chc˛e, z˙ eby sprawa nabrała niepotrzebnego rozgłosu. W firmie istnieje takie niepisane prawo — to, co robimy z dala od Memphis, zostaje z dala od Memphis. Zrozumiałe´s? — Daj spokój, Avery. Wiesz przecie˙z, z˙ e nic bym nie powiedział. — To prawda. Wiem. Mitch był zadowolony, z˙ e dowiedział si˛e o tym niepisanym prawie. Rankiem obudził si˛e ze s´wiadomo´scia,˛ z˙ e popełnił zbrodni˛e doskonała.˛ My´slał o Eilene, w łó˙zku, pod prysznicem, w taksówce, a teraz miał problemy ze skoncentrowaniem si˛e nad czymkolwiek. Kiedy jechali przez Georgetown, złapał si˛e na tym, z˙ e przyglada ˛ si˛e sklepom z bi˙zuteria.˛ — Mam pytanie — powiedział Mitch. Avery skinał ˛ głowa˛ i si˛egnał ˛ po kolejne ciastko. — Par˛e miesi˛ecy temu, podczas wst˛epnej rozmowy z Oliverem Lambertem, McKnightem i cała˛ paczka˛ usłyszałem, z˙ e firma nie toleruje rozwodów, podrywania kobiet, picia, narkotyków — tu si˛e ci˛ez˙ ko pracuje i robi pieniadze. ˛ Wywarło to na mnie du˙ze wra˙zenie i dlatego, mi˛edzy innymi, przyjałem ˛ t˛e ofert˛e. Istotnie, jest ci˛ez˙ ka praca i sa˛ pieniadze, ˛ ale teraz widz˛e te˙z inne rzeczy. Dlaczego postapiłe´ ˛ s w ten sposób? Czy inni te˙z to robia? ˛ — Nie podoba mi si˛e twoje pytanie. — Wiedziałem, z˙ e tak zareagujesz. Ale chciałbym usłysze´c odpowied´z. Zasłu˙zyłem na nia.˛ Czuj˛e si˛e, jakbym został oszukany. 117
— Wi˛ec co zamierzasz zrobi´c? Odej´sc´ dlatego, z˙ e si˛e upiłem i przespałem z dziwka? ˛ — Nie my´slałem o odej´sciu. — W porzadku. ˛ Nie rób tego. — Ale czekam na odpowied´z. — W porzadku. ˛ Istotnie zasłu˙zyłe´s na nia.˛ Jestem w firmie czarna˛ owca˛ i ci na górze staja˛ si˛e bardzo nieprzyjemni, gdy wspominam o rozwodzie. Podrywałem kobiety i robi˛e to w dalszym ciagu, ˛ ale nikt o tym nie wie. W ka˙zdym razie nie potrafia˛ mnie przyłapa´c. Zało˙ze˛ si˛e, z˙ e inni wspólnicy te˙z tak post˛epuja,˛ ale ich te˙z nigdy na tym nie przyłapiesz. Nie mówi˛e o wszystkich, lecz o niektórych. Wi˛ekszo´sc´ jest wierna swoim z˙ onom — stanowia˛ bardzo trwałe mał˙ze´nstwa. Zawsze byłem złym chłopcem, ale toleruja˛ mnie, poniewa˙z jestem utalentowany. Wiedza,˛ z˙ e pij˛e w czasie lunchu i czasami w biurze, wiedza˛ te˙z, z˙ e łami˛e cz˛es´c´ ich s´wi˛etych przepisów, ale zrobili mnie wspólnikiem, bo byłem im potrzebny. A teraz, gdy ju˙z nale˙ze˛ do grona wybranych, stałem si˛e wspólnikiem, niewiele moga˛ mi zrobi´c. Nie jestem wcale takim strasznie złym facetem, Mitch. — Nie powiedziałem tego. — Nie nale˙ze˛ te˙z do ideałów. A niektórzy tutaj nale˙za,˛ mo˙zesz mi wierzy´c. ˙ a,˛ jedza˛ i s´pia˛ dla firmy Bendini, Lambert To prawdziwe maszyny, roboty. Zyj i Locke. A ja lubi˛e si˛e troch˛e zabawi´c. — A wi˛ec jeste´s raczej wyjatkiem. ˛ .. — Ni˙z reguła.˛ . . Tak. I nie zamierzam si˛e usprawiedliwia´c. — Nie prosiłem ci˛e, z˙ eby´s si˛e usprawiedliwiał. Chodziło mi tylko o wyja´snienie. — Wyja´sniłem ci wystarczajaco ˛ dokładnie? — Tak. Zawsze podziwiałem twoja˛ szczero´sc´ . — A ja zawsze podziwiałem twoja˛ dyscyplin˛e. Trzeba by´c silnym m˛ez˙ czyzna,˛ by pozosta´c wiernym swej z˙ onie mimo takich pokus, na jakie byłe´s wystawiony wczorajszej nocy. Ja nie jestem tak silny. I nie chc˛e by´c. Pokusy. Przecie˙z ju˙z my´slał o tym, by w czasie lunchu zrobi´c przeglad ˛ sklepów z bi˙zuteria.˛ — Słuchaj, Avery, nie jestem s´wi˛etoszkiem i nie czuj˛e si˛e zszokowany. Nie zamierzam nikogo osadza´ ˛ c — to mnie ciagle ˛ osadzano ˛ przez całe z˙ ycie. Byłem po prostu zdezorientowany — mam na my´sli obowiazuj ˛ ace ˛ reguły. To wszystko. — Te reguły nigdy si˛e nie zmieniaja.˛ Sa˛ wyryte w kamieniu. Wyrze´zbione w granicie. Je˙zeli złamiesz ich zbyt wiele, zostajesz wyrzucony. Albo te˙z mo˙zesz łama´c ich tyle, ile chcesz, tylko nie daj si˛e złapa´c. — To całkowicie jasne. Do pokoju wszedł Osgood z grupa˛ urz˛edniczek. Przynie´sli wydruki komputerowe i całe stosy dokumentów. Porozkładali je na stole i posegregowali zgodnie z porzadkiem ˛ alfabetycznym. 118
— Masz zaj˛ecie na dzie´n lub dwa — powiedział Osgood z wymuszonym u´smiechem. Pstryknał ˛ palcami i pracowniczki wyszły. — Jestem w swoim biurze, je˙zeli b˛edziesz czego´s potrzebował. — Tak, dzi˛eki — powiedział Avery, przegladaj ˛ ac ˛ pierwszy plik dokumentów. Mitch zdjał ˛ marynark˛e i rozlu´znił krawat. — Co b˛edziemy robi´c, je´sli mo˙zna wiedzie´c? — zapytał. — Dwie rzeczy. Po pierwsze, przyjrzymy si˛e pozycjom tych kont. Szukamy głównie oprocentowania, oszacowania, jego wielko´sci i tak dalej. Skontrolujemy pobie˙znie ka˙zde konto, aby si˛e upewni´c, z˙ e procenty trafiaja˛ tam, gdzie powinny. Na przykład, Dolph Hemmba lokuje zarobione procenty w dziewi˛eciu ró˙znych bankach na Bahamach. To głupie, ale sprawia mu rado´sc´ . Ma w tym banku około dwunastu milionów, wi˛ec opłaca si˛e z nim współpracowa´c. Mógłby sam si˛e tym zaja´ ˛c, ale czuje si˛e pewniej, gdy ja to prowadz˛e. Poniewa˙z płaci dwie´scie pi˛ec´ dziesiat ˛ za godzin˛e, nie mam nic przeciwko temu. Sprawdzimy odsetki, które ten bank wpłaca na ka˙zde konto. Wysoko´sc´ oprocentowania zale˙zy od wielu czynników i bank ma tu znaczna˛ swobod˛e działania. — My´slałem, z˙ e sa˛ uczciwi. — Sa,˛ ale nie zapominaj, z˙ e to bankierzy. Mamy przed soba˛ blisko trzydzie´sci kont i kiedy sko´nczymy, b˛edziemy zna´c dokładne saldo, zarobiony procent i miejsce, do którego ten procent trafia. Po drugie, musimy zarejestrowa´c trzy spółki podlegajace ˛ kajma´nskiej jurysdykcji. To całkiem prosta, zgodna z prawem robota i mo˙zna by ja˛ z powodzeniem wykona´c w Memphis. Ale nasi klienci my´sla,˛ z˙ e musimy przyje˙zd˙za´c tutaj, z˙ eby to załatwi´c. Pami˛etaj, współpracujemy z lud´zmi, którzy inwestuja˛ miliony. Par˛e tysi˛ecy zapłaconych legalnie to dla nich pestka. Mitch rzucił okiem na jeden z wydruków le˙zacy ˛ na stosie dokumentów dotyczacych ˛ klienta o nazwisku Hemmba. — Co to za facet, ten Hemmba? Nigdy o nim nie słyszałem. — Mam wielu klientów, o których nie słyszałe´s. Hemmba jest bardzo bogatym farmerem z Arkansas, jednym z tych, którzy maja˛ najwi˛ecej ziemi w tym stanie. — Dwana´scie milionów dolarów? — To w tym banku. — Widz˛e tu du˙zo bawełny i soi. — Powiedzmy, z˙ e ma te˙z inne z´ ródła dochodów. — Na przykład jakie? — Naprawd˛e nie mog˛e powiedzie´c. — Legalne czy nielegalne? — Powiedzmy, z˙ e ukrywa przed IRS dwadzie´scia milionów oprocentowanych dolarów w ró˙znych karaibskich bankach. — Czy my mu pomagamy? Avery rozło˙zył dokumenty na jednym z ko´nców stołu i zaczał ˛ sprawdza´c konta. Mitch patrzył na niego oczekujac ˛ odpowiedzi. Milczenie przedłu˙zało si˛e i było 119
ju˙z oczywiste, z˙ e jej nie otrzyma. Mógłby nalega´c, ale zadał dzi´s wystarczajaco ˛ du˙zo pyta´n. Zakasał r˛ekawy i zabrał si˛e do roboty. W południe Mitch dowiedział si˛e, z kim Avery był umówiony na dzisiaj. Jego kobieta czekała na niego w domu wypoczynkowym. Avery zaproponował, z˙ eby zrobili sobie parogodzinna˛ przerw˛e i wymienił nazw˛e kafejki w centrum, która˛ Mitch powinien koniecznie odwiedzi´c. Zamiast kafejki Mitch odnalazł bibliotek˛e oddalona˛ o cztery domy od banku. Na drugim pi˛etrze wskazano mu dział czasopism, gdzie znalazł półk˛e wypełniona˛ starymi numerami „The Daily Caymanian”. Przekopawszy si˛e przez stert˛e gazet wyciagn ˛ ał ˛ numer z 27 czerwca. Poło˙zył go na małym stole przy oknie wychodza˛ cym na ulic˛e. Wyjrzał przez okno, potem spojrzał uwa˙zniej. Zauwa˙zył m˛ez˙ czyzn˛e, którego kilka chwil wcze´sniej widział na ulicy obok banku. Siedział za kierownica˛ pokiereszowanego, z˙ ółtego chevette zaparkowanego na waskim ˛ podje´zdzie naprzeciwko biblioteki. M˛ez˙ czyzna ów wygladał ˛ na cudzoziemca. Pot˛ez˙ nej budowy, o ciemnych włosach, miał na sobie jaskrawa,˛ zielono-pomara´nczowa˛ koszul˛e, oczy były zasłoni˛ete tanimi turystycznymi okularami przeciwsłonecznymi. Ten sam chevette z tym samym kierowca˛ dopiero co stał zaparkowany obok banku przy wej´sciu do sklepu z pamiatkami, ˛ a teraz, chwil˛e pó´zniej, znalazł si˛e tutaj. Jaki´s tubylec jadacy ˛ na rowerze zatrzymał si˛e obok niego i zapalił papierosa. M˛ez˙ czyzna w samochodzie wskazał na bibliotek˛e. Tubylec zsiadł z roweru i przeszedł szybko na druga˛ stron˛e ulicy. Mitch zło˙zył gazet˛e i wsunał ˛ ja˛ pod marynark˛e. Przeszedł wzdłu˙z rz˛edu półek, znalazł „National Geographic” i usiadł przy stole. Przegladał ˛ tygodnik nasłuchujac ˛ uwa˙znie, jak tubylec wspina si˛e po schodach. Wszedł do sali, dostrzegł Mitcha, przeszedł za jego plecami, zatrzymał si˛e na moment, jakby chciał zobaczy´c, co ten czyta, i wyszedł. Mitch, który przez cały czas obserwował go dyskretnie, odczekał chwil˛e, a potem powrócił do okna. Tubylec rozmawiał z m˛ez˙ czyzna˛ siedzacym ˛ w chevette. Wyjał ˛ nast˛epnego papierosa, zapalił go i odjechał. Mitch rozło˙zył gazet˛e na stole i przeczytał wydrukowany na pierwszej stronie artykuł o dwóch ameryka´nskich prawnikach i ich instruktorze nurkowania, którzy zgin˛eli w tajemniczym wypadku poprzedniego dnia. Zanotował sobie w pami˛eci pewne szczegóły i zwrócił gazet˛e. M˛ez˙ czyzna w chevette czuwał nadal. Mitch przeszedł obok niego, minał ˛ jaki´s budynek i skierował si˛e w stron˛e banku. Dzielnica handlowa zajmowała obszar pomi˛edzy budynkami stanowiacymi ˛ siedziby banków a zatoka˛ Hogsty. Uliczki były waskie ˛ i zatłoczone przez turystów — pieszych, jadacych ˛ na skuterach i w wynaj˛etych samochodach. Mitch zdjał ˛ marynark˛e i wszedł szybko do sklepu z koszulkami, nad którym znajdował si˛e pub. Wspiał ˛ si˛e po schodach na gór˛e, zamówił col˛e i usiadł przy stoliku na balkonie. 120
Po paru minutach tubylec rowerzysta siedział w barze o kilka kroków od niego popijajac ˛ red stripe i obserwujac ˛ go zza r˛ecznie wypisanego menu. Mitch saczył ˛ col˛e i czujnie obserwował ulic˛e w dole. Nie było ani s´ladu po chevette, ale Mitch wiedział, z˙ e samochód znajduje si˛e gdzie´s blisko. Zobaczył innego m˛ez˙ czyzn˛e gapiacego ˛ si˛e na´n z ulicy. Potem kobiet˛e. Czy to była jaka´s obsesja? Zza najbli˙zszego rogu wynurzyło si˛e chevette i wolno podjechało pod pub. Mitch zszedł do sklepu z koszulkami i kupił okulary przeciwsłoneczne. Przeszedł kilka kroków ulica˛ i skr˛ecił w jaki´s zaułek. Przebiegł pogra˙ ˛zona˛ w cieniu uliczka˛ do nast˛epnej ulicy, a potem do sklepu z pamiatkami. ˛ Wyszedł tylnymi drzwiami. Uwa˙znie rozgladał ˛ si˛e dookoła i nie zauwa˙zył niczego podejrzanego. Półki były zawalone szortami i koszulkami we wszystkich kolorach. Tubylcy nie kupiliby tych strojów, ale Amerykanie je kochali. Zdecydował si˛e na tradycyjny zestaw: białe szorty z czerwonym pulowerem. Znalazł par˛e plecionych sandałów — pasowały znakomicie do kapelusza, który mu si˛e spodobał. Sprzedawczyni zachichotała i wskazała mu przebieralni˛e. Ponownie omiótł spojrzeniem ulic˛e. Nie spostrzegł nikogo. Wszystko, co wybrał, miało odpowiednie wymiary. Zapytał ekspedientk˛e, czy mógłby pozostawi´c tu swój garnitur i buty na kilka godzin. — Nie ma problemu, mon — odparła. Zapłacił gotówka,˛ dał jej dziesiatk˛ ˛ e i poprosił, by zadzwoniła po taksówk˛e. Powiedziała mu, z˙ e jest bardzo przystojny. Nerwowo obserwował ulic˛e, dopóki nie przyjechała taksówka. Jednym susem znalazł si˛e na tylnym siedzeniu. — Abanks Dive Lodge — powiedział. — To daleko, mon. Mitch rzucił dwudziestk˛e na siedzenie. — Ruszaj. Patrz w lusterko. Je˙zeli kto´s b˛edzie za nami jecha´c, daj mi zna´c. Kierowca zgarnał ˛ banknot. — W porzadku, ˛ mon. Mitch nasunał ˛ na oczy nowy kapelusz i wcisnał ˛ si˛e gł˛ebiej w siedzenie. Pojechali wzdłu˙z Shedden Road, potem okra˙ ˛zyli Hogsty Bay. Potem skierowali si˛e na wschód, wymin˛eli Red Bay i wyjechali i Georgetown na drog˛e do Bodden Town. — Przed kim uciekasz, mon? Mitch u´smiechnał ˛ si˛e i opu´scił szyb˛e. — Przed IRS. — Wydało mu si˛e to dowcipne, ale kierowca sprawiał wra˙zenie zakłopotanego. Mitch przypomniał sobie, z˙ e na wyspie nie znano ani podatków, ani poborców podatkowych. Kierowca milczał przez dalsza˛ drog˛e. Według informacji podanych w gazecie instruktorem nurkowania był Philip Abanks, syn Barry’ego Abanksa, wła´sciciela klubu płetwonurków. W dniu s´mierci miał dziewi˛etna´scie lat. Cała trójka uton˛eła w wyniku eksplozji na statku. Bardzo tajemniczej eksplozji. Ciała odnaleziono osiemdziesiat ˛ stóp pod woda.˛ Ofiary
121
miały na sobie kombinezony do nurkowania. Nie było z˙ adnych s´wiadków eksplozji i nikt nie potrafił wyja´sni´c, dlaczego wypadek wydarzył si˛e o dwie mile od brzegu, w rejonie, gdzie nikt nigdy nie nurkował. Artykuł informował, z˙ e pozostało jeszcze wiele pyta´n, na które nie ma odpowiedzi. Bodden Town okazało si˛e mała˛ wioska˛ oddalona˛ od Georgetown o dwadzies´cia minut jazdy. Klub płetwonurków znajdował si˛e w południowej cz˛es´ci wioski i zajmował wydzielony odcinek pla˙zy. — Czy kto´s za nami jechał? — zapytał Mitch. Kierowca potrzasn ˛ ał ˛ przeczaco ˛ głowa.˛ — Dobra robota. Masz tu czterdzie´sci dolców. — Mitch spojrzał na zegarek. — Jest prawie pierwsza. Mo˙zesz tu by´c dokładnie o drugiej trzydzie´sci? — Oczywi´scie, mon. Droga urywała si˛e przy ko´ncu pla˙zy, przechodzac ˛ w otoczony tuzinami królewskich palm parking z białego kamienia. Siedzib˛e klubu stanowił du˙zy, jednopi˛etrowy budynek z blaszanym dachem i zewn˛etrznymi schodami wiodacymi ˛ na pi˛etro. Nazywano go Wielkim Domem. Bł˛ekitne s´ciany w wielu miejscach zasłoni˛ete były pnaczami ˛ dzikiego wina. Solidne, drewniane okiennice pomalowano na kolor oliwkowy. Mie´sciły si˛e tu biuro i jadalnia klubu Abanks Dive. Z prawej strony, pomi˛edzy palmami, wiła si˛e wokół Wielkiego Domu waska ˛ droga prowadzaca ˛ na wybrukowany białym kamieniem plac. Po obu jego stronach wzniesiono kilkana´scie pokrytych słoma˛ chat, w których kwaterowali nurkowie. Labirynt drewnianych pomostów łaczył ˛ chaty z barem na otwartym powietrzu nie opodal morza, centralnym punktem klubu. Mitch skierował si˛e w stron˛e baru, z którego dochodził s´miech zmieszany ze swojskimi d´zwi˛ekami reggae. Miejsce przypominało „Rumheads”, ale było tu mniej tłoczno. Po paru minutach barman Henry podał Mitchowi red stripe. — Gdzie mog˛e znale´zc´ Barry’ego Abanksa? — zapytał Mitch. Kelner wykonał ruch głowa˛ w kierunku oceanu i wrócił do baru. Pół mili od brzegu statek powoli sunał ˛ przez spokojne morze w stron˛e klubu. Mitch zajadał hamburgera z serem i obserwował grajacych ˛ w domino. Statek wpłynał ˛ do przystani i przybił do brzegu mi˛edzy barem a wi˛eksza˛ z chat, na której oknie wymalowano r˛ecznie napis: „Sklep dla płetwonurków”. Nurkowie, d´zwigajac ˛ torby ze sprz˛etem, zeszli na lad ˛ i wszyscy bez wyjatku ˛ skierowali si˛e w stron˛e baru. Niski, krzepki m˛ez˙ czyzna stał obok statku i wykrzykiwał polecenia marynarzom, wyładowujacym ˛ puste butle z tlenem. Na głowie miał biała˛ czapeczk˛e baseballowa,˛ poza tym cały jego strój stanowiły czarne, obcisłe slipy. Patrzac ˛ na jego błyszczac ˛ a˛ brazow ˛ a˛ skór˛e, mo˙zna si˛e było łatwo domy´sli´c, z˙ e w ciagu ˛ ostatnich pi˛ec´ dziesi˛eciu lat nie korzystał zbyt cz˛esto z ubrania. Zajrzał do sklepu, wrzasnał ˛ na instruktorów i marynarzy, po czym ruszył w stron˛e baru. Nie zwracajac ˛ uwagi na tłum go´sci podszedł do zamra˙zalnika, wyjał ˛ z niego heinekena, zdjał ˛ kapsel i pociagn ˛ ał ˛ długi łyk. 122
Barman powiedział co´s do Abanksa i skinał ˛ w stron˛e Mitcha. M˛ez˙ czyzna otworzył nast˛epnego heinekena, po czym podszedł do stolika, przy którym siedział Mitch. Nie u´smiechał si˛e. — Szukasz mnie? — spytał niemal szyderczym tonem. — Pan Abanks? — To ja. Czego chcesz? — Chciałbym z toba˛ porozmawia´c par˛e minut. Przełknał ˛ piwo i spojrzał na ocean. — Jestem zbyt zaj˛ety. Mój statek odchodzi za czterdzie´sci minut. — Nazywam si˛e Mitch McDeere. Jestem prawnikiem z Memphis. Abanks popatrzył na niego male´nkimi brazowymi ˛ oczami. Mitch spostrzegł, z˙ e udało mu si˛e obudzi´c jego zainteresowanie. — No wi˛ec? — No wi˛ec ci dwaj m˛ez˙ czy´zni, którzy zgin˛eli wtedy z twoim synem, byli moimi przyjaciółmi. Nie zajm˛e ci wi˛ecej ni˙z kilka minut. Abanks usiadł na stołku i oparł si˛e na łokciach. — Nie jest to mój ulubiony temat. — Wiem. Przykro mi. — Policja uprzedzała mnie, z˙ ebym z nikim nie rozmawiał. — Zachowam wszystko dla siebie. Przysi˛egam. Abanks zmru˙zył oczy i spojrzał na połyskujac ˛ a˛ migotliwie niebieska˛ wod˛e. Jego twarz i barki pokryte były bliznami zdobytymi w ciagu ˛ tych wszystkich lat, które sp˛edził pod woda,˛ oprowadzajac ˛ nowicjuszy po rafach koralowych i wrakach statków. — Co chcesz wiedzie´c? — zapytał cicho. — Czy mogliby´smy porozmawia´c gdzie indziej? — Pewnie. Chod´zmy si˛e przej´sc´ . — Krzyknał ˛ na Henry’ego i powiedział co´s do nurków siedzacych ˛ przy jednym stole. Poszli na pla˙ze˛ . — Chciałbym porozmawia´c o wypadku — powiedział Mitch. — Pytaj. Mog˛e nie odpowiada´c. — Co spowodowało eksplozj˛e? — Nie wiem. By´c mo˙ze kompresor powietrza. By´c mo˙ze paliwo. Nie mamy pewno´sci. Statek został powa˙znie uszkodzony, to pewne, ale wi˛ekszo´sc´ naszych domysłów do niczego nie doprowadziła. — Czy to był twój statek? — Tak. Jeden z mniejszych. Trzydziestostopowy. Twoi przyjaciele wypo˙zyczyli go na ranna˛ wycieczk˛e. — Gdzie znaleziono ciała?
123
— Osiemdziesiat ˛ stóp pod woda.˛ Nie byłoby w tym nic podejrzanego, gdyby nie to, z˙ e nie wida´c było z˙ adnych s´ladów oparze´n ani innych ran wskazujacych ˛ na eksplozj˛e. Uwa˙zam wi˛ec, z˙ e jest to bardzo dziwne. — Sekcja zwłok wykazała, z˙ e uton˛eli. — Tak, uton˛eli. Ale twoi przyjaciele mieli na sobie kompletne kombinezony do nurkowania, z pełnym wyposa˙zeniem. Jeden z moich fachowców ogladał ˛ je pó´zniej dokładnie. Wszystko było w porzadku. ˛ A oni dobrze pływali. — A twój syn? — Nie był w pełnym kombinezonie. Ale pływał jak ryba. — Gdzie nastapiła ˛ eksplozja? — Mieli nurkowa´c wzdłu˙z ciagu ˛ raf obok Roger’s Wreck Point. Czy znasz dobrze wysp˛e? — Nie. — To jest wokół East Bay w Northeastern Point. Twoi przyjaciele nigdy tam dotad ˛ nie nurkowali i mój syn zaproponował, z˙ eby si˛e wybrali w to miejsce. Dobrze znali´smy twoich przyjaciół. Byli do´swiadczonymi nurkami i traktowali´smy ich powa˙znie. Zawsze wynajmowali dla siebie statek, a pieniadze ˛ nie miały znaczenia. I zawsze chcieli, z˙ eby Philip był ich kapitanem. Nie wiemy, czy w ogóle nurkowali w Point. Płonacy ˛ statek znaleziono dwie mile od brzegu, z dala od naszych miejsc do nurkowania. — Czy statek mógł zdryfowa´c? — Niemo˙zliwe. Gdyby były problemy z silnikiem, Philip u˙zyłby radia. Dysponujemy nowoczesnym sprz˛etem, a nasi fachowcy sa˛ zawsze w pobli˙zu sklepu. Eksplozja w z˙ adnym wypadku nie mogła nastapi´ ˛ c w Point. Nikt jej nie widział ani nie słyszał, a tam zawsze kto´s si˛e kr˛eci. Poza tym uszkodzony statek nie mógłby dryfowa´c dwie mile w takiej spokojnej wodzie. I wreszcie to, co najwa˙zniejsze, ich ciał nie znaleziono na statku, pami˛etaj. Przypu´sc´ my wi˛ec nawet, z˙ e statek zdryfował. Jak w takim razie wyja´snisz fakt, z˙ e ciała zdryfowały osiemdziesiat ˛ stóp pod woda? ˛ Znaleziono ich w odległo´sci dwudziestu metrów od statku. — Kto ich odnalazł? — Moi ludzie. Usłyszeli´smy przez radio raport i wysłałem załog˛e. Wiedzieli´smy, z˙ e to był nasz statek, i moi ludzie rozpocz˛eli poszukiwanie. Znale´zli ciała w ciagu ˛ kilku minut. — Wiem, z˙ e trudno ci o tym mówi´c. Abanks opró˙znił butelk˛e do dna i wyrzucił ja˛ do tekturowego pudła na s´mieci. — Tak, to prawda. Ale czas leczy rany. Dlaczego ci˛e to tak interesuje? — Rodziny miały mnóstwo pyta´n. ˙ mi ich. Poznałem ich z˙ ony ubiegłego lata. Sp˛edzili wtedy z nami ty— Zal dzie´n. Tacy mili ludzie. — Czy to mo˙zliwe, z˙ e w momencie, kiedy si˛e to zdarzyło, po prostu odkrywali nowe terytorium? 124
— Mo˙zliwe, tak. Ale nie sadz˛ ˛ e, z˙ eby tak było. Nasze statki informuja˛ o swoich ruchach z jednego miejsca w drugie. To jest normalna, obowiazuj ˛ aca ˛ procedura. ˙ Zadnych wyjatków. ˛ Mój syn był najlepszym kapitanem na wyspie. Wychował si˛e na tych wodach. Nigdy by nie zapomniał o przekazaniu raportu o swoich ruchach na morzu. To takie proste. Policja wierzy, z˙ e tak si˛e wła´snie stało, ale oni musza˛ w co´s wierzy´c. To jedyne wyja´snienie, jakie maja.˛ — A jak tłumacza˛ stan zwłok? — Nie potrafia.˛ Sa˛ przekonani, z˙ e to po prostu nast˛epny wypadek podczas nurkowania. — Czy to był wypadek? — My´sl˛e, z˙ e nie. Mitch zdjał ˛ sandały, bo zda˙ ˛zyły obetrze´c mu skór˛e i na stopach zrobiły si˛e p˛echerze. Ruszyli w drog˛e powrotna˛ do klubu. — Je˙zeli to nie był wypadek, to co si˛e stało? Abanks szedł kołyszacym ˛ si˛e krokiem i przygladał ˛ si˛e falom zalewajacym ˛ plaz˙ e˛ . Na jego twarzy po raz pierwszy zaja´sniał u´smiech. — Jakie sa˛ inne mo˙zliwo´sci? — W Memphis kra˙ ˛za˛ plotki, z˙ e sprawa mogła si˛e łaczy´ ˛ c z handlem narkotykami. — Powiedz mi o tych plotkach. — Mówi si˛e, z˙ e twój syn nale˙zał do gangu i z˙ e prawdopodobnie tego dnia wykorzystał statek, z˙ eby si˛e spotka´c na morzu z dostawca˛ narkotyków, z˙ e doszło do sprzeczki mi˛edzy nimi, a moi przyjaciele stan˛eli im na drodze. Abanks u´smiechnał ˛ si˛e ponownie i potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nie Philip. Wiem, z˙ e nigdy nie za˙zywał narkotyków i nigdy nimi nie handlował. Nie interesowały go pieniadze. ˛ Kobiety i nurkowanie — tylko to si˛e dla niego liczyło. — Jeste´s tego pewien? — Całkowicie. Nigdy nie słyszałem tych plotek i watpi˛ ˛ e, aby w Memphis wiedziano co´s wi˛ecej. To mała wyspa i co´s takiego dotarłoby na pewno do mnie. To absolutnie niemo˙zliwe. Rozmowa dobiegała ko´nca. Zatrzymali si˛e obok baru. — Mam do ciebie pro´sb˛e — powiedział Abanks. — Nie wspominaj o tym, co ci mówiłem, rodzinom. Nie mog˛e udowodni´c, z˙ e to prawda, wi˛ec lepiej niech nikt tego nie wie. Zwłaszcza rodziny. — Nie powiem nikomu. Ciebie te˙z prosz˛e, z˙ eby´s nikomu nie wspominał o naszej rozmowie. Kto´s mo˙ze tu za mna˛ przyjecha´c i pyta´c o moja˛ wizyt˛e. Powiedz wtedy po prostu, z˙ e mówili´smy o nurkowaniu. — Jak sobie z˙ yczysz. — Moja z˙ ona i ja przyjedziemy tu wiosna˛ na wakacje. Na pewno zajrzymy do ciebie.
Rozdział 14
Parterowy budynek szkoły episkopalnej im. s´w. Andrzeja stał w pobli˙zu kos´cioła pod wezwaniem tego samego s´wi˛etego, w cieniu dwunastu prastarych d˛ebów w centrum jednej z dzielnic Memphis. Sze´scioklasowa, słynna z ekskluzywno´sci szkoła była najdro˙zsza˛ prywatna˛ szkoła˛ w mie´scie. Zdobycie miejsca tutaj stanowiło nie lada problem — zamo˙zni rodzice wpisywali si˛e na list˛e oczekuja˛ ´ cych na przyj˛ecie wkrótce po przyj´sciu na swiat dziecka. Mitch zatrzymał BMW na parkingu pomi˛edzy ko´sciołem a szkoła.˛ Samochód Abby, wi´sniowy peugeot, stał o trzy miejsca dalej. Jej ma˙ ˛z przyjechał tu bez zapowiedzi. Samolot przyleciał godzin˛e przed czasem. Mitch zatrzymał si˛e w domu tylko po to, by ubra´c si˛e bardziej elegancko — postanowił, z˙ e najpierw zobaczy si˛e z Abby, a pó´zniej na par˛e godzin powróci za biurko. Chciał ja˛ zobaczy´c wła´snie tutaj, w szkole. Atak z zaskoczenia. Nie przewidziany ruch. Powie znienacka: „cze´sc´ ”. T˛esknił za nia.˛ Nie mógł si˛e doczeka´c tej chwili, kiedy znów ja˛ zobaczy, musiał pojecha´c do szkoły. Nie b˛edzie mówił wiele, pierwsze dotkni˛ecie i pierwsze słowa od czasu przygody na pla˙zy. Czy domy´sli si˛e wszystkiego spojrzawszy tylko na niego? Mo˙zliwe, z˙ e potrafi czyta´c w jego oczach. Czy wyczuje lekkie napi˛ecie w głosie? Nie, je˙zeli b˛edzie zaskoczona. Nie, je˙zeli uraduje ja˛ ta wizyta. Zacisnał ˛ r˛ece na kierownicy i przez chwil˛e nie odrywał oczu od jej samochodu. Co za kretyn! Głupi dure´n! Dlaczego nie uciekł? Powinien rzuci´c t˛e spódnic˛e na piasek i ucieka´c jak szalony. Ale, oczywi´scie, postapił ˛ inaczej. Powiedział sobie wówczas, co, do cholery, nikt si˛e przecie˙z nigdy nie dowie. A wi˛ec teraz powinien strzasn ˛ a´ ˛c to z siebie i powiedzie´c: do cholery, wszyscy tak robia.˛ W samolocie przemy´slał sobie, jak si˛e zachowa. Poczeka, a˙z nadejdzie wieczór i wtedy wyzna jej prawd˛e. Nie b˛edzie kłama´c, nie chce z˙ y´c w kłamstwie. Przyzna si˛e i powie jej dokładnie, co si˛e wydarzyło. Mo˙ze go zrozumie. Có˙z, prawie ka˙zdy m˛ez˙ czyzna — cholera, wła´sciwie ka˙zdy m˛ez˙ czyzna — tak by postapił. ˛ To, co zrobi potem, b˛edzie zale˙zało od jej reakcji. Je˙zeli zachowa spokój i oka˙ze troch˛e wyrozumiało´sci, powie jej, z˙ e jest mu przykro, bardzo przykro, i obieca, z˙ e to si˛e nigdy nie powtórzy. Je´sli bardzo to prze˙zyje i załamie si˛e, b˛edzie błaga´c, 126
dosłownie, błaga´c o przebaczenie i przysi˛egnie na Bibli˛e, z˙ e to był bład ˛ i z˙ e ju˙z nigdy wi˛ecej nic takiego nie zrobi. Powie jej o tym, jak bardzo ja˛ kocha i ubóstwia, i b˛edzie prosi´c, z˙ eby dała mu jeszcze jedna˛ szans˛e. A je˙zeli ona zacznie pakowa´c walizki, to wtedy dopiero wyciagnie ˛ wniosek, z˙ e nie powinien był jej tego powiedzie´c. Nie przyznawa´c si˛e. Nie przyznawa´c. Jego profesor od prawa karnego w Harvardzie, Moskowitz, znany radykał, który zdobył sobie to przezwisko broniac ˛ terrorystów, zamachowców i gwałcicieli nieletnich, wyznawał wła´snie taka,˛ prosta˛ teori˛e obrony: Zaprzecza´c! Zaprzecza´c! Zaprzecza´c! Nigdy nie potwierdza´c z˙ adnego faktu czy cho´cby najdrobniejszego fragmentu zezna´n, które mogłyby ewentualnie posłu˙zy´c do udowodnienia winy. Przypomniał sobie Moskowitza, gdy wyladowali ˛ w Miami, i zaczał ˛ pracowa´c nad planem B, jak okre´slał swoja˛ niespodziewana˛ wizyt˛e i romantyczny obiad pó´znym wieczorem w jednym z jej ulubionych lokali. I nie wspomni o niczym, z wyjatkiem ˛ ci˛ez˙ kiej pracy na Kajmanach. Otworzył drzwiczki od samochodu, pomy´slał o jej pi˛eknym u´smiechu, ufnej twarzy i zrobiło mu si˛e niedobrze. Mocny, t˛epy ból s´widrował gdzie´s gł˛eboko w z˙ oładku. ˛ Podszedł wolno do frontowych drzwi. W powietrzu unosił si˛e zapach pó´znej jesieni. Korytarz był pusty i cichy. Po prawej stronie mie´sciło si˛e biuro dyrektora. Czekał przez chwil˛e chcac, ˛ by go zauwa˙zono, ale w pokoju nie było nikogo. Ruszył przed siebie. Szedł cicho korytarzem, dopóki zza trzecich drzwi nie dobiegł go cudowny głos jego z˙ ony. Powtarzała wła´snie z dzie´cmi tabliczk˛e mno˙zenia, gdy wsunał ˛ głow˛e w drzwi i u´smiechnał ˛ si˛e. Zamarła, a po chwili sama roze´smiała si˛e cicho. Przeprosiła klas˛e, poleciła dzieciom, by pozostały na swoich miejscach i przeczytały nast˛epna˛ stronic˛e podr˛ecznika. Zamkn˛eła drzwi. — Co ty tu robisz? — spytała, gdy chwycił ja˛ w ramiona i przycisnał ˛ do s´ciany. Rozejrzała si˛e nerwowo po korytarzu. — T˛eskniłem za toba˛ — powiedział z przekonaniem. Tulił ja˛ mocno do siebie przez dobra˛ minut˛e. Pocałował w szyj˛e i odetchnał ˛ słodkim zapachem jej perfum. I wtedy powrócił obraz tamtej dziewczyny. Ty draniu, dlaczego nie uciekłe´s? — Kiedy przyjechałe´s? — spytała, poprawiajac ˛ włosy i spogladaj ˛ ac ˛ w głab ˛ korytarza. — Jaka´ ˛s godzin˛e temu. Wygladasz ˛ cudownie. Miała wilgotne oczy. Pi˛ekne, uczciwe oczy. — Jak si˛e udała podró˙z? — W porzadku. ˛ T˛eskniłem za toba.˛ Bez ciebie nie ma z˙ adnej zabawy. U´smiechn˛eła si˛e jeszcze szerzej i popatrzyła na niego. — Ja te˙z za toba˛ t˛eskniłam. Trzymajac ˛ si˛e za r˛ece, szli w kierunku frontowych drzwi. — Chciałbym si˛e umówi´c na dzisiejszy wieczór — powiedział. — Nie pracujesz? 127
— Nie pracuj˛e. Jestem umówiony z moja˛ z˙ ona˛ w jej ulubionej restauracji. B˛edziemy je´sc´ i pi´c drogie wino i zostaniemy tam długo, a potem pojedziemy do domu i b˛edziemy si˛e kocha´c. — Naprawd˛e za mna˛ t˛eskniłe´s — pocałowała go w usta i rozejrzała si˛e po korytarzu. — Lepiej stad ˛ id´z, zanim kto´s ci˛e zobaczy. Nie zauwa˙zeni podeszli szybko do frontowych drzwi. Odetchnał ˛ gł˛eboko zimnym powietrzem i ruszył po´spiesznie w stron˛e samochodu. Udało si˛e. Patrzył w te oczy, obejmował ja˛ i całował jak zawsze. Nic nie podejrzewała. Była poruszona, a nawet wzruszona. DeVasher przechadzał si˛e niecierpliwie po pokoju nerwowo zaciagaj ˛ ac ˛ si˛e roi-tanem. Usiadł na swoim wytartym krze´sle obrotowym i próbował si˛e skoncentrowa´c. Po chwili poderwał si˛e i znów zaczał ˛ w˛edrowa´c od s´ciany do s´ciany. Spojrzał na zegarek. Zatelefonował do swojej sekretarki. Ta zatelefonowała do sekretarki Olivera Lamberta. Znów spacerował. Wreszcie, gdy min˛eło siedemna´scie minut od momentu, kiedy powinien si˛e tu zjawi´c, Ollie minał ˛ zabezpieczenia i wkroczył do biura DeVashera. DeVasher stanał ˛ za biurkiem i zmierzył go gro´znym spojrzeniem. — Spó´zniłe´s si˛e! — Jestem bardzo zaj˛ety — odparł Ollie i usiadł na wytartym krze´sle. — Co jest a˙z tak istotne? Twarz DeVashera wykrzywiła si˛e nagle w złym, podst˛epnym u´smiechu. Dramatycznym gestem otworzył szuflad˛e w biurku i z błyskiem triumfu w oczach rzucił nad stołem du˙za˛ kopert˛e wprost na kolana Olliego. — Jest to chyba najlepsza robota, jaka˛ wykonali´smy kiedykolwiek. Lambert otworzył kopert˛e i spojrzał na czarno-białe zdj˛ecia o wymiarach dziesi˛ec´ na pi˛etna´scie. Wpatrywał si˛e długo w ka˙zde z nich, trzymajac ˛ je tu˙z przed nosem i starajac ˛ si˛e zapami˛eta´c najdrobniejsze szczegóły. DeVasher spogladał ˛ na niego z wyra´zna˛ duma.˛ Lambert raz jeszcze obejrzał fotografie i westchnał ˛ gł˛eboko. — Sa˛ bezcenne. — Otó˙z to. Tak sadzimy. ˛ — Kim jest ta dziewczyna? — spytał Ollie, nie mogac ˛ oderwa´c wzroku od zdj˛ec´ . — Miejscowa prostytutka. Wyglada ˛ nie´zle, co? Nigdy dotad ˛ nie posługiwalis´my si˛e nia,˛ ale bad´ ˛ z pewien, z˙ e wykorzystamy ja˛ ponownie. — Chciałbym ja˛ pozna´c, i to szybko. — Nie ma sprawy. Wcale mnie to poniekad ˛ nie dziwi. — To niesamowite. Jak ona to zrobiła?
128
— Z poczatku ˛ nie było to wcale łatwe. Powiedział pierwszej dziewczynie, z˙ eby spływała. Avery miał druga,˛ ale twój człowiek nie okazywał najmniejszej ochoty na jej przyjaciółk˛e. Poszedł do tego małego baru na pla˙zy. Wtedy pojawiła si˛e nasza dziewczyna. Jest profesjonalistka.˛ — Gdzie byli twoi ludzie? — Wsz˛edzie wokół. Te zdj˛ecia zrobiono zza drzewa palmowego odległego o prawie osiemdziesiat ˛ stóp. Niezłe, prawda? — Bardzo dobre. Daj fotografowi zaliczk˛e. Jak długo tarzali si˛e w piasku? — Wystarczajaco ˛ długo. Bardzo do siebie pasowali. — My´sl˛e, z˙ e si˛e dobrze bawił. — Mieli´smy szcz˛es´cie. Pla˙za była wyludniona, a sceneria s´wietna. Lambert podniósł zdj˛ecia tak, by padało na nie wi˛ecej s´wiatła. — Zrobisz mi odbitki? — zapytał. — Oczywi´scie, Ollie. Wiem, jak bardzo lubisz takie rzeczy. — My´slałem, z˙ e McDeere b˛edzie twardszy. — Jest twardy, ale jest te˙z człowiekiem. A poza tym nie jest te˙z t˛epakiem. Nie mamy co do tego pewno´sci, ale wydaje si˛e nam, i˙z wyczuł, z˙ e go s´ledzili´smy nast˛epnego dnia w czasie lunchu. Stał si˛e podejrzliwy i zaczał ˛ kluczy´c wokół centrum handlowego. W ko´ncu zniknał. ˛ Spó´znił si˛e prawie godzin˛e na spotkanie z Averym w banku. — Dokad ˛ pojechał? — Nie wiemy. Obserwowali´smy go ze zwykłej ciekawo´sci, niczego nie podejrzewajac. ˛ Do cholery, mógł by´c w jakim´s barze w centrum, mo˙zemy si˛e tylko domy´sla´c. Ale po prostu zniknał. ˛ — Obserwuj go uwa˙znie. On mnie martwi. DeVasher pomachał nast˛epna˛ koperta.˛ — Przesta´n si˛e martwi´c, Ollie. Teraz go ju˙z mamy! Zabijałby dla nas, gdyby si˛e o tym dowiedział. — A co z Tarrance’em? — Ani s´ladu. McDeere nie mówił o tym nikomu, przynajmniej nikomu, kogo my mogli´smy słysze´c. Tarrance czasami jest trudny do namierzenia, ale my´sl˛e, z˙ e trzyma si˛e z daleka. — Miej oczy otwarte. — Nie troszcz si˛e o moja˛ działk˛e, Ollie. Ty jeste´s prawnikiem, doradca,˛ panem i masz za to swoja˛ dol˛e. Ty zarzadzasz ˛ firma.˛ Ja zajmuj˛e si˛e jej bezpiecze´nstwem. — Jak układaja˛ si˛e sprawy w domu McDeere’a? — Nie za dobrze. Bardzo chłodno zareagowała na t˛e wypraw˛e. — Co robiła, kiedy go nie było? — Có˙z, ona nie jest z tych, co siedza˛ w domu. Dwa razy wieczorem razem z z˙ ona˛ Quina poszły co´s zje´sc´ do jednej z tych knajpek dla yuppies. Potem do
129
kina. Jeden wieczór sp˛edziła ze swoja˛ kole˙zanka˛ ze szkoły. Troch˛e je´zdziła po zakupy. Dzwoniła tak˙ze cz˛esto do swojej matki, na jej rachunek. To oczywiste, nasz chłopiec i jej rodzice nie kochaja˛ si˛e za bardzo i ona chce to zmieni´c. Jest z matka˛ bardzo blisko i martwi ja˛ to, z˙ e nie moga˛ by´c du˙za,˛ szcz˛es´liwa˛ rodzina.˛ Chce jecha´c do domu, do Kentucky, na Bo˙ze Narodzenie, ale obawia si˛e, z˙ e on jej nie pozwoli. Sporo w tym wszystkim wrogo´sci i niedomówie´n. Powiedziała matce, z˙ e on pracuje zbyt wiele, a jej matka odparła, z˙ e to dlatego, i˙z chce si˛e popisa´c. Nie podoba mi si˛e to, Ollie. — Słuchaj po prostu uwa˙znie. Próbowali´smy go przystopowa´c, ale jest jak maszyna. — Tak, za sto pi˛ec´ dziesiat ˛ za godzin˛e. Wiem, z˙ e chcesz go przyhamowa´c. Dlaczego nie wyznaczysz wszystkim pracownikom limitu godzin do czterdziestu w tygodniu, z˙ eby mogli sp˛edza´c wi˛ecej czasu ze swoimi rodzinami? Mógłby´s te˙z obcia´ ˛c swoja˛ pensj˛e, sprzeda´c jaguara lub dwa, zastawi´c diamenty swojej starej, a mo˙ze sprzeda´c rezydencj˛e i kupi´c mniejszy domek. — Zamknij si˛e, DeVasher! Oliver Lambert ruszył pospiesznie w stron˛e drzwi. DeVasher a˙z poczerwieniał ze s´miechu, a potem, kiedy został sam w pokoju, zamknał ˛ fotografie w biurku. — Mitchell McDeere — powiedział do siebie i twarz wykrzywiła mu si˛e niesamowitym u´smiechem — teraz jeste´s nasz.
Rozdział 15
W piatek ˛ po południu, dwa tygodnie przed s´wi˛etami Bo˙zego Narodzenia, Abby po˙zegnała si˛e ze swoimi uczniami i rozstała si˛e ze szkoła˛ imienia s´w. Andrzeja na czas urlopu. O pierwszej zaparkowała samochód na parkingu, gdzie stało wiele BMW, saabów i peugeotów i w strugach zimnego deszczu przeszła szybko do oran˙zerii, w której tłoczyli si˛e młodzi zamo˙zni amatorzy guiche, fajitas i zupy z czarnej fasolki. Był to obecnie ulubiony lokal Kay Quin. Umówiły si˛e tu na ich drugi wspólny lunch w tym miesiacu. ˛ Kay spó´zniała si˛e, jak zwykle. Ta przyja´zn´ nie wyszła jeszcze dotad ˛ poza wst˛epne stadium. Ostro˙zna z natury Abby nigdy nie nawiazywała ˛ łatwo bli˙zszej znajomo´sci z nieznajomymi. Studiujac ˛ w Harvardzie przez trzy lata nie przyja´zniła si˛e z nikim i nauczyła si˛e wtedy by´c niezale˙zna. W ciagu ˛ sze´sciu miesi˛ecy pobytu w Memphis poznała wiele przychylnych jej osób — kilka w ko´sciele i jedna˛ w szkole, ale zachowywała si˛e wobec nich do´sc´ pow´sciagliwie. ˛ Z poczatku ˛ Kay Quin troch˛e si˛e narzucała. Była przewodnikiem, doradca˛ na zakupach i nawet dekoratorka˛ w jednej osobie. Ale Abby zachowywała pewien dystans, wyciagała ˛ wnioski z ka˙zdego spotkania i uwa˙znie obserwowała swoja˛ nowa˛ znajoma.˛ Kilka razy jadły razem w domu Quinów. Spotykały si˛e parokrotnie na obiadach i imprezach firmy, ale zawsze otaczał je tłum. Czuły si˛e dobrze razem podczas czterech długich obiadów w ró˙znych lokalach, które w danym momencie stanowiły ulubione miejsce spotka´n młodych i pi˛eknych wła´scicieli kart kredytowych Gold Master, w Memphis. Kay zwracała uwag˛e na jako´sc´ samochodów, domów i strojów, ale udawała, z˙ e nie obchodzi jej to wszystko. Chciała si˛e sta´c przyjaciółka,˛ bliska,˛ zaufana˛ przyjaciółka˛ i powiernica.˛ Abby była nadal po swojemu pow´sciagliwa, ˛ ale stopniowo stawały si˛e sobie coraz bli˙zsze. Z baru na dole, gdzie sacz ˛ ac ˛ drinki czekano na wolne stoliki, dobiegały d´zwi˛eki stylizowanej na lata pi˛ec´ dziesiate ˛ szafy grajacej. ˛ Po dziesi˛eciu minutach i dwóch piosenkach Roya Orbisona z tłumu przy drzwiach frontowych wyłoniła si˛e Kay i spojrzała w gór˛e na trzeci poziom. Abby u´smiechn˛eła si˛e i pomachała do niej. U´sciskały si˛e i ucałowały w policzki. Udało im si˛e nie pobrudzi´c wzajemnie 131
szminka.˛ — Przepraszam za spó´znienie — powiedziała Kay. — W porzadku. ˛ Jestem przyzwyczajona. — Ale˙z tu dzisiaj tłok — powiedziała Kay rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e wokół ze zdumieniem. — Tu sa˛ zawsze tłumy. A wi˛ec szkoł˛e masz z głowy? — Tak. Od godziny. Jestem wolna do szóstego stycznia. Podziwiały wzajemnie swoje stroje i obdarzały si˛e komplementami, jakie to sa˛ szczupłe, jakie w ogóle pi˛ekne i młode. Rozmowa zeszła na przed´swiateczne ˛ zakupy. Rozmawiały o sklepach, wyprzeda˙zach i dzieciach, dopóki nie podano wina. Abby zamówiła krewetki w ostrym sosie, ale Kay zadowoliła si˛e duszonymi brokułami. — Jakie masz plany na Bo˙ze Narodzenie? — zapytała Kay. ˙ — Zadnych, jak dotad. ˛ Chciałabym pojecha´c do Kentucky, zobaczy´c si˛e z rodzina,˛ ale obawiam si˛e, z˙ e Mitch nie pojedzie. Par˛e razy robiłam aluzje na ten temat, ale wszystkie zostały zignorowane. — Nadal nie przepada za twoimi rodzicami? — Nic si˛e nie zmieniło. Prawd˛e mówiac, ˛ nie rozmawiamy o tym. Nie wiem, jak sobie poradzi´c z ta˛ sprawa.˛ — Musisz by´c bardzo ostro˙zna, wyobra˙zam sobie. — Tak, i bardzo cierpliwa. Moi rodzice postapili ˛ niesłusznie, ale ja wcia˙ ˛z ich potrzebuj˛e. To boli, z˙ e m˛ez˙ czyzna, którego kocham — jedyny, jakiego w ogóle w z˙ yciu kochałam — nie znosi moich rodziców. Codziennie modl˛e si˛e o mały cud. — Wyglada ˛ na to, z˙ e potrzebujesz raczej du˙zego cudu. Pracuje rzeczywi´scie tak ci˛ez˙ ko, jak mówi Lamar? — Nie znam nikogo, kto pracowałby ci˛ez˙ ej: osiemna´scie godzin dziennie, od poniedziałku do piatku, ˛ osiem godzin w sobot˛e, a w niedziel˛e, poniewa˙z to dzie´n odpoczynku, tylko pi˛ec´ lub sze´sc´ godzin. Rezerwuje dla mnie odrobin˛e czasu w niedziele. — Czy˙zbym wyczuwała odrobin˛e niezadowolenia? — Mnóstwo niezadowolenia, Kay. Byłam długo cierpliwa, ale to si˛e staje coraz gorsze. Mam ju˙z do´sc´ spania na kanapie i ciagłego ˛ czekania na jego powrót do domu. — Wiec jeste´s tam od gotowania i seksu? — Chciałabym, z˙ eby tak było. On jest zbyt zm˛eczony na seks. To ju˙z przestało by´c najwa˙zniejsze. I to ten sam m˛ez˙ czyzna, któremu zawsze było mało. Wierz mi, prawie si˛e pozabijali´smy, kiedy studiował. A teraz raz w tygodniu, je˙zeli szcz˛es´cie dopisuje. Przychodzi do domu, je´sli ma jeszcze troch˛e siły, to je, i idzie spa´c. To wielki ewenement, gdy rozmawia ze mna˛ przez par˛e minut, zanim nie za´snie. Jestem tak st˛eskniona za rozmowa˛ z kim´s dorosłym, Kay. Sp˛edzam siedem godzin
132
dziennie z o´smiolatkami i t˛eskni˛e za słowami, które maja˛ wi˛ecej ni˙z trzy sylaby. Próbuj˛e mu to wyja´sni´c, ale on si˛e irytuje. Czy z Lamarem te˙z tak było? — W pewnym sensie. Przez pierwszy rok pracował siedemdziesiat ˛ godzin w tygodniu. My´sl˛e, z˙ e oni wszyscy tak post˛epuja.˛ To co´s w rodzaju inicjacji. Rytuał, w którym udowadniaja˛ swoja˛ m˛esko´sc´ . Ale wi˛ekszo´sci po pierwszym roku zaczyna brakowa´c paliwa i przyhamowuja˛ do sze´sc´ dziesi˛eciu lub sze´sc´ dziesi˛eciu pi˛eciu godzin. Wcia˙ ˛z pracuja˛ ci˛ez˙ ko, ale nie jest to ju˙z ten samobójczy maraton nowicjuszy. — Czy Lamar pracuje w soboty? — W wi˛ekszo´sc´ sobót, przez par˛e godzin. Nigdy w niedziele. Wywalczyłam to. Oczywi´scie je˙zeli jest wiele zlece´n lub gdy nadchodzi sezon rozlicze´n podatkowych, wszyscy pracuja˛ po dwadzie´scia cztery godziny na dob˛e. My´sl˛e, z˙ e z Mitchem te˙z tak b˛edzie. — Na razie nie zwalnia. Prawd˛e mówiac, ˛ zachowuje si˛e jak nawiedzony. Czasami przychodzi do domu dopiero przed s´witem. Wtedy bierze prysznic i wraca do biura. — Lamar mówił mi, z˙ e Mitch stał si˛e ju˙z legenda˛ w Gmachu Bendiniego. Abby nadpiła wina i spojrzała na kolejk˛e przy barze. — To wspaniałe. Jestem po´slubiona legendzie. — Czy my´slała´s o dzieciach? — To wymaga seksu, nie sadzisz? ˛ — Daj spokój, Abby. Nie mo˙ze by´c a˙z tak z´ le. — Nie jestem na to przygotowana. Nie chc˛e by´c jedynym rodzicem. Kocham swojego m˛ez˙ a, ale na tym etapie jego z˙ ycia wypadłoby mu na pewno jakie´s okropnie wa˙zne zebranie i zostawiłby mnie sama˛ na sali porodowej. Nie my´sli o niczym innym poza ta˛ cholerna˛ firma˛ prawnicza.˛ Kay delikatnie uj˛eła Abby za r˛ek˛e ponad stołem. — B˛edzie dobrze — powiedziała stanowczym tonem u´smiechajac ˛ si˛e pogodnie. — Pierwszy rok jest najgorszy. B˛edzie lepiej, obiecuj˛e ci. Abby u´smiechn˛eła si˛e. — Przepraszam. Kelner przyniósł zamówione jedzenie. Poprosiły o wi˛ecej wina. Krewetki ton˛eły w sosie z masła i czosnku i pachniały zach˛ecajaco. ˛ Zimne brokuły le˙zace ˛ na li´sciach sałaty, przyozdobionej plasterkami pomidorów, nie wygladały ˛ zbyt pon˛etnie. Kay wzi˛eła do ust kulk˛e brokuła i zacz˛eła z˙ u´c. — Wiesz, Abby, z˙ e firma cieszy si˛e z dzieci. — Nic mnie to nie obchodzi. Obecnie nie lubi˛e firmy. Rywalizuj˛e z nia˛ i sromotnie przegrywam. Nie dbam wi˛ec o to, czego oni chca.˛ Nie b˛eda˛ za mnie planowa´c rodziny. Nie rozumiem, czemu pchaja˛ swój nos w sprawy, które nie powinny ich obchodzi´c. To miejsce jest przera˙zajace, ˛ Kay. Nic na to nie poradz˛e, ale ci ludzie przyprawiaja˛ mnie o dreszcze. 133
— Zale˙zy im na szcz˛es´liwych prawnikach z trwałymi rodzinami. — A mnie zale˙zy na odzyskaniu mojego m˛ez˙ a. To oni mi go odbieraja.˛ Jak w takiej sytuacji mo˙zna mówi´c o trwałej rodzinie. Gdyby przestali mu siedzie´c na głowie, by´c mo˙ze wtedy mogliby´smy by´c normalni, jak inni, i mie´c ogródek pełen dzieci. Ale nie teraz. Kelner przyniósł wino, krewetki stygły. Abby jadła powoli. Kay szukała mniej dra˙zliwego tematu. — Lamar mówił, z˙ e Mitch był w zeszłym miesiacu ˛ na Kajmanach. — Tak. Pojechał tam z Averym na trzy dni. Nic poza interesami, jak mówi. Była´s tam kiedy´s? — Jestem co roku. To pi˛ekne miejsce z obł˛ednymi pla˙zami i ciepła˛ woda.˛ Je´zdzimy zawsze w czerwcu, gdy si˛e ko´nczy szkoła. Sa˛ tam dwa wielkie domy wypoczynkowe firmy, tu˙z przy pla˙zy. — Mitch chce pojecha´c tam na urlop w czasie mojej przerwy wiosennej w marcu. — Musicie pojecha´c. Zanim dorobili´smy si˛e dzieci, nie robili´smy nic, tylko wylegiwali´smy si˛e na pla˙zy, pili´smy rum i kochali´smy si˛e. Po to wła´snie firma zapewnia domy wypoczynkowe i — je˙zeli masz szcz˛es´cie — samolot. Z˙ adaj ˛ a,˛ z˙ eby ci˛ez˙ ko pracowa´c, ale doceniaja˛ warto´sc´ odpoczynku. — Nie wspominaj mi o firmie, Kay. Nie chc˛e słysze´c, co oni lubia,˛ a czego nie, co robia,˛ a czego nie robia,˛ do czego zach˛ecaja,˛ a co pot˛epiaja.˛ — To si˛e poprawi, Abby. Obiecuj˛e. Musisz zrozumie´c, z˙ e nasi m˛ez˙ owie sa˛ dobrymi prawnikami, ale nigdzie nie byliby w stanie zarobi´c takich pieni˛edzy jak tutaj. A ty i ja nie je´zdziłyby´smy nowymi modelami peugeota i mercedesa, tylko nowymi buickami. Abby przekroiła krewetk˛e na pół i umoczyła ja˛ w sosie. Dziobała jeszcze przez chwil˛e widelcem swoja˛ porcj˛e, po czym odsun˛eła talerz. Kieliszek z winem był ju˙z pusty. — Wiem, Kay, wiem. Ale, do diabła, z˙ ycie to co´s wi˛ecej ni˙z du˙zy ogródek i peugeot. Tutaj jakby nikt nie zdawał sobie z tego sprawy. Przysi˛egam, z˙ e byli´smy szcz˛es´liwsi mieszkajac ˛ w dwupokojowym mieszkaniu studenckim w Cambridge. — Jeste´s tu dopiero od kilku miesi˛ecy. Z pewno´scia˛ Mitch przyhamuje i twoje z˙ ycie b˛edzie znowu takie jak dawniej. Wkrótce po ogródku zaczna˛ biega´c mali McDeere’owie, a zanim zauwa˙zysz, Mitch zostanie wspólnikiem. Wierz mi, Abby, wszystko si˛e uło˙zy, przekonasz si˛e sama. Prze˙zywasz okres, przez który wszystkie przechodziły´smy i jako´s z˙ e´smy go przetrwały. — Dzi˛ekuj˛e, Kay, naprawd˛e wierz˛e, z˙ e masz racj˛e. Park był mały, zajmował dwa lub trzy akry na stromym brzegu rzeki. Rzad ˛ armat i dwa pomniki z brazu ˛ przypominały o dzielnych konfederatach, którzy 134
walczyli w obronie tej rzeki i miasta. Pod pomnikiem generała na koniu kulił si˛e jaki´s pijak. Kartonowe pudło i podarte łachmany nie chroniły go wystarczajaco ˛ przed przenikliwym zimnem i małymi kropelkami lodowatego deszczu. Pi˛ec´ dziesiat ˛ jardów ni˙zej sznury samochodów p˛edziły szybko wzdłu˙z Riverside Drive. Zapadł mrok. Mitch zatrzymał si˛e przy jednej z armat i spogladał ˛ na rzek˛e i mosty. Zapiał ˛ płaszcz przeciwdeszczowy, postawił kołnierz. Czekał. Gmach Bendiniego był z tej odległo´sci ledwie widoczny. Mitch zaparkował samochód w gara˙zu w s´ródmie´sciu, a tutaj przyjechał taksówka.˛ Był pewien, z˙ e nikt go nie s´ledził. Czekał. Mro´zny wiatr wiejacy ˛ od rzeki smagał mu twarz. Przypomniał sobie zimy w Kentucky po odej´sciu rodziców. Zimne, gorzkie zimy. Samotne, smutne zimy. Nosił wówczas u˙zywane płaszcze, podarowane przez kuzyna czy przyjaciela, w których nigdy nie było mu naprawd˛e ciepło. Odp˛edził od siebie te my´sli. Lodowaty deszcz przeszedł w grad. Małe kawałki lodu wpadały mu we włosy i odbijały si˛e od chodnika. Spojrzał na zegarek. Gdzie´s w pobli˙zu rozległy si˛e czyje´s kroki i z mroku wynurzyła si˛e jaka´s posta´c, która zacz˛eła szybko zmierza´c w jego stron˛e. Ów kto´s przystanał ˛ na chwil˛e, a potem podszedł powoli bli˙zej. — Mitch? — to był Eddie Lomax, ubrany w d˙zinsy i długi płaszcz z królika. Ze swoimi grubymi wasami ˛ i białym kowbojskim kapeluszem wygladał ˛ jak m˛ez˙ czyzna z reklamy papierosów Marlboro. — Tak, to ja. Lomax podszedł bli˙zej i stanał ˛ po drugiej stronie armaty. Wygladali ˛ jak dwaj z˙ ołnierze Konfederacji obserwujacy ˛ rzek˛e. — Czy kto´s ci˛e s´ledził? — zapytał Mitch. — Nie, nie wydaje mi si˛e. A ciebie? — Nie. Mitch spogladał ˛ na Riverside Drive i dalej na rzek˛e. Lomax trzymał r˛ece gł˛eboko w kieszeniach. — Czy rozmawiałe´s ostatnio z Rayem? — Nie — odparł krótko Mitch, jakby chciał da´c do zrozumienia, z˙ e nie przyszedł tu na pogaw˛edk˛e. — Czego si˛e dowiedziałe´s? Lomax zapalił papierosa i teraz był m˛ez˙ czyzna˛ Marlboro. — Nie znalazłem wielu informacji o tych trzech prawnikach. Alice Knauss zgin˛eła w wypadku samochodowym w siedemdziesiatym ˛ siódmym. Raport policyjny stwierdza, z˙ e zabił ja˛ pijany kierowca, ale, co dziwne, tego kierowcy nigdy nie odnaleziono. Wypadek zdarzył si˛e około północy w s´rod˛e. Pracowała do pó´zna w biurze i wracała do siebie; mieszkała na Sycamore View. Kiedy była ju˙z niedaleko od domu, najwy˙zej mil˛e, uderzyła ja˛ z przodu wa˙zaca ˛ ton˛e ci˛ez˙ arówka. Stało si˛e to na New London Road. Prowadziła s´miesznego małego fiata, który 135
˙ został rozerwany na strz˛epy. Zadnych s´wiadków. Kiedy gliny dotarły na miejsce, ci˛ez˙ arówka była pusta. Ani s´ladu kierowcy. Przetrzasn˛ ˛ eli cała˛ okolic˛e i odkryli, ˙ z˙ e ci˛ez˙ arówk˛e ukradziono w San Louis trzy dni wcze´sniej. Zadnych odcisków palców, z˙ adnych s´ladów. — Pobierali odciski? — Tak. Znam człowieka, który si˛e tym zajmował. Sprawa wydawała im si˛e podejrzana, ale nie mieli z˙ adnych poszlak. Na podłodze ci˛ez˙ arówki znaleziono rozbita˛ butelk˛e po whisky, tak wi˛ec uznali, z˙ e winny był pijany kierowca i zamkn˛eli spraw˛e. — Sekcja zwłok? — Nie robiono. Było oczywiste, w jaki sposób poniosła s´mier´c. — Wyglada ˛ to podejrzanie. — Nawet bardzo. Wszystkie trzy wypadki wygladaj ˛ a˛ podejrzanie. Robert Lamm polował na sarny w Arkansas. On i kilku jego przyjaciół rozbili obóz w okr˛egu Izard w Ozarks. Je´zdzili tam dwa lub trzy razy do roku podczas sezonu. Rankiem wyszli w las i wszyscy z wyjatkiem ˛ Lamma wrócili do bazy. Szukali go przez dwa tygodnie i znale´zli w rowie, był w połowie przykryty li´sc´ mi. Został postrzelony w głow˛e i wła´sciwie nic wi˛ecej nie wiadomo. Wykluczono samobójstwo, ale nie było z˙ adnych podstaw do wszcz˛ecia s´ledztwa. — A wi˛ec został zamordowany? — Na to wyglada. ˛ Sekcja wykazała, z˙ e kula weszła obok podstawy czaszki, a wychodzac ˛ zmasakrowała mu połow˛e twarzy. Samobójstwo nie wchodziło w ogóle w rachub˛e. — To mógł by´c wypadek. — Istotnie. Mogła go trafi´c kula przeznaczona dla sarny, ale to mało prawdopodobne. Znaleziono go z dala od bazy, w miejscu rzadko przez my´sliwych odwiedzanym. Jego przyjaciele powiedzieli, z˙ e tego ranka, kiedy zaginał, ˛ nie słyszeli ani nie widzieli w okolicy z˙ adnych innych my´sliwych. Rozmawiałem z szeryfem, obecnie byłym szeryfem, i on uwa˙za, z˙ e to morderstwo. Opiera si˛e na fakcie, z˙ e ciało zostało specjalnie przykryte li´sc´ mi. — Czy to wszystko? — Na temat Lamma, tak. — A co z Mickelem? — Smutna sprawa. Popełnił samobójstwo w osiemdziesiatym ˛ czwartym, majac ˛ trzydzie´sci cztery lata. Strzelił sobie w prawa˛ skro´n z pistoletu Smith & Wesson .357. Zostawił długi list po˙zegnalny, w którym prosił swoja˛ była˛ z˙ on˛e o przebaczenie i tak dalej. Po˙zegnał si˛e z dzieciakami i matka.˛ Naprawd˛e poruszajace. ˛ — Czy list napisano r˛ecznie? — Nie. Został wydrukowany, co nie dziwiło nikogo, bo stale posługiwał si˛e komputerem. W jego biurze stał IBM Selectric i na nim wła´snie napisano list. Mickel miał okropne pismo. 136
— A wi˛ec co tu podejrzanego? — Pistolet. Nigdy w z˙ yciu nie kupował pistoletu. Nikt nie wie, skad ˛ pocho˙ dził. Zadnego rejestru, numeru serii, nic. Podobno jeden z jego przyjaciół z firmy wspominał o tym, z˙ e Mickel mówił mu, i˙z kupuje pistolet, z˙ eby si˛e czu´c bezpieczniej, ale nie mamy dowodów, z˙ e tak było. Na pewno prze˙zywał mocno jakie´s problemy uczuciowe. — Co o tym my´slisz? Lomax rzucił niedopałek na chodnik. Zbli˙zył dłonie do ust i chuchnał ˛ na nie, z˙ eby je nieco ogrza´c. — Nie wiem. Nie potrafi˛e uwierzy´c, z˙ e nie znajacy ˛ si˛e w ogóle na pistoletach prawnik kupuje jeden bez rejestru i numeru seryjnego. Gdyby takiemu facetowi potrzebny był pistolet, to poszedłby do sklepu, wypełnił formularz i kupił sobie ładna,˛ s´wiecac ˛ a,˛ nowa˛ sztuk˛e. Ten pistolet miał co najmniej dziesi˛ec´ lat i został wyczyszczony przez profesjonalistów. — Czy gliny wszcz˛eły s´ledztwo? — Tak naprawd˛e to nie. Nie znale´zli w tym nic podejrzanego. — Czy podpisał list? — Tak, ale nie wiem, kto potwierdził to˙zsamo´sc´ podpisu. Był od roku rozwiedziony ze swoja˛ z˙ ona˛ i ona wróciła do Baltimore. Mitch zapiał ˛ ostatni guzik płaszcza i strzasn ˛ ał ˛ lód z kołnierza. Grad sypał coraz g˛es´ciej. Pod lufa˛ armaty uformowały si˛e małe sople lodu. Na Riverside sznury samochodów sun˛eły teraz wolniej, bo koła zacz˛eły si˛e s´lizga´c po oblodzonej jezdni. — A wi˛ec co my´slisz o naszej małej firmie? — zapytał Mitch, wpatrujac ˛ si˛e w rzek˛e. — To niebezpieczne miejsce pracy. W ciagu ˛ ostatnich pi˛etnastu lat stracili pi˛eciu prawników. To nie jest dobra statystyka. — Pi˛eciu? — Je˙zeli dodasz Hodge’a i Kozinskiego. Wiem od kogo´s, z˙ e tu tak˙ze jest wiele pyta´n bez odpowiedzi. — Nie miałe´s si˛e zajmowa´c tymi dwoma. — Ale ja nie bior˛e za to opłaty. Zaciekawiło mnie to, po prostu. — Ile ci jestem winien? — Sze´sc´ set dwadzie´scia. ˙ — Zapłac˛e gotówka.˛ Zadnych dowodów wpłat, w porzadku? ˛ — Mnie to odpowiada. Wol˛e gotówk˛e. Mitch odwrócił si˛e od rzeki i zaczał ˛ si˛e przyglada´ ˛ c wysokim budynkom stoja˛ cym niedaleko parku. Zmarzł, ale nie s´pieszył si˛e z odej´sciem. Lomax obserwował go katem ˛ oka. — Masz problemy, kolego, prawda? — Nie domy´slałe´s si˛e? — odparł Mitch. 137
— Nie chciałbym tam pracowa´c. Oczywi´scie, nie wiem o wszystkim, co robisz, i podejrzewam, z˙ e jest wiele rzeczy, o których nie mówisz. Ale stoimy tutaj na chłodzie, poniewa˙z nie chcemy, z˙ eby nas kto´s zobaczył. Nie mo˙zemy rozmawia´c przez telefon. Nie mo˙zemy si˛e spotka´c w twoim biurze. Teraz nie chciałe´s si˛e spotyka´c w moim biurze. Podejrzewasz, z˙ e jeste´smy przez cały czas s´ledzeni. Ostrzegasz mnie, z˙ ebym był ostro˙zny i uwa˙zał na swoje tyły, gdy˙z tamci, kimkolwiek sa,˛ moga˛ i´sc´ moim tropem. W twojej firmie zgin˛eło w tajemniczych okoliczno´sciach pi˛eciu prawników, a ty zachowujesz si˛e, jakby´s miał by´c kolega˛ ofiary. Tak, powiedziałbym, z˙ e masz problemy. Powa˙zne problemy. — Co z Tarrance’em? — Jeden z ich najlepszych agentów, przeniesiono go tu mniej wi˛ecej dwa lata temu. — Skad? ˛ — Z Nowego Jorku. Pijak wytoczył si˛e spod konia z brazu ˛ i z hałasem przewrócił si˛e na chodniku. Zacharczał, wstał z trudem, zabrał swoje kartonowe pudło i powlókł si˛e w stron˛e centrum. Lomax rozejrzał si˛e wokoło i odprowadził go czujnym spojrzeniem. — To tylko włócz˛ega — powiedział Mitch. Milczeli przez chwil˛e. — Przed kim si˛e ukrywasz? — zapytał Lomax. — Chciałbym to wiedzie´c. Lomax uwa˙znie wpatrywał si˛e w jego twarz. — My´sl˛e, z˙ e wiesz. Mitch nie odpowiedział. — Słuchaj, Mitch, nie płacisz mi za to, bym si˛e wtracał. ˛ Wiem o tym. Ale instynkt podpowiada mi, z˙ e masz kłopoty, i my´sl˛e, z˙ e potrzebujesz przyjaciela, kogo´s, komu mógłby´s zaufa´c. Mog˛e ci pomóc, je˙zeli mnie potrzebujesz. Nie wiem, kim sa˛ ci z´ li faceci, ale podejrzewam, z˙ e sa˛ bardzo niebezpieczni. — Dzi˛ekuj˛e — powiedział cicho Mitch, nie patrzac ˛ na niego. — Skoczyłbym ch˛etnie do tej rzeki dla Raya McDeere’a, i pomog˛e te˙z oczywi´scie jego młodszemu bratu. Mitch skinał ˛ lekko głowa,˛ ale nic nie powiedział. Lomax zapalił nast˛epnego papierosa i strzasn ˛ ał ˛ lód z butów. — Dzwo´n do mnie, kiedy chcesz. I uwa˙zaj. Sa˛ w pobli˙zu i nasłuchuja.˛
Rozdział 16
Stare jednopi˛etrowe budynki mieszkalne stojace ˛ przy skrzy˙zowaniu ulic Madisona i Coopera poddano gruntownej modernizacji i przerobiono na niewielkie bary, nocne kluby, sklepy z pamiatkami ˛ i kilka dobrych restauracji. Miejsce to nazywano Overton Square i tu mo˙zna si˛e było przekona´c, jak wyglada ˛ w Memphis nocne z˙ ycie na najwy˙zszym poziomie. Waski ˛ placyk na ulicy Madison otaczały drzewa. Podczas weekendów tłoczyli si˛e tu studenci koled˙zu i marynarze, ale w zwykłe wieczory było raczej cicho i pusto. „Paulette”, nietypowa francuska restauracja, mieszczaca ˛ si˛e w niewielkim białym budynku, wyró˙zniała si˛e oryginalnym zestawem oferowanych win i deserów; dodatkowa˛ atrakcj˛e stanowił obdarzony mi˛ekkim, matowym głosem pianista siedzacy ˛ przy steinwayu. Nagły dobrobyt przyniósł tak˙ze kolekcj˛e kart kredytowych i McDeere’owie wykorzystywali je poszukujac ˛ najlepszych restauracji w mie´scie. Jak dotad ˛ „Paulette” była ich ulubionym lokalem. Mitch siedział w rogu baru, pijac ˛ kaw˛e i obserwujac ˛ drzwi frontowe. Było wcze´snie, ale tak to zaplanował. Zadzwonił do niej trzy godziny temu i spytał, czy mogliby si˛e spotka´c o siódmej. Zapytała dlaczego, a on odparł, z˙ e wyja´sni jej to pó´zniej. Odkad ˛ wrócił z Kajmanów, wyczuwał, z˙ e kto´s stale poda˙ ˛za jego tropem, obserwuje go i słucha. W ostatnim miesiacu ˛ bardzo ostro˙znie rozmawiał przez telefon, łapał si˛e na tym, z˙ e stale zerka w tylne lusterko, i nawet podczas rozmów w domu starannie dobierał słowa. Kto´s obserwował i nasłuchiwał, był tego pewien. Abby zzi˛ebni˛eta weszła do s´rodka i rozejrzała si˛e po sali, szukajac ˛ m˛ez˙ a. Spotkał si˛e z nia˛ przy barze i cmoknał ˛ ja˛ w policzek. Zdj˛eła płaszcz, po czym kelner poprowadził ich do jedynego wolnego jeszcze stolika; po obu jego stronach bardzo blisko siedzieli inni go´scie. Mitch szukał przez chwil˛e wzrokiem innego miejsca, ale wszystkie były zaj˛ete. Podzi˛ekował kelnerowi i usiadł naprzeciw z˙ ony. — Co to za okazja? — spytała podejrzliwie. — Czy musz˛e mie´c specjalny powód, by zje´sc´ obiad z własna˛ z˙ ona? ˛ — Oczywi´scie. Jest poniedziałek, siódma wieczorem, a ty nie jeste´s w biurze. To rzeczywi´scie specjalna okazja. 139
Kelner przecisnał ˛ si˛e mi˛edzy stolikami i spytał, co b˛eda˛ pili. Poprosili o dwa białe wina. Mitch rozejrzał si˛e po sali i dostrzegł spojrzenie m˛ez˙ czyzny siedzace˛ go samotnie pi˛ec´ stolików dalej. Znał ju˙z skad´ ˛ s t˛e twarz. Kiedy Mitch popatrzył ponownie, twarz znikn˛eła za karta˛ da´n. — Co si˛e dzieje, Mitch? Przykrył jej dłonie swoimi i zmarszczył brwi. — Abby, musimy porozmawia´c. Delikatnie cofn˛eła r˛ece i przestała si˛e u´smiecha´c. — O czym? — O czym´s bardzo powa˙znym — powiedział, zni˙zajac ˛ głos. Odetchn˛eła gł˛eboko i spytała: — Czy mo˙zemy poczeka´c na wino? By´c mo˙ze b˛edzie mi potrzebne. Mitch spojrzał raz jeszcze na twarz samotnie siedzacego ˛ m˛ez˙ czyzny. — Nie mo˙zemy rozmawia´c tutaj. — Wi˛ec czemu tu siedzimy? — Słuchaj, Abby, wiesz, gdzie sa˛ toalety? Idziesz korytarzem prosto i na prawo. — Tak, wiem. — Na ko´ncu korytarza znajduje si˛e tylne wyj´scie. Prowadzi na boczna˛ uliczk˛e na tyłach restauracji. Chc˛e, z˙ eby´s poszła do toalety, a potem do drzwi. B˛ed˛e czekał na ulicy. Nie odpowiedziała. Zmarszczyła brwi i zmru˙zyła oczy. Przechyliła lekko głow˛e w prawo. — Zaufaj mi, Abby. Wyja´sni˛e to pó´zniej. Spotkamy si˛e na zewnatrz ˛ i znajdziemy jakie´s inne miejsce, gdzie zjemy. Nie mo˙zemy rozmawia´c tutaj. — Przera˙zasz mnie. — Prosz˛e — powiedział stanowczym tonem, s´ciskajac ˛ jej r˛ek˛e. — Wszystko jest w porzadku. ˛ Przynios˛e ci płaszcz. Wstała, zabrała torebk˛e i wyszła z sali. Mitch spojrzał przez rami˛e na m˛ez˙ czyzn˛e o znajomej twarzy, który wła´snie podniósł si˛e z krzesła i zapraszał jaka´ ˛s starsza˛ pania˛ do swojego stolika. Nie zauwa˙zył wyj´scia Abby. Na ulicy za „Paulette” Mitch narzucił płaszcz na ramiona Abby i wskazał dłonia˛ w kierunku wschodnim. — Wyja´sni˛e ci to — powtórzył. Przeszli mi˛edzy dwoma budynkami i podeszli do frontowego wej´scia „Bombay Bicycle Club”, małego baru, gdzie podawano dobre jedzenie, a orkiestra grała bluesa. Mitch spojrzał na kelnera, rozejrzał si˛e po sali i wskazał na stolik w tylnym kacie. ˛ — Tamten — powiedział. Usiadł plecami do s´ciany, z twarza˛ skierowana˛ w stron˛e sali i drzwi frontowych. W ich kaciku ˛ panował mrok. Na stole płon˛eły s´wieczki. Zamówili wino. 140
Abby siedziała bez ruchu, wpatrzona w niego, i czekała. — Czy pami˛etasz faceta, który nazywał si˛e Rick Acklin, z Western Kentucky? — Nie — powiedziała, nie poruszajac ˛ wargami. — Grał w baseball, mieszkał w akademiku. Wydaj˛e mi si˛e, z˙ e kiedy´s go nawet poznała´s. Bardzo sympatyczny facet, bardzo zadbany, dobry student. Nie byli´smy bliskimi znajomymi, ale znali´smy si˛e. Potrzasn˛ ˛ eła głowa˛ i czekała nadal. — Có˙z, sko´nczył rok przed nami i poszedł na prawo do Wake Forest. Teraz pracuje dla FBI. I jest tutaj, w Memphis. — Obserwował ja˛ uwa˙znie, chcac ˛ sprawdzi´c, czy słowo „FBI” wywarło na niej wra˙zenie. Nie wywarło. — I dzisiaj, gdy jadłem lunch w „Obleo” — to takie miejsce, gdzie sprzedaja˛ hot-dogi, na Main Street — Rick wyłonił si˛e znienacka i powiedział mi: „cze´sc´ ”. Tak jakby to był zupełny przypadek. Pogaw˛edzili´smy przez kilka minut, po czym nast˛epny agent, nazwiskiem Tarrance, podszedł i przysiadł si˛e do nas. To ju˙z drugi raz ten Tarrance zaczepił mnie w barze. — Drugi. . . ? — Tak. Od sierpnia. — I oni sa.˛ . . agentami FBI? — Tak, z odznakami i ze wszystkim. Tarrance to do´swiadczony agent z Nowego Jorku. Jest w Memphis ju˙z mniej wi˛ecej od dwóch lat. Acklin to nowicjusz, sprowadzili go tu trzy miesiace ˛ temu. — Czego chca? ˛ Podano wino i Mitch rozejrzał si˛e po klubie. Orkiestra stroiła instrumenty na małym podium w odległym rogu sali. W barze było pełno dobrze ubranych biznesmenów gadajacych ˛ bez przerwy i bez znu˙zenia. Kelner wskazał na zamkni˛ete menu. — Pó´zniej — powiedział niegrzecznie Mitch. — Abby, ja nie wiem, czego oni chca.˛ Pierwsze spotkanie miało miejsce w sierpniu, po tym jak moje nazwisko ukazało si˛e w gazecie, gdy zdałem egzamin adwokacki. Nadpił wina i opowiedział ze szczegółami o pierwszym spotkaniu z Tarrance’em u Lansky’ego na Union, o ostrze˙zeniach, komu nie ufa´c i gdzie nie rozmawia´c, o spotkaniu z Lockiem, Lambertem i innymi wspólnikami. Opowiedział jej, w jaki sposób wyja´snili zainteresowanie FBI firma,˛ powiedział te˙z, z˙ e rozmawiał o tym z Lamarem i z˙ e uwierzył we wszystko, co powiedzieli Locke i Lambert. Abby chłon˛eła ka˙zde jego słowo, ale nie zadawała na razie z˙ adnych pyta´n. — A dzisiaj, kiedy my´slałem o swoich własnych sprawach, jedzac ˛ foot long z cebula,˛ ten facet, z którym kiedy´s chodziłem do koled˙zu, podchodzi do mnie i mówi, z˙ e FBI wie na pewno, i˙z moje telefony sa˛ na podsłuchu, mój dom te˙z, a kto´s w firmie Bendini, Lambert & Locke wie, kiedy kicham i kiedy ziewam. Pomy´sl o tym, Abby, Rick Acklin został tu przeniesiony po tym, jak ja zdałem egzamin adwokacki. Zabawny zbieg okoliczno´sci, co? 141
— Ale czego oni chca? ˛ — Nie powiedza.˛ Nie moga˛ mi jeszcze powiedzie´c. Chca,˛ bym im zaufał i tak dalej. Nie wiem, Abby. Nie mam poj˛ecia, o co im chodzi. Ale z jakiego´s powodu wybrali mnie. — Czy powiedziałe´s Lamarowi o tym spotkaniu? — Nie. Nie powiedziałem nikomu. Tylko tobie. I nie zamierzam nikomu o tym mówi´c. Piła łapczywie wino. — Czy nasze telefony sa˛ na podsłuchu? — Tak twierdzi FBI. Ale skad ˛ oni moga˛ to wiedzie´c? — To nie sa˛ głupcy, Mitch. Gdyby FBI powiedziało mi, z˙ e moje telefony sa˛ na podsłuchu, uwierzyłabym im. Ty nie? — Nie wiem, komu wierzy´c. Locke i Lambert byli tacy mili i wiarygodni, kiedy wyja´sniali, w jaki sposób firma walczy z IRS i FBI. Chciałbym im uwierzy´c, ale tak wiele rzeczy si˛e nie zgadza. Popatrz na to od tej strony: je˙zeli firma ma bogatego klienta, który jest podejrzanym typem i zasługuje na to, z˙ eby FBI wzi˛eło go w obroty, dlaczego FBI miałoby wybra´c mnie, nowicjusza, tego, który wie najmniej, i czemu s´ledzi wła´snie mnie? Có˙z ja mog˛e wiedzie´c? Pracuj˛e nad sprawami, które zlecił mi kto´s inny. Nie mam z˙ adnych własnych klientów. Robi˛e to, co mi poleca.˛ Dlaczego nie przyczepia˛ si˛e, do którego´s ze wspólników? — Mo˙ze chca,˛ by´s donosił na klientów. — Na pewno nie. Jestem prawnikiem i składałem przysi˛eg˛e, z˙ e zachowam w tajemnicy sprawy moich klientów. Wszystko, co wiem o kliencie, sa˛ to informacje s´ci´sle poufne. Fedowie to wiedza.˛ Nikt nie oczekuje od prawnika, z˙ e b˛edzie opowiadał o swoich klientach. — Czy widziałe´s jakie´s nielegalne umowy? Zacisnał ˛ pi˛es´ci i spojrzał na sal˛e. U´smiechnał ˛ si˛e do Abby. Wino zacz˛eło działa´c. — Nie powinienem odpowiada´c na takie pytania, nawet gdy ty je zadajesz, Abby. Ale odpowied´z brzmi: nie. Pracowałem nad dokumentami dwudziestu klientów Avery’ego i nad paroma innymi sprawami i nie zauwa˙zyłem niczego podejrzanego. Mo˙ze kilka ryzykownych ulg podatkowych, lecz nic nielegalnego. Miałem par˛e zastrze˙ze´n dotyczacych ˛ kont bankowych, które widziałem na ˙ adek Kajmanach, ale to drobiazgi. — Zoł ˛ skr˛ecił mu si˛e nagle na wspomnienie dziewczyny na pla˙zy. Zrobiło mu si˛e niedobrze. Kelner kr˛ecił si˛e w pobli˙zu i spogladał ˛ na menu. — Jeszcze wina — powiedział Mitch wskazujac ˛ na szklanki. Abby pochyliła si˛e do przodu, jej twarz znajdowała si˛e teraz tu˙z przy s´wieczkach. Sprawiała wra˙zenie mocno zdezorientowanej. — W porzadku, ˛ ale kto zało˙zył podsłuch w naszych telefonach?
142
— Je˙zeli sa˛ na podsłuchu. Nie mam poj˛ecia. Podczas pierwszego spotkania, w sierpniu, Tarrance sugerował, z˙ e to kto´s z firmy. Tak w ka˙zdym razie ja to zrozumiałem. Powiedział mi, z˙ ebym nie ufał nikomu w firmie i z˙ e wszystko, co mówi˛e, jest nagrywane. Domy´slam si˛e, i˙z chciał powiedzie´c, z˙ e oni to robia.˛ — A co pan Locke powiedział na ten temat? — Nic. Nie mówiłem mu o tym. Niektóre rzeczy zachowałem dla siebie. — Kto´s zało˙zył podsłuch w naszym domu i w naszych telefonach? — I mo˙zliwe, z˙ e równie˙z w naszych samochodach. Acklin ciagle ˛ dzisiaj powracał do tej sprawy. — Mitch, to brzmi zupełnie niewiarygodnie. Czemu, na miło´sc´ boska,˛ firma prawnicza miałaby robi´c co´s takiego? Potrzasn ˛ ał ˛ wolno głowa˛ i popatrzył na pusty kieliszek. — Nie mam poj˛ecia, male´nka. Nie mam poj˛ecia. Kelner przyniósł dwa kolejne kieliszki z winem i postawił je na stole. — Czy b˛edziecie pa´nstwo co´s zamawia´c? — zapytał. — Za par˛e minut — powiedziała Abby. — Poprosimy ci˛e, gdy si˛e zdecydujemy — dodał Mitch. — Wierzysz w to, Mitch? — My´sl˛e, z˙ e co´s tu wisi w powietrzu. To nie koniec tej opowie´sci. Poło˙zyła r˛ece na stoliku i wpatrywała si˛e w niego z wyrazem najwy˙zszego przera˙zenia. Opowiedział jej histori˛e Hodge’a i Kozinskiego, zaczał ˛ od tego, co powiedział mu Tarrance w barze, zako´nczył relacja˛ ze spotkania z Abanksem. Powtórzył jej wszystko, czego si˛e dowiedział od Abanksa. Potem opowiedział o Eddiem Lomaksie i o szczegółach dotyczacych ˛ s´mierci Alice Knauss, Roberta Lamma i Johna Mickela. — Straciłam apetyt — powiedziała, gdy sko´nczył. — Ja te˙z. Ale czuj˛e si˛e lepiej, teraz, kiedy wiesz o tym wszystkim. — Dlaczego nie powiedziałe´s mi wcze´sniej? — Miałem nadziej˛e, z˙ e si˛e to sko´nczy, z˙ e Tarrance zostawi mnie w spokoju i zajmie si˛e kim´s innym. Ale on ma tutaj pozosta´c. To dlatego Rick Acklin został ˙ przeniesiony do Memphis. Zeby zajał ˛ si˛e mna.˛ Zostałem wybrany przez FBI do wykonania misji, o której nie wiem zupełnie nic. — Słabo mi si˛e robi. — Musimy by´c ostro˙zni, Abby. Musimy z˙ y´c tak jak dotad, ˛ tak jakby´smy niczego nie podejrzewali. — Nie wierz˛e w to wszystko. Siedz˛e tu, słucham ci˛e, ale nie wierz˛e w to, co mówisz. To nie mo˙ze by´c prawda,˛ Mitch. Wymagasz ode mnie, z˙ ebym mieszkała w domu, który jest na podsłuchu, bym rozmawiała przez telefon, który jest na podsłuchu, podczas gdy kto´s gdzie´s tam siedzi i słucha wszystkiego, co mówimy. — Masz lepszy pomysł? — Tak. Wynajmij tego faceta, Lomaxa, aby przeszukał dom. 143
— My´slałem o tym. Ale co zrobimy, je˙zeli co´s znajdzie? Pomy´sl o tym. Co zrobimy wówczas, gdy b˛edziemy wiedzie´c na pewno, z˙ e dom jest na podsłuchu? Co wtedy? Co si˛e stanie, je´sli on zniszczy zainstalowane urzadzenie? ˛ Wtedy oni, kimkolwiek, cholera, sa,˛ dowiedza˛ si˛e, z˙ e my wiemy. To zbyt niebezpieczne, przynajmniej teraz. Mo˙ze pó´zniej. — To szale´nstwo, Mitch. Wynika z tego, z˙ e je´sli chcemy porozmawia´c, powinni´smy wychodzi´c do ogródka. — Słuchaj, Abby, bad´ ˛ zmy przez chwil˛e cierpliwi i normalni. Tarrance przekonał mnie, z˙ e mówi serio i nie ma zamiaru o mnie zapomnie´c. Nie mog˛e go powstrzyma´c. Znajdzie mnie, pami˛etaj. My´sl˛e, z˙ e s´ledza˛ mnie i czekaja,˛ by mnie znienacka zaskoczy´c. Wa˙zne jest, z˙ eby´smy przez jaki´s czas z˙ yli tak jak zawsze. — Jak zawsze? Wydaje mi si˛e, z˙ e ostatnio nie rozmawiamy zbyt wiele w naszym domu. Prawie mi ich z˙ al. Je´sli czekaja˛ na jaki´s ciekawy dialog, prawie im współczuj˛e. Ale du˙zo rozmawiam z Hearsayem.
Rozdział 17
´ Snieg zniknał ˛ na długo przed Bo˙zym Narodzeniem, pozostawiajac ˛ po sobie wilgotna˛ ziemi˛e. Zapanowała tradycyjna w tej cz˛es´ci kraju s´wiateczna ˛ pogoda — niebo pokryło si˛e szarymi chmurami i zaczał ˛ pada´c zimny deszcz. W ciagu ˛ ostatnich dziewi˛ec´ dziesi˛eciu lat Memphis widziało dwa białe Bo˙ze Narodzenia i meteorolodzy nie przewidywali ich ju˙z wi˛ecej w bie˙zacym ˛ wieku. W Kentucky le˙zał s´nieg, ale drogi były suche. Abby zadzwoniła do swoich rodziców w pierwszym dniu s´wiat, ˛ wcze´snie rano, gdy była ju˙z spakowana. Powiedziała, z˙ e przyje˙zd˙za, ale sama. Odpowiedzieli, z˙ e czuja˛ si˛e rozczarowani, i poradzili, z˙ eby mo˙ze została, je˙zeli miałoby to spowodowa´c jakie´s problemy. Zaprzeczyła. Jazda zajmie jej tylko dziesi˛ec´ godzin. Ruch na szosie b˛edzie niewielki, dotrze do nich o zmierzchu. Mitch prawie si˛e nie odzywał. Rozło˙zył poranna˛ gazet˛e i udawał, z˙ e jest pochłoni˛ety lektura,˛ kiedy Abby pakowała rzeczy do samochodu. Pies ukrył si˛e pod krzesłem nie opodal i czekał na awantur˛e. Prezenty, które sobie wr˛eczyli, ju˙z rozpakowane le˙zały porzadnie ˛ uło˙zone na kanapie. Ubrania, perfumy, albumy i futro z lisów dla Abby. Po raz pierwszy, odkad ˛ si˛e pobrali, mieli pieniadze ˛ do wydania na Bo˙ze Narodzenie. Zarzuciła futro na ramiona i podeszła do Mitcha. — Za chwil˛e wyje˙zd˙zam — powiedziała cicho, ale stanowczo. Wstał wolno i popatrzył na nia.˛ — Tak bym chciała, z˙ eby´s pojechał ze mna˛ — dodała. — Mo˙ze w przyszłym roku. — To było kłamstwo i oboje o tym wiedzieli. Ale brzmiało dobrze. Obiecujaco. ˛ — Uwa˙zaj na siebie, prosz˛e. — Opiekuj si˛e psem. — Damy sobie rad˛e. Przytrzymał ja˛ w ramionach i pocałował w policzek. Spojrzał na nia˛ i u´smiechnał ˛ si˛e. Była pi˛ekna, o wiele pi˛ekniejsza ni˙z wtedy, kiedy si˛e pobierali. Miała dwadzie´scia cztery lata i wygladała ˛ na tyle, ale czas obchodził si˛e z nia˛ bardzo łagodnie. Podeszli do gara˙zu i pomógł jej wsia´ ˛sc´ do samochodu. Pocałowali si˛e raz jesz145
cze i wyjechała tyłem z podjazdu. — Wesołych s´wiat ˛ — powiedział do siebie. — Wesołych s´wiat ˛ — zło˙zył z˙ yczenia psu. Po godzinie gapienia si˛e w s´cian˛e wrzucił dwa komplety ubra´n do BMW, posadził Hearsaya na przednim siedzeniu i opu´scił miasto. Jechał na południe, mi˛edzystanowa˛ autostrada˛ pi˛ec´ dziesiat ˛ pi˛ec´ w stron˛e Missisipi. Droga była pusta, ale ciagle ˛ spogladał ˛ w tylne lusterko. Równo co godzin˛e pies zaczynał skamle´c z˙ ało´snie i wtedy Mitch zatrzymywał si˛e na chwil˛e — je˙zeli to było mo˙zliwe, na wzniesieniu. Krył si˛e za jaka´ ˛s k˛epa˛ drzew i obserwował ruch uliczny, gdy tymczasem Hearsay załatwiał swoje sprawy. Nie zauwa˙zył niczego. Po pi˛eciu postojach upewnił si˛e, z˙ e nikt za nim nie jedzie. Najwidoczniej wzi˛eli sobie wolne na s´wi˛eta. Po sze´sciu godzinach był w Mobile, w dwie godziny pó´zniej minał ˛ zatok˛e w Pensacoli i skierował si˛e w stron˛e Szmaragdowego Wybrze˙za na Florydzie. Autostrada dziewi˛ec´ dziesiata ˛ ósma biegła przez nadbrze˙zne miasteczka: Navarre, Fort Walton Beach, Destin i Sandestin. Mijał skupiska domów wypoczynkowych i moteli, milowej długo´sci ciagi ˛ sklepów, wesołe miasteczka i sklepiki z koszulka´ eta Pracy . Pó´zniej mi; wi˛ekszo´sc´ z nich była zamkni˛eta i opuszczona od dnia Swi˛ przez wiele mil nie było z˙ adnych zabudowa´n, widział tylko zachwycajace ˛ s´nie˙znobiałe pla˙ze i l´sniace, ˛ szafirowe morze w zatoce. Na wschód od Sandestin droga si˛e zw˛ez˙ ała i oddalała od wybrze˙za, przez godzin˛e jechał samotnie dwupasmowa˛ autostrada.˛ Nie było teraz wida´c nic z wyjatkiem ˛ drzew i mijanych co jaki´s czas samoobsługowych stacji benzynowych lub sklepów szybkiej obsługi. O zmierzchu minał ˛ jakie´s du˙ze wzniesienie i tablic˛e informujac ˛ a,˛ z˙ e Panama City Beach znajduje si˛e w odległo´sci o´smiu mil stad. ˛ Autostrada biegła teraz znowu wybrze˙zem, a˙z do miejsca, w którym si˛e rozwidlała, zmuszajac ˛ kierowców do dokonania wyboru mi˛edzy okr˛ez˙ na˛ droga˛ na północ a malownicza˛ trasa˛ prowadzac ˛ a˛ do miejsca zwanego Miracle Strip. Wybrał malownicza˛ drog˛e obok pla˙zy — biegła przez blisko pi˛etna´scie mil wzdłu˙z brzegu, a po obu jej stronach stały domy wypoczynkowe, tanie motele, parki, domki wakacyjne, miejsca, gdzie mo˙zna było co´s szybko przekasi´ ˛ c i sklepy z pamiatkami. ˛ To było Panama City Beach. Wi˛ekszo´sc´ domów wypoczynkowych s´wieciła pustka,˛ ale przed paroma stały zaparkowane samochody i Mitch dokonał odkrycia, z˙ e sa˛ i takie rodziny, które sp˛edzaja˛ Bo˙ze Narodzenie na pla˙zy. Ciepłe Bo˙ze Narodzenie. Przynajmniej sa˛ razem, powiedział sam do siebie. Pies zaszczekał i zatrzymali si˛e obok mola, gdzie faceci z Pensylwanii, Ohio i Kanady łowili ryby wpatrujac ˛ si˛e w ciemna˛ to´n wody. Na Miracle Strip przybyli samotnie. Hearsay stanał ˛ w drzwiach i rozgladał ˛ si˛e, oszczekujac ˛ zapalajacy ˛ si˛e od czasu do czasu nad budynkiem motelu neon, który kusił go´sci niskimi cenami. W Bo˙ze Narodzenie na Miracle Strip pozamykano 146
wszystko z wyjatkiem ˛ kilku kafejek i paru moteli. Zatrzymał si˛e, z˙ eby nabra´c paliwa przed czynnym cała˛ noc Texaco, obsługiwanym przez jakiego´s niezwykle sympatycznego człowieka. — Ulica San Luis? — spytał Mitch. — Tak, tak — powiedział pracownik i wskazał na zachód. — Drugie skrzy˙zowanie na prawo. Pierwsza na lewo. To b˛edzie San Luis. Mitch rozgladał ˛ si˛e uwa˙znie dookoła. Znajdował si˛e na terenie przedmie´scia o do´sc´ oryginalnej zabudowie — stało tu mnóstwo wysłu˙zonych przyczep, które zamieniono w domki mieszkalne. Z cała˛ pewno´scia˛ nie zmieniły miejsca od dziesiatek ˛ lat, stały ciasno obok siebie, jak rz˛edy klocków domina. Krótkie, bardzo waskie ˛ podjazdy były zagracone starymi rupieciami i zardzewiałymi meblami ogrodowymi. Ulice zapełniały zaparkowane lub porzucone samochody. Motory i rowery stały oparte o s´ciany przyczep, maszyny do strzy˙zenia trawników wystawały spod ka˙zdego domku. Tablica nazywała to miejsce wioska˛ spokojnej staro´sci — „Posiadło´sc´ San Pedro — pół mili od Szmaragdowego Wybrze˙za”. Wygladało ˛ to raczej na przytułek na kółkach dla ubogich. Odnalazł ulic˛e San Luis i nagle poczuł, z˙ e ogarnia go zdenerwowanie. Była wietrzna i waska, ˛ tworzyły ja˛ przyczepy mniejsze i o brzydszym kształcie ni˙z inne „domki spokojnej staro´sci”. Jechał powoli, odczytujac ˛ z napi˛eciem numery domów i przygladaj ˛ ac ˛ si˛e tablicom rejestracyjnym licznych samochodów spoza stanu. Je´sli nie liczy´c zaparkowanych i opuszczonych aut, ulica była pusta. Dom pod numerem 486 na San Luis nale˙zał do najstarszych i najmniejszych. Kiedy´s pomalowano go prawdopodobnie na srebrny kolor, ale farba była skruszona i pozdzierana, a ciemnozielony grzyb, który opanował ju˙z cały dach, zaczał ˛ teraz z kolei pokrywa´c s´ciany. Jedno okno było p˛ekni˛ete i sklejone szara˛ ta´sma˛ klejaca. ˛ Do s´rodka wchodziło si˛e przez mały oszklony ganek, a potem przez podwójne drzwi. Pierwsze, majace ˛ chroni´c przed chłodem, pozostawiono otwarte i przez okienko w drugich Mitch dostrzegł mały, kolorowy telewizor i przesuwajac ˛ a˛ si˛e, niewyra´zna˛ sylwetk˛e m˛ez˙ czyzny. Nie to chciał zobaczy´c. Nigdy nie starał si˛e pozna´c drugiego m˛ez˙ a swojej matki, a teraz szczególnie nie miał na to ochoty. Odjechał z˙ ałujac, ˛ z˙ e tu przybył. Na Strip zauwa˙zył znajoma˛ markiz˛e motelu „Holiday Inn”. Był pusty, ale otwarty. Zaparkował BMW z dala od autostrady i zarejestrował si˛e pod nazwiskiem Eddiego Lomaxa z Danesboro w Kentucky. Zapłacił gotówka˛ za pojedynczy pokój z widokiem na ocean. W ksia˙ ˛zce telefonicznej Panama City Beach odnalazł trzy restauracje „Waffle Hut” na Strip. Poło˙zył si˛e na motelowym łó˙zku i wykr˛ecił pierwszy numer. Nie miał szcz˛es´cia. Wykr˛ecił drugi numer i ponownie poprosił do telefonu Ev˛e Ainsworth. Poproszono go, z˙ eby chwil˛e poczekał. Odło˙zył słuchawk˛e. Była jedenasta 147
wieczorem. Min˛eło dwadzie´scia minut, zanim taksówka zajechała pod „Holiday Inn”, a kierowca zaczał ˛ si˛e tłumaczy´c, z˙ e wła´snie siedział w domu raczac ˛ si˛e wraz z z˙ ona,˛ dzieciakami i rodzina˛ s´wiatecznym ˛ indykiem, którego cz˛es´c´ jeszcze si˛e uchowała, kiedy zadzwonił dyspozytor, i z˙ e to Bo˙ze Narodzenie, i z˙ e miał nadziej˛e, i˙z sp˛edzi cały dzie´n z rodzina˛ i przez ten jeden dzie´n w roku b˛edzie mógł zapomnie´c o pracy. Mitch rzucił dwudziestk˛e na siedzenie i poprosił tamtego, z˙ eby si˛e uciszył. — Co jest w „Waffle Hut”, człowieku? — zapytał kierowca. — Po prostu jed´z. — Wafle, tak? — za´smiał si˛e i wymamrotał co´s do siebie. Właczył ˛ radio i odszukał swoja˛ ulubiona˛ stacj˛e. Spojrzał w lusterko, wyjrzał oknem, pogwizdał sobie troch˛e i w ko´ncu spytał: — Co ci˛e tu sprowadziło w dzie´n Bo˙zego Narodzenia? — Szukam kogo´s. — Kogo? — Kobiety. — Kogo´s szczególnego? — Starej przyjaciółki. — Jest w „Waffle Hut”? — Tak my´sl˛e. — Czy jeste´s kim´s w rodzaju prywatnego szpiega? — Nie. — Wydajesz mi si˛e nieco podejrzany. — Dlaczego po prostu nie skupisz si˛e na prowadzeniu? „Waffle Hut” była małym budynkiem w kształcie prostokata. ˛ W s´rodku mies´ciło si˛e kilkana´scie stolików, długa lada dochodziła do samego grilla, na którym przyrzadzano ˛ potrawy na oczach go´sci. Du˙ze okna biegły rz˛edem wzdłu˙z s´ciany obok stolików, tak z˙ e go´scie mogli oglada´ ˛ c przez nie promenad˛e i domy wypoczynkowe, jedzac ˛ jednocze´snie wafle z orzechami i bekon. Niewielki parking był prawie pełny i Mitch wskazał kierowcy na wolne miejsce obok budynku. — Nie wysiadasz? — zapytał kierowca. — Nie. Trzymaj licznik właczony. ˛ — Człowieku, to jest dziwne. — Zapłac˛e ci za to. — Tu si˛e z toba˛ zgadzam. Mitch pochylił si˛e do przodu i poło˙zył r˛ece na oparciu przedniego siedzenia. Licznik postukiwał cicho, a on tymczasem przygladał ˛ si˛e klientom siedzacym ˛ w s´rodku. Kierowca pokr˛ecił głowa,˛ zapadł si˛e w siedzenie i przestał si˛e intereso-
148
wa´c dziwnym pasa˙zerem. W rogu obok automatu z papierosami siedzieli przy stoliku ubrani w długie koszulki tury´sci, ich nie opalone blade nogi kontrastowały z czarnymi skarpetkami. Pili kaw˛e i rozmawiali przegladaj ˛ ac ˛ jednocze´snie menu. Jeden z nich — miał rozpi˛eta˛ koszul˛e, g˛este, siwe bokobrody i czapeczk˛e baseballowa˛ Phillies, a jego owłosiona˛ pier´s zdobił ci˛ez˙ ki złoty ła´ncuch — spogladał ˛ co chwil˛e w stron˛e grilla usiłujac ˛ odnale´zc´ kelnerk˛e. — Widzisz ja? ˛ — zapytał kierowca. Mitch nic nie odpowiedział, a potem przechylił si˛e do przodu i zmarszczył brwi. Pojawiła si˛e nagle i stan˛eła przy stoliku z długopisem i bloczkiem w r˛eku. Turysta powiedział co´s zabawnego i wszyscy zacz˛eli si˛e s´mia´c. Ona nie u´smiechn˛eła si˛e ani razu, przyjmujac ˛ zamówienia. Była mizerna i znacznie szczuplejsza, ni˙z ja˛ zapami˛etał. Dokładnie dopasowany biało-czarny fartuszek s´ciskał jej szczupła˛ tali˛e. Siwe włosy miała odgarni˛ete do tyłu i ukryte pod czepkiem firmowym „Waffle Hut”. Liczyła sobie pi˛ec´ dziesiat ˛ jeden lat i z daleka na tyle wygladała. ˛ Wida´c było, z˙ e nie jest w nastroju do z˙ artów. Gdy sko´nczyła pisa´c, zabrała od nich menu, powiedziała co´s uprzejmego, prawie si˛e u´smiechn˛eła i znikła. Poruszała si˛e szybko pomi˛edzy stolikami, nalewajac ˛ kaw˛e, wr˛eczajac ˛ buteleczki z ketchupem i wydajac ˛ polecenia kucharce. Mitch odzyskał spokój. Licznik tykał powoli. — Czy to ona? — zapytał kierowca. — Tak. — I co teraz? — Nie wiem. — Có˙z, znale´zli´smy ja,˛ czy˙z nie? Mitch obserwował jej ruchy i nic nie powiedział. Nalewała kaw˛e siedzacemu ˛ samotnie m˛ez˙ czy´znie. Powiedział co´s, a ona si˛e u´smiechn˛eła. Pi˛eknym, łagodnym u´smiechem. U´smiechem, który widział tysiac ˛ razy, le˙zac ˛ w ciemno´sciach i gapiac ˛ si˛e w sufit. U´smiechem jego matki. Zacz˛eła opada´c delikatna mgła. Wycieraczki co dziesi˛ec´ sekund przesuwały si˛e po przedniej szybie. Dochodziła północ. Kierowca zab˛ebnił nerwowo palcami po kierownicy i przeciagn ˛ ał ˛ si˛e. Osunał ˛ si˛e ni˙zej i zmienił stacj˛e. — Jak długo b˛edziemy tu siedzie´c? — Niedługo. — Człowieku, to jest dziwne. — Zapłac˛e ci za to. — Człowieku, pieniadze ˛ to nie wszystko. Jest Bo˙ze Narodzenie. W domu mam dzieci, krewnych, którzy przyjechali z wizyta,˛ indyka i wino do wypicia, 149
a ja siedz˛e przed „Waffle Hut”, z˙ eby´s ty mógł patrze´c sobie przez okno na jaka´ ˛s stara˛ kobiet˛e. — To moja matka. — Twoja co?! — Słyszałe´s. — Człowieku, och, człowieku. . . Ró˙znych zdarza, mi si˛e wozi´c. — Po prostu zamknij si˛e, zgoda? — Zgoda. Nie zamierzasz z nia˛ porozmawia´c? Jest Bo˙ze Narodzenie i znalazłe´s swoja˛ mamusi˛e. Powiniene´s si˛e z nia˛ zobaczy´c. — Nie. Nie teraz. Mitch oparł si˛e znowu na tylnym siedzeniu i spojrzał na ciemna˛ pla˙ze˛ biegnac ˛ a˛ wzdłu˙z autostrady. — Jed´zmy. O s´wicie, ubrany w d˙zinsy i bluz˛e, boso, wybrał si˛e na spacer po pla˙zy z Hearsayem. Poszli w stron˛e wschodu, daleko przed nimi niebo przybrało ju˙z purpurowa˛ barw˛e — zza linii horyzontu lada moment miało si˛e wynurzy´c sło´nce. Fale załamywały si˛e w odległo´sci trzydziestu jardów od brzegu i gładko toczyły si˛e w stron˛e pla˙zy. Piasek był zimny i mokry. W górze na tle czystego nieba kra˙ ˛zyły stada mew jazgoczac ˛ nieprzerwanie. Hearsay s´miało wbiegł do wody, po czym natychmiast odskoczył przestraszony, kiedy kolejna fala zbli˙zyła si˛e do niego. Był psem domowym i nie ko´nczace ˛ si˛e połacie piasku i wody wymagały zbadania. Wysunał ˛ si˛e do przodu i biegł wzdłu˙z brzegu wyprzedzajac ˛ Mitcha o jakie´s sto jardów. Po przej´sciu dwóch mil dotarli do mola; du˙za betonowa konstrukcja wdzierała si˛e w ocean na odległo´sc´ dwustu stóp. Hearsay, nie obawiajac ˛ si˛e ju˙z teraz niczego, wbiegł na molo i podbiegł do wiadra z przyn˛etami stojacego ˛ w pobli˙zu dwóch m˛ez˙ czyzn, którzy zamarli w bezruchu nie odrywajac ˛ oczu od wody w dole. Mitch minał ˛ ich i przeszedł na koniec mola, gdzie kilku w˛edkarzy, wymieniajac ˛ mi˛edzy soba˛ co pewien czas jakie´s uwagi, czekało cierpliwie, by ich spławiki drgn˛eły. Pies otarł si˛e o nog˛e Mitcha i zastygł w bezruchu. Sło´nce wznosiło si˛e pomału coraz wy˙zej i na przestrzeni wielu mil woda zaczynała l´sni´c i zmieniała barw˛e, z czarnej stajac ˛ si˛e zielona.˛ Mitch oparł si˛e o barierk˛e i zadygotał z zimna. Bose stopy zmarzły i zesztywniały. Hotele i domy wypoczynkowe, ciagn ˛ ace ˛ si˛e milami wzdłu˙z pla˙zy w obie strony, pogra˙ ˛zone w ciszy wyczekiwały dnia. Na pla˙zy nie było jeszcze nikogo. W oddali dostrzegł nast˛epne podobne molo. W˛edkarze, rozmawiajac ˛ ze soba,˛ posługiwali si˛e ostrymi, krótkimi słowami charakterystycznymi dla ludzi z Północy. Mitch przysłuchujac ˛ si˛e temu, co mówili, dowiedział si˛e, z˙ e ryby nie biora.˛ Obserwował morze. Patrzac ˛ w stron˛e połu150
dniowego zachodu, my´slał o Kajmanach i Abanksie. Przez chwil˛e tak˙ze o dziewczynie. Powróci na wyspy w marcu, na wakacje ze swoja˛ z˙ ona.˛ Do diabła z dziewczyna.˛ Na pewno jej nie spotka. B˛edzie nurkowa´c z Abanksem i pozyska jego przyja´zn´ . B˛eda˛ pi´c heinekena i red stripe w jego barze i rozmawia´c o Kozinskim i Hodge’u. B˛edzie szedł do przodu, nie dbajac ˛ o to, czy kto´s go s´ledzi. Teraz, gdy Abby wie ju˙z wszystko, pomo˙ze mu. M˛ez˙ czyzna czekał w ciemno´sciach, przy samochodzie marki Lincoln Town. Co chwila spogladał ˛ nerwowo na zegarek i zerkał w stron˛e słabo o´swietlonego chodnika, urywajacego ˛ si˛e przy wej´sciu do budynku. Na drugim pi˛etrze zgasło s´wiatło. W chwil˛e pó´zniej detektyw wyszedł z budynku i skierował si˛e w stron˛e auta. — Pan si˛e nazywa Eddie Lomax? — zapytał m˛ez˙ czyzna. Lomax zwolnił kroku, po czym si˛e zatrzymał. Stali naprzeciw siebie. — Zgadza si˛e. A kim pan jest? M˛ez˙ czyzna trzymał r˛ece w kieszeniach. Dygotał lekko — powietrze było chłodne i wilgotne. — Al Kilbury. Potrzebuj˛e pomocy, panie Lomax. Mam kłopoty. Powa˙zne kłopoty. Zapłac˛e z góry, od razu, gotówka,˛ ile pan b˛edziesz chciał. Tylko mi pan pomó˙z. — Ju˙z pó´zno, kolego. — Prosz˛e. Mam pieniadze. ˛ Wymie´n cen˛e. Musisz mi pomóc, Lomax. — Wyciagn ˛ ał ˛ z lewej kieszeni spodni zwitek banknotów i trzymał go w dłoni, gotów w nast˛epnej chwili odliczy´c odpowiednia˛ kwot˛e. Lomax spojrzał na pieniadze, ˛ potem przeniósł wzrok w gór˛e. — W czym problem? — Chodzi o moja˛ z˙ on˛e. Za godzin˛e powinna si˛e spotka´c z m˛ez˙ czyzna˛ w motelu w południowym Memphis. Mam numer pokoju. Chc˛e, z˙ eby´s poszedł ze mna˛ i zrobił im par˛e zdj˛ec´ , kiedy b˛eda˛ wychodzi´c. — Skad ˛ wiesz, z˙ e tam sa? ˛ — Z podsłuchu telefonicznego. Pracuje z tym facetem i zaczałem ˛ co´s podejrzewa´c. Jestem zamo˙znym człowiekiem, panie Lomax, i musz˛e koniecznie wygra´c proces rozwodowy. Mog˛e zapłaci´c tysiac ˛ gotówka.˛ — Szybko odliczył dziesi˛ec´ banknotów i podsunał ˛ je Eddiemu. Lomax przyjał ˛ pieniadze. ˛ — W porzadku. ˛ Pozwól, z˙ e wezm˛e swój aparat. ˙ — Prosz˛e si˛e po´spieszy´c. Wszystko w gotówce, dobrze? Zadnych dowodów. — Odpowiada mi to — powiedział Lomax, odchodzac ˛ w stron˛e budynku. Dwadzie´scia minut pó´zniej lincoln wjechał wolno na zatłoczony parking przed motelem „Days Inn”. Kilbury wskazał pokój na drugim pi˛etrze, z tyłu motelu. 151
Lomax zaparkował obok brazowej ˛ ci˛ez˙ arówki marki Chevy. Kilbury raz jeszcze wskazał pokój, raz jeszcze spojrzał na zegarek i raz jeszcze o´swiadczył Lomaxowi, z˙ e jest mu ogromnie wdzi˛eczny za jego pomoc. Lomax pomy´slał o pieniadzach. ˛ Tysiac ˛ dolców za godzin˛e roboty. Nie´zle. Wyjał ˛ aparat, zało˙zył film i nastawił s´wiatłomierz. Kilbury obserwował go w napi˛eciu, jego oczy w˛edrowały od aparatu do pokoju naprzeciwko parkingu i z powrotem. Sprawiał wra˙zenie dotkliwie zranionego. Mówił o swojej z˙ onie i cudownych latach, które sp˛edzili razem. Dlaczego, och, dlaczego to zrobiła? Lomax słuchał i obserwował rz˛edy zaparkowanych przed nim samochodów. Trzymał aparat w pogotowiu. Nie zauwa˙zył, z˙ e drzwi brazowej ˛ ci˛ez˙ arówki otwarły si˛e cicho i powoli, dokładnie trzy stopy za nim. M˛ez˙ czyzna w czarnym golfie i czarnych r˛ekawiczkach siedział w wozie nisko pochylony i czekał. Kiedy na parkingu zapanowała cisza, wyskoczył z ci˛ez˙ arówki, szybko otworzył lewe, tylne drzwi lincolna i strzelił trzy razy w tył głowy Lomaxowi. Odgłosów strzałów, wyciszonych przez tłumik, nie mógł usłysze´c nikt znajdujacy ˛ si˛e na zewnatrz ˛ samochodu. Eddie osunał ˛ si˛e na kierownic˛e, nie z˙ ył. Kilbury wysiadł z lincolna, wskoczył do ci˛ez˙ arówki i odjechał z morderca.˛
Rozdział 18
Po trzech bezproduktywnych dniach sp˛edzonych z dala od swoich sanktuariów, nasyciwszy si˛e indykiem, szynka,˛ sosem z z˙ urawin i nacieszywszy si˛e nowymi zabawkami, prawnicy firmy Bendini, Lambert i Locke, wypocz˛eci i odmłodzeni, pełni werwy, powrócili do swojej fortecy na Front Street. Do siódmej trzydzie´sci parking si˛e zapełnił. Eleganccy i odpr˛ez˙ eni zasiedli za swoimi ci˛ez˙ kimi biurkami, pili litrami kaw˛e, przegladali ˛ korespondencj˛e i dokumenty mamroczac ˛ co´s z furia˛ do swoich dyktafonów. Wyszczekiwali polecenia sekretarkom, pracownikom, asystentom i sobie nawzajem. Było par˛e powita´n typu: „Jak ci min˛eło Bo˙ze Narodzenie?” na korytarzach i przy kawie, ale pogaw˛edki nie przynosiły przecie˙z zysku i nie mo˙zna było za nie fakturowa´c. D´zwi˛eki wydawane przez maszyny do pisania i telefony wewn˛etrzne oraz głosy sekretarek zlewały si˛e razem we wspaniały szum, który oczyszczał biuro z nie sprzyjajacego ˛ pracy s´wiatecz˛ nego nastroju. Oliver Lambert przechadzał si˛e po korytarzach, u´smiechał z satysfakcja˛ i wsłuchiwał w znajome d´zwi˛eki — przy ich akompaniamencie w ciagu ˛ ka˙zdej godziny firma zarabiała krocie. W południe do pokoju wszedł Lamar i nachylił si˛e nad biurkiem. Mitch studiował szczegóły transakcji dotyczacej ˛ indonezyjskiej ropy naftowej. — Lunch? — zapytał Lamar. — Nie, dzi˛eki. Jestem do tyłu. — Któ˙z z nas nie jest. My´slałem, z˙ e mogliby´smy wpa´sc´ do barku na Front Street, na talerz chilli. — Nie b˛ed˛e jadł. Dzi˛eki. Lamar spojrzał do tyłu na drzwi i nachylił si˛e bli˙zej, tak jakby chciał si˛e podzieli´c jakimi´s niezwykłymi wie´sciami. — Wiesz, jaki dzie´n mamy dzisiaj, prawda? Mitch spojrzał na zegarek. — Dwudziestego ósmego. — Zgadza si˛e. A czy wiesz, co si˛e dzieje ka˙zdego roku dwudziestego ósmego grudnia? — Macie wzmo˙zone ruchy robaczkowe. 153
— Tak. I co jeszcze? — W porzadku. ˛ Poddaj˛e si˛e. Co si˛e dzieje? — Wła´snie w tej chwili wszyscy wspólnicy zbieraja˛ si˛e na lunch w jadalni na czwartym pi˛etrze, jedza˛ pieczona˛ kaczk˛e i pija˛ francuskie wino. — Wino? — Tak. To bardzo specjalna okazja. — A wi˛ec? — Kiedy minie godzina, Roosevelt i Jessie Frances opuszcza˛ jadalni˛e, a Lambert zamknie drzwi. Zostana˛ sami wspólnicy. Tylko wspólnicy. A Lambert przedstawi podsumowanie finansów za miniony rok. Wymienia ono wszystkich wspólników i obok ka˙zdego nazwiska znajduje si˛e podsumowanie faktur za cały rok. Na nast˛epnej stronie przedstawione jest podsumowanie czystego zysku, po odliczeniu wydatków. Nast˛epnie odbywa si˛e dzielenie placka, zale˙znie od produktywno´sci! Mitch chłonał ˛ ka˙zde słowo. — I? — I w ubiegłym roku kawałek placka s´rednio wynosił trzysta trzydzie´sci tysi˛ecy. I, oczywi´scie, oczekujemy, z˙ e w tym roku b˛edzie nawet wi˛ecej. Co rok idzie w gór˛e. — Trzysta trzydzie´sci tysi˛ecy — powtórzył wolno Mitch. — Tak. A to tylko s´rednia. Locke otrzyma prawie milion. Victor Milligan dostanie prawie dwa razy tyle. — A co z nami? — Te˙z dostaniemy po kawałku. Bardzo małym kawałku. W tamtym roku wypadało przeci˛etnie po dziewi˛ec´ tysi˛ecy. To zale˙zy od tego, jak długo si˛e tu jest, i od produktywno´sci. — Czy mo˙zemy i´sc´ popatrze´c? — Nie sprzedaliby biletu nawet samemu prezydentowi. Ma to by´c niby tajne zebranie, ale wszyscy o nim wiemy. Wieczorem dotra˛ ju˙z do nas jakie´s plotki o tym, co si˛e tam działo. — Kiedy b˛eda˛ głosowa´c, kto zostanie nast˛epnym wspólnikiem? — W zasadzie powinno si˛e to odby´c dzisiaj. Ale kra˙ ˛za˛ pogłoski, z˙ e nie b˛edzie z˙ adnego nowego wspólnika w tym roku, z powodu s´mierci Marty’ego i Joego. My´sl˛e, z˙ e Marty był pierwszy w kolejce, a po nim Joe. Teraz mo˙ze zechca˛ poczeka´c rok lub dwa. — Kto obecnie jest pierwszy w kolejce? Lamar wyprostował si˛e i u´smiechnał ˛ dumnie. — Za rok od dzisiaj, mój przyjacielu, ja zostan˛e wspólnikiem Bendiniego, Lamberta i Locke’a. Ja jestem tym pierwszym w kolejce, wi˛ec nie wchod´z mi w tym roku w drog˛e. — Słyszałem co´s o Massengillu. Człowiek z Harvardu, mógłbym doda´c.
154
— Massengill nie ma szans. Mam zamiar fakturowa´c za sto czterdzie´sci godzin tygodniowo i te ptaszki zaczna˛ mnie błaga´c, bym został wspólnikiem. Trafi˛e na czwarte pi˛etro, a Massengill pójdzie z asystentami do sutereny. — Stawiam swoje pieniadze ˛ na Massengilla. — To mi˛eczak. Wyko´ncz˛e go. Chod´zmy zje´sc´ talerz chilli, to odsłoni˛e ci swoja˛ strategi˛e. — Dzi˛eki, ale musz˛e pracowa´c. Lamar wycofał si˛e z biura. W drzwiach minał ˛ si˛e z Nina,˛ która niosła stos papierów. Poło˙zyła je na rogu zasłanego papierami biurka. — Id˛e na lunch. Czy potrzebujesz czego´s? — Nie. Dzi˛eki. Tak, dietetycznej pepsi. Korytarze ucichły w porze lunchu — sekretarki opuszczały budynek i kierowały si˛e w stron˛e centrum, by odwiedzi´c która´ ˛s z tuzina małych kafejek i restauracji znajdujacych ˛ si˛e w pobli˙zu. Połowa prawników była zaj˛eta liczeniem pieni˛edzy na czwartym pi˛etrze, wi˛ec miły gwar towarzyszacy ˛ intensywnej pracy umilkł na jaki´s czas. Mitch znalazł jabłko na biurku Niny i wytarł je do czysta. Otworzył podr˛ecznik o przepisach IRS, poło˙zył go na kopiarce stojacej ˛ za biurkiem i nacisnał ˛ zielony przycisk druk. Zabłysło czerwone s´wiatełko ostrzegawcze i pojawiła si˛e informacja podaj numer teczki. Odsunał ˛ si˛e i spojrzał na kopiark˛e. Tak, była nowa. Obok przycisku z napisem druk znajdował si˛e inny z napisem bypass. Nacisnał ˛ go kciukiem. Z maszyny wydobył si˛e gło´sny sygnał alarmowy i cały rzad ˛ przycisków zapalił si˛e jaskrawoczerwonym s´wiatłem. Spojrzał bezradnie wokoło szukajac ˛ pomocy, nie dostrzegł nikogo i przera˙zony chwycił podr˛ecznik. — Co si˛e tu dzieje? — czyj´s głos przebił si˛e przez wycie kopiarki. — Nie wiem! — wrzasnał ˛ Mitch. Lela Pointer, sekretarka zbyt leciwa, by opuszcza´c budynek w czasie lunchu, odnalazła przełacznik ˛ i przekr˛eciła go. Syrena umilkła. — Co to, do diabła? — zapytał Mitch, z trudem łapiac ˛ oddech. — Nie powiedzieli ci? — zdziwiła si˛e, zabrała mu podr˛ecznik i odło˙zyła go ´ na miejsce. Swidrowała go swoimi male´nkimi, zło´sliwymi oczkami z taka˛ mina,˛ jakby przyłapała go na grzebaniu w jej torebce. — Oczywi´scie, z˙ e nie. O co chodzi? — Mamy nowy system kopiowania — oznajmiła przez nos — został zainstalowany zaraz po Bo˙zym Narodzeniu. Musisz wpisa´c numer teczki, zanim maszyna zacznie kopiowa´c. Twoja sekretarka powinna ci była powiedzie´c. — Czy to znaczy, z˙ e to co´s nie zacznie kopiowa´c, dopóki nie wcisn˛e dziesi˛eciocyfrowego numeru? — Tak jest. — A co z dokumentami nie nale˙zacymi ˛ do teczek klientów?
155
— Nie b˛edzie działa´c. Pan Lambert uwa˙za, z˙ e tracimy zbyt wiele pieni˛edzy na nie zafakturowane kopie. Tak wi˛ec od teraz, za ka˙zda˛ kopi˛e z kartoteki wystawia si˛e automatycznie rachunek. Najpierw wciskasz numer. Maszyna zapami˛etuje liczb˛e kopii i przekazuje informacj˛e do głównego komputera, który wystawia za nie rachunek i obcia˙ ˛za klienta. — A co z kopiami prywatnymi? Lela pokr˛eciła głowa.˛ Na jej twarzy malowało si˛e zdumienie. — Nie chce mi si˛e wierzy´c, z˙ e twoja sekretarka nie powiedziała ci tego wszystkiego. — No dobrze, nie powiedziała, czemu ty wobec tego nie mogłaby´s mi pomóc? — Masz czterocyfrowy numer prywatny. Pod koniec ka˙zdego miesiaca ˛ dostaniesz rachunek za swoje własne kopie. Mitch wlepił wzrok w maszyn˛e. — Ale po co ten cholerny system alarmowy? — Pan Lambert powiedział, z˙ e po trzydziestu dniach odłacz ˛ a˛ alarm. Na razie jest on potrzebny ze wzgl˛edu na takich jak ty. Traktuje to bardzo powa˙znie. Powiedział, z˙ e tracili´smy tysiace ˛ na nie zafakturowanych kopiach. — W porzadku. ˛ Spodziewam si˛e, z˙ e wymieniono wszystkie kopiarki w tym budynku. U´smiechn˛eła si˛e z satysfakcja.˛ — Tak, wszystkie siedemna´scie. — Dzi˛ekuj˛e. — Mitch wrócił do biura, aby odnale´zc´ numer teczki. O trzeciej po południu na piatym ˛ pi˛etrze zako´nczono uroczysto´sc´ , a wspólnicy, teraz znacznie zamo˙zniejsi i troch˛e wstawieni, wyszli z jadalni i rozeszli si˛e do swoich biur. Avery, Oliver Lambert i Nathan Locke dotarli krótkim korytarzem do s´ciany z zabezpieczeniami i nacisn˛eli przycisk. DeVasher czekał. Wskazał krzesła i poprosił, by usiedli. Lambert pu´scił w obieg skr˛econe r˛ecznie honduransy i wszyscy zapalili. — Có˙z, widz˛e, z˙ e wszyscy jeste´smy w s´wiatecznych ˛ nastrojach — powiedział drwiacym ˛ tonem DeVasher. — Ile wynosi s´rednia? Trzysta dziewi˛ec´ dziesiat ˛ tysi˛ecy? — Zgadza si˛e, DeVasher — powiedział Lambert. — To był bardzo dobry rok. — Zaciagn ˛ ał ˛ si˛e powoli i wypu´scił obłok dymu w stron˛e sufitu. — Czy wszyscy mieli´smy udane Bo˙ze Narodzenie? — zapytał DeVasher. — Co masz na my´sli? — spytał Locke. — Wesołych s´wiat, ˛ Nat. Po prostu kilka spraw. Dwa dni temu spotkałem Lazarova w Nowym Orleanie. Jak wam wiadomo, on nie s´wi˛etuje narodzin Chrystusa. Przedstawiłem mu dokładnie nasza˛ sytuacj˛e, kładac ˛ nacisk na spraw˛e McDeere’a i FBI. Zapewniłem go, z˙ e nie było z˙ adnych innych kontaktów poza tym pierw156
szym spotkaniem. Nie do ko´nca w to uwierzył i powiedział, z˙ e sprawdzi te informacje — ma swoje z´ ródła w FBI. Nie wiem, co to oznacza, ale kim ja jestem, by zadawa´c pytania? Polecił mi, bym s´ledził McDeere’a dwadzie´scia cztery godziny na dob˛e, przez najbli˙zsze sze´sc´ miesi˛ecy. Powiedziałem mu, z˙ e od jakiego´s czasu w pewnym sensie to robimy. On nie chce, z˙ eby ponownie doszło do takiej sytuacji jak z Hodge’em i Kozinskim. Jest tym bardzo poruszony. McDeere’owi nie wolno wyje˙zd˙za´c z miasta w sprawach firmy, chyba z˙ e co najmniej dwóch z nas b˛edzie mu towarzyszy´c. — Za dwa tygodnie jedzie do Waszyngtonu — powiedział Avery. — Po co? — Ameryka´nski Instytut Podatkowy. Czterodniowe seminarium. Wymagamy od wszystkich naszych nowych pracowników, by w nim uczestniczyli. Obiecalis´my mu, z˙ e pojedzie, i gdyby teraz ten wyjazd został odwołany, wzbudziłoby to w nim na pewno podejrzenia. — Załatwili´smy dla niego we wrze´sniu rezerwacj˛e — dodał Ollie. — Zobacz˛e, czy uda mi si˛e to wytargowa´c u Lazarova — powiedział DeVasher. — Podajcie mi daty, loty i rezerwacje hotelowe. Nie b˛edzie mu si˛e to podobało. — Czy co´s si˛e zdarzyło w czasie Bo˙zego Narodzenia? — zapytał Locke. — Niewiele. Jego z˙ ona pojechała do domu w Kentucky. Wcia˙ ˛z tam jest. McDeere zabrał psa i pojechał do Panama City Beach na Florydzie. Sadzimy, ˛ z˙ e po to, z˙ eby zobaczy´c si˛e ze swoja˛ mama,˛ ale nie jeste´smy pewni. Pierwsza˛ noc sp˛edził w „Holiday Inn” na pla˙zy. Tylko on i pies. Nieciekawe. Potem pojechał do Birmingham, przenocował w innym „Holiday Inn”, a wczoraj, wczesnym rankiem, wybrał si˛e do Brushy Mountain, z˙ eby odwiedzi´c brata. Nieszkodliwa wycieczka. — Co powiedział swojej z˙ onie? — zapytał Avery — Nic, o ile nam wiadomo. Trudno jest usłysze´c wszystko. — Kogo jeszcze obserwujecie? — spytał znowu Avery. — Sporadycznie słuchamy ich wszystkich. Poza McDeere’em nie podejrzewamy nikogo, jego zreszta˛ wyłacznie ˛ z powodu Tarrance’a. Na razie wszystko jest w porzadku. ˛ — On musi pojecha´c do Waszyngtonu, DeVasher — powiedział Avery. — Dobra, dobra. Wyja´sni˛e to Lazarovowi. Ka˙ze nam wysła´c pi˛eciu ludzi, z˙ eby go mieli na oku. Co za idiota! Bar lotniskowy „Ernie” znajdował si˛e rzeczywi´scie obok lotniska. Mitch odnalazł go z trudem i zaparkował pomi˛edzy dwoma samochodami terenowymi z prawdziwym błotem przyczepionym do kół i przednich lamp. Na parkingu stało wiele takich pojazdów. Rozejrzał si˛e wokoło i instynktownie zdjał ˛ krawat. Docho157
dziła jedenasta. Sala barowa była długa i mroczna. Na szybach l´sniły kolorowe reklamy piwa. Aby si˛e upewni´c, raz jeszcze spojrzał na karteczk˛e. Drogi Panie McDeere. Prosz˛e spotka´c si˛e ze mna˛ w barze „Ernie” na Winchester dzi´s pó´znym wieczorem. Chodzi o Eddiego Lomaxa. Sprawa bardzo wa˙zna. Tammy Hemphill, jego sekretarka. Znalazł t˛e kartk˛e, przypi˛eta˛ do drzwi kuchennych, kiedy wrócił do domu. Pami˛etał Tammy z tej jedynej wizyty w biurze Eddiego, w listopadzie. Pami˛etał ciasna,˛ skórzana˛ spódnic˛e, olbrzymie piersi, utlenione włosy, czerwone, lepkie usta i dym wydobywajacy ˛ si˛e nieustannie z jej nozdrzy. Pami˛etał te˙z histori˛e o jej m˛ez˙ u Elvisie. Otworzył drzwi i w´sliznał ˛ si˛e do s´rodka. Połow˛e sali zajmował rzad ˛ stołów bilardowych. W tyle, poprzez mrok i g˛esty dym, dostrzegł niewielki parkiet. Po prawej stronie stał długi bufet, przy którym, jak w saloonie, tłoczyli si˛e kowboje obojga płci. Wszyscy pili bud longneck. Wygladało ˛ na to, z˙ e nikt go nie zauwa˙zył. Podszedł szybko do ko´nca baru i usiadł na stołku. — Bud longneck — rzucił w stron˛e barmana. Tammy podeszła, zanim podano mu piwo. Siedziała na zatłoczonej ławce obok stołów bilardowych i czekała na niego. Miała na sobie ciasne, sprane d˙zinsy, wypłowiała˛ koszul˛e z drelichu i czerwone szpilki. Wida´c było, z˙ e dopiero co tleniła włosy. — Dzi˛ekuj˛e, z˙ e przyszedłe´s — powiedziała. — Czekałam przez cztery godziny. Nie znalazłam innego sposobu, z˙ eby si˛e spotka´c z toba.˛ Mitch skinał ˛ głowa˛ i u´smiechnał ˛ si˛e, jakby chciał powiedzie´c: „W porzadku. ˛ Postapiła´ ˛ s wła´sciwie”. — O co chodzi? — zapytał. Rozejrzała si˛e dookoła. — Musimy pogada´c, ale nie tutaj. — Co proponujesz? — Mo˙ze mogliby´smy si˛e przejecha´c? — Oczywi´scie, ale nie moim samochodem. To. . . no có˙z, to nie byłby dobry pomysł. — Mam tu samochód. Jest stary, ale mo˙ze by´c. Mitch zapłacił za piwo i ruszył za nia˛ w stron˛e wyj´scia. Farmer siedzacy ˛ obok drzwi powiedział: — Popatrzcie tylko. Przychodzi facet w garniturze i podrywa taka˛ w trzydzies´ci sekund. Mitch u´smiechnał ˛ si˛e do niego i wyszedł szybko z baru. Zaje˙zd˙zony volkswagen rabbit stał wci´sni˛ety w rzad ˛ masywnych, błoto˙zernych maszyn. Otworzyła drzwi i Mitch, zgi˛ety wpół, wcisnał ˛ si˛e na zawalone jakimi´s drobiazgami siedzenie. Nacisn˛eła pedał gazu pi˛ec´ razy i przekr˛eciła kluczyki. Mitch wstrzymywał 158
oddech, dopóki samochód nie ruszył. — Dokad ˛ chciałby´s pojecha´c? — zapytała. Tam gdzie nikt nas nie b˛edzie widział, pomy´slał Mitch. — Ty prowadzisz. — Jeste´s z˙ onaty, prawda? — spytała. — Tak. A ty jeste´s m˛ez˙ atka? ˛ — Tak, i mój ma˙ ˛z nie zrozumiałby tej sytuacji. Dlatego wybrałam t˛e spelun˛e. Nigdy tutaj nie chodzimy. Powiedziała to takim tonem, jakby ona i jej ma˙ ˛z byli skrajnymi rasistami. — Nie wydaje mi si˛e, aby i moja z˙ ona zrozumiała. Zreszta˛ nie ma jej w mies´cie. Tammy prowadziła samochód w stron˛e lotniska. — Mam pomysł — powiedziała. Mocno s´ciskała kierownic˛e, a w jej głosie Mitch wyczuł wyra´zne napi˛ecie. — Co masz na my´sli? — zapytał Mitch. — Có˙z, słyszałe´s o Eddiem? — Tak. — Kiedy go ostatni raz widziałe´s? — Spotkali´smy si˛e jakie´s dziesi˛ec´ dni temu, przed Bo˙zym Narodzeniem. W pewnym sensie było to tajne spotkanie. — Tak wła´snie my´slałam. Nie trzymał z˙ adnych dokumentów dotyczacych ˛ roboty, która˛ prowadził dla ciebie. Powiedział, z˙ e ty sobie tego z˙ yczyłe´s. Nie mówił mi wiele. Ale ja i Eddie, có˙z. . . my, no có˙z, byli´smy. . . sobie bliscy. Mitch nie wiedział, co na to odpowiedzie´c. — To znaczy, byli´smy sobie bardzo bliscy. Wiesz, co mam na my´sli? Mitch odchrzakn ˛ ał ˛ i upił łyk piwa. — I mówił mi rzeczy, o których, jak sadz˛ ˛ e, nie powinien był mi mówi´c. Powiedział, z˙ e twoja sprawa jest naprawd˛e dziwna, z˙ e kilku prawników z twojej firmy poniosło s´mier´c w bardzo niejasnych okoliczno´sciach. I z˙ e zawsze zdawało ci si˛e, z˙ e kto´s ci˛e s´ledzi i podsłuchuje. To bardzo dziwne, gdy chodzi o firm˛e prawnicza.˛ A wi˛ec to taka poufno´sc´ i dyskrecja, pomy´slał Mitch. Có˙z, to jest wła´snie z˙ ycie. Skr˛eciła, wjechała na teren lotniska i skierowała si˛e w stron˛e ogromnego skupiska zaparkowanych samochodów. — A kiedy sko´nczył pracowa´c dla ciebie, powiedział mi raz, tylko raz, w łó˙zku, z˙ e ma wra˙zenie, i˙z kto´s go s´ledzi. To było trzy dni przed Bo˙zym Narodzeniem. A ja spytałam kto. Powiedział, z˙ e nie wie, ale wspomniał twoja˛ spraw˛e i dodał, z˙ e ma to prawdopodobnie jaki´s zwiazek ˛ z tymi lud´zmi, którzy s´ledzili ciebie. Nie powiedział wiele. Zaparkowała obok przystanku. — Czy mógł go s´ledzi´c kto´s inny? 159
— Nie, nikt. Był dobrym detektywem, nie zostawiał z˙ adnych s´ladów. Mam na my´sli to, z˙ e on był kiedy´s glina˛ i kiedy´s tak˙ze siedział. Znał z˙ ycie ulicy od podszewki. Płacono mu za s´ledzenie ludzi i wykrywanie s´wi´nstw. Jego samego nie s´ledził nikt. Nigdy. — A wi˛ec kto go zabił? — Kto´s, kto za nim łaził. W gazetach pisano, z˙ e złapali go, jak s´ledził jakiego´s bogatego faceta, i go załatwili. To nieprawda. Nagle, nie wiadomo skad, ˛ wydobyła papierosa i zapaliła. Mitch otworzył okno. — B˛edzie ci przeszkadzało, z˙ e pal˛e? — Nie, ale wydmuchuj t˛edy — poprosił, wskazujac ˛ okno. — Tak wi˛ec, boj˛e si˛e. Eddie był zdania, z˙ e ludzie, którzy ci˛e s´ledza,˛ sa˛ bardzo niebezpieczni i bardzo przebiegli. Bardzo do´swiadczeni, jak to okre´slił. Je˙zeli jego zabili, co si˛e stanie ze mna? ˛ Mo˙ze my´sla,˛ z˙ e ja co´s wiem. Nie byłam w biurze, odkad ˛ go zabili. Nie zamierzam tam wraca´c. — Nie wracałbym, gdybym był na twoim miejscu. — Nie jestem głupia. Pracowałam dla niego przez dwa lata i wiele si˛e nauczyłam. Mieli´smy wiele zwariowanych przypadków. Widzieli´smy wszystko, co tylko mo˙zna zobaczy´c. — Jak go zastrzelili? — Miał przyjaciela z Sekcji Zabójstw. Ten facet powiedział mi w zaufaniu, z˙ e Eddie dostał trzy razy w tył głowy z bliskiej odległo´sci. Pistolet, kaliber 22. I nie maja˛ z˙ adnych poszlak. Powiedział, z˙ e to była bardzo czysta, profesjonalna robota. Mitch wypił longneck i poło˙zył butelk˛e na podłodze, obok pół tuzina pustych puszek po piwie. Bardzo czysta, profesjonalna robota. — To nie ma sensu — powiedziała Tammy. — To znaczy, w jaki sposób kto´s mógłby si˛e skrada´c za Eddiem, dosta´c si˛e jako´s na tylne siedzenie i strzeli´c mu trzy razy w tył głowy? A on nawet nie powinien si˛e znale´zc´ w tym miejscu. — Mo˙ze zasnał, ˛ a oni go zaskoczyli? — Nie. Bierze wszystkie rodzaje proszków, kiedy ma pracowa´c do pó´znej nocy. Jest zawsze przytomny. — Czy w biurze sa˛ jakie´s dokumenty? — Masz na my´sli jakie´s dotyczace ˛ ciebie? — Tak, dotyczace ˛ mnie. — Watpi˛ ˛ e. Nigdy nie widziałam nic na pi´smie. Powiedział, z˙ e tak sobie z˙ yczyłe´s. — To prawda — powiedział Mitch z uczuciem ulgi. Obserwowali, jak 727 odlatuje na północ. Na parkingu panował ruch. — Naprawd˛e si˛e boj˛e, Mitch. Mog˛e ci mówi´c Mitch? — Jasne. Czemu nie.
160
— My´sl˛e, z˙ e go zabili dlatego, z˙ e pracował dla ciebie. To wszystko. A je˙zeli zabili go dlatego, z˙ e co´s wiedział, prawdopodobnie dojda˛ do wniosku, z˙ e ja te˙z co´s wiem. Co o tym sadzisz? ˛ — Na twoim miejscu starałbym si˛e by´c bardzo ostro˙zny. — Mog˛e znikna´ ˛c na jaki´s czas. Mój ma˙ ˛z pracuje troch˛e w nocnych klubach i mo˙zemy si˛e przenie´sc´ w ka˙zdej chwili, je˙zeli b˛edzie trzeba. Nie mówiłam mu o tym, ale wydaje mi si˛e, z˙ e b˛ed˛e musiała. Co o tym my´slisz? — Gdzie by´s pojechała? — Do Little Rock w San Louis, Nashville. Jest teraz wła´snie bez pracy, wi˛ec my´sl˛e, z˙ e mogliby´smy si˛e przenie´sc´ — jej głos zadr˙zał. Zapaliła nast˛epnego papierosa. Bardzo czysta, profesjonalna robota, powtórzył w my´slach Mitch. Spojrzał na nia˛ i zobaczył mała˛ łz˛e spływajac ˛ a˛ po jej policzku. Nie była brzydka, tylko lata sp˛edzone w barach i nocnych klubach dawały zna´c o sobie. Miała wyraziste rysy i gdyby nie utlenione włosy i zbyt mocny makija˙z, byłaby do´sc´ atrakcyjna jak na swoje lata. Ocenił, z˙ e liczy sobie około czterdziestki. Zaciagn˛ ˛ eła si˛e mocno i wypu´sciła przez okienko pot˛ez˙ ny obłok dymu. — Wydaje mi si˛e, z˙ e jedziemy na tym samym wozie, czy˙z nie tak? Mam na my´sli to, z˙ e wiedza˛ o nas obojgu. Zabili tych prawników, nast˛epnie Eddiego i domy´slam si˛e, kto b˛edzie nast˛epny. — Nie tłum tego w s´rodku, po prostu wyrzu´c to z siebie. Słuchaj, zróbmy tak. Musimy by´c w kontakcie. Nie mo˙zesz do mnie dzwoni´c i nie mo˙zemy si˛e razem pokazywa´c. Moja z˙ ona wie o wszystkim i powiem jej o tym naszym spotkaniu. Nie martw si˛e o nia.˛ Raz w tygodniu prze´slij mi wiadomo´sc´ i daj zna´c, gdzie jeste´s. Jak ma na imi˛e twoja matka? — Doris. — W porzadku. ˛ To b˛edzie twój pseudonim. Na wszystkim, co do mnie wys´lesz, podpisuj si˛e Doris. — Czy oni czytaja˛ tak˙ze twoje listy? — Prawdopodobnie, Doris, prawdopodobnie.
Rozdział 19
O piatej ˛ po południu Mitch zgasił s´wiatło w swoim biurze, zabrał dwie walizki i zatrzymał si˛e przy biurku Niny. Pisała na IBM, przytrzymujac ˛ słuchawk˛e ramieniem. Zobaczyła go i wyj˛eła kopert˛e z szuflady. — To jest potwierdzenie twojej rezerwacji w „Capital Hilton” — powiedziała do słuchawki. — Dyktafon jest na moim biurku — powiedział. — Do zobaczenia w poniedziałek. Wspiał ˛ si˛e po schodach na czwarte pi˛etro i wszedł do biura Avery’ego. Panowało tu małe zamieszanie. Jedna z sekretarek wpychała dokumenty do masywnej teczki. Druga mówiła co´s ostrym tonem do Avery’ego, który wrzeszczał na kogo´s przez telefon. Asystent wydawał polecenia pierwszej sekretarce. Avery cisnał ˛ słuchawk˛e na widełki. — Gotowy?! — rzucił w stron˛e Mitcha. — Czekam na ciebie — odparł Mitch. — Nie mog˛e znale´zc´ teczki Greenmarka! — krzykn˛eła pierwsza sekretarka w stron˛e asystenta. — Była razem z teczka˛ Rocconiego — powiedział asystent. — Nie potrzebuj˛e teczki Greenmarka! — wrzasnał ˛ Avery. — Ile razy mam ci to powtarza´c? Głucha jeste´s? Sekretarka spojrzała lodowatym wzrokiem na Avery’ego. — Nie, mam bardzo dobry słuch i wyra´znie słyszałam, jak mówiłe´s, z˙ ebym zapakowała teczk˛e Greenmarka. — Samochód czeka — powiedziała druga sekretarka. — Nie potrzebuj˛e tej cholernej teczki Greenmarka! — krzyknał ˛ Avery. — A Rocconiego? — spytał asystent. — Tak! Tak! Mówi˛e po raz dziesiaty. ˛ Jest mi potrzebna teczka Rocconiego! — Samolot tak˙ze czeka — powiedziała pierwsza sekretarka. Jedna˛ walizk˛e zatrza´sni˛eto i przekr˛econo kluczyk. Avery przekopywał si˛e przez stos dokumentów na swoim biurku.
162
— Gdzie jest teczka Fendera? Gdzie le˙zy którakolwiek z teczek moich klientów? Dlaczego nigdy nie mog˛e znale´zc´ tego, co potrzebuj˛e? — Fender jest tutaj — powiedziała pierwsza sekretarka i wcisn˛eła dokumenty do drugiej walizki. Avery gapił si˛e na kartk˛e z notatnika. — W porzadku. ˛ Czy jest Fender, Rocconi, Cambridge Partners, Greene Group, Sonny Capps do Otaki, Burton Brothers, Galvestonn Freight i McQuade? — Tak, tak, tak — zapewniła pierwsza sekretarka. — Sa˛ wszyscy — powiedział asystent. — Nie wierz˛e w to — o´swiadczył Avery chwytajac ˛ swoja˛ kurtk˛e. — Chod´zmy. Wymaszerował z pokoju, a za nim ruszyła cała ekipa: sekretarki, asystent i Mitch. Mitch d´zwigał dwie walizki, asystent tak˙ze dwie, sekretarka jedna.˛ Druga sekretarka notowała polecenia i zadania, które wyszczekiwał po drodze Avery, i które miały by´c wykonane podczas jego nieobecno´sci. Wszyscy wcisn˛eli si˛e do małej windy i zjechali na parter. Na zewnatrz ˛ do akcji właczył ˛ si˛e szofer, otwarł drzwi i umie´scił walizki w baga˙zniku. Mitch i Avery usiedli na tylnych siedzeniach. — Odpr˛ez˙ si˛e, Avery — radził Mitch. — Jedziesz na trzy dni na Kajmany. Po prostu si˛e odpr˛ez˙ . — Racja, racja. Zabrałem ze soba˛ tyle materiałów, z˙ e starczyłoby mi pracy co najmniej na miesiac. ˛ Moi klienci chca˛ mnie obedrze´c ze skóry i gro˙za˛ sadami ˛ za czyny niezgodne z etyka˛ prawnicza.˛ Jestem dwa miesiace ˛ do tyłu, a ty wła´snie teraz wyje˙zd˙zasz na cztery dni na seminarium podatkowe do Waszyngtonu, cztery dni s´miertelnej nudy. Sp˛edzasz wspaniale czas, McDeere. Po prostu wspaniale. Avery otworzył szafk˛e i zrobił sobie drinka. Mitch odmówił. Limuzyna sun˛eła przez zatłoczone — była pora szczytu — ulice w stron˛e lotniska. Po trzech łykach d˙zinu wspólnik odetchnał ˛ gł˛eboko. — Nie ko´nczaca ˛ si˛e nauka. Dobry kawał — powiedział. — Miałe´s to samo, gdy byłe´s nowicjuszem. A zreszta,˛ je˙zeli si˛e nie myl˛e, sp˛edziłe´s nie tak dawno cały tydzie´n na mi˛edzynarodowym seminarium podatkowym w Honolulu. A mo˙ze ju˙z zapomniałe´s? — To była praca. Wyłacznie ˛ praca. Czy zabierasz ze soba˛ swoje teczki klientów? — Oczywi´scie, Avery. Oczekuja˛ ode mnie, z˙ e b˛ed˛e sp˛edzał osiem godzin dziennie na seminarium podatkowym, uczac ˛ si˛e ostatnich poprawek, jakie Kongres wprowadził do prawa podatkowego, a w wolnym czasie fakturował za pi˛ec´ godzin dziennie. — Sze´sc´ , je˙zeli dasz rad˛e. Jeste´smy do tyłu, Mitch. — Zawsze jeste´smy do tyłu, Avery. Zrób sobie nast˛epnego drinka. Musisz si˛e odpr˛ez˙ y´c. 163
— Mam zamiar si˛e odpr˛ez˙ y´c, popijajac ˛ w „Rumheads”. Mitch pomy´slał o barach, gdzie mo˙zna było wypi´c red stripe, o stołach, przy których gra si˛e w domino, o rzutkach i o. . . tak, o bikini ze sznureczkami. I o dziewczynie. — Czy to twój pierwszy lot na pokładzie leara? — zapytał Avery ju˙z bardziej swobodnym tonem. — Tak. Jestem tu od siedmiu miesi˛ecy, a dopiero teraz zobacz˛e ten samolot. Gdybym to wiedział w ubiegłym roku w marcu, poszedłbym pracowa´c do firmy na Wall Street. — Wall Street to nie jest miejsce dla ciebie. Czy wiesz, co ci faceci robia? ˛ Maja˛ w firmie trzystu prawników, zgadza si˛e? I co roku zatrudniaja˛ trzydziestu nowych pracowników, a mo˙ze i wi˛ecej. Ka˙zdy chce tam dosta´c prac˛e, bo to jest Wall Street, zgadza si˛e? Mniej wi˛ecej po miesiacu ˛ zbieraja˛ cała˛ trzydziestk˛e do kupy w jednym, du˙zym pokoju i o´swiadczaja,˛ z˙ e oczekuje si˛e od nich, z˙ e b˛eda˛ pracowa´c po dziewi˛ec´ dziesiat ˛ godzin tygodniowo przez pi˛ec´ lat. Kiedy minie pi˛ec´ lat, połowy z nich ju˙z nie ma. Liczba zwolnie´n jest nieprawdopodobna. Usiłuja˛ zabi´c nowicjuszy, ka˙za˛ płaci´c klientom po sto, sto pi˛ec´ dziesiat ˛ za godzin˛e ich pracy, robia˛ na nich ci˛ez˙ ka˛ fors˛e, a potem ich wyrzucaja.˛ To jest Wall Street. A mali chłopcy nigdy nie ogladaj ˛ a˛ samolotu firmy. Ani limuzyny firmy. Jeste´s prawdziwym szcz˛es´ciarzem, Mitch. Powiniene´s codziennie dzi˛ekowa´c Bogu, z˙ e zdecydowali´smy si˛e na ciebie tutaj, w dobrym, starym Bendinim, Lambercie i Locke’u. — Dziewi˛ec´ dziesiat ˛ godzin to fraszka. Mógłbym wykorzysta´c reszt˛e. — To by si˛e opłaciło. Czy wiesz, ile wynosiła moja premia w zeszłym roku? — Nie. — Czterdzie´sci osiem tysi˛ecy. Nie´zle, co? A to tylko premia. — Ja dostałem sze´sc´ tysi˛ecy — zauwa˙zył Mitch. — Trzymaj si˛e mnie, a wkrótce b˛edziesz nale˙zał do gromady wybra´nców. — Tak, ale najpierw musz˛e sko´nczy´c swoja˛ nie ko´nczac ˛ a˛ si˛e nauk˛e. Dziesi˛ec´ minut pó´zniej limuzyna skr˛eciła na wjazd prowadzacy ˛ w kierunku rz˛edu hangarów. Na tablicy widniał napis: MEMPHIS AERO. Srebrny, l´sniacy ˛ lear 55 podje˙zd˙zał wolno do stanowiska. — Oto on — powiedział Avery. Walizki i baga˙ze szybko załadowano do samolotu i po kilku minutach byli gotowi do odlotu. Mitch zapiał ˛ pas, podziwiajac ˛ kabin˛e wyło˙zona˛ mosiadzem ˛ i skóra.˛ Była wystawna i luksusowa, czego si˛e zreszta˛ spodziewał. Avery przyrzadził ˛
164
sobie nast˛epnego drinka i rozsiadł si˛e wygodnie. Godzin˛e i pi˛etna´scie minut pó´zniej lear zaczał ˛ si˛e zni˙za´c nad mi˛edzynarodowym lotniskiem Baltimore w Waszyngtonie. Kiedy wkrótce znieruchomiał na asfalcie, Avery z Mitchem zeszli na dół i otworzyli drzwi baga˙zowe. Avery wskazał m˛ez˙ czyzn˛e stojacego ˛ przy furtce. — To jest twój szofer. Limuzyna czeka przy wej´sciu. Id´z za nim. Masz około czterdziestu minut drogi do „Capital Hilton”. — Nast˛epna limuzyna? — zapytał Mitch. — Tak. Nie postaraliby si˛e tak dla ciebie na Wall Street. U´scisn˛eli sobie dłonie, po czym Avery wrócił do samolotu. Tankowanie zaj˛eło około trzydziestu minut, a kiedy lear wystartował i skr˛ecił na południe, Avery zasnał ˛ ponownie. Po trzech godzinach samolot wyladował ˛ w Georgetown na Grand Cayman, przetoczył si˛e obok budynku dworca lotniczego i wjechał do małego hangaru, gdzie miał pozosta´c przez noc. Na Avery’ego i jego baga˙z czekał stra˙znik, poprowadził go do wej´scia i do komory celnej. Pilota i drugiego pilota odprowadzono tak˙ze do wej´scia. Po północy zgasły s´wiatła w hangarze i pół tuzina samolotów pogra˙ ˛zyło si˛e w ciemno´sciach. W chwil˛e pó´zniej otwarły si˛e boczne drzwi. Trzej m˛ez˙ czy´zni, w´sród nich Avery, w´slizn˛eli si˛e do s´rodka i podeszli szybko do leara 55. Avery otworzył drzwi baga˙zowe i wszyscy trzej zacz˛eli pospiesznie wyładowywa´c dwadzie´scia pi˛ec´ ci˛ez˙ kich kartonowych pudeł. Był tropikalny upał i hangar sprawiał wra˙zenie pieca. Pot s´ciekał z nich strumieniami, ale z˙ aden nie powiedział ani słowa, dopóki wszystkie pudła nie zostały wyj˛ete. — Powinno by´c dwadzie´scia pi˛ec´ . Policz je — powiedział Avery do muskularnego tubylca w trykotowej koszulce i z pistoletem w skórzanym pokrowcu przy biodrze. Drugi z m˛ez˙ czyzn trzymał w dłoni notes i przygladał ˛ si˛e uwa˙znie ci˛ez˙ kim paczkom, jakby był pracownikiem magazynu przyjmujacym ˛ wła´snie towar. Tubylec liczył szybko, pot s´ciekał ze´n na pudełka. — Tak. Dwadzie´scia pi˛ec´ . — Ile? — zapytał człowiek z notesem. — Sze´sc´ i pół miliona. — Wszystko w gotówce? — Wszystko w gotówce, w dolarach Stanów Zjednoczonych. Setki i dwudziestki. Załadujmy to. — Gdzie to pojedzie? — Do Quebecbanq. Czekaja˛ na nas. Ka˙zdy chwycił po jednym pudle i przeszli w mroku do bocznych drzwi, gdzie czekał m˛ez˙ czyzna z pistoletem Uzi. Pudła załadowano na rozsypujac ˛ a˛ si˛e ci˛ez˙ a165
rówk˛e, opatrzona˛ z jednej strony niezgrabnym napisem: Cayman produce. Tubylcy zaj˛eli miejsca w samochodzie, trzymajac ˛ pistolety gotowe do strzału, a „magazynier” usiadł za kierownica˛ i poprowadził ci˛ez˙ arówk˛e w stron˛e s´ródmie´scia Georgetown. Rejestracja zacz˛eła si˛e o ósmej. Prowadzono ja˛ na zewnatrz ˛ Sali Stulecia, na półpi˛etrze. Mitch przybył wcze´snie, zapisał si˛e, odebrał gruba˛ teczk˛e z materiałami, na której starannie wydrukowano jego nazwisko i imi˛e, wszedł na sal˛e i zajał ˛ miejsce w pobli˙zu jej s´rodka. W broszurze wyczytał, z˙ e liczba uczestników jest ograniczona do dwustu osób. Kelner przyniósł mu kaw˛e i Mitch rozło˙zył przed soba˛ egzemplarz „Washington Post”. Wiadomo´sci ograniczały si˛e głównie do rozmaitych historyjek o ukochanych Redskinsach, którzy ponownie zdobyli superpuchar. Sala zapełniała si˛e z wolna — prawnicy z całego kraju przybywali, by usłysze´c ostatnie nowinki dotyczace ˛ prawa podatkowego, które zmieniało si˛e z dnia na dzie´n. Par˛e minut przed ósma˛ prawnik o starannie utrzymanej fryzurze i chłopi˛ecym wygladzie ˛ usiadł bez słowa z lewej strony obok Mitcha. Mitch zerknał ˛ na niego i powrócił do swojej lektury. Gdy sala si˛e ju˙z zapełniła, przewodnicza˛ cy przywitał wszystkich obecnych i przedstawił pierwszego referenta: kongresman taki a taki z Oregonu, przewodniczacy ˛ Komisji Bud˙zetowej Kongresu. Kiedy wszedł na podium, by rozpocza´ ˛c swój wykład, który miał trwa´c około godziny, sasiad ˛ z lewej pochylił si˛e w stron˛e Mitcha i wyciagn ˛ ał ˛ ku niemu dło´n. — Cze´sc´ , Mitch — wyszeptał. — Jestem Grant Harbison z FBI — wr˛eczył Mitchowi wizytówk˛e. Kongresman zaczał ˛ od dowcipu, którego Mitch nie usłyszał. Przygladał ˛ si˛e wizytówce, trzymajac ˛ ja˛ tu˙z przed soba.˛ W odległo´sci trzech stóp od niego siedziało pi˛eciu ludzi. Nie znał nikogo spo´sród obecnych na sali, ale czułby si˛e za˙zenowany, gdyby ktokolwiek si˛e dowiedział, z˙ e trzyma wizytówk˛e przedstawiciela FBI. Po pi˛eciu minutach Mitch spojrzał pytajaco ˛ na Harbisona. — Musz˛e si˛e z toba˛ spotka´c na par˛e minut — wyszeptał Harbison. — A je˙zeli jestem zaj˛ety? — zapytał Mitch. Agent wydobył ze swojej teczki konferencyjnej czysta,˛ biała˛ kopert˛e i wr˛eczył ja˛ Mitchowi. Ten otworzył ja˛ dyskretnie. List był napisany r˛ecznie. Na górze kartki małe, lecz wyra´zne litery tworzyły napis: Biuro Dyrektora FBI. Tre´sc´ listu była nast˛epujaca: ˛ Drogi panie McDeere, Chciałbym porozmawia´c z panem przez kilka minut w czasie lunchu. Prosz˛e zastosowa´c si˛e do instrukcji agenta Harbisona. Nie zajm˛e wiele czasu. Doceniamy pa´nska˛ współprac˛e. 166
Dzi˛ekuj˛e. F. DENTON VOYLES Dyrektor Mitch wsunał ˛ list do koperty i powoli wło˙zył ja˛ do swojej teczki. Doceniamy pa´nska˛ współprac˛e. Od dyrektora FBI. Zdawał sobie spraw˛e z tego, jak wa˙zne jest, by nie tracił w tym momencie zimnej krwi, zachował normalny, spokojny wyraz twarzy, jakby chodziło tu o zwykła˛ formalno´sc´ . Potarł jednak mimo woli skronie palcami obu dłoni i utkwił wzrok w podłodze. Zamknał ˛ oczy i zakr˛eciło mu si˛e w głowie. FBI. Siedza˛ tu˙z obok niego! Czekaja˛ na niego. Dyrektor i diabli wiedza,˛ kto jeszcze. Tarrance jest na pewno gdzie´s w pobli˙zu. Nagle sala zatrz˛esła si˛e od s´miechu, reagujac ˛ w ten sposób na dowcip kongresmana. Harbison szybko pochylił si˛e w stron˛e Mitcha. — Spotkajmy si˛e w toalecie m˛eskiej na rogu za dziesi˛ec´ minut — szepnał, ˛ po czym pozostawił swoja˛ teczk˛e na stole i w´sród niemilknacego ˛ s´miechu opu´scił sal˛e. Mitch zajrzał do pierwszej cz˛es´ci materiałów i udawał, z˙ e studiuje co´s uwa˙znie. Kongresman opisywał szczegółowo swoje bohaterskie boje o zachowanie ulg podatkowych dla bogaczy i zmniejszenie obcia˙ ˛ze´n klasy pracujacej ˛ z drugiej strony. Pod jego nieustraszonym przewodnictwem komisja odrzuciła projekt ustawy ograniczajacej ˛ ulgi dla przedsi˛ebiorstw prowadzacych ˛ poszukiwania ropy i gazu. Mitch odczekał pi˛etna´scie minut, potem jeszcze pi˛ec´ i zaczał ˛ kaszle´c. Potrzebował koniecznie wody; zasłaniajac ˛ usta r˛eka,˛ prze´sliznał ˛ si˛e pomi˛edzy krzesłami na tyły sali i wyszedł przez tylne drzwi. Harbison czekał w m˛eskiej toalecie, myjac ˛ r˛ece po raz dziesiaty. ˛ Mitch stanał ˛ przy sasiedniej ˛ umywalce i odkr˛ecił zimna˛ wod˛e. — O co chodzi, chłopcy? — zapytał. Harbison popatrzył na odbicie Mitcha w lustrze. — Po prostu wykonuj˛e polecenia. Dyrektor Voyles chce ci˛e pozna´c osobi´scie, a mnie wysłano, z˙ ebym ci˛e przyprowadził. — A czego on mo˙ze chcie´c? — zapytał Mitch. — Wolałbym, z˙ eby´s dowiedział si˛e o tym bezpo´srednio od niego, ale jestem pewien, z˙ e sprawa jest raczej wa˙zna. Mitch uwa˙znie rozejrzał si˛e po toalecie. Była pusta. — Przypu´sc´ my, z˙ e b˛ed˛e zbyt zaj˛ety, by móc si˛e z nim spotka´c. Co wtedy? Harbison zakr˛ecił wod˛e i otrzasn ˛ ał ˛ r˛ece nad umywalka.˛ — To spotkanie jest nieuniknione, Mitch. Dajmy spokój zabawom. Kiedy zacznie si˛e przerwa na lunch, wyjd´z głównym wej´sciem i skr˛ec´ w lewo, b˛edzie tam czekała na ciebie taksówka, numer 8667. Zabierze ci˛e do Vietnam Veterans Memorial i tam nas znajdziesz. Musisz uwa˙za´c. Ci dwaj przyjechali tu za toba˛ z Memphis. 167
— Jacy dwaj? — Chłopcy z Memphis. Rób po prostu, co ci powiemy, to wtedy oni si˛e o niczym nie dowiedza.˛ Przewodniczacy ˛ podzi˛ekował drugiemu referentowi, profesorowi prawa podatkowego z Uniwersytetu New York, i ogłosił przerw˛e na lunch. Mitch nie odezwał si˛e słowem do kierowcy taksówki. Ten ruszył jak wariat i wkrótce znikn˛eli w potoku samochodów. Po pi˛etnastu minutach zatrzymali si˛e obok Vietnam Veterans Memorial. — Nie wychod´z jeszcze — powiedział kierowca. Mitch nawet nie drgnał. ˛ Przez dziesi˛ec´ minut siedział bez ruchu, milczac ˛ przez cały czas. Wreszcie biały ford escort zahamował obok taksówki i zatrabił, ˛ po czym natychmiast odjechał. Kierowca spojrzał przed siebie. — W porzadku. ˛ Podejd´z do s´ciany. Znajda˛ ci˛e za pi˛ec´ minut — powiedział. Mitch wszedł na chodnik, taksówka odjechała. Wło˙zył r˛ece gł˛eboko w kieszenie swojego wełnianego płaszcza i podszedł powoli do pomnika. Przenikliwy północny wiatr rozwiewał li´scie na wszystkie strony. Mitch poczuł dreszcze i postawił kołnierz płaszcza. Samotny pielgrzym siedział sztywno na wózku inwalidzkim i wpatrywał si˛e w s´cian˛e. Był okryty ci˛ez˙ kim kocem. Miał na głowie zbyt obszerny beret, lotnicze okulary przeciwsłoneczne zasłaniały jego oczy. Siedział blisko ko´nca s´ciany, obok nazwisk tych, co zgin˛eli w tysiac ˛ dziewi˛ec´ set siedemdziesiatym ˛ drugim. Mitch kroczac ˛ powoli wzdłu˙z muru wpatrywał si˛e w liczby oznaczajace ˛ lata i wreszcie przystanał ˛ nie opodal wózka. Teraz przygladał ˛ si˛e nazwiskom, zapomniawszy nagle zupełnie o siedzacym ˛ w pobli˙zu m˛ez˙ czy´znie. Odetchnał ˛ gł˛eboko, czuł wyra´znie, z˙ e nogi mu dr˛etwieja,˛ co´s go cisn˛eło w z˙ oładku. ˛ Spojrzał powoli w dół i wtedy, niemal na samym dole, zobaczył to nazwisko i imi˛e. Wyryte starannie, podobnie jak wszystkie inne: RUSTY McDEERE. Koszyk zwi˛edłych zmarzni˛etych kwiatów stał tu˙z pod tymi dwunastoma wyz˙ łobionymi w kamieniu literami. Mitch delikatnie odsunał ˛ kwiaty na bok, ukl˛eknał ˛ przed s´ciana˛ i dotknał ˛ jej palcami. Rusty McDeere. Na zawsze osiemnastoletni. Miał za soba˛ siedem tygodni w Wietnamie w tym dniu, kiedy wszedł na min˛e. Zginał ˛ na miejscu, jak im powiedziano. Zawsze tak mówiono, je˙zeli wierzy´c Rayowi. Mitch otarł łz˛e i wstał, nie odrywajac ˛ oczu od s´ciany. Pomy´slał o pi˛ec´ dziesi˛eciu o´smiu tysiacach ˛ rodzin, którym powiedziano, z˙ e s´mier´c nastapiła ˛ natychmiast, i z˙ e nikt nie cierpiał. — Mitch, oni czekaja.˛ Odwrócił si˛e i zobaczył człowieka na wózku inwalidzkim, jedynego człowieka w zasi˛egu wzroku. Lotnicze okulary skierowane były wprost ku s´cianie, nie w gór˛e. Mitch rozejrzał si˛e uwa˙znie na wszystkie strony. 168
— Odpr˛ez˙ si˛e, Mitch. Sprawdzili´smy to miejsce. Nikt nie obserwuje. — A kim ty jeste´s? — zapytał Mitch. — Jednym z gangu. Musisz nam ufa´c, Mitch. Dyrektor ma ci co´s wa˙znego do przekazania, co´s co mo˙ze ocali´c ci z˙ ycie. — Gdzie on jest? M˛ez˙ czyzna na wózku inwalidzkim obrócił głow˛e i spojrzał w dół na chodnik. — Zacznij i´sc´ w tym kierunku. Oni ci˛e znajda.˛ Mitch raz jeszcze spojrzał na imi˛e swojego brata, a potem przeszedł obok wózka. Po chwili minał ˛ pomnik trzech z˙ ołnierzy. Szedł wolno, trzymajac ˛ r˛ece ukryte gł˛eboko w kieszeniach. Zza rosnacego ˛ jakie´s pi˛ec´ dziesiat ˛ jardów od pomnika drzewa wyszedł Wayne Tarrance i zrównał si˛e z nim. — Id´z wcia˙ ˛z naprzód — powiedział. — Czemu mnie to nie dziwi, z˙ e ci˛e tutaj widz˛e? — zapytał Mitch. — Na razie id´z. Wiemy o co najmniej dwóch szpiclach z Memphis, których wysłano za toba.˛ Mieszkaja˛ w tym samym hotelu, w pokoju obok ciebie. Nie pojechali za toba˛ tutaj. My´sl˛e, z˙ e ich zgubili´smy. — Co tu si˛e, do cholery, dzieje, Tarrance? — Zaraz si˛e dowiesz. Id´z ciagle ˛ naprzód. Ale odpr˛ez˙ si˛e, nikt ci˛e nie obserwuje z wyjatkiem ˛ ze dwudziestu naszych agentów. — Dwudziestu? — Tak. Obstawili´smy to miejsce. Chcieli´smy by´c pewni, z˙ e te skurwiele z Memphis nie poka˙za˛ si˛e tutaj. Nie spodziewam si˛e ich zreszta.˛ — Kim oni sa? ˛ — Dyrektor ci wyja´sni. — Dlaczego sam dyrektor jest w to zaanga˙zowany? — Zadajesz mnóstwo pyta´n, Mitch. — A ty pozostawiasz wi˛ekszo´sc´ z nich bez odpowiedzi. Tarrance wskazał na prawo. Zeszli z chodnika i skierowali si˛e w stron˛e ci˛ez˙ kiej, solidnej ławki stojacej ˛ obok kładki, która prowadziła do małego lasku. Woda w stawie zamarzła i miała biała˛ barw˛e. — Siadaj — polecił Tarrance. Usiedli. Dwaj m˛ez˙ czy´zni pojawili si˛e na kładce. W ni˙zszym Mitch natychmiast rozpoznał Voylesa F. Dentona, dyrektora FBI pełniacego ˛ t˛e funkcj˛e nieprzerwanie w okresie kadencji trzech kolejnych prezydentów. Nie przebierajacy ˛ w słowach, znany z ci˛ez˙ kiej r˛eki, ale nie majacy ˛ reputacji okrutnika pogromca przest˛epców. Mitch wstał z respektem, kiedy zbli˙zyli si˛e do ławki. Voyles wyciagn ˛ ał ˛ zimna˛ dło´n i jego znana na całym s´wiecie du˙za okragła ˛ twarz znalazła si˛e o par˛e cali od twarzy Mitcha. Wymienili u´scisk dłoni i przedstawili si˛e sobie. Voyles wskazał ruchem r˛eki ławk˛e. Tarrance i drugi agent weszli na kładk˛e i zaj˛eli si˛e obserwacja˛ okolicy. Mitch spojrzał ponad stawem i spostrzegł dwóch m˛ez˙ czyzn w iden169
tycznych czarnych płaszczach, bez watpienia ˛ agentów, stojacych ˛ obok drzewa sto jardów dalej. Voyles usiadł obok Mitcha tak, z˙ e ich nogi si˛e stykały. Brazow ˛ a˛ fedor˛e miał zsuni˛eta˛ na bok du˙zej, łysej głowy. Musiał sobie liczy´c co najmniej siedemdziesiat ˛ lat, ale jego ciemnozielone oczy spogladały ˛ przenikliwie i odnosiło si˛e wra˙zenie, z˙ e dostrzegaja˛ absolutnie wszystko. Obaj m˛ez˙ czy´zni siedzieli bez ruchu na zimnej ławce ukrywszy r˛ece gł˛eboko w kieszeniach. — Doceniam to, z˙ e przyszedłe´s — zaczał ˛ Voyles. — Nie wydaje mi si˛e, z˙ ebym miał jaki´s wybór. Jeste´scie bezwzgl˛edni. — Tak. Sprawa jest dla nas bardzo wa˙zna. Mitch odetchnał ˛ gł˛eboko. — Czy zdaje pan sobie spraw˛e, jak bardzo jestem w tej chwili zdezorientowany i oszołomiony? Prosiłbym pana o wyja´snienia. — Panie McDeere, czy mog˛e mówi´c do pana: Mitch? — Oczywi´scie. — W porzadku, ˛ Mitch. Nie jestem człowiekiem, który lubi du˙zo mówi´c. To, co mam zamiar ci teraz powiedzie´c, b˛edzie dla ciebie szokiem. B˛edziesz przera˙zony. By´c mo˙ze nawet mi nie uwierzysz. Zapewniam ci˛e, z˙ e wszystko to jest prawda˛ i z˙ e przy twojej pomocy mo˙zemy ocali´c ci z˙ ycie. Mitch skulił si˛e i czekał. — Mitch, z˙ aden prawnik nie opu´scił twojej firmy z˙ ywy. Troje próbowało i wszystkich troje zabito. Dwaj ju˙z mieli odej´sc´ , ale ponie´sli s´mier´c latem ubiegłego roku. Prawnik, który zostanie pracownikiem firmy Bendini, Lambert i Locke, nigdy si˛e ju˙z z nia˛ nie rozstaje, dopóki nie przejdzie na emerytur˛e, i przez cały czas trzyma g˛eb˛e na kłódk˛e. A kiedy przechodzi na emerytur˛e, nale˙zy ju˙z do konspiracji i nie mo˙ze pu´sci´c pary z ust. W firmie istnieje wielkie centrum ochrony i nadzoru — mie´sci si˛e ono na czwartym pi˛etrze. Twój dom i samochód sa˛ na podsłuchu. Twoje telefony sa˛ na podsłuchu. Twoje biurko i biuro równie˙z. Tak wi˛ec ka˙zde wymówione przez ciebie słowo jest słyszane i nagrywane na czwar´ tym pi˛etrze. Sledz a˛ ci˛e, a czasami tak˙ze twoja˛ z˙ on˛e. Sa˛ tutaj w Waszyngtonie, teraz gdy rozmawiamy. Widzisz, Mitch, ta firma to wi˛ecej ni˙z firma. To jest filia olbrzymiego interesu, interesu przynoszacego ˛ wielkie dochody. Bardzo nielegalnego interesu. Firma nie jest własno´scia˛ wspólników. Mitch odwrócił si˛e i wpatrzył uwa˙znie w swego rozmówc˛e. Dyrektor spojrzał na zamarzni˛ety staw i mówił dalej: — Widzisz, Mitch, firma prawnicza Bendini, Lambert i Locke stanowi własno´sc´ rodziny Morolta z Chicago. Mafii. Szajki. Stamtad ˛ kieruja˛ całym interesem. I dlatego tu jeste´smy. — Dotknał ˛ kolana Mitcha i spojrzał na niego uwa˙znie z odległo´sci sze´sciu cali. — Tak, to jest mafia, Mitch. Prowadzaca ˛ absolutnie nielegalna˛ działalno´sc´ , piekielna mafia. 170
— Nie wierz˛e w to — wyjakał ˛ Mitch, sparali˙zowany strachem. Głos mu dr˙zał. Dyrektor u´smiechnał ˛ si˛e. — Wierzysz w to, Mitch. Tak, wierzysz. Ju˙z od jakiego´s czasu co´s podejrzewasz. Dlatego rozmawiałe´s z Abanksem na Kajmanach. Dlatego wynajałe´ ˛ s tego kiepskiego detektywa, którego zabili chłopcy z czwartego pi˛etra. Wiesz, z˙ e firma s´mierdzi, Mitch. Mitch pochylił si˛e, oparł łokcie na kolanach i zaczał ˛ si˛e wpatrywa´c w skrawek ziemi pomi˛edzy swoimi butami. — Nie wierz˛e w to — powtórzył słabym głosem. — Z tego, co wiemy, około dwudziestu pi˛eciu procent ich klientów — mo˙ze zreszta˛ powinienem powiedzie´c waszych klientów — prowadzi legalne interesy. W firmie jest kilku bardzo dobrych prawników, którzy zajmuja˛ si˛e podatkami i ubezpieczeniami bogatych biznesmenów. To bardzo solidna podstawa. Wi˛ekszo´sc´ spraw, nad którymi dotad ˛ pracowałe´s, to były sprawy legalne. Wła´snie w ten sposób oni działaja.˛ Przyprowadzaja˛ nowicjusza, obsypuja˛ go pieni˛edzmi, daja˛ BMW, nowy dom i tak dalej, wino i kolacje, wyjazd na Kajmany, a on siedzi na tyłku i tyra po całych dniach nad naprawd˛e legalnymi aktami. Prawdziwi klienci. Prawdziwa prawnicza robota. Trwa to przez kilka lat i nowicjusz nic nie podejrzewa, zgadza si˛e? To wielka firma, wspaniali faceci. Mnóstwo pieni˛edzy. Ach, wszystko jest cudowne. A potem, po pi˛eciu lub sze´sciu latach, gdy zarabiasz naprawd˛e niezłe pieniadze, ˛ gdy oni maja˛ twój zastaw hipoteczny, gdy masz z˙ on˛e i dzieciaki i czujesz si˛e tak pewnie i bezpiecznie, bomba wybucha: mówia˛ ci prawd˛e. I nie ma ju˙z wyj´scia. To mafia, Mitch. Ci faceci nie bawia˛ si˛e z nikim. Zabija˛ jedno z twoich dzieci lub z˙ on˛e, im jest wszystko jedno. Zarabiasz wi˛ecej pieni˛edzy, ni˙z mógłby´s zarobi´c gdziekolwiek indziej. Szanta˙zuja˛ ci˛e, poniewa˙z masz rodzin˛e, która dla nich w ogóle si˛e nie liczy. Wi˛ec co robisz, Mitch? Zostajesz. Nie mo˙zesz odej´sc´ . Je´sli zostaniesz, dorobisz si˛e miliona, i przejdziesz szybko na emerytur˛e, rodzina pozostaje nietkni˛eta. Je˙zeli chcesz odej´sc´ , twój obrazek zawisa na s´cianie w bibliotece na parterze. Ich argumenty sa˛ bardzo przekonujace. ˛ Mitch potarł skronie i zaczał ˛ dr˙ze´c na całym ciele. — Słuchaj, Mitch, wiem, z˙ e masz teraz tysiac ˛ pyta´n. W porzadku. ˛ B˛ed˛e mówił dalej i powiem ci, co ja wiem. Tych pi˛ecioro nie˙zyjacych ˛ prawników chciało odej´sc´ , kiedy poznali prawd˛e. Nigdy nie rozmawiali´smy z pierwsza˛ trójka,˛ poniewa˙z, mówi˛e uczciwie, dowiedzieli´smy si˛e o firmie dopiero siedem lat temu. Odwalili znakomita˛ robot˛e, zachowujac ˛ si˛e cicho i nie pozostawiajac ˛ z˙ adnych s´ladów. Pierwsza trójka prawdopodobnie chciała tylko odej´sc´ , a wi˛ec odeszła. W trumnach. Z Hodge’em i Kozinskim było ju˙z inaczej. Skontaktowali si˛e z nami i spotkali´smy si˛e parokrotnie w ciagu ˛ roku. Wtajemniczyli Kozinskiego, gdy przepracował siedem lat w firmie. Powiedział Hodge’emu. Przez rok szeptali mi˛edzy soba.˛ Kozinski miał wkrótce zosta´c wspólnikiem i chciał si˛e wycofa´c, zanim to nastapi. ˛ Tak wi˛ec on i Hodge podj˛eli fatalna˛ decyzj˛e o ucieczce. Nigdy nie podej171
rzewali, z˙ e pierwsza˛ trójk˛e zabito, przynajmniej nam nigdy o tym nie wspomnieli. Wysłali´smy Wayne’a Tarrance’a do Memphis, aby nawiazał ˛ z nimi kontakt. Tarrance jest specjalista˛ z Nowego Jorku do spraw zorganizowanego przest˛epstwa. On i ci dwaj współpracowali ze soba˛ ju˙z naprawd˛e blisko w momencie, kiedy nastapił ˛ ten wypadek na Kajmanach. Ci faceci z Memphis sa˛ znakomici, Mitch. Nigdy o tym nie zapominaj. Maja˛ pieniadze ˛ i zatrudniaja˛ najlepszych. Tak wi˛ec po tym, jak Hodge i Kozinski zostali zabici, podjałem ˛ decyzj˛e, z˙ e dobior˛e si˛e do firmy. Je˙zeli zburzymy firm˛e, to uda nam si˛e zidentyfikowa´c wszystkich liczacych ˛ si˛e członków rodziny Morolta. By´c mo˙ze w efekcie wniesionych zostanie ponad pi˛ec´ set ró˙znych oskar˙ze´n. Uchylanie si˛e od płacenia podatków, pranie pieni˛edzy, szanta˙z finansowy, co tylko chcesz. To zniszczyłoby rodzin˛e Morolta i byłoby jednocze´snie najbardziej druzgocacym ˛ ciosem, jaki otrzymał s´wiat zorganizowanego przest˛epstwa w ciagu ˛ ostatnich trzydziestu lat. A wszystko, Mitch, znajduje si˛e w dokumentach spokojnej, małej firmy z Memphis. — Dlaczego Memphis? — Aaa, dobre pytanie. Kto podejrzewałby mała˛ firm˛e z Memphis, w stanie Tennessee? Nie działaja˛ tam z˙ adne szajki. Spokojne, s´liczne miasto nad rzeka.˛ Równie dobrze mogliby wybra´c Durham, Topek˛e lub Wichita Falls. Ale wybrali Memphis. Jest przecie˙z dostatecznie du˙ze, by ukry´c czterdziestoosobowa˛ firm˛e. Doskonały wybór. — Z tego, co pan powiedział, wynikałoby, z˙ e ka˙zdy wspólnik. . . — słowa uwi˛ezły mu w gardle. — Tak, ka˙zdy wspólnik wie i gra zgodnie z przepisami. Podejrzewamy, z˙ e wi˛ekszo´sc´ pracowników wie tak˙ze, ale niełatwo to sprawdzi´c. Jest tyle rzeczy, które sa˛ dla nas tajemnica,˛ Mitch. Nie potrafi˛e wyja´sni´c, jak firma funkcjonuje. Ale mamy niemal pewno´sc´ , z˙ e prowadzi si˛e tam ró˙znorodna,˛ bardzo intensywna˛ działalno´sc´ przest˛epcza˛ na wielka˛ skal˛e. — Na przykład? — Oszustwa podatkowe. Zajmuja˛ si˛e podatkami całej grupy Morolta. Co roku przygotowuja˛ ładny, starannie opracowany, odpowiednio wygladaj ˛ acy ˛ raport podatkowy uwzgl˛edniajacy ˛ tylko cz˛es´c´ jej dochodów. Piora˛ pieniadze ˛ jak szaleni. Zakładaja˛ legalne interesy, inwestujac ˛ brudne pieniadze. ˛ Ten bank w Saint Louis, powa˙zny klient, co to jest? — Commercial Guaranty. — Tak, to jest to. Własno´sc´ mafii. Firma zajmuje si˛e cała˛ ich legalna˛ robota.˛ Morolta zbiera około trzech milionów rocznie z hazardu, narkotyków, gier liczbowych, i tak dalej. Wszystko gotówka, prawda? Wi˛ekszo´sc´ tego idzie do tych banków na Kajmanach. W jaki sposób transportuje si˛e je z Chicago na wyspy? Masz jaki´s pomysł? Przypuszczamy, z˙ e samolotem. Tym pozłacanym learem, którym przyleciałe´s tutaj i który mniej wi˛ecej raz w tygodniu lata do Georgetown. Mitch wyprostował si˛e i obserwował Tarrance’a, stojacego ˛ teraz na kładce. 172
— Skoro tak, czemu nie wystapicie ˛ ze swoimi oskar˙zeniami i nie rozwalicie firmy w drobny mak? — Bo jeszcze nie mo˙zemy. Zapewniam ci˛e, z˙ e to zrobimy. Pi˛eciu naszych agentów pracuje nad ta˛ sprawa˛ w Memphis, a trzech w Waszyngtonie. Dostan˛e ich, Mitch, przyrzekam ci to. Ale musimy mie´c kogo´s stamtad, ˛ kogo´s, kto jest w s´rodku. Oni sa˛ bardzo sprytni. Maja˛ mnóstwo pieni˛edzy. Sa˛ niezwykle ostro˙zni i nie popełniaja˛ bł˛edów. Dlatego niezb˛edna jest nam twoja pomoc lub pomoc jakiego´s innego członka firmy. Potrzebujemy kopii dokumentów znajdujacych ˛ si˛e w teczkach klientów, kopii dokumentacji bankowej, kopii tysi˛ecy innych dokumentów, które mo˙zemy otrzyma´c tylko z wewnatrz. ˛ Sa˛ one nieosiagalne ˛ w inny sposób. — I wybrali´scie mnie. — Tak, wybrali´smy ciebie. Je˙zeli odmówisz, mo˙zesz pój´sc´ swoja˛ droga,˛ robi´c mnóstwo pieni˛edzy i zosta´c w ogóle znakomitym, wzi˛etym prawnikiem. Ale my b˛edziemy nadal próbowa´c. Zaczekamy na nast˛epnego nowego pracownika i spróbujemy go pozyska´c. A je˙zeli i tym razem si˛e nie uda, spróbujemy z jednym ze starszych pracowników. Z kim´s, kto b˛edzie człowiekiem na tyle odwa˙znym, energicznym i wiernym zasadom moralnym, z˙ e zrobi to, co nale˙zy zrobi´c. Którego´s dnia odnajdziemy naszego człowieka, Mitch, a wówczas oskar˙zymy ciebie i cała˛ reszt˛e, i znakomity, wzi˛ety prawnik, pan Mitchell McDeere wyladuje ˛ w wi˛ezieniu. Tak si˛e stanie, synu, wierz mi. W tym momencie, w tym miejscu, w tym dniu Mitch mu uwierzył. — Panie Voyles, jest mi zimno. Czy mo˙zemy si˛e przej´sc´ ? — Oczywi´scie, Mitch. Doszli powoli do chodnika i ruszyli w stron˛e Vietnam Memorial. Mitch spojrzał do tyłu. Tarrance z drugim agentem poda˙ ˛zali w pewnej odległo´sci za nimi. Inny agent, w ciemnobrazowej ˛ kurtce, siedział czujnie na ławce przy chodniku. — Kim był Antoni Bendini? — zapytał Mitch. — O˙zenił si˛e z córka˛ Morolta w trzydziestym roku. Zi˛ec´ samego szefa rodziny. Prowadzili jaki´s czas razem interesy w Filadelfii. Nast˛epnie, w latach czterdziestych, z jakich´s powodów wysłano go do Memphis, aby tam zało˙zył firm˛e. Z tego, co wiemy, był dobrym prawnikiem. Tysiace ˛ pyta´n tłoczyło si˛e w głowie Mitcha. Starał si˛e jednak sprawia´c wra˙zenie spokojnego, opanowanego, a nawet okaza´c pewien sceptycyzm. — A co z Oliverem Lambertem? — To w´sród nich jakby ksia˙ ˛ze˛ . Doskonały starszy wspólnik, który wie wszystko o Hodge’u, Kozinskim i o planach ich wyeliminowania. Gdy nast˛epnym razem zobaczysz pana Lamberta w biurze, staraj si˛e nie zapomina´c, z˙ e to chłodny wyrachowany morderca. Oczywi´scie nie miał wyboru. Gdyby nie współpracował, znaleziono by go martwego w jakim´s kanale. Tak jest ze wszystkimi, Mitch. Za173
czynali dokładnie tak jak ty. Byli młodzi, zdolni, ambitni, a potem nagle którego´s dnia okazywało si˛e, z˙ e nale˙za˛ do organizacji i nie maja˛ ju˙z odwrotu. A wi˛ec grali dalej w t˛e gr˛e wraz z innymi, pracujac ˛ ci˛ez˙ ko, odwalajac ˛ piekielna˛ robot˛e i stwarzajac ˛ pozory, z˙ e Bendini, Lambert i Locke to mała, ale uczciwa i szacowna firma. Mniej wi˛ecej raz na rok przyjmuja˛ nowego człowieka: młodego, biednego studenta prawa, bez bogatych rodziców, z z˙ ona,˛ która pragnie mie´c dzieci. Nast˛epnie obsypuja˛ go pieni˛edzmi i chłopak nale˙zy ju˙z do nich. Mitch pomy´slał o pieniadzach, ˛ zdumiewajaco ˛ wysokich jak na mała˛ firm˛e w Memphis pensjach, o samochodzie i niskim zastawie hipotecznym. Szykował si˛e na Wall Street i zmienił plany z powodu pieni˛edzy. Wyłacznie ˛ z powodu pieni˛edzy. — A co z Nathanem Lockiem? Dyrektor u´smiechnał ˛ si˛e. — Locke to całkiem inna historia. Był biednym dzieciakiem i majac ˛ dziesi˛ec´ lat biegał po Chicago za sprawunkami dla starego Morolta. Przez całe z˙ ycie nalez˙ ał do bractwa. Gdy uko´nczył studia prawnicze, staruszek wysłał go na Południe, aby pracował z Antonim Bendinim. Był ulubie´ncem staruszka. — Kiedy umarł Morolto? — Jedena´scie lat temu, w wieku osiemdziesi˛eciu o´smiu lat. Ma dwóch obrzydliwych synów, Mickeya — „G˛eb˛e” i Joeya — „Ksi˛edza”. Mickey mieszka w Las Vegas i zajmuje niezbyt wysoka˛ pozycj˛e w hierarchii rodzinnej. Joey jest szefem. Doszli do miejsca, w którym chodnik krzy˙zował si˛e z drugim chodnikiem. Po lewej stronie, w oddali, wznosił si˛e Monument Waszyngtona. Chodnik biegnacy ˛ ´ w prawa˛ stron˛e prowadził do Sciany. Garstka ludzi wpatrywała si˛e w nia,˛ starajac ˛ si˛e odnale´zc´ imiona synów, mał˙zonków i przyjaciół. Poszli wolnym krokiem w tym kierunku. — Nie rozumiem, jak firma, która wykonuje tyle brudnej roboty, mo˙ze utrzymywa´c to tak długo w sekrecie. Zatrudniaja˛ przecie˙z mnóstwo sekretarek i asystentów — powiedział cicho Mitch. — To dobre spostrze˙zenie i nie potrafi˛e na nie wyczerpujaco ˛ odpowiedzie´c. Sadzimy, ˛ z˙ e firma składa si˛e wła´sciwie jakby z dwóch firm. Jedna, ta, w której pracuja˛ nowi pracownicy, wi˛ekszo´sc´ sekretarek i personelu pomocniczego, prowadzi legalna˛ działalno´sc´ , natomiast druga — starsi pracownicy i wspólnicy — zajmuje si˛e brudna˛ robota.˛ Hodge i Kozinski — to była kwestia ju˙z tylko kilku dni — mieli nam przekaza´c wiele informacji na ten temat, ale nigdy do tego nie doszło. Hodge powiedział Tarrance’owi o grupie asystentów urz˛edujacych ˛ w suterenie i pracujacych ˛ pod bezpo´srednim nadzorem Locke’a, Milligana, McKnighta i paru innych wspólników, ale nikt nie wiedział dokładnie, czym si˛e oni wła´sciwie zajmowali. Sekretarki wiedza˛ wszystko i przypuszczamy, z˙ e cz˛es´c´ z nich te˙z nale˙zy do organizacji. Je˙zeli to prawda, jestem przekonany, z˙ e sa˛ dobrze opłacane i zbyt przera˙zone, by mówi´c cokolwiek. Pomy´sl o tym, Mitch. Pracujesz tam, za174
rabiasz du˙ze pieniadze, ˛ i wiesz, z˙ e je˙zeli zaczniesz zadawa´c zbyt wiele pyta´n lub b˛edziesz miał zbyt długi j˛ezyk, to sko´nczysz w rzece. Co robisz w tej sytuacji? Trzymasz buzi˛e na kłódk˛e i bierzesz pieniadze. ˛ ´ Zatrzymali si˛e przy brzegu Sciany. Sze´sc´ dziesiat ˛ stóp dalej dwoje starszych ludzi wpatrywało si˛e w czarny granit, płaczac ˛ cicho. Tulili si˛e do siebie, aby si˛e ogrza´c wzajemnie i doda´c sobie siły. Matka nachyliła si˛e i poło˙zyła czarno-biała˛ ´ fotografi˛e przy podstawie Sciany. Ojciec postawił obok pudełko po butach, w którym znajdowały si˛e pamiatki ˛ ze szkoły s´redniej. Programy meczów piłki no˙znej, zdj˛ecia szkolne, listy miłosne, breloczki do kluczy i złoty ła´ncuszek. Płakali coraz gło´sniej. ´ Mitch odwrócił si˛e od Sciany i spojrzał na Monument Waszyngtona. Dyrektor uwa˙znie patrzył mu w oczy. — A wi˛ec, co mam robi´c? — zapytał Mitch. — Po pierwsze, trzymaj j˛ezyk za z˛ebami. Je˙zeli zaczniesz zadawa´c pytania, ˙ twoje z˙ ycie znajdzie si˛e w niebezpiecze´nstwie. Zycie twojej z˙ ony równie˙z. Nie decydujcie si˛e na dzieci w bliskiej przyszło´sci. Sa˛ łatwym. . . Najlepiej udawaj głupca, tak jakby wszystko było cudowne i jakby´s nadal miał zamiar zosta´c najwi˛ekszym prawnikiem na s´wiecie. Po drugie, musisz podja´ ˛c decyzj˛e. Nie od razu, ale wkrótce. Musisz si˛e zdecydowa´c, czy b˛edziesz współpracowa´c czy nie. Je˙zeli zechcesz nam pomóc, to oczywi´scie ci to wynagrodzimy. Je˙zeli nie, to b˛edziemy nadal obserwowa´c firm˛e, dopóki nie zdecydujemy si˛e na nast˛epnego pracownika. Jak powiedziałem, którego´s dnia znajdziemy kogo´s odwa˙znego i przygwo´zdzimy tych skurwieli. A wtedy rodzina Morolta przestanie istnie´c. Zaopiekujemy si˛e toba,˛ Mitch, i ju˙z nigdy w z˙ yciu nie b˛edziesz musiał pracowa´c. — Ale co to b˛edzie za z˙ ycie? Je˙zeli prze˙zyj˛e, to b˛ed˛e z˙ y´c w wiecznym strachu. Słyszałem historie o s´wiadkach, których miało ochrania´c FBI. Mija dziesi˛ec´ lat i nagle którego´s dnia samochód eksploduje, kiedy jada˛ do pracy. Kawałki ciała walaja˛ si˛e na ziemi o trzy ulice dalej. Mafia nigdy nie zapomina, dyrektorze. Pan o tym wie. — Nigdy nie zapomina, Mitch. Ale obiecuj˛e, z˙ e ty i twoja z˙ ona b˛edziecie pod dobra˛ opieka.˛ Dyrektor spojrzał na zegarek. — Musisz wraca´c, bo tamci zaczna˛ co´s podejrzewa´c. Tarrance b˛edzie z toba˛ w kontakcie. Ufaj mu, Mitch. On usiłuje ocali´c twoje z˙ ycie. Upowa˙zniłem go całkowicie do reprezentowania mnie w tej sprawie. Je˙zeli ci co´s powie, b˛edzie pochodziło to ode mnie. B˛edzie negocjowa´c. — Negocjowa´c co? — Warunki naszej umowy, Mitch. To co ci damy w zamian za to, co ty nam dasz. My chcemy rodziny Morolta i mo˙zemy ja˛ mie´c dzi˛eki tobie. Wymie´n swoja˛ cen˛e. Oczywi´scie w granicach rozsadku. ˛
175
´ Przeszli wolno wzdłu˙z Sciany i zatrzymali si˛e przy agencie na wózku inwalidzkim. Voyles wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e. — Spójrz, taksówka czeka na ciebie, numer 1073. Ten sam kierowca. B˛edzie lepiej, je´sli teraz ju˙z odjedziesz. Nie spotkamy si˛e ponownie, ale Tarrance skontaktuje si˛e z toba˛ za kilka tygodni. Prosz˛e, przemy´sl to, co ci powiedziałem. Nie pocieszaj si˛e my´sla,˛ z˙ e firma jest nie do zdobycia i z˙ e b˛edzie zawsze prosperowa´c, bo ja do tego nie dopuszcz˛e. W niedalekiej przyszło´sci wykonamy ruch, obiecuj˛e ci to. Po prostu mam nadziej˛e, z˙ e jeste´s po naszej stronie. — Nie bardzo wiem, czego ode mnie oczekujecie. — Tarrance ma plan całej rozgrywki. Wiele zale˙zy od ciebie i od tego, czego si˛e dowiesz, je˙zeli si˛e zobowia˙ ˛zesz do współpracy. — Zobowia˙ ˛ze˛ ? — To wła´sciwe słowo, Mitch. Je´sli si˛e ju˙z zobowia˙ ˛zesz, to nie ma odwrotu. Oni moga˛ by´c bardziej okrutni ni˙z jakakolwiek inna organizacja na s´wiecie. — Dlaczego wybrali´scie mnie? — Musieli´smy kogo´s wybra´c. Nie, to nie tak. Wybrali´smy ciebie, gdy˙z sta´c ˙ ci˛e na odwag˛e, z˙ eby stamtad ˛ odej´sc´ . Nie masz z˙ adnej rodziny poza z˙ ona.˛ Zadnych korzeni, z˙ adnych bliskich powiaza´ ˛ n. Wykształcenie i sukcesy zawdzi˛eczasz tylko sobie, wybiłe´s si˛e tylko dzi˛eki własnej pracy i własnym zdolno´sciom. Nauczyłe´s si˛e by´c niezale˙znym i polega´c wyłacznie ˛ na własnych siłach. Nie potrzebujesz firmy. Mo˙zesz ja˛ opu´sci´c. Jeste´s dzielny i twardy jak niewielu m˛ez˙ czyzn w twoim wieku. I jeste´s wystarczajaco ˛ bystry, by móc dokona´c tego, czego od ciebie oczekujemy. Nie dasz si˛e złapa´c. Dlatego ci˛e wybrali´smy. Miłego dnia, Mitch. Dzi˛eki, z˙ e´s przyszedł. A teraz ju˙z wracaj. ´ Voyles odwrócił si˛e i odszedł szybko. Tarrance czekał przy ko´ncu Sciany i uniósł dło´n w po˙zegnalnym ge´scie, jakby chciał powiedzie´c Mitchowi: Do zobaczenia — na razie.
Rozdział 20
Po przymusowym dla samolotów latajacych ˛ na liniach lotniczych „Delta” postoju w Atlancie DC-9 wyladował ˛ w zimnym deszczu na mi˛edzynarodowym lotnisku w Memphis. Samolot zatrzymał si˛e przy furtce 19 i podró˙zni ruszyli tłumem w stron˛e wyj´scia. Mitch niósł tylko swoja˛ walizk˛e i „Esquire”. Zobaczył Abby czekajac ˛ a˛ obok automatów telefonicznych i po´spiesznie zaczał ˛ si˛e przedziera´c ´ przez ci˙zb˛e w jej kierunku. Rzucił walizk˛e i czasopismo pod scian˛e i chwycił ja˛ w obj˛ecia. Te cztery dni w Waszyngtonie wydawały mu si˛e miesiacem. ˛ Całowali si˛e wcia˙ ˛z od nowa szepczac ˛ do siebie cicho. — Pójdziemy na randk˛e? — zapytał. — Mam obiad na stole i wino w lodówce — powiedziała. Trzymajac ˛ si˛e za r˛ece, przeszli przez hal˛e dworcowa˛ zatłoczona˛ lud´zmi, ciagn ˛ acymi ˛ wózki baga˙zowe we wszystkie strony. — Có˙z, musimy porozmawia´c i nie mo˙zemy zrobi´c tego w domu — powiedział cicho. Mocniej s´cisn˛eła jego dło´n. — Och? — Tak. Prawd˛e mówiac, ˛ musimy pój´sc´ na długi spacer. — Co si˛e stało? — To potrwa chwil˛e. — Dlaczego si˛e tak nagle zdenerwowałam? — Zachowaj spokój. U´smiechaj si˛e. Oni nas obserwuja.˛ U´smiechn˛eła si˛e i spojrzała na prawo. — Kto nas obserwuje? — Wyja´sni˛e ci za chwil˛e. Popchnał ˛ ja˛ raptownie w lewa˛ stron˛e. Torujac ˛ sobie drog˛e w tłumie, szybko przeszli do ciemnej, zatłoczonej sali, pełnej biznesmenów, którzy czekali na swoje samoloty pijac ˛ piwo i popatrujac ˛ na telewizor umieszczony nad barem. Mały okragły ˛ stolik, zastawiony pustymi kuflami, wła´snie si˛e zwolnił — usiedli przy nim, tyłem do s´ciany, tak aby mie´c na oku bar i cała˛ sal˛e. Siedzieli blisko siebie, w odległo´sci trzech stóp od nast˛epnego stolika. Mitch obserwował czujnie drzwi 177
i poddawał dokładnej analizie twarz ka˙zdego człowieka wchodzacego ˛ do s´rodka. — Jak długo b˛edziemy tu siedzie´c? — zapytała. — Czemu pytasz? Zdj˛eła swoje długie futro z lisów i poło˙zyła je na pustym krze´sle obok stolika. — Czego wła´sciwie tutaj szukasz? — U´smiechaj si˛e przez chwil˛e. Udawaj, z˙ e naprawd˛e za mna˛ t˛eskniła´s. Tutaj, pocałuj mnie — cmoknał ˛ ja˛ w usta i u´smiechn˛eli si˛e do siebie, patrzac ˛ sobie w oczy. Pocałował ja˛ w policzek i powrócił do obserwacji drzwi. Podszedł kelner i sprzatn ˛ ał ˛ ich stolik. Zamówili wino. U´smiechn˛eła si˛e do niego. — Jak ci si˛e udała podró˙z? — Była nudna. Siedzieli´smy na wykładach po osiem godzin dziennie przez cztery dni. Po pierwszym dniu prawie nie opuszczałem hotelu. Zrobili´smy szes´ciomiesi˛eczny kurs prawa podatkowego w trzydzie´sci dwie godziny. — Czy co´s zwiedzałe´s? U´smiechnał ˛ si˛e i popatrzył na nia˛ rozmarzonym wzrokiem. — T˛eskniłem za toba,˛ Abby. Nigdy w moim z˙ yciu za nikim nie t˛eskniłem tak mocno. Kocham ci˛e. My´sl˛e, z˙ e jeste´s przepi˛ekna, absolutnie zachwycajaca. ˛ Samotne podró˙ze i budzenie si˛e w obcym łó˙zku hotelowym bez ciebie nie sprawiaja˛ mi z˙ adnej przyjemno´sci. I mam ci co´s okropnego do powiedzenia. Przestała si˛e u´smiecha´c. Mitch powoli rozejrzał si˛e wokoło. Przy barze siedzieli trzej m˛ez˙ czy´zni i ogladali ˛ mecz Knicksów z Lakersami, wydajac ˛ co chwil˛e gromkie okrzyki. Na sali nagle zrobiło si˛e gło´sniej. — Powiem ci o tym — zaczał ˛ — ale jest to bardzo prawdopodobne, z˙ e kto´s obserwuje nas tutaj w tej chwili. Nie moga˛ nas słysze´c, ale moga˛ nas widzie´c. U´smiechaj si˛e co jaki´s czas, chocia˙z nie przyjdzie ci to łatwo. Podano wino i Mitch rozpoczał ˛ swoja˛ relacj˛e. Opowiedział jej o Antonim Bendinim i staruszku Morolcie, nast˛epnie o Nathanie Locke’u i Oliverze Lambercie oraz o chłopcach z czwartego pi˛etra. Abby nerwowo saczyła ˛ wino i robiła wszystko, by wyglada´ ˛ c jak normalna kochajaca ˛ z˙ ona, która t˛eskniła za swoim m˛ez˙ em, a teraz z przyjemno´scia˛ słucha jego relacji o seminarium podatkowym. Przypatrywała si˛e ludziom przy barze, podnosiła co chwila kieliszek do ust i od czasu do czasu u´smiechała si˛e do Mitcha, gdy on opowiadał jej o praniu pieni˛edzy i zamordowanych prawnikach. Przera˙zenie przyprawiało ja˛ o fizyczny ból. Oddychała nieregularnie. Ale słuchała i udawała spokojna.˛ Kelner przyniósł znowu wino. Tłum zaczał ˛ si˛e przerzedza´c. Po godzinie od chwili, gdy rozpoczał ˛ swa˛ opowie´sc´ , Mitch zako´nczył cichym szeptem: — I Voyles powiedział, z˙ e Tarrance skontaktuje si˛e ze mna˛ za par˛e tygodni, z˙ eby si˛e dowiedzie´c, czy decyduj˛e si˛e na współprac˛e. A potem po˙zegnał si˛e i odszedł. 178
— I to si˛e zdarzyło we wtorek? — zapytała. — Tak. Pierwszego dnia. — Co robiłe´s przez reszt˛e tygodnia? — Mało spałem, mało jadłem, przez cały niemal czas dr˛eczył mnie t˛epy ból głowy. — Wydaje mi si˛e, z˙ e za chwil˛e mnie tak˙ze rozboli głowa. — Przykro mi, Abby. Chciałem natychmiast przylecie´c do domu i opowiedzie´c ci wszystko. Byłem w szoku przez trzy dni. — Teraz ja jestem w szoku. Nie mog˛e wprost uwierzy´c, Mitch. To jak zły sen albo co´s jeszcze gorszego. — A to dopiero poczatek. ˛ FBI traktuje spraw˛e s´miertelnie powa˙znie. Czy gdyby było inaczej, sam dyrektor chciałby si˛e osobi´scie spotka´c ze mna,˛ nic nie znaczacym ˛ nowicjuszem z Memphis, w mro´zna˛ pogod˛e, na betonowej ławce w parku? Wyznaczył pi˛eciu agentów w Memphis i trzech w Waszyngtonie i powiedział, z˙ e b˛eda˛ pracowa´c dopóty, dopóki nie rozpracuja˛ firmy. Tak wi˛ec je´sli nabior˛e wody w usta, machn˛e na nich r˛eka˛ i zajm˛e si˛e moimi własnymi interesami, b˛edac ˛ dobrym i wiernym członkiem firmy Bendini, Lambert i Locke, pewnego dnia oni zjawia˛ si˛e z nakazami aresztowania i zgarna˛ wszystkich. A je˙zeli zdecyduj˛e si˛e współpracowa´c, ty i ja opu´scimy Memphis w jaka´ ˛s okropna˛ noc po tym, jak wydam firm˛e fedom, i zamieszkamy w Boise w stanie Idaho jako pa´nstwo Wilbur Gates. B˛edziemy mie´c mnóstwo pieni˛edzy, ale b˛edziemy musieli pracowa´c, aby unikna´ ˛c podejrze´n. Po operacji plastycznej zostan˛e zatrudniony jako operator wózka widłowego w jakim´s magazynie, a ty b˛edziesz pracowała w niepełnym wymiarze godzin w przedszkolu. B˛edziemy mieli dwoje, mo˙ze troje dzieci i b˛edziemy si˛e modli´c ka˙zdego wieczora, aby ludzie, których nigdy nie spotkali´smy, trzymali buzi˛e na kłódk˛e, i aby zapomnieli o nas. Przez wszystkie dni, tygodnie, lata b˛edziemy z˙ y´c w ciagłym ˛ s´miertelnym strachu, z˙ e tamci moga˛ nas odnale´zc´ . — Wspaniale, Mitch, po prostu wspaniale — cała˛ siła˛ woli powstrzymywała si˛e przed płaczem. U´smiechnał ˛ si˛e i rozejrzał po sali. — Mamy trzecia˛ mo˙zliwo´sc´ . Mo˙zemy wyj´sc´ przez te drzwi, kupi´c dwa bilety do San Diego, przemkna´ ˛c si˛e przez granic˛e i je´sc´ tortille do ko´nca z˙ ycia. — Jed´zmy. — Ale oni prawdopodobnie pojechaliby za nami. Jak znam z˙ ycie, Oliver Lambert czekałby na nas w Tijuanie z doborowym oddziałem bandziorów. To nie przejdzie. Tak sobie tylko powiedziałem. — A co z Lamarem? — Nie potrafi˛e odpowiedzie´c. Jest tutaj od sze´sciu czy siedmiu lat, wi˛ec prawdopodobnie wie. Avery jest wspólnikiem, a wi˛ec jest na pewno członkiem tej organizacji. — A Kay? 179
— Nie mam poj˛ecia. Bardzo mo˙zliwe, z˙ e z˙ adna z z˙ on nie wie. My´slałem o tym przez cztery dni. Abby, oni potrafia˛ si˛e wspaniale maskowa´c. Firma wyglada ˛ z zewnatrz ˛ dokładnie tak, jak powinna. Moga˛ wykiwa´c ka˙zdego. Pomy´sl, czy tobie lub mnie czy te˙z jakiemukolwiek innemu kandydatowi mogłoby w ogóle przyj´sc´ do głowy co´s takiego. Urzadzili ˛ to wspaniale. Tyle tylko, z˙ e teraz fedowie wiedza,˛ co tu jest grane. — I oczekuja,˛ z˙ e wykonasz za nich ich brudna˛ robot˛e. Dlaczego wybrali ciebie, Mitch? W firmie jest czterdziestu prawników. — Poniewa˙z ja nic nie wiem. Uznali, z˙ e ze mna˛ pójdzie im najłatwiej. FBI nie ma pewno´sci, czy wspólnicy dziela˛ si˛e ta˛ słodka˛ niespodzianka˛ z pracownikami, wi˛ec nie mogli ryzykowa´c z nikim innym. Tak si˛e zło˙zyło, z˙ e to ja jestem nowym człowiekiem, wi˛ec zastawili na mnie sidła, jak tylko zdałem egzamin adwokacki. Abby zagryzła wargi i starała si˛e powstrzyma´c łzy. Popatrzyła nie widzacym ˛ spojrzeniem w kierunku drzwi. — I oni słysza˛ wszystko, co my mówimy — powiedziała. — Nie. Tylko wszystkie rozmowy telefoniczne i rozmowy w domu i w samochodach. Mo˙zemy spotyka´c si˛e tutaj i w wi˛ekszo´sci restauracji i zawsze pozostaje patio. Ale proponuj˛e, aby´smy przesun˛eli si˛e dalej od drzwi. Chcac ˛ si˛e czu´c bezpiecznie, musimy wymyka´c si˛e za przybudówk˛e i szepta´c cichutko. — Czy starasz si˛e by´c zabawny? Mam nadziej˛e, z˙ e nie. Nie mamy czasu na z˙ arty. Jestem przera˙zona, zdezorientowana, w´sciekła jak diabli i sama nie wiem, co robi´c. Boj˛e si˛e odezwa´c w swoim własnym domu. Uwa˙zam na ka˙zde słowo, które wypowiadam przez telefon, nawet gdy kto´s pomyli numery. Za ka˙zdym razem, kiedy słysz˛e dzwonek, podskakuj˛e i gapi˛e si˛e na aparat. A teraz jeszcze to. — Potrzebujesz jeszcze jednego drinka. — Potrzebuj˛e jeszcze dziesi˛eciu drinków. Mitch ujał ˛ ja˛ za r˛ek˛e i s´cisnał ˛ mocno w przegubie. — Zaczekaj chwil˛e. Widz˛e znajoma˛ twarz. Nie rozgladaj ˛ si˛e. Wstrzymała oddech. — Gdzie? — Po drugiej stronie baru. U´smiechaj si˛e i patrz na mnie. Na stołku barowym, gapiac ˛ si˛e w telewizor, siedział mocno opalony blondyn w jaskrawym niebiesko-białym swetrze alpejskim. Wygladał, ˛ jakby si˛e tu zjawił prosto ze stoku zjazdowego. Ale Mitch widział ju˙z kiedy´s t˛e opalenizn˛e, jasna˛ grzyw˛e i wasy, ˛ widział gdzie´s w Waszyngtonie. Mitch przygladał ˛ mu si˛e uwa˙znie. Niebieskie s´wiatło z ekranu rozja´sniało twarz tamtego, twarz Mitcha była ukryta w ciemno´sci. M˛ez˙ czyzna wychylił kieliszek wina, zawahał si˛e przez chwil˛e, po czym nagle spojrzał w stron˛e kata, ˛ w którym siedzieli, ciasno przytuleni do siebie, McDeere’owie. — Jeste´s pewien? — spytała Abby przez zaci´sni˛ete z˛eby.
180
´ slej — Tak. Był w Waszyngtonie, ale nie mog˛e sobie przypomnie´c, gdzie. Sci´ biorac, ˛ widziałem go dwukrotnie. — Czy to jeden z nich? — Skad ˛ mog˛e wiedzie´c? — Wyno´smy si˛e stad. ˛ Mitch poło˙zył dwudziestk˛e na stole i opu´scili lotnisko. Siadłszy za kierownica˛ jej peugeota, Mitch przejechał przez parking, zapłacił nale˙zno´sc´ i pomknał ˛ szybko w kierunku s´ródmie´scia. Po kilku minutach milczenia Abby nachyliła si˛e i szepn˛eła mu do ucha: — Czy mo˙zemy rozmawia´c? Skinał ˛ głowa.˛ — A wi˛ec, jaka˛ mieli´scie pogod˛e, gdy mnie nie było? Abby wywróciła oczy do góry i wyjrzała przez boczna˛ szyb˛e. — Było zimno — powiedziała. — Dzi´s w nocy mo˙ze pada´c s´nieg. — Przez cały ten tydzie´n w Waszyngtonie było bardzo mro´zno. Abby sprawiała wra˙zenie oszołomionej ta˛ rewelacja.˛ — Padał s´nieg? — zapytała unoszac ˛ brwi i szeroko otwierajac ˛ oczy, jakby zafascynowana ta˛ rozmowa.˛ — Nie. Po prostu było przejmujaco ˛ zimno. — Co za dziwny zbieg okoliczno´sci! Tam zimno i tu zimno. Mitch zachichotał sam do siebie. Czas jaki´s jechali w milczeniu. — Kto zdob˛edzie puchar? — zapytał. — Oilersi. — Tak my´slisz, ha? Ja jestem za Redskinsami. Tylko o tym mówiono w Waszyngtonie. — No, no. To musi by´c doprawdy zabawne miasto. Znowu zapadło milczenie. Abby zakryła usta dłonia˛ i wpatrywała si˛e w s´wiatła uliczne przed nimi. W tej chwili, ciagle ˛ jeszcze nie mogac ˛ si˛e otrzasn ˛ a´ ˛c z oszołomienia, byłaby gotowa zaryzykowa´c wyjazd do Tijuany. Jej ma˙ ˛z, numer trzeci na swoim roku (w Harvardzie!), ten, którego firmy na Wall Street witały z najwy˙zszymi honorami, ten, który zostałby przyj˛ety wsz˛edzie, w ka˙zdej firmie, podpisał umow˛e z. . . mafia! ˛ Majac ˛ ju˙z na swym kacie ˛ pi˛ecioro zabitych prawników, ci panowie na pewno nie zawahaliby si˛e przed zlikwidowaniem szóstego. Jej ma˙ ˛z! Przypomniały si˛e jej rozmowy z Kay Quin. Firma si˛e cieszy z dzieci. Firma pozwala z˙ onom pracowa´c, ale nie na zawsze. Firma nie zatrudnia nikogo, kto ma rodzin˛e z pieni˛edzmi. Firma wymaga lojalno´sci. Firma ma najni˙zszy procent zwolnie´n w całym kraju. Nie ma si˛e co dziwi´c. Mitch uwa˙znie obserwował z˙ on˛e. Po dwudziestu minutach od momentu, gdy opu´scili lotnisko, peugeot stanał ˛ pod daszkiem obok BMW. Trzymajac ˛ si˛e za r˛ece, 181
przeszli do ko´nca podjazdu. — To jest potworne, Mitch. — Tak, ale całkowicie rzeczywiste. To nie zniknie jak zły sen. — Co zrobimy? — Nie wiem, male´nka. Ale musimy to zrobi´c szybko i nie wolno nam popełni´c z˙ adnych bł˛edów. — Boj˛e si˛e. — Ja jestem przera˙zony. Tarrance nie czekał długo. Tydzie´n po tym, jak pomachał Mitchowi na po´ z˙ egnanie przy Scianie, spotkał go idacego ˛ szybko w stron˛e Federal Building na North Main, osiem przecznic od Gmachu Bendiniego. Przez jaki´s czas szedł za Mitchem, a potem w´sliznał ˛ si˛e do małej kafejki z rz˛edem okien wychodzacych ˛ na ulic˛e czy te˙z na deptak, jak ja˛ tu nazywano. Na Main Street w Memphis obowia˛ zywał zakaz ruchu samochodowego. Kiedy bulwar przestał by´c ulica˛ i zamieniono go w s´rodkowoameryka´nski deptak, asfalt pokryto płytami. Tu i ówdzie wyrastało pomi˛edzy nimi samotne, niepotrzebne nikomu drzewo i wyciagało ˛ swoje nagie konary pomi˛edzy budynkami. Pijacy i z˙ ebracy miejscy wał˛esali si˛e ciagle ˛ po deptaku z˙ ebrzac ˛ o pieniadze ˛ i jedzenie. Tarrance usiadł przy frontowym oknie i z daleka obserwował, jak Mitch znika w Federal Building. Zamówił kaw˛e i bułeczk˛e czekoladowa.˛ Spojrzał na zegarek. Była dziesiata ˛ rano. Zgodnie z rejestrem sadowym, ˛ McDeere miał o tej porze uczestniczy´c w przesłuchaniu s´wiadka w sadzie ˛ podatkowym. „Powinno to potrwa´c bardzo krótko” — powiedział Tarrance’owi urz˛ednik sadowy. ˛ Tarrance czekał cierpliwie. W sadzie ˛ nic nie trwa krótko. Min˛eła godzina, a Tarrance z twarza˛ tu˙z przy szybie nadal obserwował z uwaga˛ ludzi przechodzacych ˛ ulica.˛ Wypił trzecia˛ fili˙zank˛e kawy, poło˙zył dwa dolary na stole i ukrył si˛e przy drzwiach. Kiedy Mitch pojawił si˛e na drugim ko´ncu deptaka, Tarrance podszedł szybko ku niemu. Mitch dostrzegł go i zawahał si˛e przez chwil˛e. — Cze´sc´ , Mitch. Nie masz nic przeciwko temu, z˙ e si˛e przejd˛e z toba˛ kawałek? — Owszem, mam, Tarrance. Nie sadzisz, ˛ z˙ e to niebezpieczne? Szli szybko nie patrzac ˛ na siebie. — Spójrz na ten sklep — powiedział Tarrance, wskazujac ˛ na prawo. — Potrzebna mi para butów. Weszli do salonu obuwniczego Don Panga. Tarrance przeszedł do tylniej cz˛es´ci sklepu i zatrzymał si˛e mi˛edzy dwoma rz˛edami brzydkich reeboków — cena za dwie pary wynosiła cztery dolary dziewi˛ec´ dziesiat ˛ centów. Mitch poszedł za nim i wybrał par˛e rozmiar dziesi˛ec´ . Don Pang czy te˙z jaki´s inny Korea´nczyk obrzucił ich podejrzliwym spojrzeniem, ale nic nie powiedział. Przez szpary w półkach 182
obserwowali drzwi wej´sciowe. — Dyrektor dzwonił do mnie wczoraj — powiedział Tarrance nie poruszajac ˛ ustami. — Pytał o ciebie. Powiedział, z˙ e nadszedł czas, by´s podjał ˛ decyzj˛e. — Powiedz mu, z˙ e wcia˙ ˛z si˛e zastanawiam. — Mówiłe´s chłopcom w biurze? — Nie. Jeszcze ciagle ˛ si˛e zastanawiam. — To dobrze. My´sl˛e, z˙ e nie powiniene´s im o niczym mówi´c. — Wr˛eczył Mitchowi wizytówk˛e. — Zatrzymaj to. Z tyłu znajdziesz dwa numery. Zadzwo´n pod jeden z nich z automatu publicznego. Kiedy usłyszysz automatyczna˛ sekretark˛e, po prostu zostaw wiadomo´sc´ , powiedz dokładnie, kiedy i gdzie mog˛e ci˛e spotka´c. Mitch schował wizytówk˛e do kieszeni. Nagle Tarrance pochylił si˛e w dół. — Co si˛e dzieje?! — zapytał Mitch. — My´sl˛e, z˙ e przyłapali nas. Przed chwila˛ zobaczyłem jednego z ich ludzi: przechodził obok sklepu i zajrzał do s´rodka. Słuchaj, Mitch, słuchaj uwa˙znie. Teraz wyjdziemy razem ze sklepu i jak tylko znajdziemy si˛e na zewnatrz, ˛ zacznij na mnie krzycze´c, z˙ ebym si˛e odczepił, i odpychaj mnie. Ja b˛ed˛e si˛e zachowywał, jakbym chciał walczy´c, a ty oddal si˛e szybko w stron˛e swojego biura. — Wyko´nczysz mnie kiedy´s, Tarrance. — Posłuchaj, rób, co ci mówi˛e. Natychmiast po przyj´sciu do biura opowiedz o tym zaj´sciu wspólnikom. Powiedz im, z˙ e ci˛e zaczepiłem, zaciagn ˛ ałem ˛ w jaki´s kat, ˛ a ty wymknałe´ ˛ s si˛e, jak tylko mogłe´s najszybciej. Na ulicy Mitch popchnał ˛ go mocniej, ni˙z to było konieczne, i wrzasnał: ˛ — Do diabła, odczep si˛e ode mnie! Zostaw mnie w spokoju! Przebiegł do Union Avenue, potem ruszył w stron˛e Gmachu Bendiniego. Zatrzymał si˛e w toalecie m˛eskiej na pierwszym pi˛etrze, aby złapa´c oddech. Popatrzył na swoje odbicie w lustrze i odetchnał ˛ gł˛eboko dziesi˛ec´ razy. Avery rozmawiał przez telefon, na którym migotały dwa s´wiatełka. Sekretarka siedziała na kanapie, z notesem w dłoni oczekujac ˛ lawiny polece´n. Mitch spojrzał na nia˛ i powiedział: — Czy mogłaby´s zostawi´c nas samych na chwil˛e? Musz˛e porozmawia´c o czym´s z Averym w cztery oczy. Podniosła si˛e szybko z kanapy. Mitch odprowadził ja˛ do drzwi i zamknał ˛ je dokładnie za nia.˛ Avery spojrzał na niego uwa˙znie i odwiesił słuchawk˛e. — O co chodzi? — zapytał. Mitch stanał ˛ przy kanapie. — FBI przyczepiło si˛e do mnie, gdy wracałem z sadu ˛ podatkowego. — Cholera jasna! Kto to był? — Ten sam agent. Facet o nazwisku Tarrance. Avery chwycił słuchawk˛e, nie przerywajac ˛ rozmowy z Mitchem. 183
— Gdzie si˛e to zdarzyło? — Na deptaku. Niedaleko Union. Szedłem sam, my´slac ˛ o swoich sprawach. — Czy to pierwsze spotkanie od czasu tamtego, o którym mówiłe´s? — Tak. Poczatkowo ˛ nie poznałem faceta. Avery uzyskał połaczenie. ˛ — Mówi Avery Tolar. Musz˛e natychmiast rozmawia´c z Oliverem Lambertem. . . Niewa˙zne, z˙ e rozmawia przez telefon. Przerwij mu, i to ju˙z. — Co si˛e dzieje, Avery? — zapytał Mitch. — Cze´sc´ , Oliverze. Tu Avery. Przepraszam, z˙ e ci przerwałem. Jest u mnie Mitch McDeere. Par˛e minut temu, kiedy wracał z Federal Building, agent FBI zaczepił go na deptaku. . . Co? Tak, wła´snie wszedł do mojego pokoju i powiedział mi o tym. W porzadku, ˛ b˛edziemy tam za kilka minut. — Odło˙zył słuchawk˛e. — Odpr˛ez˙ si˛e, Mitch. Zdarzało si˛e nam to ju˙z wcze´sniej. — Wiem, Avery, ale to si˛e nie trzyma kupy. Dlaczego mieliby zawraca´c sobie głow˛e moja˛ osoba? ˛ Kim´s, kto najkrócej ze wszystkich pracuje w firmie. — Chca˛ ci˛e podr˛eczy´c, Mitch. Zwyczajnie i po prostu. To nic innego jak tylko ch˛ec´ dokuczenia. Siadaj. Mitch podszedł do okna i spojrzał na rzek˛e w oddali. Avery był perfidnym kłamca.˛ Teraz nastapi ˛ znana odzywka: „Oni po prostu si˛e nas czepiaja.˛ Odpr˛ez˙ si˛e, Mitch”. Odpr˛ez˙ y´c si˛e? Kiedy o´smiu agentów rozpracowuje firm˛e, a dyrektor, sam pan Denton Voyles, osobi´scie nadzoruje cała˛ akcj˛e? Odpr˛ez˙ y´c si˛e? Wła´snie przyłapano go, jak szeptał o czym´s z agentem FBI w sklepie z obuwiem. A teraz zmuszaja˛ go, z˙ eby si˛e zachowywał jak nie´swiadomy niczego pionek, nad którym pastwia˛ si˛e piekielne siły rzadu ˛ federalnego. Po prostu dokuczaja˛ mi? Czemu zatem wasz człowiek szedł za mna,˛ kiedy odbywałem zwyczajny spacerek do budynku sadu? ˛ Odpowiedz na to, Avery. — Boisz si˛e, prawda? — zapytał Avery, otoczył go ramieniem i wyjrzał przez okno. — Niespecjalnie. Locke wyja´snił mi wszystko ostatnim razem. Chciałbym tylko, z˙ eby mnie zostawili w spokoju. — To powa˙zna sprawa, Mitch. Nie traktuj jej tak lekko. Chod´zmy zobaczy´c si˛e z Lambertem. Mitch poszedł korytarzem za Averym. Jaki´s nieznajomy m˛ez˙ czyzna w czarnym garniturze otworzył im drzwi, a nast˛epnie je zamknał. ˛ Lambert, Nathan Locke i Royce McKnight stali przy małym stole konferencyjnym, na którym, tak jak poprzednim razem, znalazło si˛e miejsce dla magnetofonu. Mitch usiadł naprzeciw niego. Czarne Oczy siedział u szczytu stołu i wpatrywał si˛e złym wzrokiem w Mitcha. — Mitch, czy Tarrance lub ktokolwiek inny z FBI kontaktował si˛e z toba˛ od czasu tamtego spotkania w sierpniu? — zapytał Locke marszczac ˛ gro´znie brwi. Nikt z obecnych w pokoju si˛e nie u´smiechał. 184
— Nie. — Czy jeste´s pewien? Mitch uderzył pi˛es´cia˛ w stół. — Do jasnej cholery, powiedziałem, z˙ e nie! Dlaczego nie za˙zadacie, ˛ z˙ ebym wam przysiagł? ˛ Locke był zaskoczony. Wszyscy byli zaskoczeni. Na trzydzie´sci sekund zapadła ci˛ez˙ ka, pełna napi˛ecia cisza. Mitch patrzył na Czarne Oczy. Lambert, jak zawsze dyplomata i wytrawny mediator, próbował rozładowa´c sytuacj˛e. — Słuchaj, Mitch, rozumiemy, z˙ e to ci˛e mogło przestraszy´c. — Do cholery, rzeczywi´scie tak. Wcale mi si˛e to nie podoba. Zajmuj˛e si˛e tylko swoimi sprawami, siedz˛e na tyłku, pracujac ˛ przez dziewi˛ec´ dziesiat ˛ godzin tygodniowo, usiłuj˛e skoncentrowa´c si˛e wyłacznie ˛ na tym, by zosta´c dobrym prawnikiem i członkiem tej firmy, i z jakich´s tam nieznanych powodów zaczepiaja˛ mnie faceci z FBI. A teraz, prosz˛e pana, chciałbym usłysze´c jakie´s wyja´snienia. Locke nacisnał ˛ czerwony przycisk magnetofonu. — Porozmawiamy o tym za chwil˛e. A najpierw opowiedz nam wszystko, co si˛e wydarzyło. — To proste, panie Locke. Poszedłem do Federal Building na spotkanie o dziesiatej ˛ z s˛edzia˛ Koferem w sprawie Delaneya. Byłem tam około godziny i załatwiłem wszystko, co miałem do załatwienia. Opu´sciłem Federal Building, szedłem w stron˛e naszego budynku — dodam, z˙ e szedłem szybko. Na zewnatrz ˛ jest około minus czterech stopni. W pobli˙zu Union, nie wiedzie´c skad, ˛ pojawił si˛e ten Tarrance, złapał mnie za r˛ek˛e i wepchnał ˛ do małego sklepu. Zaczałem ˛ mu wymys´la´c, ale w ko´ncu jest on przecie˙z agentem FBI. A ja nie chciałem robi´c awantury. W s´rodku powiedział, z˙ e chce ze mna˛ porozmawia´c przez chwil˛e. Wyrwałem mu si˛e i rzuciłem si˛e w stron˛e drzwi. Pobiegł za mna˛ i usiłował mnie schwyci´c i wtedy go odepchnałem. ˛ A potem przybiegłem tutaj, prosto do biura Avery’ego. To wszystko, co mam do powiedzenia. Opowiedziałem dokładnie wszystko. — O czym chciał rozmawia´c? — Nie zda˙ ˛zył nic powiedzie´c, nie pozwoliłem mu na to, panie Locke. Nie mam zamiaru rozmawia´c z z˙ adnym agentem FBI, dopóki nie zobacz˛e nakazu. — Jeste´s pewien, z˙ e to był ten sam agent? — Tak mi si˛e wydaje. Z poczatku ˛ go nie poznałem. Nie widziałem go od sierpnia. Ale w s´rodku, w sklepie, wyciagn ˛ ał ˛ swoja˛ odznak˛e i pokazał mi to samo nazwisko. I wtedy dałem nog˛e. Locke nacisnał ˛ inny przycisk i z powrotem usiadł na krze´sle. Lambert usiadł za nim i u´smiechał si˛e ciepło, jak zawsze. — Słuchaj, Mitch, wyja´snili´smy ci to ostatnim razem. Ci faceci staja˛ si˛e coraz bardziej natr˛etni. W ubiegłym miesiacu ˛ zaczepili Jacka Aldricha, kiedy jadł lunch w małej kafejce z ro˙znem na Second Street. Nie wiemy dokładnie, o co im chodzi, 185
ale temu Tarrance’owi rzuciło si˛e na mózg. On chce po prostu dr˛eczy´c innych, to wszystko. Mitch patrzył na jego wargi, ale niewiele słyszał. Kiedy tamten mówił, on my´slał o Kozinskim i Hodge’u, o młodych ładnych wdowach i dzieciach, które widział podczas pogrzebów. Czarne Oczy odchrzakn ˛ ał. ˛ — To powa˙zna sprawa, Mitch. Ale my nie mamy nic do ukrycia. Je˙zeli podejrzewaja˛ jakie´s brudne sprawy, lepiej wykorzystaliby swój czas s´ledzac ˛ naszych klientów. My jeste´smy prawnikami. Mo˙zemy reprezentowa´c ludzi, którzy igraja˛ sobie z prawem, ale sami nie zrobili´smy nic złego. To dla nas bardzo przykre i ucia˙ ˛zliwe. Mitch u´smiechnał ˛ si˛e i rozło˙zył r˛ece. — Co chcecie, abym zrobił? — zapytał z nuta˛ oddania w głosie. — Nic nie mo˙zesz zrobi´c, Mitch — powiedział Lambert. — Po prostu trzymaj si˛e z daleka od tego faceta i uciekaj natychmiast, gdy tylko go zobaczysz. Cho´cby tylko spojrzał na ciebie, daj nam o tym od razu zna´c. — Tak wła´snie zrobił — zauwa˙zył lojalnie Avery. Mitch sprawiał wra˙zenie bardzo zasmuconego. — Mo˙zesz odej´sc´ , Mitch — powiedział Lambert — I pami˛etaj, zawiadom nas niezwłocznie, gdyby znów próbowali. DeVasher przechadzał si˛e za swoim biurkiem, nie zwracajac ˛ uwagi na wspólników. — Kłamie. Mówi˛e wam, z˙ e on kłamie. Ten skurwysyn kłamie. Wiem, z˙ e kłamie. — Co widział twój człowiek? — zapytał Locke. — Mój człowiek zobaczył co´s innego. Troszeczk˛e innego. Powiedział, z˙ e McDeere i Tarrance weszli do sklepu z pewnego rodzaju nonszalancja.˛ Nie by˙ ło z˙ adnej fizycznej przemocy ze strony Tarrance’a. Zadnej. Tarrance podszedł do McDeere’a, porozmawiali i obaj tak jakby dali nura do sklepu. Mój człowiek powiedział, z˙ e znikn˛eli gdzie´s na tyłach sklepu i przebywali tam przez trzy, mo˙ze cztery minuty. Wtedy drugi z naszych ludzi przeszedł obok sklepu, spojrzał i nic nie zobaczył. Musieli go na pewno zauwa˙zy´c, bo w par˛e sekund pó´zniej obaj wypadli ze sklepu, a McDeere zaczał ˛ pcha´c Tarrance’a i krzycze´c. Mówi˛e wam, co´s tu nie gra. — Czy Tarrance złapał go za r˛ek˛e i zmusił do wej´scia do sklepu? — powoli, z naciskiem zapytał Locke. — Do diabła, nie. I tu mamy problem. McDeere wszedł dobrowolnie. Kłamał mówiac, ˛ z˙ e ten facet wciagn ˛ ał ˛ go za r˛ek˛e. Mój człowiek twierdzi, z˙ e zostaliby w s´rodku dłu˙zej, gdyby nie spostrzegli tamtego drugiego. 186
— Ale nie jeste´s tego pewien — powiedział Nathan Locke. — Nie jestem pewien, cholera. Nie zaprosili mnie do wn˛etrza sklepu. Wspólnicy wpatrywali si˛e w podłog˛e, DeVasher tymczasem wcia˙ ˛z chodził wielkimi krokami po pokoju. Wyjał ˛ z paczki papierosa i wsunał ˛ go mi˛edzy grube wargi. Oliver Lambert przerwał wreszcie milczenie. — Słuchaj, DeVasher, to bardzo prawdopodobne, z˙ e McDeere mówi prawd˛e, a twój człowiek si˛e pomylił. To całkiem mo˙zliwe. Uwa˙zam, z˙ e McDeere pozostaje poza wszelkimi podejrzeniami. DeVasher chrzakn ˛ ał ˛ i zignorował jego wypowied´z. — Czy wiesz o jakich´s spotkaniach od czasu tamtego w sierpniu? — zapytał Royce McKnight. — Nie wiem o z˙ adnych, co nie znaczy, z˙ e nie rozmawiali ze soba,˛ prawda? Nie wiedzieli´smy przecie˙z tak˙ze o tamtej dwójce, dopóki nie zrobiło si˛e prawie za pó´zno. Jest rzecza˛ niemo˙zliwa,˛ z˙ eby obserwowa´c ka˙zde ich posuni˛ecie. Spacerował tam i z powrotem wzdłu˙z swojego biurka i najwyra´zniej my´slał o czym´s intensywnie. — Musz˛e z nim porozmawia´c — powiedział w ko´ncu. — Z kim? — Z McDeere’em. Nadszedł ju˙z czas, aby´smy odbyli mała˛ pogaw˛edk˛e. — O czym? — zapytał nerwowo Lambert. — Pozwól, z˙ e ja si˛e tym zajm˛e, dobrze? Nie wchod´zcie mi w drog˛e. — My´sl˛e, z˙ e to troch˛e za wcze´snie — zauwa˙zył Locke. — A mnie to gówno, cholera, obchodzi, co ty my´slisz. Gdyby takie błazny jak wy zajmowały si˛e ochrona,˛ to wszyscy dawno siedzieliby´scie w wi˛ezieniu. Mitch siedział w swoim biurze i gapił si˛e w s´cian˛e. Czuł, z˙ e zaczyna go dr˛eczy´c migrena i było mu niedobrze. Kto´s zapukał do drzwi. — Prosz˛e wej´sc´ — powiedział cicho. Avery zajrzał do s´rodka i podszedł do biurka. — Nie poszedłby´s na lunch? — Nie, dzi˛eki. Nie jestem głodny. Wspólnik wsunał ˛ r˛ece do kieszeni spodni i u´smiechnał ˛ si˛e ciepło. — Słuchaj, Mitch, wiem, z˙ e si˛e martwisz. Zróbmy sobie przerw˛e. Musz˛e jecha´c do centrum, mam co´s wa˙znego do załatwienia. Mo˙ze spotkaliby´smy si˛e w klubie „Manhattan” o pierwszej. Zjemy razem lunch i pogadamy o wszystkim. Zarezerwuj˛e dla ciebie limuzyn˛e. B˛edzie czekała przed Gmachem za pi˛etna´scie pierwsza. Mitch zdobył si˛e na słaby u´smiech, tak jakby go to wzruszyło. — Pewnie, Avery. Czemu nie. 187
— W porzadku. ˛ Do zobaczenia o pierwszej. Za pi˛etna´scie pierwsza Mitch wyszedł z budynku i podszedł do limuzyny. Kierowca otworzył drzwi i Mitch wsiadł do s´rodka. W samochodzie kto´s na niego czekał. Przysadzisty m˛ez˙ czyzna o łysej czaszce i obwisłej szyi siedział rozparty na tylnym siedzeniu. Wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e. — Nazywam si˛e DeVasher. Miło mi ci˛e pozna´c, Mitch. — Czy wsiadłem na pewno do wła´sciwej limuzyny? — zapytał Mitch. — Oczywi´scie, oczywi´scie. Odpr˛ez˙ si˛e. Auto wjechało na jezdni˛e i właczyło ˛ si˛e w ruch uliczny. — Czym mog˛e panu słu˙zy´c? — zapytał Mitch. — Mo˙zesz posłucha´c przez chwil˛e. Musimy porozmawia´c. Kierowca skr˛ecił w Riverside Drive i poprowadził limuzyn˛e w stron˛e Hernando De Soto Bridge. — Dokad ˛ jedziemy? — zapytał Mitch. — Na mała˛ przeja˙zd˙zk˛e. Odpr˛ez˙ si˛e, synu. A wi˛ec jestem numerem szóstym, pomy´slał Mitch. To jest to. Nie, chwileczk˛e. Jak dotad ˛ wykazywali znacznie wi˛eksza˛ pomysłowo´sc´ w pozbywaniu si˛e niewygodnych osób. — Mitch, mog˛e ci mówi´c Mitch? — Oczywi´scie. — W porzadku. ˛ Mitch, zajmuj˛e si˛e ochrona˛ tej firmy i. . . — Dlaczego firma potrzebuje ochrony? — Wysłuchaj mnie, synu, to ci wyja´sni˛e. Dzi˛eki staruszkowi Bendiniemu firma jest wyposa˙zona w bardzo rozbudowany system ochrony. On był maniakiem na tym punkcie. Moim zadaniem wła´snie jest czuwanie nad bezpiecze´nstwem firmy i, szczerze mówiac, ˛ jeste´smy zaniepokojeni ta˛ sprawa˛ z FBI. — Ja te˙z. — Tak. Przypuszczamy, z˙ e FBI zamierza uzyska´c dost˛ep do posiadanych przez nas informacji, bo chca˛ zdoby´c dane dotyczace ˛ niektórych naszych klientów. — Jakich klientów? — Chodzi o grube ryby korzystajace ˛ z kontrowersyjnych ulg podatkowych. Mitch skinał ˛ głowa˛ i spojrzał na płynac ˛ a˛ dołem rzek˛e. Byli ju˙z w Arkansas. DeVasher umilkł. Siedzac ˛ z r˛ekami skrzy˙zowanymi na brzuchu wygladał ˛ jak wielka z˙ aba. Po pewnym czasie Mitch zorientował si˛e, z˙ e przerwy w konwersacji i niezr˛eczna cisza wcale nie przeszkadzaja˛ DeVasherowi. Kilka mil za mostem kierowca zjechał z szosy mi˛edzystanowej i znalazł wyboista˛ wiejska˛ drog˛e, która zataczała łuk i prowadziła z powrotem na wschód. Nast˛epnie wjechali na pokryta˛ z˙ wirem szos˛e, która na przestrzeni mili wiodła przez pola rozpo´scierajace ˛ si˛e wzdłu˙z rzeki. Za rzeka˛ w oddali znowu wyłoniło si˛e Memphis. 188
— Gdzie jedziemy? — zapytał Mitch z nuta˛ niepokoju w głosie. — Odpr˛ez˙ si˛e. Chc˛e ci co´s pokaza´c. Miejsce na grób, pomy´slał Mitch. Limuzyna zatrzymała si˛e przy urwisku, które opadało dziesi˛ec´ stóp w dół i przechodziło w wydmy nadbrze˙zne. Przed nimi rozciagał ˛ si˛e wspaniały widok na miasto. Wida´c było nawet wierzchołek Gmachu Bendiniego. — Przejd´zmy si˛e — zaproponował DeVasher. — Dokad? ˛ — spytał Mitch. — No chod´z. Wszystko w porzadku. ˛ — DeVasher otworzył drzwi i podszedł do tylnych zderzaków. Mitch powoli ruszył za nim. — Jak ci mówiłem, Mitch, martwimy si˛e ta˛ sprawa˛ z FBI. Je˙zeli b˛edziesz z nimi rozmawia´c, stana˛ si˛e jeszcze bardziej natr˛etni i kto wie, co tym głupcom mo˙ze przyj´sc´ do głowy. Nie powiniene´s z nimi rozmawia´c. Nigdy. To jest nakaz. Zrozumiałe´s? — Tak. Zrozumiałem ju˙z po pierwszym spotkaniu w sierpniu. Twarz DeVashera znalazła si˛e nagle tu˙z przy twarzy Mitcha, tak z˙ e niemal stykali si˛e nosami. Zło´sliwy u´smiech wykrzywił mu wargi. — Mam tu co´s, co ci˛e skłoni do tego, z˙ eby´s był lojalny. — Si˛egnał ˛ do kieszeni kurtki i wyciagn ˛ ał ˛ z niej du˙za˛ kopert˛e. — Przyjrzyj si˛e temu — powiedział ironicznym tonem i odszedł o par˛e kroków dalej. Mitch oparł si˛e o limuzyn˛e i nerwowo otworzył kopert˛e. W s´rodku zobaczył cztery czarno-białe fotografie formatu osiem na dziesi˛ec´ . Bardzo wyra´zne. Pla˙za. Dziewczyna. — O mój Bo˙ze! Kto to zrobił?! — wrzasnał ˛ Mitch. — A czy to ma znaczenie? To ty czy nie? Co do tego nie było z˙ adnych watpliwo´ ˛ sci. Podarł fotografie na strz˛epki i rzucił je w stron˛e DeVashera. — Mamy mnóstwo tego w biurze — powiedział cicho DeVasher — całe stosy. Nie chcemy si˛e nimi posługiwa´c, ale jeszcze jedna mała pogaw˛edka z Tarrance’em czy innym fedem, a prze´slemy je twojej z˙ onie. Jakby ci si˛e to podobało, Mitch? Wyobra´z to sobie, twoja s´liczna z˙ ona idzie do skrzynki po swój „Redbook” i katalogi i dostrzega t˛e dziwna˛ kopert˛e adresowana˛ do niej. Pomy´sl o tym, Mitch. Nast˛epnym razem, gdy ty i Tarrance wybierzecie si˛e kupowa´c buty z plastiku, pomy´sl o nas, Mitch. Bo my b˛edziemy si˛e przyglada´ ˛ c. — Kto o tym wie? — zapytał Mitch. — Ja, mój fotograf, a teraz ju˙z i ty. Nikomu w firmie nic nie mówiłem i nie zamierzam im powiedzie´c. Ale je˙zeli jeszcze raz zaczniesz kr˛eci´c, to podejrzewam, z˙ e b˛edziemy sobie oglada´ ˛ c wspólnie te zdj˛ecia podczas lunchu. Gram ostro, Mitch. Mitch usiadł na pniu i potarł skronie. DeVasher podszedł bli˙zej. 189
— Słuchaj, synu. Jeste´s bardzo zdolnym młodym człowiekiem, przed toba˛ wielka kariera i du˙ze pieniadze. ˛ Nie spieprz tego. Po prostu pracuj ostro, kupuj nowe samochody, buduj wi˛eksze domy. To si˛e opłaci. Zachowuj si˛e tak jak wszyscy inni faceci. Nie staraj si˛e gra´c bohatera. Nie chc˛e by´c zmuszony do wykorzystania tych zdj˛ec´ . — Rozumiem, w porzadku. ˛
Rozdział 21
Przez siedemna´scie dni i siedemna´scie nocy trudne z˙ ycie Mitcha i Abby McDeere’ów toczyło si˛e raczej spokojnie, bez z˙ adnych zakłóce´n ze strony Wayne’a Tarrance’a czy którego´s z jego kolegów. Mitch powrócił do swego kieratu. Pracował po osiemna´scie godzin na dob˛e, przez wszystkie dni tygodnia, i nigdy nie opuszczał Gmachu, chyba z˙ e po to, aby wróci´c do domu. Lunch jadał przy biurku. Z wszelkimi poleceniami, dokumentami i do sadu ˛ Avery wysyłał innych pracowników. Mitch rzadko opuszczał biuro, swoje sanktuarium o wymiarach pi˛etna´scie na pi˛etna´scie, gwarantujace ˛ mu pełne bezpiecze´nstwo przed zakusami Tarrance’a. Starał si˛e trzyma´c z daleka od korytarzy, toalet i bufetów. Obserwowali go, był tego pewien. Nie wiedział, kim oni sa,˛ ale nie miał watpliwo´ ˛ sci, z˙ e ludzie ci bardzo si˛e interesuja˛ ka˙zdym jego krokiem. Tak wi˛ec siedział przy swoim biurku, za zamkni˛etymi przez wi˛ekszo´sc´ czasu drzwiami, pracujac ˛ pilnie, fakturujac ˛ zawzi˛ecie i starajac ˛ si˛e zapomnie´c o tym, z˙ e w budynku istnieje czwarte pi˛etro i z˙ e na owym czwartym pi˛etrze siedzi wstr˛etny skurwiel DeVasher majacy ˛ w swoim posiadaniu kolekcj˛e zdj˛ec´ , które mogłyby mu zrujnowa´c z˙ ycie. W miar˛e jak kolejne dni mijały spokojnie, Mitch czuł si˛e coraz pewniej w swoim azylu i zacz˛eła w nim narasta´c nadzieja, i˙z by´c mo˙ze ostatnia przygoda w korea´nskim sklepie z butami tak przeraziła Tarrance’a, z˙ e zrezygnował ze swej misji, lub z˙ e mo˙ze wylano go z pracy. A mo˙ze Voyles zapomniał po prostu o całej operacji i teraz nic nie stoi na przeszkodzie, by on, Mitch McDeere, kroczył znowu ta˛ sama˛ s´cie˙zka: ˛ bogacił si˛e, ubiegał si˛e o przyj˛ecie do grona wspólników i wydawał pieniadze ˛ na co mu tylko przyjdzie ochota. Ale wiedział, z˙ e to nieprawda. Je˙zeli chodzi o Abby, dom był dla niej wi˛ezieniem, cho´c mogła ze´n swobodnie wychodzi´c i równie swobodnie do´n wchodzi´c. Pracowała teraz dłu˙zej w szkole, cz˛es´ciej spacerowała po deptakach i ka˙zdego dnia co najmniej raz je´zdziła do sklepu spo˙zywczego. Obserwowała wszystkich, szczególnie przygladaj ˛ acych ˛ si˛e jej m˛ez˙ czyzn w czarnych garniturach. Nosiła czarne okulary przeciwsłoneczne, aby nie mogli dostrzec jej oczu, nie zdejmowała ich nawet podczas deszczu. Pó´znym wieczorem, po samotnej kolacji, czekajac ˛ na powrót Mitcha, wpatrywała si˛e w s´ciany i walczyła z pragnieniem, by podda´c je badaniu. Telefony mo˙zna by 191
skontrolowa´c za pomoca˛ szkła powi˛ekszajacego. ˛ Kable i mikrofony nie mogły by´c niewidzialne, powtarzała sobie. My´slała nieraz o tym, z˙ eby zdoby´c gdzie´s ksia˙ ˛zk˛e o tego typu aparaturze i dowiedzie´c si˛e, jak mo˙zna ja˛ zidentyfikowa´c. Ale Mitch nie zgodził si˛e na ten pomysł. Powiedział jej, z˙ e tu nie mo˙ze by´c z˙ adnych watpliwo´ ˛ sci, maja˛ na pewno zało˙zony w domu podsłuch i z˙ e wszelkie próby jego odnalezienia mogłyby si˛e okaza´c katastrofalne w skutkach. Starała si˛e wi˛ec porusza´c bezgło´snie w swoim własnym domu, czuła si˛e osaczona i zdawała sobie spraw˛e, z˙ e to nie mo˙ze trwa´c długo. Oboje doskonale wiedzieli, jak wa˙zna˛ jest rzecza,˛ by zachowywali si˛e i rozmawiali ze soba˛ całkiem zwyczajnie. Próbowali prowadzi´c zwykłe pogaw˛edki o tym, jak minał ˛ dzie´n, o biurze, o jej uczniach, o pogodzie, o tym i o owym. Ale rozmowy te były bezbarwne, cz˛esto wymuszone i sztuczne. Kiedy Mitch był na studiach, kochali si˛e cz˛esto i nami˛etnie; teraz w zasadzie w ogóle przestali to robi´c. Kto´s nasłuchiwał. Nocne spacery wokół domu weszły im ju˙z w nawyk. Po kolacji wymieniali codziennie niemal te same, gło´sne uwagi o dobroczynnym wpływie ruchu na zdrowie i wychodzili na ulic˛e. Trzymajac ˛ si˛e za r˛ece spacerowali w chłodnym mroku, rozmawiali o firmie, o FBI i zastanawiali si˛e, na co powinni si˛e zdecy˙ dowa´c. Konkluzja była zawsze ta sama: nie ma z˙ adnego wyj´scia. Zadnego. Tak min˛eło siedemna´scie dni i siedemna´scie nocy. Osiemnasty dzie´n przyniósł co´s nowego. O dziewiatej ˛ wieczorem Mitch poczuł si˛e wyczerpany i zdecydował si˛e na wcze´sniejszy powrót do domu. Pracował bez przerwy przez pi˛etna´scie i pół godziny. Jak zwykle przeszedł wzdłu˙z korytarza na pierwszym pi˛etrze i wszedł po schodach na drugie. Starannie sprawdził wszystkie biura, aby si˛e przekona´c, kto jeszcze siedzi. Na drugim pi˛etrze nie było nikogo. Wspiał ˛ si˛e schodami na trzecie pi˛etro i zaczał ˛ i´sc´ szerokim, prostokat˛ nym korytarzem. Szedł powoli, jak gdyby czego´s szukał. Wszystkie s´wiatła z wyjatkiem ˛ jednego były pogaszone. Royce McKnight pracował do tej pory. Mitch przemknał ˛ si˛e nie zauwa˙zony obok jego biura. Nacisnał ˛ klamk˛e w drzwiach Avery’ego. Były zamkni˛ete. Przeszedł do biblioteki na ko´ncu korytarza, by znale´zc´ ksia˙ ˛zk˛e, która nie była mu potrzebna. Po dwóch tygodniach dokładnych nocnych poszukiwa´n nie znalazł z˙ adnej kamery nad korytarzami lub biurami. Doszedł do wniosku, z˙ e tylko słuchaja.˛ Nie moga˛ go widzie´c. Po˙zegnał si˛e z Dutchem Hendrixem przy głównej bramie i odjechał do domu. Abby nie spodziewała si˛e go tak wcze´snie. Cicho otworzył drzwi na ganku i w´sliznał ˛ si˛e do kuchni. Właczył ˛ s´wiatło. Była w sypialni. Pomi˛edzy kuchnia˛ a przybudówka˛ znajdował si˛e niewielki korytarz, w którym stało biurko z zasuwana˛ górna˛ cz˛es´cia,˛ na którym Abby codziennie pozostawiała poczt˛e. Delikatnie poło˙zył swoja˛ teczk˛e na biurku i wtedy to zobaczył. Du˙za˛ brazow ˛ a˛ kopert˛e zaadresowana˛ czarnym mazakiem do Abby McDeere. Bez adresu nadawcy. Wyko´ Na nany czarnymi, wielkimi literami napis — FOTOGRAFIE — NIE ZAGINAC. chwil˛e zamarło w nim serce, potem oddech. Porwał kopert˛e. Była otwarta. 192
Pot wystapił ˛ mu na czole. Poczuł sucho´sc´ w ustach i nie mógł przełkna´ ˛c s´liny. Jego serce powróciło do akcji z furia˛ młota pneumatycznego. Powoli odszedł od biurka, trzymajac ˛ kopert˛e w r˛ece. Jest w łó˙zku, pomy´slał. Zraniona, chora, rozbita i w´sciekła jak diabli. Otarł czoło i próbował wzia´ ˛c si˛e w gar´sc´ . Zachowaj si˛e jak m˛ez˙ czyzna, powiedział sobie. Le˙zała w łó˙zku czytajac ˛ ksia˙ ˛zk˛e. Telewizor był właczony. ˛ Pies kr˛ecił si˛e w ogródku. Gdy Mitch otworzył drzwi do sypialni, Abby podniosła na niego wzrok, przera˙zona. Chciała ju˙z krzykna´ ˛c na widok intruza, ale sekund˛e wcze´sniej rozpoznała w nim m˛ez˙ a. — Przestraszyłe´s mnie, Mitch! W jej oczach l´snił strach, który ustapił ˛ rozbawieniu. Nie znalazł w nich s´ladu łez. Wygladały ˛ zwyczajnie. Nie dostrzegł w nich bólu ani zło´sci. Milczał, niezdolny wydusi´c z siebie cho´cby słowa. — Dlaczego jeste´s w domu? — zapytała, z u´smiechem siadajac ˛ na łó˙zku. U´smiechała si˛e? — Mieszkam tutaj — powiedział słabym głosem. — Czemu nie zadzwoniłe´s? — Czy zawsze musz˛e dzwoni´c, zanim wróc˛e do domu? — Teraz oddychał ju˙z prawie normalnie. — To byłoby miłe. Chod´z tutaj i pocałuj mnie. Pochylił si˛e nad łó˙zkiem, pocałował ja,˛ po czym wr˛eczył jej kopert˛e. — Co to jest? — zapytał niedbałym tonem. — Chciałabym wiedzie´c. Jest zaadresowana do mnie, ale w s´rodku nie było nic. Zupełnie nic! — Zamkn˛eła ksia˙ ˛zk˛e i poło˙zyła ja˛ na nocnym stoliku. Nic! U´smiechnał ˛ si˛e i pocałował ja˛ raz jeszcze. — Spodziewasz si˛e zdj˛ec´ od kogo´s? — spytał z zainteresowaniem w głosie. — Nic mi o tym nie wiadomo. To musiała by´c pomyłka. W tym momencie prawie usłyszał chichot DeVashera. Ten gruby skurwiel stał na pewno na swoim czwartym pi˛etrze w ciemnym pokoju, pełnym kabli i maszyn, ze słuchawkami na uszach i ryczał ze s´miechu. — To dziwne — powiedział Mitch. Abby wło˙zyła d˙zinsy i wskazała na ogródek za domem. Sygnał był łatwy, po prostu szybki ruch głowa˛ w tamta˛ stron˛e. Mitch poło˙zył kopert˛e na biurku i przesunał ˛ palcami po wielkich czarnych literach. Na pewno pismo DeVashera. W wyobra´zni zobaczył jego tłusta˛ twarz wykrzywiona˛ obrzydliwym u´smiechem. Zdj˛ecia prawdopodobnie pokazywano sobie w jadalni wspólników podczas lunchu. Wyobraził sobie Lamberta i McKnighta, a nawet Avery’ego, jak ogladaj ˛ a˛ je zachwyceni raczac ˛ si˛e jednocze´snie deserem. Niech si˛e ciesza˛ tymi obrazkami. Niech si˛e ciesza˛ ostatnimi miesiacami ˛ swojej wspaniałej kariery, swym legalnie zdobytym bogactwem i szcz˛es´ciem. Abby podeszła do niego i uj˛eła go za r˛ek˛e. — Co na obiad? — zapytał z my´sla˛ o tych, którzy słuchali. 193
— Mo˙ze pójdziemy gdzie´s co´s zje´sc´ . Powinni´smy uczci´c to, z˙ e zjawiłe´s si˛e w domu o tak wczesnej porze. Przeszli przez przybudówk˛e. — Dobry pomysł — powiedział Mitch. Wymkn˛eli si˛e tylnymi drzwiami i znikn˛eli w ciemno´sciach. — O co chodzi? — zapytał. — Przyszedł do ciebie dzisiaj list od Doris. Napisała, z˙ e jest wcia˙ ˛z w Na˙ musi si˛e z toba˛ shville, ale dwudziestego siódmego lutego wróci do Memphis. Ze zobaczy´c. To bardzo krótki list. — Dwudziestego siódmego! To było wczoraj. — Wiem. Przypuszczam, z˙ e ju˙z jest w mie´scie. Zastanawiam si˛e, czego chce. — Tak, a ja si˛e zastanawiam, gdzie jest. — Napisała, z˙ e ona i jej ma˙ ˛z spotkaja˛ si˛e tutaj, w mie´scie. — To dobrze. Znajdzie nas — powiedział Mitch. Nathan Locke zamknał ˛ drzwi i wskazał DeVasherowi mały stolik konferencyjny obok okna. Ci dwaj m˛ez˙ czy´zni nienawidzili si˛e nawzajem serdecznie i nie próbowali nawet tego ukrywa´c. Ale interes był interesem, a oni otrzymywali rozkazy od tego samego człowieka. — Lazarov z˙ yczył sobie, z˙ ebym z toba˛ pogadał na osobno´sci — powiedział DeVasher. — Sp˛edziłem z nim dwa dni w Vegas. Jest bardzo zaniepokojony. Oni wszyscy sa˛ zaniepokojeni, Locke, a Lazarov ufa ci bardziej ni˙z komukolwiek innemu tutaj. I lubi ci˛e bardziej ni˙z mnie. — To zrozumiałe — powiedział Locke bez u´smiechu. Czarne kr˛egi wokół jego oczu zaw˛eziły si˛e, patrzył z napi˛eciem na DeVashera. — Tak wi˛ec jest kilka rzeczy, które jego zdaniem powinni´smy omówi´c. — Słucham. — McDeere kłamie. Pami˛etasz, jak Lazarov chwalił si˛e nam, z˙ e maja˛ wtyczk˛e w FBI? No có˙z, nigdy mu nie wierzyłem i nadal nie wierz˛e, przynajmniej nie do ko´nca. Ale, trzymajac ˛ si˛e tego, co powiedział Lazarov, jego wtyczka przekazała mu wiadomo´sc´ , z˙ e w styczniu, kiedy twój chłopiec był w Waszyngtonie, odbyło si˛e tam jakie´s tajne spotkanie. McDeere rozmawiał z jakimi´s wa˙znymi personami z FBI. Nasi ludzie byli te˙z w Waszyngtonie i nic nie wypatrzyli, ale nie mo˙zna s´ledzi´c kogo´s dwadzie´scia cztery godziny na dob˛e i nie zosta´c przyłapanym. Prawdopodobnie wymknał ˛ si˛e gdzie´s na chwil˛e bez naszej wiedzy. — Wierzysz w to? — To nie ma znaczenia, czy ja wierz˛e. Lazarov w to wierzy i to jest istotne. W ka˙zdym razie polecił mi, abym przygotował wst˛epny plan. . . uff. . . plan zaopiekowania si˛e nim. — Do jasnej cholery, DeVasher! Nie mo˙zemy wcia˙ ˛z eliminowa´c ludzi! 194
— Po prostu wst˛epny plan, nic powa˙znego. Powiedziałem Lazarovowi, z˙ e uwa˙zam to za przedwczesne i z˙ e najprawdopodobniej zaszła tu jaka´s pomyłka. Ale oni bardzo si˛e niepokoja,˛ Locke. — To nie mo˙ze tak dłu˙zej trwa´c, DeVasher. Do cholery, nie mo˙ze! Musimy bra´c pod uwag˛e nasza˛ reputacj˛e. Mamy wi˛ekszy procent s´miertelnych wypadków ni˙z rafineria ropy naftowej. Ludzie zaczna˛ plotkowa´c. Dojdzie w ko´ncu do tego, z˙ e z˙ aden absolwent wydziału prawa nie zechce podja´ ˛c tu pracy. — Nie wydaje mi si˛e, aby´s musiał si˛e o to martwi´c. Lazarov zabronił na razie zatrudnia´c kogokolwiek nowego. Kazał mi ci˛e o tym poinformowa´c. Chce tak˙ze wiedzie´c, ilu pracowników wcia˙ ˛z o niczym nie wie. — My´sl˛e, z˙ e pi˛eciu. Zobaczmy: Lynch, Sorrell, Buntin, Myers i McDeere. — Nie mówmy o McDeerze. Lazarov jest przekonany, z˙ e on wie du˙zo wi˛ecej, ni˙z przypuszczamy. Jeste´s pewien, z˙ e pozostali czterej nic nie wiedza? ˛ Locke zastanawiał si˛e przez chwil˛e, mamroczac ˛ co´s pod nosem. — Có˙z, nic im dotad ˛ nie powiedzieli´smy. Ty i twoi ludzie słuchacie i obserwujecie. Co´scie usłyszeli? — Od tej czwórki nic. Wyglada ˛ na to, z˙ e nic nie wiedza˛ i niczego nie podejrzewaja.˛ Czy mo˙zesz ich wyla´c? — Wyla´c ich! Oni sa˛ prawnikami, DeVasher. Nie wylewa si˛e prawników. Sa˛ lojalnymi członkami firmy. — Firma si˛e zmienia, Locke. Lazarov chce wyla´c tych, którzy nic nie wiedza,˛ i zaprzesta´c przyjmowania nowych. To oczywiste, z˙ e fedowie zmienili strategi˛e, wi˛ec teraz i my musimy zmieni´c swoja.˛ Lazarov chce wyeliminowa´c potencjalne przecieki. Nie mo˙zemy siedzie´c z zało˙zonymi r˛ekami i czeka´c, a˙z oni powyłapuja˛ naszych chłopców. — Wyla´c ich — powtórzył Locke, jakby nie wierzac ˛ własnym uszom. — Ta firma jeszcze nigdy nie wylała prawnika. — Bardzo wzruszajace, ˛ Locke. Pozbyli´smy si˛e pi˛eciu, ale nigdy z˙ adnego nie wylali´smy. To rzeczywi´scie dobre. Masz na to miesiac, ˛ wi˛ec zacznij wymy´sla´c powody. Proponuj˛e, aby´s wywalił cała˛ czwórk˛e w tym samym czasie. Powiedz im, z˙ e stracili´scie du˙ze konto i dlatego musicie ich zwolni´c. — Nie mamy kont, tylko klientów. — W porzadku, ˛ niech b˛edzie. Twoi najwi˛eksi klienci za˙zadali, ˛ by´s wywalił Lyncha, Sorrella, Buntina i Myersa. A teraz zacznij si˛e przygotowywa´c do tego. — Jak mamy wywali´c t˛e czwórk˛e, nie wywalajac ˛ McDeere’a? — Wymy´slisz co´s, Nat. Masz miesiac. ˛ Pozbad´ ˛ z si˛e ich i nie szukaj nowych chłopców. Lazarov potrzebuje stabilnej, małej organizacji, w której ka˙zdemu mo˙zna w pełni ufa´c. On si˛e boi, Nat. Boi si˛e i jest w´sciekły. Nie musz˛e ci mówi´c, co si˛e stanie, je˙zeli który´s z naszych chłopców pu´sci farb˛e. — Nie, nie musisz mi mówi´c. Co zamierza zrobi´c z McDeere’em?
195
— Na razie nic, wszystko jest tak jak dotad. ˛ Słuchamy dzieciaka przez dwadzie´scia cztery godziny na dob˛e i nigdy nie wspomniał o niczym ani z˙ onie, ani komukolwiek innemu. Cho´cby słowem! Dwa razy kontaktował si˛e z nim Tarrance i za ka˙zdym razem doniósł ci o tym. Wcia˙ ˛z uwa˙zam, z˙ e to drugie spotkanie jest nieco podejrzane, wiec jeste´smy bardzo ostro˙zni. Lazarov tymczasem utrzymuje, z˙ e doszło do spotkania w Waszyngtonie. Chce si˛e upewni´c. Powiedział, z˙ e jego ludzie nie wiedza˛ wiele, ale szukaja.˛ Je˙zeli McDeere rzeczywi´scie spotkał si˛e z fedami i nic nam o tym nie powiedział, to Lazarov na pewno ka˙ze mi si˛e po´spieszy´c. Dlatego z˙ ada ˛ wst˛epnego planu usuni˛ecia McDeere’a. — Jak zamierzasz to zrobi´c? — Jest jeszcze za wcze´snie. Nie my´slałem o tym zbyt wiele. — Wiesz, z˙ e za dwa tygodnie jedzie z z˙ ona˛ na Kajmany. Zatrzymaja˛ si˛e w naszym domu wypoczynkowym, jak zwykle. — Nie zrobimy tam tego ponownie. Byłoby to zbyt podejrzane. Lazarov kazał mi doprowadzi´c do tego, by zaszła w cia˙ ˛ze˛ . ˙ — Zona McDeere’a? — Tak. Chce, aby mieli dziecko, czuły punkt: Jest na pigułkach, wi˛ec trzeba si˛e b˛edzie włama´c, zabra´c jej małe pudełeczko i wymieni´c tabletki na placebo. Co´s jakby smutek zago´sciło na chwil˛e we wspaniałych, czarnych oczach i Locke wyjrzał przez okno. — Co si˛e tu dzieje, do diabła? — zapytał mi˛ekko. — To miejsce si˛e zmienia, Nat. Fedowie nie przestaja˛ si˛e tu kr˛eci´c i wyglada ˛ na to, z˙ e cholernie si˛e nami interesuja.˛ Kto wie, którego´s dnia jeden z naszych chłopców mo˙ze połkna´ ˛c przyn˛et˛e, a wtedy wy wszyscy b˛edziecie musieli opu´sci´c miasto w s´rodku nocy. ˙ — Nie wierz˛e, DeVasher. Zaden prawnik nie byłby tak głupi, by chciał ryzykowa´c własnym z˙ yciem i z˙ yciem swojej rodziny tylko dlatego, z˙ e fedowie obiecali mu to i owo. Nie wierz˛e, z˙ e to si˛e stanie. Ci chłopcy sa˛ zbyt madrzy ˛ i robia˛ zbyt du˙zo pieni˛edzy. — Mam nadziej˛e, z˙ e si˛e nie mylisz.
Rozdział 22
Agent zajmujacy ˛ si˛e wynajmowaniem lokali oparł si˛e o s´cian˛e windy i podziwiał czarna,˛ skórzana˛ spódniczk˛e mini. Powiódł spojrzeniem a˙z do samych kolan, gdzie si˛e ko´nczyła, po czym skierował je na po´nczochy i przesunał ˛ ni˙zej, a˙z do czarnych, wysokich szpilek. Powoli pow˛edrował wzrokiem w gór˛e, znów minał ˛ po´nczochy i spódniczk˛e, przez chwil˛e podziwiał kragło´ ˛ sc´ po´sladków, a potem przeniósł oczy w gór˛e, na kaszmirowy sweter. Jego zdaniem ten sweter zasłaniał zbyt wiele, ale to, co odsłaniał, było z pewno´scia˛ fascynujace. ˛ Włosy ko´nczyły si˛e na wysoko´sci ramion. Wiedział, z˙ e sa˛ utlenione. Gdy jednak dodał tlenione włosy do skórzanej spódnicy, po´nczoch, wysokich szpilek oraz obcisłego swetra otaczajacego ˛ wydatne kragło´ ˛ sci z przodu, pomy´slał, z˙ e w sumie jest to kobieta, która˛ chciałby mie´c. A ona chciała tylko małego biura. Winda stan˛eła. Drzwi si˛e otworzyły i poszedł za ta˛ kobieta˛ waskim ˛ korytarzem. — T˛edy — powiedział, właczaj ˛ ac ˛ s´wiatło. Na zakr˛ecie wyprzedził ja˛ i wsunał ˛ klucz do starych, drewnianych drzwi. — To tylko dwa pokoje — powiedział i znów nacisnał ˛ kontakt. — Około dwustu stóp kwadratowych. Podeszła prosto do okna. — Widok mi odpowiada — powiedziała. — Tak, to miły widok. Dywan jest nowy. Wszystko zostało odmalowane zeszłej jesieni. Toalety mieszcza˛ si˛e na ko´ncu korytarza. To przyjemne miejsce. Cały budynek odnowiono osiem lat temu. — Mówiac ˛ to, gapił si˛e na czarne po´nczochy. — Jest całkiem nie´zle — powiedziała Tammy takim tonem, jakby w ogóle nie interesowało jej to, o czym on przed chwila˛ mówił. Nadal wygladała ˛ przez okno. — Jak si˛e nazywa to miejsce? — Budynek Handlu Bawełna.˛ Jeden z najstarszych w Memphis. Ten adres naprawd˛e podnosi presti˙z. — Czy czynsz jest tak˙ze odpowiednio wysoki? Odchrzakn ˛ ał ˛ i wyciagn ˛ ał ˛ jaki´s plik papierów, na które jednak nie spojrzał. Gapił si˛e na jej obcasy. 197
— Có˙z, biuro jest małe. Do czego jest pani potrzebne? — Do papierkowej roboty na zlecenia. — Podeszła do nast˛epnego okna, wcia˙ ˛z jakby go ignorujac. ˛ Obserwował ka˙zdy jej ruch. — Rozumiem. Na jak długo b˛edzie to pani potrzebne? — Na sze´sc´ miesi˛ecy, z mo˙zliwo´scia˛ przedłu˙zenia do roku. — W porzadku, ˛ skoro chodzi o sze´sc´ miesi˛ecy, mo˙zemy obni˙zy´c do trzystu pi˛ec´ dziesi˛eciu miesi˛ecznie. Wysun˛eła prawa˛ stop˛e z buta i potarła nia˛ lewa˛ łydk˛e. Zauwa˙zył, z˙ e szew na po´nczosze zaczynał si˛e pod obcasem i biegł wzdłu˙z zewn˛etrznej strony stopy. Jej paznokcie u nóg były. . . czerwone! Przesun˛eła si˛e w lewo i oparła po´sladkami o parapet. Dokumenty zadr˙zały mu w r˛ekach. — Zapłac˛e dwie´scie pi˛ec´ dziesiat ˛ za miesiac ˛ — powiedziała stanowczym tonem. Odchrzakn ˛ ał. ˛ Nie było sensu zbytnio si˛e upiera´c. Male´nkie pokoje stanowiły martwa˛ przestrze´n, nieu˙zyteczna˛ dla innych i od lat nikt ich nie wynajmował. Sekretarka pracujaca ˛ na zlecenie mogła si˛e przyda´c lokatorom tego budynku. Cholera, przecie˙z on sam te˙z mógł czasem potrzebowa´c sekretarki. — Trzysta i ani centa mniej. Budynek cieszy si˛e powodzeniem. Jest obecnie wykorzystany w dziewi˛ec´ dziesi˛eciu procentach. Trzysta za miesiac ˛ to i tak za mało. Z trudem wystarczy na pokrycie kosztów. Odwróciła si˛e nagle i oto były tu˙z przed nim. Ciasno opi˛ete kaszmirowym swetrem spogladały ˛ na niego prowokacyjnie. — Ogłoszenie informuje, z˙ e wynajmujecie umeblowane biura — powiedziała. — To mo˙zemy umeblowa´c — odrzekł idac ˛ na kompromis. — Co b˛edzie pani potrzebne? Rozejrzała si˛e po pokoju. — Chciałabym stół dla sekretarki i biurko. Kilka szafek. Kilka krzeseł dla interesantów. Nic szczególnego. Drugi pokój nie musi by´c umeblowany. Wstawi˛e tam kserokopiark˛e. — Nie ma sprawy — powiedział z u´smiechem. — B˛ed˛e płaci´c trzysta miesi˛ecznie, z umeblowaniem. — Dobrze — zgodził si˛e i wydobył biały formularz umowy. Poło˙zył go na składanym stoliku i zaczał ˛ pisa´c. — Jak si˛e pani nazywa? — Doris Greenwood. — Jej matka nazywała si˛e Doris Greenwood, a ona Tammy Inez Greenwood, dopóki nie wyszła za ma˙ ˛z za Bustera Hemphilla, który pó´zniej stał si˛e Elvisem Aronem Hemphillem. Matka mieszkała w Effingham, w stanie Illinois. — W porzadku, ˛ Doris — starał si˛e by´c miły, tak jakby od tej chwili mówili sobie po imieniu i dzi˛eki temu stali si˛e sobie bli˙zsi. — Miejsce zamieszkania? — Po co ci to? — spytała z nuta˛ irytacji w głosie. 198
— No có˙z, po prostu potrzebna jest nam ta informacja. — To nie twoja sprawa. — Dobra, dobra — dramatycznym ruchem wykre´slił ten fragment umowy. Spojrzał na poprzednie wiersze. — No wi˛ec tak. . . piszemy. . . od dzisiaj, od drugiego marca, do drugiego wrze´snia. Czy ci to odpowiada? Skin˛eła potakujaco ˛ głowa˛ i zapaliła papierosa. Przeczytał nast˛epny akapit. — W porzadku, ˛ wymagamy wpłacenia trzystu dolarów zadatku i opłaty za pierwszy miesiac ˛ z góry. Z kieszeni swej obcisłej, czarnej, skórzanej spódnicy wyj˛eła zwitek banknotów. Odliczyła sze´sc´ setek i poło˙zyła je na stole. — Prosz˛e pokwitowa´c — powiedziała. — Oczywi´scie. — Nie przerywał pisania. — Na którym pi˛etrze jeste´smy? — zapytała powracajac ˛ do okna. — Na ósmym. Po pi˛etnastym ka˙zdego miesiaca ˛ pobieramy dziesi˛ec´ procent kary, je´sli kto´s zalega z opłata.˛ Mamy prawo sprawdza´c, jak sa˛ u˙zytkowane te pomieszczenia. Nie moga˛ by´c wykorzystywane do z˙ adnych nielegalnych celów. Płacisz za prad, ˛ telefon, wod˛e i ubezpieczenie wyposa˙zenia. Dostaniesz jedno miejsce na parkingu po drugiej stronie ulicy, a tu masz dwa klucze. Jakie´s pytania? — Tak. Co b˛edzie, je˙zeli zechc˛e pracowa´c o nietypowej porze? Na przykład pó´zno w nocy. — To nie ma znaczenia. Mo˙zesz przychodzi´c i wychodzi´c, kiedy ci si˛e podoba. Po zapadni˛eciu ciemno´sci stra˙znik na Front Street pozwoli ci przej´sc´ . Tammy wetkn˛eła papierosa mi˛edzy swoje lepkie wargi i podeszła do stołu. Spojrzała na umow˛e, zawahała si˛e przez chwil˛e i podpisała: „Doris Greenwood”. Zamkn˛eli drzwi, po czym poszli korytarzem w stron˛e windy. W południe nast˛epnego dnia dostarczono do´sc´ dziwaczny zestaw mebli, a Doris Greenwood z Greenwood Services postawiła na biurku po˙zyczona˛ maszyn˛e do pisania i po˙zyczony telefon. Siedzac ˛ przy maszynie, mogła zerka´c przez okno i obserwowa´c ruch uliczny na Front Street. Zapełniła szuflady biurka papierem maszynowym, notesami, ołówkami i innymi przyborami. Rozło˙zyła czasopisma na szafkach i ustawiła niewielki stolik pomi˛edzy dwoma krzesłami, przeznaczonymi dla klientów. Kto´s zapukał do drzwi. — Kto tam? — spytała. — Twoja kopiarka — odpowiedział czyj´s głos. Przekr˛eciła klucz i otworzyła drzwi. Niski, ruchliwy, mały człowieczek, na którego wołano Gordy, wpadł do s´rodka, rozejrzał si˛e wokoło i zapytał: — Dobra, gdzie to postawi´c? — Tutaj — Tammy wskazała na pusty pokój pozbawiony drzwi, o wymiarach osiem na dziesi˛ec´ . Dwaj młodzi m˛ez˙ czy´zni w niebieskich uniformach wepchn˛eli 199
tam wózek, na którym znajdowała si˛e kopiarka. Gordy poło˙zył papiery na jej biurku. — Ta kopiarka b˛edzie chyba za wielka dla pani. Odbija dziewi˛ec´ dziesiat ˛ kopii na minut˛e, ma automatyczna˛ regulacj˛e pr˛edko´sci i automatycznie kontroluje kolejno´sc´ drukowania. To du˙za maszyna. — Gdzie mam si˛e podpisa´c? — zapytała, ignorujac ˛ jego gadanin˛e. Wskazał wła´sciwe miejsce długopisem. — Za sze´sc´ miesi˛ecy, po dwie´scie czterdzie´sci dolarów miesi˛ecznie. Mie´sci si˛e w tym opłata za usług˛e, wypo˙zyczenie i za pi˛ec´ set arkuszy papieru na dwa pierwsze miesiace. ˛ Jaki format chce pani? — A-4. — Termin pierwszej wpłaty wypada dziesiatego ˛ i to samo dotyczy nast˛epnych pi˛eciu miesi˛ecy. Instrukcja znajduje si˛e na podstawce. Prosz˛e do mnie zadzwoni´c, je˙zeli b˛edzie pani miała jakie´s pytania. Dwaj m˛ez˙ czy´zni zerkn˛eli na dekatyzowane d˙zinsy oraz czerwone szpilki i z ociaganiem ˛ opu´scili biuro. Gordy oderwał z˙ ółta˛ kopi˛e i wr˛eczył ja˛ Tammy. — Dzi˛eki — powiedział. Zamkn˛eła za nimi drzwi. Podeszła do okna i spojrzała w kierunku północnym, na Front Street. Dwie przecznice dalej, po przeciwnej stronie, wida´c było trzecie i czwarte pi˛etro Gmachu Bendiniego. Pracował ci˛ez˙ ko, całymi godzinami nie wstajac ˛ od biurka zawalonego ksia˙ ˛zkami i stertami papierów. Był zbyt zaj˛ety, by kontaktowa´c si˛e z kimkolwiek z wyjatkiem ˛ Lamara. Zdawał sobie spraw˛e, z˙ e je´sli zmiana jego stosunku do firmy odbije si˛e na jego wydajno´sci, zostanie to zauwa˙zone. Wobec tego pracował ci˛ez˙ ej. Mo˙ze przestana˛ go podejrzewa´c o nielojalno´sc´ , je´sli b˛edzie fakturowa´c dwadzies´cia godzin dziennie. Mo˙zliwe, z˙ e pieniadze ˛ go ochronia.˛ Nina zajrzała do niego po lunchu i przyniosła pudełko z zimna˛ pizza.˛ Jadł w czasie, gdy porzadkowała ˛ jego biurko. Zadzwonił do Abby. Powiedział, z˙ e jedzie zobaczy´c si˛e z Rayem i z˙ e wróci do Memphis w niedziel˛e wieczorem. Przez boczne drzwi wymknał ˛ si˛e na parking. Przez trzy i pół godziny p˛edził czterdziesta˛ autostrada˛ mi˛edzystanowa,˛ nie spuszczajac ˛ oczu z tylnego lusterka. Nic. Nie spostrzegł ich ani razu. Doszedł do wniosku, z˙ e prawdopodobnie po prostu dzwonili do siebie i czekali na niego dopiero gdzie´s u celu. W Nashville skr˛ecił raptownie w stron˛e centrum. Posługujac ˛ si˛e mapa,˛ która˛ sam sobie naszkicował, to wciskał si˛e w tłum pojazdów, to znowu ze´n si˛e wymykał, wykonujac ˛ co chwila szalone manewry i, generalnie biorac, ˛ jechał jak wariat. Znalazłszy si˛e w południowej cz˛es´ci miasta skr˛ecił nagle w dzielnic˛e podmiejskich osiedli i zaczał ˛ si˛e szybko przemyka´c pomi˛edzy blokami. Otoczenie sprawiało wra˙zenie do´sc´ sympatyczne. Parkingi były zadba200
ne, twarze wszystkie bez wyjatku ˛ białe. Zaparkował BMW obok jakiego´s biura i zamknał ˛ samochód. Znajdujacy ˛ si˛e w pobli˙zu automat telefoniczny na szcz˛es´cie działał. Zadzwonił po taksówk˛e i podał nazw˛e sasiedniej ˛ ulicy. Przebiegł skrajem jezdni pomi˛edzy budynkami i dotarł na miejsce jednocze´snie z taksówka.˛ — Dworzec autobusowy Greyhound — rzucił kierowcy. — Ale szybko. Mam dziesi˛ec´ minut. — Spokojnie, kolego. To tylko sze´sc´ przecznic stad. ˛ Mitch skulił si˛e na tylnym siedzeniu i uwa˙znie obserwował jadace ˛ za nimi samochody. Po siedmiu minutach zatrzymali si˛e przed dworcem. Mitch rzucił dwie piatki ˛ na siedzenie i pobiegł do kasy. Kupił bilet do Atlanty na czwarta˛ trzydzies´ci. Na s´ciennym zegarze była ju˙z czwarta trzydzie´sci jeden. Pracownik wskazał drzwi wahadłowe. — Autobus numer 454 — powiedział. — Zaraz odje˙zd˙za. Kierowca zatrzasnał ˛ baga˙znik, wział ˛ od Mitcha bilet i wszedł za nim do autobusu. Pierwsze trzy rz˛edy foteli były zaj˛ete przez leciwych Murzynów. Kilkunastu innych pasa˙zerów zajmowało miejsca w gł˛ebi wozu. Usiadł przy oknie w czwartym rz˛edzie od tyłu. Zało˙zył okulary przeciwsłoneczne i obejrzał si˛e za siebie. Nikogo. Cholera! Czy˙zby to był zły autobus? Wóz nabierał szybko´sci, a on gapił si˛e w ciemne okno. Mieli zatrzyma´c si˛e w Knoxville. Mo˙ze tam dojdzie do spotkania. Kiedy wjechali na szos˛e mi˛edzystanowa,˛ a autobus osiagn ˛ ał ˛ maksymalna˛ pr˛edko´sc´ , m˛ez˙ czyzna w niebieskich d˙zinsach i kolorowej bawełnianej koszuli zajał ˛ miejsce obok Mitcha. Był to Tarrance. Mitch odetchnał ˛ z ulga.˛ — Gdzie si˛e ukrywałe´s? — zapytał. — W toalecie. Zgubiłe´s ich? — zapytał cicho Tarrance, przygladaj ˛ ac ˛ si˛e jednocze´snie współpasa˙zerom. Nikt si˛e im nie przysłuchiwał. Nikt nie mógł ich usłysze´c. — Ja ich nigdy nie widz˛e, Tarrance. Wi˛ec nie mog˛e ci powiedzie´c, czy ich zgubiłem. Ale my´sl˛e, z˙ e tym razem tylko superman potrafiłby nie straci´c mnie z oczu. — Czy widziałe´s naszego człowieka na dworcu? — Tak. Przy automacie telefonicznym. Miał na głowie czerwona˛ czapeczk˛e Falcons. Czarny kole´s. — To on. Dałby znak, gdyby jechali za toba.˛ — Zasygnalizował, z˙ e mam i´sc´ dalej. Tarrance miał oczy zasłoni˛ete okularami przeciwsłonecznymi o posrebrzanych szkłach, a na głowie zielona˛ czapeczk˛e baseballowa.˛ Mitch czuł silny aromat gumy owocowej. — Dzi´s jakby bez munduru? — zapytał z u´smiechem. — Czy Voyles dał ci pozwolenie na taki ubiór? — Zapomniałem si˛e go spyta´c. Wspomn˛e mu o tym rano. 201
— W niedziel˛e rano? — zapytał Mitch. — Oczywi´scie. B˛edzie chciał, z˙ ebym mu opowiedział dokładnie o naszej małej przeja˙zd˙zce autobusowej. Rozmawiałem z nim krótko na godzin˛e przed wyjazdem z miasta. — Có˙z, zacznijmy od spraw najwa˙zniejszych. Co z moim samochodem? — Zajmiemy si˛e nim za kilka minut. B˛edzie w Knoxville na czas. Nie martw si˛e. — Nie boisz si˛e, z˙ e nas odnajda? ˛ — Nie ma mowy. Nikt nie wyjechał za toba˛ z Memphis, a my nie wykryli´smy nikogo w Nashville. Jeste´s czysty jak łza. — Wybacz, z˙ e o to pytam. Ale po tamtej wpadce w sklepie z obuwiem wiem, z˙ e wy, chłopcy, nie grzeszycie nadmiernym rozumem. — Zgoda, to była pomyłka. My. . . — Wielka pomyłka. Taka, z˙ e mogłem przez nia˛ trafi´c na list˛e załatwionych. — Dobrze si˛e wybroniłe´s. To si˛e nie powtórzy. — Obiecaj mi, Tarrance. Obiecaj, z˙ e ju˙z nikt nigdy nie podejdzie do mnie w miejscu publicznym. Tarrance spu´scił wzrok i skinał ˛ głowa.˛ — Nie, Tarrance. Chc˛e to usłysze´c z twoich ust. Obiecaj mi. — Dobra. To si˛e ju˙z nigdy wi˛ecej nie powtórzy. Obiecuj˛e. — Dzi˛eki. Teraz mo˙ze b˛ed˛e mógł jada´c w restauracjach bez obawy, z˙ e zostan˛e zaczepiony. — Załatwione. Stary Murzyn z laska˛ zbli˙zył si˛e do nich, u´smiechnał ˛ i przeszedł obok. Drzwi toalety zamkn˛eły si˛e z trzaskiem. Autobus zjechał na lewy pas. Tarrance zaczał ˛ przeglada´ ˛ c czasopismo. Mitch podziwiał krajobraz za szyba.˛ Człowiek z laska˛ załatwił swoje sprawy i powrócił na miejsce w pierwszym rz˛edzie. — A wi˛ec, co ci˛e tu sprowadza? — zapytał Tarrance kartkujac ˛ czasopismo. — Nie lubi˛e samolotów. Zawsze podró˙zuj˛e autobusem. — Rozumiem. Od czego chciałby´s zacza´ ˛c? — Voyles powiedział, z˙ e masz plan gry. — Tak. Potrzebuj˛e po prostu przewodnika. — Dobrzy przewodnicy kosztuja.˛ — Mamy pieniadze. ˛ — To b˛edzie kosztowa´c o wiele wi˛ecej, ni˙z sadzisz. ˛ Ujm˛e to w ten sposób: zrezygnuj˛e z czterdziestoletniej kariery za, powiedzmy, pół miliona za ka˙zdy rok. — To wypada dwadzie´scia milionów kawałków. — Wiem. Ale mo˙zemy si˛e jako´s dogada´c. — Miło to słysze´c. Zakładasz, z˙ e b˛edziesz pracował czy praktykował, jak to nazywasz, przez czterdzie´sci lat. To bardzo ryzykowne zało˙zenie. A teraz, tak dla 202
zabawy, załó˙zmy, z˙ e w ciagu ˛ pi˛eciu lat rozwalimy firm˛e i oskar˙zymy ci˛e razem z twoimi kole˙zkami. I z˙ e zostaniesz skazany na kilka lat. Nie b˛eda˛ ci˛e trzyma´c długo, gdy˙z jeste´s człowiekiem wykształconym, no i oczywi´scie słyszałe´s, jak miłe sa˛ federalne wi˛ezienia. W ka˙zdym razie jednak stracisz swoja˛ licencj˛e, swój dom, swoje małe BMW. Prawdopodobnie tak˙ze i swoja˛ z˙ on˛e. Kiedy wyjdziesz na wolno´sc´ , b˛edziesz mógł zosta´c prywatnym detektywem jak twój stary przyjaciel Lomax. To łatwa praca, dopóki nie zaczniesz pcha´c nosa w nie swoje sprawy. — Jak powiedziałem, to jest do uzgodnienia. — W porzadku. ˛ Wi˛ec negocjujmy. Ile chcesz? — Za co? Tarrance zamknał ˛ czasopismo, poło˙zył je pod siedzeniem i otworzył gruba˛ ksia˙ ˛zk˛e. Udawał, z˙ e czyta. Mitch mówił, niemal nie otwierajac ˛ ust i patrzac ˛ w okno. — To dobre pytanie — powiedział Tarrance cicho, jego głos wzniósł si˛e tylko odrobin˛e ponad przytłumiony warkot silnika. — Czego chcemy od ciebie? Dobre pytanie. Po pierwsze, musisz zrezygnowa´c z kariery prawnika. B˛edziesz ujawnia´c sekrety i dokumenty nale˙zace ˛ do twoich klientów. To oczywi´scie wystarczy, by ci˛e pozbawiono licencji, ale tym si˛e nie ma co martwi´c. Ty i ja musimy si˛e dogada´c co do tego, z˙ e podasz nam firm˛e na srebrnej tacy. Gdy si˛e dogadamy w tej sprawie, reszta si˛e ju˙z sama uło˙zy. Po drugie, rzecz najwa˙zniejsza, musisz nam dostarczy´c bogata˛ dokumentacj˛e, aby´smy mogli oskar˙zy´c wszystkich członków firmy i wi˛ekszo´sc´ spo´sród tych, co rzadz ˛ a˛ rodzina˛ Morolta. Dokumenty znajduja˛ si˛e w tym małym budynku na Front Street. — Skad ˛ o tym wiesz? Tarrance u´smiechnał ˛ si˛e. ´ — Wydali´smy miliardy dolarów na walk˛e z organizacjami przest˛epczymi. Sledzili´smy rodzin˛e Morolta przez dwadzie´scia lat. Mamy swoje wtyczki wewnatrz ˛ rodziny. Hodge i Kozinski zacz˛eli mówi´c, zanim zostali zamordowani. Nie oceniaj nas tak nisko, Mitch. — A tobie si˛e wydaje, z˙ e ja mog˛e zdoby´c informacje? — Tak, doradco. B˛edac ˛ wewnatrz, ˛ mo˙zesz doprowadzi´c do upadku firmy i zniszczenia najwi˛ekszej organizacji przest˛epczej w kraju. Musisz nam wyda´c firm˛e. Potrzebujemy wiele rozmaitych informacji. Gdzie znajduja˛ si˛e biura poszczególnych osób? Nazwiska sekretarek, pracowników, asystentów. Kto si˛e zajmuje konkretnymi sprawami. Kto ma jakich klientów. Kto siedzi na czwartym pi˛etrze. Co tam jest? Gdzie si˛e przechowuje dokumenty? Czy tam znajduje si˛e główna skrytka? Ile informacji jest w komputerach? Ile na mikrofilmach? I sprawa najwa˙zniejsza: musisz wynie´sc´ te dokumenty i dostarczy´c je nam. Gdy b˛edziemy mie´c wystarczajace ˛ dowody, wtargniemy tam z mała˛ armia˛ i we´zmiemy wszystko. Ale to bardzo powa˙zna operacja. Musimy mie´c niezbite, konkretne dowody, zanim zdecydujemy si˛e wkroczy´c do akcji z nakazami rewizji. 203
— To wszystko, czego chcecie? — Nie. B˛edziesz musiał s´wiadczy´c przeciw swoim kolegom na rozprawach sadowych. ˛ To mo˙ze si˛e ciagn ˛ a´ ˛c latami. Mitch odetchnał ˛ gł˛eboko i zamknał ˛ oczy. Autobus zwolnił. Zapadał zmierzch i nagle, w jednej chwili, we wszystkich samochodach na zachodnim pasie zapaliły si˛e przednie s´wiatła. Zeznawa´c w sadzie! ˛ O tym nie pomy´slał. Tamtych sta´c b˛edzie na miliony dla najlepszych prawników, wi˛ec rozprawy sadowe ˛ moga˛ si˛e ciagn ˛ a´ ˛c w niesko´nczono´sc´ . Tarrance zaczał ˛ znowu czyta´c powie´sc´ . Jego wzrok przystosował si˛e do słabego s´wiatełka lampki płonacej ˛ nad nimi, jakby rzeczywi´scie był prawdziwym pasa˙zerem odbywajacym ˛ prawdziwa˛ podró˙z. Przejechali w milczeniu ze trzydzie´sci mil, po czym Mitch zdjał ˛ okulary i spojrzał na Tarrance’a. — A co b˛edzie ze mna? ˛ — Otrzymasz mnóstwo pieni˛edzy, tyle, ile to jest warte. Je´sli masz jakie´s poczucie moralno´sci, b˛edziesz mógł s´miało spojrze´c ludziom w oczy. B˛edziesz mógł zamieszka´c w dowolnym miejscu w kraju, uzyskasz oczywi´scie nowa˛ to˙zsamo´sc´ . Załatwimy ci prac˛e, zmienimy nos, zrobimy naprawd˛e wszystko, co zechcesz. Mitch usiłował nie odrywa´c oczu od szosy, ale nie wytrzymał długo. Spojrzał na Tarrance’a. — Moralno´sci? Nie u˙zywaj przy mnie tego słowa, Tarrance. Jestem niewinna˛ ofiara˛ i ty o tym wiesz. Tarrance odchrzakn ˛ ał ˛ z mina˛ spryciarza. Przez kilka mil jechali znowu w milczeniu. — A co z moja˛ z˙ ona? ˛ — Och, mo˙zesz ja˛ zatrzyma´c. — Bardzo zabawne. — Przepraszam. Dostanie wszystko, czego tylko b˛edzie chciała. Czy ona du˙zo wie? — Wszystko. — Pomy´slał nagle o dziewczynie na pla˙zy. — Prawie wszystko. — Załatwimy jej dobrze płatna˛ prac˛e w Social Security Association, tam gdzie sobie za˙zyczy. Nie b˛edzie tak z´ le, Mitch. — B˛edzie wspaniale. Do jakiego´s momentu w przyszło´sci, kiedy który´s z waszych ludzi rozlu´zni si˛e troch˛e za bardzo, szepnie co´s nieodpowiedniej osobie i wtedy przeczytasz o mnie lub o mojej z˙ onie w gazetach. Mafia nigdy nie zapomina, Tarrance. Maja˛ pami˛ec´ lepsza˛ od słoni. I lepiej strzega˛ tajemnic ni˙z wy. Stracili´scie wielu ludzi, wi˛ec nie zaprzeczaj. — Nie zaprzeczam. I przyznaj˛e, z˙ e sa˛ niezwykle konsekwentni i pomysłowi, kiedy zdecyduja˛ si˛e kogo´s zabi´c. — Dzi˛eki. Wi˛ec co z soba˛ zrobi˛e? — To zale˙zy od ciebie. W tej chwili mieszka w kraju około dwustu s´wiadków, którzy przyj˛eli nowe nazwiska, maja˛ nowe domy i pracuja˛ w nowych zawodach. 204
Masz wszelkie szanse na to, z˙ e ci si˛e uda. — A wi˛ec to gra i to ryzykowna gra? — Tak. Albo bierzesz pieniadze ˛ i uciekasz, albo zostajesz znakomitym prawnikiem i liczysz na to, z˙ e nigdy nie wkroczymy do akcji. — To gówniany wybór, Tarrance. — Tak. I ciesz˛e si˛e, z˙ e to ty wybierasz. Towarzyszka s˛edziwego Murzyna z laska˛ wstała ze swojego miejsca i zacz˛eła przesuwa´c si˛e w ich stron˛e. Po drodze chwytała si˛e wszystkich opar´c. Gdy przechodziła, Tarrance pochylił si˛e ku Mitchowi. Nie o´smieliłby si˛e mówi´c, kiedy kto´s nieznajomy znajdował si˛e tak blisko. Miała co najmniej dziewi˛ec´ dziesiatk˛ ˛ e, była ułomna, wygladała ˛ na analfabetk˛e i prawdopodobnie nie wywarłoby na niej wi˛ekszego wra˙zenia, gdyby Tarrance umarł w nast˛epnej chwili. Jednak˙ze Tarrance milczał jak głaz. Po pi˛etnastu minutach drzwi od toalety otwarły si˛e i zabulgotała spuszczana woda. Kobieta poczłapała do przodu i zaj˛eła swoje miejsce. — Kim jest Jack Aldrich? — spytał Mitch. Spodziewał si˛e, z˙ e otrzyma nieprawdziwa˛ odpowied´z na to pytanie i uwa˙znie obserwował katem ˛ oka, jaka b˛edzie reakcja. Tarrance podniósł oczy znad ksia˙ ˛zki i wbił wzrok w oparcie fotela przed soba.˛ — Nazwisko brzmi znajomo. Jako´s nie mog˛e sobie przypomnie´c. Mitch znowu zapatrzył si˛e w okno. Tarrance na pewno wiedział. Lekko drgnał, ˛ a jego oczy zw˛eziły si˛e zbyt szybko, zanim odpowiedział. Mitch obserwował samochody sunace ˛ po pasie zachodnim. — No wi˛ec, kto to jest? — zapytał w ko´ncu Tarrance. — Nie znasz go? — Gdybym znał, to bym ci˛e nie pytał. — Jest członkiem naszej firmy. Powiniene´s o tym wiedzie´c, Tarrance. — To miasto roi si˛e od prawników. Mam wra˙zenie, z˙ e ty ich wszystkich znasz. — Znam tych w Bendinim, Lambercie i Locke’u, małej, cichej firmie, która˛ wy obserwujecie od siedmiu lat. Aldrich pracuje tam od lat sze´sciu. Kilka miesi˛ecy temu FBI próbowało nawiaza´ ˛ c z nim kontakt. Prawda czy nie? — Oczywi´scie, z˙ e nie. Kto ci to powiedział? — To bez znaczenia. Po prostu plotki w biurze. — To absolutne kłamstwo. Od sierpnia nie rozmawiali´smy z nikim poza toba.˛ Masz na to moje słowo. I nie zamierzamy rozmawia´c z kimkolwiek innym, chyba z˙ e ty si˛e wycofasz i b˛edziemy musieli poszuka´c kogo´s nowego. — Nigdy nie rozmawiałe´s z Aldrichem? — Ju˙z ci mówiłem. Mitch skinał ˛ głowa˛ i si˛egnał ˛ po czasopismo. Jechali w milczeniu przez blisko trzydzie´sci minut. Wreszcie Tarrance przerwał lektur˛e powie´sci i powiedział:
205
— Słuchaj, Mitch, za godzin˛e, czy co´s około tego, b˛edziemy w Knoxville. Je˙zeli mamy zawrze´c umow˛e, musimy zrobi´c to teraz. Dyrektor Voyles zada mi rano tysiac ˛ pyta´n. — Ile pieni˛edzy? — Pół miliona dolców. Ka˙zdy prawnik z prawdziwego zdarzenia wie, z˙ e pierwsza˛ ofert˛e nale˙zy odrzuci´c. Zawsze. Mitch przypomniał sobie, jak zaszokowany Avery otwiera usta i potrzasa ˛ głowa˛ z wyrazem ogromnego niesmaku i zaskoczenia na twarzy po usłyszeniu pierwszej oferty, cho´cby brzmiała jak najbardziej rozsadnie. ˛ Pó´zniej mo˙zna było przedstawi´c kontrpropozycj˛e i uzgodni´c ostateczna˛ kwot˛e, ale pierwsza˛ ofert˛e nale˙zało koniecznie odrzuci´c. Tak wi˛ec, u´smiechajac ˛ si˛e i kr˛ecac ˛ głowa,˛ tak jakby si˛e spodziewał czego´s podobnego, Mitch nie zgodził si˛e na pół miliona. — Czy powiedziałem co´s zabawnego? — powiedział Tarrance, który nie był ani prawnikiem, ani wytrawnym negocjatorem. — To rzeczywi´scie s´mieszne, Tarrance. Nie mo˙zesz oczekiwa´c po mnie, z˙ e odejd˛e z kopalni złota za pół miliona. Po odliczeniu podatków w najlepszym wypadku wezm˛e trzysta tysi˛ecy. — A je˙zeli zamkniemy kopalni˛e złota i ode´slemy was wszystkich do wi˛ezienia? — Je˙zeli, je˙zeli, je˙zeli. Je˙zeli tyle wiesz, to czemu tak niewiele dokonałe´s? Voyles powiedział mi, z˙ e wy, chłopcy, obserwujecie i czekacie od lat. To naprawd˛e dobre, Tarrance. Czy zawsze posuwasz si˛e tak szybko? — Chcesz si˛e przekona´c, McDeere? Załó˙zmy, z˙ e zajmie nam to nast˛epne pi˛ec´ lat. Po pi˛eciu latach podkładamy lont i w˛edrujesz normalnie za kratki. Skoro efekt ko´ncowy b˛edzie ten sam, to, ile czasu potrwa cała zabawa, nie wydaje mi si˛e zbyt wa˙zne. — Przykro mi. My´slałem, z˙ e prowadzimy negocjacje, a nie grozimy sobie. — Zaproponowałem ci wynagrodzenie. — Twoja oferta jest zbyt niska. Oczekujesz, z˙ e dostarcz˛e ci setek dowodów przeciwko całej zgrai najgorszych zbirów w Ameryce, wykonam cholernie niebezpieczna˛ robot˛e, z cała˛ pewno´scia˛ ryzykujac ˛ z˙ ycie. A ty mi podsuwasz ochłap. Co najmniej trzy miliony. Tarrance nawet nie drgnał ˛ ani nie zmarszczył brwi. Przyjał ˛ t˛e propozycj˛e z kamienna˛ twarza,˛ a Mitch, do´swiadczony negocjator, wiedział ju˙z, z˙ e nie posunał ˛ si˛e za daleko. — To mnóstwo pieni˛edzy — powiedział Tarrance tak, jakby mówił do siebie. — Nie wydaje mi si˛e, aby´smy kiedykolwiek zapłacili komu´s a˙z tyle. — Ale mo˙zecie, prawda? — Watpi˛ ˛ e. Musz˛e porozmawia´c z Dyrektorem.
206
— Z Dyrektorem! My´slałem, z˙ e otrzymałe´s wolna˛ r˛ek˛e w tej sprawie. B˛edziemy tak ciagle ˛ je´zdzi´c w t˛e i z powrotem, zanim dojdziemy do porozumienia? — A czego by´s jeszcze chciał? — Mam par˛e pomysłów, ale nie b˛edziemy o nich mówi´c, dopóki si˛e nie upewni˛e, z˙ e otrzymam kwot˛e, na jaka˛ zasługuj˛e. Stary m˛ez˙ czyzna z laska˛ musiał mie´c chore nerki. Wstał ponownie i zaczał ˛ niezgrabnie ku´styka´c w stron˛e toalety. Tarrance natychmiast zagł˛ebił si˛e w lekturze. Mitch zaczał ˛ przeglada´ ˛ c stary numer „Field & Stream”. Greyhound zjechał z autostrady mi˛edzystanowej w Knoxville dwie minuty przed ósma.˛ Tarrance nachylił si˛e i szepnał: ˛ — Z dworca wyjd´z głównymi drzwiami. Zobaczysz młodego człowieka w pomara´nczowej bluzie z napisem: „University of Tennessee”, stojacego ˛ obok białego bronco. Rozpozna ci˛e i zawoła do ciebie „Jeffrey”! Podaj mu r˛ek˛e jak przyjaciel, który si˛e odnalazł, i wsiad´ ˛ z do bronco. Podwiezie ci˛e do twojego samochodu. — Gdzie jest mój samochód? — zapytał równie˙z szeptem Mitch. — Za akademikiem w campusie. — Czy sprawdzili podsłuch? — Chyba tak. Zapytaj człowieka w bronco. Je˙zeli mimo wszystko jechali za toba,˛ gdy wyje˙zd˙załe´s z Memphis, to moga˛ by´c teraz podejrzliwi. Powiniene´s pojecha´c do Cookeville. To około stu mil stad. ˛ Jest tam Holiday Inn. Przenocuj w nim, a jutro pojedziesz odwiedzi´c swojego brata. My te˙z si˛e b˛edziemy przygla˛ da´c, a je´sliby co´s zacz˛eło brzydko pachnie´c, skontaktuj˛e si˛e z toba˛ w poniedziałek rano. — Kiedy wybierzemy si˛e na nast˛epna˛ przeja˙zd˙zk˛e autobusem? — We wtorek sa˛ urodziny twojej z˙ ony. Na ósma˛ zarezerwuj stolik „U Grisantiego”, to ta włoska knajpa na Airways. Dokładnie o dziewiatej ˛ podejd´z do automatu z papierosami, wrzu´c sze´sc´ dwudziestopi˛eciocentówek i kup paczk˛e jakichkolwiek papierosów. Na podstawce, która wysuwa si˛e z papierosami, znajdziesz kaset˛e. Kup sobie jeden z tych małych magnetofonów ze słuchawkami, jakich u˙zywaja˛ joggersi, i wysłuchaj ta´smy w swoim samochodzie, nie w domu, i oczywi´scie nie w biurze. Słuchaj przez słuchawki. Niech twoja z˙ ona te˙z tego posłucha. Na kasecie b˛edzie nagrana nasza najwy˙zsza oferta. Wyja´sni˛e tak˙ze kilka innych spraw. Kiedy wysłuchasz ta´smy kilka razy, pozbad´ ˛ z si˛e jej. — Nie´zle dopracowane, co? — Owszem. I nie b˛edziemy ze soba˛ rozmawia´c przez kilka tygodni. Oni obserwuja˛ i nasłuchuja,˛ Mitch. I sa˛ to zawodowcy. Nie zapominaj o tym, Mitch. — Nie martw si˛e. — Jaki miałe´s numer na koszulce, gdy grałe´s w futbol w szkole s´redniej? — Czterna´scie. 207
— A w koled˙zu? — Te˙z czterna´scie. — W porzadku. ˛ Twój tajny numer to 1–4-1–4. W czwartek wieczorem zadzwo´n z automatu pod numer 757–6000. Usłyszysz głos, który poinstruuje ci˛e, jak u˙zywa´c tajnego numeru. Potem usłyszysz mój głos z ta´smy, zapytam ci˛e o par˛e rzeczy. Od tego zaczniemy. — Dlaczego nie mog˛e po prostu pracowa´c w swoim zawodzie? Autobus wjechał na dworzec i zatrzymał si˛e. — Jad˛e do Atlanty — powiedział Tarrance. — Nie b˛edziemy si˛e widzie´c przez kilka tygodni. Je˙zeli zajdzie taka potrzeba, to zadzwo´n pod jeden z tych dwóch numerów, które ci kiedy´s dałem. Mitch przystanał ˛ w przej´sciu i spojrzał na agenta. — Trzy miliony, Tarrance. Nie opuszcz˛e ani centa. Je˙zeli macie miliardy na walk˛e z organizacjami przest˛epczymi, to na pewno mo˙zecie znale´zc´ dla mnie trzy miliony. Poza tym, Tarrance, istnieje trzecia mo˙zliwo´sc´ . Mog˛e znikna´ ˛c w s´rodku nocy, rozpłyna´ ˛c si˛e w powietrzu. A je˙zeli do tego dojdzie, ty i Morolto mo˙zecie si˛e zwalcza´c do woli, a ja b˛ed˛e sobie grał w domino na Karaibach. — Pewnie, Mitch. Mo˙zesz si˛e zabawi´c raz albo dwa, ale znajda˛ ci˛e w ciagu ˛ tygodnia. A nas tam nie b˛edzie, z˙ eby ci˛e ochrania´c. Do zobaczenia, kolego. Mitch wyskoczył z autobusu i przemknał ˛ si˛e przez dworzec.
Rozdział 23
O ósmej trzydzie´sci Nina uło˙zyła w staranny stosik dokumenty i notatki na biurku Mitcha. Lubiła poranny rytuał porzadkowania ˛ papierów i planowania zaj˛ec´ na cały dzie´n. Kalendarzyk z odnotowanymi terminami spotka´n le˙zał na rogu blatu. Zacz˛eła je czyta´c. — Ma pan dzi´s pracowity dzie´n, panie McDeere. Mitch przegladał ˛ teczk˛e jednego z klientów i próbował nie zwraca´c uwagi na Nin˛e. — Ka˙zdy dzie´n jest pracowity. — O dziesiatej ˛ spotkanie w biurze pana Mahana dotyczace ˛ apelacji Delta Shipping. — Nie mog˛e si˛e doczeka´c — wymamrotał Mitch. — O jedenastej spotkanie w biurze pana Tolara dotyczace ˛ sprawy Greenbriara. Jego sekretarka poinformowała mnie, z˙ e potrwa ono co najmniej dwie godziny. — Dlaczego dwie godziny? — Nie płaca˛ mi za to, z˙ ebym zadawała takie pytania. Gdybym si˛e stała za bardzo dociekliwa, mogliby mnie wyrzuci´c. O trzeciej trzydzie´sci chce si˛e z toba˛ zobaczy´c Victor Milligan. — Po co? — Powtarzam, z˙ e nie jestem upowa˙zniona do zadawania takich pyta´n. A za pi˛etna´scie minut oczekuje ci˛e w swoim biurze Frank Mulholland. — Tak, wiem. Gdzie to jest? — W centrum, w Budynku Handlu Bawełna.˛ Cztery lub pi˛ec´ przecznic za Union. Przechodziłe´s tamt˛edy ze sto razy. — W porzadku. ˛ Co jeszcze? — Czy mam ci przynie´sc´ co´s na lunch? — Nie, kupi˛e sobie kanapk˛e w mie´scie. — Doskonale. Masz wszystko, czego b˛edziesz potrzebował na spotkaniu z Mulhollandem? Bez słowa wskazał na ci˛ez˙ ka˛ skórzana˛ aktówk˛e.
209
Odeszła, a w chwil˛e pó´zniej Mitch przeszedł przez korytarz, po czym po schodach zbiegł na dół do drzwi frontowych. Przystanał ˛ na chwil˛e przy s´wiatłach na skrzy˙zowaniu, potem skr˛ecił i ruszył szybko w stron˛e centrum. Trzymał czarna˛ aktówk˛e w prawej r˛ece, a skórzana˛ wi´sniowa˛ teczk˛e w lewej. To był znak. Zatrzymał si˛e przed zielonym budynkiem o zaokraglonych ˛ oknach obok hydrantu przeciwpo˙zarowego. Poczekał chwil˛e i przeszedł przez Front Street. Nast˛epny znak. Na ósmym pi˛etrze w Budynku Handlu Bawełna˛ Tammy Greenwood z Greenwood Services odeszła od okna i zało˙zyła płaszcz. Zamkn˛eła za soba˛ drzwi, przekr˛eciła klucz, podeszła do windy i nacisn˛eła przycisk. Czekała. Za chwil˛e miała spotka´c si˛e z człowiekiem, który mógł si˛e sta´c przyczyna˛ jej zguby. Mitch wszedł do hallu i skierował si˛e w stron˛e windy. Nie zauwa˙zył nikogo podejrzanego. Min˛eła go grupka biznesmenów, przeszli tu˙z obok, nie przerywajac ˛ nawet na chwil˛e o˙zywionej rozmowy. Jaka´s kobieta szeptała co´s w słuchawk˛e automatu telefonicznego. Uzbrojony stra˙znik kr˛ecił si˛e przy wej´sciu od strony Union Avenue. Mitch nacisnał ˛ przycisk windy. Po kilkunastu sekundach zjechała na dół. Gdy drzwi si˛e otwarły, wsiadł do niej młody elegancik w stylu Merrilla Lyncha, w czarnym garniturze i błyszczacym ˛ płaszczu z szerokim kołnierzem. Biuro Mulhollanda znajdowało si˛e na szóstym pi˛etrze. Mitch nacisnał ˛ odpowiedni przycisk, ignorujac ˛ dzieciaka w czarnym garniturze. Jadac ˛ do góry obaj m˛ez˙ czy´zni przygladali ˛ si˛e uwa˙znie migajacym ˛ nad drzwiami numerom. Mitch stanał ˛ w tylnym kacie ˛ windy i poło˙zył ci˛ez˙ ka˛ aktówk˛e na podłodze, obok swojej prawej stopy. Na trzecim pi˛etrze drzwi si˛e otwarły i do s´rodka weszła Tammy. Dzieciak spojrzał na nia.˛ Była ubrana bardzo tradycyjnie. Prosta, krótka sukienka ˙ z dzianiny bez z˙ adnych poka´znych dekoltów. Zadnych szpilek. Jej włosy miały teraz odcie´n subtelnej czerwieni. Dzieciak spojrzał na nia˛ ponownie i nacisnał ˛ przycisk. Drzwi si˛e zamkn˛eły, winda ruszyła. Tammy trzymała w r˛eku gruba˛ czarna˛ aktówk˛e, identyczna˛ jak aktówka Mitcha. Nie patrzac ˛ na niego, stan˛eła obok i postawiła swoja˛ aktówk˛e obok tej drugiej. Na szóstym pi˛etrze Mitch chwycił jej teczk˛e i wysiadł z windy. Na siódmym pi˛etrze wysiadł słodki, młody człowiek w czarnym garniturze. Kiedy winda stan˛eła na ósmym, Tammy podniosła ci˛ez˙ ka˛ czarna˛ aktówk˛e pełna˛ dokumentów firmy Bendini, Lambert i Locke i zabrała ja˛ do swego biura. Zamkn˛eła i zaryglowała drzwi, szybko zdj˛eła płaszcz i przeszła do drugiego pokoju, gdzie czekała na nia˛ właczona ˛ kopiarka. W aktówce znalazła siedem teczek, ka˙zda miała około cala grubo´sci. Uło˙zyła je starannie na stoliku obok kopiarki i wzi˛eła do r˛eki jedna˛ z napisem: „Koker-Hanks i East Texas Pipe”. Odpi˛eła metalowe zatrzaski, wyj˛eła zawarto´sc´ z segregatora i umie´sciła stosik dokumentów, listów i notatek na automatycznej podawarce. Przycisn˛eła guzik z napisem „druk” i obserwowała, jak maszyna wykonuje po dwie znakomite kopie ka˙zdej stronicy. Po trzydziestu minutach siedem teczek wróciło do aktówki. Czterna´scie no210
wych zestawów dokumentów Tammy wło˙zyła do ognioodpornej kasetki ukrytej w małej szafce. Zatrzasn˛eła wieko kasetki, zamkn˛eła szafk˛e na klucz i poło˙zyła aktówk˛e obok drzwi. Czekała. Frank Mulholland był wspólnikiem niedu˙zej firmy, zajmujacej ˛ si˛e bankowos´cia˛ i papierami warto´sciowymi. Jednym z jego klientów był pewien staruszek, który utworzył i rozbudował sie´c sklepów z wyposa˙zeniem dla majsterkowiczów i którego oceniano na osiemna´scie milionów, dopóki jego syn i rada zdradzieckich dyrektorów nie przej˛eli nad wszystkim kontroli i nie zmusili go do przej´scia na emerytur˛e. Staruszek skierował spraw˛e do sadu. ˛ Nast˛epnie spółka zaskar˙zyła jego. Wszyscy skar˙zyli si˛e wzajemnie i sprawy sadowe ˛ zwiazane ˛ z tymi sporami ciagn˛ ˛ eły si˛e ju˙z przeszło osiemna´scie miesi˛ecy. Teraz, kiedy prawnicy wzbogacili si˛e ju˙z dostatecznie, nadszedł czas, aby osiagn ˛ a´ ˛c porozumienie. Firma Bendini, Lambert i Locke zajmowała si˛e doradztwem podatkowym dla syna i nowej rady. Dwa miesiace ˛ wcze´sniej Avery zapoznał Mitcha z przeciwnikami. Zamierzano zaoferowa´c staruszkowi pakiet zwykłych akcji wartych pi˛ec´ milionów dolarów, gwarancje wymienne i kilka obligacji. Mulholland nie był zachwycony ta˛ propozycja.˛ Podkre´slił kilkakrotnie, z˙ e jego klient nie jest zachłanny i wie, z˙ e nigdy nie odzyska nadzoru nad spółka.˛ Jego spółka,˛ o tym nale˙zy pami˛eta´c. Ale pi˛ec´ milionów to suma zbyt mała. Ka˙zdy s˛edzia obdarzony cho´c odrobina˛ inteligencji stanie po stronie staruszka, a ka˙zdy głupiec zrozumiałby, z˙ e sprawa powinna kosztowa´c co najmniej. . . có˙z. . . no, co najmniej dwadzie´scia milionów! Po trwajacej ˛ godzin˛e wymianie propozycji, ofert i pogladów ˛ przy biurku Mulhollanda Mitch przystał na powi˛ekszenie sumy do o´smiu milionów, a adwokat staruszka powiedział, z˙ e nale˙załoby pomy´sle´c o pi˛etnastu. Mitch grzecznie spakował swoje dokumenty, a Mulholland uprzejmie odprowadził go do drzwi. Obie˙ cali wzajemnie jeden drugiemu, z˙ e zobacza˛ si˛e za tydzie´n. Zegnaj ac ˛ si˛e, u´scisn˛eli sobie r˛ece jak starzy przyjaciele. Winda zatrzymała si˛e na czwartym pi˛etrze. Tammy wkroczyła do s´rodka. Wewnatrz ˛ nie było nikogo poza Mitchem. Kiedy drzwi si˛e zamkn˛eły, zapytał: — Miała´s jakie´s problemy? — Nie. Mam u siebie podwójne kopie zamkni˛ete w szafie. — Ile ci to zaj˛eło? — Trzydzie´sci minut. Winda stan˛eła na trzecim pi˛etrze i Tammy chwyciła pusta˛ aktówk˛e. — Jutro w południe? — zapytała. — Tak — odparł. Drzwi otworzyły si˛e i Tammy znikn˛eła. Mitch samotnie zjechał na dół do hallu, w którym nie było nikogo oprócz stra˙znika. Mitchell McDeere, adwokat 211
i doradca prawny, wybiegł z budynku niosac ˛ w ka˙zdej r˛ece ci˛ez˙ ka˛ teczk˛e i z wa˙zna˛ mina˛ powrócił do biura. Uroczysty wieczór z okazji dwudziestych piatych ˛ urodzin Abby okazał si˛e niezbyt udany. Siedzieli „U Grisantiego” w ciemnym kacie ˛ rozja´snionym mdłym blaskiem s´wiecy, szeptali i próbowali si˛e do siebie u´smiecha´c. Gdzie´s w restauracji w tym samym czasie przebywał nieznany agent FBI; przybył tu z kaseta,˛ która˛ wło˙zy do automatu z papierosami w hallu dokładnie o dziewiatej, ˛ a Mitch powinien znale´zc´ si˛e tam par˛e sekund pó´zniej i wydoby´c ja˛ stamtad ˛ w sposób na tyle zr˛eczny i dyskretny, aby go na tym nie przyłapał z˙ aden z tych niedobrych chłopców, kimkolwiek by oni byli. Z kasety McDeere’owie dowiedza˛ si˛e, ile pieni˛edzy w gotówce dostana˛ za wy´swiadczone przysługi i nara˙zanie swego z˙ ycia teraz i w przyszło´sci. Jedli bez apetytu, starali si˛e u´smiecha´c i prowadzi´c o˙zywiona˛ rozmow˛e, ale nie mogli opanowa´c niepokoju i co chwila spogladali ˛ na zegarki. Mimo wszystko obiad zjedli szybko, do ósmej czterdzie´sci pi˛ec´ talerze były ju˙z puste. Mitch ruszył w stron˛e łazienki i przechodzac ˛ obok ciemnego hallu spojrzał w głab. ˛ Automat z papierosami stał w rogu, dokładnie tam, gdzie powinien si˛e znajdowa´c. Zamówili kaw˛e, a punktualnie o dziewiatej ˛ Mitch wrócił do hallu, podszedł do automatu, wrzucił sze´sc´ dwudziestekpiatek ˛ i pociagn ˛ ał ˛ za raczk˛ ˛ e pod marlboro lights, by uczci´c pami˛ec´ Eddiego Lomaxa. Szybko poło˙zył r˛ek˛e na tacce, wział ˛ papierosy i szukajac ˛ w mroku na o´slep znalazł kaset˛e. W tej samej chwili zadzwonił telefon tu˙z obok automatu. Mitch a˙z podskoczył. Odwrócił si˛e i spojrzał wokoło. Hali był pusty, tylko przy barze siedzieli dwaj m˛ez˙ czy´zni wpatrujac ˛ si˛e w ekran telewizora. Z ciemnego kata ˛ w oddali dobiegł go gło´sny pijacki s´miech. Abby s´ledziła ka˙zdy jego ruch a˙z do chwili, gdy usiadł znowu naprzeciwko niej. Podniosła brwi. — No i? — Mam. Zwykła˛ czarna˛ kaset˛e Sony. — Mitch wypił łyk kawy, u´smiechnał ˛ si˛e niewinnie i szybkim spojrzeniem omiótł zatłoczona˛ sal˛e. Nikt nie patrzył w ich stron˛e. Nikt. Wr˛eczył kelnerowi czek i kart˛e kredytowa˛ American Express. — Spieszy si˛e nam — powiedział niegrzecznie. Kelner wrócił po kilku sekundach. Mitch zło˙zył swój podpis. BMW było rzeczywi´scie na podsłuchu. Ludzie Tarrance’a cztery dni temu bardzo ostro˙znie i dokładnie przeszukali samochód, u˙zywajac ˛ szkła powi˛ekszajacego. ˛ Tamci posłu˙zyli si˛e niezwykle droga˛ aparatura,˛ która była w stanie wychwyci´c nawet najl˙zejsze pociagni˛ ˛ ecie nosem. Jednak˙ze mogli jedynie słucha´c i nagrywa´c, nie mogli widzie´c. Mitch pomy´slał, z˙ e to szalenie miłe z ich strony — tylko słuchaja,˛ ale nie przygladaj ˛ a˛ si˛e temu, co dzieje si˛e w BMW. 212
Opu´scili parking przed restauracja,˛ nie zamieniajac ˛ ze soba˛ nawet jednego słowa. Abby ostro˙znie otworzyła walkmana i wło˙zyła kaset˛e do s´rodka. Podała Mitchowi słuchawki — zało˙zył je sobie na uszy. Nacisn˛eła przycisk z napisem „start”. Obserwowała go, jak słuchał prowadzac ˛ BMW w stron˛e szosy mi˛edzystanowej. Usłyszał głos Tarrance’a. — Cze´sc´ , Mitch. Jest wtorek, 9 marca, par˛e minut po dziewiatej ˛ wieczorem. Złó˙z najlepsze z˙ yczenia urodzinowe swojej pi˛eknej z˙ onie. Nagranie trwa około dziesi˛eciu minut, wysłuchaj go uwa˙znie raz albo dwa, a potem zniszcz kaset˛e. Miałem spotkanie z dyrektorem Voylesem w cztery oczy w ubiegła˛ niedziel˛e i opowiedziałem mu o wszystkim. Był bardzo zadowolony z tego, co usłyszał, ale uwa˙za, z˙ e rozmawiamy ju˙z wystarczajaco ˛ długo. Chce zawrze´c umow˛e i to raczej szybko. O´swiadczył mi do´sc´ jednoznacznie, z˙ e nigdy nie płacili´smy nikomu trzech milionów dolarów i nie zapłacimy tyle równie˙z tobie. Gadał długo, ale je´sli ograniczy´c si˛e do tego, co najwa˙zniejsze, powiedział, z˙ e mogliby´smy ci zapłaci´c milion w gotówce, ale nie wi˛ecej. Powiedział, z˙ e pieniadze ˛ zostałyby przekazane do banku w Szwajcarii i nikt, nawet IRS, by o tym nie wiedział. Milion dolarów, wolne od podatku. To nasza najwy˙zsza oferta i Voyles powiedział, z˙ e mo˙zesz i´sc´ do diabła, je˙zeli ja˛ odrzucisz. Rozwalimy t˛e mała˛ firm˛e z toba˛ lub bez ciebie. Mitch u´smiechnał ˛ si˛e ponuro i popatrzył na mijajace ˛ ich p˛edem samochody. Abby czekała na jaki´s sygnał, chrzakni˛ ˛ ecie lub stukni˛ecie, które by jej powiedziało, czy wie´sci były pomy´slne, czy te˙z nie. Nie odezwała si˛e nawet słowem. Głos mówił dalej: — Zaopiekujemy si˛e toba,˛ Mitch. Zawsze b˛edziesz mógł liczy´c na nasza˛ pomoc i ochron˛e. Je˙zeli zechcesz, co jaki´s czas b˛edziemy sprawdza´c, czy wszystko wokół ciebie jest w porzadku. ˛ Je´sli za kilka lat b˛edziesz chciał si˛e przenie´sc´ do innego miasta, zajmiemy si˛e tym. Mo˙zesz zmienia´c miejsce zamieszkania co pi˛ec´ lat, a my za ka˙zdym razem zorganizujemy przeprowadzk˛e i znajdziemy wam prac˛e. Dobra˛ prac˛e w Social Security albo w Postal Service. Voyles powiedział, z˙ e by´c mo˙ze mógłby ci nawet znale´zc´ doskonale płatna˛ prac˛e konsultanta jednego z urz˛edów federalnych. Powiedz, czego chcesz, Mitch, a b˛edziesz to miał. Oczywi´scie zapewnimy nowa˛ to˙zsamo´sc´ tobie i twojej z˙ onie i mo˙zecie zmienia´c ja˛ co roku. Nie ma sprawy. Mo˙zecie mieszka´c w Europie lub Australii, je˙zeli wolicie. B˛edziecie traktowani w specjalny sposób. Wiemy, z˙ e wiele obiecujemy, Mitch, ale sprawa jest diabelnie powa˙zna. Spiszemy umow˛e na pi´smie. Zapłacimy ci milion w gotówce, wolny od podatków, i wy´slemy ci˛e, dokad ˛ tylko zechcesz. W zamian za to masz dla nas rozpracowa´c firm˛e i rodzin˛e Morolta. Pomówimy o tym pó´zniej. Teraz nadszedł czas, aby´s podjał ˛ decyzj˛e. Voyles siedzi mi na karku i sprawy musza˛ potoczy´c si˛e szybko. Zadzwo´n do mnie pod ten numer w czwartek wieczorem o dziewiatej ˛ z restauracji „U Houstona” na Poplar, z aparatu przy toalecie m˛eskiej. Do zobaczenia, Mitch. 213
Przesunał ˛ palcem po gardle, wtedy Abby nacisn˛eła przycisk „stop”, a nast˛epnie „rewind”. Podał jej słuchawki i zacz˛eła słucha´c z napi˛eciem. Trzymajac ˛ si˛e za r˛ece, w milczeniu spacerowali po zalanym chłodnym s´wiatłem ksi˛ez˙ yca parku, nie budzac ˛ niczyich podejrze´n jak para zakochanych. Zatrzymali si˛e przy armacie i przez chwil˛e przygladali ˛ si˛e majestatycznej rzece płynacej ˛ wolno w stron˛e Nowego Orleanu. Przy tej samej armacie, obok której stał kiedy´s Eddie Lomax, relacjonujac ˛ Mitchowi swe ostatnie odkrycia. Abby trzymała w r˛eku kaset˛e. Zda˙ ˛zyła przesłucha´c ja˛ ju˙z dwa razy, a teraz zabrała z samochodu, bojac ˛ si˛e, z˙ e kto´s mógłby ukra´sc´ nagranie. — Wiesz, Abby — powiedział w ko´ncu Mitch, b˛ebniac ˛ palcami po drewnianym kole armaty — zawsze chciałem pracowa´c na poczcie. Mój wujek był listonoszem wiejskim. To miły zawód. Ten z˙ art był do´sc´ ryzykowny. Ale rozładował atmosfer˛e. Abby zawahała si˛e przez chwil˛e, potem zachichotała cicho. — Tak. Masz racj˛e. A ja mogłabym wyciera´c podłogi w szpitalu. — Nie musiałaby´s wyciera´c podłóg. Mogłaby´s zmienia´c baseny, to konkretna i nie budzaca ˛ podejrze´n robota. Mieszkaliby´smy w małym domku z białymi okiennicami na Maple Street w Omaha. Ja bym si˛e nazywał Harvey, a ty Thelma, i musieliby´smy mie´c krótkie, nic nie mówiace ˛ nazwisko. — Poe — dodała Abby. ´ — Swietnie. Harvey i Thelma Poe. Rodzina Poe. Mieliby´smy milion dolarów w banku, ale nie mogliby´smy wyda´c nawet dziesi˛eciu centów, poniewa˙z cała Maple Street wiedziałaby o tym natychmiast i zacz˛eto by o nas gada´c, a to byłaby ostatnia rzecz, jakiej by´smy sobie z˙ yczyli. — Zmieniłabym sobie nos. — Ale˙z twój nos jest doskonały. — Nos Abby jest doskonały, ale jaki byłby nos Thelmy? Musieliby´smy zmieni´c nasz wyglad, ˛ nie uwa˙zasz? — Tak, pewnie tak. Stracił naraz ochot˛e do z˙ artów i umilkł. Abby stan˛eła przed nim i zarzuciła mu r˛ece na szyj˛e. Przygladali ˛ si˛e, jak statek ciagnie ˛ cicho pod mostem długi sznur barek. Jaka´s zabłakana ˛ chmura przysłoniła ksi˛ez˙ yc, powiał natychmiast lodowaty wiatr od zachodu i w chwil˛e potem równie szybko ucichł. — Czy wierzysz Tarrance’owi? — Co masz na my´sli? — Powiedzmy, z˙ e nic nie zrobisz. Czy wierzysz w to, z˙ e pewnego dnia oni rzeczywi´scie rozbija˛ firm˛e? — Boj˛e si˛e nie wierzy´c. — A wi˛ec bierzemy pieniadze ˛ i zmywamy si˛e stad? ˛ 214
— Dla mnie byłoby tak łatwiej, Abby, wzia´ ˛c pieniadze ˛ i zwia´c. Nie mam nic do stracenia. Z toba˛ jest inaczej. Mogłaby´s ju˙z nigdy wi˛ecej nie zobaczy´c swojej rodziny. — Dokad ˛ by´smy pojechali? — Nie wiem. Nie chciałbym pozosta´c w tym kraju. Nie mo˙zemy bezgranicznie ufa´c FBI. Czułbym si˛e pewniej w innym pa´nstwie, ale nie powiem o tym Tarrance’owi. — A wi˛ec co robimy? — Podpiszemy umow˛e i szybko zbierzemy informacje potrzebne do zatopienia okr˛etu. Nie wiem, czego chca,˛ ale im to znajd˛e. Kiedy Tarrance ju˙z si˛e nasyci, znikniemy. Zabierzemy pieniadze, ˛ zmienimy nosy i znikniemy. — Ile pieni˛edzy? — Wi˛ecej ni˙z milion. Moga˛ da´c wi˛ecej, ni˙z mówia.˛ To jest do uzgodnienia. — Ile dostaniemy? — Dwa miliony wolne od podatku. Ani centa mniej. — Czy nam tyle zapłaca? ˛ — Tak, ale nie w tym problem. Istotne jest, czy uda nam si˛e je wzia´ ˛c i uciec. Zmarzła. Otulił ja˛ swoim płaszczem i mocno objał. ˛ — To diabelska umowa, Mitch — powiedziała — ale przynajmniej b˛edziemy razem. — Mam na imi˛e Harvey, a nie Mitch. — Czy my´slisz, z˙ e b˛edziemy bezpieczni, Mitch? — Nie tutaj. — Nie podoba mi si˛e tutaj. Jestem samotna i przera˙zona. — A ja mam do´sc´ tej roboty tutaj, nie chc˛e ju˙z by´c prawnikiem. — We´zmy pieniadze ˛ i wyno´smy si˛e stad. ˛ — Tak wła´snie zrobimy, Thelmo. Podała mu kaset˛e. Spojrzał na nia˛ po raz ostatni i cisnał ˛ ja˛ w dół do rzeki pod Riverside Drive. Trzymajac ˛ si˛e za r˛ece wyszli szybko z parku i poszli w stron˛e BMW zaparkowanego na Front Street.
Rozdział 24
Dopiero po raz drugi w swojej karierze Mitch uzyskał prawo wst˛epu do słynnej jadalni na czwartym pi˛etrze. Avery oznajmił mu, z˙ e wszyscy wspólnicy sa˛ pełni podziwu dla jego wydajno´sci — w lutym fakturował s´rednio siedemdziesiat ˛ jeden godzin w tygodniu — i aby da´c wyraz swemu uznaniu, zapraszaja˛ go na lunch. Było to zaproszenie, którego z˙ aden z pracowników nie mógł odrzuci´c, nawet je´sli miał w tym czasie zaplanowane spotkania, wizyty klientów lub jakie´s inne niezwykle pilne i niesłychanie wa˙zne sprawy do załatwienia. Nigdy si˛e te˙z jeszcze nie zdarzyło, aby który´s z zaproszonych pracowników nie przyszedł do jadalni. Ka˙zdy był zapraszany dwa razy do roku. Odnotowywano to starannie. Mitch miał dwa dni na podj˛ecie decyzji. W pierwszym odruchu chciał si˛e za wszelka˛ cen˛e wykr˛eci´c i wymy´slił natychmiast tuzin mało przekonujacych ˛ wymówek. Nie miał wcale ochoty spo˙zywa´c posiłku wraz z przest˛epcami, u´smiecha´c si˛e do nich, gaw˛edzi´c czy nawet brata´c si˛e z nimi; bez wzgl˛edu na to, jak byli zamo˙zni i mili w obej´sciu, wołałby na pewno podzieli´c si˛e talerzem zupy z jakim´s bezdomnym na dworcu autobusowym. Ale odmowa byłaby powa˙znym uchybieniem przeciw tradycji. A poza tym ostatnie jego poczynania ju˙z i tak mogły wydawa´c si˛e wystarczajaco ˛ podejrzane. Tak wi˛ec siedział teraz tyłem do okna i zmuszał si˛e do u´smiechów i pogaw˛edki z Averym, Royce’em McKnightem i, oczywi´scie, z Lambertem. Wiedział, z˙ e b˛edzie jadł przy jednym stole z tymi trzema. Wiedział od dwóch dni. Wiedział, z˙ e b˛eda˛ przyglada´ ˛ c mu si˛e uwa˙znie, udajac ˛ serdeczno´sc´ i usiłujac ˛ jednocze´snie dostrzec wszelkie, cho´cby najdrobniejsze, symptomy spadku entuzjazmu, cynizmu lub rozpaczy. Wiedział, z˙ e b˛eda˛ analizowa´c dokładnie ka˙zde jego słowo, cokolwiek by powiedział. Wiedział te˙z, z˙ e b˛eda˛ go zasypywa´c pochwałami i obietnicami. Oliver Lambert był czarujacy ˛ jak nigdy. „Siedemdziesiat ˛ jeden godzin tygodniowo w lutym to stanowi rekord, gdy chodzi o pracowników” — oznajmił, kiedy Roosevelt podał ju˙z z˙ eberka. „Wszyscy wspólnicy sa˛ zdumieni i zachwyceni” — relacjonował swoim ciepłym głosem, rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e wokół po sali. Mitch zdobył si˛e na u´smiech i pokroił mi˛eso. Pozostali wspólnicy, zdumieni albo te˙z 216
nie, rozmawiali o bzdurach, pochłoni˛eci jedzeniem. Mitch policzył ich dokładnie, było osiemnastu czynnych zawodowo i siedmiu na emeryturze. Ci ostatni, ubrani w spodnie khaki i swetry, rozgladali ˛ si˛e wokół z wyrazem pogody i spokoju w oczach. — Masz niesamowity wigor, Mitch — powiedział Royce McKnight z pełnymi ustami. Mitch skinał ˛ grzecznie głowa.˛ Pracuj˛e nad tym przez cały czas, szepnał ˛ do siebie w duchu. Starał si˛e — na ile to było mo˙zliwe — nie my´sle´c o Joe’em Hodge’u i Martym Kozinskim ani o trojgu innych zmarłych prawnikach, których portrety wisiały równie˙z na s´cianie w bibliotece na dole. Nie potrafił jednak zapomnie´c o fotografiach dziewczyny na pla˙zy i zastanawiał si˛e uparcie, czy wszyscy o tym wiedzieli. Czy wszyscy widzieli zdj˛ecia? Czy podawali je sobie kolejno podczas jednego z tych lunchów, na których obecni byli wyłacznie ˛ wspólnicy, bez z˙ adnych go´sci? DeVasher obiecał, z˙ e dochowa tajemnicy, ale czy mo˙zna ufa´c zbirowi? Oczywi´scie, z˙ e je widzieli. Voyles powiedział, z˙ e wszyscy wspólnicy i wi˛ekszo´sc´ prawników znaja˛ tajemnic˛e. Jak na człowieka pozbawionego apetytu nie´zle sobie radził z jedzeniem. Posmarował nawet masłem dodatkowa˛ bułeczk˛e. Musiał zachowywa´c si˛e tak, jakby z jego apetytem wszystko było w porzadku. ˛ Jakby w ogóle wszystko było w idealnym porzadku. ˛ — A wi˛ec wybieracie si˛e z Abby na Kajmany w przyszłym tygodniu? — zapytał Oliver Lambert. — Tak. Abby ma teraz wiosenna˛ przerw˛e w szkole. Zarezerwowali´smy miejsce w jednym z domów wypoczynkowych dwa miesiace ˛ temu. Cieszymy si˛e na ten wyjazd. — Wybrałe´s sobie okropna˛ por˛e — powiedział z niezadowoleniem Avery. — Jeste´smy w tej chwili o miesiac ˛ do tyłu. — Zawsze jeste´s miesiac ˛ do tyłu, Avery, wi˛ec jakie znaczenie ma jeden tydzie´n? Domy´slam si˛e, z˙ e chcesz, bym zabrał ze soba˛ swoja˛ robot˛e? — Niezły pomysł. Ja zawsze tak robi˛e. — Nie rób tego, Mitch — zaprotestował Oliver Lambert. — B˛edziesz miał wystarczajaco ˛ du˙zo roboty po powrocie. Ty i Abby zasłu˙zyli´scie na prawdziwie wolny tydzie´n dla siebie. — B˛edzie ci si˛e tam podobało — powiedział Royce McKnight, tak jakby Mitch nigdy tam nie był, nie miał przygody na pla˙zy i nikt nic w ogóle nie wiedział o zdj˛eciach. — Kiedy wyje˙zd˙zacie? — zapytał Lambert. — W niedziel˛e rano. Wcze´snie. — Bierzecie leara? — Nie. Lecimy Delta˛ bez przesiadek. Lambert i McKnight wymienili szybkie spojrzenia, których Mitch nie powinien zauwa˙zy´c. Natomiast inni wspólnicy posyłali co jaki´s czas znad swoich sto217
lików podobne szybkie spojrzenia w jego stron˛e, Mitch zauwa˙zył to zaraz po wejs´ciu na sal˛e. — Czy b˛edziecie nurkowa´c? — zapytał Lambert, wcia˙ ˛z my´slac ˛ o tym, z˙ e ci dwoje leca˛ Delta˛ bez przesiadek, a nie learem. — Nie, ale chcemy popływa´c. — Na północnym kra´ncu Rum Point mieszka facet o nazwisku Adrian Bench, który ma wspaniały klub płetwonurków i mo˙ze ci˛e przyja´ ˛c na tydzie´n. To ci˛ez˙ ka praca, masa polece´n, ale si˛e opłaca. Inaczej mówiac, ˛ trzymaj si˛e z dala od Abanksa, pomy´slał Mitch. — Jak si˛e nazywa ten klub? — zapytał. — Rum Point Divers. Wspaniałe miejsce. Mitch wykrzywił si˛e inteligentnie, tak jakby zapisywał sobie w pami˛eci t˛e pomocna˛ rad˛e. Oliver Lambert nagle posmutniał: — Uwa˙zaj, Mitch. To przypomina nam o Martym i Joe’em. Avery i McKnight gapili si˛e w talerze. Mitch przełknał ˛ z trudem kolejny k˛es i omal nie parsknał ˛ szyderczym s´miechem. Zachował jednak kamienna˛ twarz, starał si˛e nawet przybra´c smutna˛ min˛e jak oni. Marty, Joe, młode wdowy i pozbawione ojców dzieci. Marty i Joe, dwaj młodzi, zamo˙zni prawnicy, zabici w fachowy sposób i usuni˛eci, zanim zda˙ ˛zyli powiedzie´c to, co zamierzali. Marty i Joe, dwaj dobrze zapowiadajacy ˛ si˛e przest˛epcy zabici przez swoich kompanów. Voyles poradził Mitchowi, aby zawsze, kiedy zobaczy Olivera Lamberta, pomy´slał o Martym i Joe’em. A teraz on za zwykły milion dolców miał dokona´c tego, co zamierzali zrobi´c Marty i Joe. Mo˙zliwe, z˙ e za rok kolejny nowy pracownik zasiadzie ˛ dokładnie w tym samym miejscu, przy tym samym stoliku i zobaczy, jak pokrywaja˛ si˛e nagłym smutkiem twarze prawników rozmawiajacych ˛ o młodym Mitchu McDeerze, jego niesamowitym wigorze, i o tym, jakim byłby wspaniałym prawnikiem, gdyby nie ten nieszcz˛es´liwy wypadek. Ilu jeszcze zabija? ˛ Za˙zada ˛ dwóch milionów. I paru innych rzeczy. Po godzinie pogaw˛edki, po dobrym posiłku, lunch dobiegł ko´nca. Wspólnicy przeprosili Mitcha i opu´scili sal˛e. Powiedzieli, z˙ e sa˛ z niego dumni. Był, ich zdaniem, najja´sniejsza˛ gwiazda˛ przyszło´sci. Przyszło´sci firmy Lambert, Bendini i Locke. U´smiechnał ˛ si˛e i podzi˛ekował im. Mniej wi˛ecej w tym czasie, kiedy Roosevelt podawał ciasto z bananami i kaw˛e, Tammy Greenwood Hemphill z Greenwood Services zaparkowała swojego brudnego brazowego ˛ rabbita za l´sniacym ˛ peugeotem na parkingu przy szkole episkopalnej imienia s´wi˛etego Andrzeja. Nie wyłaczyła ˛ silnika. Przeszła cztery kroki, otworzyła kluczem baga˙znik peugeota i wyj˛eła stamtad ˛ ci˛ez˙ ka˛ czarna˛ walizeczk˛e. Zatrzasn˛eła baga˙znik i odjechała rabbitem. 218
Abby piła kaw˛e w pokoju nauczycielskim i przez małe okno spogladała ˛ na oddzielony od niej grupa˛ drzew i szkolnym boiskiem parking. Z trudem widziała swój samochód. U´smiechn˛eła si˛e i spojrzała na zegarek. Dwunasta trzydzie´sci, tak jak ustaliły. Tammy ostro˙znie przedzierała si˛e przez zatłoczone ulice w stron˛e centrum. Jazda była m˛eczaca, ˛ bo przez cały czas nie spuszczała oka z lusterka. Jak zwykle nic nie zauwa˙zyła. Zaparkowała naprzeciwko Budynku Handlu Bawełna.˛ Tym razem było dziewi˛ec´ teczek z dokumentami. Uło˙zyła je starannie na podstawce i rozpocz˛eła kopiowanie. Sigalas Partners, Lettie Plunk Trust, HandyMan Hardware i dwie teczki złaczone ˛ lu´zno razem za pomoca˛ gumki, oznaczone napisem „Teczki Avery’ego”. Odbiła dwie kopie ka˙zdej stronicy, po czym zapisała w notatniku dat˛e, godzin˛e, a tak˙ze nazwy wszystkich teczek. Zgromadziła ju˙z dwadzie´scia dziewi˛ec´ zestawów dokumentów. Mitch powiedział, z˙ e b˛edzie ich na pewno około czterdziestu. Umie´sciła po jednej kopii ka˙zdego dokumentu w schowku, a oryginały i komplet drugich kopii zapakowała do czarnej walizeczki. Zgodnie z instrukcjami Mitcha dwa tygodnie wcze´sniej wynaj˛eła na swoje nazwisko mały magazyn o wymiarach dwana´scie na dwana´scie na Summer Avenue. Miejsce to poło˙zone było w odległo´sci czternastu mil od centrum. Przyjechała tam teraz i otworzyła drzwi oznaczone numerem 38C. Wło˙zyła komplet drugich kopii do małego kartonowego pudełka i zapisała dat˛e na okładce ka˙zdej teczki. Postawiła pudełko na podłodze obok trzech innych. Dokładnie o trzeciej po południu zaparkowała samochód na parkingu za peugeotem, otworzyła jego baga˙znik i wło˙zyła walizk˛e tam, skad ˛ ja˛ wyj˛eła. W chwil˛e pó´zniej Mitch wyszedł głównym wej´sciem z Gmachu Bendiniego, zbiegł po schodach i przeciagn ˛ ał ˛ si˛e szeroko. Odetchnał ˛ gł˛eboko i spojrzał w głab ˛ Front Street. Spostrzegł, z˙ e w budynku stojacym ˛ o trzy przecznice dalej na północ w oknie na ósmym pi˛etrze sa˛ opuszczone do ko´nca z˙ aluzje. Znak. Dobrze. Wszystko jest w porzadku. ˛ U´smiechnał ˛ si˛e do siebie i wrócił do biura. Nast˛epnego dnia Mitch wyskoczył z łó˙zka o trzeciej rano, ubrał si˛e cicho w wytarte d˙zinsy i szkolna˛ koszulk˛e flanelowa,˛ a na nogi wło˙zył białe grube skarpety i par˛e starych roboczych butów. Chciał wyglada´ ˛ c jak kierowca ci˛ez˙ arówki. Bez słowa pocałował Abby, która si˛e wła´snie obudziła, i wyszedł na podwórze. East Meadowbrook była pusta, podobnie jak wszystkie ulice mi˛edzy jego domem a szosa˛ mi˛edzystanowa.˛ Na pewno nikt nie b˛edzie go s´ledzi´c o tej porze. Pojechał autostrada˛ mi˛edzystanowa˛ dwadzie´scia pi˛ec´ mil na południe do miejscowo´sci Senatobia. Ju˙z z daleka zobaczył poło˙zony w odległo´sci stu jardów od czteropasmowej szosy du˙zy, czynny przez cała˛ noc parking dla ci˛ez˙ arówek. Przemknał ˛ si˛e pomi˛edzy pot˛ez˙ nymi wozami na jego tyły, gdzie stało ze sto zaparkowa219
nych na noc mniejszych półci˛ez˙ arowych samochodów. Zatrzymał si˛e obok myjni i czekał. Gromada kierowców osiemnastokołowych pojazdów kr˛eciła si˛e wokół pomp. Murzyn noszacy ˛ czapeczk˛e futbolowa˛ Falcons wyszedł zza rogu i popatrzył na BMW. Mitch rozpoznał w nim agenta, którego widział na dworcu autobusowym w Knoxville. Wyłaczył ˛ silnik i wysiadł z samochodu. — McDeere? — zapytał agent. — Oczywi´scie. A któ˙z by inny? Gdzie jest Tarrance? — W kafejce przy oknie. Czeka. Mitch otworzył drzwi BMW i wr˛eczył kluczyki agentowi. — Dokad ˛ go zabierasz? — Kawałek wzdłu˙z tej szosy. Zaopiekujemy si˛e nim. Nikt za toba˛ nie jechał z Memphis. Odpr˛ez˙ si˛e. Wsiadł do samochodu, przejechał pomi˛edzy dwoma pompami benzynowymi i wjechał na autostrad˛e. Mitch patrzył przez chwil˛e, jak jego mały BMW znika w oddali, potem wszedł do kafejki. Dochodziła trzecia czterdzie´sci pi˛ec´ . Gwarna˛ sal˛e wypełniał tłum przysadzistych m˛ez˙ czyzn w s´rednim wieku. Pili kaw˛e i jedli bułeczki kupione w sklepie, dłubali w z˛ebach kolorowymi wykałaczkami i rozmawiali o w˛edkarstwie i polityce. Wielu mówiło z silnym, północnym akcentem. Z szafy grajacej ˛ płynał ˛ s´piew Merle Haggarda. Mitch przeszedł do tyłu i w kacie ˛ zobaczył znajoma˛ twarz ukryta˛ za okularami przeciwsłonecznymi, oraz t˛e sama˛ zielona˛ czapeczk˛e baseballowa.˛ Twarz rozja´sniła si˛e w u´smiechu. Tarrance trzymał w dłoni menu i spogladał ˛ na frontowe drzwi. Mitch przysiadł si˛e do niego. — Cze´sc´ , kolego — powiedział Tarrance. — Jak ci si˛e je´zdzi ci˛ez˙ arówka? ˛ — Wspaniale. Wydaje mi si˛e jednak, z˙ e wolałbym autobus. ˙ — Nast˛epny b˛edzie pociag. ˛ Zeby sobie po prostu odmieni´c. Czy Laney ma twój samochód? — Laney? — Ten czarny kole´s. Jak wiesz, jest agentem. — Nie byli´smy sobie przedstawieni. Tak, ma mój samochód. Dokad ˛ go zabiera? — Przejedzie si˛e troch˛e mi˛edzystanówka.˛ B˛edzie z powrotem za jaka´ ˛s godzin˛e. Spróbujemy wypu´sci´c ci˛e o piatej, ˛ tak aby´s mógł by´c w biurze na szósta.˛ Nie chcieliby´smy popsu´c ci dnia. — Ju˙z i tak nie´zle namieszali´scie. Kelnerka o imieniu Dot podeszła do nich i za˙zadała, ˛ by zdradzili jej, co zamierzaja˛ zamówi´c. Poprosili o kaw˛e, tylko kaw˛e. Przez frontowe drzwi weszła do kafejki du˙za grupa kierowców. Zrobiło si˛e jeszcze tłoczniej i jeszcze gwarniej. — A wi˛ec jak si˛e miewaja˛ chłopcy z twojej firmy? — zapytał pogodnym tonem Tarrance. 220
— Wszystko w porzadku. ˛ Licznik wcia˙ ˛z nabija i wszyscy stajemy si˛e coraz bogatsi. Dzi˛eki za pami˛ec´ . — Nie ma o czym mówi´c. — Jak si˛e czuje mój stary znajomy Voyles? — zapytał Mitch. — Jest dosy´c podenerwowany, naprawd˛e. Dzwonił do mnie wczoraj dwa razy i powtórzył po raz dziesiaty, ˛ z˙ e chce mie´c wreszcie odpowied´z od ciebie. O´swiadczył, z˙ e miałe´s ju˙z do´sc´ czasu do namysłu. Powiedziałem mu, z˙ eby si˛e postarał troch˛e odpr˛ez˙ y´c. Wspomniałem o naszym dzisiejszym spotkaniu i był rzeczywis´cie przej˛ety. Prawd˛e mówiac, ˛ mam zadzwoni´c do niego za cztery godziny. — Powiedz mu, z˙ e milion kawałków to za mało, Tarrance. Wy, chłopcy, nie wahacie si˛e wydawa´c milionów na walk˛e z organizacjami przest˛epczymi, wydajcie wi˛ec te˙z co´s na mnie. Co to sa˛ dwa miliony dla rzadu ˛ federalnego? — A wi˛ec w gr˛e wchodza˛ dwa miliony? — Tak, do cholery, dwa miliony. I ani centa mniej. Chc˛e milion teraz i milion pó´zniej. Pracuj˛e nad kopiowaniem wszystkich moich teczek i sko´ncz˛e za kilka dni. My´sl˛e, z˙ e sa˛ to legalne kartoteki. Gdybym je dał komukolwiek, pozbawiono by mnie natychmiast licencji. Tak wi˛ec chc˛e mie´c milion, gdy ci je dostarcz˛e. Nazwijmy to zaliczka.˛ — Jak mamy ci go wypłaci´c? — Wpła´ccie na konto w banku w Zurychu. Szczegóły omówimy pó´zniej. Dot postawiła na stole dwa spodki, a na ka˙zdym z nich nie pasujac ˛ a˛ zupełnie pod wzgl˛edem kolorystycznym fili˙zank˛e. Nalewała kaw˛e z wysoko´sci trzech stóp, rozpryskujac ˛ ja˛ na wszystkie strony. — Dolewki za darmo — wymamrotała i odeszła. — A drugi milion? — zapytał Tarrance, nie zwracajac ˛ uwagi na kaw˛e. — Kiedy wspólnie z Voylesem dojdziecie do wniosku, z˙ e dostarczyłem wam wystarczajac ˛ a˛ liczb˛e dowodów, by´scie mogli wnie´sc´ oskar˙zenie, dostan˛e połow˛e. Gdy załatwi˛e wszystko do ko´nca, dostan˛e druga.˛ To absolutnie sprawiedliwe, Tarrance. — Masz racj˛e. Umowa stoi. Mitch odetchnał ˛ gł˛eboko i na moment zrobiło mu si˛e słabo. Umowa. Kontrakt. Umowa, której nie mo˙zna było spisa´c, ale która mimo to miała charakter absolutnie zobowiazuj ˛ acy. ˛ Wypił łyk kawy, nie czujac ˛ jej smaku. Dogadali si˛e w sprawie pieni˛edzy. Postawił na swoim. Teraz trzeba i´sc´ za ciosem, za˙zada´ ˛ c jeszcze czego´s innego. — I jeszcze jedno, Tarrance. Opu´scił głow˛e i przechylił ja˛ lekko na prawo. — Tak? Mitch oparł si˛e na łokciach i pochylił bli˙zej ku niemu. — To ci˛e nie b˛edzie kosztowało nawet centa i mo˙zecie to zrobi´c bez z˙ adnych kłopotów. W porzadku? ˛ 221
— Słucham? — Mój brat, Ray, znajduje si˛e w Brushy Mountain. Zostało mu siedem lat do wyj´scia. Chc˛e, aby si˛e znalazł na wolno´sci. — To s´mieszne, Mitch. Mo˙zemy rzeczywi´scie du˙zo, ale, do cholery, nie moz˙ emy wypuszcza´c na wolno´sc´ wi˛ez´ niów stanowych. Federalnych to co innego. Ale nie stanowych. Nie ma mowy. — Posłuchaj mnie, Tarrance, posłuchaj uwa˙znie. Je˙zeli b˛ed˛e zmuszony wia´c przed mafia,˛ chc˛e, z˙ eby mój brat był ze mna.˛ Taki mały kontrakt. Ja wiem, z˙ e je´sli dyrektor Voyles powie: tak, to Ray b˛edzie wolny. Wiem o tym dobrze. A teraz wy, chłopcy, zastanówcie si˛e, jak to zrobi´c. — Ale my nie mamy prawa, aby ingerowa´c w sprawy wi˛ez´ niów stanowych. Mitch u´smiechnał ˛ si˛e i pociagn ˛ ał ˛ łyk kawy. — James Earl Ray uciekł z Brushy Mountain. I nie miał z˙ adnej pomocy z zewnatrz. ˛ — Znakomicie. Zaatakujemy wi˛ezienie jak komandosi i wyciagniemy ˛ twojego brata. Co´s wspaniałego. — Nie rób ze mnie durnia, Tarrance. Ja nie ustapi˛ ˛ e. — Dobrze, dobrze. Zobacz˛e, co si˛e da zrobi´c. Co´s jeszcze? Jakie´s inne niespodzianki? — Nie, tylko pytania dotyczace ˛ tego, dokad ˛ pójdziemy i co ze soba˛ zrobimy. Gdzie si˛e schronimy w pierwszym momencie? Gdzie b˛edziemy ukryci w okresie s´ledztwa? Gdzie b˛edziemy z˙ y´c? Troch˛e małych pytanek tego typu. — O tym mo˙zemy porozmawia´c pó´zniej. — Co ci powiedzieli Kozinski i Hodge? — Niewiele. Mamy notes do´sc´ poka´znych rozmiarów, w którym zebrali´smy wszystkie informacje na temat firmy i rodziny Morolta. Wi˛ekszo´sc´ stanowia˛ informacje na temat Morolty, organizacji, jej najwa˙zniejszych ludzi, nielegalnej działalno´sci i tak dalej. Musisz to wszystko przeczyta´c, zanim rozpoczniemy współprac˛e. — Co oczywi´scie nastapi ˛ po otrzymaniu przeze mnie pierwszego miliona. — Oczywi´scie. Kiedy mo˙zemy obejrze´c twoje teczki? — Mniej wi˛ecej za tydzie´n. Udało mi si˛e skopiowa´c zawarto´sc´ czterech teczek nale˙zacych ˛ do kogo´s innego. By´c mo˙ze zdob˛ed˛e wi˛ecej takich. — Kto si˛e zajmuje kopiowaniem? — To nie twoja sprawa. Tarrance pomy´slał przez chwil˛e i nic nie odpowiedział. — Ile jest tych teczek? — Czterdzie´sci pi˛ec´ albo pi˛ec´ dziesiat. ˛ Mog˛e wykrada´c tylko po kilka naraz. Nad niektórymi pracuj˛e od o´smiu miesi˛ecy, nad innymi dopiero od tygodnia lub co´s około tego. Z tego, co wiem, sa˛ to wszystko legalni klienci. — Ilu z tych klientów spotkałe´s osobi´scie? 222
— Dwóch lub trzech. — Nie jest wcale pewne, z˙ e wszyscy sa˛ legalni. Hodge opowiadał nam o jakich´s podejrzanych teczkach, czy te˙z „potliwych” teczkach, jak je nazywaja˛ wspólnicy, które znajduja˛ si˛e tam od lat i nad którymi poci si˛e ka˙zdy nowy pracownik, pot˛ez˙ ne teczki, które wymagaja˛ setek godzin pracy i sprawiaja,˛ z˙ e ka˙zdy nowicjusz czuje si˛e jak prawdziwy prawnik. — Potliwe teczki? — Tak powiedział Hodge. To nie jest łatwa gra, Mitch. Zwabili ci˛e do siebie pieni˛edzmi. Dali ci do wykonania robot˛e, która wyglada ˛ na legalna˛ i w wi˛ekszo´sci jest prawdopodobnie legalna. Nast˛epnie, po kilku latach, nie´swiadomie stajesz si˛e członkiem konspiracji. Wpadłe´s w pułapk˛e, nie masz wyj´scia. Nawet ty, Mitch. Zaczałe´ ˛ s prac˛e w lipcu, osiem miesi˛ecy temu i przez ten czas prawdopodobnie zetknałe´ ˛ s si˛e ju˙z z jakimi´s brudnymi dokumentami. Nie wiedziałe´s o tym, nie miałe´s z˙ adnych powodów, aby co´s takiego podejrzewa´c. Ale oni ci˛e ju˙z maja.˛ — Dwa miliony, Tarrance. Dwa miliony i mój brat. Tarrance wypił łyk letniej kawy i kiedy Dot znalazła si˛e w zasi˛egu jego głosu, zamówił placek kokosowy. Popatrzył na zegarek, a potem na tłum kierowców ci˛ez˙ arówek — wszyscy palili papierosy, pili kaw˛e i plotkowali. Poprawił okulary. — A wi˛ec co mam powiedzie´c panu Voylesowi? — Powiedz mu, z˙ e umowa nie jest wa˙zna, je´sli nie zgodzi si˛e wyciagn ˛ a´ ˛c Raya z wi˛ezienia. Nie ma wtedy z˙ adnej umowy, Tarrance. — Prawdopodobnie uda si˛e nam co´s wymy´sli´c. — Jestem pewien, z˙ e wam si˛e uda. — Kiedy wyje˙zd˙zasz na Kajmany? — W sobot˛e rano. Czemu pytasz? — Zwykła ciekawo´sc´ , nic wi˛ecej. — Có˙z, ja natomiast jestem ciekaw, ilu ró˙znych ludzi b˛edzie si˛e tam za mna˛ włóczy´c. Chc˛e mo˙ze za du˙zo wiedzie´c? Jestem przekonany, z˙ e b˛edziemy stanowi´c przedmiot zainteresowania, a szczerze mówiac, ˛ marzyli´smy o sp˛edzeniu kilku dni z dala od ludzi, z dala od wszystkiego — tylko we dwoje. — Dom wypoczynkowy firmy? — Oczywi´scie. — Zapomnij o marzeniach. Jest tam z pewno´scia˛ wi˛ecej kabli ni˙z w centrali telefonicznej. By´c mo˙ze nawet kilka kamer. — Miło to słysze´c. Mogliby´smy sp˛edzi´c kilka nocy w Abanks Dive Lodge. Je˙zeli ty i twoi chłopcy znajdziecie si˛e w pobli˙zu, wpadnijcie na drinka. — Rzeczywi´scie dowcipne. Zjawimy si˛e tam, je´sli b˛edziemy mieli powody po temu. A ty nie b˛edziesz o tym wiedział. Tarrance w mgnieniu oka po˙zarł placek, poło˙zył dwa dolary na stole i przeszli na tyły parkingu dla ci˛ez˙ arówek. Brudna, asfaltowa nawierzchnia dr˙zała od 223
ci˛ez˙ kiego warkotu silników. Wcia˙ ˛z jeszcze panował mrok. — Za par˛e godzin b˛ed˛e rozmawiał z Voylesem — powiedział Tarrance. — Jutro jest sobota. A mo˙ze wybraliby´scie si˛e z z˙ ona˛ po południu na przeja˙zd˙zk˛e dla odpoczynku? — W jakie´s konkretne miejsce? — Tak. Trzydzie´sci mil stad, ˛ jadac ˛ na wschód, znajduje si˛e miejscowo´sc´ Holly Springs. Miłe miasteczko, pełno s´ladów historii, zabytkowych rezydencji. Kobiety uwielbiaja˛ oglada´ ˛ c te stare domy z okien samochodu. Bad´ ˛ z tam około czwartej, a my ci˛e znajdziemy. Nasz kolega Laney przyjedzie czerwonym samochodem marki Chevy Blazer z rejestracja˛ Tennessee. Pojed´z za nim. Znajdziemy jakie´s miejsce i pogadamy. — Czy to bezpieczne? — Zaufaj nam. Je˙zeli co´s zauwa˙zymy lub wyw˛eszymy, zwijamy interes. Poje´zdzicie z godzin˛e po mie´scie, a je˙zeli nie spotkasz Laneya, to kupcie sobie co´s do jedzenia i wracajcie do domu. B˛edziesz wtedy wiedział, z˙ e trzymali si˛e zbyt blisko. Nie damy si˛e przyłapa´c. ´ — Dzi˛eki. Swietni z was faceci. Zza rogu wyjechało BMW. Laney zatrzymał samochód i wysiadł. — Wszystko w porzadku. ˛ Ani s´ladu nikogo. — Dobrze — powiedział Tarrance. — Do jutra, Mitch. Przyjemnej jazdy. U´scisn˛eli sobie r˛ece. — Pami˛etaj, ja nie ustapi˛ ˛ e, Tarrance — powiedział Mitch. — Mo˙zesz mi mówi´c Wayne. Do zobaczenia.
Rozdział 25
Czarne sztormowe chmury i strugi deszczu wyp˛edziły turystów z Seven Mile Beach, na długo zanim McDeere’owie, przemokni˛eci i zm˛eczeni, dotarli do luksusowego domu wypoczynkowego. Mitch minał ˛ kraw˛ez˙ nik, przejechał wzdłu˙z niewielkiego trawnika i zatrzymał wynaj˛etego d˙zipa mitsubishi przed frontowymi drzwiami prowadzacymi ˛ do cz˛es´ci „B” budynku. Goszczac ˛ tu pierwszym razem ´ ´ zatrzymał si˛e w cz˛esci „A”. Obie cz˛esci były identyczne, ró˙zniły si˛e tylko kolorem. Klucz pasował. Gdy zacz˛eli wnosi´c baga˙ze, deszcz przybrał nagle na sile. Po wysuszeniu si˛e zacz˛eli rozpakowywa´c walizki w głównej sypialni na górze, wyposa˙zonej w du˙zy balkon, z którego wida´c było przemokni˛eta˛ pla˙ze˛ . Czuwajac ˛ nad ka˙zdym wypowiadanym słowem, obejrzeli dokładnie wszystkie pokoje i pomieszczenia. Lodówka s´wieciła pustkami, ale barek był doskonale zaopatrzony. Mitch przyrzadził ˛ dwa drinki, rum z cola,˛ na cze´sc´ wyspy. Usiedli na balkonie i wystawiwszy stopy na deszcz przygladali ˛ si˛e oceanowi zalewajacemu ˛ co chwila pla˙ze˛ . „Rumheads”, słabo widoczny z tej odległo´sci, był pogra˙ ˛zony w ciszy. — To jest „Rumheads” — powiedział Mitch, wskazujac ˛ kierunek szklanka.˛ — „Rumheads”? — Mówiłem ci o nim. Najbardziej popularne miejsce. Tury´sci chleja˛ tam, a miejscowi graja˛ w domino. — Rozumiem. — Nie zrobiło to na niej z˙ adnego wra˙zenia. Ziewn˛eła, wtuliła si˛e gł˛ebiej w plastikowy fotel i przymkn˛eła oczy. — Wspaniale, Abby. Nasza pierwsza podró˙z za granic˛e i pierwszy prawdziwy miesiac ˛ miodowy, a ty zasypiasz w dziesi˛ec´ minut po zej´sciu na lad. ˛ — Jestem zm˛eczona, Mitch. Przez cała˛ noc, kiedy ty smacznie spałe´s, ja pakowałam nasze rzeczy. — Spakowała´s osiem walizek. Sze´sc´ swoich i dwie moje. Wzi˛eła´s wszystkie nasze ubrania. Nic dziwnego, z˙ e nie spała´s cała˛ noc. — Nie mam zwyczaju wyje˙zd˙za´c gdziekolwiek bez ubra´n. — Bez ubra´n? Ile bikini zabrała´s? Dziesi˛ec´ ? Dwana´scie? — Sze´sc´ . — Wspaniale. Jedno na dzie´n. Czemu którego´s z nich nie zało˙zysz? 225
— Co? — Przecie˙z słyszała´s. Załó˙z to niebieskie ze skap ˛ a˛ góra˛ i dwoma sznureczkami zamiast dołu. To, które wa˙zy pół grama i kosztuje sze´sc´ dziesiat ˛ dolców, a w którym wygladasz ˛ tak podniecajaco. ˛ Chciałbym popatrze´c. — Mitch, przecie˙z pada. Przywiozłe´s mnie na t˛e wysp˛e w porze monsunów. Spójrz na te chmury. Ci˛ez˙ kie i ciemne. Zaciagn˛ ˛ eło si˛e na dobre. Obawiam si˛e, z˙ e w tym tygodniu nie b˛ed˛e miała okazji, z˙ eby zało˙zy´c bikini. Mitch u´smiechnał ˛ si˛e i zaczał ˛ wyciera´c jej nogi. — Wła´sciwie podoba mi si˛e ta pogoda. Szczerze mówiac, ˛ mam nadziej˛e, z˙ e b˛edzie pada´c cały tydzie´n. Sp˛edzimy go tutaj, w łó˙zku, sacz ˛ ac ˛ rum i próbujac ˛ zrobi´c sobie krzywd˛e. — Jestem zaszokowana. Czy to znaczy, z˙ e masz jeszcze ochot˛e na seks? Robili´smy to ju˙z raz w tym miesiacu. ˛ — Dwa razy. — My´slałam, z˙ e zamierzasz pływa´c i nurkowa´c przez cały tydzie´n. — Nie. Prawdopodobnie gdzie´s tam czyha na mnie rekin. Wiatr dał ˛ coraz pot˛ez˙ niej i wkrótce balkon stał si˛e całkiem mokry. — Zdejmijmy te ubrania — powiedział Mitch. Po godzinie burza zacz˛eła cichna´ ˛c. Deszcz przeszedł w m˙zawk˛e, po czym w ogóle przestało pada´c. Czarne, niskie chmury odpłyn˛eły znad wysepki kierujac ˛ si˛e na północny wschód, w stron˛e Kuby, i niebo poja´sniało. Na krótko przed zachodem niespodziewanie pojawiło si˛e sło´nce. Domki na pla˙zy, domy w mie´scie, pensjonaty i pokoje hotelowe opustoszały, tury´sci wylegli na pla˙ze˛ . W „Rumheads” zrobiło si˛e nagle tłoczno. D´zwi˛eki reggae dobiegajace ˛ z „Palms” stały si˛e gło´sniejsze. Mitch i Abby szli brzegiem morza w kierunku Georgetown. Znajdowali si˛e daleko od miejsca, w którym wydarzył si˛e incydent z dziewczyna.˛ Mitch od czasu do czasu my´slał o niej i o fotografiach. Doszedł do wniosku, z˙ e była prostytutka˛ i z˙ e DeVasher zapłacił jej za przyciagni˛ ˛ ecie go przed ukryty aparat. Nie spodziewał si˛e spotka´c jej tym razem. Nagle, jak za dotkni˛eciem czarodziejskiej ró˙zd˙zki, muzyka ucichła, spaceruja˛ cy pla˙zowicze zastygli w bezruchu, umilkł hałas dochodzacy ˛ z „Rumheads” i oczy wszystkich skierowały si˛e w jedna˛ stron˛e — ku sło´ncu, które spotykało si˛e włas´nie z morzem. Szare i białe chmury wisiały nisko nad horyzontem i ton˛eły wraz ze sło´ncem. Pomału nabierały barw i stawały si˛e pomara´nczowe, z˙ ółte, czerwone, i te barwy, poczatkowo ˛ blade, rozbłysły nagle jaskrawo. Na chwil˛e niebo stało si˛e płótnem, na którym sło´nce, niby genialny malarz, rozrzucało oszałamiajace ˛ bogactwem odcieni kolorowe plamy. Potem jasnopomara´nczowa kula dotkn˛eła
226
wody i po paru sekundach znikn˛eła. Resztki chmur pogra˙ ˛zyły si˛e w mroku. Z dusza˛ na ramieniu, bardzo ostro˙znie i powoli, Abby, siedzac ˛ za kierownica˛ d˙zipa, przebijała si˛e przez zatłoczone ulice w stron˛e centrum handlowego. Pochodziła z Kentucky i nigdy w z˙ yciu nie je´zdziła lewa˛ strona.˛ Mitch pełnił rol˛e pilota i uwa˙znie spogladał ˛ we wsteczne lusterko. Był wczesny ranek, ale w wa˛ skich uliczkach i na chodnikach kł˛ebił si˛e ju˙z tłum turystów ogladaj ˛ acych ˛ wystawy sklepów wolnocłowych, wypełnione porcelana,˛ kryształami, perfumami, aparatami fotograficznymi i bi˙zuteria.˛ Mitch wskazał boczna˛ uliczk˛e i d˙zip przedarł si˛e mi˛edzy dwoma grupami turystów. Pocałował ja˛ w policzek. — Czekam na ciebie w tym miejscu o piatej. ˛ — Bad´ ˛ z ostro˙zny — powiedziała. — Id˛e do banku, a pó´zniej b˛ed˛e na pla˙zy obok domu wypoczynkowego. Mitch zatrzasnał ˛ drzwi i zniknał ˛ w tłumie. Zaułek łaczył ˛ si˛e z szersza˛ ulica˛ prowadzac ˛ a˛ do Hogsty Bay. Wstapił ˛ do zatłoczonego sklepiku pełnego koszulek, słomkowych kapeluszy i okularów przeciwsłonecznych. Wybrał krzykliwa˛ koszulk˛e w zielono-pomara´nczowe kwiaty i kapelusz panama. Dwie minuty pó´zniej przemknał ˛ si˛e ze sklepu do stojacej ˛ nie opodal taksówki i wskoczył na tylne siedzenie. — Na lotnisko — powiedział. — Szybko. I patrz, czy nikt za nami nie jedzie. Kierowca ruszył bez słowa. Po dziesi˛eciu minutach taksówka zatrzymała si˛e przed lotniskiem. — Czy kto´s za nami jechał? — zapytał Mitch, wyciagaj ˛ ac ˛ pieniadze ˛ z kieszeni. — Nie, mon. Cztery dolary i dziesi˛ec´ centów. Mitch rzucił piatk˛ ˛ e na siedzenie i pomaszerował w kierunku wej´scia. Samolot Kajma´nskich Linii Lotniczych odlatywał na Cayman Brac o dziewiatej. ˛ Mitch kupił w sklepie z pamiatkami ˛ kaw˛e i ukrył si˛e mi˛edzy dwoma rz˛edami półek zapełnionych drobiazgami. Obserwował uwa˙znie poczekalni˛e i nie dostrzegł niczego podejrzanego. Nie miał oczywi´scie poj˛ecia, jak wygladaj ˛ a˛ ci, co go s´ledzili, ale nie zauwa˙zył nikogo, kto by w˛eszył lub szukał zagubionych członków rodziny. Prawdopodobnie pojechali za d˙zipem lub przeczesuja˛ teraz centrum handlowe usiłujac ˛ go odnale´zc´ . Prawdopodobnie. Miał zarezerwowane ostatnie wolne miejsce w dziesi˛ecioosobowym, trzysilnikowym trislanderze. Abby załatwiła rezerwacj˛e telefonicznie, dzwoniła z automatu tego wieczora, kiedy przybyli na wysp˛e. W ostatniej chwili wybiegł na pole startowe i wspiał ˛ si˛e na pokład. Pilot zatrzasnał ˛ drzwi i maszyna zacz˛eła kołowa´c. Nie wida´c było innych samolotów. Z prawej strony mignał ˛ mały hangar. Dziesi˛eciu turystów podziwiało bł˛ekitne, migotliwe morze i nie mówiło zbyt 227
wiele podczas dwudziestominutowego lotu. Gdy zbli˙zyli si˛e do Cayman Brac, pilot wystapił ˛ w roli przewodnika i zatoczył nad mała˛ wysepka˛ szerokie koło. Polecił szczególnej uwadze pasa˙zerów wysokie urwiska opadajace ˛ w morze na wschodnim kra´ncu wyspy. Bez tych urwisk, mówił, wyspa byłaby jednostajnie płaska jak Grand Cayman. Wyladował ˛ mi˛ekko na waskim ˛ pasie asfaltu. Przed małym białym budynkiem, na którego wszystkich s´cianach widniał napis „Port lotniczy”, czekał elegancko ubrany młody człowiek i uwa˙znie obserwował pasa˙zerów pospiesznie opuszczajacych ˛ lotnisko. Był to Rick Acklin, agent specjalny. Pot s´ciekał mu z nosa i przyklejał koszul˛e do pleców. Zrobił mały krok do przodu. — Mitch — powiedział jakby sam do siebie. Mitch zawahał si˛e, ale podszedł ku niemu. — Samochód stoi z tyłu — powiedział Acklin. — Gdzie jest Tarrance? — Mitch rozejrzał si˛e dookoła. — Czeka. — Czy samochód ma klimatyzacj˛e? — Obawiam si˛e, z˙ e nie. Przepraszam. Samochód nie miał klimatyzacji, nie działały te˙z migacze ani licznik. Gdy jechali w tumanach kurzu, Acklin tłumaczył, z˙ e na Cayman Brac nie ma du˙zych mo˙zliwo´sci wyboru, je´sli chodzi o samochody do wynaj˛ecia. A powodem, dla którego rzad ˛ ameryka´nski wynajał ˛ samochód, był fakt, z˙ e jemu i Tarrance’owi nie udało si˛e złapa´c taksówki. Mieli i tak szcz˛es´cie, z˙ e znale´zli pokój. Małe, schludne domki zacz˛eły si˛e coraz bardziej zbli˙za´c do siebie, pojawiło si˛e morze. Zatrzymali si˛e na piaszczystym parkingu nale˙zacym ˛ do firmy zwanej Brac Divers. Do starego mola, wchodzacego ˛ daleko w wod˛e, przycumowane były setki ró˙znej wielko´sci łodzi. Zachodnia˛ cz˛es´c´ pla˙zy pokrywały dziesiatki ˛ krytych strzecha˛ chat, wznoszacych ˛ si˛e nie wi˛ecej ni˙z dwie stopy ponad ziemia,˛ przeznaczonych dla nurków zje˙zd˙zajacych ˛ tu z całego s´wiata. Tu˙z obok mola mie´scił si˛e bezimienny bar pod gołym niebem wypełniony amatorami gry w domino i rzutów do tarczy. Spod sufitu zwisały wiatraki, które obracajac ˛ si˛e cicho i powoli, dawały odrobin˛e ochłody go´sciom i barmanowi. Wayne Tarrance siedział sam przy stole popijajac ˛ col˛e i przygladaj ˛ ac ˛ si˛e grupie nurków ładujacych ˛ na stateczek tysiac ˛ identycznych z˙ ółtych zbiorników. Ubrany był do´sc´ niezwykle, nawet jak na turyst˛e. Ciemne okulary w z˙ ółtych ramkach, brazowe, ˛ nowiutkie, słomiane sandały, czarne skarpety, ciasna hawajska koszula w dwudziestu krzykliwych kolorach i złote spodenki gimnastyczne, bardzo stare i bardzo krótkie, niemal nie zakrywajace ˛ jego ukrytych pod stołem ko´scistych, chorobliwie białych nóg. Machnał ˛ szklanka˛ w stron˛e dwóch wolnych krzeseł. — Ładna koszula, Tarrance — odezwał si˛e Mitch, nie kryjac ˛ rozbawienia. — Dzi˛eki. Ty te˙z nie´zle wygladasz. ˛ 228
— Ładnie si˛e równie˙z opaliłe´s. — A tak, tak. Musz˛e robi´c wra˙zenie. Kelner kr˛ecił si˛e w pobli˙zu, czekajac ˛ na zamówienia. Acklin poprosił o col˛e, Mitch o to samo z dodatkiem rumu. Przez chwil˛e uwag˛e całej trójki zaabsorbowała łód´z i nurkowie ładujacy ˛ na nia˛ p˛ekate zbiorniki. — Co si˛e stało w Holly Springs? — spytał w ko´ncu Mitch. — Przykro mi, ale nic nie mogli´smy na to poradzi´c. Jechali za toba˛ z Memphis, a dwa samochody czekały w Holly Springs. Nie mogli´smy si˛e do ciebie zbli˙zy´c. — Czy przed wyjazdem rozmawiałe´s ze swoja˛ z˙ ona˛ o podró˙zy? — zapytał Acklin. — Tak mi si˛e wydaje. W domu par˛e razy poruszyli´smy ten temat. Acklina najwyra´zniej usatysfakcjonowała ta odpowied´z. — Byli oczywi´scie na to przygotowani. Zielony skylark jechał za toba˛ jakie´s dwadzie´scia mil, potem ci˛e zgubił i odwołali´smy akcj˛e. Tarrance upił swojej coli i powiedział: — W sobot˛e, pó´zno w nocy, lear opu´scił Memphis i udał si˛e bezpo´srednim lotem na Grand Cayman. Wydaje nam si˛e, z˙ e na pokładzie było dwóch lub trzech wynaj˛etych zbirów. W niedziel˛e wczesnym rankiem samolot wrócił do Memphis. — Wi˛ec sa˛ teraz tutaj i s´ledza˛ nas. — Oczywi´scie. Prawdopodobnie mieli swojego człowieka lub nawet dwóch na pokładzie samolotu, którym lecieli´scie z Abby. Mógł to by´c m˛ez˙ czyzna, mogła by´c kobieta albo jedno i drugie. Mo˙ze czarny lalu´s albo orientalna kobieta. Kto wie. Pami˛etaj, Mitch, z˙ e maja˛ mas˛e pieni˛edzy. Rozpoznali´smy dwóch. Jeden był z toba˛ w Waszyngtonie. Jasnowłosy facet, koło czterdziestki, krótko ostrzy˙zony, prawie jak rekrut, bardzo ostre, nordyckie rysy. Szybko si˛e porusza. Widzieli´smy go wczoraj za kierownica˛ czerwonego escorta wynaj˛etego z Coconut Car Rental. — My´sl˛e, z˙ e go widziałem — powiedział Mitch. — Gdzie? — spytał Acklin. — W barze na lotnisku w Memphis, tej nocy, kiedy wróciłem z Waszyngtonu. Zauwa˙zyłem, z˙ e mnie obserwuje, i przypomniałem sobie, z˙ e w Waszyngtonie te˙z go widziałem. — To on. Jest tutaj. — A ten drugi? — Tony Verkler. Dwutonowy Tony, jak go nazywamy. Kryminalista z imponujacym ˛ dorobkiem wyroków, wi˛ekszo´sc´ otrzymał w Chicago. Od lat pracuje dla Morolta. Wa˙zy jakie´s trzysta funtów i znakomicie si˛e sprawdza s´ledzac ˛ ludzi, gdy˙z nikt go nigdy nie podejrzewa. — Był w „Rumheads” zeszłej nocy — dodał Acklin. — Zeszłej nocy? My byli´smy tam zeszłej nocy. Stateczek z grupa˛ nurków na pokładzie wyruszył z przystani na otwarte wody. Rybacy, stojac ˛ w swych małych łódkach, wyciagali ˛ sieci, pomalowane jaskrawo 229
katamarany wypływały jeden za drugim w głab ˛ morza. Cicha i senna jeszcze przed chwila˛ wyspa zacz˛eła si˛e budzi´c do z˙ ycia. — Kiedy, chłopcy, dotarli´scie tutaj? — zapytał Mitch sacz ˛ ac ˛ drinka, który był raczej rumem z cola.˛ — W niedziel˛e w nocy — odparł Tarrance, patrzac ˛ na powoli oddalajac ˛ a˛ si˛e łód´z. — Tak z ciekawo´sci, ilu ludzi macie na wyspie? — Czterech m˛ez˙ czyzn, dwie kobiety — odpowiedział Tarrance. Acklin milczał, spychajac ˛ ci˛ez˙ ar prowadzenia rozmowy na swego szefa. — A po co wy tu jeste´scie? — zapytał Mitch. — Och, z kilku powodów. Po pierwsze, chcieli´smy porozmawia´c z toba˛ i przypiecz˛etowa´c nasz mały interes. Dyrektor Voyles jest diabelnie niecierpliwy, je´sli chodzi o t˛e umow˛e. Po drugie, chcemy si˛e dowiedzie´c, ilu maja˛ tutaj ludzi. Sp˛edzimy ten tydzie´n, próbujac ˛ ich rozpozna´c. To mała wyspa i s´wietnie si˛e nadaje do obserwacji. — A po trzecie, chcecie popracowa´c nad opalenizna? ˛ Acklin wykrzywił usta w lekkim u´smiechu. Tarrance u´smiechnał ˛ si˛e, ale szybko spowa˙zniał. — Niezupełnie. Jeste´smy tu dla twojego bezpiecze´nstwa. — Mojego bezpiecze´nstwa? — Tak. Kiedy ostatni raz siedziałem przy tym stole, razem ze mna˛ siedzieli Joe Hodge i Marty Kozinski. Jakie´s dziewi˛ec´ miesi˛ecy temu. Dzie´n przed ich s´miercia,˛ z˙ eby by´c dokładnym. — I my´slisz, z˙ e chca˛ mnie zabi´c? — Nie, jeszcze nie teraz. Mitch skinał ˛ na barmana i zamówił nast˛epnego drinka. Gra w domino nabierała rumie´nców. Tubylcy popijali piwo i kłócili si˛e zawzi˛ecie. — Słuchajcie, chłopcy, wynika z tego, z˙ e te zbiry, jak ich nazwali´scie, b˛eda˛ je´zdzi´c za Abby po całej wyspie. Troch˛e mnie to niepokoi. No a co z nasza˛ umowa? ˛ Tarrance oderwał wzrok od morza i łodzi i spojrzał na Mitcha. — Zgadzamy si˛e na te dwa miliony i. . . — Oczywi´scie, z˙ e si˛e zgadzacie. Przecie˙z ju˙z o tym mówili´smy. — Uspokój si˛e, Mitch. Zapłacimy milion, kiedy przeka˙zesz nam swoje papiery. Od tej chwili, jak to si˛e mówi, nie ma ju˙z odwrotu. Wóz albo przewóz. — Rozumiem, Tarrance. To był mój pomysł, ju˙z zapomniałe´s? — Tylko z˙ e to jest łatwiejsza cz˛es´c´ zadania. Tak naprawd˛e, to nie potrzebujemy twoich papierów, poniewa˙z sa˛ czyste. Sa˛ w porzadku, ˛ wszystko jest legalne. My potrzebujemy s´mierdzacych ˛ papierów, Mitch, takich, które same w sobie stanowia˛ ju˙z wła´sciwie akt oskar˙zenia. I te dokumenty b˛eda˛ trudniejsze do zdobycia. Kiedy to zrobisz, dostaniesz nast˛epne pół miliona. Reszta po ostatniej rozprawie. 230
— A mój brat? — Spróbujemy. — To dla mnie za mało, Tarrance. Chc˛e gwarancji. — Nie mo˙zemy obieca´c, z˙ e uwolnimy twego brata. Do diabła, ma jeszcze przed soba˛ całe siedem lat. — Ale jest moim bratem, Tarrance, cho´cby nawet był wielokrotnym morderca˛ czekajacym ˛ w celi s´mierci na ostatni posiłek. Jest moim bratem i je´sli chcecie mnie mie´c, musicie go uwolni´c. — Powiedziałem, z˙ e spróbujemy, ale mo˙ze nam si˛e nie uda´c. Nie da si˛e znale´zc´ jakiego´s legalnego, zgodnego z prawem sposobu na wyciagni˛ ˛ ecie go stamtad, ˛ musimy wi˛ec próbowa´c czego´s innego. A co b˛edzie, je´sli zastrzela˛ go podczas ucieczki? — Po prostu wyciagnij ˛ go i ju˙z, Tarrance. — Spróbujemy. — Wykorzystasz cała˛ władz˛e i wszystkie mo˙zliwo´sci, jakimi dysponuje FBI, aby pomóc memu bratu wydosta´c si˛e z wi˛ezienia. Zgadzasz si˛e, Tarrance? — Masz moje słowo. Mitch rozparł si˛e wygodnie w krze´sle i pociagn ˛ ał ˛ solidny łyk swego drinka. Dobili w ko´ncu targu. Odetchnał ˛ gł˛ebiej i u´smiechnał ˛ si˛e do olbrzymiego tubylca. — Kiedy dostaniemy papiery? — zapytał Tarrance. — My´slałem, z˙ e ich nie chcecie. Przecie˙z sa˛ za czyste, nie pami˛etasz? — Potrzebujemy tych papierów, Mitch, bo kiedy je dostaniemy, b˛edziemy mieli tak˙ze ciebie. Gdy dostarczysz nam swoje dokumenty, twoja licencja prawnika znajdzie si˛e, z˙ e tak powiem, w naszych r˛ekach. — Za dziesi˛ec´ do pi˛etnastu dni. — Ile tego b˛edzie? — Jakie´s czterdzie´sci, pi˛ec´ dziesiat ˛ teczek. Małe maja˛ około cala grubo´sci ka˙zda. Du˙ze nie zmie´sciłyby si˛e na tym stole. Nie mog˛e u˙zy´c kopiarek, które mam w biurze, wi˛ec musimy załatwi´c to jako´s inaczej. — Mo˙ze potrafiliby´smy pomóc w kopiowaniu — odezwał si˛e Acklin. — Mo˙ze jednak nie. Mo˙ze, je´sli b˛ed˛e potrzebował waszej pomocy, sam o to poprosz˛e. — Jak zamierzasz nam je przekaza´c? — spytał Tarrance. Acklin zamilkł ponownie. — W bardzo prosty sposób, Wayne. Gdy wszystkie dokumenty b˛eda˛ skopiowane, a milion zostanie przekazany w wyznaczone przeze mnie miejsce, wr˛ecz˛e wam klucz do jakiego´s małego pokoju w obr˛ebie Memphis i zabierzecie je sobie stamtad. ˛ — Mówiłem ci, z˙ e pieniadze ˛ sa˛ zdeponowane w jednym ze szwajcarskich banków — powiedział Tarrance.
231
— Ale ja nie chc˛e mie´c ich na koncie w szwajcarskim banku. Okre´sl˛e warunki przelewu i wszystko ma przebiega´c zgodnie z moimi instrukcjami. Od tej chwili to ja, chłopcy, nadstawiam karku i ja b˛ed˛e dyktował warunki. W ka˙zdym razie wi˛ekszo´sc´ . Tarrance u´smiechnał ˛ si˛e, odchrzakn ˛ ał ˛ i spojrzał na molo. — Wi˛ec nie dowierzasz Szwajcarom? — Powiedzmy, z˙ e mam na oku inny bank. Pami˛etaj, z˙ e pracuj˛e dla ludzi, którzy piora˛ brudne pieniadze, ˛ i stałem si˛e ekspertem od ukrywania pieni˛edzy na zamorskich kontach. — Zobaczymy. — Kiedy mi poka˙zecie ten notatnik dotyczacy ˛ rodziny Morolta? — Gdy b˛edziemy ju˙z mieli dokumenty i zapłacimy pierwsza˛ rat˛e. Pomo˙zemy ci w takim stopniu, w jakim mo˙zemy ci pomóc, ale wi˛eksza˛ cz˛es´c´ roboty b˛edziesz musiał wykona´c sam. My dwaj b˛edziemy si˛e musieli cz˛esto spotyka´c, co oczywis´cie mo˙ze si˛e sta´c niebezpieczne. Przewiduj˛e, z˙ e czeka nas jeszcze kilka miłych wycieczek autobusowych. — W porzadku, ˛ ale nast˛epnym razem bior˛e boczne siedzenie. — Jasne. Człowiek wart dwa miliony mo˙ze sobie wybra´c siedzenie w greyhoundzie. — Na pewno nie do˙zyj˛e tego dnia, kiedy b˛eda˛ moje. Dobrze o tym wiesz, Wayne. Mitch zobaczył go trzy mile za Georgetown na waskiej, ˛ kr˛etej drodze prowadzacej ˛ do Bodden Town. M˛ez˙ czyzna przykucnał ˛ przy otwartej masce starego volkswagena, jakby zatrzymały go jakie´s problemy z silnikiem. Ubrany był jak kto´s, kto nie jest turysta,˛ lecz mieszka tu na stałe, i mógł bez trudu uchodzi´c za Anglika pracujacego ˛ dla rzadu ˛ lub banku. Był mocno opalony. Trzymał w r˛ekach jaka´ ˛s obr˛ecz i ogladał ˛ ja,˛ obserwujac ˛ jednocze´snie d˙zipa mitsubishi sunacego ˛ lewa˛ strona˛ szosy. Facet o nordyckich rysach. Mitch zwolnił instynktownie do trzydziestu mil na godzin˛e, by na niego zaczeka´c. Abby odwróciła si˛e i zacz˛eła przyglada´ ˛ c si˛e drodze. Waska ˛ szosa prowadzaca ˛ do Bodden Town biegła jaki´s czas wzdłu˙z brzegu, po czym rozwidliła si˛e i ocean zniknał ˛ im z oczu. Po niecałej minucie zielony volkswagen wyłonił si˛e zza zakr˛etu. D˙zip McDeere’a znajdował si˛e o wiele bli˙zej, ni˙z spodziewał si˛e tego nordyk. Kiedy si˛e zorientował, z˙ e go zauwa˙zono, zahamował gwałtownie i skr˛ecił w wyło˙zona˛ białym kamieniem drog˛e prowadzac ˛ a˛ w stron˛e morza. Mitch dodał gazu. Minawszy ˛ niewielka˛ wiosk˛e skr˛ecił na południe i po przejechaniu niecałej mili znów zobaczyli ocean. Dochodziła dziesiata ˛ rano i parking przy Abanks Dive Lodge był ju˙z w połowie zapełniony. Pół godziny temu dwie łodzie wypłyn˛eły w morze. McDeere’owie 232
weszli szybko do baru, gdzie Henry podawał ju˙z miło´snikom domina piwo i papierosy. Barry Abanks stał oparty o słup podtrzymujacy ˛ dach baru i patrzył na znikaja˛ ce za cyplem łodzie. McDeere’owie podeszli do niego i Mitch cicho przedstawił mu Abby. Abanks nie potraktował ich zbyt uprzejmie, ale te˙z nie zachowywał si˛e niegrzecznie. Przeszli na pomost, gdzie marynarz przygotowywał do drogi trzydziestostopowa˛ łód´z rybacka.˛ Abanks wyrzucił z siebie seri˛e niezrozumiałych dla Mitcha rozkazów, jednak młody marynarz, do którego były one skierowane, albo był głuchy, albo nie bał si˛e swego szefa. Mitch stanał ˛ obok Abanksa, który był teraz kapitanem, wskazał ruchem głowy oddalony o pi˛ec´ dziesiat ˛ jardów od pomostu bar i zapytał: — Czy znasz wszystkich, którzy tam sa˛ w tej chwili? Abanks spojrzał na niego z niech˛ecia.˛ — Próbowali mnie s´ledzi´c. Jestem po prostu ciekawy — wyja´snił Mitch. — Sami swoi — powiedział Abanks — Nikogo obcego. — Nie zauwa˙zyłe´s przypadkiem dzi´s rano kogo´s dziwnego w pobli˙zu? — Słuchaj, to miejsce przyciaga ˛ ró˙znych ludzi. Nie prowadz˛e rejestru, w którym odnotowuj˛e tych dziwnych. — Chodzi mi o grubego Amerykanina, rude włosy, trzysta funtów z˙ ywej wagi. Abanks potrzasn ˛ ał ˛ przeczaco ˛ głowa.˛ Marynarz obrócił łód´z tyłem do pomostu, dziobem w kierunku horyzontu i odbili od brzegu. Abby usiadła na małej ławeczce i patrzyła na oddalajace ˛ si˛e chatki. W plastikowej torbie, mi˛edzy jej stopami, znajdowały si˛e dwa komplety nowych płetw i maski do nurkowania. Miała to by´c niby wycieczka płetwonurków, w której programie przewidziano tak˙ze troch˛e w˛edkowania, je˙zeli ryby b˛eda˛ brały. Olbrzymi m˛ez˙ czyzna zgodził si˛e im towarzyszy´c osobi´scie dopiero po długich naleganiach Mitcha, gdy usłyszał, z˙ e chodzi o rozmow˛e dotyczac ˛ a˛ spraw osobistych, w tym s´mierci jego syna. Z osłoni˛etego balkonu na pierwszym pi˛etrze domu wypoczynkowego „Cayman Kai” nordyk obserwował dwie głowy nurków pojawiajace ˛ si˛e i znikajace ˛ w pobli˙zu rybackiej łódki. Podał lornetk˛e Dwutonowemu Tony’emu Verklerowi, który szybko si˛e znudził i oddał mu ja˛ z powrotem. Efektowna blondynka w czarnym jednocz˛es´ciowym kostiumie stan˛eła za nordykiem i wzi˛eła lornetk˛e z jego rak. ˛ Szczególne zainteresowanie całej trójki wzbudził marynarz. — Nie rozumiem — odezwał si˛e Tony. — Je´sli rozmawiaja˛ o czym´s powa˙znym, to co tam robi ten chłopak? Po co im dodatkowa para uszu? — Mo˙ze rozmawiaja˛ o nurkowaniu i łowieniu ryb — powiedział nordyk. — Nie wiem — wzruszyła ramionami blondynka. — To raczej dziwne, z˙ e Abanks sp˛edza czas na łodzi rybackiej. Lubi nurków. Je´sli traci czas z dwójka˛ nowicjuszy, musi mie´c jaki´s wa˙zny powód po temu. Co´s tu jest nie tak. 233
— Kim jest ten chłopak? — spytał Tony. — To jeden z jego pomocników — odparła. — Ma ich chyba tuzin. — Mo˙zesz z nim potem porozmawia´c? — zapytał nordyk. — Tak — wtracił ˛ Tony. — Poka˙z troch˛e ciała, zrób słodkie oczy. B˛edzie mówił. — Spróbuj˛e — odparła. — Jak si˛e nazywa? — spytał nordyk. — Keitch Rook. Keitch Rook skierował łód´z w stron˛e przystani przy Rum Point. Mitch, Abby i Abanks wyskoczyli na pomost i ruszyli w stron˛e pla˙zy. Keitcha nie zaproszono na lunch. Został przy łodzi i leniwie mył pokład. Bar „Shipwreck” poło˙zony w odległo´sci stu jardów od brzegu, osłaniało przed sło´ncem kilka rozło˙zystych drzew. Okna szczelnie zasłoni˛eto, pod sufitem obracały si˛e nieprzerwanie wiatraki — panował tu mrok i czuło si˛e wilgo´c. Nie było słycha´c muzyki reggae, nie grano w domino ani nie rzucano do tarcz. Było południe i go´scie siedzieli spokojnie przy stołach prowadzac ˛ niegło´sne, ale o˙zywione rozmowy. Z miejsca, w którym usiedli, mieli widok na morze, na północ. Zamówili cheesburgery i piwo. — Ten bar jest inny — zauwa˙zył cicho Mitch. — Całkiem inny — powiedział Abanks — i nie bez powodu. Przesiaduja˛ tu cz˛esto handlarze narkotyków, do których nale˙zy wiele spo´sród tych pi˛eknych willi i domów wypoczynkowych, jakie widzicie wokoło. Przylatuja˛ tu własnymi samolotami, deponuja˛ pieniadze ˛ w naszych znakomitych bankach i przez par˛e dni zwiedzaja˛ swoje nieruchomo´sci. — To miłe miejsce. — Naprawd˛e, bardzo miłe. Oni maja˛ miliony i zachowuja˛ je dla siebie. Kelnerka, krzepka Mulatka, bez słowa postawiła przed nimi trzy butelki jamajskiego red stripe. Abanks, oparłszy si˛e łokciami o stół, przechylił si˛e do przodu; był to przyj˛ety w „Shipwreck” sposób prowadzenia rozmowy. — Wi˛ec my´slisz, z˙ e mo˙zesz odej´sc´ ? Mitch i Abby pochylili si˛e jednocze´snie w przód i głowy wszystkich trojga spotkały si˛e na s´rodku stołu, dokładnie nad butelkami z piwem. — Nie odej´sc´ , ale uciec. Uciec w choler˛e. I potrzebuj˛e twojej pomocy. Abanks podniósł głow˛e i zastanawiał si˛e przez chwil˛e. Wzruszył ramionami. — Ale co ja miałbym zrobi´c? — spytał i pociagn ˛ ał ˛ łyk piwa. Abby zauwa˙zyła ja˛ pierwsza. Tylko kobieta mogła dostrzec inna˛ kobiet˛e tak dyskretnie nadstawiajac ˛ a˛ ucha. Siedziała sama przy dwuosobowym stoliku tyłem
234
do Abanksa. Miała bardzo jasne włosy, tanie okulary przeciwsłoneczne zasłaniały znaczna˛ cz˛es´c´ jej twarzy. Patrzyła w stron˛e morza i nasłuchiwała troch˛e zbyt uwa˙znie. Kiedy cała trójka pochyliła si˛e nad stołem, blondynka wyprostowała si˛e i z napi˛eta˛ twarza˛ usiłowała wyłowi´c ka˙zdy d´zwi˛ek. Abby wbiła paznokcie w nog˛e m˛ez˙ a i przy ich stoliku zapadła natychmiast cisza. Blondynka w czerni nasłuchiwała jeszcze przez chwil˛e, po czym skoncentrowała uwag˛e na swym drinku. Wayne Tarrance zmienił nieco swój wyglad ˛ i strój. Znikn˛eły słomiane sandały, krótkie spodenki i dziecinne okulary przeciwsłoneczne. Blade, wr˛ecz chorobliwie białe przed kilku dniami nogi były teraz jasnoró˙zowe i porzadnie ˛ spieczone. Po trzech dniach pobytu w tropikalnej głuszy na Cayman Brac on i Acklin wynaj˛eli na koszt rzadu ˛ Stanów Zjednoczonych raczej tani pokój na Grand Cayman, z dala od Seven Mile Beach i z dala od morza. Zało˙zyli tam punkt obserwacyjny, z którego s´ledzili ruchy McDeere’ów i innych interesujacych ˛ ich ludzi. Tu, w „Coconut Motel”, dzielili mały pokój z dwoma pojedynczymi łó˙zkami i zimnymi prysznicami. W s´rod˛e nawiazali ˛ kontakt z McDeere’em i za˙zadali, ˛ by spotkał si˛e z nimi jak najpr˛edzej. Odmówił. Oznajmił, z˙ e jest zbyt zaj˛ety. Powiedział, z˙ e on i jego z˙ ona sp˛edzaja˛ teraz miesiac ˛ miodowy i nie maja˛ czasu na tego typu spotkania. Mo˙ze pó´zniej, pocieszył ich, i to było wszystko, co od niego usłyszeli. W czwartek wieczorem, gdy Mitch i Abby raczyli si˛e wspaniała˛ ryba˛ z grilla w „Lighthouse”, restauracji poło˙zonej przy drodze do Bodden Town, Laney, agent Laney, ubrany w typowy wyspiarski strój i nie ró˙zniacy ˛ si˛e wygladem ˛ od miejscowych Murzynów, zatrzymał si˛e przy ich stole. Tarrance uparł si˛e na to spotkanie. Kurczaki na Kajmanach pochodziły z importu i nie nale˙zały do najlepszych. Były towarem s´redniej jako´sci przeznaczonym nie dla tubylców, lecz dla Amerykanów, pozbawionych z dala od domu swego ulubionego przysmaku. Pułkownik Sanders omal nie dostał rozstroju nerwowego, uczac ˛ miejscowe dziewczyny sztuki sma˙zenia kurczaka. Była to dla nich czarna magia. Agent specjalny Wayne Tarrance z Bronxu zaaran˙zował krótkie sekretne spotkanie na imprezie pod nazwa: ˛ „Sma˙zone kurczaki z Kentucky na wyspie Grand Cayman”. Jedynej tego rodzaju imprezie. Był pewien, z˙ e nie zjawi si˛e tam zbyt wielu ludzi. Mylił si˛e. Wygłodniali tury´sci z Georgii, Alabamy, Teksasu i Missisipi przybyli tłumnie, by po˙zera´c chrupiace ˛ mi˛eso z sałatka˛ z kapusty i ziemniakami puree. Smakowało nie tak jak w Tupelo, ale dało si˛e zje´sc´ . Tarrance i Acklin usiedli przy stole w zatłoczonej restauracji i spogladali ˛ nerwowo w kierunku drzwi. Jeszcze nie było za pó´zno, z˙ eby si˛e wycofa´c. Zebrało si˛e tu po prostu zbyt wielu ludzi. W ko´ncu pojawił si˛e Mitch. Wszedł sam i stanał ˛ w długiej kolejce. Po chwili, trzymajac ˛ w r˛eku mała,˛ czerwona˛ tack˛e, podszedł 235
do ich stołu. Nie przywitał si˛e i usiadł bez słowa. Zaczał ˛ je´sc´ trzycz˛es´ciowy posiłek, który kosztował go cztery kajma´nskie dolary i osiemdziesiat ˛ dziewi˛ec´ centów. Importowane kurczaki. — Gdzie si˛e podziewałe´s? — zapytał Tarrance. Mitch wbił z˛eby w udko. — Na wyspie. To spotkanie tutaj to głupi pomysł, Tarrance. Za du˙zo ludzi. — Wiemy, co robimy. — Tak jak w korea´nskim sklepie z butami. — Niezłe. Dlaczego nie mogłe´s spotka´c si˛e z nami we s´rod˛e? — We s´rod˛e byłem zaj˛ety. Nie miałem ochoty oglada´ ˛ c was we s´rod˛e. Czy jestem czysty? — Oczywi´scie, z˙ e jeste´s czysty. Laney zatrzymałby ci˛e jako´s przy wej´sciu, gdyby´s nie był czysty. — Denerwuje mnie to miejsce, Tarrance. — Po co spotkałe´s si˛e z Abanksem? Mitch wytarł usta i wział ˛ do r˛eki cz˛es´ciowo ogryzione udko. Udko raczej niewielkich rozmiarów. — Ma łód´z. Nabrałem ochoty na nurkowanie i łowienie ryb i umówiłem si˛e z nim. A ty gdzie wtedy byłe´s, Tarrance? Kra˙ ˛zyłe´s wokół wyspy w łodzi podwodnej? — Co mówił Abanks? — O, on zna wiele słów. „Cze´sc´ ”! „Podaj piwo”, „Kto nas s´ledzi”, mas˛e słów. — Oni ci˛e s´ledzili. Wiesz o tym? ´ — Oni? Którzy oni? Wasi oni czy ich oni? Sledzi mnie tylu ludzi, z˙ e staj˛e si˛e przyczyna˛ korków ulicznych. ´ chłopcy, Mitch. Ci z Memphis, Chicago i Nowego Jorku. Ci, którzy — Zli zabija˛ ci˛e jutro, je´sli nie b˛edziesz uwa˙zał. — Jestem wstrza´ ˛sni˛ety. Wi˛ec mnie s´ledzili. Wsz˛edzie wlok˛e ich za soba.˛ Na ryby. Na nurkowanie. Daj spokój, Tarrance. Oni s´ledza˛ mnie, ty s´ledzisz ich, s´ledzisz mnie, a oni s´ledza˛ ciebie. Kiedy naciskam hamulec, dwadzie´scia nosów wbija mi si˛e w tyłek. Dlaczego si˛e spotykamy w tym miejscu, Tarrance? Tu jest masa ludzi. Tarrance rozejrzał si˛e niespokojnie. Mitch odsunał ˛ talerz z kurczakiem. — Posłuchaj, Tarrance, czuj˛e si˛e tu nieswojo i straciłem apetyt. — Uspokój si˛e, byłe´s czysty, kiedy przyjechałe´s z domu wypoczynkowego. — Zawsze jestem czysty, Tarrance. Przypuszczam, z˙ e Hodge i Kozinski te˙z byli czy´sci, gdziekolwiek si˛e ruszyli. Byli czy´sci u Abanksa, na łodzi i na pogrzebach. To nie jest dobry pomysł, Tarrance, wychodz˛e. — W porzadku. ˛ Dokad ˛ chcesz i´sc´ ? — Co to ma do rzeczy? Zamierzacie mnie s´ledzi´c, chłopcy? B˛edziecie s´ledzi´c mnie czy ich? Co b˛edzie, je´sli dojdzie do takiego zamieszania, z˙ e ja zaczn˛e s´ledzi´c 236
was wszystkich? — Daj spokój, Mitch. — Zarezerwuj˛e wam miejsce na dziewiat ˛ a˛ czterdzie´sci rano. Przy oknie, obok Dwutonowego Tony’ego. — Kiedy dostarczysz nam dokumenty? Mitch wstał i podniósł tack˛e z nie dojedzonym kurczakiem. — Za jaki´s tydzie´n. Daj mi dziesi˛ec´ dni, Tarrance, i nie z˙ ycz˛e sobie z˙ adnych spotka´n w miejscach publicznych. We´z pod uwag˛e, z˙ e oni zabijaja˛ prawników, a nie głupich agentów FBI.
Rozdział 26
W poniedziałek rano o ósmej Oliver Lambert i Nathan Locke przedostali si˛e przez betonowa˛ s´cian˛e na czwartym pi˛etrze, a potem poszli znajomym korytarzem. DeVasher czekał. Zamknał ˛ za nimi drzwi i wskazał krzesła. Poruszał si˛e powoli. W nocy stoczył długa˛ walk˛e z wódka˛ i poniósł sromotna˛ kl˛esk˛e. Miał przekrwione oczy i co´s pulsowało mu w mózgu przy ka˙zdym oddechu. — Rozmawiałem wczoraj w Las Vegas z Lazarovem. Wyja´sniłem mu, jak mogłem najlepiej, dlaczego jeste´scie, chłopcy, tak niech˛etni wyeliminowaniu waszych czterech prawników: Lyncha, Sorrella, Buntina i Myersa. Przedstawiłem mu wszystkie wasze rozsadne ˛ argumenty. Powiedział, z˙ e zastanawiał si˛e ju˙z nad tym i zda˙ ˛zył si˛e upewni´c, z˙ e ta czwórka pracuje tylko i wyłacznie ˛ nad zupełnie czystymi sprawami. Ale nie chce najmniejszego ryzyka i z˙ ada, ˛ by dokładnie ich obserwowa´c. — Czy to nie jest naprawd˛e miły facet? — odezwał si˛e Oliver Lambert. — O, tak. Naprawd˛e czarujacy. ˛ Mówił, z˙ e Morolto pyta o firm˛e raz w tygodniu od przeszło miesiaca. ˛ Uprzedził, z˙ e oni wszyscy sa˛ bardzo zaniepokojeni. — Co mu powiedziałe´s? ˙ na razie panujemy nad wszystkim. Ze ˙ przecieki zostały zlikwidowane. — Ze Nie przypuszczam, z˙ eby mi uwierzył. — A co z McDeere’em? — zapytał Locke. — Sp˛edzili z z˙ ona˛ wspaniały tydzie´n. Czy widziałe´s ja˛ kiedy´s w bikini? Niesamowita! Zrobili´smy par˛e zdj˛ec´ dla zabawy. — Nie przyszedłem tu, z˙ eby oglada´ ˛ c zdj˛ecia — sapnał ˛ Locke. — Nic takiego nie powiedziałem. Sp˛edzili cały dzie´n z naszym przyjacielem, Abanksem. Tylko ich troje i marynarz. Bawili si˛e w wodzie i łowili ryby. I du˙zo rozmawiali, nie wiemy o czym. Nie udało si˛e nam ich podsłucha´c. Ale jest to dla mnie bardzo podejrzane, chłopcy. Naprawd˛e bardzo podejrzane. — Nie rozumiem dlaczego? — odezwał si˛e Oliver Lambert. — Czemu mieliby rozmawia´c o czym´s innym ni˙z łowienie ryb, nurkowanie i oczywi´scie o Hodge’u i Kozinskim? Wi˛ec rozmawiali o Hodge’u i Kozinskim. No i co z tego? — Nigdy nie poznał Kozinskiego i Hodge’a, Oliverze — powiedział Locke. 238
— Dlaczego wi˛ec miałby si˛e tak interesowa´c ich s´miercia? ˛ — Pami˛etaj — powiedział DeVasher — z˙ e Tarrance w czasie pierwszego spotkania powiedział mu, z˙ e te s´mierci nie były przypadkowe. Zabawia si˛e teraz w Sherlocka Holmesa i szuka motywów. — Niczego nie znajdzie, prawda, DeVasher? — Nie, do diabła. To była dobra robota. Jest oczywi´scie kilka nie wyja´snionych spraw, ale mog˛e da´c głow˛e, z˙ e kajma´nska policja nie rozwikła z˙ adnej z tych zagadek. Nasz chłopiec McDeere te˙z. — Wi˛ec dlaczego si˛e martwisz? — zapytał Lambert. — Dlatego, z˙ e w Chicago si˛e martwia,˛ Ollie, i z˙ e płaca˛ mi du˙ze pieniadze, ˛ z˙ ebym si˛e te˙z martwił. I dopóki fedowie nie zostawia˛ nas w spokoju, wszyscy b˛edziemy si˛e martwi´c. Jasne? — Co jeszcze robił? — Zwyczajny urlop na Kajmanach. Seks, sło´nce, rum, drobne zakupy, podziwianie krajobrazu. Mieli´smy na wyspie trzech ludzi i zgubili go par˛e razy, ale mam nadziej˛e, z˙ e to nic powa˙znego. Zawsze powtarzam, z˙ e nie mo˙zna nikogo s´ledzi´c dwadzie´scia cztery godziny na dob˛e przez siedem dni w tygodniu i nawet na chwil˛e go nie zgubi´c. Musimy czasem odpu´sci´c. — Czy my´slisz, z˙ e McDeere z nimi rozmawiał? — spytał Locke. — Wiem, z˙ e kłamie. Kłamie co do tego incydentu w korea´nskim sklepie z obuwiem, miesiac ˛ temu. Nie chcecie w to uwierzy´c, chłopcy, ale ja jestem pewien, z˙ e wszedł tam wyłacznie ˛ po to, z˙ eby spotka´c si˛e z Tarrance’em. Jeden z naszych chłopców popełnił bład, ˛ podszedł zbyt blisko i małe spotkanie si˛e nie udało. McDeere ma inna˛ wersj˛e, ale to było wła´snie tak. Tak, Nat, my´sl˛e, z˙ e si˛e z nimi kontaktuje. — Nie masz jednak nic konkretnego, DeVasher — powiedział Ollie. Pulsowanie w mózgu nasiliło si˛e. DeVasher miał wra˙zenie, z˙ e za chwil˛e oszaleje z bólu. — Nie, Ollie, nic w stylu Hodge’a i Kozinskiego, je´sli o to ci chodzi. Mamy tych chłopców na ta´smie i wiemy, z˙ e pu´scili farb˛e. Z McDeere’em jest troch˛e inaczej. — Jest nowicjuszem — powiedział Nat. — To prawnik dopiero od o´smiu miesi˛ecy, prawnik, który jeszcze nic nie wie. Sp˛edził setki godzin nad potliwymi kartotekami i wszyscy klienci, z którymi miał do czynienia, byli zupełnie czy´sci. Avery wykazał maksymalna˛ ostro˙zno´sc´ , je´sli chodzi o dokumenty, które dawał McDeere’owi. Rozmawiali´smy o tym. — Nie mo˙ze nic powiedzie´c, bo nic nie wie — dodał Ollie. — Marty i Joe wiedzieli znacznie wi˛ecej, ale pracowali tu od lat. McDeere jest jeszcze zupełnie zielony. DeVasher pomasował sobie skronie.
239
— A wi˛ec dobrze, zatrudnili´scie pieprzonego niemow˛e. Przypu´sc´ my jednak, z˙ e FBI podejrzewa, kto jest naszym głównym klientem. Spróbujmy pój´sc´ dalej tym torem. Przypu´sc´ my, z˙ e Kozinski i Hodge wygadali dostatecznie du˙zo, by tamci mogli zidentyfikowa´c tego klienta. Rozumiecie, do czego zmierzam? I powiedzmy, z˙ e fedowie powiedzieli McDeere’owi wszystko, co wiedza,˛ troch˛e to upi˛ekszajac. ˛ I nagle twój niedo´swiadczony nowicjusz staje si˛e bardzo bystry. I bardzo niebezpieczny. — Jak to udowodnisz? — Na poczatek ˛ musimy wzmocni´c nadzór. Obserwowa´c jego z˙ on˛e dwadzies´cia cztery godziny na dob˛e. Dzwoniłem przed chwila˛ do Lazarova i prosiłem, z˙ eby dał wi˛ecej ludzi. Powiedziałem, z˙ e potrzebujemy nowych twarzy. Wybieram si˛e jutro do Chicago, z˙ eby spotka´c si˛e z Lazarovem i mo˙ze z Moroltem. Lazarov przypuszcza, z˙ e Morolto ma wtyczk˛e w FBI, pewnego faceta, który jest blisko Voylesa i przekazuje informacje. Ale kosztuje to prawdopodobnie bardzo drogo. Potrzebuja˛ od nas konkretów, potem zadecyduja,˛ co robi´c. — I powiesz im, z˙ e McDeere mówi? — Powiem im to, co wiem, i to, co podejrzewam. Obawiam si˛e, z˙ e je´sli b˛edziemy siedzie´c i czeka´c na konkrety, mo˙ze by´c potem za pó´zno. Jestem pewien, z˙ e Lazarov b˛edzie chciał przedyskutowa´c plan wyeliminowania chłopca. — Plan wst˛epny? — zapytał Ollie z nuta˛ nadziei w głosie. — Pominiemy cz˛es´c´ wst˛epna,˛ Ollie. Tawerna „Klepsydra” w Nowym Jorku mie´sciła si˛e na Czterdziestej Szóstej Ulicy, niedaleko skrzy˙zowania z Dziewiat ˛ a˛ Aleja.˛ Mroczny mały lokal słynał ˛ z wysokich cen, znany był równie˙z z tego, z˙ e czekało si˛e tu pi˛ec´ dziesiat ˛ dziewi˛ec´ minut na ka˙zdy posiłek. Umieszczone na s´cianach, niezbyt wysoko nad stołami, klepsydry wypełnione białym piaskiem odliczały sekundy i minuty, dopóki kelnerka nie doko´nczyła kalkulacji i nie podała tego, co zamówiono. Tawerna była zwykle pełna, stali, wierni go´scie czekali na chodniku przed wej´sciem. Lou Lazarov lubił „Klepsydr˛e”, bo w jej mrocznym wn˛etrzu dobrze si˛e prowadziło poufne rozmowy. Krótkie rozmowy, nie trwajace ˛ dłu˙zej ni˙z pi˛ec´ dziesiat ˛ dziewi˛ec´ minut. Lubił ja,˛ bo nie znajdowała si˛e na terenie Little Italy, a on nie był Włochem i chocia˙z stanowił własno´sc´ Sycylijczyków, nie musiał jada´c ich potraw. Lubił ja,˛ bo urodził si˛e i sp˛edził pierwsze czterdzie´sci lat z˙ ycia na Broadwayu. Potem główna kwatera przeniosła si˛e do Chicago i Lazarova tak˙ze tam przeniesiono. Ale interesy wymagały jego obecno´sci w Nowym Jorku przynajmniej dwa razy w tygodniu i je´sli konieczne było spotkanie z równym mu pozycja˛ przedstawicielem innej rodziny, Lazarov zawsze proponował „Klepsydr˛e”. Tubertini miał taka˛ sama˛ pozycj˛e, mo˙ze nawet nieco wy˙zsza.˛ Zgodził si˛e, acz niech˛etnie, na „Klepsydr˛e”. 240
Lazarov przyszedł pierwszy i nie musiał czeka´c, a˙z zwolni si˛e stolik. Wiedział z do´swiadczenia, z˙ e o czwartej tłum maleje, szczególnie w czwartki. Zamówił kieliszek wina. Kelnerka odwróciła klepsydr˛e nad jego głowa˛ i wy´scig si˛e rozpoczał. ˛ Usiadł przy stoliku blisko wej´scia, twarza˛ do okna, plecami do sali. Był ci˛ez˙ kim m˛ez˙ czyzna˛ o masywnej klatce piersiowej i poka´znym brzuchu. Oparł si˛e ci˛ez˙ ko o przykryty czerwonym, kraciastym obrusem stół i obserwował ruch na Czterdziestej Szóstej Ulicy. Tubertiniemu udało si˛e nie spó´zni´c. Uprzejmie u´scisn˛eli sobie r˛ece. Tubertini przez chwil˛e przygladał ˛ si˛e z pogarda˛ male´nkiej sali. Posłał Lazarovowi plastikowy u´smiech i spojrzał na swoje miejsce przy oknie. Wypadło mu siedzie´c tyłem do ulicy, co go mocno irytowało. I było niebezpieczne. Ale na zewnatrz ˛ czekało w samochodzie dwóch jego ludzi. Postanowił by´c uprzejmy. Zr˛ecznie obszedł niewielki stolik i zajał ˛ swoje miejsce. Wygladał ˛ niezwykle elegancko. Miał trzydzie´sci siedem lat i był zi˛eciem samego starego Palumba. Po´slubił jego jedyna˛ córk˛e. Pi˛ekny, szczupły, opalony, krótkie czarne włosy miał zaczesane do tyłu. Zamówił czerwone wino. — Jak si˛e ma mój przyjaciel Morolto? — zapytał z ol´sniewajacym ˛ u´smiechem. — Znakomicie. A pan Palumbo? — Czuje si˛e bardzo z´ le. I jest w bardzo złym humorze. Jak zwykle. — Prosz˛e przekaza´c mu pozdrowienia. — Oczywi´scie. Podeszła kelnerka i spojrzała gro´znie na zegar. — Tylko wino — powiedział Tubertini. — Nie jestem głodny. Lazarov zajrzał do menu i podał je dziewczynie. — Ryba saute i jeszcze jeden kieliszek wina. Tubertini zerknał ˛ na swoich ludzi w samochodzie. Sprawiali takie wra˙zenie, jakby spali. — No wi˛ec, co złego dzieje si˛e w Chicago? — Nic złego. Po prostu potrzebujemy troch˛e informacji, to wszystko. Słyszeli´smy z nie potwierdzonych oczywi´scie z´ ródeł, z˙ e macie zaufanego człowieka gdzie´s gł˛eboko w FBI, gdzie´s w pobli˙zu Voylesa. — A je´sli mamy? — Potrzebujemy od niego pewnej informacji. Mamy mała˛ fili˛e w Memphis i fedowie cholernie ostro próbuja˛ ja˛ rozpracowa´c. Podejrzewamy, z˙ e jeden z naszych pracowników współpracuje z nimi, ale nie mamy pewno´sci. — A je´sli si˛e upewnicie, z˙ e to prawda? — Wytniemy mu watrob˛ ˛ e i nakarmimy nia˛ szczury. — Powa˙zna sprawa, co? — Cholernie powa˙zna. Co´s mi mówi, z˙ e FBI namierzyło nasza˛ mała˛ fili˛e, i wszyscy si˛e troch˛e denerwujemy. 241
— Powiedzmy, z˙ e nazywa si˛e Alfred i z˙ e jest bardzo blisko Voylesa. — W porzadku. ˛ Potrzebujemy od Alfreda prostej odpowiedzi. Chcemy wiedzie´c, czy nasz pracownik współpracuje z fedami. Tak albo nie. Tubertini spojrzał na Lazarova i pociagn ˛ ał ˛ łyk wina. — Alfred specjalizuje si˛e w prostych odpowiedziach. Preferuje warianty tak albo nie. Korzystali´smy z niego dwukrotnie, zawsze w sytuacji krytycznej, i w obu wypadkach były to pytania typu: czy agenci pojawia˛ si˛e tu albo tam? Jest bardzo ostro˙zny. Nie sadz˛ ˛ e, by mógł dowiedzie´c si˛e wielu szczegółów. — Czy jest dokładny? — Diabelnie dokładny. — Wi˛ec chyba b˛edzie mógł nam pomóc. Je´sli odpowied´z b˛edzie brzmiała: tak, postapimy ˛ w stosowny sposób, je´sli: nie, nasz pracownik zostanie zdj˛ety z haczyka i interesy potocza˛ si˛e dawnym torem. — Alfred jest bardzo drogi. — Tego si˛e obawiam. Ile bierze? — Pracuje w FBI od szesnastu lat i robi wspaniała˛ karier˛e. Dlatego działa ostro˙znie. Ma wiele do stracenia. — Ile bierze? — Pół miliona. — O, cholera! — Oczywi´scie musimy mie´c z tej transakcji mały profit. Ju˙z po wszystkim. Ostatecznie Alfred jest naszym człowiekiem. — Mały profit? — Naprawd˛e mały. Wi˛ekszo´sc´ bierze Alfred. Wiesz, rozmawia z Voylesem codziennie. Pracuje dwa pokoje obok. — W porzadku, ˛ zapłacimy. Tubertini u´smiechnał ˛ si˛e zniewalajaco ˛ i skosztował wina. — Wydaje mi si˛e, z˙ e kłamiesz, Lazarov. Powiedziałe´s, z˙ e chodzi o mała˛ fili˛e w Memphis. To nie była prawda? — Nie. — Co to za filia? — Firma Bendiniego. — Córka starego Morolta wyszła za Bendiniego. — To prawda. — Jak nazywa si˛e wasz pracownik? — Mitchel Y. McDeere. — To zajmie jakie´s dwa lub trzy tygodnie. Zaaran˙zowanie spotkania z Alfredem to powa˙zna sprawa. — Oczywi´scie. Ale zale˙zy nam na czasie.
Rozdział 27
Stosujac ˛ si˛e do niepisanej, lecz przestrzeganej od lat reguły, z˙ ony pracowników niemal nigdy nie odwiedzały małej, cichej fortecy na Front Street. Mówiło si˛e im, z˙ e sa˛ tam zawsze mile widziane, ale rzadko je zapraszano. Abby McDeere wkroczyła przez frontowe drzwi do głównego hallu nie zaproszona i w dodatku bez zapowiedzi. Uparła si˛e, z˙ e koniecznie musi si˛e widzie´c z m˛ez˙ em. Recepcjonistka zadzwoniła do Niny na pierwsze pi˛etro i ju˙z po paru sekundach tamta goraco ˛ witała z˙ on˛e swojego szefa. Oznajmiła jej, z˙ e Mitch jest w tej chwili na zebraniu, na co Abby odpowiedziała, z˙ e on jest zawsze na jakim´s cholernym zebraniu, i za˙zadała, ˛ aby Nina wyciagn˛ ˛ eła go stamtad. ˛ Przeszły do jego biura. Abby zamkn˛eła za soba˛ drzwi i o´swiadczyła, z˙ e b˛edzie czeka´c. Mitch obserwował chaotyczne przygotowania do kolejnego wyjazdu Avery’ego. Sekretarki, zderzajac ˛ si˛e ze soba˛ co chwila, pakowały do teczek potrzebne dokumenty, a Avery wrzeszczał tymczasem do słuchawki. Mitch siedział na sofie, trzymał w r˛eku notes i przygladał ˛ si˛e ze spokojem tej scenie. Jego partner miał zaplanowany dwudniowy pobyt na Kajmanach. Pi˛etnasty kwietnia zbli˙zał si˛e nieubłaganie, a tamtejsze banki sygnalizowały, z˙ e sytuacja zaczyna wyglada´ ˛ c krytycznie. Avery uparł si˛e, z˙ e musi to załatwi´c osobi´scie. Mówił o tej podró˙zy od pi˛eciu dni, bał si˛e jej i przeklinał ja,˛ ale uwa˙zał, z˙ e jest absolutnie konieczna. „Samolot ju˙z czeka” — poinformowała go sekretarka. Prawdopodobnie czeka z workiem gotówki, pomy´slał Mitch. Avery odło˙zył słuchawk˛e i si˛egnał ˛ po płaszcz. W drzwiach pojawiła si˛e Nina i spojrzała na Mitcha. — Panie McDeere, pa´nska z˙ ona jest tutaj. Mówi, z˙ e ma pilna˛ spraw˛e. Zapadła cisza. Mitch spojrzał na Avery’ego pustym wzrokiem. Sekretarki zamarły. — Co si˛e stało? — zapytał wstajac. ˛ — Jest w biurze — powiedziała Nina. — Musz˛e lecie´c, Mitch — odezwał si˛e Avery. — Zadzwoni˛e do ciebie jutro. Mam nadziej˛e, z˙ e wszystko jest w porzadku. ˛ — Oczywi´scie. — Milczac ˛ poszedł za Nina˛ do swego biura. Abby siedziała na 243
biurku. Zamknał ˛ drzwi i przekr˛ecił klucz w zamku. Spojrzał na nia˛ z niepokojem. — Musz˛e wyjecha´c do domu, Mitch. — Dlaczego? Co si˛e stało? — Ojciec dzwonił do szkoły. Wykryli u mojej matki nowotwór płuca. Jutro operacja. Odetchnał ˛ gł˛eboko. — Tak mi przykro. Nie podszedł do niej. Nie płakała. — Musz˛e jecha´c. Załatwiłam sobie w szkole zwolnienie. — Na jak długo? — Wyczuła zdenerwowanie w jego głosie. ´ Spojrzała ponad nim na Scian˛ e Sukcesów. — Nie wiem, Mitch. Musimy si˛e rozsta´c na jaki´s czas. Jestem tym wszystkim zm˛eczona i potrzebuj˛e troch˛e czasu. My´sl˛e, z˙ e b˛edzie to dobre dla nas obojga. — Porozmawiajmy o tym. — Jeste´s zbyt zaj˛ety, Mitch. Od sze´sciu miesi˛ecy usiłuj˛e z toba˛ porozmawia´c, ale ty mnie nie słuchasz. — Jak długo ci˛e nie b˛edzie, Abby? — Nie wiem. To zale˙zy od mamy. Zreszta˛ nie, to zale˙zy od wielu rzeczy. — Przera˙zasz mnie, Abby. — Wróc˛e, obiecuj˛e ci. Nie wiem kiedy. Mo˙ze za tydzie´n. Mo˙ze za miesiac. ˛ Musz˛e sobie poukłada´c pewne sprawy. — Miesiac? ˛ — Nie wiem, Mitch. Potrzebuj˛e po prostu troch˛e czasu. I chc˛e by´c przy mamie. — Na pewno wszystko b˛edzie dobrze. — Mam nadziej˛e. Jad˛e do domu spakowa´c par˛e rzeczy i za jaka´ ˛s godzin˛e wyje˙zd˙zam. — W porzadku. ˛ Uwa˙zaj na siebie. — Kocham ci˛e, Mitch. Skinał ˛ głowa˛ i patrzył, jak Abby otwiera drzwi. Nie pocałowali si˛e na po˙zegnanie. Na czwartym pi˛etrze jeden z pracowników technicznych przewinał ˛ szpul˛e i wcisnał ˛ przycisk goracej ˛ linii łacz ˛ acej ˛ go z biurem DeVashera. Tamten pojawił si˛e natychmiast i wsunał ˛ słuchawki na swoja˛ nieprawdopodobnie wielka˛ czaszk˛e. Przez chwil˛e słuchał uwa˙znie. — Przewi´n — za˙zadał. ˛ Ponownie wysłuchał nagrania. — Kiedy to si˛e stało? — zapytał. Pracownik spojrzał na wykaz zarejestrowanych rozmów. — Dwie minuty i czterdzie´sci sekund temu. W jego biurze na drugim pi˛etrze. — Niech to diabli, ona od niego odchodzi, tak? Nie rozmawiali wcze´sniej o rozwodzie ani o separacji? 244
— Nie. Wiedziałby´s o tym. Kłócili si˛e nieraz, bo ona miała do niego ciagle ˛ pretensje o to, z˙ e zwariował na punkcie pracy i z˙ e nienawidzi jej rodziców. A teraz to było zupełnie co innego. — No tak, tak. Sprawd´z u Marcusa, mo˙ze on co´s b˛edzie miał. I przesłuchaj te ta´smy, mo˙ze co´s przeoczyli´smy. Niech to wszystko szlag trafi! Abby nie dotarła do Kentucky. Po godzinie jazdy na zachód, przed Nashville, zjechała z czterdziestej mi˛edzystanowej autostrady i pojechała na północ. Nie zauwa˙zyła, by kto´s ja˛ s´ledził. P˛edziła osiemdziesiatk ˛ a,˛ potem zwolniła do pi˛ec´ dziesi˛eciu mil na godzin˛e. Nic. Przed Clarksville, małym miasteczkiem poło˙zonym blisko granicy Kentucky, skr˛eciła nagle na dwunasta˛ autostrad˛e i skierowała si˛e na wschód. Po godzinie wjechała do Nashville i jej czerwony peugeot zniknał ˛ w tłumie pojazdów. Zostawiła samochód na parkingu przy lotnisku. Mikrobus dowiózł ja˛ pod budynek dworca lotniczego. W toalecie na pierwszym pi˛etrze przebrała si˛e w szorty koloru khaki, sandały i granatowy pulower. Był to ubiór troch˛e nieodpowiedni na t˛e por˛e roku, ale tam, gdzie leciała, nie groził jej chłód. Zwiazała ˛ opadajace ˛ do ramion włosy w kucyk i wsun˛eła go pod kołnierzyk. Zmieniła okulary przeciwsłoneczne, a sukienk˛e, buty na obcasach i po´nczochy spakowała do płóciennej sportowej torby. Po kilku minutach znalazła si˛e na pokładzie samolotu. Poprosiła o miejsce przy oknie. Od chwili, gdy opu´sciła Memphis, min˛eło niecałe pi˛ec´ godzin. Lecac ˛ Delta˛ nie mogła oczywi´scie omina´ ˛c Atlanty, ale na szcz˛es´cie nie musiała zmienia´c samolotu. Czekała przy oknie, obserwujac ˛ pogra˙ ˛zone w mroku zatłoczone lotnisko. Była zdenerwowana, ale starała si˛e odp˛edza´c złe my´sli. Wypiła kieliszek wina i przejrzała „Newsweeka”. Dwie godziny pó´zniej wyladowała ˛ w Miami i zeszła z pokładu. Przeszła pos´piesznie przez budynek portu lotniczego, ignorujac ˛ s´cigajace ˛ ja˛ spojrzenia. To normalne, zwykłe spojrzenia, pełne podziwu i po˙zadania, ˛ tak jak co dzie´n i wsz˛edzie, uspokajała sama˛ siebie. Nic wi˛ecej. W okienku odpraw, przeznaczonym dla podró˙znych udajacych ˛ si˛e na Kajmany, okazała bilet powrotny, wymagane s´wiadectwo urodzenia i prawo jazdy. To wspaniali ludzie ci Kajma´nczycy, ale nie wpuszcza˛ do swojego kraju nikogo, kto nie ma powrotnego biletu. Zapraszamy, przylatujcie, wydawajcie wasze pienia˛ dze, a potem z˙ egnajcie. Usiadła w kacie ˛ zatłoczonej poczekalni i próbowała czyta´c. Młody ojciec rodziny siedzacy ˛ obok ze s´liczna˛ z˙ ona˛ i dwójka˛ dzieci zaczał ˛ gapi´c si˛e na jej nogi, ale nikt inny nie zwrócił na nia˛ uwagi. Samolot na Grand Cayman miał odlecie´c
245
za pół godziny. Poczatek ˛ był fatalny, robota szła Avery’emu jak po grudzie, ale wkrótce odzyskał wigor, nabrał rozp˛edu i sp˛edził w kajma´nskiej filii Royal Bank of Montreal, w Georgetown, siedem owocnych godzin. Gdy wychodził o piatej, ˛ udost˛epniony mu pokój konferencyjny zawalony był wydrukami z komputera i wykazami kont. Uznał, z˙ e mo˙ze to sko´nczy´c jutro. Przydałby mu si˛e McDeere, ale w obecnej sytuacji mo˙zliwo´sci wyjazdu Mitcha uległy znacznemu ograniczeniu. Avery był zm˛eczony i chciało mu si˛e pi´c. A pla˙za t˛etniła z˙ yciem. W „Rumheads” zamówił piwo przy barze i zaczał ˛ si˛e przedziera´c przez tłum w stron˛e patio, gdzie dostrzegł wolny stolik. Kiedy minał ˛ stolik graczy w domino, Tammy Greenwood Hemphill z Greenwood Service lekko zdenerwowana, ale z nonszalancka˛ mina,˛ przecisn˛eła si˛e do baru i wspi˛eła si˛e na wysoki stołek. Patrzyła na niego. Jej opalenizna, cho´c uzyskana sztucznymi metodami i nierównomierna, mogła wzbudzi´c zazdro´sc´ i podziw, był przecie˙z dopiero koniec marca. Włosy miała ufarbowane na piaskowy blond, stonowany makija˙z. Jasnopomara´nczowe fluoryzujace ˛ bikini było arcydziełem, przyciagało ˛ wzrok. Jej du˙ze, wspaniałe piersi rozpierały staniczek, a waski ˛ pasek materiału zast˛epujacy ˛ dół kostiumu nie zasłaniał niczego. Miała czterdzie´sci lat, lecz dwadzie´scia par wygłodniałych oczu odprowadzało ja˛ do baru. Zamówiła wod˛e sodowa˛ i zapaliła papierosa. Paliła i patrzyła na niego. Był wilkiem. Dobrze si˛e prezentował i wiedział o tym. Saczył ˛ piwo i powoli taksował wzrokiem wszystkie kobiety znajdujace ˛ si˛e w promieniu pi˛ec´ dziesi˛eciu jardów. Zauwa˙zył jedna˛ młoda˛ blondynk˛e i ju˙z zamierzał przypu´sci´c atak, lecz w tym wła´snie momencie pojawił si˛e jej towarzysz i objał ˛ ja˛ ramieniem. Avery podniósł do ust szklank˛e z piwem i kontynuował obserwacj˛e. Tammy zamówiła jeszcze jedna˛ wod˛e sodowa˛ z dwoma plasterkami cytryny i ruszyła w kierunku patio. Wilk natychmiast zauwa˙zył jej du˙ze piersi i ju˙z nie odrywał od nich wzroku. Powoli podeszła do jego stolika. — Mog˛e si˛e dosia´ ˛sc´ ? — zapytała. Podniósł si˛e i przysunał ˛ jej krzesło. — Prosz˛e — powiedział. To był jego wielki moment. Ze wszystkich wygłodzonych, po˙zerajacych ˛ ja˛ oczyma wilków, jakie zebrały si˛e przy barze i na patio „Rumheads”, wybrała wła´snie jego. Miewał młodsze laleczki, ale w tym miejscu i w tej chwili ta z cała˛ pewno´scia˛ wygladała ˛ najbardziej podniecajaco. ˛ — Jestem Avery Tolar, z Memphis. — Miło ci˛e pozna´c. Ja jestem Libby. Libby Lox z Birmingham. — Teraz miała na imi˛e Libby. Było to imi˛e jej siostry. — Jak tutaj trafiła´s? — zapytał Avery. 246
— Chciałam si˛e po prostu zabawi´c. Przyleciałam dzi´s rano. Zatrzymałam si˛e w „Palms”, a ty? — Jestem prawnikiem podatkowym i mo˙zesz wierzy´c lub nie, ale jestem tu w interesach. Musz˛e tu przylatywa´c kilka razy w roku. Prawdziwa m˛eczarnia. — Gdzie mieszkasz? — Moja firma ma na wyspie dwa domy wypoczynkowe, o tam — pokazał — miłe, ładne, zadbane. — Bardzo ładne. Wilk nie wahał si˛e nawet przez moment. — Chciałaby´s je obejrze´c? Zachichotała jak studentka. — Mo˙ze pó´zniej. U´smiechnał ˛ si˛e do niej. To powinno by´c łatwe. Kochał te wyspy. — Co pijesz? — zapytał. — D˙zin z tonikiem. Z podwójna˛ cytryna.˛ Ruszył w stron˛e baru i wrócił z drinkami. Przysunał ˛ krzesło bli˙zej. Teraz ich nogi si˛e dotykały. Jej piersi spoczywały wygodnie na stole. Popatrzył na nie. — Jeste´s tu sama? — Oczywiste pytanie, ale musiał je zada´c. — Tak. A ty? — Te˙z. Masz jakie´s plany na wieczór? — W zasadzie nie. — To dobrze. O szóstej zaczyna si˛e w „Palms” wspaniała impreza na wolnym powietrzu. Najlepsze dania z owoców morza na całej wyspie. Dobra muzyka. Poncz. Strój dowolny. ´ — Swietnie. Przysun˛eli si˛e do siebie jeszcze bli˙zej i nagle jego r˛eka znalazła si˛e mi˛edzy jej kolanami. Otarł si˛e ramieniem o jej pier´s i u´smiechnał ˛ do niej. Ona te˙z si˛e u´smiechn˛eła. Nie jest to znowu takie nieprzyjemne, pomy´slała, ale to tylko biznes. Barefoot Boys dostroili instrumenty i festyn si˛e rozpoczał. ˛ Do „Palms” s´ciaga˛ ły tłumy pla˙zowiczów. Tubylcy w białych koszulach i białych spodniach przykrywali stoły ci˛ez˙ kimi bawełnianymi obrusami. Zapach sma˙zonych krewetek, pieczonego karmazyna i rekina z ro˙zna rozszedł si˛e po pla˙zy. Gołabeczki, ˛ Avery i Libby, trzymajac ˛ si˛e za r˛ece, przeszli przez dziedziniec „Palms” i stan˛eli w kolejce do bufetu. Przez trzy godziny jedli i ta´nczyli, pili i ta´nczyli i mieli coraz wi˛eksza˛ ochot˛e na siebie. W ko´ncu si˛e upił i od tego momentu ona popijała ju˙z tylko wod˛e sodowa.˛ O dziesiatej ˛ Avery miał ju˙z do´sc´ ; Libby s´ciagn˛ ˛ eła go z parkietu i zaprowadziła do domu wypoczynkowego. Rzucił si˛e na nia˛ przed frontowymi drzwiami i przez pi˛ec´ minut całowali si˛e i pie´scili w ciemno´sciach. Udało mu si˛e otworzy´c drzwi i weszli do s´rodka. — Jeszcze jednego drinka — powiedziała, jak przystało na łatwa˛ dziewczyn˛e. 247
Otworzył barek i przygotował jej d˙zin z tonikiem. On pił whisky z woda.˛ Usiedli na balkonie przylegajacym ˛ do głównej sypialni i obserwowali ksi˛ez˙ yc odbijajacy ˛ si˛e w spokojnym morzu. Pije równo ze mna,˛ pomy´slał, wi˛ec skoro potrafi wypi´c jeszcze jednego drinka, to ja te˙z dam sobie jako´s rad˛e. Przeprosił ja˛ na chwil˛e i wyszedł za potrzeba.˛ Tammy u´smiechn˛eła si˛e do szklanki, która˛ pozostawił na wiklinowym stoliku. Rzecz okazała si˛e łatwiejsza, ni˙z przypuszczała. Z pomara´nczowego paska, zast˛epujacego ˛ majteczki, wyj˛eła plastikowy pojemnik i wrzuciła do jego szklanki kapsułk˛e wodzianu chloralu. U´smiechn˛eła si˛e i zacz˛eła saczy´ ˛ c swój d˙zin. — Wypij to, wielkoludzie — powiedziała, kiedy wrócił. — Jestem gotowa. Chwycił szklank˛e i wychylił ja˛ do połowy. Jego zmysł smaku był ju˙z powa˙znie przyt˛epiony. Przełknał, ˛ pociagn ˛ ał ˛ nast˛epny łyk i zaczał ˛ si˛e uspokaja´c. Ostatni łyk. Głowa chwiała mu si˛e na boki i w ko´ncu opadła na piersi. Oddech stał si˛e ci˛ez˙ ki. ´ dobrze, kochasiu — szepn˛eła. — Spij M˛ez˙ czyzna wa˙zacy ˛ sto osiemdziesiat ˛ funtów powinien po jednej kapsułce wodzianu chloralu spa´c jak zabity przez dziesi˛ec´ godzin. Wzi˛eła do r˛eki jego szklank˛e i sprawdziła, ile whisky w niej pozostało. Niewiele. Przyjmijmy dla pewno´sci: osiem godzin, pomy´slała. Przeciagn˛ ˛ eła go z krzesła na łó˙zko. Delikatnie zdj˛eła z niego z˙ ółto-niebieskie spodenki i poło˙zyła je na podłodze. Przygladała ˛ si˛e mu przez chwil˛e, a potem przykryła go prze´scieradłem i kocem i pocałowała na dobranoc. Na szafce znalazła dwa komplety kluczy. Jedena´scie kluczy. W korytarzu na dole, mi˛edzy kuchnia˛ i du˙zym pokojem z widokiem na pla˙ze˛ , odszukała tajemnicze, zamkni˛ete na klucz drzwi, które Mitch odkrył w listopadzie. Zmierzył wtedy krokami wszystkie pomieszczenia na dole i na górze i obliczył, z˙ e dodatkowy pokój ma wymiary pi˛etna´scie na pi˛etna´scie. Wygladało ˛ to podejrzanie, gdy˙z drzwi były metalowe, zamkni˛ete na klucz i widniał na nich napis: „magazyn”. Były to jedyne drzwi w domu wypoczynkowym opatrzone napisem. Tydzie´n temu, w cz˛es´ci „B” Mitch i Abby takich drzwi nie znale´zli. Pierwszy komplet zawierał klucz do mercedesa, dwa klucze do Gmachu Bendiniego, klucz do bramy, dwa klucze do mieszkania i klucz do biurka. Klucze przypi˛ete do drugiego kółeczka były nie oznaczone i trudne do zidentyfikowania. Zacz˛eła od nich i okazało si˛e, z˙ e czwarty klucz pasuje. Wstrzymała oddech i otwarła drzwi. Nie poraził jej prad, ˛ nie właczył ˛ si˛e alarm, nie stało si˛e nic. Mitch powiedział jej, by po otwarciu drzwi odczekała pi˛ec´ minut i dopiero wtedy zapaliła s´wiatło. Czekała dziesi˛ec´ minut. Długich, pełnych napi˛ecia minut. Mitch przypuszczał, z˙ e cz˛es´c´ „A” przeznaczona była dla wspólników i zaufanych go´sci, a cz˛es´c´ „B” dla pracowników i go´sci wymagajacych ˛ stałego nadzoru. Miał wi˛ec nadziej˛e, z˙ e cz˛es´c´ „A” nie jest naszpikowana mikrofonami, kamerami, magnetofonami i alarmami. Po dziesi˛eciu minutach Tammy otwarła drzwi szerzej i zapaliła s´wiatło. Odczekała 248
jeszcze chwil˛e. Nic si˛e nie działo. Pokój o wymiarach pi˛etna´scie na pi˛etna´scie miał białe s´ciany, na podłodze nie było dywanu. Znajdowało si˛e tu dwana´scie ognioodpornych szafek na dokumenty. Tammy podeszła powoli do jednej z nich i spróbowała wysuna´ ˛c górna˛ szuflad˛e. Nie była zamkni˛eta. Zgasiła s´wiatło, zamkn˛eła drzwi i wróciła na gór˛e do sypialni, gdzie pogra˛ z˙ ony w gł˛ebokim s´nie Avery chrapał gło´sno. Była dziesiata ˛ trzydzie´sci. Mogła pracowa´c jak szalona przez osiem godzin i sko´nczy´c o szóstej rano. W kacie ˛ obok biurka znalazła trzy walizeczki ustawione w równym rzadku. ˛ Zabrała je, wyłaczyła ˛ s´wiatło i wyszła frontowymi drzwiami. Mały parking, teraz pusty i pogra˙ ˛zony w mroku, łaczyła ˛ z szosa˛ wysypana z˙ wirem droga. Chodnik, biegnacy ˛ tu˙z przy zaro´slach, wzdłu˙z frontowych s´cian obu cz˛es´ci budynku, prowadził do białego drewnianego parkanu. Przez furtk˛e wychodziło si˛e na niewielki trawiasty pagórek, za którym stał budynek „Palms”. Hotel znajdował si˛e o par˛e kroków od domu wypoczynkowego, lecz zanim Tammy dotarła do pokoju numer 188, teczki stały si˛e przera´zliwie ci˛ez˙ kie. Pokój mie´scił si˛e na pierwszym pi˛etrze. Przez okno mo˙zna było oglada´ ˛ c basen. Pla˙za nie była widoczna. Tammy zdyszana i spocona zapukała do drzwi. Otwarła je Abby. Wzi˛eła od niej walizeczki i poło˙zyła je na łó˙zku. — Były jakie´s problemy? ´ jak zabity. — Tammy wytarła twarz r˛ecznikiem i otwarła — Jeszcze nie. Spi puszk˛e z cola.˛ — Gdzie on jest? — Abby patrzyła na nia˛ powa˙znym wzrokiem, bez u´smiechu. — W łó˙zku. Według moich oblicze´n mamy jakie´s osiem godzin. Do szóstej. — Dostała´s si˛e do tego pokoju? — zapytała Abby, podajac ˛ jej spodenki i obszerna,˛ bawełniana˛ koszul˛e. — Tak. Jest tam dwana´scie du˙zych szafek, nie sa˛ zamkni˛ete. Kilka kartonowych pudeł i innych rupieci, ale nic wi˛ecej. — Dwana´scie? — Tak. Sa˛ wysokie, o typowych rozmiarach. B˛edzie dobrze, je´sli sko´nczymy do szóstej. Znajdowały si˛e w jednoosobowym pokoju z du˙zym łó˙zkiem. Łó˙zko i stolik zostały przesuni˛ete pod s´cian˛e, a na s´rodku stała gotowa do pracy kopiarka Canon, model 8580 z automatycznym podajnikiem i programowaniem kolejno´sci odbitek. Za niesamowicie wygórowana˛ opłat˛e trzystu dolarów Abby wypo˙zyczyła ja˛ ze sklepu z materiałami biurowymi. Był to najnowszy i najwi˛ekszy ze znajduja˛ cych si˛e na wyspie modeli, jak wyja´sniał ekspedient, który nie był zachwycony perspektywa˛ wypo˙zyczenia kopiarki tylko na jeden dzie´n. Abby przekonała go jednak, wykładajac ˛ na lad˛e studolarowe banknoty. Dwa pudełka papieru, dziesi˛ec´ tysi˛ecy arkuszy, le˙zały obok łó˙zka.
249
Otwarły pierwsza˛ walizeczk˛e i wyj˛eły z niej sze´sc´ cienkich teczek. Ten sam rodzaj co zawsze — wymamrotała Tammy do siebie samej. Rozpi˛eła klamr˛e wewnatrz ˛ jednej z teczek i wydobyła jej zawarto´sc´ . — Mitch ostrzegał, z˙ e oni sa˛ bardzo ostro˙zni, je´sli chodzi o swoje akta — powiedziała, przegladaj ˛ ac ˛ dziesi˛eciostronicowy dokument. — Mówił, z˙ e prawnicy maja˛ szósty zmysł i dosłownie wyczuwaja,˛ je´sli sekretarka albo jaki´s urz˛ednik dobieraja˛ si˛e do ich papierów. Musisz by´c bardzo ostro˙zna. Pracuj powoli. Po skopiowaniu zbioru dokumentów staraj si˛e spia´ ˛c je klamerka˛ w tym samym miejscu. Jest to niestety nudna robota. Kopiuj po jednym zbiorze i uwa˙zaj na numery stronic. Potem zepnij je z powrotem. Nie s´piesz si˛e i upewnij, z˙ e wszystkie stronice sa˛ uło˙zone we wła´sciwej kolejno´sci. Potem zepnij kopie. Dzi˛eki automatycznemu podajnikowi skopiowanie dziesi˛eciostronicowego dokumentu zaj˛eło osiem sekund. — Całkiem nie´zle — ucieszyła si˛e Tammy. Po dwudziestu minutach uporały si˛e z pierwsza˛ teczka.˛ Tammy wr˛eczyła Abby obydwa komplety kluczy, wzi˛eła dwie nowe płócienne walizki i opu´sciła dom wypoczynkowy. Abby wyszła wraz z nia˛ i zamkn˛eła drzwi na klucz. Przed hotelem wsiadła do wynaj˛etego przez Tammy nissana stanza. Wymijajac ˛ nadje˙zd˙zajace ˛ z przeciwka po niewła´sciwej stronie drogi samochody, przemkn˛eła wzdłu˙z Seven Mile Beach i dotarła do Georgetown. Dwie przecznice za imponujacym ˛ gmachem Szwajcarskiego Banku, w małym zaułku, stał schludny drewniany domek nale˙zacy ˛ do jedynego s´lusarza na wyspie Grand Cayman. W ka˙zdym razie jedynego, którego udało si˛e jej samodzielnie zlokalizowa´c. Dom był zielony, a drzwi i otwarte okna obramowane białym paskiem. Zaparkowała na ulicy i przeszła po piasku na mała˛ werand˛e, gdzie s´lusarz i jego sasiedzi ˛ popijali rum i słuchali Radia Cayman. Stare, dobre reggae. Uciszyli si˛e, gdy weszła, ale z˙ aden z nich nie wstał. Była prawie jedenasta. Kiedy rozmawiała z nim poprzedniego dnia, s´lusarz oznajmił, z˙ e mo˙ze wykona´c jej zamówienie w sklepie na zapleczu za skromna˛ opłata˛ i z˙ e mile widziana byłaby zaliczka w postaci butelki rumu Myersa. — Przepraszam za spó´znienie, panie Dantley. Przyniosłam panu mały prezent. — Wyj˛eła z torby flaszk˛e z rumem. Dantley wyłonił si˛e z ciemno´sci i si˛egnał ˛ po butelk˛e. Obejrzał ja.˛ — Chłopcy, to myers! — zawołał. Przy stole zapanowało nagle o˙zywienie. Abby nie rozumiała tego, co mówiono, ale było rzecza˛ oczywista,˛ z˙ e siedzaca ˛ na werandzie kompania jest z powodu owej butelki rumu Myersa niezwykle podekscytowana. Dantley podał im ja˛ i poprowadził Abby za dom, do małej przybudówki pełnej narz˛edzi, małych maszyn i rozmaitych przyrzadów. ˛ Pojedyncza z˙ ółta z˙ arówka wiszaca ˛ pod sufitem przycia˛ gała setki komarów. Abby podała Dantleyowi oba komplety kluczy, a on poło˙zył 250
je ostro˙znie na nie zaj˛etym kawałku zagraconego stołu. — To b˛edzie proste — powiedział, nie podnoszac ˛ głowy. Była ju˙z jedenasta, a Dantley sporo ju˙z wypił, pracował jednak bardzo sprawnie. Prawdopodobnie jego organizm uodpornił si˛e ju˙z na działanie rumu. Po dwudziestu minutach uporał si˛e z robota.˛ Podał Abby klucze i ich kopie. — Dzi˛ekuj˛e, panie Dantley. Ile jestem panu winna? — To nie było zbyt trudne — powiedział, przeciagaj ˛ ac ˛ słowa. — Po dolarze za sztuk˛e. Zapłaciła mu szybko i wyszła. Tammy wło˙zyła zawarto´sc´ górnej szuflady pierwszej szafki do dwóch płóciennych walizek. Pi˛ec´ szuflad, dwana´scie szafek, sze´sc´ dziesiat ˛ kursów do kopiarki i z powrotem. W osiem godzin. To mogło si˛e uda´c. Były tam dokumenty, notesy, wydruki komputerowe i inne papiery. Mitch powiedział, z˙ eby skopiowały wszystko. Nie był do ko´nca pewien, czego szuka, wi˛ec niech skopiuja˛ wszystko. Zgasiła s´wiatło i pobiegła na gór˛e sprawdzi´c, w jakim stanie jest jej kochanek. Le˙zał nadal, tak jak go pozostawiła, i cicho chrapał. Walizki wa˙zyły po trzydzie´sci funtów ka˙zda. Gdy Tammy dotarła do pokoju numer 188, bolały ja˛ ramiona. Pierwszy kurs z sze´sc´ dziesi˛eciu, mogła nie da´c rady. Abby nie wróciła jeszcze z Georgetown, wi˛ec Tammy starannie wypakowała walizki. Wypiła łyk coli i wyszła. Wróciła do domu wypoczynkowego. Zawarto´sc´ drugiej szuflady była identyczna. Przeło˙zyła dokumenty do walizek i zamkn˛eła je na zamek błyskawiczny. Spociła si˛e i z trudem oddychała. Cztery paczki dziennie, pomy´slała, za du˙zo jednak pal˛e. Poprzysi˛egła sobie, z˙ e ograniczy si˛e do dwóch. Mo˙ze nawet do jednej. Weszła na gór˛e, z˙ eby sprawdzi´c, co z Averym. Bez zmian. Gdy wróciła, kopiarka ju˙z pracowała, wydajac ˛ jakie´s trzaski i pomruki. Abby uporała si˛e ju˙z z druga˛ walizeczka˛ i miała wła´snie rozpocza´ ˛c kopiowanie zawarto´sci trzeciej. — Masz klucze? — zapytała Tammy. — Tak, nie było z˙ adnych kłopotów. Co z twoim facetem? — Gdyby kopiarka była wyłaczona, ˛ usłyszałaby´s jego chrapanie. Tammy uło˙zyła na łó˙zku kolejny stos papierów. Wytarła twarz mokrym r˛ecznikiem i wyszła po nast˛epne materiały. Po uporaniu si˛e z trzecia˛ walizeczka˛ Abby zacz˛eła kopiowa´c papiery z szafki. Szybko nauczyła si˛e posługiwa´c automatycznym podajnikiem i po upływie pół godziny poruszała si˛e ze sprawno´scia˛ i wdzi˛ekiem profesjonalistki. Rozpinała i spinała papiery, a kopiarka z nerwowym klekotem wypluwała z siebie kolejne duplikaty. Tammy wróciła po raz trzeci. Nie mogła złapa´c oddechu, pot lał si˛e jej z czoła. — Trzecia szuflada — zameldowała. — Tamten wcia˙ ˛z chrapie. 251
Rozpi˛eła walizk˛e i na łó˙zku pojawił si˛e nast˛epny stos papierów. Odetchn˛eła, wytarła twarz i spakowała skopiowane ju˙z dokumenty. Miała tak powraca´c i wychodzi´c a˙z do rana. O północy Barefoot Boys za´spiewali ostatnia˛ piosenk˛e i hotel pogra˙ ˛zył si˛e ´ w ciszy. Sciany pokoju 188 skutecznie tłumiły monotonny szum kopiarki. Drzwi były zamkni˛ete na klucz, ciemno´sc´ rozja´sniała tylko mała lampka stojaca ˛ obok łó˙zka. Nikt nie zauwa˙zył zm˛eczonej, ociekajacej ˛ potem kobiety noszacej ˛ tam i z powrotem dwie, ciagle ˛ te same płócienne walizki. Po północy przestały rozmawia´c. Były zbyt zm˛eczone i przestraszone. Tammy nie wspominała ju˙z nawet o tym, co si˛e dzieje z Averym, bo nie było wła´sciwie o czym mówi´c. Raz tylko około pierwszej, wcia˙ ˛z pogra˙ ˛zony w gł˛ebokim s´nie, odwrócił si˛e na brzuch, by po dwudziestu minutach wróci´c do poprzedniej pozycji. Tammy zagladała ˛ do niego za ka˙zdym razem, gdy wracała do domu wypoczynkowego, i zastanawiała si˛e, co si˛e stanie, je´sli otworzy nagle oczy i rzuci si˛e na nia.˛ W kieszeni szortów miała ukryta˛ metalowa˛ rurk˛e na wypadek, gdyby doszło do starcia. Mitch nie poinstruował jej szczegółowo, co powinna robi´c w tej sytuacji. „Nie uciekaj do pokoju w "Palms" — powiedział. — Przyłó˙z facetowi w łeb i krzycz, z˙ e chciał ci˛e zgwałci´c”. I to było wszystko, co jej doradził. Po dwudziestej piatej ˛ wizycie Tammy doszła do przekonania, z˙ e Tolar ma przed soba˛ jeszcze par˛e godzin błogiej nie´swiadomo´sci. A ona nie do´sc´ , z˙ e w˛edrowała nieustannie tam i z powrotem, objuczona jak muł, to jeszcze za ka˙zdym razem musiała pokonywa´c czterna´scie stopni prowadzacych ˛ do pokoju, w którym spał „Casanova”. Postanowiła wi˛ec sprawdza´c go raz na dwa kursy. Potem raz na trzy. O drugiej, wykonawszy niemal połow˛e pracy, miały skopiowana˛ zawarto´sc´ pi˛eciu szafek. Sporzadziły ˛ ponad cztery tysiace ˛ kopii i całe łó˙zko przykryte było stosami kartek. Stosy kopii pi˛etrzyły si˛e tak˙ze w siedmiu rz˛edach pod s´ciana,˛ obok sofy. Odpoczywały przez pi˛etna´scie minut. O wpół do szóstej na wschodzie błysnał ˛ pierwszy promyk sło´nca i dziewczyny zapomniały o zm˛eczeniu. Abby zwijała si˛e przy kopiarce, starajac ˛ si˛e nie my´sle´c o tym, z˙ e maszyna mo˙ze si˛e przegrza´c. Tammy rozcierała skurcze w łydkach i biegała do domu wypoczynkowego i z powrotem. Był to pi˛ec´ dziesiaty ˛ pierwszy albo pi˛ec´ dziesiaty ˛ drugi kurs. Straciła rachub˛e. Otwarła drzwi i poszła jak zwykle prosto do magazynu. Jak zwykle połoz˙ yła wypchane dokumentami walizki na podłodze. Weszła cicho po schodach i w drzwiach do sypialni zamarła nagle. Avery siedział na skraju łó˙zka z twarza˛ zwrócona˛ w stron˛e balkonu. Usłyszał jej kroki, powoli odwrócił si˛e i utkwił w niej ci˛ez˙ kie, półprzytomne spojrzenie. Oczy miał szkliste, zapuchni˛ete. 252
Instynktownie rozpi˛eła spodenki, s´ciagn˛ ˛ eła je i rzuciła na podłog˛e. — Hej, wielkoludzie — powiedziała, starajac ˛ si˛e oddycha´c spokojnie. Podeszła bli˙zej do niego. — Strasznie wcze´snie wstałe´s. Po´spijmy jeszcze troch˛e. Odwrócił si˛e z powrotem do okna. Nie odezwał si˛e wcale. Usiadła przy nim i zacz˛eła masowa´c jego udo od wewn˛etrznej strony. Przesun˛eła dło´n w gór˛e. Nie drgnał ˛ nawet. — Obudziłe´s si˛e? — zapytała. — Avery, odezwij si˛e, male´nki. Po´spijmy jeszcze troch˛e. Jest jeszcze ciemno. Opadł na poduszk˛e. Odchrzakn ˛ ał. ˛ Nie próbował mówi´c. Po prostu odchrzak˛ nał. ˛ Potem zamknał ˛ oczy. Uniosła jego nogi, pchn˛eła je na łó˙zko i przykryła go kocem. Przez nast˛epne dziesi˛ec´ minut stała przy łó˙zku. Kiedy usłyszała znowu donos´ne regularne chrapanie, zało˙zyła szorty i pobiegła do „Palms”. — Abby, on si˛e obudził! — zawołała przera˙zona. — Obudził si˛e i znowu zasnał. ˛ Abby przerwała prac˛e i zamarła w bezruchu. Obie kobiety spojrzały na łó˙zko zasłane nie skopiowanymi dokumentami. — W porzadku. ˛ We´z szybko prysznic — powiedziała Abby odzyskujac ˛ panowanie nad soba˛ — a potem wracaj tam, połó˙z si˛e w łó˙zku obok niego i czekaj. Zamknij na klucz drzwi do magazynu i zadzwo´n do mnie, kiedy si˛e obudzi i pójdzie pod prysznic. Ja przez ten czas skopiuj˛e to, co pozostało. Spróbujemy przenie´sc´ to pó´zniej, kiedy on pójdzie do pracy. — To bardzo ryzykowne. — Wszystko, co robimy, jest ryzykowne. Po´spiesz si˛e. Pi˛ec´ minut pó´zniej Tammy-Doris-Libby ubrana w skape ˛ pomara´nczowe bikini znowu ruszyła w drog˛e do domu wypoczynkowego, tym razem bez walizek. Zamkn˛eła drzwi wej´sciowe, drzwi do magazynu i poszła do sypialni. Rozebrała si˛e i w´slizn˛eła do łó˙zka. Chrapanie nie pozwalało jej zasna´ ˛c przez pi˛etna´scie minut. Potem zapadła w krótka˛ drzemk˛e. Ocknawszy ˛ si˛e usiadła, by nie zasna´ ˛c na dobre. Była przeraz˙ ona. Ten nagi m˛ez˙ czyzna, le˙zacy ˛ w łó˙zku obok niej, zabiłby ja,˛ gdyby si˛e dowiedział o wszystkim. Jej zm˛eczone ciało nie mogło jednak dłu˙zej broni´c si˛e przed snem i znów zapadła w drzemk˛e. Avery ocknał ˛ si˛e z letargu trzy po dziewiatej. ˛ Ziewnał ˛ gło´sno i przetoczył si˛e na skraj łó˙zka. Powoli otwarł posklejane powieki, s´wiatło słoneczne poraziło mu oczy. Znowu ziewnał. ˛ Głowa cia˙ ˛zyła mu jak ołów i kiwała si˛e bezwładnie na wszystkie strony, a ka˙zdy jej ruch powodował niezno´sny ból. Odetchnał ˛ gł˛eboko i s´wie˙zy tlen zahuczał mu dziko w skroniach. Skoncentrował si˛e na prawej r˛ece. Przez jaki´s czas bezskutecznie próbował ja˛ unie´sc´ , w ko´ncu udało mu si˛e: podniósł 253
ja˛ powoli i utkwił w niej niepewny wzrok. Zegarek! Przez trzydzie´sci sekund przygladał ˛ si˛e czerwonym cyferkom na tarczy, zanim zdołał odczyta´c godzin˛e. Pi˛ec´ po dziewiatej. ˛ Do diabła! O dziewiatej ˛ oczekiwali go w banku. Zaspał. Przez t˛e kobiet˛e! Usłyszała, z˙ e si˛e obudził, lecz wcia˙ ˛z le˙zała z zamkni˛etymi oczami. Modliła si˛e, by jej nie dotknał. ˛ Czuła, jak patrzy na nia.˛ W swojej karierze łajdaka i złego chłopca wiele razy miewał kaca, ale nigdy takiego jak ten obecny. Patrzył na jej twarz i usiłował przypomnie´c sobie, czy była dobra. Takie rzeczy zawsze pami˛etał, mógł zapomnie´c wszystko, ale nie to. Niezale˙znie od rozmiarów kaca zawsze pami˛etał kobiet˛e. Patrzył na nia˛ jeszcze przez chwil˛e i wreszcie si˛e poddał. Do diabła! Wstał i spróbował zrobi´c par˛e kroków. Nogi miał jak z ołowiu; tylko cz˛es´ciowo były posłuszne jego woli. Oparł si˛e o drzwi od balkonu. Łazienka znajdowała si˛e w odległo´sci dwudziestu stóp i postanowił, z˙ e musi si˛e tam dosta´c. Biurko i szafka posłu˙zyły jako punkty oparcia, jako´s udało mu si˛e dotrze´c do celu. Pochylił si˛e nad muszla˛ i zwymiotował. Odwróciła si˛e twarza˛ do balkonu. Po chwili poczuła, z˙ e siada przy niej na łó˙zku. Delikatnie dotknał ˛ jej ramienia. — Libby, obud´z si˛e. Potrzasn ˛ ał ˛ nia˛ i wtedy zesztywniała. — Obud´z si˛e, kochanie — powtórzył. Prawdziwy d˙zentelmen. Posłała mu swój najsłodszy, senny u´smiech. Poranny u´smiech, który wyra˙zał zaspokojenie i wdzi˛eczno´sc´ . Scarlett O’Hara u´smiechała si˛e w ten sposób rankiem po owej nocy, kiedy Rett jej dogodził. — Byłe´s wspaniały, wielkoludzie — zagruchała, nie otwierajac ˛ oczu. Mimo z˙ e głowa mu p˛ekała, nogi odmawiały posłusze´nstwa i nadal dr˛eczyły go mdło´sci, poczuł si˛e dumny z siebie. Tak, teraz ju˙z pami˛etał, był rzeczywi´scie s´wietny tej nocy. — Słuchaj, Libby, zaspali´smy. Musz˛e i´sc´ do pracy. Jestem ju˙z spó´zniony. — Nie w humorze, co? — zachichotała, modlac ˛ si˛e, by nie był w humorze. — Nie bardzo, nie teraz. Co z dzisiejszym wieczorem? — B˛ed˛e tutaj, wielkoludzie. — To dobrze. Id˛e wzia´ ˛c prysznic. — Obud´z mnie, jak b˛edziesz wychodził. Wstał, wymamrotał co´s i zamknał ˛ si˛e w łazience. Tammy wyskoczyła z łó˙zka i zadzwoniła do Abby. Zgłosiła si˛e po trzecim sygnale. — Bierze prysznic. — Z toba˛ wszystko w porzadku? ˛ — Tak, s´wietnie. Nie potrafiłby, nawet gdyby musiał. — Czemu dzwonisz tak pó´zno? — Nie mógł si˛e obudzi´c. 254
— Podejrzewa co´s? — Nie. Nic nie pami˛eta. Ma strasznego kaca. — Jak długo tam jeszcze b˛edziesz? — Pocałuj˛e go na do widzenia, kiedy wyjdzie spod prysznica. Przyjd˛e za jakie´s dziesi˛ec´ , pi˛etna´scie minut. — W porzadku. ˛ Po´spiesz si˛e. Abby odło˙zyła słuchawk˛e i Tammy w´slizn˛eła si˛e do łó˙zka. Na poddaszu, nad kuchnia˛ mały magnetofon zabrz˛eczał cicho i ucichł, gotowy do zarejestrowania nast˛epnych rozmów. O dziesiatej ˛ czterdzie´sci były ju˙z gotowe do przypuszczenia ostatniego szturmu na dom wypoczynkowy. Podzieliły kontraband˛e na trzy równe cz˛es´ci. Trzy s´miałe rajdy w biały dzie´n. Tammy wsun˛eła l´sniace, ˛ nowe klucze do kieszeni i wyszła z walizkami z hotelu. Szła szybko, rzucajac ˛ zza ciemnych okularów ukradkowe spojrzenia na wszystkie strony. Parking obok domu wypoczynkowego był wcia˙ ˛z pusty, ruch na szosie niewielki. Nowy klucz pasował znakomicie i Tammy weszła do s´rodka. Pasował równie˙z klucz do magazynu i po pi˛eciu minutach Tammy opu´sciła dom wypoczynkowy. Druga i trzecia wyprawa zako´nczyły si˛e równie szybko i przebiegły bez zakłóce´n. Zanim zamkn˛eła magazyn po raz ostatni, przez dłu˙zsza˛ chwil˛e przygladała ˛ si˛e wszystkiemu bardzo uwa˙znie. Pokój wygladał ˛ dokładnie tak, jak w momencie, gdy znalazła si˛e w nim po raz pierwszy. Zamkn˛eła dom wypoczynkowy i zaniosła puste torby do hotelu. Przez godzin˛e le˙zały obok siebie na łó˙zku, s´miejac ˛ si˛e z Avery’ego i jego kaca. Było ju˙z po wszystkim, prawie po wszystkim. Dokonały zbrodni doskonałej. Przy czynnym, cho´c nie´swiadomym udziale Avery’ego. Uznały, z˙ e nie było to trudne. Mała góra dokumentów wypełniła ponad jedena´scie tekturowych pudeł. O drugiej trzydzie´sci półnagi tubylec w słomkowym kapeluszu zapukał do drzwi i przedstawił si˛e jako pracownik firmy Cayman Storage. Abby wskazała mu pudła. Wział ˛ pierwsza˛ paczk˛e i bardzo powoli zaniósł ja˛ do samochodu. Jak wszyscy tubylcy działał zgodnie z kajma´nskim poczuciem czasu: Bez po´spiechu, mon. Pojechały za nim stanza˛ do Georgetown, do niewielkiego magazynu. Abby obejrzała zaproponowany im składzik i zapłaciła gotówka˛ za trzy miesiace ˛ z góry.
Rozdział 28
Wayne Tarrance siedział w tyle autobusu linii Greyhound, 23.40, Louisville-Indianapolis-Chicago. Cho´c w autobusie panował tłok, siedział sam. Była noc z piatku ˛ na sobot˛e. Autobus wyjechał z Kentucky przed trzydziestoma minutami i obecnie miał Tarrance ju˙z pewno´sc´ , z˙ e co´s jest nie w porzadku. ˛ Pół godziny i z˙ adnej informacji, z˙ adnego sygnału, od nikogo. Mo˙ze to nie ten autobus. Mo˙ze McDeere si˛e rozmy´slił. Mogło wydarzy´c si˛e wiele rzeczy. Fotel, na którym siedział, dzieliło od dieslowskiego silnika zaledwie kilka cali i Wayne Tarrance z Bronxu zrozumiał teraz, dlaczego u˙zytkownikom tej linii tak bardzo zale˙zy na miejscach tu˙z za kierowca.˛ Od nieustannego wibrowania motoru rozbolała go głowa. Trzydzie´sci minut. I nic. Rozległ si˛e odgłos spuszczanej w toalecie wody. Przez otwarte na chwil˛e drzwi wionał ˛ nieprzyjemny zapach. Wayne odwrócił głow˛e i zaczał ˛ si˛e przygla˛ da´c p˛edzacym ˛ na południe samochodom. Pojawiła si˛e nagle, nie wiadomo skad. ˛ Usiadła obok niego i odchrzakn˛ ˛ eła. Tarrance zerknał ˛ na nia.˛ Ju˙z ja˛ gdzie´s chyba widział. — Pan Tarrance? — Miała na sobie d˙zinsy, białe trampki i gruby zielony sweter. Oczy zasłoniła ciemnymi okularami. — Tak. A pani? Mocno u´scisn˛eła jego dło´n. — Abby McDeere. — Spodziewałem si˛e pani m˛ez˙ a. — Wiem. Postanowił, z˙ e si˛e nie zjawi. Dlatego ja tu jestem. — Hm, szczerze mówiac, ˛ wolałbym porozmawia´c z nim. — Ale on wysłał mnie. Prosz˛e traktowa´c mnie jako jego pełnomocnika. Tarrance poło˙zył gazet˛e na kolanach i wyjrzał przez okno. — Gdzie on jest? — Czemu to ma by´c takie wa˙zne, panie Tarrance? Wysłał mnie, z˙ ebym pomówiła z panem o interesach, a pan te˙z chce o tym porozmawia´c. Wi˛ec rozmawiajmy. — W porzadku. ˛ Prosz˛e mówi´c ciszej i je´sli kto´s b˛edzie t˛edy przechodził, niech mnie pani złapie za r˛ek˛e i umilknie. B˛edziemy zachowywa´c si˛e jak mał˙ze´nstwo 256
czy co´s w tym rodzaju. W porzadku? ˛ Czy wie pani, kto to jest pan Voyles? — Wiem wszystko, panie Tarrance. — To dobrze. Pan Voyles jest bliski zawału, poniewa˙z nie dostali´smy jeszcze papierów Mitcha. Tych czystych. Rozumie pani, czemu sa˛ one takie wa˙zne? — Doskonale. — Wi˛ec chcemy mie´c te dokumenty. — A my chcemy mie´c milion dolarów. — Słusznie, taka jest umowa. Ale najpierw dostarczycie nam dokumenty. — Nie tak si˛e umawiali´smy. Było uzgodnione, panie Tarrance, z˙ e dostarczymy wam papiery dopiero wówczas, kiedy milion znajdzie si˛e na naszym koncie. — Nie ufacie nam? — Zgadza si˛e. Nie ufamy panu ani Voylesowi, ani w ogóle nikomu. Pieniadze ˛ maja˛ zosta´c zdeponowane na jednym z numerowych kont w banku we Freeporcie na Bahamach. My natychmiast przerzucimy je do innego banku. Kiedy pieniadze ˛ znajda˛ si˛e tam, gdzie chcemy je mie´c, przeka˙zemy wam papiery. — Gdzie sa˛ teraz? — W małym magazynie, w Memphis. Pi˛ec´ dziesiat ˛ jeden teczek elegancko i starannie zapakowanych w pudła. Powinny zrobi´c na was wra˙zenie. Odwalili´smy kawał dobrej roboty. — My? Widziała pani te dokumenty? — Oczywi´scie. Pomagałam je pakowa´c. W pudle numer osiem jest kilka niespodzianek. ´ — Swietnie. Co to takiego? — Mitchowi udało si˛e skopiowa´c trzy zestawy dokumentów Avery’ego Tolara i wydaja˛ si˛e one podejrzane. Dwie umowy ze spółka˛ akcyjna,˛ która nazywa si˛e Dunn Lane Ltd. Wiemy, z˙ e jest kontrolowana przez mafi˛e i została zało˙zona na Kajmanach w tysiac ˛ dziewi˛ec´ set osiemdziesiatym ˛ szóstym z dziesi˛ecioma milionami wypranych dolarów. Dokumenty umów dotycza˛ projektów budowy dwóch obiektów finansowanych przez t˛e korporacj˛e. B˛edzie to dla was fascynujaca ˛ lektura. — Skad ˛ wiecie, z˙ e została zało˙zona na Kajmanach? I skad ˛ wiecie o tych dziesi˛eciu milionach? Na pewno z˙ adna z tych umów o nich nie wspomina. — Zgadza si˛e. Mamy te˙z inne dokumenty. Tarrance przez sze´sc´ mil my´slał o tych innych dokumentach. Nie zobaczy ich, to pewne, dopóki McDeere nie otrzyma pierwszego miliona. B˛edzie musiał na razie oby´c si˛e bez nich. — Nie jestem pewien, czy b˛edziemy mogli przesła´c pieniadze ˛ przed otrzymaniem dokumentów. Abby natychmiast przejrzała to kiepskie kłamstwo i u´smiechn˛eła si˛e do niego. — Czy musimy bawi´c si˛e w kotka i myszk˛e, panie Tarrance? Dlaczego po prostu nie prze´slecie tych pieni˛edzy? Zako´nczyliby´smy wtedy t˛e rund˛e. 257
Jaki´s student, chyba Arab, przeszedł mi˛edzy fotelami i wszedł do toalety. Tarrance zamarł i odwrócił si˛e do okna. Abby przytuliła si˛e do jego ramienia, jakby byli para˛ zakochanych. Odgłos spuszczanej wody przypominał huk wodospadu. — Jak szybko mo˙zemy to załatwi´c? — zapytał Tarrance. Odsun˛eła si˛e ju˙z od niego. — Dokumenty sa˛ gotowe. To zale˙zy od tego, kiedy b˛edziecie mieli ten milion. — Jutro. Abby wyjrzała przez okno i zacz˛eła mówi´c lewa˛ strona˛ ust. — Dzisiaj jest piatek. ˛ W przyszły wtorek, o dziesiatej ˛ rano czasu wschodniego, czasu obowiazuj ˛ acego ˛ na Bahamach, przeka˙zecie milion dolarów z waszego konta w Chemical Bank na Manhattanie na numerowe konto do Ontario Bank we Freeporcie. Jest to czysta, legalna operacja, zajmie jakie´s pi˛etna´scie sekund. Tarrance zmarszczył brwi i słuchał z uwaga.˛ — A je´sli nie mamy konta w Chemical Bank na Manhattanie? — Nie macie go dzisiaj, ale b˛edziecie mieli w poniedziałek. Jestem pewna, z˙ e macie w Waszyngtonie kogo´s, kto mo˙ze dokona´c prostego przelewu. — Na pewno to zrobimy. — To dobrze. — Ale czemu Chemical Bank? — Polecenie Mitcha, panie Tarrance. Zaufajcie mu, on wie, co robi. — Widz˛e, z˙ e odrobił zadanie domowe. — Zawsze odrabia zadania domowe. I jest co´s, o czym powinni´scie pami˛eta´c. On jest o wiele sprytniejszy od was. Tarrance za´smiał si˛e nieszczerze. Przez jakie´s dwie mile jechali w milczeniu, zastanawiajac ˛ si˛e nad nast˛epnymi pytaniami i odpowiedziami. — W porzadku ˛ — odezwał si˛e w ko´ncu Tarrance, jakby do siebie. — Kiedy dostaniemy dokumenty? — Gdy pieniadze ˛ b˛eda˛ bezpieczne we Freeporcie, zostaniemy o tym zawiadomieni. W s´rod˛e rano, przed dziesiat ˛ a˛ trzydzie´sci, do waszego biura w Memphis nadejdzie przesyłka Federal Express zawierajaca ˛ informacj˛e i klucz do magazynu. — Mog˛e wi˛ec powiedzie´c Voylesowi, z˙ e b˛edziemy mie´c dokumenty w s´rod˛e po południu? Abby wzruszyła ramionami i nic nie odpowiedziała. Tarrance zmieszał si˛e i próbował po´spiesznie wymy´sli´c jakie´s madre ˛ pytanie. — Potrzebuj˛e numer konta we Freeporcie. — Jest zapisany. Dam go panu, kiedy autobus si˛e zatrzyma. W ten sposób zako´nczyli omawianie szczegółów. Tarrance si˛egnał ˛ pod fotel i wyciagn ˛ ał ˛ ksia˙ ˛zk˛e. Przerzucił par˛e stronic i zaczał ˛ udawa´c, z˙ e czyta. — Zajm˛e pani jeszcze minut˛e — powiedział. — Jakie´s pytania?
258
— Tak. Czy mo˙zemy porozmawia´c o tych innych dokumentach, o których pani wspomniała? — Oczywi´scie. — Gdzie one sa? ˛ — Dobre pytanie. Je´sli dobrze pami˛etam umow˛e, mamy najpierw otrzyma´c nast˛epna˛ rat˛e, pół miliona, jak mi si˛e wydaje, w zamian za udost˛epnienie dokumentów, które pozwola˛ wam postawi´c ich w stan oskar˙zenia. Te inne dokumenty sa˛ cz˛es´cia˛ nast˛epnej raty. Tarrance odwrócił kartk˛e. — Czy to znaczy, z˙ e macie ju˙z te. . . hm. . . brudne dokumenty? — Mamy wi˛ekszo´sc´ tego, czego potrzebujemy. Tak, mamy mas˛e brudnych dokumentów. — Gdzie one sa? ˛ U´smiechn˛eła si˛e słodko i poklepała go po ramieniu. — Z cała˛ pewno´scia˛ nie ma ich w małym magazynie z czystymi papierami. — Ale je macie? — Cz˛es´c´ . Chciałby pan zobaczy´c par˛e? Zamknał ˛ ksia˙ ˛zk˛e i odetchnał ˛ gł˛eboko. Popatrzył na nia.˛ — Oczywi´scie. — Tak my´slałam. Mitch powiedział, z˙ e dostarczymy wam dziesi˛eciocalowej grubo´sci plik dokumentów dotyczacych ˛ Dunn Lane Ltd: kopie rachunków bankowych, umowy najmu, protokoły, aneksy, nazwiska akcjonariuszy, potwierdzenia przelewów, listy Nathana Locke’a do Joeya Morolta i setki innych soczystych ka˛ sków, które przyprawia˛ was o bezsenno´sc´ . Wspaniałe materiały. Mitch mówi, z˙ e dysponujac ˛ papierami Dunn Lane mo˙zna uzyska´c co najmniej trzydzie´sci aktów oskar˙zenia. Tarrance chłonał ˛ ka˙zde słowo i uwierzył jej. — Kiedy mógłbym to obejrze´c? — zapytał cicho, lecz z wyra´zna˛ nuta˛ podniecenia w głosie. — Kiedy Ray wyjdzie z wi˛ezienia. To cz˛es´c´ umowy, pami˛eta pan? — No tak. Ray. — No tak. Znajdzie si˛e poza murami, panie Tarrance, albo prosz˛e zapomnie´c o firmie Bendiniego. A Mitch i ja zadowolimy si˛e n˛edznym milionem i rozpłyniemy w mroku. — Pracuj˛e nad tym. — Niech si˛e pan dobrze stara. — Nie była to czcza gro´zba i Tarrance wiedział o tym. Ponownie otwarł ksia˙ ˛zk˛e i zaczał ˛ ja˛ kartkowa´c. Abby wyciagn˛ ˛ eła z kieszeni wizytówk˛e firmy Bendini, Lambert & Locke i poło˙zyła ja˛ na ksia˙ ˛zce. Na odwrocie wizytówki wypisany był numer konta: 477DL19584, Ontario Bank, Freeport.
259
— Wracam na swoje miejsce, z dala od silnika. Ustalili´smy wszystko co do przyszłego wtorku? — Wszystko jasne, mon. Wyje˙zd˙za pani z Indianapolis? — Tak. — Dokad? ˛ — Do Kentucky, do moich rodziców. Mitch i ja jeste´smy w separacji. Znikn˛eła. Tammy stała w jednej z dwunastu długich pozakr˛ecanych kolejek do odprawy celnej w Miami. Miała na sobie szorty, sandały, mocno wydekoltowana˛ bluzk˛e, okulary przeciwsłoneczne, słomkowy kapelusz i wygladem ˛ nie ró˙zniła si˛e wcale od tysiaca ˛ innych zm˛eczonych turystek wracajacych ˛ z upalnych karaibskich pla˙z. Przed nia˛ czekało młode mał˙ze´nstwo z torbami wypełnionymi wolnym od cła alkoholem i perfumami. Oboje byli mocno poirytowani i spierali si˛e o co´s gwałtownie. Za nia˛ stały dwie nowiute´nkie skórzane walizki zawierajace ˛ dokumenty, które mogły stanowi´c podstaw˛e do skazania czterdziestu prawników. Jej pracodawca, równie˙z prawnik, poradził jej, by kupiła walizki zaopatrzone w małe kółka, co ułatwi ich transport w mi˛edzynarodowym porcie lotniczym w Miami. Miała te˙z mała,˛ podr˛eczna˛ torb˛e z ubraniami i szczoteczka˛ do z˛ebów, aby cało´sc´ nie budziła z˙ adnych podejrze´n. Przesuwajac ˛ si˛e do przodu o s´rednio sze´sc´ cali na minut˛e, po godzinie Tammy ze swym baga˙zem stan˛eła przed urz˛ednikiem celnym. — Nic nie zgłasza? — warknał ˛ łamana˛ angielszczyzna.˛ — Nie — odwarkn˛eła. Wskazał na jej wielkie skórzane walizy. — Co w s´rodku? — Papiery. — Papiery? — Papiery. — Jakiego rodzaju papiery? Toaletowe, pomy´slała. Sp˛edziłam wakacje, podró˙zujac ˛ po Karaibach i zbierajac ˛ papier toaletowy. — Dokumenty prawnicze i inne podobne s´mieci. Jestem prawnikiem. — Aha, aha. . . — Rozpiał ˛ podr˛eczny baga˙z i zajrzał do s´rodka. — Nast˛epny. Ostro˙znie pociagn˛ ˛ eła za soba˛ walizki. Były bardzo wywrotne. Zauwa˙zył ja˛ baga˙zowy i szybko załadował wszystko na swój wózek. — Delta, lot 282, do Nashville, wej´scie 44, hala dworcowa B — powiedziała, wr˛eczajac ˛ mu pi˛eciodolarowy banknot. Dotarła ze swymi trzema walizkami do Nashville w sobot˛e o północy. Załadowała je do swego samochodu i opu´sciła lotnisko. Zatrzymała si˛e na parkingu na 260
przedmie´sciach Brentwood i przeniosła walizki do wynaj˛etego jednopokojowego mieszkania. Oprócz niewielkiej sofy nie było w nim z˙ adnych mebli. Tammy rozpakowała swój baga˙z i zabrała si˛e za segregowanie materiałów. Była to przera´zliwie nudna robota, ale Mitch chciał mie´c list˛e wszystkich dokumentów, wszystkich rachunków bankowych i wszystkich spółek. Potrzebował tego i ju˙z. Powiedział, z˙ e b˛edzie mo˙ze musiał natychmiast wyjecha´c i lepiej, z˙ eby dokumenty były skatalogowane. Po czterech godzinach wszystko zostało uporzadkowane. ˛ Tammy siedziała na podłodze i sporzadzała ˛ szczegółowy opis. Po trzech jednodniowych wycieczkach na Grand Cayman, pokój w Brentwood troch˛e si˛e zapełnił. W poniedziałek miała tam lecie´c ponownie. Czuła si˛e tak, jakby przez ostatnie dwa tygodnie spała tylko trzy godziny. Ale Mitch powiedział, z˙ e to bardzo wa˙zne. Sprawa z˙ ycia i s´mierci. Tarry Ross, alias Alfred, siedział w najciemniejszym kacie ˛ restauracji hotelu „Phoenix Park” w Waszyngtonie. Spotkanie miało trwa´c jak najkrócej. Pił kaw˛e i czekał na swego go´scia. Czekał i przyrzekł sobie, z˙ e b˛edzie tu siedział jeszcze tylko pi˛ec´ minut. Kiedy chciał wypi´c kolejny łyk, fili˙zanka zadr˙zała mu w r˛eku i kawa wylała si˛e na stół. Spojrzał na plam˛e na obrusie. Wiedział, z˙ e nie powinien rozglada´ ˛ c si˛e wokoło, ale z najwy˙zszym trudem powstrzymywał si˛e od tego. Wcia˙ ˛z jeszcze czekał. Go´sc´ pojawił si˛e niespodziewanie i usiadł plecami do s´ciany. Nazywał si˛e Vinnie Cozzo i był zbirem z Nowego Jorku. Z rodziny Palumbo. Zauwa˙zył poplamiony kubek i rozlana˛ kaw˛e. — Uspokój si˛e, Alfred, tu jest naprawd˛e ciemno — powiedział. — Czego chcesz? — syknał ˛ Alfred. — Chc˛e si˛e napi´c. — Nie mam na to czasu. Wychodz˛e. — Nie z˙ artuj, Alfred, zrelaksuj si˛e, przyjacielu. Jeste´smy tu prawie sami. — Czego chcesz? — syknał ˛ ponownie. — Po prostu drobnej informacji. — To b˛edzie kosztowa´c. — Wiem. Podszedł kelner i Vinnie zamówił chivas z woda.˛ — Co słycha´c u mojego przyjaciela, Dentona Voylesa? — zapytał. — Pocałuj mnie w dup˛e, Cozzo. Id˛e. Wychodz˛e stad. ˛ — Daj spokój, przyjacielu. Chodzi tylko o drobna˛ informacj˛e. — Streszczaj si˛e. — Alfred rozejrzał si˛e po sali. Jego fili˙zanka była pusta. Prawie cała kawa znalazła si˛e na obrusie. 261
Kelner przyniósł chivas i Vinnie upił łyk z prawdziwa˛ przyjemno´scia.˛ — Mamy małe zamieszanie w Memphis. Niektórzy chłopcy troch˛e si˛e tym martwia.˛ Słyszałe´s o firmie Bendiniego? Alfred instynktownie pokr˛ecił przeczaco ˛ głowa.˛ Zawsze na poczatku ˛ odpowiadał „nie”, aby potem po dokładnym zbadaniu sytuacji przygotowa´c drobny raporcik i powiedzie´c „tak”. W gruncie rzeczy słyszał o firmie Bendiniego i jej cennym kliencie. Operacja „Pralka”. Nazw˛e t˛e wymy´slił osobi´scie Voyles i był bardzo dumny ze swego pomysłu. Vinnie wypił kolejny łyk. — W porzadku. ˛ Jest tam taki facet, nazywa si˛e McDeere, Mitchel McDeere. Pracuje dla firmy Bendiniego i podejrzewamy, z˙ e zadaje si˛e z waszymi lud´zmi. Wiesz, o co chodzi? Wydaje nam si˛e, z˙ e przekazuje informacje tajniakom. Chcemy po prostu wiedzie´c, czy to prawda. To wszystko. Alfred słuchał z kamienna˛ twarza,˛ chocia˙z nie było to łatwe. Znał grup˛e krwi McDeere’a i jego ulubiona˛ restauracj˛e w Memphis. Wiedział, z˙ e rozmawiał on z Tarrance’em kilka razy i z˙ e jutro, we wtorek, miał zosta´c milionerem. Drobiazg. — Zobacz˛e, co si˛e da zrobi´c. Porozmawiajmy o pieniadzach. ˛ Vinnie zapalił salem lighta. — To powa˙zna sprawa, Alfredzie, nie b˛ed˛e ci˛e oszukiwał. Dwie´scie tysi˛ecy w gotówce. Alfred odsunał ˛ fili˙zank˛e. Wyjał ˛ z kieszeni chusteczk˛e i zaczał ˛ nerwowo przeciera´c okulary. — Dwie´scie tysi˛ecy? W gotówce? — Tak, jak powiedziałem. Ile zapłacili´smy ci ostatnim razem? — Siedemdziesiat ˛ pi˛ec´ . — Teraz rozumiesz? To naprawd˛e cholernie powa˙zna sprawa. Mo˙zesz to załatwi´c? — Tak. — Kiedy? — Daj mi dwa tygodnie.
Rozdział 29
Na tydzie´n przed pi˛etnastym kwietnia fanatycy pracy z firmy Bendini, Lambert i Locke osiagn˛ ˛ eli stan najwy˙zszego napi˛ecia. Zwijali si˛e jak szaleni nap˛edzani wyłacznie ˛ adrenalina.˛ I strachem. Strachem przed tym, z˙ e nie uda si˛e uzyska´c ulgi podatkowej, przed gwałtowna˛ dewaluacja,˛ która mogłaby kosztowa´c bogatego klienta dodatkowy milion dolarów. Przed tym, z˙ e a nu˙z trzeba b˛edzie podnie´sc´ słuchawk˛e, wykr˛eci´c numer klienta i poinformowa´c tego˙z klienta, z˙ e sporzadzono ˛ ju˙z bilans, i, cho´c przykro to mówi´c, nale˙zy zapłaci´c dodatkowe osiemset tysi˛ecy. Przed tym, z˙ e nie sko´ncza˛ do pi˛etnastego i b˛eda˛ musieli zapłaci´c kar˛e za zwłok˛e i procent. Parking zapełniał si˛e ju˙z o szóstej. Sekretarki pracowały po dwana´scie godzin na dob˛e. Atmosfera stała si˛e napi˛eta. Rozmawiano ze soba˛ rzadko i pos´piesznie. Nie majac ˛ w domu z˙ ony, do której mógłby wraca´c, Mitch pracował teraz po dwadzie´scia godzin na dob˛e. Sonny Capps w´sciekał si˛e i przeklinał Avery’ego, uwa˙zał bowiem, z˙ e to z jego winy b˛edzie musiał zapłaci´c czterysta pi˛ec´ dziesiat ˛ tysi˛ecy dolarów podatku. Od zarobionych sze´sciu milionów. Avery przeklinał Mitcha i razem przekopywali si˛e po raz nie wiadomo który przez akta Cappsa, szukajac ˛ jakiego´s wyj´scia i klnac ˛ na czym s´wiat stoi. Mitch przygotował dwa bardzo dyskusyjne dokumenty, pozwalajace ˛ obni˙zy´c t˛e sum˛e do trzystu dwudziestu tysi˛ecy. Capps zagroził, z˙ e poszuka innej firmy prawniczej. W Waszyngtonie. Kiedy do pi˛etnastego pozostało ju˙z tylko sze´sc´ dni, Capps za˙zadał ˛ spotkania z Averym w Houston. Lear był do dyspozycji i Avery odleciał o północy. Mitch odwiózł go na lotnisko, a po drodze wysłuchał ostatnich instrukcji. Wrócił do biura tu˙z po wpół do drugiej. Na parkingu stały jeszcze trzy mercedesy, jaguar i BMW. Stra˙znik wpu´scił go tylnymi drzwiami i Mitch wjechał winda˛ na trzecie pi˛etro. Avery, jak zwykle, zamknał ˛ drzwi swojego biura na klucz. Pokoje wspólników zawsze zamykano na klucz. Z ko´nca korytarza dobiegał głos Victora Milligana, szefa od spraw podatkowych, który siedział na biurku i zniewa˙zał najgorszymi słowami swój komputer. Pozostałe biura były pozamykane i ton˛eły w mroku. Mitch wstrzymał oddech i wło˙zył klucz w drzwi Avery’ego. Nacisnał ˛ klamk˛e 263
i wszedł do s´rodka. Zapalił wszystkie s´wiatła i podszedł do małego stołu konferencyjnego, przy którym on i jego partner sp˛edzili cały dzie´n i znaczna˛ cz˛es´c´ nocy. Wokół krzeseł pi˛etrzyły si˛e stosy teczek z dokumentami. Papiery walały si˛e po całym pokoju. Mitch usiadł przy stole i kontynuował prac˛e, nad dokumentami Cappsa. Według danych FBI Capps, który korzystał z usług firmy ju˙z od o´smiu lat, był uczciwym biznesmenem. Fedowie nie interesowali si˛e jego osoba.˛ Po godzinie ucichł głos Milligana. Szef do spraw podatkowych zamknał ˛ swój pokój i nie po˙zegnawszy si˛e zbiegł po schodach. Mitch sprawdził pospiesznie pomieszczenia na drugim i trzecim pi˛etrze. Wszystkie były ju˙z puste. Dochodziła trzecia. Przy jednej ze s´cian w biurze Avery’ego tu˙z obok regałów stały cztery d˛ebowe szafki na dokumenty. Mitch dawno ju˙z zwrócił na nie uwag˛e, ale nigdy nie widział, aby z nich korzystano. Bie˙zace ˛ papiery były przechowywane w trzech metalowych szafkach stojacych ˛ przy oknie. Sekretarki stale tam wła´snie zagla˛ dały, zwłaszcza wtedy, gdy Avery wrzeszczał na nie. Mitch zamknał ˛ drzwi biura na klucz od wewnatrz ˛ i podszedł do d˛ebowych segregatorów. Były oczywi´scie zamkni˛ete. Miał jeszcze w swoim komplecie dwa niewielkie klucze. Pierwszy pasował. Kiedy jaki´s czas temu czytał sporzadzony ˛ przez Tammy spis kopii znajduja˛ cych si˛e w Nashville, utkwiło mu w pami˛eci wiele nazw spółek kajma´ ˛ nskich obracajacych ˛ brudnymi pieni˛edzmi, które stawały si˛e potem czyste. Zaczał ˛ przegla˛ da´c dokumenty znajdujace ˛ si˛e w górnej szufladzie i nazwy te natychmiast rzuciły mu si˛e w oczy. Dunn Lane Ltd., Eastpoint Ltd., Virgin Bay Ltd., Inland Contractors Ltd., Gulf-South Ltd. Wiele znajomych nazw znalazł te˙z w drugiej i trzeciej szufladzie. Były tam dokumenty dotyczace ˛ po˙zyczek udzielonych przez banki kajma´nskie, potwierdzenia przelewów, dokumenty dzier˙zawy, zastawy hipoteczne i setki innych papierów. Mitcha szczególnie interesowały Dunn Lane i Gulf-South. Tammy zebrała znaczna˛ liczb˛e dokumentów dotyczacych ˛ tych dwóch spółek. Wyciagn ˛ ał ˛ teczk˛e Gulf-South pełna˛ potwierdze´n przelewów i dokumentów kredytowych Royal Bank of Montreal. Przeszedł do poło˙zonego w s´rodkowej cz˛es´ci trzeciego pietra pomieszczenia, w którym znajdowała si˛e kopiarka, i uruchomił ja.˛ Kiedy si˛e rozgrzewała, sprawdził raz jeszcze oba pi˛etra. Były całkowicie puste. Obejrzał sufit i nie zauwa˙zył z˙ adnych urzadze´ ˛ n rejestrujacych. ˛ Sprawdził to ju˙z wiele razy. Kiedy zapłon˛eła lampka z napisem: kod dost˛epu, wystukał numer teczki pani Lettie Plunk. Bilans dotyczacy ˛ jej przedsi˛ebiorstwa le˙zał na jego biurku w pokoju na pierwszym pi˛etrze i mógł zrobi´c kilka kopii na jej konto. Poło˙zył plik papierów na automatycznej podawarce i po trzech minutach zebrał duplikaty. Sto dwadzie´scia osiem kopii na konto Lettie Plunk. Wrócił do biura, a potem przeszedł znowu do kopiarki z nar˛eczem akt Gulf-South. Wystukał numer teczki z aktami Greenmark Partners, spółki z Bartlett w stanie Tennesee zajmujacej ˛ si˛e 264
handlem nieruchomo´sciami. Uczciwi ludzie. Ich bilanse le˙zały równie˙z na jego ´ sle mówiac biurku i mo˙zna było obcia˙ ˛zy´c ich kilku kopiami. Sci´ ˛ dziewi˛ec´ dziesi˛ecioma. U siebie w biurze Mitch miał szesna´scie gotowych bilansów, nale˙zało jeszcze tylko zdoby´c wszystkie podpisy i mo˙zna było powkłada´c dokumenty do teczek. Zako´nczył swoja˛ mordercza˛ robot˛e sze´sc´ dni przed ostatecznym terminem. Wszystkie szesna´scie wykorzystał do skopiowania papierów Gulf-South i Dunn Lane. Nabazgrał ich kody dost˛epu na kawałku papieru z notesu, le˙zały teraz na biurku obok kopiarki. Podłaczony ˛ do kopiarki przewód biegł przez w otwór w s´cianie do małej szafki, gdzie łaczył ˛ si˛e z przewodami czterech pozostałych kopiarek znajdujacych ˛ si˛e na trzecim pi˛etrze. Grubszy ju˙z teraz kabel znikał w podłodze i biegł dalej, ju˙z na drugim pi˛etrze, wzdłu˙z sufitu do pokoju, w którym stał komputer rejestrujacy ˛ wszystkie sporzadzane ˛ przez firm˛e kopie. Niewinnie wygladaj ˛ acy ˛ szary przewód sunał ˛ nast˛epnie po s´cianie w gór˛e, przechodził przez trzecie pi˛etro i łaczył ˛ si˛e z zainstalowanym w pomieszczeniu na czwartym pi˛etrze komputerem, w którym zapisywane były wszystkie kody dost˛epu, liczba kopii i lokalizacja kopiarki. Pi˛etnastego kwietnia o piatej ˛ po południu zamkni˛eto Gmach Bendiniego. O szóstej parking opustoszał, a kosztowne samochody przeniosły si˛e pod oddalona˛ o dwie mile szacowna˛ restauracj˛e „U Andertona”, której specjalno´scia˛ były owoce morza. W niewielkiej sali bankietowej, wynaj˛etej na coroczne przyj˛ecie z okazji pi˛etnastego kwietnia, zjawili si˛e wszyscy pracownicy i wspólnicy, oraz emerytowani członkowie firmy. Emeryci byli opaleni i wypocz˛eci, a pozostali biesiadnicy wymizerowani i przem˛eczeni. Wszystkim jednak udzielił si˛e s´wiatecz˛ ny pogodny nastrój. Tego wieczoru zapominano o regułach nakazujacych ˛ umiar i wstrzemi˛ez´ liwo´sc´ . Na mocy innej niepisanej zasady szesnasty kwietnia był dla wszystkich pracowników (łacznie ˛ z sekretarkami) dniem wolnym od pracy. Ustawione wzdłu˙z s´cian stoły uginały si˛e od talerzy pełnych krewetek i surowych ostryg. Była te˙z wielka, drewniana beczka pełna lodu i piwa mooshead. Za beczka˛ stało dziesi˛ec´ skrzynek z tym napojem. Roosevelt otwierał je tak szybko, jak to było mo˙zliwe. Potem, w nocy, miał prawo upi´c si˛e wraz ze wszystkimi. Oliver Lambert ka˙zdego roku osobi´scie wzywał taksówk˛e, by zawiozła Roosevelta do domu, do Jessie. Był to rytuał. Kiedy prawnicy jeden po drugim wchodzili na sal˛e i zajmowali miejsca za stołami, Little Bobby Blue Baker, kuzyn Roosevelta, siedział przy pianinie i nucił melancholijne melodie. W tym momencie stanowił atrakcj˛e. Potem nie był ju˙z potrzebny. 265
Mitch pogardził jedzeniem, wział ˛ schłodzona˛ zielona˛ butelk˛e i skierował si˛e ku stołowi stojacemu ˛ w pobli˙zu pianina. Lamar dosiadł si˛e do niego z talerzem pełnym krewetek. Przez chwil˛e obaj przygladali ˛ si˛e swoim kolegom, którzy szybko pozbywali si˛e płaszczy i krawatów, po czym p˛edzili w stron˛e beczki z piwem. — Uporałe´s si˛e ze wszystkim? — zapytał Lamar, po˙zerajac ˛ krewetk˛e. — Tak. Wczoraj sko´nczyłem. Siedzieli´smy z Averym nad papierami Cappsa do piatej. ˛ Zda˙ ˛zyli´smy. — Ile? — Ponad c´ wier´c miliona. — A niech to diabli! — Lamar wysuszył za jednym zamachem pół butelki. — Nigdy tyle nie płacił, co? — Nie. I jest w´sciekły. Zupełnie nie rozumiem tego faceta. Zaoszcz˛edził na ró˙znego rodzaju ryzykownych operacjach sze´sc´ milionów i dostaje szału, bo musi wyda´c pi˛ec´ procent na podatki. — A jak Avery? — Był troch˛e zaniepokojony. Tydzie´n temu Capps wymusił na nim spotkanie. Wypadło nie najlepiej. Wyleciał o północy learem. Mówił mi pó´zniej, z˙ e Capps czekał na niego w swym biurze o czwartej nad ranem, w´sciekły z powodu tych podatków. Obwiniał o wszystko Avery’ego i groził, z˙ e zmieni firm˛e. — Zawsze tak mówi. Masz ochot˛e na piwo? Lamar zniknał ˛ na chwil˛e i wrócił z czterema butelkami moosheada. — Co u mamy Abby? Mitch obrał krewetk˛e. — Na razie w porzadku. ˛ Usun˛eli jej płuco. — A jak Abby? — Lamar przerwał jedzenie i przygladał ˛ si˛e uwa˙znie przyjacielowi. Mitch otworzył nast˛epne piwo. — W porzadku. ˛ — Wiesz, Mitch, z˙ e nasze dzieci b˛eda˛ chodzi´c do s´wi˛etego Andrzeja. Nie jest tajemnica,˛ z˙ e Abby wzi˛eła zwolnienie. Wiemy o tym i jeste´smy troch˛e zaniepokojeni. — Wszystko b˛edzie dobrze. Potrzebna nam była taka mała rozłaka. ˛ To nic wielkiego, naprawd˛e. — Daj spokój, Mitch, to powa˙zna sprawa, je´sli twoja z˙ ona opuszcza dom, nie wiedzac ˛ na jak długo. Tak w ka˙zdym razie powiedziała dyrektorowi szkoły. — To prawda. Nie wie, kiedy wróci. Pewnie za miesiac, ˛ czy co´s koło tego. Miała ju˙z troch˛e do´sc´ tego mojego ciagłego ˛ przesiadywania w biurze. Prawnicy byli ju˙z w komplecie i Roosevelt zamknał ˛ drzwi. Bobby Blue rozpoczał ˛ koncert z˙ ycze´n. — Nie my´slałe´s o tym, z˙ eby zwolni´c tempo? — zapytał Lamar. — Nie, a powinienem? 266
— Słuchaj, Mitch, jestem twoim przyjacielem. Martwi˛e si˛e o ciebie. Nie zarobisz miliona przez pierwszy rok. O tak, pomy´slał, zarobiłem milion w poprzednim tygodniu. W ciagu ˛ dziesi˛eciu sekund konto we Freeporcie podskoczyło z dziesi˛eciu tysi˛ecy do miliona i dziesi˛eciu tysi˛ecy dolarów. W pi˛etna´scie sekund pó´zniej konto zostało zamkni˛ete, a pieniadze ˛ ulokowano bezpiecznie w banku szwajcarskim. Ach, ten cud telegraficznego przelewu bankowego. No i z powodu tego miliona jest to najprawdopodobniej jego pierwsze i ostatnie przyj˛ecie z okazji pi˛etnastego kwietnia. A dobry przyjaciel, który tak si˛e niepokoi jego sytuacja˛ rodzinna,˛ najprawdopodobniej wyladuje ˛ wkrótce w wi˛ezieniu. Tak jak wszyscy obecni na tej sali z wyjatkiem ˛ Roosevelta. Do diabła, by´c mo˙ze Tarrance zechce oskar˙zy´c równie˙z Roosevelta i Jessie Francis, po prostu dla zabawy. A potem rozprawa. Ja, Mitchel Y. McDeere, s´lubuj˛e mówi´c prawd˛e, sama˛ prawd˛e i tylko prawd˛e. Tak mi dopomó˙z Bóg. I siadzie ˛ w fotelu s´wiadków, i wska˙ze palcem swego dobrego przyjaciela Lamara Quina. A Kay b˛edzie siedzie´c z dzie´cmi w pierwszym rz˛edzie i cicho płaka´c. Dopił piwo i otworzył trzecia˛ butelk˛e. — Wiem, Lamar, ale na razie nie mam zamiaru zwalnia´c. Abby dojdzie do siebie. Wszystko si˛e uło˙zy. — Skoro tak mówisz. . . Kay chciałaby zaprosi´c ci˛e na jutro. B˛edzie wielki stek. Przyrzadzimy ˛ go na grillu i zjemy na patio. Co ty na to? ˙ — Wspaniale, ale pod jednym warunkiem. Zadnych rozmów o Abby. Pojechała zobaczy´c si˛e z matka˛ i niedługo wróci. Okay? ´ — Swietnie. Jasne. Dosiadł si˛e Avery, postawił na stole talerz z krewetkami i zaczał ˛ je obiera´c. — Rozmawiali´smy o Cappsie — powiedział Lamar. — Nieciekawy temat — odparł Avery. Mitch wpatrzył si˛e w krewetki i kiedy tamten obrał ju˙z kilka, si˛egnał ˛ po nie nad stołem i wsunał ˛ do ust pełna˛ gar´sc´ . Avery spojrzał na niego zm˛eczonymi, smutnymi oczami. Przekrwionymi oczami. Zastanawiał si˛e przez chwil˛e, jak powinien zareagowa´c, po czym zaczał ˛ je´sc´ krewetki nie obrane. — Wol˛e je z głowami — powiedział — sa˛ o wiele lepsze. Mitch nabrał dwie gar´scie skorupiaków i zaczał ˛ je chrupa´c. — Osobi´scie wol˛e ogony. Zawsze byłem amatorem ogonów. Lamar przestał je´sc´ i spojrzał na nich zdumiony. — Chyba z˙ artujesz? — Nie — odrzekł Avery. — W El Paso, kiedy byłem brzdacem, ˛ wyprawialis´my si˛e na krewetki z siatkami i łowili´smy ich całe wiadra. A potem jedli´smy je na surowo. . . jeszcze si˛e ruszały. . . Chrup, chrup. Głowy sa˛ najlepsze, bo zawieraja˛ sok mózgowy. 267
— Krewetki w El Paso? — Tak, w Rio Grande jest ich cała masa. Lamar poszedł po nast˛epne piwa. Zm˛eczenie, napi˛ecie i wyczerpanie wymieszały si˛e szybko z alkoholem i na sali zrobiło si˛e gło´sniej. Bobby Blue grał Steppenwolf. Nawet Nathan Locke u´smiechał si˛e i zachowywał swobodniej ni˙z zwykle. Był po prostu jednym z nich. Roosevelt doło˙zył pi˛ec´ skrzynek piwa do beczki z lodem. O dziesiatej ˛ rozpocz˛eły si˛e s´piewy. Wally Hudson, bez krawata, stanał ˛ na stole obok pianina i wspomagany chóralnym wyciem dał recital spro´snych australijskich piosenek. Restauracja była ju˙z zamkni˛eta, wi˛ec nikt nie oponował. Po nim wystapił ˛ Kendall Mahan. Grał w Cornell w rugby i znał zdumiewajaco ˛ wiele wulgarnych pijackich przy´spiewek. Wtórowało mu pi˛ec´ dziesi˛eciu niemiłosiernie fałszujacych, ˛ pijanych, uszcz˛es´liwionych prawników. Mitch przeprosił i ruszył w stron˛e toalety. Chłopiec z obsługi otworzył mu tylne drzwi. Mitch wyszedł na parking. Z tej odległo´sci s´piew brzmiał znacznie przyjemniej dla ucha. Spojrzał na swój samochód, podszedł jednak do okna. Przez dłu˙zsza˛ chwil˛e stał w ciemno´sci, patrzył i słuchał. Kendall wspiał ˛ si˛e wła´snie na pianino, stamtad ˛ prowadził chór przez obsceniczny refren. Radosne głosy zadowolonych i bogatych ludzi. Przygladał ˛ si˛e kolejno wszystkim zgromadzonym wokół stołu. Mieli czerwone twarze i błyszczace ˛ oczy. Byli jego przyjaciółmi. Ojcami rodzin. Wszyscy uwikłani w t˛e przekl˛eta˛ konspiracj˛e. Rok temu Hodge i Kozinski s´piewali razem z nimi. Rok temu był s´wie˙zo upieczonym absolwentem Harvardu i miał dopiero wybra´c sobie firm˛e. Jedna˛ z wielu, które oferowały mu prac˛e. Teraz był milionerem i prawdopodobnie wkrótce kto´s wyznaczy nagrod˛e za jego głow˛e. Zabawne, ile mo˙ze si˛e wydarzy´c w ciagu ˛ jednego roku. ´Spiewajcie dalej, bracia. Mitch odwrócił si˛e i odszedł. Około północy na Madison ustawiła si˛e kolejka taksówek i rozpoczał ˛ si˛e ostatni punkt programu: najbogatszych prawników w mie´scie zanoszono do nich i wrzucano na tylne siedzenia. Oliver Lambert, oczywi´scie najtrze´zwiejszy, dowodził ewakuacja.˛ W tym samym czasie do bramy na Front Street podjechały dwa identyczne bł˛ekitno-˙zółte mikrobusy marki Ford, ka˙zdy z jaskrawym napisem „Dustbusters” na obu bokach. Dutch Hendrix otworzył bram˛e i samochody wjechały do s´rodka. Zaparkowały przy tylnym wej´sciu i osiem kobiet w jednakowych uniformach zacz˛eło wypakowywa´c odkurzacze, wiadra pełne puszek ze s´rodkami do czyszczenia, miotły, szczotki i rolki papierowych r˛eczników. Przechodzac ˛ przez budy268
nek szczebiotały mi˛edzy soba˛ beztrosko. Po kilku minutach przystapiły ˛ do pracy. Miały posprzata´ ˛ c kolejno wszystkie pi˛etra zaczynajac ˛ od czwartego. Wsz˛edzie spacerowali stra˙znicy, obserwujac ˛ je uwa˙znie. Kobiety ignorowały ich, rozmawiały o pracy, o opró˙znianiu koszy ze s´mieciami, czyszczeniu mebli, odkurzaniu i szorowaniu łazienek. Nowo zatrudniona dziewczyna poruszała si˛e wolniej od innych. Przygladała ˛ si˛e dokładnie pomieszczeniom i meblom. Kiedy stra˙znicy byli odwróceni do niej plecami, próbowała otwiera´c szafki i szuflady biurek. Robiła to jednak bardzo ostro˙znie. Była to jej trzecia noc w nowej pracy i wcia˙ ˛z jeszcze musiała si˛e uczy´c wielu rzeczy. Kiedy pierwszej nocy znalazła biuro Tolara na trzecim pi˛etrze, u´smiechn˛eła si˛e do siebie. Miała na sobie brudne d˙zinsy i mocno znoszone tenisówki. W za du˙zej na nia˛ niebieskiej bluzie z napisem „Dustbusters” sprawiała wra˙zenie znacznie t˛ez˙ szej, ni˙z była naprawd˛e, dzi˛eki czemu nie ró˙zniła si˛e wygladem ˛ od innych sprzataczek. ˛ Na plastikowej plakietce nad kieszenia˛ widniało jej imi˛e: Doris. Doris — sprza˛ taczka. Kiedy ekipa doprowadziła ju˙z prawie do porzadku ˛ pierwsze pi˛etro, stra˙znik wywołał Doris i dwie inne dziewczyny, Susie i Charlotte, by poszły za nim. Zjechali winda˛ do piwnicy. Otworzył du˙ze, metalowe drzwi prowadzace ˛ do obszernego pokoju podzielonego na kilkana´scie mniejszych pomieszcze´n. Na wszystkich biurkach stał komputery, a pod s´cianami czarne drewniane segregatory. Nie było okien. — Tam znajdziecie wszystko, czego potrzeba — powiedział stra˙znik, wskazujac ˛ szafk˛e. Wyj˛eły odkurzacz, puszki ze sprayem i zabrały si˛e do roboty. — Nie dotyka´c biurek — pouczył stra˙znik.
Rozdział 30
Mitch zawiazał ˛ sznurówki butów do joggingu i usiadł na sofie. Czekał na telefon. Hearsay, bardzo przygn˛ebiony z powodu dwutygodniowej nieobecno´sci pani, poło˙zył si˛e obok niego i próbował drzema´c. Telefon zadzwonił dokładnie o dziesiatej ˛ trzydzie´sci. W słuchawce rozległ si˛e głos Abby. ˙ Rozmowa była sucha i oficjalna. Zadnych cieplejszych słów w rodzaju „kochanie”, „male´nka”, „najdro˙zsza”. — Jak si˛e czuje twoja mama? — zapytał. — Znacznie lepiej. Ju˙z wstaje i chodzi, cho´c jeszcze ja˛ mocno pobolewa. Ale jest w dobrym nastroju. — To miła wiadomo´sc´ . A tata? — Jak zwykle. Ciagle ˛ zaj˛ety. Co z moim pieskiem? — Smutny i opuszczony. Chyba si˛e załamał. — T˛eskni˛e za nim. A jak w pracy? — Dobrn˛eli´smy bez wpadki do pi˛etnastego kwietnia. Wszystkim si˛e nastrój poprawił. Połowa wspólników wyjechała szesnastego na wakacje i zrobiło si˛e troch˛e spokojniej. — Mam nadziej˛e, z˙ e przyhamowałe´s do szesnastu godzin dziennie. Zawahał si˛e, ale pominał ˛ milczeniem to pytanie. Nie było sensu wszczyna´c sporu. — Kiedy wracasz do domu? — Nie wiem. B˛ed˛e potrzebna mamie jeszcze przez par˛e tygodni. Obawiam si˛e, z˙ e tata nie bardzo potrafi si˛e nia˛ zaja´ ˛c. Przychodzi piel˛egniarka, ale mama chce, z˙ ebym była przy niej — zamilkła na chwil˛e, jakby przygotowujac ˛ si˛e do wypowiedzenia nast˛epnego zdania. — Dzwoniłam dzisiaj do szkoły i powiedziałam, z˙ e nie b˛edzie mnie do ko´nca semestru. Przyjał ˛ to spokojnie. — Do ko´nca semestru zostały jeszcze dwa miesiace. ˛ Zamierzasz pozosta´c tam jeszcze przez dwa miesiace? ˛ — Przynajmniej dwa miesiace, ˛ Mitch. Potrzebuj˛e po prostu troch˛e czasu. To wszystko. 270
— Czasu na co? — Nie zaczynajmy od nowa, dobrze? Nie mam teraz ochoty si˛e kłóci´c. ´ — Swietnie, s´wietnie, s´wietnie. A na co masz ochot˛e? Pomin˛eła milczeniem to pytanie. Nastapiła ˛ długa przerwa. — Ile mil biegasz? — Par˛e. Chodz˛e na stadion i robi˛e jakie´s osiem okra˙ ˛ze´n. — Uwa˙zaj na siebie. Jest strasznie ciemno. — Dzi˛eki. Kolejna długa pauza. — Musz˛e ko´nczy´c — o´swiadczyła. — Mama kładzie si˛e ju˙z spa´c. — Zadzwonisz jutro wieczorem? — Tak. O tej samej porze. Odło˙zyła słuchawk˛e. Nie powiedziała: „no to pa” ani: „kocham ci˛e”. Po prostu odło˙zyła słuchawk˛e. Mitch naciagn ˛ ał ˛ białe sportowe getry i zało˙zył biała˛ koszulk˛e z długimi r˛ekawami. Zamknał ˛ kuchenne drzwi i wybiegł na ciemna˛ ulic˛e. O kilka przecznic dalej wznosił si˛e zbudowany z czerwonej cegły gmach West Junior High School. Obok znajdowało si˛e boisko do baseballu, a w niewielkiej odległo´sci za nim, przy ko´ncu ciemnej uliczki, znajdowało si˛e boisko futbolowe. Otaczajaca ˛ je bie˙znia cieszyła si˛e wielka˛ popularno´scia˛ w´sród okolicznych miło´sników joggingu. O tej porze jednak bie˙znia była ju˙z pusta, co zreszta˛ bardzo odpowiadało Mitchowi. Wiosenne powietrze, chłodne i rze´skie, zach˛ecało do biegu — pierwsza˛ mil˛e zrobił w osiem minut. Potem zwolnił, przeszedł do marszu. Kiedy mijał aluminiowe trybuny, dostrzegł kogo´s katem ˛ oka. Nie przerwał marszu. — Pssst. Zatrzymał si˛e. — Tak? Kto tam? — Joey Morolto — odezwał si˛e skrzypiacy, ˛ ochrypły głos. Mitch spojrzał w stron˛e trybun. — Bardzo s´mieszne, Tarrance. Jestem czysty? — Jasne, z˙ e jeste´s czysty. Laney siedzi z latarka˛ w szkolnym autobusie. Kiedy przyszedłe´s, dał zielony sygnał. Je´sli zobaczysz czerwony, wracaj na bie˙zni˛e i zasuwaj jak Carl Lewis. Przeszli do górnego sektora trybun i weszli do nie zamkni˛etej pogra˙ ˛zonej w ciemno´sciach kabiny prasowej. Usiedli na stołkach i patrzyli przez chwil˛e na budynek szkoły. Wzdłu˙z drogi stały zaparkowane w idealnym porzadku ˛ autobusy. — Czy to miejsce jest dla ciebie dostatecznie zaciszne? — spytał Mitch. — Mo˙ze by´c. Co to za dziewczyna? — Wiem, z˙ e wolisz spotyka´c si˛e w biały dzie´n, a ju˙z szczególnie tam, gdzie jest mnóstwo ludzi, w takich miejscach, jak bar szybkiej obsługi albo korea´nski sklep z butami. Ale tu mi si˛e bardziej podoba. 271
´ — Swietnie. Co to za dziewczyna? — Sprytnie, co? — Niezły pomysł. Kto to jest? — Moja pracowniczka. — Skad ˛ ja˛ wytrzasnałe´ ˛ s? — A co to za ró˙znica? Dlaczego zawsze zadajesz pytania nie na temat? — Nie na temat? Zadzwoniła do mnie dzisiaj jaka´s kobieta, której nigdy przedtem nie widziałem na oczy, i oznajmiła, z˙ e musi ze mna˛ porozmawia´c o czym´s, co ma zwiazek ˛ z gmachem Bendiniego. Powiedziała, z˙ e musimy zmieni´c telefon. Wymieniła konkretna˛ budk˛e telefoniczna˛ znajdujac ˛ a˛ si˛e przed konkretnym sklepem spo˙zywczym i za˙zadała, ˛ z˙ ebym tam był dokładnie o wpół do drugiej. Poszedłem tam i dokładnie o pierwszej trzydzie´sci zadzwoniła. Pami˛etaj, z˙ e miałem trzech ludzi obserwujacych ˛ wszystkich przechodniów w promieniu stu stóp od telefonu. Powiedziała mi, z˙ e mam by´c tutaj dokładnie o dziesiatej ˛ czterdzie´sci pi˛ec´ , sprawdziwszy uprzednio, czy miejsce jest czyste, i z˙ e ty si˛e tutaj pojawisz. — I co, wszystko gra? — Na razie tak. Ale kim ona jest? Widz˛e, z˙ e wplatałe´ ˛ s w nasza˛ spraw˛e kogo´s nowego, i to mnie naprawd˛e martwi. Kim ona jest i jak du˙zo wie? — Zaufaj mi, Tarrance. Pracuje dla mnie i wie wszystko. Prawd˛e mówiac, ˛ gdyby´s wiedział to, co ona, smarowałby´s teraz akty oskar˙zenia, zamiast siedzie´c tutaj i na nia˛ psioczy´c. Tarrance odetchnał ˛ gł˛eboko. — W porzadku, ˛ co ona wie? — Wie, z˙ e w ciagu ˛ ostatnich trzech lat gang Morolta i jego wspólnicy wywie´zli z kraju ponad osiemset milionów dolarów w gotówce i zdeponowali je w ró˙znych bankach na Karaibach. Wie, w jakich bankach, na jakich kontach, kiedy, zna mas˛e faktów. Wie, z˙ e Morolto kontroluje co najmniej trzysta pi˛ec´ dziesiat ˛ firm na Kajmanach i z˙ e te firmy regularnie wysyłaja˛ czyste pieniadze ˛ z powrotem do kraju. Zna daty i sumy przelewów. Wymieni co najmniej czterdzie´sci ameryka´nskich spółek b˛edacych ˛ własno´scia˛ spółek kajma´nskich znajdujacych ˛ si˛e w r˛ekach Morolta. Wie znacznie wi˛ecej. Jest całkiem nie´zle poinformowana, nie sadzisz? ˛ Tarrance nie był w stanie nic odpowiedzie´c. Ze zbolała˛ mina˛ wpatrywał si˛e w pogra˙ ˛zona˛ w mroku bie˙zni˛e. Mitch był tym najwyra´zniej ubawiony. — Wie te˙z, jak zdobywaja˛ te pieniadze ˛ i jak, po rozmienieniu na studolarowe banknoty, przerzucaja˛ je za granic˛e. — Jak? — Firma Lear, oczywi´scie. Ale kto´s to musi przewie´zc´ . Maja˛ mała˛ armi˛e mułów zło˙zona˛ z podrz˛ednych opryszków i ich przyjaciółek, studentów i innych wolnych strzelców. Daja˛ ka˙zdemu po dziewi˛ec´ dziesiat ˛ osiem tysi˛ecy dolarów i kupuja˛ 272
bilet na Kajmany albo Wyspy Bahama. Nie trzeba deklarowa´c sum mniejszych ni˙z sto tysi˛ecy, rozumiesz? Wi˛ec muły z kieszeniami wypchanymi gotówka˛ podró˙zuja˛ jak zwyczajni tury´sci i wpłacaja˛ pieniadze ˛ do ich banków. Wydawałoby si˛e, z˙ e to drobne sumy, ale w gr˛e wchodza˛ trzy setki ludzi podró˙zujacych ˛ po dwadzies´cia razy w roku, a to ju˙z sa˛ powa˙zne pieniadze, ˛ i te pieniadze ˛ odpływaja˛ z kraju. Nazywa si˛e to te˙z smurfing. Tarrance przytaknał ˛ skwapliwie, jakby dobrze znał to słowo. — Wielu ludzi chce by´c smurferami, gdy˙z maja˛ wtedy bezpłatne wakacje i moga˛ zarobi´c troch˛e pieni˛edzy. Sa˛ te˙z supermuły. Ci sa˛ zaufanymi lud´zmi Morolta. Supermuł bierze milion dolarów gotówka,˛ zawija go starannie w gazet˛e, tak by czujniki na lotnisku nic nie wykryły, wkłada do du˙zej walizki i wchodzi na pokład samolotu. Ubrany jest elegancko — garnitur i krawat — i wyglada ˛ jak chłopcy z Wall Street. Albo ma na sobie sandały i słomkowy kapelusz i przewozi pieniadze ˛ w baga˙zu podr˛ecznym. Twoi chłopcy łapia˛ ich czasem, pewnie jaki´s jeden procent, tak sadz˛ ˛ e, i wtedy supermuły trafiaja˛ do pudła. Ale nigdy nic nie mówia,˛ prawda, Tarrance? I pr˛edzej czy pó´zniej ka˙zdy muł zaczyna my´sle´c o tych pieniadzach, ˛ które ma w walizce, i o tym, jak łatwo byłoby polecie´c gdzie´s indziej i zatrzyma´c te pieniadze ˛ dla siebie. I niektórzy znikaja.˛ Ale mafia nigdy nie zapomina. I po roku, czasem pó´zniej, znajduje gdzie´s delikwenta. Pieniadze ˛ oczywi´scie przepadaja,˛ ale i faceta ju˙z nie ma. Mafia nigdy nie zapomina, prawda, Tarrance? Tak jak nie zapomni o mnie. Tarrance słuchał w milczeniu, ale w ko´ncu stało si˛e oczywiste, z˙ e powinien co´s powiedzie´c. — Dostałe´s ju˙z swój milion. — Doceniam to. Ju˙z prawie zarobiłem na nast˛epna˛ rat˛e. — Prawie? — Wła´snie. Zostało nam — mnie i dziewczynie — troch˛e roboty na Front Street. Próbujemy wyrwa´c stamtad ˛ jeszcze troch˛e dokumentów. — Ile macie teraz? — Ponad dziesi˛ec´ tysi˛ecy. Tarrance’owi opadła szcz˛eka i dosłownie zamarł z otwartymi ustami. — Do diabła! Skad ˛ pochodza? ˛ — Kolejne twoje niepotrzebne pytanie. — Dziesi˛ec´ tysi˛ecy dokumentów — powtórzył Tarrance. — Co najmniej dziesi˛ec´ tysi˛ecy. Rachunki bankowe, potwierdzenia przelewów, akty najmu, weksle, sprawozdania, korespondencja mi˛edzy ró˙znymi lud´zmi. Masa dobrego materiału, Tarrance. — Twoja z˙ ona wspomniała o spółce o nazwie Dunn Lane Ltd. Przejrzeli´smy papiery, które nam dostarczyłe´s. Całkiem niezłe. Wiesz co´s jeszcze o tej korporacji?
273
— Bardzo du˙zo. Zarejestrowana w osiemdziesiatym ˛ szóstym roku z wkładem dziesi˛eciu milionów dolarów, które zostały przekazane korporacji przelewem z numerowego konta w Banco de Mexico — tych samych dziesi˛eciu milionów, które przyleciały na Grand Cayman pewnym learem zarejestrowanym przez mała,˛ cicha˛ firm˛e prawnicza˛ w Memphis, z tym, z˙ e było to pierwotnie czterdzie´sci milionów, która to suma po zapłaceniu tego co trzeba kajma´nskim celnikom i kajma´nskim bankierom skurczyła si˛e jednak do dziesi˛eciu milionów. Gdy rejestrowano spółk˛e, jej zało˙zycielem był facet o nazwisku Diego Sanchez, wiceprezes Banco de Mexico. Prezesem był pewien poczciwiec, który nazywa si˛e Nathan Locke, sekretarzem nasz stary znajomy Royce McKnight, a skarbnikiem niejaki Al Rubinstein. Jestem pewien, z˙ e znasz go, ja nie. — To człowiek Morolta. — Có˙z za niespodzianka! Mam mówi´c dalej? — Tak. — Po zainwestowaniu w ten ryzykowny interes pierwszych dziesi˛eciu milionów dolarów, w ciagu ˛ trzech lat zdeponowano tam kolejne dziewi˛ec´ dziesiat ˛ milionów w gotówce. Bardzo zyskowne przedsi˛ewzi˛ecie. Spółka zacz˛eła wydawa´c pieniadze ˛ w Stanach. Kupowali fermy bawełniane w Teksasie, kompleksy mieszkaniowe w Dayton, sklepy jubilerskie na Beverly Hills, hotele w St. Petersburgu i Tampie. Płacac ˛ najcz˛es´ciej dokonywali przelewów z czterech czy pi˛eciu ró˙znych banków na Kajmanach. Jest to podstawowa metoda prania brudnych pieni˛edzy. — I masz te wszystkie dokumenty? — Głupie pytanie, Wayne. Gdybym ich nie miał, skad ˛ wiedziałbym o tym wszystkim? Przecie˙z pracuj˛e tylko nad czystymi sprawami, nie pami˛etasz? — Ile ci to jeszcze zajmie? — Ze dwa tygodnie. Ja i dziewczyna wcia˙ ˛z kr˛ecimy si˛e wokół Front Street. Nie wyglada ˛ to za wesoło. Trudno b˛edzie wyciagn ˛ a´ ˛c stamtad ˛ te papiery. — Skad ˛ pochodzi te dziesi˛ec´ tysi˛ecy dokumentów? Mitch zignorował to pytanie. Poderwał si˛e i ruszył w stron˛e drzwi. — Abby i ja chcemy zamieszka´c w Albuquerque. To du˙ze miasto, troch˛e na uboczu. Zacznij to załatwia´c. — Nie mów hop. Zostało jeszcze du˙zo roboty. — Powiedziałem: dwa tygodnie, Tarrance. Dostarcz˛e ci to za dwa tygodnie, wi˛ec wkrótce musz˛e ucieka´c. — Nie za szybko. Chc˛e zobaczy´c par˛e tych dokumentów. — Masz krótka˛ pami˛ec´ , Tarrance. Moja cudowna z˙ ona obiecała ci, z˙ e dostaniesz du˙za˛ parti˛e materiałów dotyczacych ˛ Dunn Lane, jak tylko Ray znajdzie si˛e na wolno´sci. Tarrance spojrzał na pogra˙ ˛zone w ciemno´sci boisko. — Zobacz˛e, co si˛e da zrobi´c. Mitch podszedł do niego i skierował wyciagni˛ ˛ ety palec w stron˛e jego twarzy. 274
— Posłuchaj mnie, Tarrance. Posłuchaj mnie uwa˙znie. Mam wra˙zenie, z˙ e si˛e nie rozumiemy. Dzisiaj jest siedemnasty kwietnia. Od dzisiaj za dwa tygodnie b˛edzie pierwszy maja. Pierwszego maja dostarcz˛e ci, jak obiecałem, ponad dziesi˛ec´ tysi˛ecy bardzo obcia˙ ˛zajacych ˛ i całkowicie wiarygodnych dokumentów, które zniszcza˛ jedna˛ z najwi˛ekszych przest˛epczych organizacji na s´wiecie. I by´c mo˙ze zapłac˛e za to z˙ yciem. Ale obiecałem to zrobi´c i zrobi˛e. A ty obiecałe´s, z˙ e wydostaniesz mojego brata z wi˛ezienia. Masz na to tydzie´n, do dwudziestego czwartego kwietnia. Je´sli tego nie zrobisz, znikam, nie ma mnie. I ju˙z po twojej szansie i twojej karierze. — Co zrobi, gdy go wydostan˛e? — Ty i te twoje głupie pytania. Co zrobi? B˛edzie zwiewał, ile sił w nogach. Ma brata, który dysponuje milionem dolarów i jest ekspertem od prania brudnych pieni˛edzy i elektronicznych operacji bankowych. Przed upływem dwunastu godzin ju˙z go nie b˛edzie w kraju, pojedzie s´ladem miliona dolarów. — Na Wyspy Bahama. — Wyspy Bahama. Jeste´s idiota,˛ Tarrance. Te pieniadze ˛ nie pozostały na Wyspach nawet przez dziesi˛ec´ minut. Nie mo˙zna zaufa´c tym skorumpowanym durniom. — Voyles nie lubi ostatecznych terminów. B˛edzie w´sciekły. — Powiedz panu Voylesowi, z˙ eby mnie pocałował w dup˛e. Powiedz mu, z˙ eby zdobył nast˛epne pół miliona, poniewa˙z ja jestem prawie gotowy. Powiedz mu, z˙ e ma wydosta´c mego brata albo nici z interesu. Mo˙zesz mu zreszta˛ powiedzie´c, co chcesz, Tarrance, ale albo Ray w ciagu ˛ tego tygodnia znajdzie si˛e po drugiej stronie muru, albo ja znikam. Mitch trzasnał ˛ drzwiami i zaczał ˛ schodzi´c z trybun. Tarrance ruszył za nim. — Kiedy b˛edziemy mogli porozmawia´c?! — krzyknał. ˛ Mitch przeskoczył przez ogrodzenie i wszedł na bie˙zni˛e. — Moja pracownica poinformuje ci˛e telefonicznie.
Rozdział 31
Nathan Locke musiał zrezygnowa´c z trzydniowego urlopu z okazji pi˛etnastego kwietnia, który, jak co roku, zamierzał sp˛edzi´c w Vail. Za˙zadał ˛ tego Lazarov. Locke i Oliver Lambert siedzieli w biurze na czwartym pi˛etrze i słuchali. DeVasher przedstawiał im fragmenty łamigłówki i bezskutecznie próbował uło˙zy´c je w sensowna˛ cało´sc´ . — Jego z˙ ona wyjechała. Powiedziała, z˙ e musi jecha´c do domu, do matki, która ma raka płuc. I z˙ e jest zm˛eczona sytuacja,˛ jaka si˛e wytworzyła. Zauwa˙zyli´smy, z˙ e było tam troch˛e nieporozumie´n w ciagu ˛ ostatnich miesi˛ecy. Narzekała, z˙ e za długo przesiaduje w biurze i tak dalej, ale nic powa˙zniejszego. Wi˛ec pojechała do domu do mamy. Powiedziała, z˙ e nie wie, kiedy wróci. Mama jest chora, tak? Ma usuni˛ete płuco, tak? Ale nam nie udało si˛e znale´zc´ z˙ adnego szpitala, w którym słyszano by co´s o Maxine Sutherland. Sprawdzili´smy wszystkie szpitale w Kentucky, Indiana i Tennessee. Wyglada ˛ to dziwnie, jak my´slicie, chłopcy? — Daj spokój, DeVasher — powiedział Lambert. — Moja z˙ ona miała cztery lata temu operacj˛e i polecieli´smy do kliniki Mayo. Nie znam takiego przepisu, który pozwalałby na dokonywanie operacji wyłacznie ˛ w obr˛ebie stu mil od domu. Absurd. A to sa˛ nowocze´sni ludzie. Mo˙ze zarejestrowała si˛e pod innym nazwiskiem, z˙ eby zachowa´c chorob˛e w tajemnicy. To si˛e zdarza, wcale nierzadko. Locke skinał ˛ potwierdzajaco ˛ głowa.˛ — Cz˛esto si˛e ze soba˛ kontaktuja? ˛ — Dzwoni do niego prawie codziennie. Rozmawiaja˛ sobie sympatycznie o tym i o owym. O psie. O jej mamie. O biurze. Powiedziała mu zeszłej nocy, z˙ e nie b˛edzie jej jeszcze co najmniej przez dwa miesiace. ˛ — Wspominała kiedykolwiek, jaki to szpital? — zapytał Locke. — Nigdy. Jest bardzo ostro˙zna. Nie mówi zbyt wiele na temat operacji. Jej mama jest teraz najprawdopodobniej w domu, je´sli w ogóle go opuszczała. — Do czego zmierzasz, DeVasher? — zapytał Lambert. — Jak si˛e zamkniesz, to doko´ncz˛e. Przypu´sc´ my, z˙ e to wszystko jest tylko pretekstem, z˙ eby zabra´c ja˛ z miasta. Z dala od nas. Z dala od tego, co si˛e b˛edzie działo. 276
— Sugerujesz, z˙ e on z nimi współpracuje? — zapytał Locke. — Płacicie mi za takie sugestie, Nat. Przypuszczam, z˙ e wie o podsłuchu w telefonie i dlatego jest taki ostro˙zny, gdy go u˙zywa. Przypuszczam, z˙ e kazał jej wyjecha´c z miasta, z˙ eby jej nic nie groziło. — Mocno naciagane ˛ — powiedział Lambert. — Mocno naciagane. ˛ DeVasher zaczał ˛ si˛e przechadza´c po pokoju. Spojrzał na Olliego i pu´scił jego uwag˛e mimo uszu. — Jakie´s dziesi˛ec´ dni temu na trzecim pi˛etrze kto´s sporzadził ˛ mnóstwo niezwykłych kopii. Dziwne jest ju˙z to, z˙ e działo si˛e to o trzeciej nad ranem. Według naszych rejestrów w czasie, kiedy wykonywano te kopie, w budynku byli ˙ tylko dwaj prawnicy. McDeere i Scott Kimble. Zaden z nich nie miał nic do roboty na trzecim pi˛etrze. U˙zyto dwudziestu czterech kodów dost˛epu. Trzy dotycza˛ dokumentów Lamara Quina. Trzy dokumentów Sonny’ego Cappsa. Pozostałe ˙ osiemna´scie nale˙zy do akt McDeere’a. Zaden nie dotyczy akt Kimble’a. Victor Milligan wychodził z biura około drugiej trzydzie´sci i McDeere pracował w tym czasie w pokoju Avery’ego. Wcze´sniej odwiózł go na lotnisko. Avery twierdzi, z˙ e zamknał ˛ biuro, ale mógł zapomnie´c. Albo zapomniał, albo McDeere miał klucz. Przycisnałem ˛ Avery’ego i powiedział, i˙z jest prawie na sto procent pewien, z˙ e je zamknał. ˛ Lecz działo si˛e to o północy, on był s´miertelnie zm˛eczony i bardzo si˛e s´pieszył. Mógł zapomnie´c, prawda? Ale nie upowa˙znił McDeere’a do pracy w jego biurze. Chocia˙z to nic wielkiego, bo przecie˙z sp˛edzili tam razem calute´nki dzie´n pracujac ˛ nad bilansem Cappsa. U˙zyto kopiarki numer jedena´scie; ze wszystkich kopiarek na trzecim pi˛etrze ta znajduje si˛e najbli˙zej biura Avery’ego. Sadz˛ ˛ e, i˙z nietrudno jest doj´sc´ do wniosku, z˙ e to McDeere zrobił te kopie. — Ile? — Dwa tysiace ˛ dwana´scie. — Jakich dokumentów? — Dotyczacych ˛ wyłacznie ˛ klientów podatkowych, osiemna´scie zestawów. Jestem pewien, z˙ e wytłumaczyłby si˛e mówiac, ˛ z˙ e uporał si˛e z bilansami i po prostu kopiował wszystkie dokumenty. Brzmi to przekonujaco, ˛ prawda? Tylko z˙ e od robienia kopii sa˛ sekretarki, a poza tym dlaczego, do cholery, robił o trzeciej nad ranem na czwartym pi˛etrze dwa tysiace ˛ kopii? Był to ranek siódmego kwietnia. Ilu waszych chłopców ko´nczy maraton i robi kopie na tydzie´n przed pi˛etnastym kwietnia? Przestał spacerowa´c i spojrzał na nich. Zastanawiali si˛e w skupieniu. Miał ju˙z ich. — A teraz gwó´zd´z programu. Tydzie´n pó´zniej jego sekretarka u˙zyła tych samych kodów dost˛epu na swojej kopiarce na pierwszym pi˛etrze. Zrobiła około trzystu kopii i jak sadz˛ ˛ e, chocia˙z nie jestem prawnikiem, wykorzystała te numery w sposób bardziej zgodny z prawem. Co wy na to? Obaj przytakn˛eli, ale nie powiedzieli nic. Byli prawnikami przywykłymi do 277
interpretowania ka˙zdej sprawy na sto ró˙znych sposobów. Teraz jednak milczeli. DeVasher u´smiechnał ˛ si˛e zło´sliwie i zaczał ˛ spacerowa´c po pokoju. — A wi˛ec przyłapali´smy go na tym, z˙ e sporzadził ˛ dwa tysiace ˛ kopii, z czego w z˙ aden sposób nie b˛edzie si˛e potrafił wytłumaczy´c. Zasadnicze pytanie brzmi: Je´sli u˙zywał fałszywych kodów dost˛epu, to co, do cholery, naprawd˛e kopiował? Nie mam poj˛ecia. Wszystkie pokoje były pozamykane oprócz, oczywi´scie, biura Avery’ego. Wi˛ec porozmawiałem z Averym. Ma kilka metalowych segregatorów, w których trzyma legalne papiery. Trzyma je zamkni˛ete, ale on, McDeere i sekretarki przekopuja˛ si˛e przez nie codziennie. Mógł zapomnie´c je zamkna´ ˛c, kiedy s´pieszył si˛e na samolot. Po co jednak McDeere miałby kopiowa´c legalne dokumenty? Nie miał po temu z˙ adnych powodów. Jak wszyscy na trzecim pi˛etrze Avery trzymał tajne materiały w czterech d˛ebowych szafkach. Nikt ich nie tyka, ˙ prawda? Zelazna zasada. Nawet inni wspólnicy. Sa˛ zabezpieczone lepiej ni˙z moje materiały. Wi˛ec McDeere nie mógł si˛e do nich dobra´c bez klucza. Avery pokazał mi swoje klucze. Powiedział, z˙ e nie ruszał tych materiałów od dwóch dni — ani piatego, ˛ ani szóstego kwietnia. Przejrzał je i okazało si˛e, z˙ e wszystko jest w porzadku. ˛ Trudno mu było stwierdzi´c, czy kto´s w nich grzebał. Ale czy gdyby´scie si˛e przyjrzeli któremu´s z waszych dokumentów, potrafiliby´scie powiedzie´c, z˙ e został skopiowany lub nie? Nie. Ja te˙z bym nie potrafił. Wi˛ec wziałem ˛ te dokumenty od Avery’ego i wysłałem je do Chicago. Sprawdza˛ odciski palców. Zajmie to jaki´s tydzie´n. — Nie mógłby skopiowa´c tych dokumentów — powiedział Lambert. — No a co innego mógłby kopiowa´c, Ollie? Chodzi mi o to, z˙ e na drugim i trzecim pi˛etrze wszystko było pozamykane. Wszystko oprócz biura Avery’ego. A zakładajac, ˛ z˙ e on i Tarrance szepcza˛ wcia˙ ˛z jeden drugiemu wzajemnie do uszka, czegó˙z innego mógłby szuka´c w biurze Avery’ego, je´sli nie tajnych dokumentów? — Teraz sugerujesz, z˙ e miał klucze — powiedział Locke. — Tak. Przypuszczam, z˙ e ma duplikaty kluczy Avery’ego. Ollie parsknał ˛ i wybuchnał ˛ nerwowym s´miechem. — Niemo˙zliwe. Nie wierz˛e w to. Czarne Oczy spojrzał na DeVashera ze złym u´smiechem. — Skad ˛ by je wział? ˛ — Dobre pytanie, jedno z tych, na które nie potrafi˛e odpowiedzie´c. Avery pokazał mi te klucze. Dwa komplety, jedena´scie sztuk. Zawsze ma je przy sobie. ˙ Zelazna zasada, prawda? To, co mały grzeczny prawnik zawsze robi´c powinien. Kiedy si˛e budzi, ma klucze w kieszeni. Kiedy s´pi poza domem, wkłada je pod materac. — Gdzie wyje˙zd˙zał w ostatnim miesiacu? ˛ — zapytał Czarne Oczy. — W zeszłym tygodniu pojechał do Cappsa, do Houston, to mo˙zemy sobie darowa´c. Wcze´sniej był na Kajmanach przez dwa dni, pierwszego i drugiego kwietnia. 278
— Pami˛etam — powiedział Ollie. Słuchał teraz bardzo uwa˙znie. — Punkt dla ciebie, Ollie. Zapytałem go, co robił w te dwie noce, a on odparł, z˙ e pracował i nic poza tym. Jeden z wieczorów przesiedział w barze, ale na tym si˛e sko´nczyło. Przysi˛ega, z˙ e obie noce sp˛edził samotnie. — DeVasher uruchomił stojacy ˛ na biurku magnetofon. — Kłamie. Ta rozmowa telefoniczna odbyła si˛e drugiego kwietnia o godzinie dziewiatej ˛ pi˛etna´scie. Prowadzono ja˛ z aparatu znajdujacego ˛ si˛e w głównej sypialni cz˛es´ci „A”. — Ta´sma zacz˛eła si˛e kr˛eci´c. — Bierze prysznic — głos pierwszej kobiety. — Z toba˛ wszystko w porzadku? ˛ — głos drugiej kobiety. — Tak, s´wietnie. Nie potrafiłby, nawet gdyby musiał. — Czemu dzwonisz tak pó´zno? — Nie mógł si˛e obudzi´c. — Podejrzewa co´s? — Nie. Nic nie pami˛eta. Ma strasznego kaca. — Jak długo tam jeszcze b˛edziesz? — Pocałuj˛e go na do widzenia, kiedy wyjdzie spod prysznica. B˛ed˛e za jakie´s dziesi˛ec´ , pi˛etna´scie minut. — W porzadku. ˛ Po´spiesz si˛e. DeVasher wyłaczył ˛ magnetofon i znowu zaczał ˛ chodzi´c po pokoju. — Nie mam poj˛ecia, kim one sa,˛ i nie pytałem o to Avery’ego. Na razie. On mnie niepokoi. Jego z˙ ona ma ju˙z dokumenty rozwodowe i niestety stracił całkowicie kontrol˛e nad soba.˛ Ciagle ˛ podrywa kobiety. To powa˙zne naruszenie zasad bezpiecze´nstwa i podejrzewam, z˙ e Lazarov b˛edzie w´sciekły. — Z rozmowy wynika, z˙ e miał potwornego kaca — powiedział Locke. — Niewatpliwie. ˛ — My´slisz, z˙ e skopiowała klucze? — spytał Ollie. DeVasher wzruszył ramionami i usiadł w swym wytartym skórzanym fotelu. Cała jego pewno´sc´ siebie nagle znikła. — To mo˙zliwe, ale ja w to nie bardzo wierz˛e. Długo o tym my´slałem. Poderwał jaka´ ˛s dziewczyn˛e w barze, upili si˛e oboje i wyladowali ˛ w łó˙zku chyba dopiero pó´zno w nocy. Jakim cudem zdołałaby skopiowa´c klucze w s´rodku nocy na tej małej wyspie? To mało prawdopodobne. — Ale miała wspólniczk˛e — zauwa˙zył Locke. — Tak, i nie wiem, o co tu chodzi. Mo˙ze chciały ukra´sc´ jego torb˛e i co´s poszło nie tak. Miał przy sobie par˛e tysi˛ecy dolarów w gotówce i nie wiadomo, co im naopowiadał, kiedy si˛e ur˙znał. ˛ Mo˙ze zamierzała. je zgarna´ ˛c w ostatniej chwili i nie starczyło jej odwagi. Nie zrobiła tego. Naprawd˛e nic nie rozumiem. — Masz jeszcze jakie´s sugestie? — zapytał Ollie. — Na razie nie. Uwielbiam je mie´c, ale posun˛eliby´smy si˛e troch˛e za daleko podejrzewajac, ˛ z˙ e te kobiety zabrały klucze Avery’emu, z˙ e jakim´s cudem, bez jego wiedzy, skopiowały je na wyspie w s´rodku nocy i z˙ e jedna z nich w´slizn˛eła si˛e 279
potem z powrotem do jego łó˙zka. I z˙ e jest to w jaki´s sposób zwiazane ˛ z McDeere’em i kopiowaniem dokumentów na trzecim pi˛etrze. To po prostu troch˛e za wiele. — Zgadzam si˛e — powiedział Ollie. — A co z magazynem? — zapytał Czarne Oczy. — My´slałem o tym, Nat. Prawd˛e mówiac, ˛ sp˛edza mi to sen z powiek. Je˙zeli ona zainteresowałaby si˛e dokumentami z magazynu, to musiałoby to mie´c jaki´s zwiazek ˛ z McDeere’em albo kim´s innym, kto tak˙ze w˛eszy wokół naszych spraw. I nie potrafi˛e znale´zc´ tego zwiazku. ˛ Powiedzmy, z˙ e znalazła pokój i papiery. Co mogłaby zrobi´c z nimi w s´rodku nocy, zwa˙zywszy, z˙ e Avery spał w pokoju obok? — Mogła je przeczyta´c. — Tak, jest ich tam tylko milion. Pami˛etaj, z˙ e musiała pi´c razem z nim, z˙ eby nie nabrał z˙ adnych podejrze´n. Wi˛ec najpierw pije ostro przez ile´s godzin, potem czeka, a˙z on za´snie, i starcza jej jeszcze sił na to, by zej´sc´ na dół i czyta´c dokumenty. To si˛e nie trzyma kupy, chłopcy. — Mo˙ze ona pracuje dla FBI — wtracił ˛ Ollie. — To niemo˙zliwe. — Dlaczego? — To proste, Ollie. Byłoby to działanie nielegalne, a oni staraja˛ si˛e tego unika´c. Poza tym jest jeszcze co´s bardziej istotnego. — Co? ˙ — Gdyby była w FBI, nie korzystałaby z telefonu. Zaden zawodowiec by tego nie zrobił. My´sl˛e, z˙ e była po prostu złodziejka.˛ „Hipoteza złodziejki” została przedstawiona Lazarovowi, który znalazł w niej tysiac ˛ słabych punktów, ale sam nie potrafił wymy´sli´c nic lepszego. Polecił zmieni´c wszystkie zamki na trzecim i czwartym pi˛etrze, w piwnicy i w obydwu domach wypoczynkowych na Kajmanach. Kazał dotrze´c do wszystkich tamtejszych s´lusarzy — był pewien, z˙ e nie mo˙ze by´c ich wielu — i dowiedzie´c si˛e, czy który´s z nich nie wykonywał duplikatów kluczy w nocy z pierwszego na drugiego kwietnia. „Zapła´ccie im — powiedział DeVasherowi. — Niewiele b˛edzie trzeba da´c, z˙ eby zacz˛eli mówi´c”. Polecił zdja´ ˛c odciski palców z dokumentów Avery’ego. DeVasher o´swiadczył z duma,˛ z˙ e ju˙z si˛e tym zajał. ˛ Odciski palców McDeere’a przechowywano w jego teczce personalnej. Nakazał te˙z zawiesi´c Avery’ego na dwa miesiace ˛ w czynno´sciach słu˙zbowych. DeVasher zauwa˙zył, z˙ e to mo˙ze wzbudzi´c jakie´s podejrzenia w McDeerze. — W porzadku ˛ — odparł Lazarov — ka˙z Tolarowi zgłosi´c si˛e do szpitala z bólami w klatce piersiowej, a lekarz wy´sle go na dwumiesi˛eczne zwolnienie. Powiedz te˙z Tolarowi, z˙ eby uporzadkował ˛ swoje akta. Zamknij jego biuro. Przydziel McDeera Victorowi Milliganowi. 280
— Mówiłe´s, z˙ e masz dobry pomysł na wyeliminowanie McDeere’a — przypomniał mu DeVasher. Lazarov wyszczerzył z˛eby w u´smiechu. — Tak. My´sl˛e, z˙ e u˙zyjemy samolotu. Wy´slemy chłoptasia na wyspy w mała˛ podró˙z słu˙zbowa˛ i, niestety, zdarzy si˛e wypadek, nastapi ˛ tajemnicza eksplozja. — Po´swi˛ecimy dwóch pilotów? — Tak. To musi wyglada´ ˛ c naturalnie. — Lepiej nie robi´c tego w pobli˙zu Kajmanów. Wiesz dlaczego. — W porzadku, ˛ ale niech si˛e to stanie nad woda.˛ Mniej s´ladów. U˙zyjemy du˙zego ładunku i nie znajda˛ potem zbyt wiele. — To kosztowny samolot. — Wiem. Pomówi˛e o tym wcze´sniej z Joeyem. — Ty jeste´s szefem. Daj mi zna´c, je´sli b˛edziemy mogli tu jako´s pomóc. — Jasne. Zacznij nad tym my´sle´c. — Co z waszym człowiekiem w Waszyngtonie? — zapytał DeVasher. — Czekam. Dzwoniłem rano do Nowego Jorku i rzecz jest w trakcie załatwiania. Za tydzie´n powinni´smy wiedzie´c. — To nam znacznie ułatwi spraw˛e. — Tak. Je´sli odpowied´z b˛edzie twierdzaca, ˛ wyeliminujemy go w ciagu ˛ dwudziestu czterech godzin. — Rozpoczn˛e przygotowania. W sobot˛e rano w biurze panował spokój. Paru wspólników i kilkunastu pracowników wał˛esało si˛e po budynku w szortach i koszulkach polo. Sekretarek nie było. Mitch przejrzał poczt˛e i sprawdził listy, które podyktował Ninie poprzedniego dnia. Po dwóch godzinach opu´scił biuro. Nadszedł czas, by odwiedzi´c Raya. Przez pi˛ec´ godzin jechał na wschód czterdziesta˛ mi˛edzystanowa˛ autostrada.˛ Prowadził jak wariat. Przy´spieszał nagle z czterdziestu pi˛eciu do osiemdziesi˛eciu pi˛eciu mil na godzin˛e. Zatrzymywał si˛e przy ka˙zdym przydro˙znym barze i ka˙zdej stacji obsługi. Zje˙zd˙zał nagle z lewego pasa. Stawał przy wiaduktach, czekał i obserwował. Ani razu nie dostrzegł nikogo. Nie zauwa˙zył z˙ adnego podejrzanego samochodu, ci˛ez˙ arówki ani mikrobusu. Przygladał ˛ si˛e uwa˙znie nawet osiemnastokołowym kolosom. Nic. Po prostu nie jechali za nim. Na pewno by ich spostrzegł. Stra˙znik sprawdził paczk˛e dla Raya zawierajac ˛ a˛ papierosy i ksia˙ ˛zki, po czym skierował Mitcha do rozmównicy numer 7. Po minucie z drugiej strony grubej szyby usiadł Ray. — Gdzie si˛e podziewałe´s? — zapytał z nuta˛ irytacji w głosie. — Jeste´s jedyna˛ osoba˛ na s´wiecie, która mnie odwiedza, i widz˛e ci˛e dopiero po raz drugi od czterech miesi˛ecy.
281
— Wiem. Jest sezon podatkowy i byłem uziemiony. Poprawi˛e si˛e. Zreszta˛ pisałem. — Tak. Raz w tygodniu dostawałem dwie linijki: „Cze´sc´ , Ray. Jak tam prycza? Jak tam jedzenie? Jak tam mury? Jak tam grecki albo włoski? U mnie wszystko w porzadku. ˛ Abby czuje si˛e wspaniale. Pies jest chory. Musz˛e ko´nczy´c. Odwiedz˛e ci˛e wkrótce. U´sciski. Mitch.” Napisz do mnie długi, długi list, braciszku. Naprawd˛e tego potrzebuj˛e. — Sam nie jeste´s lepszy. — A co mam napisa´c? Stra˙znicy sprzedaja˛ narkotyki. Kolega dostał trzydzies´ci jeden pchni˛ec´ no˙zem. Widziałem, jak zgwałcili dzieciaka. Daj spokój, Mitch. Komu by si˛e chciało o tym czyta´c. — Poprawi˛e si˛e. — Co u mamy? — Nie wiem. Nie byłem tam od Bo˙zego Narodzenia. — Prosiłem ci˛e, z˙ eby´s sprawdził, co si˛e tam dzieje, Mitch. Martwi˛e si˛e o nia.˛ Je˙zeli ten oprych ja˛ bije, to si˛e musi sko´nczy´c. Je´sli uda mi si˛e stad ˛ wydosta´c, sam to załatwi˛e. — Uda ci si˛e. — Nie było to pytanie, lecz stwierdzenie. Mitch poło˙zył palec na wargach i powoli skinał ˛ głowa.˛ Ray oparł si˛e na łokciach i wpatrywał w niego uwa˙znie. — Espanol. Hable despacio. Mów powoli po hiszpa´nsku — powiedział cicho Mitch. Ray u´smiechnał ˛ si˛e dyskretnie. — Cuándo? Kiedy? — La semana próxima. W przyszłym tygodniu. — Qué dia? Którego dnia? Mitch zastanawiał si˛e przez chwil˛e. ´ — Martes o miércoles. Sroda albo czwartek. — Qué tiempo? O której godzinie? Mitch u´smiechnał ˛ si˛e, wzruszył ramionami i obejrzał za siebie. — Co u Abby? — zapytał Ray. — Jest od kilku tygodni w Kentucky. Jej matka choruje. — Spojrzał na Raya i prawie niedosłyszalnie wyszeptał: — Zaufaj mi. — Na co? — Usun˛eli jej płuco. Rak. Bardzo du˙zo paliła. Powiniene´s rzuci´c palenie, Ray. — Rzuc˛e, je˙zeli kiedykolwiek stad ˛ wyjd˛e. Mitch u´smiechnał ˛ si˛e i przytaknał. ˛ — Zostało ci jeszcze siedem lat. — Tak. I ucieczka jest niemo˙zliwa. Niektórzy próbuja,˛ ale ko´nczy si˛e to zawsze tak samo. Łapia˛ ich albo gina˛ od kuli.
282
— James Earl Ray przeszedł przez mur, zgadza si˛e? — Mitch skinał ˛ powoli głowa,˛ zadajac ˛ to pytanie. Ray u´smiechnał ˛ si˛e i spojrzał bratu w oczy. ´ agn˛ — Ale go złapali. Sci ˛ eli górali z psami. Sko´nczyło si˛e to dla niego raczej nieciekawie. Nie sadz˛ ˛ e, z˙ eby kto´s po przej´sciu muru prze˙zył w górach. — Porozmawiajmy o czym´s innym — zaproponował Mitch. — Dobry pomysł. Dwaj stra˙znicy stojacy ˛ przy oknie, za rz˛edem kabin dla odwiedzajacych, ˛ z rozbawieniem ogladali ˛ nieprzyzwoite, zrobione polaroidem zdj˛ecia, które kto´s próbował przeszmuglowa´c przez bram˛e. Chichotali i nie zwracali uwagi na go´sci. Po tej stronie, gdzie siedzieli wi˛ez´ niowie, tylko jeden stra˙znik przechadzał si˛e tam i z powrotem z dobrotliwym u´smiechem na twarzy, niemal zasypiajac ˛ na stojaco. ˛ — Kiedy mog˛e si˛e spodziewa´c małych bratanic i bratanków? — zapytał Ray. — Mo˙ze za par˛e lat. Abby chce mie´c synka i córeczk˛e. Chciałaby mie´c ju˙z teraz, ale ja uwa˙zam, z˙ e trzeba poczeka´c. Stra˙znik przeszedł obok Raya, nie spojrzawszy nawet w ich stron˛e. Patrzyli sobie przez chwil˛e w oczy, próbujac ˛ co´s w nich wyczyta´c. — Adónde voy? Dokad ˛ si˛e wybieram? — zapytał szybko Ray. — Perdido Beach Hilton. Byli´smy z Abby w zeszłym miesiacu ˛ na Kajmanach. Cudowny urlop. — Nigdy nie słyszałem o tym miejscu. Gdzie to jest? — Na Karaibach. Na południe od Kuby. — Qué es mi nombre? Jak si˛e nazywam? — Lee Stevens. Troch˛e nurkowali´smy. Woda była ciepła i cudowna. Firma ma dwa domy wypoczynkowe na Seven Mile Beach. Płaciłem tylko za podró˙z. Było wspaniale. — Podrzu´c mi jaka´ ˛s ksia˙ ˛zk˛e. Chciałbym o tym poczyta´c. Pasaporte? Mitch skinał ˛ głowa˛ twierdzaco ˛ i u´smiechnał ˛ si˛e. Stra˙znik zatrzymał si˛e obok Raya i zacz˛eli rozmawia´c o starych, dobrych czasach w Kentucky. O zmierzchu zaparkował BMW w pobli˙zu wielkiego domu handlowego na przedmie´sciu Nashville. Pozostawił kluczyki w stacyjce i zamknał ˛ drzwi. Miał zapasowe w kieszeni. Przed wej´sciem do rz˛esi´scie o´swietlonego budynku kł˛ebił si˛e tłum — robiono wielkanocne zakupy. Mitch przepchnał ˛ si˛e do s´rodka i skierował do działu m˛eskiej garderoby. Przez par˛e minut ogladał ˛ skarpetki i bielizn˛e, rzucajac ˛ co chwila szybkie spojrzenie w stron˛e wej´scia. Nie zauwa˙zył nikogo podejrzanego. Wyszedł na ulic˛e i ruszył szybkim krokiem przez zatłoczony pasa˙z handlowy. W jednej z witryn spostrzegł czarny wełniany sweter. Wszedł do sklepu, odnalazł taki sam i przymierzył go. Sweter tak mu si˛e spodobał, z˙ e postanowił przebra´c si˛e we´n od razu. Kiedy sprzedawca wydał mu reszt˛e, przejrzał ksia˙ ˛zk˛e 283
telefoniczna.˛ Wjechał winda˛ na pierwsze pi˛etro, gdzie znalazł telefon. Zamówił taksówk˛e. Miała podjecha´c za dziesi˛ec´ minut. Zapadł ju˙z zmierzch, robiło si˛e coraz ciemniej. Mitch siedział w małym barze i obserwował wej´scie do domu handlowego. Był pewien, z˙ e nikt go nie s´ledzi. Niedbałym krokiem podszedł do taksówki. — Brentwood — rzucił kierowcy i rozparł si˛e na tylnym siedzeniu. Brentwood było oddalone o kilkana´scie mil od traktu handlowego. Dotarli tam po dwudziestu minutach jazdy. — Osiedle Savannah Creek — powiedział Mitch. Taksówka długo kluczyła po labiryncie uliczek, ale w ko´ncu znale´zli numer 480 E. Mitch rzucił na siedzenie dwadzie´scia dolarów i wysiadł. Drzwi 480 E były zamkni˛ete. — Kto tam? — odezwał si˛e ze s´rodka pełen napi˛ecia kobiecy głos. Usłyszał go i zrobiło mu si˛e nagle słabo. — Barry Abbanks — odpowiedział. Abby otwarła drzwi i rzuciła mu si˛e w ramiona. Całowali si˛e dziko przez chwil˛e, potem chwycił ja˛ wpół, wniósł do mieszkania i zatrzasnał ˛ drzwi noga.˛ Jego dłonie oszalały. W jednej sekundzie s´ciagn ˛ ał ˛ z niej przez głow˛e sweter, rozpiał ˛ stanik i zsunał ˛ do kolan lu´zna˛ spódniczk˛e. Katem ˛ oka dostrzegł tanie, składane łó˙zko. Lepsze to ni˙z podłoga. Delikatnie poło˙zył ja˛ na posłaniu i zaczał ˛ si˛e rozbiera´c. Łó˙zko było za krótkie i skrzypiało przera´zliwie. Po bokach sterczały niebezpiecznie metalowe podpórki. Ale McDeere’owie nie przejmowali si˛e tym wcale. Kiedy zrobiło si˛e całkiem ciemno i tłum kupujacych ˛ przerzedził si˛e troch˛e, czarny chevrolet silverado zatrzymał si˛e za BMW. Wysiadł z niego niedu˙zy, starannie uczesany m˛ez˙ czyzna, rozejrzał si˛e szybko dokoła i zaczał ˛ majstrowa´c małym s´rubokr˛etem przy drzwiach BMW. Par˛e miesi˛ecy pó´zniej, kiedy go przesłuchiwano, przyznał si˛e s˛edziom, z˙ e ukradł ponad trzysta samochodów i mikrobusów w o´smiu stanach i z˙ e potrafi włama´c si˛e do wozu i uruchomi´c silnik szybciej, ni˙z oni b˛eda˛ w stanie to zrobi´c dysponujac ˛ kluczykami. Powiedział, z˙ e jego przeci˛etny czas wynosi dwadzie´scia osiem sekund. Na s˛edziach nie zrobiło to zbyt wielkiego wra˙zenia. Czasem, je´sli miał szcz˛es´cie, zdarzało si˛e, z˙ e jaki´s kretyn zostawiał kluczyki w stacyjce, co pozwalało znacznie skróci´c operacj˛e. Tak było i tym razem, wspólnik trafił na samochód z kluczykami. M˛ez˙ czyzna u´smiechnał ˛ si˛e i zapu´scił silnik, chevrolet odjechał, a za nim szybko pomkn˛eło BMW. Nordyk wyskoczył z mikrobusu i patrzył za nimi. Stało si˛e to za szybko. Zbyt pó´zno si˛e zorientował. Silverado przesłonił mu na chwil˛e widok, a potem było ju˙z po wszystkim. BMW znikn˛eło. Ukradzione! Na jego oczach. Ze zło´scia˛ kopnał ˛ 284
mikrobus. Jak to teraz wytłumaczy? W´slizgnał ˛ si˛e z powrotem do samochodu i czekał na McDeere’a. Po godzinie sp˛edzonej w łó˙zku zapomnieli oboje o bólu rozłaki. ˛ Przeszli przez małe mieszkanko trzymajac ˛ si˛e za r˛ece i całujac. ˛ W sypialni Mitch po raz pierwszy zobaczył tajne dokumenty firmy Bendiniego. Przegladał ˛ ju˙z wprawdzie przedtem ich wykazy z interesujacymi ˛ adnotacjami i ró˙zne notatki ich dotyczace ˛ sporza˛ dzone przez Tammy, lecz nie widział jeszcze samych dokumentów. Zastawiony równymi stosami papierów pokój przypominał szachownic˛e. Tammy poprzypinała do s´cian arkusze białego kartonu i pokryła je uwagami i wyja´snieniami. Którego´s dnia, ju˙z wkrótce, b˛edzie mógł sp˛edzi´c tu par˛e godzin, badajac ˛ dokumenty i przygotowujac ˛ oskar˙zenie. Ale nie tej nocy. Za kilka minut musi stad ˛ wyj´sc´ i wróci´c pod dom handlowy. Abby zaprowadziła go z powrotem na posłanie.
Rozdział 32
W korytarzu na dziewiatym ˛ pi˛etrze gmachu szpitala Baptystów nie było nikogo oprócz sanitariusza i piel˛egniarza notujacego ˛ co´s w zeszycie. Pora odwiedzin ko´nczyła si˛e o dziewiatej. ˛ Była dziesiata ˛ trzydzie´sci. Mitch przeszedł korytarzem, porozmawiał chwil˛e z sanitariuszem, minał ˛ nie zwracajacego ˛ na´n uwagi piel˛egniarza i zastukał do drzwi. — Prosz˛e — rozległ si˛e dono´sny głos. Pchnał ˛ ci˛ez˙ kie drzwi i stanał ˛ przy łó˙zku. — Cze´sc´ , Mitch — powiedział Avery. — Mo˙zesz w to uwierzy´c? — Co si˛e stało? — Obudziłem si˛e o szóstej i poczułem co´s jakby skurcze z˙ oładka. ˛ Wziałem ˛ prysznic i nagle chwycił mnie ostry ból. Tutaj, koło ramienia. Zrobiło mi si˛e duszno, zaczałem ˛ si˛e poci´c. Tylko nie to, pomy´slałem. Do diabła, mam czterdzie´sci dwa lata, jestem w s´wietnej kondycji, pracuj˛e jak maszyna i radz˛e sobie całkiem nie´zle, dobrze si˛e od˙zywiam, pij˛e co prawda du˙zo, ale jak na mnie w sam raz. Zadzwoniłem do swojego lekarza, a on kazał mi natychmiast przyjecha´c do szpitala. Przypuszcza, z˙ e to lekki atak serca. Prawdopodobnie nic powa˙znego, ale nie ma jeszcze wyników bada´n. — Atak serca. — Tak powiedział. — Nie jestem tym zaskoczony, Avery. To w ogóle cud, z˙ e prawnicy w tej firmie do˙zywaja˛ pi˛ec´ dziesiatki. ˛ — To wina Cappsa, Mitch. Sonny’ego Cappsa. Wszystko przez niego. Zadzwonił w piatek ˛ i powiedział, z˙ e znalazł inna˛ firm˛e w Waszyngtonie. Chce odebra´c wszystkie swoje dokumenty. To mój najwi˛ekszy klient. Zarobiłem na nim w zeszłym roku prawie czterysta tysi˛ecy, mniej wi˛ecej tyle, ile on płaci podatków. Nie zwraca uwagi na wysoko´sc´ honorarium, a w´scieka si˛e z powodu podatków. To nie ma sensu, Mitch. — Ale te˙z nie ma sensu umiera´c z tego powodu. — Mitch rozejrzał si˛e za kroplówka,˛ ale jej nie zauwa˙zył. Nie było te˙z z˙ adnych rurek ani przewodów. Usiadł na jedynym krze´sle i poło˙zył nogi na łó˙zku. 286
— Jean wywalczyła rozwód, wiesz o tym? — Słyszałem. To chyba nic dziwnego. — Dziwne jest to, z˙ e nie zrobiła tego rok temu. Obiecałem jej mała˛ fortun˛e tytułem kompensaty za wszystko. Mam nadziej˛e, z˙ e ja˛ to usatysfakcjonuje. Nie chc˛e, z˙ eby si˛e to jeszcze za mna˛ ciagn˛ ˛ eło. Kto tego chce, pomy´slał Mitch. — A co na to Lambert? — To było naprawd˛e zabawne. Przez dziewi˛etna´scie lat nie widziałem ani razu, z˙ eby stracił kiedy´s panowanie nad soba,˛ ale teraz si˛e w´sciekł. Powiedział mi, z˙ e za du˙zo pij˛e, z˙ e podrywam kobiety i robi˛e Bóg wie co jeszcze. Powiedział, z˙ e wcia˙ ˛z przysparzam firmie kłopotów. Zaproponował, z˙ ebym poszedł do psychiatry. Avery mówił powoli, zastanawiajac ˛ si˛e nad ka˙zdym słowem i co jaki´s czas jego głos stawał si˛e chwiejny i słaby. Sprawiało to wra˙zenie, jakby udawał. Potem zapominał o tym i głos odzyskiwał normalne brzmienie. Le˙zał nieruchomo jak nieboszczyk, zawini˛ety starannie w prze´scieradła. Jego skóra miała zwyczajna,˛ zdrowa˛ barw˛e. — My´sl˛e, z˙ e potrzebujesz psychiatry. Albo dwóch. — Dzi˛eki. Potrzebuj˛e miesiaca ˛ na sło´ncu. Lekarz powiedział, z˙ e wypisze mnie za dwa, mo˙ze trzy dni i z˙ e przez dwa miesiace ˛ nie b˛ed˛e mógł wróci´c do pracy. Sze´sc´ dziesiat ˛ dni, Mitch. Powiedział, z˙ e pod z˙ adnym pozorem nie wolno mi si˛e nawet zbli˙za´c do biura. — Masz szcz˛es´cie. Te˙z sobie zafunduj˛e lekki zawał serca. — Przy twoim tempie jest to całkiem mo˙zliwe. — Co to, stałe´s si˛e lekarzem? — Nie. Po prostu si˛e boj˛e. Kiedy przydarza ci si˛e co´s takiego, zaczynasz si˛e ba´c i zastanawia´c nad ró˙znymi sprawami. Po raz pierwszy zaczałem ˛ my´sle´c o s´mierci. Kiedy nie my´slisz o s´mierci, nie potrafisz doceni´c z˙ ycia. — Brzmi to raczej ponuro. — Tak, wiem. Co u Abby? — W porzadku. ˛ Tak przypuszczam. Nie widziałem jej do´sc´ długo. — Byłoby najlepiej, gdyby´s pojechał do niej i przywiózł ja˛ do domu. Wystarczy ci w zupełno´sci sze´sc´ dziesiat ˛ godzin tygodniowo. Je˙zeli b˛edziesz pracował tak jak do tej pory, zrujnujesz swoje mał˙ze´nstwo i sam si˛e wyko´nczysz. Abby na ˙ pewno chce mie´c dzieci, powinni´scie je mie´c. Załuj˛ e, z˙ e sam nie rozegrałem tego wszystkiego inaczej. — Do diabła, Avery. Kiedy pogrzeb? Masz czterdzie´sci dwa lata i przeszedłe´s lekki atak serca. Jeszcze nie jeste´s ro´slina.˛ Podszedł do nich piel˛egniarz i spojrzał na Mitcha. — Pora odwiedzin ju˙z si˛e sko´nczyła. Prosz˛e si˛e ju˙z z˙ egna´c. Mitch poderwał si˛e z krzesła.
287
— Tak, oczywi´scie! — Poklepał Avery’ego po stopie i skierował si˛e do wyjs´cia. — Zobaczymy si˛e za par˛e dni. — Dzi˛eki za odwiedziny, pozdrów Abby. W windzie nie było nikogo. Mitch wcisnał ˛ guzik pi˛etnastego pi˛etra i po sekundzie był na miejscu. Przeszedł schodami dwa pi˛etra wy˙zej, wstrzymał oddech i otworzył drzwi. Na ko´ncu korytarza, obok wind, Rick Ackley szeptał co´s do słuchawki uszkodzonego telefonu, obserwujac ˛ uwa˙znie schody. Dał znak głowa˛ Mitchowi i ten podszedł do niego. Rick wskazał mu palcem kierunek. Mitch wszedł do niewielkiego pomieszczenia, które spełniało rol˛e poczekalni dla zmartwionych krewnych. W ciemnym i pustym pokoju stały dwa rz˛edy krzeseł i zepsuty telewizor. Jedyne z´ ródło s´wiatła stanowił automat do coca-coli. Tarrance siedział tu˙z przy nim i przegladał ˛ gazet˛e. Miał na sobie szary dres, przepask˛e na głowie, niebieskie skarpetki i białe tenisówki. Tarrance uprawiajacy ˛ jogging. Mitch usiadł obok niego, twarza˛ w kierunku korytarza. — Jeste´s czysty. Jechali za toba˛ od biura do parkingu. Potem dali ci spokój. W korytarzu jest Acklin. Laney te˙z si˛e tu kr˛eci. Odpr˛ez˙ si˛e. — Ładna˛ masz przepask˛e. — Dzi˛eki. — Widz˛e, z˙ e otrzymałe´s wiadomo´sc´ . — Oczywi´scie. Bardzo sprytnie, McDeere. Siedz˛e sobie po południu przy biurku, próbujac ˛ pracowa´c nad czym´s, co nie dotyczy sprawy Bendiniego. Zajmuj˛e si˛e te˙z innymi sprawami, chyba wiesz o tym. Wchodzi sekretarka, mówi, z˙ e dzwoni jaka´s kobieta i chce porozmawia´c o facecie, który nazywa si˛e Marty Kozinski. Zrywam si˛e z krzesła, łapi˛e za słuchawk˛e i jest to oczywi´scie twoja dziewczyna. Jak zwykle mówi, z˙ e to pilne. Ja na to: „W porzadku, ˛ porozmawiajmy”. Ale nic z tego. Ka˙ze mi rzuci´c wszystko, biec do „Peabody’ego” i usia´ ˛sc´ w tej kafejce, jak si˛e ona nazywa. . . „Mallard”. Siedz˛e wi˛ec tam i my´sl˛e, z˙ e to nie ma zupełnie sensu, bo przecie˙z nasze telefony sa˛ czyste. Do diabła, Mitch, wiem, z˙ e nasze telefony sa˛ czyste. Mogli´smy porozmawia´c przez telefon. Pij˛e sobie kaw˛e, a tu pojawia si˛e kelner i pyta, czy nazywam si˛e Kozinski. „Jaki Kozinski?” — pytam. Po prostu dla z˙ artu. Przecie˙z to tylko taka zabawa. „Marty Kozinski” — odpowiada skonsternowany kelner. „Tak, to ja” — mówi˛e. Jest mi głupio. A on na to, z˙ e jest do mnie telefon. Podchodz˛e do baru. To znowu twoja dziewczyna. Tolar miał atak serca czy co´s w tym rodzaju. A ty b˛edziesz tutaj około jedenastej. Bardzo sprytnie. — Działa, prawda? — Tak. I działałoby równie dobrze, gdyby porozmawiała ze mna˛ przez telefon w biurze. — Wol˛e w ten sposób. Bezpieczniej. Tyle tylko, z˙ e odrywa ci˛e to troch˛e od pracy. — Rzeczywi´scie, cholera, odrywa. Mnie i trzech innych. 288
— B˛edziemy to robi´c po mojemu, Tarrance. To ja nadstawiam karku. — Tak, tak. Có˙z to znowu za gablota? — Wynaj˛ety celebrity. Przyjemny, co? — A co si˛e stało z małym czarnym samochodzikiem? — Miałem problemy z insektami. Pełno pluskiew. Zaparkowałem go w dzielnicy handlowej w zeszła˛ sobot˛e w Nashville i zostawiłem kluczyki w stacyjce. Kto´s go sobie po˙zyczył. Lubi˛e s´piewa´c, ale mam fatalny głos. Zawsze kiedy sam prowadz˛e, s´piewam sobie w samochodzie. Ale przy tych wszystkich pluskwach było to troch˛e kr˛epujace. ˛ Znu˙zyło mnie to po prostu. Tarrance nie mógł si˛e powstrzyma´c od u´smiechu. — To dobre, McDeere, to dobre. — Szkoda, z˙ e nie widziałe´s dzi´s rano Olivera Lamberta, kiedy poło˙zyłem mu na biurku policyjny raport. Zaczał ˛ si˛e jaka´ ˛ c i zapewnia´c mnie o tym, jak bardzo jest mu przykro. Zachowywałem si˛e tak, jakbym naprawd˛e był zmartwiony. Ubezpieczenie to pokryje i stary Oliver powiedział jeszcze, z˙ e dadza˛ mi nowy samochód, a na razie dostan˛e wynaj˛ety. Powiedziałem mu, z˙ e ju˙z sobie jeden wynajałem. ˛ W Nashville, w sobot˛e w nocy. Nie spodobało mu si˛e to wcale, bo wie, z˙ e w tym wozie nie ma insektów. Zadzwonił natychmiast osobi´scie do salonu BMW, z˙ eby sprawdzi´c, czy jest co´s dla mnie. Zapytał, jaki chc˛e kolor. Powiedziałem, z˙ e znudził si˛e mi ju˙z czarny i chciałbym wi´sniowy z brazowymi ˛ siedzeniami. Byłem wczoraj w salonie BMW, by si˛e rozejrze´c. Nie zauwa˙zyłem z˙ adnego modelu w tym kolorze. Lambert powiedział przez telefon temu go´sciowi, czego chc˛e, a on odparł, z˙ e takiego nie maja.˛ Czy nie mo˙ze by´c czarny, granatowy, czerwony albo biały? Nie, nie, nie. Koniecznie wi´sniowy. B˛eda˛ musieli taki zamówi´c, oznaj´ mił Lambert. „Swietnie” — powiedziałem. Odło˙zył słuchawk˛e i zapytał, czy nie zdecydowałbym si˛e jednak na inny kolor. „Chc˛e wła´snie taki” — odparłem. Próbował mnie przekonywa´c, ale zorientował si˛e, z˙ e to głupio wyglada. ˛ Tak wi˛ec po raz pierwszy od dziesi˛eciu miesi˛ecy mog˛e s´piewa´c w samochodzie. Tarrance ciagle ˛ si˛e u´smiechał; był wyra´znie zafascynowany opowie´scia˛ Mitcha. — Ciekawe, co zrobia˛ chłopcy z warsztatu, kiedy go rozbiora˛ i natkna˛ si˛e na te wszystkie pluskwy? — Najprawdopodobniej oddadza˛ je do komisu jako sprz˛et stereo. Ile to było warte? — Nasi chłopcy powiedzieli, z˙ e to sprz˛et najwy˙zszej klasy. Od dziesi˛eciu do ´ pi˛etnastu tysi˛ecy. Nie wiem dokładnie. Smieszna sprawa. Dwie piel˛egniarki przeszły obok gło´sno rozmawiajac. ˛ Znikn˛eły za rogiem i znów zrobiło si˛e cicho. Acklin pozorował kolejna˛ rozmow˛e telefoniczna.˛ — Jak si˛e czuje Tolar? — zapytał Tarrance. ´ — Swietnie. Mam nadziej˛e, z˙ e mój atak serca b˛edzie równie niegro´zny. Zostanie tu przez kilka dni i otrzyma dwa miesiace ˛ zwolnienia. Nic powa˙znego. 289
— Mo˙zesz dosta´c si˛e do jego biura? — Po co? Wszystko, co tam było, ju˙z skopiowałem. Tarrance przysunał ˛ si˛e bli˙zej; chciał dowiedzie´c si˛e czego´s wi˛ecej. — Nie, nie mog˛e si˛e dosta´c do jego biura. Zmienili zamki na drugim i trzecim pi˛etrze. I w piwnicy. — Skad ˛ wiesz? — Dziewczyna, Tarrance. W zeszłym tygodniu była we wszystkich biurach w budynku, z piwnica˛ włacznie. ˛ Sprawdziła ka˙zde drzwi, otwarła ka˙zda˛ szuflad˛e i ka˙zda˛ szaf˛e. Czytała korespondencj˛e, przegladała ˛ dokumenty i grzebała w koszach na s´mieci. Tam nie ma du˙zo koszy na s´mieci. Naprawd˛e. Dziesi˛ec´ pojemników, z czego cztery w piwnicy. Wiedziałe´s o tym? Tarrance słuchał uwa˙znie z nieruchoma˛ twarza.˛ — Jak ona. . . — Nie pytaj, Tarrance, bo ci nie odpowiem. — Ona tam pracuje! Jest sekretarka˛ albo kim´s w tym rodzaju. Mitch pokr˛ecił głowa˛ z politowaniem. — Wspaniale, Tarrance. Dzwoniła dzisiaj dwukrotnie do ciebie. Około drugiej pi˛etna´scie i potem mniej wi˛ecej o wpół do czwartej. Jakim sposobem sekretarka w godzinach pracy mogłaby zadzwoni´c a˙z dwa razy do agenta FBI? — Mo˙ze dzi´s nie pracuje. Mo˙ze dzwoniła z domu? — Mylisz si˛e, Tarrance. I przesta´n si˛e nad tym zastanawia´c. Tracisz czas, martwiac ˛ si˛e o nia.˛ Pracuje dla mnie i razem dostarczymy ci wszystko. — Co jest w piwnicy? — Du˙ze pomieszczenie podzielone na dwana´scie mniejszych; dwana´scie biurek i tysiace ˛ zabezpieczonych elektronicznie segregatorów. My´sl˛e, z˙ e jest to ich centrum operacyjne, w którym piora˛ brudne pieniadze. ˛ Na s´cianach zauwa˙zyła nazwy i numery telefonów wielu karaibskich banków. Nic wi˛ecej si˛e tam nie znajdzie. Sa˛ bardzo ostro˙zni. Jest tam te˙z zamkni˛ety na cztery spusty niedu˙zy pokój pełen komputerów wi˛ekszych ni˙z lodówki. — Zdaje mi si˛e, z˙ e tego wła´snie szukamy. — Tak, ale zapomnij o tym. Nie da si˛e wydosta´c stamtad ˛ niczego nie wywołujac ˛ alarmu. To niemo˙zliwe. Jest tylko jeden sposób. — Jaki? — Nakaz rewizji. — Zapomnij o tym. Nie ma podstaw. — Posłuchaj mnie, Tarrance. Powiem ci, jak to dałoby si˛e zrobi´c. Nie mog˛e dostarczy´c ci wszystkich dokumentów, które by´s chciał mie´c, ale mog˛e dostarczy´c ci takie, jakich potrzebujesz. Dysponuj˛e w tej chwili ponad dziesi˛ecioma tysiacami ˛ akt i chocia˙z wszystkich nie przegladałem, ˛ widziałem do´sc´ , by mie´c pewno´sc´ , z˙ e je´sli pokazałby´s je w sadzie, ˛ natychmiast dostałby´s nakaz rewizji na Front Street. Dokumenty, które zgromadziłem do tej pory, pozwola˛ ci postawi´c 290
w stan oskar˙zenia połow˛e pracowników firmy. Ale dzi˛eki tym samym dokumentom mo˙zesz uzyska´c nakaz rewizji i rozprawi´c si˛e z cała˛ firma.˛ To jedyny sposób. Tarrance wyszedł na korytarz i rozejrzał si˛e wokoło. Nie było nikogo. Przeciagn ˛ ał ˛ si˛e i podszedł do automatu z cola,˛ oparł si˛e o niego i wyjrzał przez okno. — Dlaczego tylko połow˛e firmy? — Na poczatek ˛ tylko połow˛e. I kilku emerytowanych wspólników. W moich dokumentach znajdziesz nazwiska wspólników, którzy za pieniadze ˛ Morolta zakładali fikcyjne spółki na Kajmanach. Postawienie ich w stan oskar˙zenia nie b˛edzie trudne. Kiedy otrzymasz wszystkie papiery, sprawdzi si˛e twoja teoria konspiracji i b˛edziesz mógł oskar˙zy´c wszystkich. — Jak zdobyłe´s te dokumenty? — Miałem szcz˛es´cie. Cholerne szcz˛es´cie. Doszedłem do wniosku, z˙ e firma jest za cwana, z˙ eby trzyma´c archiwa banków kajma´nskich w kraju. Czułem, z˙ e te papiery sa˛ gdzie´s na Kajmanach. Przeczucie mnie nie zawiodło. Skopiowali´smy te dokumenty na miejscu. — My? — Dziewczyna i przyjaciółka. — Gdzie sa˛ teraz te dokumenty? — Ty i twoje pytania, Tarrance. Sa˛ w moich r˛ekach. To ci musi wystarczy´c. — Potrzebuj˛e papierów z piwnicy. — Posłuchaj mnie, Tarrance. Skup si˛e i postaraj zrozumie´c. Tych papierów nie zobaczysz, dopóki nie zdob˛edziesz nakazu rewizji. Bez tego nie ma o czym mówi´c. — Kim sa˛ faceci z piwnicy? — Nie wiem. Pracuj˛e tam od dziesi˛eciu miesi˛ecy i nigdy ich nie widziałem. Nie wiem, gdzie parkuja˛ samochody ani kiedy wchodza˛ i wychodza.˛ Sa˛ niewidzialni. Przypuszczam, z˙ e wspólnicy i chłopcy z piwnicy wykonuja˛ brudna˛ robot˛e. — Jakiego rodzaju sprz˛et znajduje si˛e na dole? — Dwie kopiarki, cztery s´cinarki do papieru, szybka drukarka i wszystkie te komputery. Tarrance podszedł do okna i zapatrzył si˛e w mrok. — To by si˛e zgadzało. To by si˛e rzeczywi´scie zgadzało. Zawsze zastanawiałem si˛e, jak firma zatrudniajaca ˛ tyle sekretarek i tyle urz˛edników potrafi utrzyma´c w tajemnicy swoje powiazania ˛ z Moroltem. — To proste. Sekretarki i urz˛ednicy nic o tym nie wiedza.˛ Sa˛ zaj˛eci praca˛ tylko dla prawdziwych klientów. Wspólnicy i starsi pracownicy siedza˛ w swoich wielkich biurach i obmy´slaja˛ oryginalne sposoby prania brudnych pieni˛edzy, a chłopcy z piwnicy wprowadzaja˛ ich pomysły w z˙ ycie. To wspaniały zespół. — Wi˛ec maja˛ tam wielu legalnych klientów?
291
— Setki. Sa˛ utalentowanymi prawnikami i maja˛ s´wietna˛ klientel˛e. To znakomita zasłona. — Powiedziałe´s, McDeere, z˙ e jeste´s obecnie w posiadaniu dokumentów, które umo˙zliwia˛ sporzadzenie ˛ aktów oskar˙zenia i otrzymanie nakazu rewizji. Masz je? Sa˛ rzeczywi´scie w twoich r˛ekach? — Zgadza si˛e. — W tym kraju? — Tak, Tarrance. Dokumenty sa˛ w tym kraju. Niedaleko stad, ˛ je´sli chodzi o s´cisło´sc´ . Tarrance był wyra´znie podniecony. Oddychał pospiesznie i przest˛epował z nogi na nog˛e. — Co jeszcze mo˙zesz wydoby´c z Front Street? — Nic. Zrobiło si˛e zbyt niebezpiecznie. Zmienili zamki i to mnie troch˛e martwi. Rzecz w tym, z˙ e zmienili wszystkie zamki na drugim i trzecim pi˛etrze, a nie ruszyli z˙ adnego na pozostałych. Dwa tygodnie temu zrobiłem na trzecim pi˛etrze troch˛e kopii i sadz˛ ˛ e, z˙ e nie był to najlepszy pomysł. Czuj˛e, z˙ e co´s jest nie tak. Wi˛ec ju˙z nie ma mowy o z˙ adnych papierach z Front Street. — A co z dziewczyna? ˛ — Ona te˙z si˛e ju˙z nie zgadza. Tarrance kiwał si˛e w przód i w tył obgryzajac ˛ paznokcie. Nadal patrzył gdzie´s przez okno. — Potrzebuj˛e tych dokumentów, McDeere. I potrzebuj˛e ich naprawd˛e szybko. Powiedzmy jutro. — Kiedy b˛edzie gotowy paszport Raya? — Dzisiaj jest poniedziałek. B˛edzie gotowy jutro w nocy. Nie masz poj˛ecia, czego si˛e musiałem nasłucha´c od Voylesa. Poruszył niebo i ziemi˛e. My´slisz, z˙ e z˙ artuj˛e? Skontaktował si˛e z obydwoma senatorami z Tennessee i wszyscy trzej polecieli do Nashville do gubernatora. O, jak on mnie przeklinał, McDeere! I wszystko z powodu twego brata. — On to docenia. — Co zamierza zrobi´c, kiedy wyjdzie? — Zajm˛e si˛e tym. Ty go tylko stamtad ˛ wyciagnij. ˛ — Nie mog˛e tego zagwarantowa´c. Je´sli mu si˛e co´s stanie, nie b˛edzie to nasza wina. Mitch wstał i popatrzył na zegarek. — Musz˛e i´sc´ . Jestem pewien, z˙ e na zewnatrz ˛ kto´s na mnie czeka. — Kiedy si˛e spotkamy? — Ona zadzwoni. Zrób to, co ci poleci. — Daj spokój, Mitch. Tylko nie to. Mo˙zemy rozmawia´c przez telefon. Przysi˛egam. Nasza linia jest czysta. Prosz˛e, tylko nie to. — Jak ma na imi˛e twoja matka, Tarrance? 292
— Co? Doris. — Doris? — Tak. Doris. — Za krótkie. Nie nadaje si˛e. Z kim si˛e ostatnio spotykasz? — Hmm, obawiam si˛e, z˙ e z nikim. — Nie jestem zaskoczony. Jak nazywała si˛e twoja pierwsza dziewczyna, je´sli jaka´ ˛s miałe´s? — Mary Alice Brenner. Była całkiem niezła. — Jestem pewien. Moja dziewczyna ma na imi˛e Mary Alice. Kiedy Mary Alice zadzwoni do ciebie nast˛epnym razem, zrób dokładnie to, co ci powie. — Nie mog˛e ju˙z czeka´c. — Zrób co´s dla mnie, Tarrance. My´sl˛e, z˙ e Tolar udaje. I mam dziwne przeczucie, z˙ e jego rzekomy atak serca ma co´s wspólnego ze mna.˛ Przy´slij tu paru swoich chłopców, z˙ eby pow˛eszyli troch˛e i wybadali, jak to naprawd˛e z nim jest. — Dobra. Chocia˙z, szczerze mówiac, ˛ mamy co innego do roboty.
Rozdział 33
We wtorek rano całe biuro dyskutowało z o˙zywieniem na temat stanu zdrowia ˙ Avery’ego Tolara. Czuł si˛e lepiej. Znano ju˙z wyniki bada´n. Zadnych powa˙zniejszych komplikacji. Przepracowanie. Stres. Wszystkiemu winien był Capps. I rozwód. Dwa miesiace ˛ zwolnienia. Nina przyniosła stert˛e listów do podpisania. — Pan Lambert chce si˛e z toba˛ zobaczy´c, je´sli nie jeste´s zbyt zaj˛ety. Dzwonił przed chwila.˛ ´ — Swietnie. Mam o dziesiatej ˛ spotkanie z Frankiem Mulhollandem. Wiesz o tym? — Oczywi´scie, z˙ e wiem. Jestem sekretarka.˛ Wiem o wszystkim. W czyim biurze? Mitch zajrzał do swojego terminarzyka udajac, ˛ z˙ e szuka. Biuro Mulhollanda. Budynek Cotton Exchange. — U niego — oznajmił z niezadowolona˛ mina.˛ — Spotkali´scie si˛e tam ostatnim razem, prawda? Czy nie uczyli ci˛e na studiach o terytorium? Nigdy, powtarzam, nigdy nie spotykaj si˛e dwa razy z rz˛edu ´ na terytorium przeciwnika. To niezgodne z zasadami profesji. Swiadczy o niezdecydowaniu i słabo´sci. — Czy wybaczysz mi to kiedykolwiek? — Poczekaj, powiem o tym innym dziewczynom. Wszystkie uwa˙zaja˛ ci˛e za takiego sprytnego i twardego. B˛eda˛ zaszokowane, kiedy dowiedza˛ si˛e, z˙ e jeste´s mi˛eczakiem. — Nie sadz˛ ˛ e, z˙ eby mo˙zna było je czymkolwiek zaszokowa´c. . — Jak si˛e czuje mama Abby? — O wiele lepiej. Jad˛e tam na weekend. Wzi˛eła do r˛eki teczk˛e z aktami. — Lambert czeka. Oliver Lambert wskazał mu sof˛e i zaproponował kaw˛e. Siedział w fotelu idealnie wyprostowany i trzymał fili˙zank˛e z gracja˛ angielskiego arystokraty. — Martwi˛e si˛e o Avery’ego — powiedział. 294
— Widziałem si˛e z nim wczoraj wieczorem — odparł Mitch. — Lekarz zalecił mu dwumiesi˛eczny odpoczynek. — Tak. Dlatego tu jeste´s. Chc˛e, z˙ eby´s przez najbli˙zsze dwa miesiace ˛ pracował z Victorem Milliganem. Przejmie wi˛ekszo´sc´ spraw Avery’ego, b˛edzie wi˛ec to dla ciebie znany teren. — To s´wietnie. Jeste´smy dobrymi przyjaciółmi. — Du˙zo si˛e od niego nauczysz. To geniusz podatkowy. Czyta dwie ksia˙ ˛zki dziennie. Wspaniale, pomy´slał Mitch, w wi˛ezieniu dojdzie do dziesi˛eciu. — Tak, to bardzo zdolny facet. Raz czy dwa razy pomógł mi wykaraska´c si˛e z opałów. — To s´wietnie. My´sl˛e, z˙ e b˛edzie wam si˛e dobrze razem pracowało. Porozmawiaj z nim ju˙z dzi´s. A teraz druga rzecz. Avery zostawił kilka nie załatwionych spraw na Kajmanach. Dobrze wiesz, z˙ e cz˛esto spotyka si˛e z tamtejszymi bankierami. Miał tam jutro polecie´c na par˛e dni. Powiedział mi dzi´s rano, z˙ e znasz klientów i orientujesz si˛e w ich problemach prawno-finansowych. Polecisz wi˛ec zamiast niego. Lear, skopiowane materiały, dom wypoczynkowy, magazyn, konta. Tysiace ˛ my´sli przeleciały mu w jednej chwili przez głow˛e. To nie trzymało si˛e kupy. — Na Kajmany? Jutro? — Tak. To do´sc´ wa˙zne. Trzech jego klientów chce uporzadkowa´ ˛ c swoje konta i inne prawne sprawy. Chciałem wysła´c Milligana, ale ma umówione spotkanie w Denver. Avery powiedział, z˙ e mo˙zesz si˛e tym zaja´ ˛c. — Oczywi´scie, z˙ e mog˛e. ´ — Swietnie. W tamta˛ stron˛e polecisz learem. Wylecisz około południa i wrócisz normalnym rejsem w piatek ˛ wieczorem. Jakie´s problemy? Tak, wiele problemów. Ray wychodzi z wi˛ezienia. Tarrance z˙ ada ˛ kontrabandy. Trzeba jeszcze zapracowa´c na pół miliona dolarów. A on sam musi by´c w ka˙zdej chwili gotowy do ucieczki. ˙ — Zadnych problemów — odpowiedział. Wrócił do biura, przekr˛ecił klucz w drzwiach, zdjał ˛ buty, poło˙zył si˛e na podłodze i zamknał ˛ oczy. Winda zatrzymała si˛e na szóstym pi˛etrze, i na dziewiate ˛ Mitch doszedł schodami. Tammy otworzyła mu drzwi i zamkn˛eła je za nim na klucz. Podszedł do okna. — Obserwowała´s? — Oczywi´scie. Stra˙znik z twojego parkingu stał na chodniku i przygladał ˛ si˛e, jak tu wchodziłe´s. — Wspaniale. Nawet Dutch mnie s´ledzi. 295
Odwrócił si˛e i spojrzał na nia.˛ — Wygladasz ˛ na zm˛eczona.˛ — Zm˛eczona? ˛ Jestem pół˙zywa. Przez ostatnie dwa tygodnie byłam dozorczynia,˛ sekretarka,˛ prawnikiem, bankierem, dziwka,˛ kurierem i prywatnym detektywem. Dziewi˛ec´ razy latałam na Grand Cayman. Za ka˙zdym razem kupowałam nowe komplety baga˙zowe i wracałam obładowana tonami kradzionych dokumentów. Do Nashville je´zdziłam cztery razy, a latałam dziesi˛ec´ . Przeczytałam tyle rejestrów bankowych i prawniczych s´mieci, z˙ e prawie o´slepłam. A kiedy nadchodził czas na sen, zakładałam koszulk˛e z napisem „Dustbusters” i przez sze´sc´ godzin robiłam za sprzataczk˛ ˛ e. Mam tyle imion, z˙ e musiałam je sobie wypisa´c na r˛ece, z˙ eby którego´s nie zapomnie´c. — Chc˛e ci zaproponowa´c nast˛epne. — Nie jestem zaskoczona. Jakie? — Mary Alice. Od tej chwili, je´sli b˛edziesz rozmawia´c z Tarrance’em, nazywasz si˛e Mary Alice. — Czekaj, zapisz˛e. Nie lubi˛e go. Jest nieuprzejmy przez telefon. — Mam dla ciebie wspaniałe wie´sci. — Nie mog˛e si˛e doczeka´c. — Koniec z „Dustbusters”. — Chyba si˛e poło˙ze˛ i zaczn˛e płaka´c. Dlaczego? — To nie ma sensu. — Mówiłam ci to tydzie´n temu. Nikt nie jest w stanie zabra´c stamtad ˛ tych dokumentów, skopiowa´c i odda´c z powrotem. To po prostu niemo˙zliwe. — Rozmawiała´s z Abanksem? — zapytał Mitch. — Tak. — Dostał pieniadze? ˛ — Tak, przekazem w piatek. ˛ — Jest gotów? — Tak twierdzi. — To dobrze. Co z fałszerzem? — Widziałam si˛e z nim dzi´s po południu. — Kto to jest? — Były kryminalista. Stary kumpel Lomaxa. Eddie twierdził, z˙ e to najlepszy fałszerz w kraju. — Oby miał racj˛e. Ile on chce? — Pi˛ec´ tysi˛ecy. Oczywi´scie w gotówce. Nowe karty ID, prawa jazdy, paszporty i wizy. — Ile mu to zajmie? — Nie wiem. Na kiedy musisz to mie´c? Mitch usiadł na brzegu wynaj˛etego biurka, odetchnał ˛ gł˛eboko i próbował si˛e skoncentrowa´c. 296
— Tak szybko, jak to mo˙zliwe. My´slałem, z˙ e pozostał mi jeszcze tydzie´n, ale teraz zaczynam mie´c watpliwo´ ˛ sci. Załatw to jak najszybciej. Mo˙zesz pojecha´c w nocy do Nashville? — O tak, z przyjemno´scia! ˛ Nie byłam tam od dwóch dni. — Potrzebuj˛e kamery Sony ze statywem, do zainstalowania w sypialni. Kup te˙z pudełko kaset. Chc˛e, z˙ eby´s była tam przez par˛e dni pod telefonem. Przejrzyj jeszcze raz papiery firmy i pracuj nad lista.˛ — To znaczy, z˙ e mam tam zosta´c? — Tak. A co? — Od spania na tym łó˙zku mam ju˙z naruszone dwa kr˛egi. — Sama je wypo˙zyczyła´s. — Co mam zrobi´c z paszportami? — Jak nazywa si˛e ten go´sc´ ? — Doc. . . jaki´s tam. Mam jego numer. — Daj mi go. Powiedz mu, z˙ e zadzwoni˛e do niego za par˛e dni. Ile masz pieni˛edzy? — Ciesz˛e si˛e, z˙ e o to pytasz. Zaczynałam z pi˛ec´ dziesi˛ecioma tysiacami, ˛ tak? Wydałam dziesi˛ec´ tysi˛ecy na przeloty, hotele, baga˙ze i wynajmowane samochody. I ciagle ˛ wydaj˛e. Teraz potrzebujesz kamery i fałszywych dokumentów. Nie chciałabym straci´c na tym interesie. Mitch skierował si˛e do drzwi. — Co by´s powiedziała na kolejne pi˛ec´ dziesiat ˛ tysi˛ecy? — Wezm˛e. Popatrzył na nia˛ i zamknał ˛ drzwi zastanawiajac ˛ si˛e, czy kiedykolwiek ja˛ jeszcze zobaczy. Cela miała wymiary osiem na osiem. Kibel w kacie ˛ i dwie prycze jedna nad druga.˛ Na górnej od roku nikt nie spał. Na dolnej le˙zał Ray ze słuchawkami na uszach. Mówił sam do siebie u˙zywajac ˛ bardzo dziwnego j˛ezyka. Po turecku. Tu i ówdzie w korytarzu słyszało si˛e ciche rozmowy, ale wi˛ekszo´sc´ s´wiateł wygaszono. Była s´roda, jedenasta w nocy. Do celi podszedł bezszelestnie stra˙znik. — McDeere — powiedział cicho przez kraty. Ray usiadł na skraju pryczy i spojrzał na niego. Zdjał ˛ słuchawki. — Komendant chce ci˛e widzie´c. Jasne, pomy´slał, komendant siedzi o jedenastej przy swym biurku i czeka na mnie. — Dokad ˛ idziemy? — zapytał z niepokojem. — Włó˙z buty i chod´z.
297
Ray rozejrzał si˛e po celi i szybko zlustrował swój dobytek. Przez te osiem lat dorobił si˛e czarno-białego telewizora, wielkiego magnetofonu i dwóch kartonowych pudeł z kasetami i ksia˙ ˛zkami. W wi˛eziennej pralni zarabiał trzy dolary dziennie, ale oprócz papierosów niewiele mo˙zna tu było kupi´c. To było wszystko, co miał, co zdobył. Przez osiem lat. Stra˙znik przekr˛ecił w zamku ci˛ez˙ ki klucz i uchylił drzwi na par˛e cali. Wyłaczył ˛ s´wiatło. — Po prostu id´z za mna˛ i nie próbuj z˙ adnych sztuczek. Nie wiem, kim jeste´s, mister, ale musisz mie´c wysoko postawionych przyjaciół. Otwarł nast˛epne drzwi i znale´zli si˛e na zewnatrz, ˛ pod koszem do koszykówki. — Stój za mna˛ — powiedział stra˙znik. Ray omiótł spojrzeniem pogra˙ ˛zony w mroku dziedziniec. W oddali wi˛ezienny mur czerniał w mroku niczym góra ponad podwórzem i miejscem do spacerów, gdzie przemierzył setki mil i wypalił ton˛e papierosów. Ten mur miał szesna´scie stóp wysoko´sci, ale w nocy wydawał si˛e o wiele wy˙zszy. Wie˙zyczki stra˙zników, rozmieszczone w odległo´sci pi˛ec´ dziesi˛eciu jardów jedna od drugiej, były dobrze o´swietlone i znakomicie wyposa˙zone w bro´n. Stra˙znik, z oboj˛etna˛ mina,˛ oczywi´scie w mundurze i uzbrojony, szedł pewnym krokiem mi˛edzy dwoma ceglanymi budynkami i co jaki´s czas przypominał Rayowi, z˙ e ma i´sc´ za nim i zachowywa´c si˛e spokojnie. Ray nie tracił spokoju. Zatrzymali si˛e na rogu i stra˙znik spojrzał na oddalony o pi˛ec´ dziesiat ˛ stóp mur. Reflektory omiotły dziedziniec, wi˛ec cofn˛eli si˛e w mrok. Dlaczego si˛e kryjemy, pomy´slał Ray. Czy ci faceci z pistoletami tam na górze sa˛ po naszej stronie? Chciał zna´c odpowied´z na te pytania, zanim si˛e zdecyduje na jakikolwiek desperacki krok. Stra˙znik wskazał miejsce, w którym niegdy´s James Earl i jego chłopcy przedostali si˛e przez mur. Słynny fragment muru podziwiany przez wszystkich mieszka´nców Brushy Mountain. — Za jakie´s pi˛etna´scie minut b˛edzie przerzucona drabinka. Drut na górze przeci˛eto w tym miejscu. Znajdziesz tam mocna˛ lin˛e i spu´scisz si˛e na druga˛ stron˛e. — Mog˛e zada´c par˛e pyta´n? — Tylko szybko. — Co z tymi reflektorami? — Zostana˛ odwrócone. Znajdziesz si˛e w całkowitej ciemno´sci. — A ci faceci z karabinami? — Nie martw si˛e. B˛eda˛ patrze´c w inna˛ stron˛e. — Do diabła! Jeste´s pewien? — Słuchaj, człowieku. Byłem s´wiadkiem wielu takich akcji, ale ta teraz to pestka. Zaplanował ja˛ osobi´scie komendant Lattener, który teraz jest tam na górze. — Stra˙znik wskazał najbli˙zsza˛ wie˙zyczk˛e. — Komendant? 298
— Tak. Wszystko tu musi gra´c. — Kto rzuci drabink˛e? — Dwaj stra˙znicy. Ray otarł czoło r˛ekawem i odetchnał ˛ gł˛eboko. Czuł sucho´sc´ w ustach, kolana mu dr˙zały. — B˛edzie na ciebie czekał pewien kole´s — szepnał ˛ stra˙znik. — Ma na imi˛e Bud. Przejmie ci˛e za murem i rób, co ci powie. Reflektory omiotły raz jeszcze dziedziniec i zgasły. — Przygotuj si˛e — powiedział stra˙znik. Zapadła ciemno´sc´ i, niemal jednocze´snie, s´miertelna cisza. Mur był teraz zupełnie czarny. Z najbli˙zszej wie˙zyczki dały si˛e słysze´c dwa krótkie gwizdy. Ray przykl˛eknał ˛ i patrzył. Dwie postacie wybiegły nagle zza sasiedniego ˛ budynku i zbli˙zyły si˛e do muru. Ray widział, jak ci dwaj szukaja˛ czego´s, a potem podnosza˛ to z ziemi. — Biegnij, kole´s — syknał ˛ stra˙znik. — Pr˛edzej! Ray ruszył nisko pochylony. Drabinka sznurowa była na miejscu. Stra˙znik ujał ˛ go pod ramiona i podrzucił na pierwszy szczebel. Drabinka co chwila odskakiwała od muru, ale wspinał si˛e po niej tak szybko, jak mógł. Na szczycie mur miał dwie stopy szeroko´sci. W zwojach drutu kolczastego wyci˛ety był du˙zy otwór. Prze´sliznał ˛ si˛e przeze´n. Znalazł lin˛e, tam gdzie si˛e jej spodziewał, i zaczał ˛ spuszcza´c si˛e po niej w dół. Osiem stóp nad ziemia˛ pu´scił lin˛e i skoczył. Przykucnał ˛ i rozejrzał si˛e dookoła. Nadal panowała ciemno´sc´ . Reflektory były pogaszone. Pas otwartej przestrzeni ko´nczył si˛e jakie´s sto stóp od muru, dalej ciagn ˛ ał ˛ si˛e g˛esty las. — Tutaj — odezwał si˛e cichy głos. Ray spojrzał w tamta˛ stron˛e. Bud czekał na niego, ukryty w najbli˙zszej k˛epie czarnych krzaków. — Po´spiesz si˛e. Ray ruszył za nim. Po kilkunastu minutach marszu mur zniknał ˛ im z oczu. Zatrzymali si˛e na małej polanie przy drodze gruntowej. Jego przewodnik wyciagn ˛ ał ˛ ku niemu dło´n. — Bud Riley. Niezła zabawa, co? — Nieprawdopodobne. Ray McDeere. Bud, postawny m˛ez˙ czyzna z czarna˛ broda,˛ ubrany był w d˙zinsy i bluz˛e moro; nosił czarny beret i wojskowe buty. Wygladało ˛ na to, z˙ e nie jest uzbrojony. Zaproponował papierosa. — Z kim pracujesz? — zapytał Ray. — Z nikim. Wykonuj˛e po prostu mała˛ fuch˛e dla komendanta. Zazwyczaj wzywa mnie, gdy komu´s uda si˛e ucieczka. Wtedy wyglada ˛ to oczywi´scie troch˛e inaczej. Zwykle bior˛e ze soba˛ moje pieski. My´sl˛e, z˙ e poczekamy tu chwil˛e, dopóki
299
nie odezwa˛ si˛e syreny, z˙ eby´s mógł ich posłucha´c. Nie wypada, z˙ eby´s ich nie posłuchał. Chodzi mi o to, z˙ e w pewnym sensie b˛eda˛ wyły na twoja˛ cze´sc´ . — W porzadku. ˛ Tylko z˙ e słyszałem je ju˙z nieraz wcze´sniej. — Tak, ale kiedy jeste´s na zewnatrz, ˛ brzmi to zupełnie inaczej. To pi˛ekny d´zwi˛ek. — Słuchaj, Bud, ja. . . — Posłuchaj, Ray. Mamy mnóstwo czasu. Oni, prawd˛e mówiac, ˛ nie za bardzo chca˛ ciebie goni´c. — Nie za bardzo? — No tak. Musza˛ narobi´c troch˛e zamieszania, obudzi´c wszystkich, jakby to była prawdziwa ucieczka. Ale nie zamierzaja˛ ci˛e tropi´c. Nie wiem, co na nich masz, lecz jest to co´s, co ich powstrzyma. Syreny zacz˛eły wy´c i Ray zerwał si˛e na nogi. Smugi reflektorów przeci˛eły ciemne niebo i usłyszeli niewyra´zne z tej odległo´sci głosy stra˙zników. — Rozumiesz, o co mi chodziło? — Idziemy! — powiedział Ray i ruszył naprzód. — Niedaleko stad, ˛ przy szosie, stoi moja ci˛ez˙ arówka. Przywiozłem ci troch˛e ubra´n. Komendant dał mi twoje rozmiary. Mam nadziej˛e, z˙ e ci si˛e spodobaja.˛ Gdy dotarli do ci˛ez˙ arówki, Bud z trudem łapał oddech. Ray przebrał si˛e szybko w oliwkowe spodnie i granatowa˛ bawełniana˛ koszule. — Bardzo ładne, Bud — powiedział. — Wi˛ezienne łachy wyrzu´c po prostu w krzaki. Przez dwie mile jechali kr˛eta˛ górska˛ droga,˛ po czym skr˛ecili na asfaltowa˛ szos˛e. Bud w milczeniu słuchał Conwaya Twitty’ego. — Dokad ˛ jedziemy, Bud? — zapytał w ko´ncu Ray. — Có˙z, komendant powiedział, z˙ e go to nie obchodzi i z˙ e, prawd˛e mówiac, ˛ nie chce wiedzie´c. Powiedział, z˙ e b˛edzie to zale˙zało od ciebie. Proponuj˛e, z˙ ebys´my pojechali do jakiego´s wi˛ekszego miasta, w którym jest dworzec autobusowy. Potem ju˙z b˛edziesz musiał radzi´c sobie sam. — Jak daleko mo˙zesz mnie podrzuci´c? — Mamy cała˛ noc. Zaproponuj jakie´s miasto. — Zanim zaczn˛e si˛e kr˛eci´c po jakim´s dworcu autobusowym, wolałbym mie´c ju˙z za soba˛ par˛e mil. Co by´s powiedział na Knoxville? — Czemu nie. Dokad ˛ stamtad ˛ pojedziesz? — Nie wiem. Musz˛e wyjecha´c z kraju. — Majac ˛ takich przyjaciół, nie b˛edziesz miał z tym problemów. Mimo wszystko bad´ ˛ z ostro˙zny. Jutro twoje zdj˛ecie zawi´snie w ka˙zdym biurze szeryfa w dziesi˛eciu stanach.
300
Przed nimi pojawiły si˛e nagle trzy samochody migoczace ˛ niebieskimi s´wiatłami. Ray skulił si˛e na siedzeniu. — Spokojnie, Ray. Nie widza˛ ci˛e. Ray przygladał ˛ si˛e chwil˛e przez tylna˛ szyb˛e znikajacym ˛ w oddali samochodom. — A blokady na drogach? — Posłuchaj, Ray. Nie b˛edzie z˙ adnych blokad. Zaufaj mi. — Bud wyciagn ˛ ał ˛ z kieszeni zwitek banknotów i poło˙zył pieniadze ˛ na siedzeniu. — Pi˛ec´ set dolców. Komendant dał mi je osobi´scie. Masz mocnych przyjaciół, kole´s.
Rozdział 34
Było to w s´rod˛e rano. Tarry Ross wchodził po schodach na trzecie pi˛etro hotelu „Phoenix Park”. Zatrzymał si˛e na półpi˛etrze, z˙ eby złapa´c oddech. Na czole perliły mu si˛e kropelki potu. Zdjał ˛ ciemne okulary i otarł twarz r˛ekawem płaszcza. Poczuł nagle mdło´sci, oparł si˛e o por˛ecz. Postawił walizk˛e na ziemi i usiadł na schodach. R˛ece dr˙zały mu jak paralitykowi, miał ochot˛e si˛e rozpłaka´c. Nacisnał ˛ z˙ oładek ˛ obu dło´nmi i próbował opanowa´c odruchy wymiotne. Po chwili mdło´sci min˛eły i oddech wrócił do normy. We´z si˛e w gar´sc´ , człowieku. Na ko´ncu korytarza czeka na ciebie dwie´scie tysi˛ecy dolarów. Je´sli masz charakter, dojdziesz tam i je zabierzesz. Je˙zeli tylko zdob˛edziesz si˛e na odwag˛e, wyjdziesz z tego hotelu z pieni˛edzmi. Odetchnał ˛ gł˛eboko i spróbował powstrzyma´c dr˙zenie rak. ˛ Troch˛e odwagi, człowieku. Nogi mu dr˙zały, ale szedł naprzód. Ósme drzwi po prawej stronie. Wstrzymał oddech i zapukał. Min˛eła sekunda. Rzucił spojrzenie w głab ˛ korytarza, ale przez ciemne okulary nie zobaczył wiele. — Taak? — rozległ si˛e głos z pokoju. ´ — Tu Alfred. — Smieszne imi˛e, pomy´slał. Kto je wła´sciwie wymy´slił? Drzwi uchyliły si˛e i w szparze pojawiła si˛e znana mu twarz. Potem drzwi si˛e zamkn˛eły, ale po chwili otwarły znowu, tym razem na cała˛ szeroko´sc´ . Alfred wszedł do s´rodka. — Dzie´n dobry, Alfredzie — odezwał si˛e ciepłym tonem Vinnie Cozzo. — Mo˙ze kawy? — Nie przyszedłem tutaj na kaw˛e — sapnał ˛ Alfred. Poło˙zył walizk˛e na łó˙zku i spojrzał na Cozza. — Zawsze jeste´s taki nerwowy, Alfredzie. Czemu si˛e nie rozlu´znisz cho´c troch˛e? Nic ci przecie˙z nie grozi. — Zamknij si˛e, Cozzo. Gdzie sa˛ pieniadze? ˛ Vinnie wskazał ruchem głowy skórzana˛ walizk˛e i przestał si˛e u´smiecha´c. — Mów, Alfredzie.
302
Znów poczuł mdło´sci, ale udało mu si˛e utrzyma´c na nogach. Spojrzał na walizk˛e. Serce waliło mu jak młotem. — W porzadku. ˛ Wasz człowiek, McDeere, otrzymał wła´snie milion dolarów i czeka na nast˛epne pół miliona. Dostarczył nam ju˙z jedna˛ parti˛e dokumentów Bendiniego i ma zamiar dostarczy´c dziesi˛ec´ tysi˛ecy innych. — Poczuł silny ból w pachwinie i usiadł na skraju łó˙zka. Zdjał ˛ okulary. — Mów dalej — powiedział Cozzo. — W ciagu ˛ ostatnich sze´sciu miesi˛ecy McDeere wiele razy kontaktował si˛e z naszymi lud´zmi. B˛edzie zeznawał na rozprawie, a potem zamierza znikna´ ˛c jako chroniony s´wiadek. On i jego z˙ ona. — Gdzie sa˛ te inne dokumenty? — Nie wiem, cholera. Nie chce powiedzie´c. Ale sa˛ gotowe. Daj mi moje pieniadze, ˛ Cozzo. Vinnie podał mu walizk˛e. Alfred otworzył swoja˛ i trz˛esacymi ˛ r˛ekami zaczał ˛ przekłada´c do niej paczki banknotów. — Dwie´scie tysi˛ecy? — zapytał. Vinnie u´smiechnał ˛ si˛e promiennie. — Taka była umowa, Alfredzie. Za par˛e tygodni b˛ed˛e miał dla ciebie nast˛epna˛ robot˛e. — Nie ma mowy, Cozzo. Rezygnuj˛e z tego interesu. — Zamknał ˛ walizk˛e i ruszył w stron˛e drzwi. Przystanał ˛ i próbował si˛e uspokoi´c. — Co zrobicie z McDeere’em? — zapytał, nie patrzac ˛ na Vinniego. — A jak my´slisz, Alfredzie? Zagryzł wargi, chwycił walizk˛e i wyszedł z pokoju. Vinnie u´smiechnał ˛ si˛e i zamknał ˛ za nim drzwi. Wyjał ˛ z kieszeni kart˛e telefoniczna˛ i zamówił rozmow˛e z Chicago, z Lazarovem. Tarry Ross w panice zbiegał po schodach. Prawie nic nie widział przez ciemne okulary. Przy ko´ncu korytarza, tu˙z obok wind, jaka´s ogromna r˛eka wynurzyła si˛e z ciemno´sci i wciagn˛ ˛ eła go do pokoju. Otrzymał cios w twarz, a czyja´s inna pi˛es´c´ wyladowała ˛ na jego z˙ oładku. ˛ Kto´s inny uderzył go w nos. Oszołomiony i zalany krwia˛ runał ˛ na podłog˛e. Walizka wyladowała ˛ na łó˙zku. Posadzono go na krze´sle, pot˛ez˙ na z˙ arówka za´swieciła mu w oczy. Trzej jego koledzy, agenci FBI, przygladali ˛ mu si˛e uwa˙znie. Dyrektor Voyles podszedł do niego kr˛ecac ˛ głowa˛ z niedowierzaniem. Agent o sprawnych i silnych r˛ekach stał w pogotowiu. Inny przeliczał pieniadze. ˛ Voyles pochylił si˛e nad nim. — Jeste´s zdrajca,˛ Ross. Najgorszy rodzaj s´cierwa. Nie mog˛e w to uwierzy´c. Ross zagryzł wargi i zaczał ˛ szlocha´c. — Kto to jest? — zapytał Voyles z napi˛eciem w głosie. ˙ Płacz stał si˛e gło´sniejszy. Zadnej odpowiedzi. Voyles zamachnał ˛ si˛e z furia,˛ i trzasnał ˛ go w lewa˛ skro´n. Tarry zawył z bólu. 303
— Kto to jest, Ross, o kogo chodzi, odpowiadaj! — Vinnie Cozzo — wymamrotał przez łzy. — Wiem, z˙ e to Cozzo. Do diabła, wiem, z˙ e to on. Ale co mu powiedziałe´s? Ciałem Rossa wstrzasały ˛ dreszcze. Szlochał z˙ ało´snie, a krew ciekła mu z nosa wartka˛ struga.˛ Milczał. Voyles uderzył go ponownie, potem jeszcze raz. — Mów, n˛edzny skurwysynu. Gadaj, czego chciał Cozzo? — Uderzył go znowu. Ross zgiał ˛ si˛e we dwoje i opu´scił głow˛e na kolana. Płacz nieznacznie ucichł. — Dwie´scie tysi˛ecy — zameldował agent. Voyles przykl˛eknał ˛ na jedno kolano i niemal szeptem zapytał: — Chodziło o McDeere’a, Ross? Prosz˛e, o, prosz˛e, powiedz mi, z˙ e nie o McDeere’a. Powiedz mi, Tarry, powiedz, z˙ e to nie McDeere. Tarry objał ˛ kolana r˛ekami i utkwił wzrok w podłodze. Krew kapała mu z nosa, tworzac ˛ na dywanie mała˛ kału˙ze˛ . Miej odwag˛e, Tarry. Ju˙z nie skorzystasz z tych pieni˛edzy. Trafisz do pudła. Ha´nba, Tarry. Jeste´s małym, podłym zasra´ncem i wszystko ju˙z sko´nczone. Co mo˙zesz zyska´c, zachowujac ˛ to w tajemnicy? Miej odwag˛e. Voyles patrzył na niego błagalnie. — Powiedz, z˙ e to nie McDeere, Tarry. Prosz˛e, powiedz, z˙ e to nie on. Tarry usiadł prosto i wytarł twarz dło´nmi. Odetchnał ˛ gł˛eboko. Przygryzł wargi, obrzucił Voylesa wyzywajacym ˛ spojrzeniem i skinał ˛ głowa.˛ DeVasher nie miał czasu, by skorzysta´c z windy. Zbiegł po schodach na trzecie pi˛etro i wpadł do biura Locke’a. Zebrała si˛e tam połowa wspólników. Locke, Lambert, Milligan, McKnight, Dunbar, Denton, Lawson, Banahan, Kruger, Welch i Shottz. Pozostałych ju˙z wezwano. W pokoju panował nastrój pewnej paniki. DeVasher usiadł u szczytu stołu konferencyjnego i wszyscy zgromadzili si˛e wokół niego. — W porzadku, ˛ chłopcy. Na razie nie musimy jeszcze ewakuowa´c si˛e do Brazylii. W ka˙zdym razie jeszcze nie w tej chwili. Dowiedzieli´smy si˛e dzi´s rano, z˙ e McDeere wiele razy kontaktował si˛e z fedami, z˙ e zapłacili mu milion w gotówce i obiecali nast˛epne pół i z˙ e jest w posiadaniu dokumentów, które sa˛ jak bomba zegarowa. Wiemy to prosto z FBI. Lazarov i jego mała armia sa˛ ju˙z w drodze do Memphis. Wyglada ˛ na to, z˙ e nie doszło jeszcze do katastrofy. Na razie. Według naszego informatora — chodzi o osob˛e zajmujac ˛ a˛ bardzo wysokie stanowisko w FBI — McDeere zgromadził ponad dziesi˛ec´ tysi˛ecy dokumentów i jest gotowy je im dostarczy´c. Jak dotad, ˛ dostali tylko cz˛es´c´ . Tak przypuszczamy. Jedno jest pewne, musimy działa´c szybko. Je´sli uniemo˙zliwimy mu wykonanie nast˛epnych posuni˛ec´ , wszystko b˛edzie w porzadku. ˛ Mimo z˙ e otrzymali ju˙z troch˛e papierów. 304
Sadz˛ ˛ e, z˙ e nie maja˛ ich zbyt du˙zo albo nie moga˛ si˛e tu pojawi´c bez nakazu rewizji. DeVasher znajdował si˛e w centrum uwagi, co sprawiało mu ogromna˛ przyjemno´sc´ . Z pobła˙zliwym, pełnym wy˙zszo´sci u´smiechem przygladał ˛ si˛e zmartwionym twarzom wspólników. — No dobrze, a gdzie jest McDeere? — W swoim biurze. Wła´snie z nim rozmawiałem. Niczego nie podejrzewa — powiedział Milligan. — Znakomicie. Za trzy godziny ma lecie´c na Grand Cayman, zgadza si˛e, Lambert? — Zgadza si˛e. Około północy. — Samolot nigdy tam nie dotrze, chłopcy. Wyladuj ˛ a˛ w Nowym Orleanie, by załatwi´c par˛e spraw, i potem skieruja˛ si˛e prosto ku wyspom. Jakie´s trzydzie´sci mil przed zatoka˛ mały punkcik na zawsze zniknie z radarów. Szczatki ˛ rozprosza˛ si˛e na du˙zej powierzchni i nikt nie odnajdzie nigdy z˙ adnych ciał. Smutne, ale konieczne. — Lear? — zapytał Denton. — Tak, synu, lear. Kupimy ci nowa˛ zabawk˛e. — Jeste´smy chyba troch˛e za bardzo pewni siebie — odezwał si˛e Locke. — Zakładamy, z˙ e dokumenty, które trafiły w ich r˛ece, sa˛ niegro´zne. Cztery dni temu podejrzewałe´s, z˙ e McDeere skopiował cz˛es´c´ tajnych materiałów Avery’ego. Co im dał? — Ogladali ˛ te dokumenty w Chicago. Tak, sa˛ pełne obcia˙ ˛zajacych ˛ informacji, ale jest tego za mało. Nie moga˛ jeszcze wykona´c pierwszego ruchu. Dobrze wiecie, chłopcy, z˙ e najwa˙zniejsze materiały sa˛ ukryte na wyspach. I oczywi´scie tu w piwnicy. Do piwnicy nikt si˛e nie dostanie. Sprawdzili´smy materiały przechowywane w domu wypoczynkowym. Wyglada ˛ na to, z˙ e wszystko jest w porzadku. ˛ Locke nie był usatysfakcjonowany. — Wi˛ec skad ˛ si˛e wzi˛eło te dziesi˛ec´ tysi˛ecy dokumentów, o których była mowa? — Tak naprawd˛e, wcale nie wiemy, czy on rzeczywi´scie ma te dziesi˛ec´ tysi˛ecy. Osobi´scie raczej w to watpi˛ ˛ e. Pami˛etaj, z˙ e zanim zniknie, chce dosta´c jeszcze pół miliona. Prawdopodobnie kłamie i w˛eszy wokoło usiłujac ˛ zdoby´c wi˛ecej materiałów. Je˙zeli miałby rzeczywi´scie dziesi˛ec´ tysi˛ecy, dlaczego FBI nie dostało ich do tej pory? — Wi˛ec czego si˛e obawiamy? — Tego, co jest niewiadome, Ollie. Nie wiemy, co on zdobył, oprócz tego miliona dolarów. Nie jest głupcem i mo˙ze si˛e po prostu natkna´ ˛c na co´s ciekawego. Nie mo˙zemy do tego dopu´sci´c. Lazarov, je´sli chcecie wiedzie´c, rozkazał: „wysadzi´c skurwiela w powietrze”. W wolnym tłumaczeniu. — Przecie˙z to niemo˙zliwe, z˙ eby nowicjusz mógł odnale´zc´ i skopiowa´c taka˛ liczb˛e obcia˙ ˛zajacych ˛ dokumentów — oznajmił stanowczo Kruger i rozejrzał si˛e wokoło liczac ˛ na poparcie. Kilka osób spojrzało na niego z dezaprobata.˛ 305
— Po co przylatuje Lazarov? — zapytał Dunbar, specjalista od nieruchomo´sci. Wymówił to imi˛e takim tonem, jakby to chodziło o Charlesa Mansona. — Głupie pytanie — sapnał ˛ DeVasher i popatrzył wokół, szukajac ˛ idioty, który je zadał. — Przede wszystkim musimy zaja´ ˛c si˛e McDeere’em i upewni´c, z˙ e zagro˙zenie jest minimalne. Potem przyjrzymy si˛e uwa˙znie tej sprawie i zrobimy wszystko, co b˛edzie niezb˛edne. Tarrance, Acklin i Laney siedzieli jak skamieniali i słuchali głosu Voylesa dobywajacego ˛ si˛e z aparatu telefonicznego stojacego ˛ na biurku. Ich szef dzwonił z Waszyngtonu i wyja´sniał szczegółowo to, co si˛e wydarzyło. Za godzin˛e wylatywał do Memphis. Był zrozpaczony. — Musisz go znale´zc´ , Tarrance, i musisz si˛e pospieszy´c. Cozzo nie wie, z˙ e my wiemy o Tarrym Rossie, ale Tarry powiedział mu, z˙ e McDeere jest w trakcie przekazywania nam materiałów. Moga˛ go wyeliminowa´c w ka˙zdej chwili. Musisz go przeja´ ˛c. Natychmiast. Wiesz, gdzie teraz jest? — W swoim biurze — odparł Tarrance. ´ — Swietnie. Wyciagnij ˛ go stamtad. ˛ B˛ed˛e tam za dwie godziny. Chc˛e z nim pogada´c. Do zobaczenia. Tarrance nacisnał ˛ widełki i wykr˛ecił numer. — Gdzie dzwonisz? — zapytał Acklin. — Do firmy prawniczej Bendini, Lambert i Locke. — Zwariowałe´s, Wayne?! — krzyknał ˛ Laney. — Nic nie mów. Słuchaj. Odebrała recepcjonistka. — Z Mitchem McDeere’em prosz˛e — powiedział Tarrance. — Chwileczk˛e — odparła. Po chwili odezwał si˛e głos sekretarki: — Biuro pana McDeere’a. — Chciałbym rozmawia´c z panem McDeere’em. — Bardzo mi przykro. Jest na zebraniu. — Posłuchaj, młoda damo. Mówi s˛edzia Henry Hugo. Pan McDeere powinien by´c od pi˛etnastu minut na sali sadowej. ˛ Czekamy na niego. To bardzo wa˙zne. — No có˙z. . . W jego terminarzu nie zostało nic zaznaczone. — Czy pani ustala jego spotkania? — Có˙z. . . Tak, prosz˛e pana. — Wi˛ec jest to pani wina. Niech pani poprosi go do telefonu. Nina pobiegła do pokoju Mitcha. — Dzwoni s˛edzia Hugo. Mówi, z˙ e oczekuja˛ ci˛e w sadzie. ˛ Lepiej z nim porozmawiaj. Mitch zerwał si˛e na równe nogi i chwycił słuchawk˛e. Pobladł gwałtownie. 306
— Tak? — zapytał. — Pan McDeere? — odezwał si˛e Tarrance. — Mówi s˛edzia Hugo. Spó´znił si˛e pan. Prosz˛e natychmiast stawi´c si˛e w sadzie. ˛ — Oczywi´scie. — Mitch porwał płaszcz i walizk˛e, po czym spojrzał na Nin˛e spod zmarszczonych brwi. — Przepraszam — powiedziała. — Nie było tego w twoim kalendarzu. Mitch wypadł na korytarz, zbiegł po schodach, minał ˛ recepcj˛e i wypadł z budynku. Pobiegł wzdłu˙z Front Street w kierunku Union i przemknał ˛ przez hall Cotton Exchange Building. Znalazłszy si˛e na Union skr˛ecił w stron˛e dzielnicy latynoameryka´nskiej. Mo˙zliwe, z˙ e w innym mie´scie młody, dobrze ubrany człowiek z walizka,˛ p˛edzacy ˛ jak wystraszony pies, nie zwróciłby niczyjej uwagi. Ale to było Memphis. Ludzie gapili si˛e na niego. Ukrył si˛e za straganem z owocami i odpoczywał chwil˛e. Nikt za nim nie biegł. Zjadł jabłko. Pomy´slał, z˙ e je´sli kto´s miałby go s´ciga´c, chciałby, z˙ eby tym kim´s był Dwutonowy Tony. Wayne Tarrance nigdy nie imponował mu swym sprytem. Spotkanie w korea´nskim sklepie z butami omal nie sko´nczyło si˛e fatalnie, spotkanie na imprezie z kurczakami na Grand Cayman okazało si˛e równie˙z głupim pomysłem. Jego notatki na temat Morolta mogłyby zanudzi´c harcerzyka. Lecz jego pomysł kodu bezpiecze´nstwa: „o nic nie pytaj, uciekaj, je´sli ci z˙ ycie miłe”, był znakomity. Mitch wiedział od miesiaca, ˛ z˙ e je´sli zadzwoni do niego s˛edzia Hugo, oznacza to, z˙ e musi rzuca´c wszystko i wia´c jak szalony. Stało si˛e co´s złego i chłopcy z czwartego pi˛etra ruszyli do akcji. Gdzie jest Abby? — pomy´slał. Po Union spacerowało parami tylko kilku przechodniów. Znacznie lepiej czułby si˛e na zatłoczonej ulicy. Spojrzał na skrzy˙zowanie Union z Front Street, ale nie zauwa˙zył niczego podejrzanego. Minał ˛ dwie przecznice, wszedł do hallu hotelu „Peabody” i zaczał ˛ szuka´c telefonu. Znalazł jeden na galeryjce, ukryty w krótkim korytarzu przy m˛eskiej toalecie. Wykr˛ecił numer biura FBI w Memphis. — Poprosz˛e z Wayne’em Tarrance’em. To bardzo wa˙zne. Mówi McDeere. Tarrance zgłosił si˛e natychmiast. — Gdzie jeste´s, Mitch? — Wszystko w porzadku, ˛ Tarrance. Co si˛e dzieje? — Gdzie jeste´s? — Poza budynkiem, panie s˛edzio. Jestem bezpieczny. Co si˛e stało? — Musisz tu przyjecha´c, Mitch. — Nie my´sl˛e wykonywa´c głupich ruchów. I nie przyjad˛e, dopóki mi wszystkiego nie wyja´snisz. — Có˙z, my. . . Hmm. . . mamy pewien problem. Był mały przeciek. Powiniene´s. . .
307
— Przeciek, Tarrance? Powiedziałe´s przeciek? Nie ma takich rzeczy jak mały przeciek. Mów, Tarrance, dopóki nie odło˙ze˛ słuchawki i nie znikn˛e. Namierzasz ten telefon, prawda? Odkładam słuchawk˛e. — Nie! Słuchaj, Mitch. Oni wiedza.˛ Wiedza,˛ z˙ e si˛e kontaktujemy. Wiedza˛ o pieniadzach ˛ i dokumentach. Nastapiła ˛ długa chwila ciszy. — Mały przeciek, Tarrance? Brzmi to raczej jak wielki wybuch. Opowiedz mi o tym przecieku. Tylko si˛e pospiesz. — To straszne, Mitch. Naprawd˛e straszne. Voyles jest załamany. Jeden z naszych ludzi sprzedał informacj˛e. Nakryli´smy go dzi´s rano w hotelu w Waszyngtonie. Za wiadomo´sci o tobie zapłacili mu dwie´scie tysi˛ecy. Jeste´smy wstrza´ ˛sni˛eci, Mitch. — Och, jak˙ze mi przykro. Doskonale rozumiem wasz ból i smutek, Tarrance. My´sl˛e, z˙ e chcecie, z˙ ebym przyszedł do was do biura. B˛edziemy mogli usia´ ˛sc´ sobie razem i pociesza´c si˛e wzajemnie. — Voyles b˛edzie tu w południe, Mitch. Przylatuje z najlepszymi lud´zmi. Chce si˛e z toba˛ spotka´c. Zabierzemy ci˛e z miasta. — Oczywi´scie. Chcecie, bym wpadł w wasze ramiona, bo tam b˛ed˛e bezpieczny. Jeste´s idiota,˛ Tarrance. Voyles jest idiota.˛ Wszyscy jeste´scie idiotami. A ja jestem głupcem, z˙ e wam wierzyłem. Namierzasz ten telefon, Tarrance? — Nie! — Kłamiesz. Odkładam słuchawk˛e, Tarrance. Nie ruszaj si˛e z miejsca. Zadzwoni˛e do ciebie z innego aparatu za czterdzie´sci minut. — Nie! Posłuchaj, Mitch. Je´sli nie przyjdziesz tutaj, zginiesz. — Do usłyszenia, Wayne. Czekaj przy aparacie. Mitch odło˙zył słuchawk˛e i rozejrzał si˛e dookoła. Podszedł do marmurowej kolumny i zerknał ˛ na hall w dole. Wokół fontanny pływały kaczki. Restauracja była prawie pusta. Przy jednym ze stolików siedziały stare, bogate kobiety sa˛ czac ˛ herbat˛e i plotkujac. ˛ W recepcji stał samotny go´sc´ i wpisywał si˛e do ksi˛egi meldunkowej. Nagle zza paproci rosnacej ˛ w olbrzymiej doniczce wyłonił si˛e nordyk i spojrzał w jego stron˛e. — Tam, u góry! — krzyknał ˛ przez hall do swojego kolegi. Obaj utkwili w nim spojrzenia i ocenili odległo´sc´ . Barman popatrzył w gór˛e na Mitcha, potem przeniósł wzrok na nordyka i jego koleg˛e. Kobiety gapiły si˛e w milczeniu. — Wezwijcie policj˛e! — wrzasnał ˛ Mitch, cofajac ˛ si˛e od barierki. Obydwaj m˛ez˙ czy´zni pu´scili si˛e sprintem i wpadli na schody. Mitch odczekał pi˛ec´ sekund, po czym wrócił do barierki. Barman nie wykonał z˙ adnego ruchu. Kobiety zamarły. Łomot nóg na schodach był coraz bli˙zszy. Mitch usiadł na barierce, rzucił walizk˛e, przerzucił nogi na druga˛ stron˛e, wstrzymał oddech i skoczył z wysoko´sci 308
dwudziestu stóp na dywan w hallu. Zleciał jak kamie´n, ale udało mu si˛e spa´sc´ na obie nogi. W kostkach i biodrach poczuł gwałtowny, ostry ból. Nadwer˛ez˙ one kolano ugi˛eło si˛e pod nim, lecz zdołał utrzyma´c si˛e na nogach. Obok, przy windach, znajdowała si˛e mała pasmanteria. Na wystawie pełno było krawatów i r˛ekawiczek. Utykajac ˛ wszedł do sklepiku. Za lada˛ stał chłopak majacy ˛ nie wi˛ecej ni˙z dziewi˛etna´scie lat. Nie było innych klientów. Drugie drzwi prowadziły na ulic˛e. — Czy te drzwi sa˛ zamkni˛ete? — zapytał cicho Mitch. — Tak, prosz˛e pana. — Chcesz zarobi´c tysiac ˛ dolarów? Całkiem legalnie? — Mitch pospiesznie wysupłał tysiacdolarowy ˛ banknot i rzucił go na lad˛e. — Och, oczywi´scie. — Wszystko zgodnie z prawem. Przysi˛egam. Nie b˛edziesz miał z˙ adnych kłopotów. Otwórz te drzwi i kiedy za jakie´s dwadzie´scia sekund wbiegna˛ tu dwaj m˛ez˙ czy´zni, powiedz im, z˙ e wyszedłem t˛edy i wskoczyłem do taksówki. Chłopak u´smiechnał ˛ si˛e szerzej i zgarnał ˛ pieniadze. ˛ — Jasne. Nie ma sprawy. — Gdzie jest przebieralnia? — Tutaj, obok szafy. — Otwórz drzwi! — polecił Mitch. Wszedł do kabiny, usiadł i zaczał ˛ rozmasowywa´c kostki i biodra. Kiedy nordyk za swoim towarzyszem wpadli z hallu, sprzedawca rozwieszał krawaty. — Dzie´n dobry — odezwał si˛e uprzejmie. — Czy nie przebiegł t˛edy s´rednio wysoki m˛ez˙ czyzna w ciemnoszarym garniturze i czerwonym krawacie? — Tak, prosz˛e pana. Wybiegł tymi drzwiami i wsiadł do taksówki. — Do taksówki! Cholera! Trzasn˛eły drzwi, po czym w sklepie znowu zapadła cisza. Chłopak zbli˙zył si˛e do półki z butami. — Ju˙z poszli, prosz˛e pana — powiedział. Mitch rozmasowywał kolana. — To dobrze. Podejd´z do drzwi i odczekaj dwie minuty. Je´sli ich zobaczysz, daj mi zna´c. Po dwóch minutach chłopak wrócił. — Znikn˛eli. Mitch nie ruszył si˛e z miejsca, u´smiechnał ˛ si˛e tylko w stron˛e drzwi. ´ — Swietnie. Chciałbym jedna˛ z tych ciemnozielonych sportowych kurtek, rozmiar czterdzie´sci cztery, i białe buty z ko´zlej skóry, dziesiatki. ˛ Przynie´s je tutaj. I obserwuj, czy nic si˛e nie dzieje. — Oczywi´scie, prosz˛e pana. 309
Chłopak przemknał ˛ przez sklep, porwał kurtk˛e i buty i wsunał ˛ je pod drzwi kabiny. Mitch zdjał ˛ krawat, przebrał si˛e szybko i znowu usiadł. — Ile ci jestem winien? — zapytał ze s´rodka. — Chwileczk˛e. . . Co by pan powiedział na pi˛ec´ set dolarów? — W porzadku. ˛ Zamów taksówk˛e i daj mi zna´c, kiedy podjedzie. Tarrance przespacerował wokół biurka ze trzy mile. Rozmow˛e udało si˛e namierzy´c, ale Laney przybył do „Peabody’ego” za pó´zno. Ju˙z wrócił i siedział zdenerwowany obok Acklina. Czterdzie´sci minut po pierwszym telefonie w intercomie odezwał si˛e głos sekretarki. — Panie Tarrance. Dzwoni McDeere. Tarrance rzucił si˛e do aparatu. — Gdzie jeste´s? — Jeszcze w mie´scie. Ale ju˙z niedługo. — Posłuchaj, Mitch. Na własna˛ r˛ek˛e nie prze˙zyjesz dłu˙zej ni˙z dwa dni. Oni s´ciagaj ˛ a˛ tu tylu swoich ludzi, z˙ e mogliby rozp˛eta´c kolejna˛ wojn˛e. Musisz pozwoli´c nam ci pomóc. — Nie wiem, Tarrance. Jako´s nie wierz˛e wam, chłopcy. Nie potrafi˛e powiedzie´c dlaczego. Przeczucie. — Prosz˛e, Mitch. Nie rób tego bł˛edu. — Wydaje mi si˛e, chłopcy, z˙ e chcecie, bym uwierzył, z˙ e potraficie ochrania´c mnie przez reszt˛e mojego z˙ ycia. To dosy´c s´mieszne, Tarrance. Zawarłem z FBI umow˛e i o mały włos nie zostałem zabity we własnym biurze. Naprawd˛e s´wietna ochrona. Tarrance odetchnał ˛ gł˛eboko do słuchawki. Na chwil˛e zapadła cisza. — A co z dokumentami? Zapłacili´smy ci za nie milion dolarów. — Kr˛ecisz, Tarrance. Zapłacili´scie milion za czyste papiery. Dostali´scie je, a ja dostałem milion. Była to oczywi´scie cz˛es´c´ umowy. Inna˛ jej cz˛es´cia˛ była ochrona. — Daj nam te cholerne dokumenty, Mitch. Powiedziałe´s, z˙ e ukryłe´s je gdzie´s w pobli˙zu. Uciekaj, je´sli chcesz, ale daj nam te papiery. — Nic z tego, Tarrance. W tej chwili mog˛e znikna´ ˛c, a Morolto b˛edzie mnie s´cigał albo nie. Je´sli nie dostaniecie dokumentów, nie b˛edziecie mogli ich oskarz˙ y´c. Je´sli Morolto nie zostanie postawiony w stan oskar˙zenia, to by´c mo˙ze dopisze mi szcz˛es´cie i którego´s dnia po prostu o mnie zapomni. Nap˛edziłem im porzadne˛ go stracha, ale poza tym na razie nie narobiłem im z˙ adnych powa˙znych kłopotów. Do diabła, którego´s dnia mo˙ze nawet zatrudnia˛ mnie z powrotem. — Chyba nie mówisz tego powa˙znie. B˛eda˛ ci˛e s´ciga´c, a˙z dopadna.˛ My te˙z b˛edziemy ci˛e s´ciga´c, je´sli nie dostaniemy dokumentów. To takie proste, Mitch. — W takim razie postawi˛e na mafi˛e. Je´sli mnie, chłopcy, znajdziecie wczes´niej, b˛edzie to jaki´s przeciek. Z tych mniejszych. 310
— Zwariowałe´s, Mitch. Jeste´s głupcem, je˙zeli wydaje ci si˛e, z˙ e mo˙zesz wzia´ ˛c swój milion i pow˛edrowa´c tam, gdzie sło´nce wschodzi. Wy´sla˛ swoich oprychów na wielbładach, ˛ z˙ eby szukali ci˛e po pustyni. Nie rób tego, Mitch. ˙ — Zegnaj, Tarrance. Pozdrowienia od Raya. W słuchawce słycha´c było ju˙z tylko sygnał. Tarrance porwał aparat i cisnał ˛ nim o s´cian˛e. Mitch spojrzał na zegar wiszacy ˛ na s´cianie portu lotniczego i wykr˛ecił nast˛epny numer. Odebrała Tammy. — Cze´sc´ , kochanie. Przepraszam, z˙ e ci˛e obudziłem. — Nic nie szkodzi. I tak nie mog˛e spa´c na tym łó˙zku. O co chodzi? — Du˙ze kłopoty. We´z ołówek i słuchaj uwa˙znie. Nie mam chwili do stracenia. Uciekam, a oni depcza˛ mi po pi˛etach. — Mów. — Przede wszystkim zadzwo´n do Abby, do jej rodziców. Powiedz, by rzuciła wszystko i natychmiast wyjechała z miasta. Nie ma czasu na pakowanie rzeczy ani po˙zegnalne buziaki. Powiedz jej, z˙ eby odło˙zyła słuchawk˛e, wsiadła do samochodu i wyjechała nie ogladaj ˛ ac ˛ si˛e za siebie. Ma pojecha´c sze´sc´ dziesiat ˛ a˛ czwarta˛ mi˛edzystanowa˛ do Huntington w zachodniej Wirginii i dosta´c si˛e na lotnisko. Z Huntington ma polecie´c do Mobile. Tam niech wynajmie samochód i jedzie dziesiat ˛ a˛ mi˛edzystanowa˛ do Gulf Shores, a potem sto osiemdziesiat ˛ a˛ druga˛ autostrada˛ na wschód do Perdido Beach. W „Perdido Beach Hilton” niech wynajmie pokój na nazwisko Rachel James i niech tam czeka. Zapisała´s? — Tak. — To nie wszystko. Chc˛e, z˙ eby´s przyleciała do Memphis. Dzwoniłem do Doca, ale paszporty i cała reszta nie sa˛ jeszcze gotowe. Zwymy´slałem go, ale nie pomogło. Obiecał, z˙ e b˛edzie pracował cała˛ noc i przygotuje na rano. Mnie tu nie b˛edzie, wi˛ec ty odbierzesz to od niego. — Tak jest. — Nast˛epnie wró´c z powrotem do Nashville i czekaj. Pod z˙ adnym pozorem nie oddalaj si˛e od telefonu. — Zapisałam. — Potem zawiadom Abanksa. — W porzadku. ˛ Jakie masz plany? — Lec˛e do Nashville, ale nie wiem dokładnie, kiedy tam dotr˛e. Musz˛e ko´nczy´c. Słuchaj, Tammy, powiedz Abby, z˙ e je´sli natychmiast nie wyjedzie, zginie. Wi˛ec niech ucieka, do diabła. Niech ucieka! — Tak jest, szefie. Poszedł szybko do wej´scia numer dwadzie´scia dwa i zda˙ ˛zył jeszcze na samolot odlatujacy ˛ o dziesiatej ˛ dwadzie´scia cztery do Cincinnati. Kiesze´n miał wypchana˛ biletami w jedna˛ stron˛e, które kupił wykorzystujac ˛ kart˛e kredytowa.˛ Do Tulzy — American Flight 233 o 10.14, na nazwisko Mitchel McDeere, do Chicago — 311
Northwest Flight 861 o 10.15, na nazwisko Mitchel McDeere, do Dallas — United Flight 562 o 10.30, na nazwisko Mitchel McDeere i do Atlanty — Delta Flight 790 o 11.10, na nazwisko Mitchel McDeere. Bilet do Cincinnati kupił za gotówk˛e na nazwisko Sam Fortune. Kiedy Lazarov wkroczył do biura na trzecim pi˛etrze, wszyscy spu´scili głowy. DeVasher spojrzał na niego wzrokiem przestraszonego dziecka, które wła´snie dostało lanie. Wspólnicy przygladali ˛ si˛e niezwykle uwa˙znie swoim sznurowadłom i dr˙zały im po´sladki. — Nie mo˙zemy go znale´zc´ — odezwał si˛e DeVasher. Lazarov nie nale˙zał do tych, którzy wrzeszcza˛ i przeklinaja.˛ Cieszył si˛e sława˛ człowieka, który w krytycznych momentach potrafi zachowa´c spokój. — Chcesz powiedzie´c, z˙ e po prostu wstał i wyszedł stad? ˛ — zapytał niemal łagodnym tonem. Nie było odpowiedzi. — W porzadku, ˛ DeVasher. Plan jest nast˛epujacy: ˛ wy´slij wszystkich ludzi na lotnisko. Niech sprawdza˛ ka˙zda˛ lini˛e. Gdzie jest jego samochód? — Na parkingu. — To cudownie. Uciekł pieszo. Uciekł z waszej małej twierdzy na piechot˛e. Joey b˛edzie po prostu zachwycony. Sprawd´zcie wszystkie firmy wynajmujace ˛ samochody. Ilu szanownych wspólników mamy do dyspozycji? — Sze´sc´ dziesiat ˛ procent. — Utwórz z nich pary i wy´slij na lotniska w Miami, Nowym Orleanie, Houston, Atlancie, Chicago, Los Angeles, San Francisco i Nowym Jorku. Niech kr˛eca˛ si˛e po tych lotniskach. Niech mieszkaja˛ na tych lotniskach. Niech jadaja˛ na tych lotniskach. Niech sprawdzaja˛ ka˙zdy mi˛edzynarodowy lot. Jutro przy´slemy posiłki. Wy, szanowni panowie, dobrze go znacie, wi˛ec go odnajd´zcie. Działamy troch˛e na o´slep, ale co mamy do stracenia? Zajmie nam to troch˛e czasu i przykro mi, chłopcy, ale b˛eda˛ to bezpłatne godziny. Gdzie jest jego z˙ ona? — W Danesboro, Kentucky, u swoich rodziców. — Przywie´zcie ja˛ tutaj. Nie róbcie jej z˙ adnej krzywdy. Po prostu ja˛ przywie´zcie. — Zaczynamy kasowa´c dokumenty? — zapytał DeVasher. — Poczekamy dwadzie´scia cztery godziny. Potem wy´slij kogo´s na Kajmany, z˙ eby zniszczył te materiały. Musimy si˛e spieszy´c, DeVasher. Biuro opustoszało. Voyles chodził wokół biurka Tarrance’a i wyszczekiwał rozkazy. Jego wrzaski zapisywało kilku poruczników. 312
— Obstawi´c lotnisko! Sprawdzi´c ka˙zdy lot! Zawiadomi´c posterunki we wszystkich wi˛ekszych miastach! Skontaktowa´c si˛e z celnikami! Mamy jego zdj˛ecie? — Nie mo˙zemy z˙ adnego znale´zc´ , sir. — Znajd´zcie, i to szybko. Dzi´s w nocy musi si˛e znale´zc´ w ka˙zdym biurze FBI i w ka˙zdym punkcie odprawy celnej. On chce si˛e nam wymkna´ ˛c! Skurwiel!
Rozdział 35
Autobus wyjechał z Birmingham w s´rod˛e, tu˙z przed czternasta.˛ Ray zajał ˛ miejsce z tyłu i uwa˙znie przygladał ˛ si˛e ka˙zdemu nowemu pasa˙zerowi. Wygladał ˛ bardzo przyzwoicie. Wcze´sniej pojechał taksówka˛ do centrum handlowego w Birmingham i zaopatrzył si˛e tam w wytarte levisy, kraciasta˛ koszulk˛e z krótkimi r˛ekawami i par˛e czerwono-białych butów Reeboka. Kupił równie˙z lotnicze okulary przeciwsłoneczne i kapelusz Auburna. Zjadł te˙z pizz˛e i ostrzygł si˛e na je˙za. Sasiednie ˛ miejsce zaj˛eła niska, gruba, mocno opalona kobieta. U´smiechnał ˛ si˛e do niej. — De dónde es usted? Skad ˛ pochodzisz? Radosny grymas wykrzywił jej twarz. U´smiechn˛eła si˛e, pokazujac ˛ resztki z˛ebów. — Mexico — odparła dumnie. — Habla espanol? — zapytała rozpromieniona. — Si. Przez dwie godziny, w czasie kiedy autobus toczył si˛e w kierunku Montgomery, gaw˛edzili sobie z o˙zywieniem po hiszpa´nsku. Musiała niekiedy powtarza´c niektóre słowa, ale w zasadzie Ray zadziwiał sam siebie. Przez osiem lat nie u˙zywał w ogóle tego j˛ezyka i tylko troch˛e wyszedł z wprawy. Agenci specjalni Jenkins i Jones jechali za autobusem w dodge’u ariesie. Jenkins prowadził, Jones spał. Zadanie zacz˛eło ich nudzi´c ju˙z po dziesi˛eciu minutach od momentu, w którym opu´scili Knoxville. Rutynowa obserwacja, jak im powiedziano. Je´sli go zgubicie, nie b˛edzie tragedii. Ale starajcie si˛e go nie zgubi´c. Samolot z Huntington do Atlanty miał wystartowa´c dopiero za dwie godziny. Abby siedziała w dalekim kacie ˛ ciemnej poczekalni i rozgladała ˛ si˛e uwa˙znie dookoła. Baga˙ze poło˙zyła na sasiednim ˛ fotelu. Zgodnie z instrukcja˛ zabrała ze soba˛ tylko szczoteczk˛e do z˛ebów, troch˛e kosmetyków i par˛e ubra´n. Napisała krótki list do rodziców, w którym wyja´sniła, z˙ e musiała natychmiast wyjecha´c do Memphis, by zobaczy´c si˛e z Mitchem. Wszystko w porzadku, ˛ nie martwcie si˛e, s´ciskam, całuj˛e, Abby.
314
Nie wiedziała, czy Mitch jeszcze z˙ yje. Tammy powiedziała, z˙ e sprawiał wraz˙ enie wystraszonego, ale doskonale panował nad soba.˛ Jak zwykle. Powiedziała, z˙ e wybierał si˛e do Nashville, a ona, Tammy, miała polecie´c do Memphis. Była zdenerwowana, ale wierzyła, z˙ e Mitch wie, co robi. Trzeba dosta´c si˛e do Perdido Beach i czeka´c. Abby nigdy nie słyszała o Perdido Beach. I miała niemal pewno´sc´ , z˙ e on te˙z nigdy tam nie był. Poczekalnia okazała si˛e niezbyt przyjemnym miejscem. Mniej wi˛ecej raz na dziesi˛ec´ minut Abby otrzymywała od pijanych biznesmenów niedwuznaczne propozycje. „Zje˙zd˙zaj pan” — odpowiadała za ka˙zdym razem. Po dwóch godzinach znalazła si˛e na pokładzie samolotu. Zaj˛eła miejsce przy oknie. Zapi˛eła pasy i próbowała si˛e uspokoi´c. I nagle zobaczyła ja.˛ Była blondynka˛ o wyra´znie zarysowanych ko´sciach policzkowych i mocnej, wr˛ecz niekobiecej szcz˛ece. Miała jednak s´wietna˛ figur˛e i była do´sc´ atrakcyjna. Abby widziała ju˙z kiedy´s cz˛es´c´ tej twarzy. Cz˛es´c´ , gdy˙z ta kobieta nosiła wówczas, tak jak teraz zreszta,˛ du˙ze, przeciwsłoneczne okulary. Spojrzała na Abby, odwróciła natychmiast wzrok i poszła w stron˛e swojego fotela w tyle samolotu. Bar „Shipwreck”. Blondynka z baru „Shipwreck”. Kobieta, która podsłuchiwała ich rozmow˛e z Abanksem. Wi˛ec ja˛ znale´zli. A je´sli ja˛ znale´zli, gdzie był jej ma˙ ˛z? Co z nim zrobili? Pomy´slała o dwugodzinnej je´zdzie kr˛eta,˛ górska˛ droga˛ z Danesboro do Huntington. Prowadziła jak wariatka. Nie mogli za nia˛ jecha´c. Samolot zaczał ˛ kołowa´c i po minucie oderwał si˛e od pasa startowego. Po raz drugi w ciagu ˛ ostatnich trzech tygodni Abby obserwowała zmierzch zapadajacy ˛ nad lotniskiem w Atlancie ze s´rodka 727. Tym razem wraz z blondynka.˛ Po upływie pół godziny obie odleciały do Mobile. Z Cincinnati Mitch poleciał do Nashville. Dotarł tam w s´rod˛e o szóstej wieczór, kiedy banki były ju˙z zamkni˛ete. Znalazł punkt wynajmu ci˛ez˙ arówek U-Haul i telefonicznie zamówił taksówk˛e. Wynajał ˛ jeden z mniejszych modeli, szesnastostopowy. Zapłacił gotówka,˛ ale musiał zostawi´c w depozycie kart˛e kredytowa˛ i prawo jazdy. Je˙zeli DeVasher odnajdzie to miejsce, trudno. Kupił dwadzie´scia kartonowych pudeł i odjechał do wynaj˛etego przez Tammy mieszkania. Od wtorkowego wieczoru nie miał nic w ustach, ale okazało si˛e, z˙ e ma szcz˛es´cie. Tammy zostawiła paczk˛e pra˙zonej kukurydzy i dwa piwa. Po˙zarł wszystko łapczywie. O ósmej wykonał pierwszy telefon do „Perdido Beach Hilton”. Zapytał o Lee Stevensona. „Jeszcze nie przybył” — odparła recepcjonistka. Wyciagn ˛ ał ˛ si˛e na podłodze i zaczał ˛ my´sle´c o tysiacach ˛ rzeczy, które mogły przydarzy´c si˛e Abby. Mo˙ze zabili ja˛ w Kentucky, a on nic o tym nie wiedział. Nie mógł zadzwoni´c. 315
Łó˙zko było nie zasłane, tanie prze´scieradło i koc zsun˛eły si˛e z jednej strony na podłog˛e. Tammy nie była wzorowa˛ gospodynia.˛ Popatrzył na małe, wynaj˛ete łó˙zko i pomy´slał o Abby. Tylko pi˛ec´ nocy temu próbowali si˛e na tym łó˙zku pozabija´c. Miał nadziej˛e, z˙ e jest na pokładzie samolotu. Sama. W sypialni usiadł na nie rozpiecz˛etowanym pudle z kamera˛ Sony i podziwiał zgromadzone tu dokumenty. Tammy porozkładała je na dywanie w równiutkich stosach — osobno te, które dotyczyły kajma´nskich banków, i te dotyczace ˛ kajma´nskich spółek. Na szczycie ka˙zdej sterty le˙zał z˙ ółty notes, a w nim zapisane były nazwy spółek, daty ich zało˙zenia i inne szczegóły. I nazwiska. Nawet Tarrance by si˛e w tym połapał. Sad ˛ Najwy˙zszy mógłby po˙zre´c ich z˙ ywcem. Prokurator Generalny mógłby zwoływa´c konferencje prasowe. A s˛edziowie mogliby skazywa´c, skazywa´c i skazywa´c. Agent specjalny Jenkins ziewnał ˛ do słuchawki i wykr˛ecił numer biura w Memphis. Nie spał od dwudziestu czterech godzin. Jones chrapał w samochodzie. — FBI — odezwał si˛e m˛eski głos. — Tak, kto przy aparacie? — zapytał Jenkins. Chodziło o zwyczajny rutynowy meldunek. — Acklin. — Hej, Rick. Mówi Jenkins. My. . . — Jenkins! Gdzie si˛e podziewałe´s? Zaczekaj! Jenkins przestał ziewa´c i rozejrzał si˛e po hallu dworca autobusowego. W słuchawce rozległ si˛e czyj´s w´sciekły głos. — Gdzie jeste´s, Jenkins? — To był Wayne Tarrance. — Jeste´smy na dworcu autobusowym w Mobile. Zgubili´smy go. — Co? Jak mogli´scie go zgubi´c? Senno´sc´ momentalnie opu´sciła Jenkinsa. Pochylił si˛e nad słuchawka.˛ — Chwileczk˛e, Wayne. Mieli´smy polecenie s´ledzi´c go przez osiem godzin i zorientowa´c si˛e, dokad ˛ jedzie. Powiedziałe´s, z˙ e to rutynowa obserwacja. — Nie mog˛e uwierzy´c, z˙ e go zgubili´scie. — Nie dostali´smy rozkazu s´ledzenia go przez reszt˛e jego z˙ ycia. Osiem godzin, Wayne. Jechali´smy za nim dwadzie´scia godzin i w ko´ncu nam si˛e wymknał. ˛ Po co od razu taka afera? — Dlaczego nie zadzwonili´scie wcze´sniej? — Dzwonili´smy dwa razy. Z Birmingham, z Montgomery. Za ka˙zdym razem było zaj˛ete. O co chodzi, Wayne? — Poczekaj chwil˛e. Jenkins ujał ˛ mocniej słuchawk˛e i czekał. Odezwał si˛e nast˛epny głos. — Halo, Jenkins? — Tak. 316
— Tu Voyles. Co si˛e stało, do cholery? Jenkins odetchnał ˛ gł˛eboko i powiódł dookoła bł˛ednym spojrzeniem. — Zgubili´smy go, sir. Jechali´smy za nim dwadzie´scia godzin i kiedy w Mobile wysiadł z autobusu, zgubili´smy go w tłumie. — Znakomicie, synu. Jak dawno? — Dwadzie´scia minut temu. — W porzadku. ˛ Teraz posłuchaj. Musimy go koniecznie odszuka´c. Jego brat zniknał ˛ z naszymi pieni˛edzmi. Zmobilizuj chłopców z Mobile. Powiedz, kim jeste´s i z˙ e w mie´scie ukrywa si˛e zbiegły morderca. Prawdopodobnie zdj˛ecie i nazwisko Raya wisi ju˙z u nich na s´cianie. Jego matka mieszka w Panama City Beach. Postaw na nogi wszystkich naszych ludzi od Panama City do Mobile. Przy´sl˛e posiłki. — Tak jest. Przykro mi, sir. Nie mieli´smy rozkazu s´ledzi´c go bez przerwy. — Porozmawiamy o tym pó´zniej. O dziesiatej ˛ Mitch ponownie zadzwonił do „Perdido Beach Hilton”. Zapytał o Rachel James. Jeszcze nie przyjechała. Zapytał te˙z o Lee Stevensa. „Chwileczk˛e” — odparła recepcjonistka. Mitch usiadł na podłodze i czekał niecierpliwie. Telefon w pokoju dzwonił i po chwili kto´s podniósł słuchawk˛e. — Tak? — powiedział kto´s szybko. — Słucham. — Lee? — zapytał Mitch. Chwila milczenia. — Tak. — Tu Mitch. Gratuluj˛e. Ray opadł na łó˙zko i zamknał ˛ oczy. — To było takie łatwe, Mitch. Jak to zrobiłe´s? — Opowiem ci, kiedy b˛edziemy mieli wi˛ecej czasu. Na razie kupa ludzi próbuje mnie zabi´c. Mnie i Abby. Uciekamy przed nimi. — Kim oni sa,˛ Mitch? — Opowiedzenie pierwszego rozdziału zaj˛ełoby par˛e godzin. Porozmawiamy pó´zniej. Na razie zapisz ten numer: 615–889–4380. — To nie w Memphis. — Nie, to w Nashville. Jestem w mieszkaniu, które słu˙zy za centrum operacyjne. Zanotuj ten numer. Je´sli mnie nie b˛edzie, odbierze dziewczyna o imieniu Tammy. — Tammy? — To długa historia. Teraz uwa˙zaj. Dzi´s w nocy powinna si˛e tam pojawi´c Abby i zameldowa´c pod nazwiskiem Rachel James. Przyjedzie wynaj˛etym samochodem. — Przyjedzie tutaj! 317
— Posłuchaj Ray, gonia˛ nas kanibale, ale na razie udało nam si˛e im wymkna´ ˛c. — Wymkna´ ˛c si˛e komu? — Mafii i FBI. — To ju˙z wszyscy? — Chyba tak. Teraz posłuchaj. Istnieje prawdopodobie´nstwo, z˙ e Abby b˛edzie s´ledzona. Musisz ja˛ znale´zc´ i zaopiekowa´c si˛e nia.˛ I upewni´c si˛e, ale na mur, z˙ e nikt jej nie s´ledzi. — A je´sli tak? — Wtedy zadzwo´n do mnie i co´s wymy´slimy. — Nie ma problemu. — U˙zywaj telefonu tylko do skontaktowania si˛e ze mna.˛ Pami˛etaj, nie b˛edziemy mogli długo rozmawia´c. — Mam mas˛e pyta´n, braciszku. — A ja mas˛e odpowiedzi. Ale nie teraz. Uwa˙zaj na moja˛ z˙ on˛e i zadzwo´n, kiedy si˛e tam pojawi. — Tak zrobi˛e. I dzi˛eki, Mitch. — Adios. Po godzinie Abby zjechała ze sto osiemdziesiatej ˛ drugiej autostrady i wjechała na kr˛ety podjazd do „Hiltona”. Zaparkowała czterodrzwiowego chryslera z rejestracja˛ stanu Alabama i przeszła pod szerokim tarasem do frontowych drzwi. Zatrzymała si˛e na chwil˛e, obejrzała na drog˛e i weszła do s´rodka. Po dwóch minutach za mikrobusem zatrzymała si˛e z˙ ółta taksówka z Mobile. Ray obserwował ja˛ przez okno. Siedzaca ˛ na tylnym siedzeniu kobieta pochyliła si˛e i mówiła co´s do szofera. Czekali minut˛e. Wyj˛eła z torebki pieniadze ˛ i zapłaciła. Wysiadła i czekała, a˙z taksówka odjedzie. Była blondynka,˛ to zauwa˙zył najpierw. I była bardzo zgrabna. Miała na sobie bardzo obcisłe sztruksowe spodnie. Nosiła ciemne okulary, co wydało mu si˛e dosy´c dziwne, gdy˙z dochodziła północ. Zbli˙zyła si˛e do frontowych drzwi, odczekała jeszcze minut˛e i weszła do s´rodka. Obserwował ja˛ uwa˙znie. Przeszedł do hallu. Blondynka podeszła do stojacego ˛ za kontuarem recepcjonisty. — Pojedynczy pokój prosz˛e — usłyszał. Recepcjonista podsunał ˛ jej formularz. Blondynka wypełniła go. — Jak si˛e nazywa kobieta, która rejestrowała si˛e przed chwila? ˛ — zapytała. — Wydaje mi si˛e, z˙ e to moja stara przyjaciółka. Recepcjonista rzucił okiem na formularze. — Rachel James. — Tak, to ona. Skad ˛ przyjechała? — To adres w Memphis — powiedział recepcjonista. — W którym pokoju si˛e zatrzymała? 318
— Nie mog˛e poda´c numeru pokoju — odpowiedział recepcjonista. Blondynka szybko wyj˛eła z torebki dwie dwudziestki i posun˛eła w jego kierunku. — Chc˛e si˛e z nia˛ tylko przywita´c. Recepcjonista schował pieniadze. ˛ — Pokój sze´sc´ set dwadzie´scia dwa. Kobieta zapłaciła gotówka.˛ — Gdzie sa˛ telefony? — Tam z boku — wskazał recepcjonista. Ray przemknał ˛ szybko w t˛e stron˛e i znalazł cztery aparaty telefoniczne. Podszedł do s´rodkowego, zdjał ˛ słuchawk˛e i zaczał ˛ udawa´c, z˙ e rozmawia. Pojawiła si˛e blondynka, stan˛eła przy aparacie i odwróciła si˛e tyłem do Raya. Mówiła cicho. Słyszał tylko niektóre słowa: — . . . zameldowała. . . pokój sze´sc´ set dwadzie´scia dwa. . . Mobile. . . północ. . . nie mog˛e. . . godzin˛e?. . . tak. . . pospieszcie si˛e. Odło˙zyła słuchawk˛e i Ray zaczał ˛ mówi´c gło´sniej. Dziesi˛ec´ minut pó´zniej kto´s zapukał do jej drzwi. Wyskoczyła z łó˙zka, złapała czterdziestk˛epiatk˛ ˛ e, wsun˛eła ja˛ za pasek i przykryła koszula.˛ Zlekcewa˙zyła ła´ncuch i uchyliła drzwi. Otwarły si˛e z impetem, spychajac ˛ ja˛ na s´cian˛e. Ray doskoczył do niej, wyrwał pistolet i przygwo´zdził ja˛ do podłogi. Przycisnawszy ˛ jej twarz do dywanu przytknał ˛ luf˛e do ucha kobiety. — Zabij˛e ci˛e, je´sli tylko pi´sniesz. Przestała si˛e szamota´c i zamkn˛eła oczy. Milczała. — Kim jeste´s? — zapytał Ray. Docisnał ˛ mocniej pistolet. Milczała uparcie. — Nie ruszaj si˛e i bad´ ˛ z cicho. Jasne? Z rozkosza˛ rozwaliłbym ci głow˛e. Uspokoił si˛e, wcia˙ ˛z siedzac ˛ na jej plecach, otworzył jej torb˛e podró˙zna.˛ Wyrzucił zawarto´sc´ na podłog˛e i znalazł par˛e skarpetek. — Otwórz usta — rozkazał. Nie poruszyła si˛e. Zbli˙zył ponownie luf˛e do jej ucha i powoli otwarła usta. Ray wepchnał ˛ jej skarpetk˛e mi˛edzy z˛eby, a oczy przewiazał ˛ jedwabna˛ koszula˛ nocna.˛ Zwiazał ˛ r˛ece i nogi po´nczochami i zaczał ˛ pru´c prze´scieradło na długie pasy. Kobieta nie ruszała si˛e. Kiedy sko´nczył ja˛ wiaza´ ˛ c i kneblowa´c, wygladała ˛ jak mumia. Wepchnał ˛ ja˛ pod łó˙zko. W torebce znajdowało si˛e sze´sc´ set dolarów w gotówce, był te˙z portfel z prawem jazdy wystawionym w Illinois. Karen Adair z Chicago. Urodzona czwartego marca sze´sc´ dziesiatego ˛ drugiego roku. Zabrał torebk˛e i portfel. Kiedy o pierwszej w nocy zadzwonił telefon, Mitch jeszcze nie spał. Nie mógł oderwa´c si˛e od dokumentów, przegladał ˛ jeden po drugim. Fascynujace ˛ wykazy 319
bankowe. Bardzo obcia˙ ˛zajace ˛ wykazy. — Halo? — zapytał podejrzliwie. — Czy to centrum operacyjne? — W tle słycha´c było gło´sna˛ muzyk˛e z szafy grajacej. ˛ — Gdzie jeste´s, Ray? — W przydro˙znej spelunce. Nazywa si˛e „Floribama”. — A Abby? — Jest w samochodzie. Wszystko w porzadku. ˛ Mitch odetchnał ˛ z ulga.˛ — Musieli´smy opu´sci´c hotel. Pewna kobieta s´ledziła Abby. Ta sama, która˛ widzieli´scie w jakim´s barze na Kajmanach. Abby próbuje mi wszystko wyja´sni´c. Kobieta s´ledziła ja˛ przez cały dzie´n i przyjechała za nia˛ do „Hiltona”. Zajałem ˛ si˛e baba˛ i zmyli´smy si˛e stamtad. ˛ — Zajałe´ ˛ s si˛e nia? ˛ — Tak. Nie chciała nic powiedzie´c, ale jest na jaki´s czas wykluczona z gry. — Z Abby wszystko w porzadku? ˛ — Tak. Jeste´smy s´miertelnie zm˛eczeni. Jakie masz plany? — Znajdujecie si˛e jakie´s trzy godziny drogi od Panama City Beach. Wiem, z˙ e jeste´scie zm˛eczeni, ale musicie ucieka´c. Dosta´ncie si˛e do Panama City Beach, zostawcie samochód i wynajmijcie dwa pokoje w „Holiday Inn”. Kiedy si˛e zameldujecie, zadzwo´ncie. — Mam nadziej˛e, z˙ e wiesz, co robisz. — Zaufaj mi, Ray. — Ufam ci. Ale zaczynam z˙ ałowa´c, z˙ e nie zostałem w pudle. — Ju˙z nie mo˙zesz tam wróci´c. Musimy znikna´ ˛c albo zginiemy.
Rozdział 36
Taksówka zatrzymała si˛e na czerwonym s´wietle na przedmie´sciach Nashville. Mitch wysiadł z niej pospiesznie i przeku´stykał przez ruchliwe skrzy˙zowanie. Nogi miał obolałe i zdr˛etwiałe. Southeastern Bank Building był dwunastopi˛etrowym szklanym cylindrem przypominajacym ˛ wielka˛ puszk˛e na piłki tenisowe. Ciemny, prawie czarny budynek stał niedaleko skrzy˙zowania, otoczony labiryntem chodników, licznymi fontannami i starannie przystrzy˙zonymi trawnikami. Mitch wszedł przez frontowe drzwi i wmieszał si˛e w tłum spieszacych ˛ do pracy urz˛edników. Na marmurowej tablicy znalazł numer pokoju dyrektora i wjechał winda˛ na drugie pi˛etro. Otwarł ci˛ez˙ kie szklane drzwi i znalazł si˛e w olbrzymim okragłym ˛ pomieszczeniu. Siedzaca ˛ za szklanym biurkiem przystojna kobieta, około czterdziestki, spojrzała w jego stron˛e. Nie u´smiechn˛eła si˛e. — Chciałbym si˛e zobaczy´c z panem Masonem Laycookiem — powiedział. Skin˛eła głowa.˛ — Prosz˛e usia´ ˛sc´ . Pan Laycook nie tracił czasu. Pojawił si˛e natychmiast i był równie sztywny jak jego sekretarka. — Czym mog˛e panu słu˙zy´c? — zapytał przez nos. Mitch wstał. — Chciałbym dokona´c telegraficznego przelewu. — Tak. Ma pan konto w Southeastern? — Tak. — Pana nazwisko? — Mam konto numerowe. Innymi słowy, nie pozna pan mojego nazwiska, panie Laycook. Nie jest to panu potrzebne. — Znakomicie. Prosz˛e za mna.˛ W jego biurze nie było okien. Na pulpicie za szklanym biurkiem Mitch dostrzegł rzad ˛ klawiatur i monitorów. Rozsiadł si˛e wygodnie w fotelu. — Poprosz˛e o numer pa´nskiego konta. 321
— 214–31–35 — powiedział z pami˛eci. Laycook wystukał numer na klawiaturze i spojrzał na monitor. — To konto trzy zało˙zone przez T. Hemphill. Korzysta´c z niego mo˙ze osobis´cie ona albo m˛ez˙ czyzna o nast˛epujacych ˛ cechach zewn˛etrznych: około sze´sciu stóp wzrostu, niebieskie oczy, dwudziestopi˛ecio, dwudziestosze´scioletni brunet. Odpowiada pan temu opisowi, sir. — Mr Laycook patrzył na ekran. — Jakie sa˛ cztery ostatnie cyfry numeru pana ubezpieczenia społecznego? — 8585. — Bardzo dobrze. Zgadza si˛e. Co mog˛e dla pana zrobi´c? — Chciałbym przela´c troch˛e pieni˛edzy z banku na Grand Cayman. Laycook zmarszczył brwi, po czym wyjał ˛ z kieszeni długopis. — Z którego banku na Grand Cayman? — Z Royal Bank of Montreal. — Z jakiego konta? — To konto numerowe. — Przypuszczam, z˙ e zna pan numer. — 499DFH2122. Laycook zapisał numer i wstał. — Za chwil˛e wróc˛e. Wyszedł z pokoju. Min˛eło dziesi˛ec´ minut. Mitch rozmasowywał obolałe nogi i przygladał ˛ si˛e stojacemu ˛ na biurku monitorowi. Laycook wrócił ze swoim inspektorem panem Nokesem, wicedyrektorem czego´s tam. Nokes przedstawił si˛e, podajac ˛ r˛ek˛e nad biurkiem. Obydwaj m˛ez˙ czy´zni sprawiali wra˙zenie podenerwowanych. Przygladali ˛ si˛e uwa˙znie Mitchowi. Nokes podjał ˛ rozmow˛e. Trzymał w r˛ece mały wydruk komputerowy. — Jest to konto zastrze˙zone. Zanim dokonamy przelewu, musimy uzyska´c od pana pewne informacje. Mitch skinał ˛ głowa.˛ — Prosz˛e poda´c daty i sumy trzech ostatnich wpłat, sir. Patrzyli na niego uwa˙znie wiedzac, ˛ z˙ e mo˙ze si˛e pomyli´c. Mitch odpowiedział z pami˛eci, nie zagladaj ˛ ac ˛ do notatek: — Trzeci lutego tego roku, sze´sc´ i pół miliona dolarów. Czternasty grudnia zeszłego roku, dziewi˛ec´ milionów dwie´scie tysi˛ecy dolarów, i ósmy pa´zdziernika zeszłego roku, jedena´scie milionów dolarów. Laycook i Nokes spojrzeli na wydruk. Nokes zdobył si˛e na blady zawodowy u´smiech. — Teraz numer pa´nskiego kodu identyfikacyjnego. — Laycook wział ˛ do r˛eki długopis. — Jaki jest pana kod identyfikacyjny, sir? Mitch u´smiechnał ˛ si˛e i wyprostował obolałe nogi. — 72083. 322
— Warunki przelewu? — Chc˛e natychmiast przela´c do waszego banku dziesi˛ec´ milionów dolarów na konto numer 214–31–35. Poczekam. — To nie jest konieczne. — Poczekam. Kiedy przelew zostanie dokonany, b˛ed˛e miał jeszcze par˛e innych. — Wrócimy za moment. Ma pan ochot˛e na kaw˛e? — Nie, dzi˛ekuj˛e. Macie dzisiejsza˛ gazet˛e? — Oczywi´scie — powiedział Laycook. — Jest na stole. Pospiesznie opu´scili pokój. T˛etno Mitcha zacz˛eło wraca´c do normy. Otworzył gazet˛e „Tennessean” z Nashville i po przejrzeniu trzech artykułów natknał ˛ si˛e na ˙ kilka linijek na temat ucieczki z Brushy Mountains. Zadnych zdj˛ec´ . Kilka szczegółów. Byli bezpieczni w „Holiday Inn” na Miracle Strip w Panama City Beach na Florydzie. Na razie nikt nie wpadł na ich trop. Tak przypuszczał. Taka˛ miał nadziej˛e. Laycook powrócił sam. Był teraz wr˛ecz uroczy. Bardzo przyjacielski. — Dokonali´smy przelewu. Pieniadze ˛ sa˛ ju˙z tutaj. Co jeszcze mo˙zemy dla pana zrobi´c? — Chciałbym przela´c te pieniadze ˛ dalej. W ka˙zdym razie wi˛ekszo´sc´ . — Ile przelewów? — Trzy. — Prosz˛e poda´c szczegóły pierwszego. — Milion dolarów do Coast National Bank w Pensacoli, na numerowe konto zastrze˙zone dla jednej osoby. Białej kobiety w wieku około czterdziestu lat. — Czy to jest ju˙z istniejace ˛ konto? — Nie. Chc˛e, z˙ eby´scie otwarli je tym przelewem. — Bardzo dobrze. Kolejny transfer? — Milion dolarów do Dane County Bank w Danesboro, Kentucky. Na konto Harolda albo Maxine Sutherland, albo obojga. To mały bank, ale ma odpowiednie powiazania ˛ z United Kentucky w Louisville. — Dobrze. Trzeci transfer. — Siedem milionów do Deutsche Bank w Zurychu. Numer konta 722–03BL600. Reszta pieni˛edzy zostaje tutaj. — To zajmie jaka´ ˛s godzin˛e — informował Laycook, zapisawszy wszystko. — Zatelefonuj˛e za godzin˛e, by uzyska´c potwierdzenie transferów. — Oczywi´scie. — Bardzo dzi˛ekuj˛e, panie Laycook.
323
Ka˙zde stapniecie ˛ sprawiało mu ból, ale teraz go nie odczuwał. Równym krokiem przeszedł do windy i wyszedł z budynku. Na ostatnim pi˛etrze kajma´nskiej filii Royal Bank of Montreal sekretarka zajmujaca ˛ si˛e telegraficznymi przelewami podsun˛eła wydruk komputerowy pod wielki, szpiczasty nos Randolpha Osgooda. Małym kółkiem zakre´sliła niezwykły transfer dziesi˛eciu milionów dolarów. Niezwykły, poniewa˙z pieniadze ˛ z tego konta nigdy nie wracały do Stanów. Niezwykły równie˙z dlatego, z˙ e zostały przekazane do banku, z którym nigdy nie współpracowali. Osgood obejrzał wydruk i zadzwonił do Memphis. — Pan Tolar jest na urlopie — poinformowała go sekretarka. — A Nathan Locke? — zapytał. — Wyjechał z miasta. — Wiktor Milligan? — Pana Milligana równie˙z nie ma. Osgood odło˙zył wydruk na stert˛e dokumentów przeznaczonych do załatwienia nast˛epnego dnia. Na Szmaragdowym Wybrze˙zu Florydy i Alabamy, od kra´nców Mobile, poprzez Pensacol˛e, Fort Walton Beach, Destin, do Panama City, ciepła, wiosenna noc min˛eła spokojnie. Doszło do jednego tylko aktu przemocy. Młoda kobieta została okradziona, pobita i zgwałcona w swoim pokoju w „Perdido Beach Hilton”. Jej przyjaciel, wysoki jasnowłosy m˛ez˙ czyzna o wyra´znie nordyckich rysach, znalazł ja˛ zwiazan ˛ a˛ i zakneblowana.˛ Nazywał si˛e Rimme, Aaron Rimme, i pochodził z Memphis. Prawdziwa˛ sensacja˛ tej nocy stały si˛e masowe poszukiwania zbiegłego mordercy, Raya McDeere’a, w okolicy Mobile. Widziano go, kiedy pojawił si˛e po zmierzchu na stacji autobusowej. Jego zdj˛ecie zamieszczono na pierwszej stronie porannej gazety i przed dziesiat ˛ a˛ zgłosiło si˛e trzech s´wiadków, którzy o´swiadczyli, z˙ e go widzieli. Okre´slono jego ostatnie miejsca pobytu: Mobile Bay, Foley i Gulf Shores. Poniewa˙z „Hilton” znajdował si˛e w odległo´sci zaledwie trzech mil od Gulf Shores i poniewa˙z w czasie, gdy dokonano jedynego powa˙znego przest˛epstwa, w pobli˙zu znajdował si˛e tylko jeden zbiegły morderca, szybko wyciagni˛ ˛ eto wnioski. Nocny portier hotelu zidentyfikował Raya. Z ksi˛egi hotelowej wynikało, z˙ e rejestrował si˛e około dziewiatej ˛ trzydzie´sci jako Lee Stevens. Zapłacił gotówka.˛ Ofiara rejestrowała si˛e jaki´s czas po nim. Ona go tak˙ze zidentyfikowała. Portier przypomniał sobie, z˙ e ofiara pytała o Rachel James, która zarejestrowała si˛e pi˛ec´ minut przed nia˛ i te˙z zapłaciła gotówka.˛ Rachel James znikn˛eła tej samej nocy. Stra˙znik z parkingu równie˙z zidentyfikował McDeere’a i powiedział, 324
z˙ e ten razem z jaka´ ˛s kobieta˛ wsiadł mi˛edzy dwunasta˛ a pierwsza˛ w nocy do białego czterodrzwiowego chryslera. Dodał, z˙ e prowadziła kobieta i z˙ e wyjechali w po´spiechu. Pojechali na wschód autostrada˛ sto osiemdziesiat ˛ dwa. Ze swego pokoju na piatym ˛ pi˛etrze hotelu „Hilton” Aaron Rimmer zadzwonił do szeryfa okr˛egowego z Baldwin i nie podajac ˛ swego nazwiska poradził mu, by sprawdził w Mobile firmy zajmujace ˛ si˛e wynajmem samochodów. Sprawd´zcie je na okoliczno´sc´ Abby McDeere. To wasz biały chrysler, powiedział. Na obszarze mi˛edzy Mobile a Miami wszcz˛eto poszukiwania białego chryslera wynaj˛etego w firmie Avis przez Abby McDeere. Szeryf kierujacy ˛ akcja˛ obiecał informowa´c przyjaciela ofiary o rozwoju wydarze´n. Pan Rimmer czekał na wiadomo´sci od szeryfa w „Hiltonie”, dzielac ˛ pokój z Tonym Verklerem. W pokoju obok zatrzymał si˛e jego szef DeVasher. Czternastu jego przyjaciół czekało w swoich pokojach na szóstym pi˛etrze. Przeniesienie archiwów firmy Bendiniego z mieszkania do ci˛ez˙ arówki wymagało zrobienia siedemnastu kursów tam i z powrotem, ale około południa wszystko było gotowe do drogi. Mitch ledwie trzymał si˛e na nogach. Usiadł na łó˙zku i napisał instrukcj˛e dla Tammy. Opisał transakcj˛e bankowa,˛ której dokonał, i poprosił ja,˛ by odczekała tydzie´n i skontaktowała si˛e z jego matka.˛ Wkrótce miała zosta´c milionerka.˛ Poło˙zył sobie telefon na kolanach i przygotował si˛e do nieprzyjemnej rozmowy. Wykr˛ecił numer Dane County Bank i poprosił Harolda Sutherlanda. Dodał, z˙ e chodzi o co´s bardzo wa˙znego. — Halo — odezwał si˛e wyra´znie nieprzyjaznym tonem jego te´sc´ . — Pan Sutherland? Mówi Mitch. Czy. . . — Gdzie jest moja córka? Czy z nia˛ wszystko w porzadku? ˛ — Tak. Czuje si˛e dobrze. Jest ze mna.˛ Musimy wyjecha´c z kraju na par˛e dni. Mo˙ze tygodni. Mo˙ze miesi˛ecy. — Rozumiem — odparł wolno Sutherland. — Dokad ˛ jedziecie? — Nie jeste´smy pewni. Musimy po prostu znikna´ ˛c na jaki´s czas. — Co´s nie tak, Mitch? — Tak, prosz˛e pana. Co´s jest bardzo nie tak. Ale nie mog˛e teraz wyja´sni´c. Moz˙ e kiedy´s. Prosz˛e uwa˙znie czyta´c gazety. Znajdzie pan tam wkrótce interesujac ˛ a˛ histori˛e dotyczac ˛ a˛ Memphis. — Jeste´scie w niebezpiecze´nstwie? — W pewnym sensie. Czy nie otrzymał pan dzi´s rano dziwnego przelewu telegraficznego? — Prawd˛e mówiac, ˛ tak. Kto´s wpakował tutaj milion dolców jaka´ ˛s godzin˛e 325
temu. — Ten kto´s to ja, a pieniadze ˛ nale˙za˛ do was. Nastapiła ˛ bardzo długa przerwa w rozmowie. — Wydaje mi si˛e, z˙ e nale˙za˛ mi si˛e jakie´s wyja´snienia, Mitch. — Tak, prosz˛e pana. Nale˙za˛ si˛e panu wyja´snienia, ale ich pan nie otrzyma. Je˙zeli uda nam si˛e bezpiecznie wyjecha´c z kraju, zawiadomimy pana o tym za tydzie´n czy dwa. Musz˛e ko´nczy´c. Mitch odczekał minut˛e i zadzwonił do pokoju 1028 w „Holiday Inn” w Panama City Beach. Odebrała Abby. — Halo? — Cze´sc´ , mała. Jak si˛e czujesz? — Strasznie, Mitch. Zdj˛ecie Raya jest na pierwszych stronach wszystkich tutejszych gazet. Na poczatku ˛ pisali tylko o ucieczce i o tym, z˙ e widziano go w Mobile. Teraz telewizja twierdzi, z˙ e jest głównym podejrzanym o gwałt, dokonany zeszłej nocy. — Co? Gdzie? — W „Perdido Beach Hilton”. Ray dorwał t˛e blondynk˛e, która s´ledziła mnie a˙z do hotelu, zaskoczył ja˛ w pokoju i zwiazał. ˛ Nic powa˙znego. Zabrał jej pistolet i pieniadze, ˛ a teraz ona twierdzi, z˙ e została pobita i zgwałcona przez Raya McDeere’a. Ka˙zdy glina na Florydzie szuka samochodu, który wynaj˛ełam zeszłej nocy w Mobile. — Gdzie jest ten samochód? — Porzucili´smy go jakie´s cztery mile na zachód stad. ˛ — Gdzie jest Ray? — Le˙zy na łó˙zku i próbuje opali´c twarz. Zdj˛ecie w gazecie pochodzi sprzed paru lat. Ma na nim długie włosy i jest bardzo blady. To niezbyt dobre zdj˛ecie. Teraz jest ostrzy˙zony na je˙za i próbuje opali´c si˛e na braz. ˛ My´sl˛e, z˙ e to mo˙ze pomóc. — Czy obydwa pokoje wynaj˛ete sa˛ na twoje nazwisko? — Na Rachel James. — Posłuchaj, Abby. Zapomnij o Rachel, Lee, Rayu i Abby. Poczekajcie, a˙z si˛e s´ciemni, i wyno´scie si˛e z hotelu. Opu´sc´ cie to miejsce. Jakie´s pół mili na wschód jest tam mały motel, nazywa si˛e „Blue Tide”. Zróbcie sobie z Rayem spacerek po pla˙zy i znajd´zcie go. Id´z do recepcji i wynajmij dwa sasiaduj ˛ ace ˛ ze soba˛ pokoje. Zapła´c gotówka.˛ Powiedz, z˙ e nazywasz si˛e Jackie Nigel. Tam ci˛e odnajd˛e. — A je´sli nie b˛eda˛ mieli wolnych dwóch sasiaduj ˛ acych ˛ ze soba˛ pokoi? — Je´sli cokolwiek b˛edzie nie tak, jest tam te˙z, par˛e kroków dalej, rudera zwana „Seaside”. Sprawd´z. Podaj w recepcji to samo nazwisko. Ja zaraz wyje˙zd˙zam, powiedzmy, o pierwszej, i powinienem tam by´c za jakie´s dziesi˛ec´ godzin. — A je´sli znajda˛ samochód? — Znajda˛ go na pewno i wtedy zaczna˛ przetrzasa´ ˛ c Panama City Beach. Bad´ ˛ zcie ostro˙zni. Po zmroku przemknij si˛e do sklepu i kup troch˛e farby do włosów. 326
Obetnij je krótko i ufarbuj na blond. — Na blond? — Albo na rudo. Nie zmuszam ci˛e, ale lepiej to zrób. Powiedz Rayowi, z˙ eby nie wychodził z pokoju. Nie ma najmniejszych szans. — Ma pistolet, Mitch. — Powiedz mu, z˙ eby nie robił z niego u˙zytku. W okolicy prawdopodobnie ju˙z dzi´s wieczorem zaroi si˛e od glin. Nie miałby szans, gdyby doszło do strzelaniny. — Kocham ci˛e, Mitch. Tak si˛e boj˛e. — Jest czego, male´nka. Po prostu bad´ ˛ z czujna. Nie wiedza,˛ gdzie jeste´scie, i nie złapia˛ was, je´sli si˛e stamtad ˛ wyniesiecie. B˛ed˛e około północy. Lamar Quin, Wally Hudson i Kendall Mahan siedzieli w pokoju konferencyjnym na drugim pi˛etrze i zastanawiali si˛e, co nale˙załoby teraz zrobi´c. Jako starsi pracownicy wiedzieli o czwartym pi˛etrze, o piwnicy, o Lazarovie, o Morolcie, Hodge’u i Kozinskim. Wiedzieli, z˙ e je´sli kto´s przyłacza ˛ si˛e do firmy, to ju˙z z niej nie odchodzi. Opowiedzieli sobie wzajemnie to, co słyszeli o ostatnich wydarzeniach. Przypomniał im si˛e dzie´n, w którym poznali smutna˛ prawd˛e o „´swi˛etym Mikołaju”. Nathan Locke wezwał ich na rozmow˛e do swego biura i poinformował o najwi˛ekszym kliencie. A potem przedstawił ich DeVasherowi. Byli zatrudnieni w firmie rodziny Morolta. Wymagano od nich, by ci˛ez˙ ko pracowali, wydawali z satysfakcja˛ sporo pieni˛edzy i trzymali j˛ezyk za z˛ebami. Stosowali si˛e do tych wymaga´n. My´sleli niekiedy o wycofaniu si˛e z tego wszystkiego, ale nie były to nigdy powa˙zne plany. Mieli przecie˙z rodziny. Z czasem tego rodzaju my´sli wywietrzały im w ogóle z głowy. Było dostatecznie du˙zo uczciwych klientów. Mieli mas˛e ci˛ez˙ kiej, legalnej roboty. Wi˛ekszo´sc´ brudnej roboty wykonywali wspólnicy, jednak˙ze oni sami anga˙zowali si˛e stopniowo coraz bardziej w konspiracj˛e. Firmie nic nie zagra˙zało, zapewniali wspólnicy. Byli zbyt sprytni. I mieli za du˙zo pieni˛edzy. Stworzyli idealna˛ zasłon˛e. Szczególne zainteresowanie, ale i niepokój całej trójki wzbudzał do´sc´ niezwykły fakt — wszyscy wspólnicy gdzie´s poznikali, nie było w Memphis ani jednego. Zniknał ˛ nawet Avery Tolar. Uciekł ze szpitala. Rozmawiali o Mitchu. Był tam gdzie´s, nie wiadomo gdzie, i walczył o przez˙ ycie. Je´sli złapie go DeVasher, zginie i pochowaja˛ go jak Kozinskiego i Hodge’a. Ale je´sli złapia˛ go gliny, w ich r˛ece dostana˛ si˛e tak˙ze dokumenty, a co za tym idzie, firma, w której wszyscy pracowali. A co b˛edzie, rozwa˙zali, je´sli nikt go nie złapie? Co b˛edzie, je´sli uda mu si˛e znikna´ ˛c? Z dokumentami oczywi´scie. A mo˙ze oboje z Abby wyleguja˛ si˛e w tej chwili na jakiej´s pla˙zy, pijac ˛ rum i przeliczajac ˛ pieniadze? ˛ Podobała im si˛e ta my´sl i rozmawiali przez chwil˛e o podobnej mo˙zliwo´sci. 327
Na koniec zadecydowali, z˙ e poczekaja˛ do jutra. Je´sli tamci dopadna˛ Mitcha i zastrzela˛ go, oni b˛eda˛ mogli pozosta´c w Memphis. Je´sli Mitch zniknie, te˙z b˛eda˛ mogli zosta´c w Memphis. Je˙zeli natomiast złapia˛ go fedowie, wówczas b˛eda˛ musieli zadba´c o swoje tyłki i wzia´ ˛c nogi za pas. Uciekaj, Mitch, uciekaj. Pokój w motelu „Blue Tide” był waski ˛ i ciasny. Brudny dywan miał chyba ze dwadzie´scia lat. Po´sciel zdobiły liczne dziurki wypalone papierosami. Oni jednak nie potrzebowali luksusu. W czwartek po zmroku Ray z no˙zyczkami w r˛eku stał za Abby i delikatnie strzygł jej włosy nad uszami. Dwa le˙zace ˛ pod krzesłem r˛eczniki pokryły si˛e gruba˛ warstwa˛ jej ciemnych włosów. Obserwowała uwa˙znie jego poczynania w lustrze wiszacym ˛ obok starego kolorowego telewizora nie wtracaj ˛ ac ˛ si˛e jednak do tego, co robił. Miała teraz fryzur˛e „na chłopaka” z odkrytymi uszami i grzywka.˛ Cofnał ˛ si˛e dwa kroki i podziwiał swoje dzieło. — Nie´zle — powiedział. U´smiechn˛eła si˛e i strzepn˛eła palcami z ramion resztki włosów. — Musz˛e je chyba teraz ufarbowa´c — powiedziała ze smutkiem. Przeszła do male´nkiej łazienki i zamkn˛eła drzwi. Po godzinie wyszła z niej jako blondynka. Ray spał okryty prze´scieradłem. Ukl˛ekła na brudnym dywanie i zacz˛eła zbiera´c włosy. Uprzatn˛ ˛ eła je z podłogi i wrzuciła do plastikowego worka na s´mieci. Pusta butelka po farbie pow˛edrowała tam równie˙z. Kto´s zapukał do drzwi. Abby zamarła i zacz˛eła nasłuchiwa´c. Okna były szczelnie zasłoni˛ete. Pukanie rozległo si˛e ponownie. Ray wyskoczył z łó˙zka i pochwycił pistolet. — Kto tam? — szepn˛eła gło´sno, stojac ˛ przy oknie. — Sam Fortune — odszepnał ˛ znajomy głos. Ray przekr˛ecił klucz w drzwiach i Mitch wszedł do s´rodka. Porwał w ramiona Abby i Raya i wy´sciskał kolejno oboje. Zamkn˛eli drzwi, zgasili s´wiatło i usiedli w ciemno´sci na łó˙zku. Mocno przytulił Abby. Mieli sobie mnóstwo do powiedzenia, ale z˙ adne z nich trojga nie odezwało si˛e nawet słowem. Pierwszy nie´smiały promyk sło´nca przedarł si˛e przez zasłony. Po paru minutach wynurzyły si˛e z mroku szafka i telewizor. Milczeli nadal. W „Blue Tide” panowała idealna cisza. Parking był pusty. Całkowicie pusty. — Rozumiem, dlaczego ja tu jestem — odezwał si˛e w ko´ncu Ray. — Ale nie bardzo wiem, co wy tu robicie. — Zapomnijmy na razie, dlaczego tu jeste´smy — odparł Mitch. — Musimy si˛e skoncentrowa´c na tym, jak stad ˛ uciekniemy. — Abby opowiedziała mi wszystko — rzekł Ray. — Nie wiem wszystkiego. Nie wiem, kto nas s´ciga — powiedziała Abby. 328
— Sadz˛ ˛ e, z˙ e tutaj nikogo nie ma — odrzekł Mitch. — DeVasher ze swoja˛ banda˛ jest gdzie´s w pobli˙zu. W okolicy Pensacoli, jak mi si˛e wydaje. To najbli˙zsze lotnisko. Tarrance kr˛eci si˛e gdzie´s na wybrze˙zu i kieruje zakrojona˛ na szeroka˛ skal˛e akcja˛ poszukiwania Raya McDeere’a, gwałciciela. I jego wspólniczki Abby McDeere. — Co b˛edzie potem? — zapytała Abby. — Znajda˛ samochód, je´sli ju˙z nie znale´zli. To zaw˛ezi poszukiwania do Panama City Beach. W gazecie pisza,˛ z˙ e poszukiwania obejmuja˛ teren od Mobile do Miami. Na razie sa˛ wi˛ec rozproszeni. Kiedy znajda˛ samochód, wszyscy zwala˛ si˛e tutaj. Wzdłu˙z pla˙zy pobudowano tutaj mnóstwo tanich moteli. Takich jak ten. Przez dwana´scie mil nie ma tu nic innego, tylko motele, domy wypoczynkowe i sklepy z pamiatkami. ˛ Jest tu masa ludzi. Mnóstwo turystów w sandałach i kapeluszach. Jutro my te˙z b˛edziemy turystami: sandały, kapelusze i tak dalej. Wydaje mi si˛e, z˙ e chocia˙z szukaja˛ nas setki ludzi, mamy jakie´s trzy — cztery dni. — Co si˛e stanie, kiedy dojda˛ do przekonania, z˙ e jeste´smy tutaj? — Ty i Ray mogli´scie po prostu porzuci´c samochód i uciec innym. Nie b˛eda˛ mie´c pewno´sci, czy rzeczywi´scie ukrywamy si˛e gdzie´s w pobli˙zu, ale zaczna˛ szuka´c. Jednak˙ze oni to nie gestapo, nie moga˛ wywa˙za´c drzwi i działa´c bez nakazu rewizji. — DeVasher mo˙ze. — Tak, ale tu sa˛ miliony drzwi. Zablokuja˛ drogi i b˛eda˛ obserwowa´c sklepy i restauracje. B˛eda˛ pokazywa´c fotografie Raya wszystkim sprzedawcom. Rozbiegna˛ si˛e jak mrówki. Potrwa to par˛e dni. I je´sli b˛edziemy mieli szcz˛es´cie, nie znajda˛ nas. — Jaki masz samochód? — zapytał Ray. — Ci˛ez˙ arówk˛e U-Haul. — Nie rozumiem, dlaczego nie wsiadamy do niej i nie zje˙zd˙zamy stad ˛ natychmiast. Przecie˙z samochód stoi przy drodze, jaka´ ˛s mil˛e stad, ˛ i czeka, a˙z go znajda.˛ A my wiemy, z˙ e oni si˛e tu zaraz pojawia.˛ Mówi˛e wam, zmywajmy si˛e z tego miejsca. — Posłuchaj, Ray. Mo˙ze ju˙z postawili blokady na drogach. Zaufaj mi. Czy nie wyciagn ˛ ałem ˛ ci˛e z pudła? Gdzie´s niedaleko przejechał samochód na sygnale. Zamarli i słuchali w napi˛eciu, jak si˛e oddala. — W porzadku, ˛ moi kochani — odezwał si˛e Mitch. — Wynosimy si˛e stad. ˛ Nie podoba mi si˛e to miejsce. Parking jest pusty i jeste´smy zbyt blisko drogi. Zaparkowałem ci˛ez˙ arówk˛e dwie przecznice stad. ˛ Przy eleganckim motelu „Sea Gull’s Rest”. Mam tam dwa sympatyczne pokoje. Karaluchy sa˛ tam o wiele mniejsze. Zrobimy sobie mała˛ przechadzk˛e po pla˙zy. Potem musimy wyładowa´c ci˛ez˙ arówk˛e. Czy˙z nie brzmi to ekscytujaco? ˛
Rozdział 37
Joey Morolto i jego oddział wyladowali ˛ na lotnisku w Pensacoli czarterowym DC-9 w piatek ˛ przed wschodem sło´nca. Lazarov czekał na nich z dwoma limuzynami i o´smioma wynaj˛etymi mikrobusami. Stre´scił Joeyowi wydarzenia ostatnich dwudziestu czterech godzin, a konwój tymczasem przejechał przez Pensacol˛e i skierował si˛e na wschód dziewi˛ec´ dziesiat ˛ a˛ ósma˛ autostrada.˛ Po godzinie dotarli do jedenastopi˛etrowego pensjonatu zwanego „Sandpiper”, w Destin. Do Panama City Beach było stad ˛ około sze´sc´ dziesi˛eciu mil. Przybudówk˛e na ostatnim pi˛etrze wynajał ˛ Lazarov za skromna˛ sum˛e czterech tysi˛ecy dolarów na tydzie´n. Cena posezonowa. Pozostała˛ cz˛es´c´ jedenastego pi˛etra i całe dziesiate ˛ wynaj˛eto na kwatery dla płatnych zbirów. Joey Morolto wywarkiwał rozkazy niczym sier˙zant prowadzacy ˛ musztr˛e. Punkt dowodzenia zorganizowano w jednym z du˙zych pokoi przybudówki, z którego okien roztaczał si˛e wspaniały widok na spokojna,˛ szmaragdowa˛ wod˛e. Nic go nie satysfakcjonowało. Chciał zje´sc´ s´niadanie. Lazarov wysłał dwa mikrobusy do pobliskiego supermarketu. Chciał mie´c McDeere’a. Lazarov prosił go o cierpliwo´sc´ . O s´wicie cała grupa schroniła si˛e w budynku. Czekali. O trzy mile dalej, na balkonie na siódmym pi˛etrze hotelu „Sandestin Hilton”, stojacego ˛ przy tej samej pla˙zy, siedzieli F. Denton Voyles i Wayne Tarrance. Pili kaw˛e, obserwowali sło´nce wynurzajace ˛ si˛e powoli zza horyzontu i omawiali dalsza˛ strategi˛e. Noc min˛eła bez rezultatów. Samochodu nie znaleziono. Mitch zapadł si˛e jak pod ziemi˛e. Nie trafili na z˙ aden s´lad. Przy pomocy sze´sc´ dziesi˛eciu agentów FBI i setek tutejszych mieszka´nców przeszukujacych ˛ zatok˛e powinni ´ w ko´ncu znale´zc ten samochód. Ale z ka˙zda˛ godzina˛ McDeere’owie byli coraz dalej. Na stoliku le˙zała teczka z nakazami aresztowania. W nakazie dla Raya była mowa o ucieczce z wiezienia, rozboju i gwałcie. Grzechem Abby był jedynie współudział w ucieczce przest˛epcy. Formułujac ˛ zarzuty wobec Mitcha wykazano nieco wi˛ecej inwencji. Wysuni˛eto mgliste oskar˙zenia o oszustwo, obwiniono go utrudnianie pracy organom sprawiedliwo´sci i oczywi´scie o szanta˙z (stary wypró330
bowany chwyt). Tarrance nie bardzo wiedział, do czego przyczepi´c ten szanta˙z, ale pracujac ˛ w FBI nigdy jeszcze nie zetknał ˛ si˛e z oskar˙zeniem, które nie zawierałoby zarzutów z tego paragrafu. Te gotowe nakazy zostały ju˙z szczegółowo skomentowane przez setki reporterów z gazet i stacji telewizyjnych z całego Południowego Wschodu. Tarrance, który potrafił zachowa´c kamienna˛ twarz i nienawidził prasy, miał znakomita˛ zabaw˛e z dziennikarzami. Rozgłos był potrzebny. Opinia publiczna była nastawiona krytycznie. FBI i policja musiały odnale´zc´ McDeere’ów, zanim zrobi to mafia. Rick Acklin wpadł do pokoju i wbiegł na balkon. — Znale´zli samochód! Tarrance i Voyles skoczyli na równe nogi. — Gdzie? — W Panama City Beach. Na strze˙zonym parkingu. — Wezwij naszych ludzi, wszystkich! — wrzasnał ˛ Voyles. — Przerwij poszukiwania. Chc˛e mie´c wszystkich agentów w Panama City Beach. Przetrza´ ˛sniemy to miejsce centymetr po centymetrze. Zbierz tylu miejscowych funkcjonariuszy, ilu uda ci si˛e znale´zc´ . Powiedz im, z˙ eby ustawili blokady na wszystkich okolicznych autostradach i drogach. Daj do badania odciski palców z samochodu. Jak wyglada ˛ to miasto? — Podobne do Destin — odparł Acklin. — Dwunastomilowe pasmo biegnace ˛ wzdłu˙z pla˙zy, hotele, motele, pensjonaty. — Niech nasi ludzie zaczna˛ przeszukiwa´c wszystkie hotele. Czy list go´nczy za nia˛ jest ju˙z gotowy? — Powinien by´c — powiedział Acklin. — Daj ten list go´nczy, listy go´ncze za Mitchem i Rayem i zdj˛ecie Raya ka˙zdemu agentowi i glinie. Chc˛e, z˙ eby po głównej ulicy cały czas chodzili ludzie, w t˛e i z powrotem, i wymachiwali tymi pieprzonymi listami go´nczymi. — Tak jest. — Jak daleko stad ˛ do Panama City Beach? — Jakie´s pi˛ec´ dziesiat ˛ minut, dokładnie na wschód. — We´z mój samochód. W pokoju wynaj˛etym przez Aarona Rimmera w „Perdido Beach Hilton” zadzwonił telefon. Dzwonił s´ledczy z biura szeryfa okr˛egu Baldwin. „Znale´zli samochód, panie Rimmer” — oznajmił — „W Panama City Beach. Par˛e minut temu. Jaka´ ˛s mil˛e od "Holliday Inn". Na dziewi˛ec´ dziesiatej ˛ ósmej autostradzie. Przykro mi z powodu dziewczyny” — dodał. — „Mam nadziej˛e, z˙ e czuje si˛e lepiej”. Rimmer podzi˛ekował i natychmiast zawiadomił Lazarova. Dziesi˛ec´ minut pó´zniej on, jego współlokator Tony, DeVasher i czternastu innych ludzi p˛edzili na wschód. Panama City Beach było oddalone o trzy godziny jazdy.
331
W Destin Lazarov mobilizował oddziały szturmowe. Jego ludzie szybko wybiegali z budynku i wskakiwali do mikrobusów. Rozpoczał ˛ si˛e blitzkrieg. O ci˛ez˙ arówce U-Haul dowiedziano si˛e bardzo pr˛edko. Pomocnik szefa firmy wynajmujacej ˛ samochody, Billy Weaver, w piatek ˛ przyszedł do pracy wczesnym rankiem, zrobił sobie kaw˛e i zaczał ˛ przeglada´ ˛ c gazet˛e. Z zainteresowaniem przeczytał zamieszczona˛ na pierwszej stronie histori˛e o Rayu McDeerze i poszukiwaniach na wybrze˙zu. Potem była wzmianka o Abby. A potem podano imi˛e brata uciekiniera, Mitcha McDeere’a. Billy co´s sobie nagle przypomniał. Otworzył szuflad˛e i przejrzał wykaz ostatnich klientów firmy. Oczywi´scie człowiek o nazwisku McDeere wynajał ˛ ci˛ez˙ arówk˛e w s´rod˛e, pó´zno w nocy. Podpisał si˛e: M. Y. McDeere, lecz w pozostawionym w depozycie prawie jazdy Billy znalazł to imi˛e. Mitchel Y. Z Memphis. Był patriota˛ i uczciwie płacacym ˛ podatki obywatelem. Zadzwonił do swojego kuzyna, który pracował w policji. Kuzyn zawiadomił niezwłocznie FBI w Memphis. Acklin prowadził, informacj˛e odebrał przez radiotelefon Tarrance. Voyles siedział z tyłu. U-Haul? Na co mu potrzebna ci˛ez˙ arówka? Opu´scił Memphis bez samochodu, ubra´n, butów i szczoteczki do z˛ebów. Nie nakarmił psa. Nie wział ˛ ze soba˛ naprawd˛e nic, wi˛ec po co ci˛ez˙ arówka? Archiwa Bendiniego, oczywi´scie. Albo opu´scił Nashville, majac ˛ dokumenty w ci˛ez˙ arówce, albo po nie jechał. Tylko dlaczego Nashville? Mitch obudził si˛e tu˙z po wschodzie sło´nca. Obrzucił z˙ on˛e długim po˙zadli˛ wym spojrzeniem i odp˛edził od siebie my´sl o seksie. To mogło poczeka´c. Niech si˛e dobrze wy´spi. Ominał ˛ sterty pudeł zapełniajacych ˛ niewielki pokój i poszedł do łazienki. Wział ˛ szybki prysznic i ubrał si˛e w szary dres, który nabył w Montgomery. Przeszedł pla˙za˛ pół mili, zanim znalazł odpowiedni sklep. Kupił karton puszek coli, herbatniki i chipsy, okulary przeciwsłoneczne, czapeczki i trzy gazety. Kiedy wrócił, Ray czekał obok ci˛ez˙ arówki. Rozło˙zyli gazety na łó˙zku Raya. Było gorzej, ni˙z przypuszczali. Na pierwszych stronach gazet z Mobile., Pensacoli i Montgomery znale´zli krótkie artykuły dotyczace ˛ ich sprawy, listy go´ncze za Rayem i Mitchem oraz zdj˛ecie Raya. List go´nczy za Abby nie został opublikowany. Nawet w gazecie z Pensacoli. Jak to zazwyczaj bywa z listami go´nczymi, „ich” listy miejscami podawały rzetelne informacje, miejscami natomiast mijały si˛e z prawda.˛ Pełno tam było ró˙znych rewelacji wymy´slonych przez Wayne’a Tarrance’a, specjalnego agenta FBI. Na przykład, w li´scie dotyczacym ˛ Mitcha Tarrance informował; z˙ e widziano go w Gulf Shores. Ostrzegał, z˙ e on i Ray sa˛ dobrze uzbrojeni i bardzo niebezpieczni, z˙ e przysi˛egli, i˙z nie dadza˛ si˛e wzia´ ˛c z˙ ywcem, zawiadamiał, z˙ e pieniadze ˛ na nagrod˛e ju˙z zostały zebrane, wi˛ec je´sli kto´s zobaczy osob˛e przypominajac ˛ a˛ którego´s 332
z braci, niech natychmiast zawiadomi lokalna˛ policj˛e. Zjedli pastries i stwierdzili, z˙ e listy go´ncze wielokrotnie mijaja˛ si˛e z prawda.˛ Zdj˛ecie uznali nawet za komiczne. Przeszli do sasiedniego ˛ pokoju i obudzili Abby. Zacz˛eli rozpakowywa´c archiwa Bendiniego i przygotowali kamer˛e wideo. O dziewiatej ˛ Mitch zadzwonił do Tammy. Miała ju˙z nowe karty indentyfikacyjne i paszporty. Poprosił, aby przesłała je ekspresem federalnym pod adresem: Sam Fortune, „Sea Gull’s Rest Motel”, 16694 Highway 98, West Panama City Beach, Florida. Przeczytała mu artykuł o nim i jego małym gangu, zamieszczony na pierwszej stronicy. Nie było listów go´nczych. Polecił jej, z˙ eby po wysłaniu paszportów wyjechała z Nashville. Podró˙z do Knoxville zajmie cztery godziny. Ma zatrzyma´c si˛e w du˙zym motelu i zadzwoni´c do niego do „Sea Gull’s Rest”, pokój 39. Podał swój numer. Dwaj agenci FBI zapukali do drzwi starej, odrapanej przyczepy campingowej. Pan Ainsworth podszedł do drzwi w samej bieli´znie. Błysn˛eli mu przed nosem odznakami. — No wi˛ec czego chcecie ode mnie? — burknał. ˛ Jeden z agentów podał mu poranna˛ gazet˛e. — Zna pan tych m˛ez˙ czyzn? Przebiegł wzrokiem pierwsza˛ stronic˛e. — To chyba chłopcy mojej z˙ ony. Nigdy ich nie spotkałem. — Jak si˛e nazywa pana z˙ ona? — Eva Ainsworth. — Gdzie jest teraz? Ainsworth uwa˙znie studiował artykuł. — W pracy. W „Waffle Hut”. Pisza,˛ z˙ e oni kr˛eca˛ si˛e w pobli˙zu, h˛e? — Tak, prosz˛e pana. Pan ich nie widział? — Nie, do diabła. Ale mam pistolet. — Czy pa´nska z˙ ona ich widziała? — Nic mi o tym nie wiadomo. — Dzi˛ekujemy, panie Ainsworth. Mamy rozkaz, by zatrzyma´c si˛e w pobli˙zu i obserwowa´c ulic˛e, ale nie chcemy panu przeszkadza´c. — W porzadku. ˛ To wariaci. Zawsze to mówiłem. Mil˛e dalej dwaj inni agenci zaparkowali dyskretnie samochód naprzeciw „Waffle Hut” i zacz˛eli obserwowa´c ulic˛e. Do północy na wszystkich autostradach i drogach na wybrze˙zu wokół Panama City Beach rozstawiono blokady. Na głównej drodze policja zatrzymywała samochody co cztery mile. Policjanci chodzili od sklepu do sklepu i rozdawa333
li listy go´ncze. Rozwiesili je na tablicach informacyjnych w „Shoney”, „Pizza Hut”, „Taco Bell” i dziesiatkach ˛ innych barów szybkiej obsługi. Radzili kasjerom i kelnerom, z˙ eby mieli oczy szeroko otwarte, bo McDeere’owie to bardzo niebezpieczni ludzie. Lazarov i jego ekipa zatrzymali si˛e w „Best Western”, dwie mile od „Sea Gull’s Rest”. Lazarov wynajał ˛ du˙zy pokój konferencyjny i zaczał ˛ wydawa´c rozkazy. Czterech ludzi wysłał do sklepu z odzie˙za˛ turystyczna.˛ Przynie´sli ubrania, kapelusze słomkowe i czapeczki. Wynajał ˛ dwa fordy escort i wyposa˙zył je w policyjne scannery. Patrolowali nadbrze˙ze i słuchali niesko´nczonego potoku policyjnych komunikatów. Natychmiast odnale´zli fal˛e zastrze˙zona˛ do poszukiwa´n ci˛ez˙ arówki i rozpocz˛eli nasłuch. DeVasher rozmie´scił wynaj˛ete mikrobusy w strategicznych punktach nadbrze˙za. Stały niewinnie na du˙zych parkingach, a ich pasa˙zerowie słuchali uwa˙znie radia i czekali. Około drugiej Lazarov odebrał wa˙zny telefon od jednego z ludzi pracujacych ˛ na czwartym pi˛etrze Gmachu Bendiniego. Dwie informacje. Po pierwsze, pewien pracownik w˛eszacy ˛ na Kajmanach znalazł starego s´lusarza, który, otrzymawszy pewna˛ drobna˛ kwot˛e tytułem zach˛ety, przypomniał sobie, z˙ e około północy pierwszego kwietnia dorobił jedena´scie kluczy. Jedena´scie kluczy na dwóch kółkach. Powiedział, z˙ e zapłaciła za nie atrakcyjna Amerykanka, brunetka o bardzo zgrab´ nych nogach. Spieszyła si˛e. Powiedział, z˙ e była to łatwa robota, wyjawszy ˛ klucz do mercedesa. Po drugie, dzwonił jaki´s bankier z Grand Cayman. Poinformował, z˙ e w czwartek o dziewiatej ˛ trzydzie´sci trzy rano przelano dziesi˛ec´ milionów dolarów z Royal Bank of Montreal do Southeastern Bank w Nashville. Mi˛edzy czwarta˛ a czwarta˛ trzydzie´sci policyjne scannery oszalały. Skrzeczenie nie ustawało. Pracownik „Holiday Inn” prawdopodobnie rozpoznał Abby w kobiecie, która w czwartek o czwartej siedemna´scie rano wynajmowała dwa pokoje. Zapłaciła gotówka˛ za trzy noce, ale nie widziano jej od czasu, gdy sprzatano ˛ pokoje, to znaczy od około pierwszej w czwartek. Z pewno´scia˛ w nocy z czwartku na piatek ˛ nikt w nich nie spał. Pracownik nie widział podpisu wspólnika kobiety. Przez godzin˛e w „Holiday Inn” roiło si˛e od policjantów, agentów FBI i ludzi Morolta. Pracownika hotelu przesłuchiwał sam Tarrance. Byli tutaj! Gdzie´s w Panama City Beach. Raya i Abby rozpoznano. Mitch był prawdopodobnie z nimi, cho´c brakło na to dowodów. Brakowało do piatku, ˛ do godziny czwartej pi˛ec´ dziesiat ˛ osiem po południu, kiedy to wybuchła kolejna bomba. Szeryf okr˛egowy wchodzac ˛ do taniego motelu zauwa˙zył szarobiała˛ mask˛e ci˛ez˙ arówki. Przeszedł mi˛edzy budynkami i u´smiechnał ˛ si˛e na widok małego samochodu U-Haul zaparkowanego elegancko mi˛edzy rz˛edem jednopi˛etrowych domków i ogromnym s´mietnikiem. Spisał numery i przekazał je telefonicznie. 334
Jak si˛e okazało, był to strzał w dziesiatk˛ ˛ e. Pi˛etna´scie minut pó´zniej motel został otoczony. Wła´sciciel wytoczył si˛e z biura i za˙zadał ˛ wyja´snie´n. Spojrzał na listy go´ncze i skinał ˛ głowa.˛ Pi˛ec´ odznak FBI za´swieciło mu w twarz i natychmiast nabrał ochoty do współpracy. Zabrał klucze i w asy´scie tuzina agentów rozpoczał ˛ w˛edrówk˛e po wszystkich pokojach. Było ich czterdzie´sci osiem. Tylko siedem było zaj˛etych. Wła´sciciel motelu wyja´sniał, z˙ e o tej porze roku „Beachcomber Inn” ma najgorsza˛ frekwencj˛e. Wszystkie małe motele walcza˛ o byt przed Memorial Day. Nawet „Sea Gull’s Rest”, poło˙zony o cztery mile dalej na zachód, walczył o byt. Andy Patrick zarobił swój pierwszy wyrok majac ˛ lat dziewi˛etna´scie i odsiedział cztery miesiace ˛ za fałszowanie czeków. Raz napi˛etnowany uznał, z˙ e stracił ju˙z na zawsze mo˙zliwo´sc´ podj˛ecia uczciwej pracy i przez nast˛epne dwadzie´scia lat wiódł z˙ ywot drobnego przest˛epcy. Podró˙zował po kraju okradajac ˛ sklepy, fałszujac ˛ czeki i włamujac ˛ si˛e do domów to tu, to tam. Był drobnym, watłym, ˛ nieagresywnym m˛ez˙ czyzna˛ i pewnego razu został dotkliwie pobity przez grubego, aroganckiego zast˛epc˛e szeryfa z Teksasu. Zdarzyło si˛e to, gdy miał dwadzie´scia siedem lat. Stracił wówczas oko i reszt˛e szacunku dla prawa. Przed sze´scioma miesiacami ˛ wyladował ˛ w Panama City Beach i znalazł uczciwa˛ prac˛e recepcjonisty w „Sea Gull’s Rest Motel” za cztery dolary na godzin˛e. W piatek ˛ około dziewiatej ˛ wieczorem, kiedy ogladał ˛ telewizj˛e, w drzwiach pojawił si˛e zast˛epca szeryfa — gruby i arogancki, — Mamy tu małe polowanie — oznajmił i poło˙zył na brudnej ladzie kopie listów go´nczych i zdj˛ecie. — Szukamy paru ludzi. Sadzimy, ˛ z˙ e sa˛ tu gdzie´s w okolicy. Andy przyjrzał si˛e fotografiom. Jedna z tych osób, Mitchel Y. McDeere, wydała mu si˛e znajoma. Jego mózg zaczał ˛ pracowa´c na szybszych obrotach. Spojrzał jedynym sprawnym okiem na grubego i aroganckiego zast˛epc˛e szeryfa i powiedział: — Nie widziałem ich, ale b˛ed˛e miał oczy otwarte. — Sa˛ niebezpieczni — oznajmił tamten. To ty jeste´s niebezpieczny, stwierdził w duchu Andy. — Powie´s to na s´cianie — polecił zast˛epca szeryfa. Czy˙zby´s był wła´scicielem tej cholernej budy? — pomy´slał Andy i odpowiedział: — Przykro mi, ale nie jestem upowa˙zniony do wieszania czegokolwiek na s´cianie.
335
Zast˛epca szeryfa zamarł, przechylił głow˛e i spojrzał na Andy’ego przez grube okulary. — Ja ci˛e upowa˙zniam, synu. — Przykro mi, sir, ale nie mog˛e umie´sci´c niczego na s´cianie, dopóki nie zezwoli mi na to mój szef. — A gdzie jest twój szef? — Nie wiem. Najprawdopodobniej w jakim´s barze. Zast˛epca szeryfa podniósł ostro˙znie listy go´ncze, wszedł za kontuar i przypiał ˛ je pinezkami do tablicy ogłosze´n. — Wróc˛e tu za par˛e godzin. Je´sli to zdejmiesz, zamkn˛e ci˛e za utrudnianie pracy organom sprawiedliwo´sci. Andy nawet nie drgnał. ˛ — To nie przejdzie. Złapali mnie kiedy´s za to w Kansas, wi˛ec wiem o tym wszystko. Tłuste policzki zast˛epcy szeryfa poczerwieniały. Zacisnał ˛ z˛eby. — Mały, sprytny gnojek z ciebie, co? — Tak, sir. — Je´sli to zdejmiesz, znajdzie si˛e powód, z˙ eby ci˛e wsadzi´c, mog˛e ci to przyrzec. — To nie takie straszne, wiem, bo siedziałem ju˙z w pudle. Na zewnatrz ˛ w mroku zabłysły nagle czerwone s´wiatła i rozległy si˛e d´zwi˛eki syren. Zast˛epca szeryfa obejrzał si˛e przez rami˛e chcac ˛ sprawdzi´c, co si˛e dzieje. Wymamrotał co´s pod nosem i wytoczył si˛e za drzwi. Andy wrzucił listy go´ncze do kosza na s´mieci. Przez par˛e minut obserwował sunace ˛ wzdłu˙z pla˙zy samochody policyjne, potem przeszedł przez parking do tylnego budynku. Zapukał do pokoju numer 38. — Kto tam? — odezwał si˛e kobiecy głos. — Kierownik — odparł Andy, dumny ze swego tytułu. Drzwi si˛e otwarły i m˛ez˙ czyzna, którego twarz przypominała t˛e na li´scie go´nczym, wysunał ˛ si˛e za próg. — Tak, sir? — powiedział. — O co chodzi? Jest zdenerwowany, pomy´slał Andy. — Były tu gliny. Wiesz, co mam na my´sli. — Czego chcieli? — zapytał tamten z niewinna˛ mina.˛ Twojego tyłka, pomy´slał Andy. — Zadawali pytania i pokazywali zdj˛ecia. Widziałem te zdj˛ecia, wiesz? — Mhm — odparł m˛ez˙ czyzna. — Niezłe zdj˛ecia — powiedział Andy. McDeere spojrzał na Andy’ego twardym wzrokiem. — Glina mówił, z˙ e jeden z nich uciekł z wi˛ezienia — ciagn ˛ ał ˛ Andy. — Łapiesz? Byłem kiedy´s w wi˛ezieniu i, moim zdaniem, wszyscy powinni stamtad ˛ 336
uciec. Rozumiesz? McDeere u´smiechnał ˛ si˛e. Był to raczej nerwowy u´smiech. — Jak masz na imi˛e? — zapytał. — Andy. — Mo˙zemy zrobi´c interes, Andy. Dostaniesz dzisiaj tysiac ˛ dolarów i je´sli jutro te˙z nie uda ci si˛e nikogo rozpozna´c, dam ci drugi tysiac. ˛ Pojutrze tak samo. ´ Swietny interes, pomy´slał Andy. Ale je´sli mog˛e zarobi´c tysiac ˛ dolarów dziennie, równie dobrze mog˛e zarobi´c i pi˛ec´ tysi˛ecy. To była jego wielka szansa, na która˛ daremnie czekał tak długo. — Nie — odrzekł twardo. — Pi˛ec´ tysi˛ecy. Mr McDeere nie wahał si˛e ani przez chwil˛e. — Umowa stoi. Przynios˛e pieniadze. ˛ — Zniknał ˛ za drzwiami i wrócił z niewielkim plikiem banknotów. — Pi˛ec´ tysi˛ecy dziennie, Andy. Taka jest umowa? Andy wział ˛ pieniadze ˛ i rozejrzał si˛e wokoło. Mógł przeliczy´c je pó´zniej. — My´sl˛e, z˙ e wolałby´s, z˙ eby sprzataczki ˛ trzymały si˛e z daleka? — zapytał. ´ — Swietny pomysł. Nie byłoby z´ le. — Kolejne pi˛ec´ tysi˛ecy — powiedział Andy. McDeere zastanowił si˛e przez sekund˛e. — W porzadku. ˛ Mam nast˛epna˛ propozycj˛e. Jutro rano pojawi si˛e w recepcji przesyłka ekspresowa dla Sama Fortune. Przynie´s ja˛ i nie przysyłaj tu pokojówek. Zarobisz kolejne pi˛ec´ tysi˛ecy. — Nic z tego. Pracuj˛e na nocna˛ zmian˛e. — W porzadku, ˛ Andy. A mo˙ze mógłby´s pracowa´c przez cały weekend, na okragło? ˛ Musiałby´s tylko pilnowa´c, by sprzataczki ˛ trzymały si˛e z dala od tego pokoju, i dostarczy´c mi przesyłk˛e. Mógłby´s to zrobi´c? — Jasne. Mój szef chleje cały czas. Lubi, kiedy pracuj˛e przez cały weekend. — Ile chcesz, Andy? No, s´miało. Powiedz to, pomy´slał Andy. — Kolejne dwadzie´scia tysi˛ecy. McDeere si˛e u´smiechnał. ˛ — Załatwione. Andy u´smiechnał ˛ si˛e tak˙ze, schował pieniadze ˛ do kieszeni i wyszedł bez słowa. Mitch wrócił do pokoju — Kto to był? — sapnał ˛ Ray. Mitch uchylił nieznacznie kotar˛e i zerknał ˛ przez okno. — Wiedziałem, z˙ e potrzebujemy chwili odpoczynku. My´sl˛e, z˙ e wła´snie ja˛ mamy.
Rozdział 38
Morolto zało˙zył czarny garnitur, czerwony krawat i usiadł u szczytu pokrytego plastikiem stołu konferencyjnego w Bł˛ekitnym Pokoju hotelu „Best Western” na wybrze˙zu. Na dwudziestu stojacych ˛ wokół stołu krzesłach siedzieli jego najlepsi ludzie. Chocia˙z byli bezwzgl˛ednymi mordercami, którzy wykonywali swoja˛ brudna˛ robot˛e skutecznie i bez skrupułów, wygladali ˛ jak klauni w kolorowych koszulach, szortach i fantazyjnych słomkowych kapeluszach. Chciało mu si˛e s´mia´c, kiedy na nich patrzył, ale sytuacja była zbyt powa˙zna. Słuchał. Lou Lazarov i DeVasher siedzieli najbli˙zej szefa, pierwszy po jego prawej r˛ece, drugi po lewej. Wszyscy obecni w małym pokoju m˛ez˙ czy´zni przysłuchiwali si˛e rozmowie, która˛ prowadzili ci dwaj, przypominajacej ˛ troch˛e parti˛e ping-ponga. — Oni sa˛ tutaj. Jestem pewien, z˙ e oni sa˛ tutaj — o´swiadczył DeVasher dramatycznym tonem, akcentujac ˛ ka˙zda˛ sylab˛e stukni˛eciem kostkami palców o stół. Ten człowiek czuł rytm. Lazarov: — Zgadzam si˛e. Oni tutaj sa.˛ Tamtych dwoje przyjechało samochodem, on ci˛ez˙ arówka.˛ Znale´zli´smy oba samochody, porzucone i pokryte odciskami palców. Tak, oni sa˛ tutaj. DeVasher: — Ale dlaczego Panama City Beach? To nie ma sensu. Lazarov: — Przede wszystkim był tu ju˙z wcze´sniej. Przyjechał tu na Bo˙ze Narodzenie, pami˛etasz? Zna to miejsce i uwa˙za, z˙ e z tymi wszystkimi tanimi motelami jest to s´wietny punkt, z˙ eby ukry´c si˛e na jaki´s czas. To naprawd˛e nie jest zły pomysł. Ale ma pecha. Jak na człowieka, który ucieka, wlecze za soba˛ troch˛e za du˙zo baga˙zu. Na przykład brata, którego wszyscy szukaja.˛ I z˙ on˛e. I ci˛ez˙ arówk˛e, jak przypuszczamy, pełna˛ dokumentów. Typowa mentalno´sc´ ucznia. Je´sli musisz ucieka´c, zabierz ze soba˛ wszystkich, którzy ci˛e kochaja.˛ Potem jego brat gwałci dziewczyn˛e — wszyscy uwa˙zaja,˛ z˙ e ja˛ zgwałcił — i nagle szuka ich ka˙zdy glina z Alabamy i Florydy. Prawdziwy pech. — Co z jego matka? ˛ — zapytał Morolto. 338
DeVasher i Lazarov skin˛eli głowami w kierunku wielkiego człowieka, kwitujac ˛ z cała˛ powaga˛ to niezwykle inteligentne pytanie. Lazarov: — To fałszywy trop. Prosta kobieta, która sprzedaje lody i nic nie wie. Obserwujemy ja,˛ odkad ˛ tu jeste´smy. DeVasher: — Zgadzam si˛e. Nie kontaktowali si˛e z nia.˛ Morolto przytaknał ˛ inteligentnie i zapalił papierosa. Lazarov: — Wi˛ec je´sli sa˛ tutaj i my wiemy, z˙ e sa˛ tutaj, na pewno wiedza˛ te˙z o tym agenci FBI i gliny. Mamy tu sze´sc´ dziesi˛eciu ludzi, a oni maja˛ setki. Przewaga jest po ich stronie. — Macie pewno´sc´ , z˙ e jest tutaj cała trójka? — zapytał Morolto. DeVasher: — Całkowita.˛ Wiemy, z˙ e kobieta i wi˛ezie´n zarejestrowali si˛e tej samej nocy w „Perdido”, potem wynie´sli si˛e stamtad ˛ i w trzy godziny pó´zniej ona wynaj˛eła tutaj, w „Holiday Inn”, dwa pokoje, zapłaciwszy gotówka.˛ Wynaj˛eła tak˙ze samochód, na którym znale´zli´smy jego odciski palców. Nie ma watpliwo´ ˛ sci. Wiemy, z˙ e Mitch wynajał ˛ ci˛ez˙ arówk˛e U-Haul w s´rod˛e w Nashville, z˙ e w czwartek rano przelał telegraficznie dziesi˛ec´ milionów naszych dolarów do banku w Nashville i zniknał. ˛ Ci˛ez˙ arówk˛e znaleziono tutaj cztery godziny temu. Tak, sir. Sa˛ razem. Lazarov: — Je´sli opu´scił Nashville zaraz po przelaniu pieni˛edzy, mógł przyby´c tu o zmierzchu. Ci˛ez˙ arówka była pusta, gdy ja˛ znaleziono. Musieli ja˛ wi˛ec gdzie´s rozładowa´c i ukry´c papiery. Zrobili to prawdopodobnie w czwartek, pó´zno w nocy. Mo˙zna przypuszcza´c, z˙ e teraz musza˛ si˛e troch˛e wyspa´c. My´sl˛e, z˙ e zatrzy7mali si˛e tu zeszłej nocy i nast˛epny ruch zamierzali wykona´c dzisiaj. Ale kiedy obudzili si˛e rano, ich twarze były ju˙z w gazetach. Wsz˛edzie biegały gliny, a na drogach pojawiły si˛e blokady. Znale´zli si˛e wi˛ec w pułapce. DeVasher: ˙ — Zeby si˛e stad ˛ wydosta´c, musza˛ wynaja´ ˛c lub ukra´sc´ samochód. Ona wynaj˛eła samochód w Mobile na swoje nazwisko. Mitch wynajał ˛ ci˛ez˙ arówk˛e w Nashville na swoje nazwisko. Naprawd˛e nie´zle si˛e wystawili. Wynika z tego, z˙ e nie sa˛ znowu tacy cholernie sprytni. Lazarov: — Jest oczywiste, z˙ e nie maja˛ fałszywych dokumentów. Je´sli wynaj˛eliby tutaj samochód, w formularzach musiałyby figurowa´c ich prawdziwe nazwiska. Nie znale´zli´smy takich formularzy. Morolto zaczał ˛ macha´c r˛ekami wyra´znie sfrustrowany. — Dobra, dobra. Wi˛ec sa˛ tutaj. Jeste´scie genialni. Jestem z was naprawd˛e dumny. Ale co dalej? 339
DeVasher: — FBI trzyma r˛ek˛e na pulsie. Agenci kr˛eca˛ si˛e wsz˛edzie. A my mo˙zemy tylko siedzie´c i czeka´c. Lazarov: — Dzwoniłem do Memphis. Wszyscy starsi pracownicy sa˛ ju˙z w drodze. Znaja˛ bardzo dobrze McDeere’a i jego z˙ on˛e. Wy´slemy ich wi˛ec na pla˙ze˛ , do restauracji i moteli. Mo˙ze co´s zauwa˙za.˛ DeVasher: — Przypuszczam, z˙ e sa˛ w jednym z tych małych moteli. Moga˛ poda´c fałszywe nazwiska, zapłaci´c gotówka˛ i nikt nie b˛edzie niczego podejrzewał. Jest tam te˙z mniej ludzi. Mniejsze prawdopodobie´nstwo, z˙ e zostana˛ rozpoznani. Wynaj˛eli pokoje w „Holiday Inn”, ale nie zatrzymali si˛e tam długo. Mog˛e si˛e zało˙zy´c, z˙ e posuwaja˛ si˛e wzdłu˙z pla˙zy. Lazarov: — Najpierw musimy pozby´c si˛e glin i agentów. Jeszcze o tym nie wiedza,˛ ale wkrótce przeniosa˛ si˛e w inne miejsce. Wtedy, wcze´snie rano, zaczniemy chodzi´c od motelu do motelu. Wi˛ekszo´sc´ tych ruder nie ma wi˛ecej ni˙z sze´sc´ dziesiat ˛ pokoi. My´sl˛e, z˙ e dwóch ludzi mo˙ze sprawdzi´c taki motel w pół godziny. Wiem, z˙ e b˛edzie to długo trwało, ale nie mo˙zemy siedzie´c z zało˙zonymi r˛ekami. Mo˙ze kiedy gliny si˛e wyniosa,˛ McDeere’owie poczuja˛ si˛e troch˛e pewniej i popełnia˛ jaki´s bład. ˛ — Chcesz, z˙ eby nasi ludzie przeszukiwali pokoje hotelowe? — zapytał Morolto. DeVasher: — Nie jest mo˙zliwe sprawdzenie wszystkich pokoi, ale musimy próbowa´c. Morolto wstał i rozejrzał si˛e po pokoju. — A co z woda? ˛ — zapytał DeVashera i Lazarova. Spojrzeli na siebie, zaskoczeni pytaniem. — Woda! — wrzasnał ˛ Morolto. — Co z woda? ˛ Oczy wszystkich spocz˛eły na Lazarovie. — Przykro mi, sir. Nie pomy´slałem o tym. Morolto pochylił si˛e nad nim. — Co z woda,˛ Lou? Jeste´smy na wybrze˙zu, prawda? Z jednej strony mamy suchy lad, ˛ autostrady, drogi i lotniska. Z drugiej strony jest tutaj woda i sa˛ łodzie. Je´sli drogi sa˛ zablokowane, a lotniska i kolej nie wchodza˛ w rachub˛e, jak my´slisz, co moga˛ zrobi´c? Wydaje si˛e oczywiste, z˙ e b˛eda˛ próbowali zdoby´c łód´z i zwia´c stad ˛ której´s nocy. To chyba sensowne rozumowanie, prawda, chłopcy? Wszyscy skwapliwie przytakn˛eli. — Piekielnie sensowne — odezwał si˛e DeVasher. — Wspaniale — powiedział Morolto. — Wi˛ec gdzie sa˛ nasze łodzie? Lazarov zerwał si˛e z krzesła, odwrócił do swoich dowódców i zaczał ˛ wyszczekiwa´c rozkazy: 340
— Jed´zcie do wszystkich portów i wynajmujcie ka˙zda˛ łód´z, jaka˛ uda si˛e wam znale´zc´ tej nocy i jutro rano. Zapła´ccie wła´scicielom, ile b˛eda˛ chcieli. Nie odpowiadajcie na z˙ adne pytania. Po prostu im zapła´ccie. Posad´zcie na tych łodziach naszych ludzi i niech patroluja˛ bez przerwy obszar wzdłu˙z ladu. ˛ Trzymajcie si˛e jaka´ ˛s mil˛e od brzegu. W piatek ˛ wieczorem, tu˙z przed jedenasta,˛ Aaron Rimmer stanał ˛ przy kasie całonocnego punktu obsługi „Texaco” w Tallahassee i zapłacił za piwo oraz za dwana´scie galonów benzyny. Potrzebował drobnych na telefon. Wyszedł na zewnatrz, ˛ zajrzał do ksia˙ ˛zki telefonicznej i wykr˛ecił numer posterunku policji w Tallahassee. Powiedział, z˙ e to wa˙zne. Wyja´snił, o co chodzi, i telefonista połaczył ˛ go z dy˙zurnym kapitanem. — Halo! Prosz˛e uwa˙znie słucha´c! — krzyknał ˛ Rimmer podnieconym głosem. — Dzwoni˛e ze stacji obsługi „Texaco”. Pi˛ec´ minut temu widziałem tych wi˛ez´ niów, których wszyscy szukaja.˛ Jestem pewien, z˙ e to oni. — Jakich wi˛ez´ niów? — zapytał kapitan. — McDeere’ów. Dwóch m˛ez˙ czyzn i kobiet˛e. Widziałem ich zdj˛ecia w gazecie. Dwie godziny temu wyjechałem z Panama City Beach, zatrzymałem si˛e tutaj, z˙ eby zatankowa´c, i oni tu byli. Rimmer opisał dokładnie, gdzie si˛e znajduje, i czekał trzydzie´sci sekund na pierwszy samochód policyjny. W chwil˛e potem podjechały trzy nast˛epne. Posadzili go na przednim siedzeniu i zawie´zli na posterunek. Oficer otoczony grupka˛ swych podwładnych czekał niecierpliwie. Rimmera poprowadzono niczym wa˙zna˛ osobisto´sc´ do biura kapitana, gdzie na stole le˙zały listy go´ncze i fotografie. — To oni! — krzyknał. ˛ — Widziałem ich nie dalej ni˙z dziesi˛ec´ minut temu. Siedzieli w zielonym fordzie pikapie ciagn ˛ acym ˛ dwukołowa˛ przyczep˛e. — Gdzie pan był dokładnie? — zapytał kapitan. Policjanci chłon˛eli ka˙zde słowo. — Tankowałem benzyn˛e z dystrybutora numer cztery, kiedy pojawili si˛e na parkingu. Zachowywali si˛e bardzo podejrzanie. Zatrzymali samochód z dala od dystrybutorów, a kobieta wysiadła i weszła do pomieszczenia. — Podniósł list go´nczy dotyczacy ˛ Abby i obejrzał go uwa˙znie. — Tak, to ona. Nie ma watpli˛ wo´sci. Miała troch˛e krótsze włosy, ale na pewno czarne. Wyszła, nic nie kupiła. Wygladała ˛ na zdenerwowana˛ i szybko wróciła do swego wozu. Sko´nczyłem tankowa´c i wsiadłem do samochodu. W momencie kiedy otwierałem drzwi, przejechali najwy˙zej pół metra ode mnie. Widziałem cała˛ trójk˛e. — Kto prowadził? — zapytał kapitan. Rimmer spojrzał na zdj˛ecie Raya. — Nie on. Ten drugi. — Wskazał list go´nczy dotyczacy ˛ Mitcha. — Czy mógłbym zobaczy´c pa´nskie prawo jazdy? — spytał sier˙zant. 341
Rimmer miał przy sobie trzy komplety dokumentów. Podał sier˙zantowi prawo jazdy ze zdj˛eciem wydane w Illinois na nazwisko Frank Temple. — W która˛ stron˛e jechali? — dopytywał si˛e kapitan. — Na wschód. W tej samej chwili, jakie´s cztery mile dalej, Tony Verkler odwiesił słuchawk˛e, u´smiechnał ˛ si˛e do samego siebie i wrócił do baru „Burger King”. Kapitan rozmawiał przez telefon, sier˙zant spisywał dane z prawa jazdy Rimmera-Temple’a, a policjanci rozmawiali z o˙zywieniem o tej fascynujacej ˛ sprawie, kiedy do biura wpadł jak burza policjant z patrolu. — Miałem telefon! Kolejny s´wiadek! Dzwonił z „Burger King”, ze wschodniej cz˛es´ci miasta. Widział cała˛ trójk˛e w zielonym fordzie z przyczepa.˛ Facet nie chciał poda´c nazwiska, ale powiedział, z˙ e widział zdj˛ecia w gazecie. Mówił, z˙ e podeszli do tylnych drzwi, kupili trzy pojemniki jedzenia i odjechali. — To oni — zawyrokował kapitan z szerokim u´smiechem. Szeryf okr˛egowy saczył ˛ mocna˛ czarna˛ kaw˛e z plastikowego kubka, poło˙zywszy nogi w czarnych butach na stole konferencyjnym w Pokoju Karaibskim „Holliday Inn”. Agenci FBI kr˛ecili si˛e wokoło, przyrzadzali ˛ sobie kaw˛e, rozmawiali szeptem ze soba˛ i umawiali si˛e na pó´zniej. Dyrektor F. Denton Voyles we własnej osobie siedział przy stole z trzema podwładnymi i studiował map˛e miasta. Wyobra´zcie sobie, Denton Voyles w Bay County! W pokoju panowała atmosfera goraczkowej ˛ aktywno´sci. Szefowie oddziałów policyjnych wchodzili i wychodzili. Bez przerwy dzwoniły telefony i skrzeczała radiostacja. Zast˛epcy szeryfa i policjanci wał˛esali si˛e wsz˛edzie, przej˛eci wa˙zno´scia˛ całej sprawy, onie´smieleni obecno´scia˛ tylu agentów FBI. I Voylesa. Do pokoju wpadł zast˛epca szeryfa. Był niesłychanie podniecony. — Dzwonili wła´snie z Tallahassee! W ciagu ˛ ostatnich pi˛etnastu minut mieli dwie pozytywne identyfikacje. Widziano cała˛ trójk˛e w zielonym fordzie z rejestracja˛ Tennessee. Voyles odło˙zył map˛e. — Gdzie ich widziano? — Cisz˛e, jaka zapanowała w pokoju, zakłócała tylko radiostacja. — Pierwszy s´wiadek zobaczył ich przy całonocnym „Texaco”. Drugi był cztery mile dalej w „Burger King”. Podjechali do tylnego wej´scia. Obydwaj s´wiadkowie podali identyczny opis. Voyles spojrzał na szeryfa: — Niech pan zadzwoni do Tallahassee i potwierdzi te informacje. Jak to daleko stad? ˛ Czarne buty stukn˛eły o podłog˛e. — Półtorej godziny jazdy. Prosto dziesiat ˛ a˛ mi˛edzystanowa.˛ 342
Voyles skinał ˛ na Tarrance’a i przeszli do małego pokoju, pełniacego ˛ rol˛e jadalni. W centrum operacyjnym znowu zapanowało małe zamieszanie. — Je´sli te sygnały sa˛ prawdziwe — cicho powiedział Voyles — to tracimy tutaj czas. — Tak, sir. Brzmia˛ one wiarygodnie. Pojedyncze doniesienie mogłoby by´c głupim kawałem, ale dwa w tak krótkim czasie to ju˙z co´s powa˙znego. — Jak si˛e, do diabła, stad ˛ wydostali? — To musi by´c ta kobieta, szefie. Pomagała mu od miesiaca. ˛ Nie wiem, kim jest ani gdzie ja˛ znalazł, ale ona jest zawsze w pobli˙zu i dostarcza wszystkiego, czego mu potrzeba. — My´slisz, z˙ e jest z nimi? — Watpi˛ ˛ e. My´sl˛e, z˙ e jest gdzie´s w pobli˙zu i wykonuje jego rozkazy. — On jest genialny, Wayne. Planował to od miesi˛ecy. — Nie ma watpliwo´ ˛ sci. — Wspomniałe´s co´s o wyspach Bahama. — Tak, sir. Milion dolarów, który mu dali´smy, został telegraficznie przelany do banku we Freeporcie. Mówił mi pó´zniej, z˙ e pieniadze ˛ nie zostana˛ tam zbyt długo. — My´slisz, z˙ e tam jada? ˛ — Kto wie. Na pewno musi si˛e wydosta´c z kraju. Rozmawiałem dzi´s z komendantem wi˛ezienia. Powiedział mi, z˙ e Ray włada płynnie pi˛ecioma albo sze´scioma j˛ezykami. Moga˛ pojecha´c wsz˛edzie. — My´sl˛e, z˙ e musimy si˛e ruszy´c. — Trzeba zablokowa´c drogi wokół Tallahassee. Mamy opis samochodu, wi˛ec nie b˛edziemy chyba czeka´c zbyt długo. Powinni´smy ich mie´c ju˙z rano. — Za godzin˛e wszyscy policjanci ze s´rodkowej Florydy maja˛ obstawi´c autostrady. Zablokujemy wszystkie drogi. Ka˙zdy ford pikap ma by´c sprawdzony. Nasi ludzie niech poczekaja˛ do s´witu, potem włacz ˛ a˛ si˛e do akcji. — Tak jest, sir — odparł Tarrance z grymasem zm˛eczenia na twarzy. Wiadomo´sc´ z Tallahassee w mgnieniu oka obiegła Szmaragdowe Wybrze˙ze i Panama City Beach odetchn˛eło. McDeere’owie znikn˛eli. Ze znanych tylko sobie powodów pojechali w głab ˛ kraju. Zauwa˙zeni i zidentyfikowani nie raz, ale dwukrotnie, p˛edzili teraz desperacko pogra˙ ˛zona˛ w mroku autostrada˛ na spotkanie niewiadomego. Policjanci z wybrze˙za wrócili do domów. Na kilku drogach pozostawiono jeszcze blokady, ale na par˛e godzin przed s´witem sytuacja na wybrze˙zu wracała w zasadzie do normy. Policjanci tylko pobie˙znie sprawdzali prawa jazdy. Szosy wylotowe prowadzace ˛ na północ były ju˙z wolne. Poszukiwania przeniosły si˛e na
343
wschód. Na przedmie´sciach Ocala, niedaleko Silver Springs, przy czterdziestej autostradzie Tony Verkler wytoczył si˛e oci˛ez˙ ale z 7-eleven i wrzucił monet˛e do automatu. Zatelefonował na posterunek policji w Ocala i oznajmił, z˙ e wła´snie widział tych trzech uciekinierów, których wszyscy szukaja˛ w Panama City Beach. McDeere’ów! Powiedział, z˙ e poprzedniego dnia, kiedy jechał przez Pensacol˛e, widział ich zdj˛ecia w gazecie, a teraz zobaczył ich naprawd˛e. Telefonista odrzekł, z˙ e wszystkie znajdujace ˛ si˛e w pobli˙zu wozy patrolowe pojechały wła´snie na miejsce jakiego´s wypadku i zapytał Tony’ego, czy nie zechciałby podjecha´c na komisariat, by mogli sporzadzi´ ˛ c raport. Tony odparł, z˙ e prawd˛e mówiac, ˛ troch˛e mu si˛e s´pieszy, ale skoro to co´s wa˙znego, mo˙ze im po´swi˛eci´c par˛e minut. Kiedy dotarł na miejsce, szef policji, ubrany w d˙zinsy i koszulk˛e, czekał na niego. Miał czerwone, zapuchni˛ete oczy, włosy w nieładzie. Zaprowadził Tony’ego do swego biura, podzi˛ekował za przybycie i zanotował jego opowie´sc´ . Tony tankował akurat benzyn˛e przed 7-eleven, kiedy obok sklepu zatrzymał si˛e zielony ford pikap. Wysiadła ze´n kobieta i pobiegła do telefonu. Tak si˛e zło˙zyło, z˙ e Tony odbywał wła´snie podró˙z z Mobile do Miami, i był s´wiadkiem poszukiwa´n w Panama City. Czytał gazety, słuchał radia i wiedział wszystko o McDeere’ach. W ka˙zdym razie kiedy zatankował i wszedł, z˙ eby zapłaci´c, wydawało mu si˛e, z˙ e widział t˛e kobiet˛e ju˙z wcze´sniej. Wtedy przypomniał sobie gazety. Podszedł do okna i uwa˙znie przyjrzał si˛e m˛ez˙ czy´znie w samochodzie. Nie było watpliwo´ ˛ sci. Kobieta sko´nczyła rozmow˛e, wróciła do samochodu i odjechali. Zielonym fordem z rejestracja˛ Tennessee. Komendant podzi˛ekował Tony’emu i zadzwonił do biura szeryfa okr˛egu Marion. Tony po˙zegnał si˛e i wrócił do samochodu, w którym Aaron Rimmer spał na tylnym siedzeniu. Pojechali na północ w kierunku Panama City Beach.
Rozdział 39
W sobot˛e o siódmej rano Andy Patrick, rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e bardzo czujnie na wszystkie strony, przeszedł szybko przez parking i zapukał ostro˙znie do pokoju 39. Po chwili ze s´rodka dobiegł go głos kobiety: — Kto tam? — Kierownik — odparł. Drzwi si˛e otwarły i stanał ˛ w nich m˛ez˙ czyzna, przypominajacy ˛ poszukiwanego Mitchela Y. McDeere’a. Miał teraz krótkie, ufarbowane na blond włosy. — Dzie´n dobry, Andy — powiedział przyja´znie, omiatajac ˛ spojrzeniem parking. — Dzie´n dobry. Troch˛e si˛e zdziwiłem, z˙ e ciagle ˛ tu jeste´scie. McDeere skinał ˛ głowa,˛ nadal patrzac ˛ w kierunku parkingu. — Chodzi mi o to, z˙ e według informacji podanych w telewizji dzi´s rano, wyjechali´scie tej nocy na Floryd˛e. — Tak. My te˙z ogladali´ ˛ smy wiadomo´sci. Robia˛ sobie jaja, co, Andy? Andy kopnał ˛ le˙zacy ˛ na chodniku kamyk. — W telewizji powiedzieli, z˙ e maja˛ na to trzech s´wiadków. W trzech ró˙znych miejscach. Wydaje mi si˛e to troch˛e dziwne. Pracowałem tu cała˛ noc, miałem oczy szeroko otwarte i nie widziałem, z˙ eby´scie wyje˙zd˙zali. Przed wschodem sło´nca poszedłem droga˛ do kafejki. Jak zwykle w s´rodku siedziały gliny. Usiadłem przy nich. Mówili, z˙ e przerwano poszukiwania w tej okolicy i podj˛eto je w innym rejonie, a ludzie z FBI wynie´sli si˛e stad ˛ około czwartej rano, po otrzymaniu drugiego doniesienia. Wyniosła si˛e te˙z z nimi wi˛ekszo´sc´ policjantów. Zamierzaja˛ utrzyma´c blokady na drogach do dwunastej w południe, a potem je te˙z zlikwidowa´c. Kra˛ z˙ a˛ pogłoski, z˙ e otrzymałe´s pomoc z zewnatrz ˛ i z˙ e próbujesz dosta´c si˛e na wyspy Bahama. McDeere słuchał uwa˙znie, wcia˙ ˛z obserwujac ˛ parking. — Co jeszcze mówili? ˙ była pusta, — Mówili o ci˛ez˙ arówce U-Haul pełnej skradzionych towarów. Ze gdy ja˛ znaleziono, i z˙ e nikt nie potrafi wyja´sni´c, jak przeładowali´scie skradzione 345
towary do przyczepy i wymkn˛eli´scie si˛e z miasta tu˙z pod ich nosem. Byli pod wra˙zeniem. To jasne. Ja oczywi´scie nic nie powiedziałem, ale domy´sliłem si˛e, z˙ e to ta sama ci˛ez˙ arówka, która˛ przyjechałe´s tutaj we czwartek w nocy. McDeere zamy´slił si˛e gł˛eboko. Milczał. Nie wygladał ˛ na zdenerwowanego. Andy uwa˙znie przygladał ˛ si˛e jego twarzy. — Nie wygladasz ˛ na specjalnie uradowanego — zauwa˙zył Andy. — Chodzi mi o to, z˙ e gliny ju˙z si˛e wyniosły, a poszukiwania zostały odwołane. To chyba dobrze, prawda? — Czy mog˛e ci co´s powiedzie´c, Andy? — Jasne. — Jest teraz o wiele niebezpieczniej ni˙z przedtem. Andy zastanawiał si˛e przez dłu˙zsza˛ chwil˛e, po czym zapytał: — Jak to? — Gliny chciałyby mnie po prostu aresztowa´c, Andy. Lecz sa˛ tu te˙z ludzie, którzy chca˛ mnie zabi´c. Zawodowi mordercy, Andy. Jest ich bardzo wielu. I wcia˙ ˛z sa˛ tutaj. Andy zmru˙zył swoje jedyne sprawne oko i spojrzał na McDeere’a. Zawodowi mordercy! Tutaj? Na wybrze˙zu? Andy cofnał ˛ si˛e o krok. Chciał zapyta´c, kim sa˛ i dlaczego go tropia,˛ ale wiedział, z˙ e nie otrzyma odpowiedzi. Dostrzegł nast˛epna˛ szans˛e. — Dlaczego nie uciekacie? — Uciekacie? Jak mamy ucieka´c? Andy kopnał ˛ kolejny kamyk i skinał ˛ głowa˛ w kierunku pontiaca bonneville model 1971, zaparkowanego obok biura. — Có˙z, mogliby´scie skorzysta´c z mojego wozu. Mog˛e wywie´zc´ cała˛ wasza˛ trójk˛e z miasta. Nie wygladacie ˛ na zrujnowanych, wi˛ec chyba uda wam si˛e złapa´c jaki´s samolot i zwia´c lub wymy´sli´c co´s podobnego. — Ile nas to b˛edzie kosztowa´c? Andy spojrzał na swoje stopy i podrapał si˛e za uchem. Facet jest chyba handlarzem narkotyków, pomy´slał, a pudła sa˛ prawdopodobnie pełne kokainy i gotówki. ´ Scigaj a˛ go pewnie Kolumbijczycy. — To b˛edzie dosy´c drogie, jak si˛e domy´slasz. Chodzi mi o to, z˙ e teraz, za te pi˛ec´ tysi˛ecy dziennie, jestem po prostu niewinnym, niezbyt spostrzegawczym recepcjonista.˛ Nie bior˛e w tym udziału, rozumiesz. Ale je´sli pomog˛e wam si˛e stad ˛ wydosta´c, stan˛e si˛e waszym wspólnikiem. B˛eda˛ mieli powód, by mnie oskar˙zy´c, skaza´c i zapudłowa´c, a nie chciałbym drugi raz przez to przechodzi´c. Wi˛ec b˛edzie ci˛e to drogo kosztowało. — Ile, Andy? — Sto tysi˛ecy. McDeere nawet nie drgnał. ˛ Z kamienna˛ twarza˛ patrzył ponad pla˙za˛ na gładka˛ tafl˛e oceanu. Andy od razu zrozumiał, z˙ e nie za˙zadał ˛ czego´s niemo˙zliwego. 346
— Pozwól mi si˛e nad tym zastanowi´c, Andy. Na razie miej oczy otwarte. Teraz, kiedy wyniosły si˛e gliny, moga˛ si˛e tu pojawi´c mordercy. To mo˙ze by´c bardzo niebezpieczny dzie´n, Andy. I potrzebuj˛e twojej pomocy. Je˙zeli zauwa˙zysz w pobli˙zu kogo´s podejrzanego, natychmiast daj mi zna´c. My nie b˛edziemy wychodzi´c z pokoju. W porzadku? ˛ Andy wrócił za kontuar. Ka˙zdy głupiec w tej sytuacji wskoczyłby do samochodu i ratował swój tyłek. Chodziło o pudła i skradziony towar. To dlatego nie mogli wyjecha´c. McDeere’owie zjedli lekkie s´niadanie, herbatniki i kaw˛e. Ray marzył o zimnym piwie, ale wyprawa do sklepu byłaby obecnie zbyt ryzykowna. Jedli szybko i ogladali ˛ poranne wiadomo´sci. Co jaki´s czas lokalna telewizja pokazywała ich zdj˛ecia. Poczatkowo ˛ bardzo si˛e denerwowali, ale po pewnym czasie przyzwyczaili si˛e do tego. Par˛e minut po dziewiatej ˛ Mitch wyłaczył ˛ telewizor i rozsiadł si˛e na podłodze mi˛edzy pudłami. Wział ˛ do r˛eki plik papierów i skinał ˛ na Abby, operatora kamery. Powrócili do pracy nad dokumentacja.˛ Lazarov odczekał, a˙z pokojówki sko´ncza˛ poranne sprzatanie, ˛ po czym nakazał swym ludziom, by przystapili ˛ do akcji. Pracowali parami, pukajac ˛ do drzwi, zagladaj ˛ ac ˛ do okien i przemykajac ˛ si˛e przez ciemne korytarze. W wi˛ekszo´sci małych moteli zatrudniano dwie albo trzy pokojówki, które znały ka˙zdy pokój i ka˙zdego go´scia. System działania był prosty i raczej skuteczny. Odnajdywali pokojówk˛e, wr˛eczali jej studolarowy banknot i pokazywali listy go´ncze. Je´sli stawiała opór, oferowali coraz wy˙zsze kwoty i w ko´ncu wszystkie godziły si˛e na współprac˛e. Je˙zeli nie była w stanie nikogo zidentyfikowa´c, pytali, czy nie zauwa˙zyła ci˛ez˙ arówki U-Haul, pokoju pełnego pudeł, dwóch m˛ez˙ czyzn i kobiety zachowujacych ˛ si˛e podejrzanie lub wygladaj ˛ acych ˛ na wystraszonych albo czegokolwiek niezwykłego. Je´sli dziewczyna nie potrafiła pomóc, pytali, które pokoje sa˛ obecnie zaj˛ete, i w˛edrowali od drzwi do drzwi. Zacznijcie od pokojówek, polecił im Lazarov. Wchod´zcie od strony pla˙zy. Trzymajcie si˛e z dala od głównej recepcji. Udawajcie gliny. Je´sli natkniecie si˛e na nich, natychmiast dzwo´ncie. DeVasher wysłał na wybrze˙ze cztery mikrobusy. Lamar Quin, Kendall Mahan, Wally Hudson i Jack Aldrich wystapili ˛ w roli kierowców i obserwowali wszystkie przeje˙zd˙zajace ˛ samochody. Przybyli o północy prywatnym samolotem wraz z dziesi˛ecioma starszymi pracownikami firmy Bendini, Lambert i Locke. W sklepach z pamiatkami, ˛ kafejkach i restauracjach byli koledzy i przyjaciele Mitchela Y. McDeere’a zaczepiali turystów i pytali o niego, majac ˛ cicha˛ nadziej˛e, z˙ e z˙ aden z nich nie widział Mitcha. Wspólników s´ciagni˛ ˛ eto ze wszystkich wa˙zniejszych lotnisk w kraju i przed południem chodzili ju˙z po pla˙zy, sprawdzali baseny i po347
czekalnie hotelowe. Nathan Locke został przydzielony do samego Morolta, ale reszta wspólników musiała zało˙zy´c czapeczki golfowe i okulary przeciwsłoneczne i wykonywa´c rozkazy generała DeVashera. Brakowało tylko Avery’ego Tolara. Zniknał ˛ bez s´ladu. Nie widziano go od czasu, kiedy opu´scił szpital. Łacznie ˛ z trzydziestoma trzema prawnikami w prywatnej obławie pana Morolta uczestniczyło teraz prawie stu ludzi. W „Blue Tide” portier przyjał ˛ studolarowy banknot, zerknał ˛ na listy go´ncze i powiedział, z˙ e wydaje mu si˛e, i˙z widział t˛e kobiet˛e i jednego z m˛ez˙ czyzn, kiedy wynajmowali dwa pokoje w czwartek wcze´snie rano. Przyjrzał si˛e uwa˙znie zdj˛eciu Abby i o´swiadczył, z˙ e była to z cała˛ pewno´scia˛ ona. Poszedł do biura, by sprawdzi´c w ksia˙ ˛zce meldunkowej. Wrócił z informacja,˛ z˙ e kobieta zarejestrowała si˛e jako Jackie Nigel i zapłaciła gotówka˛ za dwa pokoje, od czwartku do niedzieli. Po otrzymaniu nast˛epnego banknotu zaprowadził dwóch ludzi Lazarova na miejsce. Zapukał do obydwu drzwi. Nie było odpowiedzi. Otworzył je i wpus´cił swoich nowych przyjaciół do s´rodka. Były puste. Jeden ze zbirów zawiadomił Lazarova i pi˛ec´ minut pó´zniej DeVasher w˛eszył ju˙z po motelu, szukajac ˛ punktów zaczepienia. Nie znalazł z˙ adnych, ale poszukiwania zaw˛ez˙ ono do czteromilowego odcinka pla˙zy mi˛edzy „Blue Tide” a „Beachcomber Inn”, obok którego wcze´sniej znaleziono ci˛ez˙ arówk˛e. Przywieziono mikrobusami ludzi od mokrej roboty. Wspólnicy i starsi pracownicy kr˛ecili si˛e po pla˙zy i restauracjach. Bandyci pukali do drzwi. Andy pokwitował przesyłk˛e o dziesiatej ˛ trzydzie´sci pi˛ec´ . Wysłała ja˛ niejaka Doris Greenwood, a adres zwrotny brzmiał: 4040 Poplar Avenue, Memphis, Tennessee. Bez numeru telefonu. Był pewien, z˙ e przesyłka jest cenna i przeleciało mu przez głow˛e, z˙ e nadarza si˛e okazja, by szybko zarobi´c niezłe pieniadze. ˛ Ale umowa została ju˙z zawarta. Rozejrzał si˛e i wyszedł z paczka˛ z biura. Przez całe lata Andy ciagle ˛ ukrywał si˛e i uciekał. Wyrobiło to w nim trwały nawyk: pod´swiadomie unikał otwartej przestrzeni, przemykał si˛e w cieniu, pod s´cianami. Kiedy wyszedł zza rogu na parking, zauwa˙zył dwóch m˛ez˙ czyzn pukajacych ˛ do drzwi pokoju 21. Wygladało ˛ na to, z˙ e pokój jest pusty, a m˛ez˙ czy´zni wydawali si˛e mocno podejrzani. Byli ubrani w dziwacznie skrojone białe spodenki si˛egajace ˛ do kolan, chocia˙z trudno byłoby powiedzie´c, w którym miejscu ko´ncza˛ si˛e szorty, a zaczynaja˛ s´nie˙znobiałe nogi. Jeden miał czarne skarpetki i znoszone buty. Drugi był w tanich sandałach i poruszanie si˛e sprawiało mu widoczny ból. Na głowy nacisn˛eli kapelusze panama. Po sze´sciu miesiacach ˛ sp˛edzonych na wybrze˙zu Andy bez trudu rozpoznawał fałszywych turystów. Jeden z nich zastukał ponownie i Andy zauwa˙zył wystajac ˛ a˛ mu zza paska kolb˛e rewolweru. Wycofał si˛e na palcach i wrócił do biura. Zadzwonił do pokoju 39 i poprosił 348
Sama Fortune. — Tu Sam. — Sam? Tu Andy. Dzwoni˛e z recepcji. Nie wygladaj ˛ przez okno, bo dwóch bardzo podejrzanych facetów puka do drzwi przy parkingu. — Gliny? — Nie wydaje mi si˛e. Nie sprawdzali w recepcji. — Gdzie sa˛ pokojówki? — zapytał Sam. — Nie pojawia˛ si˛e tutaj przed jedenasta˛ w sobot˛e. — To dobrze. Zgasimy s´wiatło. Obserwuj ich i zadzwo´n, kiedy si˛e wyniosa.˛ Przez zasłoni˛ete okno Andy obserwował m˛ez˙ czyzn chodzacych ˛ od drzwi do drzwi, pukajacych ˛ i próbujacych ˛ je niekiedy otworzy´c. Zaj˛etych było tylko jedena´scie z czterdziestu dwóch pokoi. W pokojach 38 i 39 nikt nie odpowiadał. M˛ez˙ czy´zni poszli w kierunku pla˙zy i znikn˛eli. Zawodowi mordercy! W tym motelu! Na pobliskim parkingu sasiaduj ˛ acym ˛ z małym polem golfowym Andy zauwaz˙ ył dwóch podobnych fałszywych turystów. Rozmawiali z kierowca˛ białego mikrobusu. Wskazywali w kierunku motelu i o czym´s dyskutowali. Zatelefonował do Sama. — Posłuchaj, Sam. Wynie´sli si˛e. Ale podobni ludzie kr˛eca˛ si˛e po okolicy. — Ilu? — W pobli˙zu zauwa˙zyłem dwóch. Lepiej uciekajcie. — Uspokój si˛e, Andy. Nie znajda˛ nas, je´sli nie b˛edziemy si˛e stad ˛ rusza´c. — Ale nie mo˙zecie zosta´c w tym pokoju na zawsze. Mój szef pojawi si˛e tu pr˛edzej czy pó´zniej. — Wkrótce wyje˙zd˙zamy, Andy. Co z przesyłka? ˛ — Jest tutaj. ´ — Swietnie. Chciałbym ja˛ zobaczy´c. Słuchaj, Andy, a co z jedzeniem? Mógłby´s przej´sc´ na druga˛ stron˛e ulicy i przynie´sc´ nam co´s ciepłego? Andy był portierem, a nie kelnerem, ale za pi˛ec´ tysi˛ecy dziennie „Sea Gull’s Rest Motel” mógł zapewni´c dostaw˛e do pokoju. — Jasne. B˛ed˛e za minut˛e. Wayne Tarrance chwycił aparat telefoniczny i poło˙zył si˛e w poprzek łó˙zka stojacego ˛ w jego pokoju w „Ramada Inn” w Orlando. Był zm˛eczony, w´sciekły, czuł si˛e zagubiony i miał do´sc´ F. Dentona Voylesa. Była sobota, pierwsza trzydzie´sci w nocy. Zatelefonował do Memphis. Sekretarka nie miała mu nic do przekazania poza tym, z˙ e dzwoniła Mary Alice i chciała z nim rozmawia´c. Namierzyli telefon. Telefonowała z budki w Atlancie. Powiedziała, z˙ e mo˙ze połaczy ˛ si˛e jeszcze o drugiej, by zorientowa´c si˛e, czy Wayne — nazwała go Wayne — dowiedział si˛e, z˙ e chce z nim rozmawia´c. Tarrance podał numer pokoju i odło˙zył słuchawk˛e. 349
Mary Alice. W Atlancie. McDeere był w Tallahassee, potem w Ocala. Pó´zniej si˛e rozpłynał. ˛ Nie było zielonego forda z przyczepa.˛ McDeere znowu zniknał. ˛ Zadzwonił telefon. Tarrance powoli podniósł słuchawk˛e. — Mary Alice? — odezwał si˛e mi˛ekko. — Wayne, male´nki! Jak zgadłe´s? — Gdzie on jest? — Kto? — Tammy zachichotała. — McDeere. Gdzie jest? — Przez chwil˛e byli´scie na jego tropie, chłopcy, ale teraz znowu gonicie za cieniem. Nie jeste´scie nawet w pobli˙zu niego, male´nki. Przykro mi to mówi´c. — Mieli´smy trzy pozytywne identyfikacje w ciagu ˛ ostatnich czternastu godzin. — Lepiej sprawd´zcie to jeszcze raz, Wayne. McDeere mówił mi par˛e minut temu, z˙ e nigdy nie był w Tallahassee. Nigdy nie słyszał o Ocala. Nigdy nie jechał zielonym fordem pikapem. Nigdy nie ciagn ˛ ał ˛ za soba˛ przyczepy. Połkn˛eli´scie przyn˛et˛e, chłopcy. Haczyk, z˙ yłk˛e i spławik. Tarrance uszczypnał ˛ si˛e w nos i sapnał ˛ w słuchawk˛e. — Jak si˛e wam podoba Orlando? — zapytała. — Powinni´scie odwiedzi´c s´wiat Disneya, skoro ju˙z jeste´scie w mie´scie, — Gdzie on jest, do cholery? — Wayne, Wayne, uspokój si˛e, male´nki. Dostaniecie dokumenty. Tarrance usiadł. — W porzadku. ˛ Kiedy? — Có˙z, powinni´smy by´c chciwi i domaga´c si˛e reszty pieni˛edzy. Jestem w budce telefonicznej, Wayne, i nie próbuj jej namierzy´c, okay? Ale nie jeste´smy chciwi. Dostaniecie dokumenty w przeciagu ˛ dwudziestu czterech godzin. Je´sli wszystko pójdzie dobrze. — Gdzie one sa? ˛ — Odezw˛e si˛e pó´zniej, male´nki. B˛ed˛e telefonowała pod ten numer co cztery godziny, zanim Mitch nie powie mi, gdzie sa˛ dokumenty. Ale, Wayne, je´sli nie b˛edzie ci˛e na miejscu, mog˛e ci˛e nie złapa´c. Wi˛ec nie ruszaj si˛e stamtad. ˛ — B˛ed˛e tutaj. Czy on jest cały czas w kraju? — Nie sadz˛ ˛ e. Jestem pewna, z˙ e jest teraz w Meksyku. Jego brat zna hiszpa´nski, wiesz o tym? — Wiem. — Tarrance wyciagn ˛ ał ˛ si˛e na łó˙zku. Niech to wszystko szlag trafi! — klał ˛ w duchu. Niech sobie jada˛ do Meksyku, byleby dokumenty znalazły si˛e w jego r˛ekach. — Zosta´n tam, gdzie jeste´s, male´nki. Utnij sobie drzemk˛e. Musisz by´c wyko´nczony. Skontaktuj˛e si˛e z toba˛ mi˛edzy piat ˛ a˛ a szósta.˛
350
Tarrance odło˙zył aparat na szafk˛e nocna˛ i natychmiast zasnał. ˛ Poszukiwania straciły nieco na rozmachu, kiedy w sobot˛e po południu policja z Panama City Beach. otrzymała trzecia˛ skarg˛e od wła´scicieli moteli. Wysłano policjantów do „Breakers Motel”. Poirytowany wła´sciciel poskar˙zył si˛e, z˙ e uzbrojeni ludzie strasza˛ mu klientów. Na wybrze˙ze skierowano wi˛eksza˛ liczb˛e funkcjonariuszy i przez pewien czas przetrzasali ˛ oni motele starajac ˛ si˛e znale´zc´ uzbrojonych ludzi, którzy szukali McDeere’ów. Szmaragdowe Wybrze˙ze znalazło si˛e na kraw˛edzi wojny. Zm˛eczonych upałem ludzi DeVashera zmuszono do pracy w pojedynk˛e. Rozproszyli si˛e po pla˙zy i sko´nczyli z metoda˛ „od drzwi do drzwi”. Odpoczywali w rozstawionych wokół basenów plastikowych krzesłach i obserwowali przechodzacych ˛ turystów. Wylegiwali si˛e na pla˙zy i przez przeciwsłoneczne okulary przygladali ˛ si˛e innym pla˙zowiczom. Z nadej´sciem zmierzchu armia zbirów, kryminalistów, zawodowych morderców i prawników ukryła si˛e w ciemno´sciach i czekała. Je´sli McDeere’owie mieli zamiar si˛e ruszy´c, powinni zrobi´c to tej nocy. Cicha armia czekała na nich. DeVasher oparł si˛e ci˛ez˙ ko o barierk˛e balkonu połaczonego ˛ z pokojem hotelowym „Best Western”. Obserwował rozpo´scierajac ˛ a˛ si˛e w dole pusta˛ pla˙ze˛ i niknace ˛ za horyzontem sło´nce. Aaron Rimmer uchylił szklane drzwi i stanał ˛ obok niego. — Znale´zli Tolara — powiedział. DeVasher nie poruszył si˛e. — Gdzie? — Ukrył si˛e w mieszkaniu swojej przyjaciółki w Memphis. — Był sam? — Tak. Zlikwidowali go, pozorujac ˛ napad rabunkowy. W pokoju 39 Ray po raz setny ogladał ˛ nowe paszporty, wizy, prawa jazdy i s´wiadectwa urodzenia. Mitch i Abby mieli na zdj˛eciach g˛este, ciemne włosy. Je´sli uda si˛e ucieczka, po pewnym czasie ich jasny kolor powinien sta´c si˛e tylko wspomnieniem. Fotografia Raya przypominała troch˛e zdj˛ecie zamieszczone w li´scie go´nczym za Mitchem: długie włosy, broda i kr˛econe studenckie loki. Po dokładnym przyjrzeniu si˛e mo˙zna było dostrzec pewne podobie´nstwo w oczach i układzie ko´sci policzkowych, ale nic poza tym. Dokumenty wystawione były na nazwiska: Rachel James, Sam Fortune i Lee Stevens — cała trójka mieszkała w Murfreesboro, w stanie Tennessee. Doc wykonał kawał dobrej roboty i Ray u´smiechał si˛e, studiujac ˛ uwa˙znie ka˙zdy z dokumentów. Abby spakowała kamer˛e Sony do pudełka. Statyw stał oparty o s´cian˛e. Czter351
na´scie opisanych wideokaset le˙zało uło˙zonych w schludnym stosiku na telewizorze. Po szesnastu godzinach zako´nczyli sporzadzanie ˛ dokumentacji filmowej. Na pierwszych zdj˛eciach Mitch zwrócony twarza˛ do kamery, z podniesiona˛ prawa˛ r˛eka˛ s´lubował mówi´c wyłacznie ˛ prawd˛e. Stał przy szafie na ubrania, a podłoga za nim zasłana była dokumentami. Posługujac ˛ si˛e notatkami Tammy, przedstawił najpierw dokładnie wszystkie wykazy bankowe. Zidentyfikował ponad dwie´scie pi˛ec´ dziesiat ˛ tajnych kont w jedenastu kajma´nskich bankach. Niektóre konta miały nazwy, ale wi˛ekszo´sc´ stanowiły konta numerowe. Na podstawie kopii wydruków komputerowych odtworzył histori˛e tych kont. Depozyty pieni˛ez˙ ne, przelewy telegraficzne, wycofania przelewów. Na ka˙zdym dokumencie wykorzystanym w swoim materiale wypisał czarnym flamastrem inicjały MM i kolejno je numerował: MMI, MM2, MM3 i tak dalej. Po wypisaniu numeru MM1485 miał zidentyfikowanych dziewi˛ec´ set milionów dolarów ukrytych w kajma´nskich bankach. Gdy uporał si˛e z wykazami bankowymi, odtworzył pedantycznie struktur˛e imperium. W ciagu ˛ dwudziestu lat ponad czterysta korporacji kajma´nskich zostało zało˙zonych przez Morolta i jego nieprawdopodobnie bogatych i nieprawdopodobnie skorumpowanych doradców. Mitch szybko si˛e zorientował, z˙ e w jego r˛ekach znajduje si˛e tylko cz˛es´c´ dokumentacji. Wyraził przed kamera˛ przypuszczenie, z˙ e wi˛ekszo´sc´ dokumentów jest ukryta w podziemiach budynku na Front Street. Podkre´slił te˙z, z˙ e nawet przy pomocy małej armii pracowników IRS poznanie struktury korporacji Morolta mo˙ze trwa´c ponad rok. Omawiał powoli ka˙zdy dowód rzeczowy, dokładnie go opisujac. ˛ Abby obsługiwała kamer˛e. W tym czasie Ray obserwował parking i studiował fałszywe dokumenty. Przez sze´sc´ godzin Mitch wyja´sniał ró˙zne metody, za pomoca˛ których Morolto i jego współpracownicy prali brudne pieniadze. ˛ Najłatwiejszym i najbardziej popularnym sposobem było przerzucanie brudnej gotówki za granic˛e. Wykorzystywano do tego prywatna˛ lini˛e lotnicza˛ firmy Bendiniego, przy czym na pokładzie samolotu znajdowało si˛e zwykle dwóch lub trzech prawników, by nada´c podró˙zy pozory legalno´sci. Ameryka´nska słu˙zba celna, majaca ˛ mas˛e problemów z przemytem do kraju narkotyków, nie zwracała zbyt du˙zej uwagi na ładunki wywo˙zone za granic˛e. Samoloty opuszczały kraj „brudne”, a wracały „czyste”. Znajdujacy ˛ si˛e na pokładzie prawnicy opłacali na Kajmanach celników i odpowiednich bankierów. Niekiedy dwadzie´scia pi˛ec´ procent przerzucanych pieni˛edzy przeznaczano na łapówki. Zdeponowanych — najcz˛es´ciej na numerowych kontach — pieni˛edzy nie mo˙zna ju˙z było potem praktycznie odnale´zc´ . Lecz wiele transakcji bankowych zbiegało si˛e z zakrojonymi na du˙za˛ skal˛e operacjami przeprowadzanymi przez spółki. Pieniadze ˛ były zwykle deponowane na jednym z wielu kont numerowych. Albo superkont, jak je nazywał Mitch. Podał na u˙zytek s˛edziów owe numery kont i nazwy banków. Po zarejestrowaniu nowych spółek pieniadze ˛ były przelewane 352
z superkont na konta owych spółek, cz˛esto w obr˛ebie jednego banku. Gdy pienia˛ dze znalazły si˛e ju˙z w legalnej spółce kajma´nskiej, rozpoczynał si˛e proces prania gotówki. Najprostsza˛ i najcz˛es´ciej przez firm˛e stosowana˛ metoda˛ było nabywanie w Stanach nieruchomo´sci lub innych legalnych aktywów. Transakcje te przygotowywali ci wspólnicy firmy Bendini, Lambert i Locke, którzy zajmowali si˛e praca˛ koncepcyjna,˛ a wszystkie pieniadze ˛ przekazywano przelewem. Zdarzało si˛e cz˛esto, z˙ e spółka kajma´nska wykupywała inna˛ spółk˛e, która była wła´scicielem spółki panamskiej, a ta z kolei była wła´scicielem du´nskiej spółki holdingowej. Du´nczycy kupowali fabryk˛e ło˙zysk tocznych w Toledo, przelewajac ˛ pieniadze ˛ z banku w Monachium. I w ten sposób brudne pieniadze ˛ stawały si˛e czyste. Po oznaczeniu dowodu MM4292 Mitch zako´nczył sporzadzanie ˛ dokumentacji. Był wyko´nczony szesnastoma godzinami pracy. Mogło si˛e zdarzy´c, z˙ e materiały filmowe nie zostana˛ dopuszczone do wykorzystania na rozprawie, ale powinny by´c pomocne. Tarrance mógł przedstawi´c je Sadowi ˛ Najwy˙zszemu i dzi˛eki nim doprowadzi´c do skazania co najmniej trzydziestu prawników z firmy Bendiniego. Mógł równie˙z pokaza´c je s˛edziom federalnym i uzyska´c na ich podstawie nakaz rewizji. Mitch wywiazał ˛ si˛e ze swojej cz˛es´ci umowy. Co prawda nie b˛edzie osobi´scie bra´c udziału w rozprawie, ale zapłacono mu tylko milion dolarów, a on dostarczy wi˛ecej materiałów, ni˙z si˛e spodziewano. Był wyko´nczony fizycznie i psychicznie. Zgasił s´wiatło i usiadł na skraju łó˙zka. Abby siedziała na fotelu z zamkni˛etymi oczami. Ray zerknał ˛ przez z˙ aluzje. — Przydałoby si˛e troch˛e zimnego piwa — powiedział. — Daj spokój — powiedział ostro Mitch. Ray odwrócił si˛e i spojrzał na niego. — Uspokój si˛e, braciszku. Jest ciemno, a sklep znajduje par˛e kroków stad. ˛ B˛ed˛e uwa˙zał. — Prosz˛e ci˛e, daj spokój, Ray. Nie ma sensu ryzykowa´c. Wynosimy si˛e stad ˛ za par˛e godzin i je´sli wszystko pójdzie dobrze, b˛edziesz mógł przez reszt˛e z˙ ycia nie robi´c nic innego, tylko pi´c piwo. Ray nie słuchał. Wcisnał ˛ na głow˛e czapeczk˛e baseballowa,˛ wło˙zył do kieszeni troch˛e gotówki i si˛egnał ˛ po pistolet. — Ray, prosz˛e ci˛e, nie bierz chocia˙z pistoletu — powiedział Mitch błagalnym tonem. Ray schował bro´n pod koszul˛e i otworzył drzwi. Szedł szybko po piasku, cały czas kryjac ˛ si˛e w mroku i marzac ˛ o zimnym piwie. Przystanał ˛ obok sklepu, szybko rozejrzał si˛e wokoło, po czym wszedł do s´rodka, pewien, z˙ e nikt go nie obserwuje. Lada chłodnicza z piwem znajdowała si˛e w gł˛ebi sklepu. Na pobliskim parkingu Lamar Quin, z twarza˛ osłoni˛eta˛ wielkim słomkowym kapeluszem, gaw˛edził wła´snie z para˛ nastolatków z Indiany. Zauwa˙zył Raya 353
wchodzacego ˛ do sklepu i naraz u´swiadomił sobie, z˙ e ten m˛ez˙ czyzna kogo´s mu chyba przypomina. Było w jego sposobie poruszania si˛e co´s, co wydawało mu si˛e znajome. Lamar podszedł do witryny i spojrzał w kierunku lady chłodniczej. Oczy m˛ez˙ czyzny zasłaniały ciemne okulary, ale ten nos i te ko´sci policzkowe Lamar dobrze pami˛etał. Lamar wszedł do s´rodka i wział ˛ do r˛eki paczk˛e chipsów. Zatrzymał si˛e przy kasie i poczekał na m˛ez˙ czyzn˛e, który nie był Mitchem McDeere’em, ale bardzo go przypominał. To był Ray, to musiał by´c on. Miał opalona˛ twarz i krótkie włosy. Ten sam wzrost, ta sama sylwetka, ten sam chód. — Jak leci? — zapytał go Lamar. ´ — Swietnie. A tobie? — Głos równie˙z okazał si˛e znajomy. Lamar zapłacił za chipsy i wrócił na parking. Wyrzucił paczuszk˛e do stojace˛ go obok budki telefonicznej kosza na s´mieci i szybko przeszedł do sasiedniego ˛ sklepu — był to sklep z pamiatkami ˛ — by kontynuowa´c poszukiwania rodziny McDeere’ów.
Rozdział 40
Gdy zapadł zmrok, wzdłu˙z pla˙zy powiał zimny wiatr. Sło´nce szybko znikn˛eło, a ksi˛ez˙ yc si˛e nie pojawił i nie zastapił ˛ go. Niebo spowiła zasłona ciemnych chmur i powierzchnia morza przybrała czarna˛ barw˛e. Na molu Dana Russela pojawili si˛e w˛edkarze. Zbierali si˛e grupkami — po trzech lub czterech — i patrzyli w milczeniu na z˙ yłki niknace ˛ w czarnej wodzie, dwadzie´scia stóp ni˙zej. Stali nieruchomo, oparci o barierk˛e, od czasu do czasu spluwajac ˛ na boki lub wymieniajac ˛ skape ˛ uwagi. Cieszyli si˛e z wiatru, ciszy i spokojnej wody bardziej ni˙z z tego, z˙ e ryby zacz˛eły bra´c. Byli urlopowiczami z Północy, przyje˙zd˙zali tu co roku zawsze w tym samym miesiacu ˛ i tygodniu, zatrzymywali si˛e zawsze w tych samych motelach i ka˙zdego wieczora wychodzili na molo, by łowi´c ryby i podziwia´c morze. Obok nich stały pojemniki z przyn˛etami i przeno´sne lodóweczki pełne piwa. Co jaki´s czas na molu pojawiały si˛e osoby, które nie były w˛edkarzami, albo pary zakochanych. Jedni i drudzy dochodzili do ko´nca mola i stanawszy ˛ tu wpatrywali si˛e przez par˛e minut w ciemna,˛ łagodna˛ to´n, potem odwracali si˛e i spogla˛ dali z zachwytem na tysiace ˛ s´wiatełek migoczacych ˛ wzdłu˙z brzegu. Przygladali ˛ si˛e te˙z gromadkom w˛edkarzy. Ci, prawd˛e mówiac, ˛ nie zwracali na nich uwagi. Nie zwrócili te˙z uwagi na Aarona Rimera, który przeszedł obok nich około jedenastej. Stanał ˛ na ko´ncu mola i wrzucił niedopałek do wody. Wpatrywał si˛e w pla˙ze˛ i my´slał o tysiacach ˛ pokoi motelowych i pensjonatów. Molo Dana Russela było najbardziej wysuni˛ete na zachód z trzech tego typu konstrukcji wzniesionych w Panama City Beach. Najnowsze, najdłu˙zsze, jedyne zbudowane wyłacznie ˛ z betonu. Po´srodku mola stał mały ceglany budynek. Mies´cił si˛e tam sklep ze sprz˛etem do w˛edkowania, bar przekaskowy ˛ i toalety. W nocy tylko one były otwarte. Molo znajdowało si˛e jakie´s pół mili na wschód od „Sea Gull’s Rest”. O jedenastej trzydzie´sci Abby wyszła z pokoju 39, min˛eła zaniedbany basen i ruszyła wzdłu˙z pla˙zy. Miała na sobie szorty, biały słomkowy kapelusz i sztormiak z postawionym kołnierzem. Szła powoli, trzymajac ˛ r˛ece w kieszeniach. Pi˛ec´ minut 355
pó´zniej z pokoju wyszedł Mitch, przeszedł obok basenu i ruszył jej s´ladem. Co chwila patrzył w stron˛e oceanu. Min˛eło go dwóch biegaczy, którzy rozbryzgiwali stopami wod˛e i zdyszanymi głosami wymieniali krótkie uwagi. Pod czarna˛ bawełniana˛ koszula˛ Mitch ukrył zawieszony na rzemyku gwizdek. Po prostu na wszelki wypadek. We wszystkich czterech kieszeniach poupychał pieniadze ˛ — w sumie było tego sze´sc´ dziesiat ˛ tysi˛ecy dolarów. Popatrywał w stron˛e oceanu i uwa˙znie obserwował idac ˛ a˛ przed nim Abby. Kiedy przeszedł dwie´scie jardów, z pokoju 39 wyszedł Ray. Zamknał ˛ drzwi i schował klucz do kieszeni. Za czarna,˛ dziesi˛eciometrowa˛ nylonowa˛ linka˛ okr˛econa˛ wokół jego bioder tkwił, jak za pasem, pistolet. Obszerny sztormiak zasłaniał dokładnie to wszystko. Andy wytargował kolejne dwa tysiace ˛ za ubrania i sprz˛et. Ray doszedł do pla˙zy. Obserwował Mitcha. Abby prawie nie widział. Pla˙za była zupełnie pusta. Była sobota. Dochodziła północ i wi˛ekszo´sc´ w˛edkarzy opu´sciła ju˙z molo. Abby zauwa˙zyła ich tylko trzech, stali obok toalety. Min˛eła ich oboj˛etnie i przeszła do ko´nca mola, oparła si˛e o betonowa˛ balustrad˛e i zacz˛eła si˛e wpatrywa´c w rozległa˛ czer´n zatoki. Jak okiem si˛egna´ ˛c migotały czerwone s´wiatełka licznych boi. Niebieskie i białe s´wiatła sygnalizacyjne dla statków układały si˛e w równa˛ lini˛e. Na horyzoncie migotało z˙ ółte s´wiatło pozycyjne jakiego´s obiektu pływajacego. ˛ Mitch ukrył si˛e w osłoni˛etym parasolem krze´sle pla˙zowym, stojacym ˛ nie opodal wej´scia na molo. Nie mógł zobaczy´c Abby, ale miał dobry widok na ocean. Pi˛ec´ dziesiat ˛ stóp dalej Ray usiadł na ceglanym murku tonacym ˛ w ciemno´sciach. Nogi zwisały mu nad piaskiem. Czekali. Spogladali ˛ na zegarki. Dokładnie o północy Abby nerwowo rozpi˛eła swój sztormiak i wyj˛eła ci˛ez˙ ka˛ latark˛e. Spojrzała na wod˛e w dole i s´cisn˛eła latark˛e w dłoni. Przycisn˛eła ja˛ do z˙ oładka, ˛ osłoniła brzegiem sztormiaka i zwróciła w kierunku morza. Trzykrotnie nacisn˛eła przycisk. Zielona z˙ arówka błysn˛eła trzy razy. Trzymała mocno latark˛e i wpatrywała si˛e w ocean. Nie było odpowiedzi. Wydawało jej si˛e, z˙ e czekała cała˛ wieczno´sc´ . Po dwóch minutach za´swieciła ponownie. Nic. Odetchn˛eła gł˛eboko i szepn˛eła do siebie: spokojnie, Abby, spokojnie. On musi gdzie´s tam by´c. Za´swieciła jeszcze trzy razy. ˙ Zadnej odpowiedzi. Mitch siedział na skraju pla˙zowego krzesła i z niepokojem obserwował morze. Katem ˛ oka dostrzegł nagle jaka´ ˛s posta´c zbli˙zajac ˛ a˛ si˛e szybko od strony zachodniej. Ów kto´s wbiegł na schodki, które prowadziły na molo. Był to nordyk. Mitch skoczył na równe nogi i pu´scił si˛e za nim w pogo´n. Aaron Rimmer przeszedł obok małego budynku, za plecami w˛edkarzy, wpatrujac ˛ si˛e w kobiet˛e w białym kapeluszu stojac ˛ a˛ na ko´ncu mola. Kobieta, pochylona, trzymała co´s w r˛eku. To co´s błysn˛eło znowu, trzy razy. Podszedł do niej cicho. — Abby. 356
Obejrzała si˛e i chciała krzykna´ ˛c. Rimmer pchnał ˛ ja˛ na barierk˛e. Mitch wypadł z ciemno´sci i skoczył głowa˛ naprzód pod nogi nordyka. Cała trójka zwaliła si˛e na beton. Mitch wyczuł pistolet pod kurtka.˛ Zamachnał ˛ si˛e z furia,˛ lecz cios chybił. Nordyk okr˛ecił si˛e i jego pi˛es´c´ wyladowała ˛ na twarzy Mitcha. Abby odturlała si˛e na bok. Mitch był o´slepiony i oszołomiony. Rimmer wstał szybko i si˛egnał ˛ po pistolet, ale nie zda˙ ˛zył go u˙zy´c. Cios Raya rzucił nim o barierk˛e. Czterema piorunujacymi ˛ uderzeniami pi˛es´ci Ray, z wprawa˛ zdobyta˛ w wi˛ezieniu, zmasakrował mu twarz. Nordyk osunał ˛ si˛e na ziemi˛e zalany krwia,˛ a Ray wymierzył mu cztery pot˛ez˙ ne kopniaki w głow˛e. Nordyk j˛eknał ˛ z˙ ało´snie i znieruchomiał. Ray zabrał mu pistolet i podał go Mitchowi, który ju˙z wstał i próbował co´s zobaczy´c przez oko nie uszkodzone ciosem nordyka. Abby spojrzała na molo. Nie było nikogo. — Zacznij nadawa´c — powiedział Ray, odwijajac ˛ link˛e z bioder. Abby odwróciła si˛e znów w kierunku oceanu, osłoniła latark˛e i zacz˛eła goraczkowo ˛ wciska´c przycisk. — Co zamierzasz zrobi´c? — zapytał szeptem Mitch patrzac, ˛ jak Ray mocuje si˛e z linka.˛ — Mamy dwa wyj´scia. Mo˙zemy rozwali´c mu łeb albo go utopi´c. — O mój Bo˙ze! — j˛ekn˛eła Abby, sygnalizujac ˛ nieprzerwanie. — Nie u˙zywaj pistoletu — wyszeptał Mitch. — Dzi˛ekuj˛e — odparł Ray. Okr˛ecił link˛e wokół szyi nordyka i mocno ja˛ zacisnał. ˛ Mitch odwrócił si˛e i stanał ˛ mi˛edzy ciałem a Abby. Nie patrzyła. — Przykro mi. Nie mamy wyboru — wymamrotał Ray, niemal do samego siebie. Nieprzytomny nordyk nie poruszał si˛e i nie stawiał oporu. Po trzech minutach Ray odetchnał ˛ gł˛eboko. — Nie z˙ yje — oznajmił. Przywiazał ˛ drugi koniec linki do palika cumowniczego, przepchnał ˛ ciało pod barierka˛ i spu´scił je ostro˙znie do wody. — Schodz˛e pierwszy — powiedział. Prze´slizgnał ˛ si˛e pod barierka˛ i zaczał ˛ si˛e opuszcza´c po lince w dół. Osiem stóp pod pomostem znajdowała si˛e z˙ elazna kratownica przymocowana do dwóch grubych betonowych kolumn. Mogli si˛e tam zupełnie nie´zle ukry´c. Nast˛epna była Abby. Ray chwycił ja˛ za nogi i pomógł stana´ ˛c obok siebie. Mitch, majac ˛ sprawne tylko jedno oko, stracił równowag˛e i o mało nie wpadł do morza. Udało si˛e. Stali na z˙ elaznej kratownicy, dziesi˛ec´ stóp nad powierzchnia˛ czarnej jak smoła wody. Dziesi˛ec´ stóp nad kraina˛ ryb i pakli ˛ i nad ciałem nordyka. Ray odciał ˛ lin˛e i ciało opadło na dno. Powinno wypłyna´ ˛c na powierzchni˛e dopiero po kilku dniach. Siedzieli jak trzy sowy na konarze. Obserwowali migoczace ˛ boje, s´wiatła sygnalizacyjne dla statków i czekali na mesjasza, który miał przyj´sc´ do nich po
357
wodzie. Wcia˙ ˛z panowała cisza, słycha´c było tylko mi˛ekki plusk fal i odgłos wła˛ czanej i wyłaczanej ˛ latarki. Potem dobiegły ich jakie´s głosy z mola. Kto´s zdenerwowany, zniecierpliwiony, wystraszony, szukał kogo´s. Po chwili znowu zrobiło si˛e cicho. — A wi˛ec, mały braciszku, co teraz zrobimy? — zaszeptał Ray. — Plan B — odparł Mitch. — A na czym on polega? — Uciekamy wpław. — Bardzo s´mieszne — odezwała si˛e Abby, wcia˙ ˛z sygnalizujac ˛ latarka.˛ ˙ Min˛eła godzina. Zelazna kratownica, chocia˙z stanowiła znakomita˛ kryjówk˛e, nie była zbyt wygodna. — Czy te˙z zauwa˙zyłe´s te dwie łódki? — szepnał ˛ cicho Ray. W odległo´sci mniej wi˛ecej mili od brzegu snuły si˛e od pewnego czasu jakie´s niewielkie łodzie. — Wydaje mi si˛e, z˙ e to w˛edkarze — powiedział Mitch. — Kto by tu łowił ryby o pierwszej w nocy? — zapytał Ray. Wszyscy troje daremnie usiłowali znale´zc´ jakie´s wyja´snienie. Abby zauwa˙zyła to pierwsza. To chyba nie jest tamto ciało, pomy´slała z obawa˛ i nadzieja˛ zarazem. — Tam — powiedziała, wskazujac ˛ r˛eka.˛ Było to co´s ciemnego, znajdowało si˛e na wodzie i zbli˙zało powoli w ich kierunku. Przygladali ˛ si˛e w napi˛eciu. Potem usłyszeli odgłos, przypominajacy ˛ d´zwi˛ek maszyny do szycia. — Włacz ˛ latark˛e — powiedział Mitch. Ujrzeli m˛ez˙ czyzn˛e w małej łódce. — Abanks — szepnał ˛ gło´sno Mitch. Warkot ustał. — Abanks — powtórzył. — Gdzie, do diabła, jeste´scie? — usłyszeli w odpowiedzi. — Tutaj, pod molo. Pospiesz si˛e, do cholery! Warkot odezwał si˛e ponownie i Abanks podpłynał ˛ o´smiostopowym pontonem pod molo. Zsun˛eli si˛e z kratownicy i uradowani wskoczyli do pontonu, tworzac ˛ na jego dnie małe rozradowane kł˛ebowisko. Wy´sciskali Abanksa. Ten zapu´scił pi˛eciokonny silnik i skierował ponton w stron˛e południa. — Gdzie si˛e podziewałe´s? — zapytał Mitch. — Kra˙ ˛zyłem — odparł beztrosko Abanks. — Dlaczego si˛e spó´zniłe´s? — Spó´zniłem si˛e, bo musiałem si˛e wymkna´ ˛c tym rybackim łódkom pełnym idiotów w turystycznych ubraniach udajacych ˛ w˛edkarzy. — My´slisz, z˙ e to ludzie Morolta albo FBI? — Je´sli tamci sa˛ idiotami, to ci na łódkach sa˛ na pewno albo jednymi, albo drugimi. — Dlaczego nie nadawałe´s sygnałów? Abanks skinał ˛ dłonia˛ w kierunku le˙zacej ˛ obok silnika latarki. 358
— Baterie wysiadły. Statek był czterdziestostopowym szkunerem. Abanks kupił go na Jamajce za sto tysi˛ecy dolarów. Przy drabince czekał jego przyjaciel i pomógł im wej´sc´ na pokład. Nazywał si˛e George, po prostu George, i mówił po angielsku z lekkim akcentem. Abanks powiedział, z˙ e mo˙zna mu zaufa´c. — Mam whisky, je´sli macie ochot˛e. W szafce — zaproponował Abanks. Ray znalazł butelk˛e. Abby znalazła koc i uło˙zyła si˛e do snu na waskiej ˛ koi. Mitch podziwiał swój nowy statek. Kiedy Abanks i George wciagali ˛ tratw˛e na pokład, Mitch odezwał si˛e: — Wyno´smy si˛e stad. ˛ Mo˙zemy odpłyna´ ˛c zaraz? — Jak sobie z˙ yczysz — niemal odwarknał ˛ George. Mitch przygladał ˛ si˛e s´wiatłom migoczacym ˛ wzdłu˙z wybrze˙za i z˙ egnał si˛e z nimi. Zszedł na dół i nalał sobie solidna˛ szklank˛e whisky. Wayne Tarrance spał w ubraniu w poprzek łó˙zka. Od sze´sciu godzin, od momentu, gdy odebrał ostatni telefon, nie ruszał si˛e z pokoju. Telefon znowu zadzwonił. Po czterech sygnałach Tarrance znalazł słuchawk˛e. — Halo — odezwał si˛e powolnym i ochrypłym głosem. — Wayne, male´nki. Czy˙zbym ci˛e obudziła? — Oczywi´scie. — Mo˙zesz odebra´c dokumenty. Motel „Sea Gull’s Rest”, Highway 98, Panama City Beach. Pokój 39. Recepcjonista˛ jest facet, który nazywa si˛e Andy. Wpu´sci ci˛e do pokoju. Obchod´z si˛e z nimi ostro˙znie. Nasz przyjaciel opisał je wszystkie naprawd˛e elegancko i precyzyjnie. Jest tam te˙z szesnastogodzinny materiał filmowy, wi˛ec bad´ ˛ z ostro˙zny. — Mam pytanie. — Jasne, chłopie. Pytaj, o co chcesz. — Gdzie on ci˛e znalazł? Nie udałoby mu si˛e to bez twojej pomocy. — Ba, Wayne! Dzi˛eki. Znalazł mnie w Memphis. Musieli´smy zosta´c przyjaciółmi i zaproponował mi mas˛e pieni˛edzy. — Ile? — Dlaczego to jest dla ciebie takie wa˙zne, Wayne? W ka˙zdym razie ju˙z nigdy nie b˛ed˛e pracowa´c zarobkowo. Musz˛e ko´nczy´c, male´nki. To było naprawd˛e zabawne. — Gdzie on jest? — Jak ju˙z ci powiedziałam, jest na pokładzie samolotu, lecacego ˛ do Ameryki Południowej. Ale prosz˛e, nie tra´c czasu próbujac ˛ go złapa´c. Wayne, dziecinko, kocham ci˛e, ale nie potrafiłe´s go złapa´c nawet w Memphis. Na razie! 359
Odło˙zyła słuchawk˛e.
Rozdział 41
´ Była niedziela. Switało. Pod czystym bezchmurnym niebem czterdziestostopowy szkuner płynał ˛ na wschód pod pełnymi z˙ aglami. Abby spała w głównej kajucie. Ray le˙zał na koi pogra˙ ˛zony w pijackim odr˛etwieniu. Abanks drzemał w kokpicie. Mitch siedział na pokładzie i saczył ˛ zimna˛ kaw˛e. Słuchał wykładu George’a o zasadach sztuki z˙ eglowania. George raczej dawno przekroczył pi˛ec´ dziesiatk˛ ˛ e. Miał siwe włosy i ciemna,˛ ogorzała˛ twarz. Był niski, muskularny jak Abanks. Urodził si˛e w Australii. Dwadzie´scia osiem lat temu uciekł stamtad ˛ po najwi˛ekszym w historii tego kraju napadzie na bank. On i jego wspólnik zgarn˛eli jedena´scie milionów w gotówce i srebrze, po czym zbiegli: ka˙zdy w swoja˛ stron˛e. Doszły go słuchy, z˙ e jego dawny wspólnik został zabity. Imi˛e George nie było jego prawdziwym imieniem, ale u˙zywał go od dwudziestu o´smiu lat i zapomniał ju˙z, jak si˛e naprawd˛e nazywa. Odkrył Kajmany w pó´znych latach sze´sc´ dziesiatych ˛ i kiedy zobaczył tysiace ˛ małych wysepek, których mieszka´ncy posługiwali si˛e prymitywna˛ odmiana˛ j˛ezyka angielskiego, zadecydował, z˙ e b˛eda˛ jego nowym domem. Zdeponował pieniadze ˛ w bankach na Bahamach, Belize, w Panamie i oczywi´scie na Grand Cayman. Zbudował mały dom na pla˙zy na Little Cayman i sp˛edził ostatnie dwadzie´scia jeden lat, przewo˙zac ˛ tubylców swym trzydziestostopowym szkunerem. Latem i wczesna˛ jesienia˛ trzymał si˛e w pobli˙zu domu, ale od grudnia do czerwca mieszkał na swym statku i pływał z wyspy na wysp˛e. Na Karaibach zwiedził ju˙z ich około trzystu. Sp˛edził te˙z kiedy´s dwa lata na Wyspach Bahama. — Sa˛ tu tysiace ˛ wysepek — wyja´sniał. — I nigdy ci˛e nie znajda,˛ je´sli b˛edziesz zmieniał cz˛esto miejsce pobytu. — Czy ciagle ˛ ci˛e jeszcze szukaja? ˛ — zapytał Mitch. — Nie wiem. Nie mog˛e zadzwoni´c i zapyta´c, chyba rozumiesz. — Gdzie najbezpieczniej si˛e ukry´c? — Na tym statku. To przyjemny mały jacht i kiedy nauczysz si˛e nim pływa´c, stanie si˛e twoim domem. Znajd´z sobie jaka´ ˛s mała˛ wysp˛e w pobli˙zu, na przykład Little Cayman albo Brac, one sa˛ wcia˙ ˛z dziewicze. I zbuduj dom. Tak jak ja to 361
zrobiłem. I sp˛edzaj wi˛ekszo´sc´ czasu na tej łodzi. — Kiedy przestałe´s si˛e martwi´c o to, z˙ e ci˛e szukaja? ˛ — Och! Wcia˙ ˛z o tym my´sl˛e. To oczywiste. Ale si˛e tym nie przejmuj˛e. Ile forsy udało ci si˛e zgarna´ ˛c? — Około o´smiu milionów — powiedział Mitch. — Nie´zle. Z tymi pieni˛edzmi mo˙zesz robi´c, co ci si˛e podoba. Wi˛ec zapomnij o tych, którzy ci˛e szukaja.˛ Po prostu przez reszt˛e z˙ ycia zwiedzaj te wyspy. Zdarzaja˛ si˛e gorsze rzeczy. Przez cztery dni płyn˛eli w kierunku Kuby, a kiedy ja˛ min˛eli, skierowali si˛e na Jamajk˛e. Obserwowali George’a i słuchali jego wykładów. Po dwudziestu latach z˙ eglowania po Morzu Karaibskim był człowiekiem wielkiej wiedzy i cierpliwo´sci. Ray — poliglota — słuchał i zapami˛etywał słowa takie, jak spinaker, maszt, ster, rufa, rumpel, kołowrót do naciagania ˛ fału, stopa masztu, wanty, liklinka, stojaki, szpros, kliwer, dryfkotwa, grot, fok, bom, balast, fał grota i kosz dziobowy. George wykładał o halsowaniu, z˙ eglowaniu z wiatrem, zwrotach, trymowaniu ładunku, przybijaniu do przystani. Ray przyswajał sobie z˙ eglarski słownik, a Mitch uczył si˛e techniki. Abby najcz˛es´ciej przebywała w kabinie, mówiła niewiele i u´smiechała si˛e tyl˙ ko wtedy, kiedy to było konieczne. Zycie na statku nie było tym, o czym marzyła. Straciła dom. Martwiła si˛e, co si˛e z nim teraz stanie. Mo˙ze pan Rice zetnie traw˛e i wyplewi chwasty? Brakowało jej ocienionych uliczek, zadbanych trawników i gromadek dzieci je˙zd˙zacych ˛ na rowerach. My´slała o swym psie i modliła si˛e, z˙ eby pan Rice zechciał go przygarna´ ˛c. Martwiła si˛e o swoich rodziców. O ich bezpiecze´nstwo, o to, z˙ e si˛e na pewno niepokoja.˛ Kiedy znów si˛e z nimi zobaczy? Mo˙ze to trwa´c nawet latami. Có˙z, poradzi sobie z takim z˙ yciem, je´sli tylko b˛edzie wiedziała, z˙ e sa˛ ju˙z bezpieczni. Jej my´sli obsesyjnie kra˙ ˛zyły wokół tera´zniejszo´sci, a przyszło´sc´ pozostawała jedna˛ wielka˛ niewiadoma.˛ W drugim dniu jej nowego z˙ ycia zacz˛eła pisa´c listy, listy do rodziców, pana Rice’a, Kay Quin i paru innych przyjaciół. Wiedziała, z˙ e listy te nigdy nie zostana˛ wysłane, ale było jej l˙zej, gdy mogła przela´c swe my´sli i uczucia na papier. Mitch obserwował ja˛ uwa˙znie, ale nie mówił nic. W gruncie rzeczy nie miał nic do powiedzenia. Mo˙ze za par˛e dni b˛eda˛ mogli porozmawia´c. Pod wieczór czwartego dnia, w s´rod˛e, w polu widzenia pojawiła si˛e Grand Cayman. Okra˙ ˛zyli ja˛ powoli i zarzucili kotwic˛e o mil˛e od brzegu. Po zmroku Barry Abanks po˙zegnał si˛e z nimi. McDeere’owie podzi˛ekowali mu za pomoc, a on odpłynał ˛ swym pontonem. Zamierzał dopłyna´ ˛c do jednej z osad poło˙zonej o trzy mile od Bodden Town i zadzwoni´c do którego´s ze swoich kapitanów, by po niego przyjechał. Gdyby w okolicy działo si˛e co´s podejrzanego, jego człowiek na 362
pewno wiedziałby o tym. Abanks nie spodziewał si˛e z˙ adnych kłopotów. Posiadło´sc´ George’a na Little Cayman składała si˛e z małego drewnianego budynku, pomalowanego na biało, i dwóch mniejszych przybudówek. Le˙zała w małej zatoczce, c´ wier´c mili w gł˛ebi ladu. ˛ W zasi˛egu wzroku nie było z˙ adnych ludzkich siedzib. W najmniejszym domku mieszkała tubylka, która pełniła rol˛e gospodyni. Na imi˛e miała Fay. McDeere’owie zatrzymali si˛e w głównym budynku. Powoli zaczynali si˛e przyzwyczaja´c do my´sli, z˙ e musza˛ zaczyna´c wszystko od nowa. Ray włóczył si˛e całymi godzinami po pla˙zy. Był w euforii, ale nie umiał tego okaza´c. On i George ka˙zdego dnia zabierali jacht na par˛e godzin i zwiedzali okolic˛e pijac ˛ przy tym whisky. Zwykle wracali pijani. Abby sp˛edziła pierwsze dni w małym pokoiku na pi˛etrze, z widokiem na zatok˛e. Wcia˙ ˛z pisała listy i zacz˛eła pisa´c pami˛etnik. Spała samotnie. Dwa razy w tygodniu Fay je´zdziła do miasta mikrobusem marki „Volkswagen” po z˙ ywno´sc´ i poczt˛e. Pewnego dnia przywiozła ze soba˛ paczk˛e od Barry’ego Abanksa. George wr˛eczył ja˛ Mitchowi. W s´rodku znajdował si˛e pakiet, który Doris Greenwood przesłała Abanksowi z Miami. Mitch rozdarł gruby papier i wyjał ˛ trzy gazety, dwie pochodziły z Atlanty, a jedna z Miami. Nagłówki mówiły o wielkim procesie firmy Bendiniego w Memphis. Pi˛ec´ dziesi˛eciu jeden obecnych i byłych członków firmy oraz trzydziestu członków przest˛epczej rodziny Morolto z Chicago postawiono w stan oskar˙zenia. Sad ˛ ameryka´nski obiecywał, z˙ e to grono znacznie si˛e jeszcze powi˛ekszy. To był jedynie czubek góry lodowej. Dyrektor F. Denton Voyles powiedział, z˙ e zdemaskowano najwi˛eksza˛ organizacj˛e przest˛epcza˛ w Ameryce. Sprawa powinna sta´c si˛e ostrze˙zeniem dla prawników i biznesmenów, których kusza˛ transakcje brudnymi pieni˛edzmi. Mitch poskładał gazety i poszedł na długi spacer po pla˙zy. Usiadł w cieniu rzucanym przez k˛ep˛e palm. Gazeta z Atlanty publikowała list˛e wszystkich oskarz˙ onych prawników z firmy Bendiniego. Odczytywał ja˛ powoli. Ogladanie ˛ tych nazwisk nie sprawiało mu przyjemno´sci. Prawie mu było z˙ al Nathana Locke’a. Prawie. Wally Hudson, Kendall Mahan, Jack Aldrich i w ko´ncu Lamar Quin. Widział ich twarze. Pami˛etał ich z˙ ony i dzieci. My´slac ˛ o Lamarze i Kay Quinach Mitch spojrzał na chwil˛e na przepi˛ekny ocean. Kochał ich i jednocze´snie nienawidził. Przyczynili si˛e do tego, z˙ e znalazł si˛e w tej firmie. Nie byli bez winy. Ale byli jego przyjaciółmi. Jaka szkoda! Mo˙ze Lamar posiedzi tylko kilka lat i potem zostanie zwolniony. Mo˙ze Kay i dzieciaki jako´s przetrwaja.˛ Mo˙ze. — Kocham ci˛e, Mitch. Abby stan˛eła za nim. Trzymała plastikowy dzbanek i dwa kubki. U´smiechnał ˛ 363
si˛e do niej przesypujac ˛ piasek w dłoni. — Co jest w dzbanku? — Poncz. Fay go dla nas przygotowała. — Czy jest mocny? Usiadła na piasku tu˙z obok niego. — To prawie rum. Powiedziałam Fay, z˙ e musimy si˛e upi´c, a ona przyznała mi racj˛e. Objał ˛ ja˛ mocno i wypił łyk ponczu. W milczeniu obserwowali mały kuter rybacki kołyszacy ˛ si˛e w oddali na rozja´snionych sło´ncem migotliwych falach. — Czy si˛e boisz, Mitch? — Jestem przera˙zony. — Ja te˙z. To przecie˙z szale´nstwo. ˙ — Ale zrobili´smy to, Abby. Zyjemy. Jeste´smy razem. — A co b˛edzie jutro? Pojutrze? — Nie wiem, Abby. Mogło by´c gorzej. Moje nazwisko mogło si˛e znale´zc´ w gazecie obok nazwisk innych oskar˙zonych. A mogli´smy te˙z ju˙z nie z˙ y´c. Sa˛ gorsze rzeczy ni˙z z˙ eglowanie wokół Karaibów z o´smioma milionami dolarów w banku. — Czy my´slisz, z˙ e moi rodzice sa˛ bezpieczni? — Tak mi si˛e wydaje. Có˙zby to dało Morolcie, gdyby zrobił jaka´ ˛s krzywd˛e twoim rodzicom. Sa˛ bezpieczni, Abby. Nalała mu ponczu do kubka i pocałowała go w policzek. — Wszystko b˛edzie w porzadku, ˛ Mitch. Wytrzymam wszystko, dopóki jestes´my razem. — Abby — powiedział Mitch. — Musz˛e ci co´s wyzna´c. — Słucham? — Tak naprawd˛e to nigdy nie chciałem by´c prawnikiem. — Och, doprawdy? — Tak. Zawsze chciałem zosta´c z˙ eglarzem. — Co´s takiego? Czy kiedykolwiek kochałe´s si˛e na pla˙zy? Mitch zawahał si˛e przez moment. — Nie. — A wi˛ec pij, z˙ eglarzu. Upijmy si˛e i zróbmy dziecko.