ANDREW HERMAN
666 stopni Fahrenheita
Dla przez nikogo nieopiewanych bohaterów wielkiego Legendarnego zespołu. Bez zma...
54 downloads
933 Views
824KB Size
Report
This content was uploaded by our users and we assume good faith they have the permission to share this book. If you own the copyright to this book and it is wrongfully on our website, we offer a simple DMCA procedure to remove your content from our site. Start by pressing the button below!
Report copyright / DMCA form
ANDREW HERMAN
666 stopni Fahrenheita
Dla przez nikogo nieopiewanych bohaterów wielkiego Legendarnego zespołu. Bez zmasowanych sił pełnych po´swi˛ecenia entuzjastów, którzy tworza˛ brytyjskie wydawnictwo Random House, zapewne pozostawałbym bez pracy. . . a wy zapewne nie czytaliby´scie tych słów. Kilka specjalnych „dzi˛ekujów” dla Johna, Nicoli i Julesa z Kacika ˛ Wydawniczego. Najni˙zsze ukłony. Dla Kate i Tracey z Kacika ˛ Reklamy i Rozwiazywania ˛ Problemów. Hurraa! Dla Dennisa i jego ludzi z Działu Graficznego gromkie brawa! No i ogromne „cmok!” dla wszystkich zaanga˙zowanych w Wysyłanie Ksia˙ ˛zek na Półki. Niech wystapi ˛ a˛ Ro´n, Paul, Michael, Kate G., Graha, Rod, Mik˛e, David, Gili, Kate R., Peter, Debbie, Alan, Jeremy, Chris i Arne. Tak trzyma´c, prosz˛e. . . Słysz˛e kroki dyrektora banku. . . Na koniec bardzo szczególny i zdecydowanie zaległy pisk publicznego zachwytu dla faceta, bez którego moje ksia˙ ˛zki z pewno´scia˛ nie byłyby ani w połowie takie s´liczne. Dla artysty, któremu po tych wszystkich płomieniach nie został ju˙z ani kolor z˙ ółty, ani pomara´nczowy. Dzi˛eki, Mick. A je´sli chodzi o nast˛epna˛ okładk˛e. . .
Rozdział pierwszy Władza nad ssakami
Otworzył oczy, spojrzał w lustro i uznał, z˙ e polubi bycie kobieta.˛ Zwłaszcza odziana˛ w tak interesujac ˛ a˛ bielizn˛e. Czekały go trzy tygodnie totalnej nimfomaniackiej przyjemno´sci, a on był bezwzgl˛ednie zdecydowany wykorzysta´c ka˙zda˛ minut˛e rozpusty do maksimum. Wcze´sniej jednak musiał zorientowa´c si˛e w kilku kwestiach — tak przynajmniej twierdziła wakacyjna broszura. Punkt pierwszy: uwodzenie. Wypróbował odrzucanie w tył długich do pasa jasnoblond włosów, zatrzepotał trzycalowymi kruczoczarnymi rz˛esami i spróbował wyda´ ˛c przecudne wargi. Nic z tego. Pi˛ec´ set lat harówki kilofem w parnych kopalniach Hadesji jako´s nigdy nie stworzyło mu okazji do tego typu prób. Problemem były chocia˙zby z˛eby. Nauka zmysłowego wydymania warg przy ustach pełnych z˙ ółtawych kłów i podbródku w kolorze zniszczonego skórzanego fotela nie nale˙zy bad´ ˛ z co bad´ ˛ z do najprostszych zada´n. Demon uznał, z˙ e chwilowo da sobie spokój z wydymaniem warg i skoncentruje diabelskie wysiłki na opracowaniu zabójczo kokieteryjnego chichotu. Nie bez niepokoju wciagn ˛ ał ˛ powietrze gł˛eboko do płuc, oszołomiony wzrastajacym ˛ powoli u´sciskiem bielizny, która˛ wzmacniały fiszbiny i mnóstwo interesujaco ˛ umiejscowionych ramiaczek. ˛ W umy´sle stworzył wizj˛e d´zwi˛eku, jaki ma zamiar wyda´c ze swych prze´slicznie kobiecych ust — łagodny, stosowny pisk, swobodnie wzrastajacy ˛ o oktaw˛e, zako´nczony gwałtownym wdechem. Niepokojacy, ˛ lecz pociagaj ˛ acy ˛ (w nieodparcie uroczy sposób), gwarantowa´c miał skłonienie tłumów podnieconych konkurentów do masowego oblegania drzwi. Nikt z wyjatkiem ˛ demona nie uznałby tego, co opu´sciło jego gardło, za melodyjne. Mówiac ˛ szczerze, stado osłów w rze´zni brzmiałoby w porównaniu z tym d´zwi˛ekiem jak orkiestra symfoniczna. O dziwo jednak, wysiłki nie poszły na marne. Demon z u´smiechem niecierpliwo´sci na obliczu dr˙zał z podniecenia, nasłuchujac ˛ dudniacych ˛ w korytarzu kroków. Nonszalancko oblizał mały palec, prze3
jechał nim po wyskubanej ze smakiem brwi i wygładził przód halki. Kilka sekund pó´zniej drzwi wyleciały z zawiasów i do s´rodka wpadła horda gotowych na wszystko m˛ez˙ czyzn. Demon uniósł brew, gdy dostrzegł, z˙ e wszyscy odziani sa˛ w habity. Wiedział, z˙ e w Południowej Hedonii odchodza˛ niezłe numery, ale z˙ eby habity? Nic to, raz si˛e z˙ yje. . . — Czołem, kochaniutcy! — zawołał zmysłowo. Podłoga dudniła piekielnym hałasem, lecz oni wcia˙ ˛z nadchodzili. Generał Synod w kompletnych karmazynowych szatach wła´sciwych dla jego urz˛edu wpadł do pokoju, ostrzeliwujac ˛ si˛e szerokimi strumieniami stuprocentowej ´ Wody Swi˛econej. Zza jego pleców wyskoczyło trzech mnichów, którzy chwycili groteskowo mizdrzac ˛ a˛ si˛e kobiet˛e i zaciagn˛ ˛ eli ja,˛ wierzgajac ˛ a˛ i krzyczac ˛ a,˛ na łó˙zko. Ludzie z klasztoru wiedzieli, z˙ e dorwali kolejna˛ ofiar˛e na goracym ˛ uczynku. Przytłoczony demon z Hadesji zatrzepotał rz˛esami. Nie spodziewał si˛e, z˙ e kokieteryjny chichot oka˙ze si˛e a˙z tak skuteczny. W ka˙zdym razie — z˙ e oka˙ze si˛e taki bez odpowiednich c´ wicze´n. Dopiero gdy paski zacisn˛eły si˛e wokół jego nadgarstków i kostek, s´wiece zapłon˛eły, a na przeno´snym polowym ołtarzu pojawiło si˛e kadzidło, demon doszedł do wniosku, z˙ e by´c mo˙ze — cho´c wcale niekoniecznie — sprowadziło ich tu co´s innego ni˙z wieczorna pokusa. Generał Synod rozpromienił si˛e u´smiechem fanatyka i wyrzekł słowa przyprawiajace ˛ o dr˙zenie serca ka˙zdego demona na wakacjach: — W porzadku, ˛ panowie, gotowi do egzorcyzmów? Dla Demona Alhfa nast˛epne półtorej godziny zmieniło si˛e w czyste piekło.
***
Po drugiej stronie nieskazitelnie białych talpejskich szczytów zagnie´zdziła si˛e niczym długi na tysiac ˛ stóp, rozedrgany smok rojna masa zwana Cranachanem. W tym wła´snie momencie gł˛eboko wewnatrz ˛ poskr˛ecanych jelit Cranachanu dało si˛e słysze´c ci˛ez˙ kie, zaprawione alkoholem i nuta˛ przygn˛ebienia westchnienie. Wielce Wielebny Hipokryt III z ponura˛ mina˛ odkorkował druga˛ butelk˛e wina mszalnego, którego data po´swi˛ecenia gin˛eła w pomroce dziejów, nalał sobie kolejnego solidnego kielicha i siedział sm˛etnie w samym s´rodku cuchnacego ˛ szczurami chaosu zakrystii. Z ciemno´sci wystawała para drgajacych ˛ wasików, ˛ których wła´sciciel popiskiwał w oczekiwaniu na kawałek najbł˛ekitniejszego z serów. Hipokryt westchnał ˛ po raz kolejny i cisnał ˛ w ciemno´sc´ kawałek sera, który został natychmiast schwytany i z˙ arłocznie schrupany. Ten kawałek gnijacego ˛ produktu nabiałowego zawierał cała˛ jego nadziej˛e na to, z˙ e kiedy´s pojawia˛ si˛e wierni 4
i dane mu b˛edzie wygłosi´c kazanie — nadziej˛e, która miała w ciagu ˛ kilku godzin nawiedzi´c go ponownie, zawarta w małych, czarnych kulkach szczurzych odchodów. Nikt nigdy nie odwiedzał kaplicy s´w. Absencjusza ze Sklerozy, by odda´c mu cze´sc´ . W ciagu ˛ pi˛ec´ dziesi˛eciu lat od´spiewano tu mo˙ze jeden króciutki psalmik. Wielce Wielebny Hipokryt III był onegdaj histerycznym optymista,˛ ale szybko poznał stosunek mieszka´nców Cranachanu do religii. Niemal równie szybko znalazł w miar˛e rozsadne ˛ wyja´snienie dla faktu, z˙ e nikt nigdy nie przychodzi na modlitw˛e. Tu nie chodzi o to, z˙ e Cranachanie nie wierza˛ w rzeczy, których nie widza,˛ których nie moga˛ dotkna´ ˛c ani z którymi nie moga˛ porozmawia´c. Co to, to nie. Po prostu nie maja˛ wystarczajaco ˛ du˙zo wiary, by obdziela´c nia˛ równie˙z religi˛e, powiedział sobie Hipokryt i zilustrował teori˛e wygodnym przykładem prostego cranacha´nskiego z˙ ywota. We´zmy, powtarzał sobie na okragło, ˛ typowa˛ gospodyni˛e domowa˛ z Cranachanu. Po uwierzeniu przez pierwszych kilka minut dnia, z˙ e poranna m˙zawka z północnego wschodu nie jest gorsza od wczorajszego całodziennego kapu´sniaczku, po sp˛edzeniu nast˛epnych kilku godzin na usilnym przekonywaniu samej siebie, z˙ e nie zostanie napadni˛eta po drodze na rynek, a jeszcze kolejnych na włóczeniu si˛e po wspomnianym rynku i usiłowaniu wzbudzenia w sobie wiary w to, z˙ e w portfelu jest do´sc´ pieni˛edzy na zakup ilos´ci rzepy wystarczajacej ˛ do nakarmienia dzieciarni; wreszcie, po sp˛edzeniu reszty wieczoru na przekonywaniu siebie i rodziny, z˙ e papka z rzepy była: a) najlepszym posiłkiem, jaki w z˙ yciu jedli, oraz, po szybkim sprawdzeniu zawarto´sci portmonetki, b) uczta,˛ która b˛edzie musiała wystarczy´c im na cały tydzie´n — có˙z, po tym wszystkim mogło nie starczy´c wiary w luksusy takie jak na przykład bogowie. Doskonale odzwierciedlało si˛e to w liczbie parafian regularnie odwiedzaja˛ cych kaplic˛e s´w. Absencjusza ze Sklerozy. Wiernych ucz˛eszczajacych ˛ co tydzie´n na nabo˙ze´nstwo dałoby si˛e policzy´c na palcach prawej r˛eki skazanego złodzieja. To znaczy na jej kikucie. Było tak od półwiecza i gdyby Wielce Wielebny Hipokryt III nie został ochrzczony w Morzu Spokoju i nie unikał u˙zywania lub nawet poznania zwrotu „napad zło´sci”, przeklinałby teraz w dzikiej furii i ciskał lichtarzami w długich na miesiac ˛ atakach szału. Nie wiedział, skad ˛ tego wieczora wzi˛eło si˛e u niego tak wyjatkowe ˛ przygn˛ebienie. Mo˙ze to sprawka wina, mo˙ze pogody, a mo˙ze po prostu znudzenia. Po pi˛eciu dekadach sp˛edzonych w towarzystwie własnym, tuzina lichtarzy i kilku gryzoni ka˙zdemu niechybnie zabrakłoby tematów do rozmowy. Có˙z, gdyby miał do przeczytania jaka´ ˛s nowa˛ powie´sc´ . . . Ale zrezygnował ´ z członkostwa w Swiecie Zwoju wiele lat temu, po tym jak uparli si˛e przy przysłaniu mu tych bzdetów o. . . ech, o czym to było? Zapijaczony umysł si˛egnał ˛ trzydzie´sci lat w głab ˛ st˛echłych archiwów pami˛eci. Zaiskrzyło mu przed oczami, gdy tak patrzył wstecz i wstecz, i wstecz. . . 5
Znów czy´scił lichtarze. W pierwszej chwili nie rozpoznał tego d´zwi˛eku. Dwa szybkie zderzenia knykci z drzwiami wej´sciowymi i znów cisza. Podniósł wzrok znad ubabranego woskiem s´wiecznika, który wła´snie polerował, i rozejrzał si˛e za szczurami. Nic. Wzruszył ramionami, spojrzał na s´wiec˛e i nieomal wyszedł z siebie i stanał ˛ obok, zorientowawszy si˛e, z˙ e pukanie oznacza knykcie, a knykcie oznaczaja˛ człowieka! W sekund˛e przeskoczył z pół tuzina ław ko´scielnych i podbiegł do drzwi, szeroko szczerzac ˛ si˛e w oczekiwaniu. . . ech, to były czasy. Mógł wtedy biega´c. . . Przypominał sobie teraz, jak chwycił za klamk˛e, popchnał ˛ mocno drzwi i skłonił si˛e w gł˛ebokim, powitalnym ukłonie, a zło˙zony wzór złotych naszy´c na jego piusce zal´snił w s´wietle s´wiecy. Po półtorej minuty koszmarnego ataku lumbago, przy absolutnym braku wchodzacych ˛ do s´rodka wiernych, Hipokryt z trudem wyprostował si˛e i mlasnał. ˛ Wyobra´znia płata mi psikusy! — pomy´slał wtedy, dziesiatki ˛ lat temu. Niemniej chwil˛e potem jego spojrzenie padło na niewielka˛ prostokatn ˛ a˛ jutowa˛ paczk˛e, oparta˛ o framug˛e drzwi. O dziwo, była zaadresowana do niego. Drapiac ˛ si˛e w przenikliwym zdumieniu po bladej, okragłej ˛ łepetynie, dokładnie zlustrował wzrokiem korytarz, po czym schwycił paczk˛e, zatrzasnał ˛ drzwi i zniknał ˛ w zagraconym, cuchnacym ˛ szczurami chaosie zakrystii. Na wspomnienie swoich dłoni rozrywajacych ˛ goraczkowo ˛ przesyłk˛e i oczu pełnych łez nadziei, gdy rwał jut˛e, u´smiechnał ˛ si˛e melancholijnie i pociagn ˛ ał ˛ haust wina. ´ Tytuł polecany przez Swiat Zwoju. . . Na pewno! Najnowsza intelektualna, nowoczesna klasyka literacka spod pióra Mandryli Kretowskiej. Dr˙zał z niecierpliwo´sci. Min˛eły miesiace, ˛ odkad ˛ wypełnił formularz zamówieniowy i przymocował ´ go z zapałem do nó˙zki ostatniego z opłaconych z góry goł˛ebi zwrotnych Swiata Zwoju. Od tego czasu czekał na przesyłk˛e zawierajac ˛ a˛ „Seksowne nimfy je˙zd˙zace ˛ na oklep na kucach do polo. . . ” i doczekał si˛e! O rado´sci, o szcz˛es´cie! Zdarł ostatnia˛ warstw˛e opakowania, cisnał ˛ ja˛ w kat ˛ i spojrzał na tylna˛ okładk˛e małego, nieciekawie wygladaj ˛ acego ˛ tomiku, który trzymał w r˛eku. Dziwny wybór okładki, pomy´slał. Odwrócił ksia˙ ˛zk˛e i j˛eknał ˛ rozdzierajaco, ˛ przeczytawszy tytuł: TELEWPŁYWANIE DLA OPORNYCH Sugestywne Oddziaływanie Umysłowe w 24 Prostych Lekcjach To nie to! Nie t˛e ksia˙ ˛zk˛e zamawiał! Nikt przy zdrowych zmysłach nie miałby ochoty czyta´c czego´s tak beznadziejnie nudnego! Albo „Seksowne nimfy”, albo nic! W młodzie´nczym poczuciu ura˙zonej dumy odrzucił podr˛ecznik w kat ˛ i zapomniał o nim. A˙z do dzisiaj. . . Dziesiatki ˛ lat po tym, jak przeczytał ju˙z wszystko, co wpadło 6
mu w r˛ece w tej małej kapliczce. Poza tym nie czuł si˛e wcale przy zdrowych zmysłach. Desperacko potrzebował czego´s, czegokolwiek, do czytania. Zerwał si˛e na równe nogi, lekko zatoczył i zanurkował w stosie wielkich pudeł, nieruszonych od. . . b˛edzie ze trzydzie´sci lat. Gdy podczas goraczkowych ˛ poszukiwa´n Hipokryt wyrzucał w gór˛e kolejne pudła, liczne pajaki ˛ uciekły, korniki zadr˙zały, a kilka szczurzych rodzin składajacych ˛ si˛e z matek samotnie wychowujacych ˛ dzieci zostało nagle bez dachu nad głowa.˛ Na cud zakrawa, z˙ e po pi˛eciu minutach znalazł to, czego szukał. Z trudem opanowujac ˛ dr˙zenie rak, ˛ odwrócił pierwsza˛ stronic˛e i zaczał ˛ czyta´c. „Gratulujemy wła´sciwego wyboru zwoju i witamy w przyszło´sci pełnej nieograniczonych mo˙zliwo´sci! Jeste´s na poczatku ˛ drogi, pouczajacego ˛ prze˙zycia, ´ ´ które przeniesie ci˛e w Swiat Twojego Wyboru: Swiat, w którym przestajesz by´c postronnym obserwatorem, w którym to ty sprawujesz kontrol˛e! Zapraszamy do składajacej ˛ si˛e z dwudziestu czterech prostych lekcji podró˙zy do królestwa Telewpływów. Tak! Zaufaj nam, a nie b˛edziesz ju˙z dłu˙zej musiał czeka´c na kelnera w ba˙ rze z˙ ycia. Poznaj nasze lekcje, a Szampan Zycia napełni twój kielich. Poda˙ ˛zaj za nami, a szlak twój usiany b˛edzie wyjatkowymi ˛ okazjami. Tak, to prawda! Dzi˛eki Sugestywnemu Oddziaływaniu Umysłowemu mo˙zesz pozyska´c oddanych parafian, o których zawsze marzyłe´s. Skoncentruj swój umysł zgodnie z zasadami SOU i Telewpływów!” . . . i trzysta sze´sc´ stron w tym samym tonie. O rado´sci!
***
Ostre jak brzytwa pazury połyskujace ˛ czerwonawym blaskiem z irytacja˛ b˛ebniły w zarzucony papierami stół, odliczajac ˛ ostatnie, ciagn ˛ ace ˛ si˛e w niesko´nczono´sc´ sekundy dnia. Nagle zatrzymały si˛e, popchn˛eły plik przypalonego niepalnego pergaminu po obsydianowym stole, apatycznie uj˛eły szlamopis i nim dla odmiany zab˛ebniły. Nabab zw˛eził karmazynowe oczy, skrzywił si˛e na widok stosu dokumentów imigracyjnych i cmoknał ˛ z˙ ało´snie. Wszystkie rogi w najnowszym pliku były nadpalone. Ka˙zdy róg ka˙zdej cholernej pojedynczej kartki. To z˙ ałosne! Wiedział, z˙ e powinien je odesła´c z powrotem — producenci niepalnego pergaminu zapewniali, z˙ e ich produkt jest „Odporny na wysokie temperatury. Nie marszczy si˛e, nie zw˛e7
gla, nie spala na popiół. Powa˙znie”. Naprawd˛e powinien go odesła´c. Po prostu jako´s nie potrafił si˛e tym przeja´ ˛c, miał na głowie o wiele wa˙zniejsze sprawy. Je´sli wszystko pójdzie zgodnie z planem, ju˙z niedługo b˛edzie mógł si˛e stad ˛ wyrwa´c. Prosta˛ droga˛ na szczyt. Strzasaj ˛ ac ˛ popiół z rogów co bardziej nadpalonych kartek, mlasnał, ˛ wciagn ˛ ał ˛ haust siarkowego powietrza i apatycznie zaklał. ˛ Nie było w tym nic niezwykłego. Ot, po prostu kolejny przykład stanu, w jakim znalazł si˛e obecnie podziemny s´wiat. Nagle przez supercienkie okna z płaskiego kwarcu wdarł si˛e ultrafioletowy błysk. Przez ułamek sekundy na biurku zarysowała si˛e sylwetka — wysoki na dziewi˛ec´ stóp, pokryty czarna˛ łuska˛ stwór otoczony cynobrowa˛ po´swiata.˛ Po kilku sekundach od błysku rozległ si˛e pot˛ez˙ ny huk gromu. Zła pogoda rozp˛etała si˛e naprawd˛e. Z góry uderzały o´slepiajace ˛ potoki płomieni, uderzajac ˛ w rojne chodniki, ta´nczac ˛ po niezliczonych dachach i przelewajac ˛ si˛e rozpaczliwie rynsztokami. Na widok pokazu pirotechniki meteorologicznej za oknem Nabab zaklał ˛ po raz drugi. Powinien był przewidzie´c, z˙ e zrobi si˛e paskudnie. W dniu, w którym zostawia swój płaszcz przeciwgromowy w pralni chemicznej, zawsze zaczyna gromi´c. Miał tylko stara˛ popielnic˛e, charakteryzujac ˛ a˛ si˛e irytujacym ˛ nawykiem odwracania si˛e na druga˛ stron˛e przy silnym wietrze. Kto chciałby pracowa´c w Administracji Piekielnej? — pomy´slał ponuro, wygladaj ˛ ac ˛ przez biurowe okno. Jego waskie ˛ z´ renice zamgliły si˛e, gdy przypomniał sobie, jak zgłosił si˛e do pracy. Ach, ten entuzjazm! Zamierzał wypracowa´c sobie drog˛e przez piekielna˛ piramid˛e stanowisk, rado´snie przeskoczy´c Komitet Integracji Piekielnej, da´c susa nad Ministerstwem M˛eczarni i poda˙ ˛za´c wcia˙ ˛z naprzód i w gór˛e, tam gdzie czekała na niego prawdziwa pot˛ega. Niestety, nie wszystko poszło tak, jak zaplanował: gdzie´s po drodze utknał ˛ w Urz˛edzie Imigracyjnym, wypełniajac ˛ akta nowych mieszka´nców Mortropolis, stolicy Podziemnego Królestwa Hadesji. Tkwił tu od stuleci, osiadłszy na niedajacej ˛ szans na awans mieli´znie. Podbijanie wiz wjazdowych i sprawdzanie paszmortów nie stanowi ukoronowania kariery demona z ambicjami. Z dyskretnym u´smiechem spojrzał na notatk˛e przypi˛eta˛ do tablicy. Zanosiło si˛e na zmiany. Ha! Po wyborach wszystko miało ulec zmianie. . . Nagle z tuby umieszczonej za oknem uleciał słup goracej ˛ pary. Kilka sekund pó´zniej dołaczyły ˛ do niego kolejne, grzmiac ˛ w hała´sliwej kakofonii. Nabab, usłyszawszy sygnał ko´nca zmiany przetaczajacy ˛ si˛e nad Mortropolis, pisnał ˛ z zachwytu, porwał popielnic˛e z wieszaka i zbiegł po spiralnych schodach. Jego rozszczepione kopyta krzesały iskry, uderzajac ˛ szybko o kolejne stopnie. Lata do´swiadcze´n nauczyły go, z˙ e je´sli nie wyrwie si˛e z biura, zanim zrobi si˛e tłoczno, utknie na wiele godzin w nieko´nczacym ˛ si˛e ogonku u podstawy schodów. W dodatku tego wieczora mogło by´c jeszcze gorzej. Zawsze robiło si˛e gorzej pod8
czas gromienia — idioci z ksi˛egowo´sci koszmarnie długo u˙zerali si˛e z płaszczami i popielnicami. Z uderzeniem kopyt zeskoczył z ostatniego stopnia, przebiegł przez główny hol, wpadł w obrotowe drzwi i wyskoczył na ruchliwa˛ ulic˛e. Natychmiast znalazł si˛e po pachy w tłumie, od którego odró˙zniały go czarne łuski i para zakr˛econych rogów, dowody przynale˙zno´sci do klasy rzadz ˛ acej. ˛ Gro´znie powarkujac, ˛ przepchnał ˛ si˛e przez zbita˛ mas˛e ciał i ruszył w stron˛e Tumoru. — Zle´zc´ mi z drogi! — parsknał ˛ ze z´ le skrywana˛ zło´scia.˛ — Jazda! Schwycił jedna˛ z nieprzeliczonych par ramion i cisnał ˛ jej wła´sciciela na bok. Rozlu´zniajac ˛ pi˛es´c´ , wymacał sobie drog˛e przez zbite ciała ze sprawno´scia˛ wła´sciwa˛ tr˛edowatemu na styczniowej wyprzeda˙zy. Tak, było ich wszystkich zdecydowanie zbyt wielu, w dodatku wcia˙ ˛z napływali. Napływali przez rzek˛e Flegeton. Jedna przyzwoita wojna albo kl˛eska głodu, a przewo´znicy musieli transportowa´c setki dziennie. Wybierajac ˛ na chybił trafił poruszajacego ˛ si˛e w s´limaczym tempie przechodnia, rozochocony Nabab pocz˛estował go silnym uderzeniem w tył głowy. Głowa odwróciła si˛e, spojrzała na warczacego ˛ diabła w doskonale skrojonej skórze z czarnej skóry, otrzymała szybki cios w szcz˛ek˛e, poleciała na bok i popadła w nies´wiadomo´sc´ . Nabab u´smiechnał ˛ si˛e szyderczo i ruszył przez gwarne ulice. Dotarcie do centrum Tumoru zaj˛eło mu półtorej godziny. Jak zwykle z˙ ałował, z˙ e znalazł si˛e tutaj. Nikt przy zdrowych zmysłach nie wybrałby si˛e tu z własnej woli. W uszach huczało mu od d´zwi˛eków wydawanych przez piekielne maszyny pracujace ˛ w Stoczni Flegeto´nskiej, gorac ˛ był nie do zniesienia — gdzie´s w okolicach sze´sciuset osiemdziesi˛eciu stopni — no i kr˛eciło si˛e tu jeszcze wi˛ecej ciał. Zapewniono go, z˙ e powodem, dla którego Transcendentalne Biuro Podró˙zy spółka z o.o. ma swoja˛ siedzib˛e w Tumorze, sa˛ skomplikowane wzgl˛edy finansowe. Niski czynsz. Zdenerwowany Nabab odepchnał ˛ na bok trzech eksmarynarzy, rzucił si˛e w stron˛e waskiego ˛ zaułka i wpadł przez rozgrzane do czerwono´sci stalowe drzwi. Podniecenie rosło, gdy kopyta niosły go przez nieko´nczace ˛ si˛e kondygnacje schodów. Kiedy dotarł na ostatnie pi˛etro drapacza powłok, niemiłosiernie rwało go w udach. Otworzył drzwi prowadzace ˛ do Transcendentalnego Biura Podró˙zy spółki z o.o. i wkroczył w sam s´rodek piekielnej kłótni. — Zarezerwowałem trzy tygodnie! — wrzeszczał wielki demon, pochylajac ˛ si˛e nad biurkiem agenta. — Trzy tygodnie. A co dostałem? Półtorej godziny! — Przykro mi, prosz˛e pana. Tego typu wakacje zawsze sa˛ obarczone takim ryzykiem. Ubezpieczył si˛e pan? — zaskomlała łuskowata posta´c za biurkiem. — Tak! — krzyknał ˛ gniewny klient, energicznie kładac ˛ na obsydianowym biurku arkusz niepłonnego pergaminu w nienaruszonym stanie. — Och. — Agent chrzakn ˛ ał, ˛ polizał pazur i przekartkował dokument, jednocze´snie zastanawiajac ˛ si˛e nad stopniem obronno´sci biurka. 9
— No i? — warknał ˛ Demon Alhf, wymachujac ˛ rozdwojonym, purpurowym z w´sciekło´sci ogonem. — To ubezpieczenie zakłada standardowy zwrot kosztów — odparł nerwowo Flagit. Zaczynał rozumie´c, dlaczego był jedynym ch˛etnym do obj˛ecia schedy po poprzednim agencie1 . Ten wysoki na dwana´scie stóp, dzier˙zacy ˛ topór demon był pi˛etnastym klientem, który tego dnia przyszedł ze skarga,˛ i Flagit czuł, z˙ e niestety chyba wie, na czym polega problem. — Pokrywa straty wynikłe z rezygnacji, bł˛ednej rezerwacji, a tak˙ze wszelkich czynów noszacych ˛ znamiona przest˛epstwa dokonanych przez osoby trzecie, a spowodowanych przez op˛etanie przez pana. — No wi˛ec? — Nie gwarantuje zwrotu w wypadku wojen, działania sił wy˙zszych i. . . eee. . . — Nie zamierzał wypowiada´c tego słowa. Demon stał si˛e o kilka odcieni cynobru ciemniejszy, co bardzo sugestywnie oddawało jego uczucie kompletnego niezadowolenia. — Prosz˛e posłucha´c, kiedy rezerwowałem trzytygodniowe op˛etanie nastoletniej nimfomanki w Południowej Hedonii, oczekiwałem pewnych interesujacych ˛ do´swiadcze´n, z których b˛ed˛e mógł zwierzy´c si˛e kolegom w barze. Nie oczekiwałem natomiast, z˙ e gdy otworz˛e długorz˛ese oczy. . . Zaczyna si˛e, pomy´slał Flagit i zadr˙zał. — . . . stwierdz˛e, z˙ e jestem przywiazany ˛ do łó˙zka, a nade mna˛ pochyla si˛e ksiadz! ˛ — Demon kontynuował swoja˛ tyrad˛e. Zdecydowanie. Pi˛etnasty. Flagit si˛e skulił. — I z˙ e sp˛edz˛e półtorej godziny jako ofiara egzorcyzmów do nieprzytomno´sci. To maja˛ by´c wakacje?!? Domagam si˛e zwrotu pieni˛edzy! — Z ciskajacych ˛ gromy ust demona wyciekła cienka stru˙zka s´liny. Flagit krzyknał ˛ w gł˛ebi duszy. „Jeszcze jeden egzorcyzm!” Wygladało ˛ na to, z˙ e s´wie˙zo awansowany generał Synod dobrze wczuwa si˛e w rol˛e Głównego Egzorcysty. Odrobin˛e zbyt dobrze. Flagit skulił si˛e za zasłona˛ z dokumentu potwierdzajacego ˛ ubezpieczenie, wzruszył ramionami i tak łagodnie, jak tylko potrafił, oznajmił: — Przykro mi, ale bez Rozszerzonej Gwarancji Antyegzorcystycznej nic nie mog˛e. . . Demon zawarczał straszliwie i nachylił si˛e jeszcze bardziej, napinajac ˛ szcz˛eki i wahajac ˛ si˛e pomi˛edzy dobyciem topora a chwyceniem agenta za gardło. — A. . . ale, tego, w tych okoliczno´sciach — zakwilił Flagit, u´smiechajac ˛ si˛e głupawo — mog˛e zaproponowa´c co´s innego. Co pan powie na trzytygodniowy 1
Plotka głosi, z˙ e ten albo został zaaresztowany przez Urzad ˛ Ochrony Piekła za działalno´sc´ sprzeczna˛ z bardzo rygorystycznymi hadesja´nskimi przepisami dotyczacymi ˛ Kontroli Ruchu Transcendentalnego, albo te˙z pechowo zamordowany przez niezadowolonego klienta. Jakakolwiek była prawda, wszyscy mieli pewno´sc´ , z˙ e wi˛ecej si˛e nie pojawi. Takie oto niebezpiecze´nstwa wia˙ ˛za˛ si˛e z prowadzeniem biura podró˙zy.
10
rejs po Flegetonie, h˛e? Trzej spo´sród pomniejszych biurowych urz˛edników rzucili si˛e do drzwi. Z nozdrzy demona buchn˛eła para, jeden ze szponów zacisnał ˛ si˛e na drzewcu topora. — Mam rozumie´c, z˙ e nie jest pan zainteresowany? To w takim razie mo˙ze tydzie´n surfowania po lawie w Jeziorze Arrheniusa? Demon pewnym gestem ujał ˛ Flagita za pokryte łuskami gardło. Agent wyrzucił ramiona do góry w ge´scie uległo´sci i zamachał nimi goraczkowo. ˛ — W porzadku, ˛ pu´sc´ mnie! Alhf rzucił go z powrotem na obrotowe kamienne krzesło. — Posłuchaj — zachrypiał Flagit konspiracyjnym tonem. — Co ty na to, z˙ ebym powiedział, z˙ e miała miejsce podwójna rezerwacja? No wiesz, to si˛e czasem zdarza, zwłaszcza z nimfomankami, sa˛ o tej porze roku bardzo popularne. B˛edziesz mógł dochodzi´c zwrotu kosztów. No i jak? — Flagit rozmasowywał zmia˙zd˙zona˛ krta´n, rozmy´slajac, ˛ nie po raz pierwszy zreszta,˛ nad konsekwencjami awansu. Zgoda, pieniadze ˛ były wi˛eksze, ale wizja sp˛edzenia reszty wieczno´sci ze zgruchotana˛ tchawica˛ nie napawała go optymizmem. Czy˙zby miał ju˙z nigdy nie za´spiewa´c z˙ adnej arii? — Czy to znaczy, z˙ e b˛ed˛e miał inne wakacje? — warknał ˛ demon podejrzliwie. — Oczywi´scie, prosz˛e wybra´c co´s z tej broszury. Cokolwiek — wyszeptał Flagit, podajac ˛ mu gruby katalog drukowany na kredowym pergaminie. — Prosz˛e co´s wybra´c. Demon, wcia˙ ˛z mruczac ˛ pod nosem, wział ˛ podana˛ mu broszurk˛e. — A je´sli nie odpowiada panu wybór, mo˙zemy załatwi´c zwrot pa´nskich ci˛ez˙ ko zarobionych pieni˛edzy, pobierajac ˛ oczywi´scie niewielka˛ opłat˛e manipulacyjna.˛ Demon mruknał ˛ i chwilowo zadowolony zaszył si˛e w kacie, ˛ by przejrze´c katalog. Flagit otarł z czoła parujacy ˛ pot i odetchnał ˛ z ulga.˛ Krótkotrwała.˛ Katem ˛ oka dostrzegł Nababa. Piekielne serce agenta zabiło mocniej. Rzut oka wystarczył, by si˛e zorientowa´c, z˙ e Nabab przyszedł po odbiór. — Cze´sc´ , Flagit! — warknał ˛ go´sc´ . — Masz co´s dla mnie? — Eee, co masz na my´sli? — odparł Flagit, wcia˙ ˛z rozcierajac ˛ obolałe gardło. — Ty mi powiedz. Powiniene´s wiedzie´c, co w tych czasach mo˙zna dosta´c za pi˛etna´scie tysi˛ecy oboli. Pełen obaw Flagit przełknał ˛ s´lin˛e, si˛egnał ˛ za siebie i nerwowo dotknał ˛ niewielkiego woreczka. Wiedział doskonale, z˙ e pi˛etna´scie tysi˛ecy oboli to ładnych kilka wozów sprzedanych dusz. Ale spróbuj kupi´c najnowocze´sniejszy ekwipunek po czarnorynkowych cenach. To prawdziwe piekło. Podenerwowany poklepał worek, majac ˛ nadziej˛e, z˙ e to wystarczy. Nabab spodziewał si˛e czego´s spektakularnego, a cena za zwyci˛estwo w wyborach była spora. 11
— Czas dostawy — zawarczał Nabab, przypatrujac ˛ si˛e workowi. — Mam do´sc´ czekania. Trzy miesiace ˛ głupich wymówek nadwer˛ez˙ a moja˛ cierpliwo´sc´ . Przyszedł czas na wyniki. I oby były dobre! Flagit skinał ˛ na demona i opu´scił pomieszczenie, szybkim krokiem udajac ˛ si˛e do niewielkiego magazynu, poło˙zonego w przeciwległym rogu ostatniego pi˛etra drapacza powłok. Delikatnie poło˙zył swój woreczek na rozgrzane biurko i przetarł czoło. Było tu za goraco, ˛ nawet dla niego. Na tym polegał problem z najwy˙zszymi pi˛etrami dra˙ paczy powłok. Zawsze było w nich za goraco. ˛ Zycie w Podziemnym Królestwie Hadesji z natury było gorace, ˛ ale tutaj, w miejscu upchni˛etym pod pot˛ez˙ nym sklepieniem kamiennego sufitu (czule zwanego skałosfera) ˛ panował gorac. ˛ Czasami temperatura dochodziła do sze´sciuset dziewi˛ec´ dziesi˛eciu stopni. Na szcz˛es´cie sytuacja wkrótce miała ulec poprawie. Pierwsza˛ decyzja˛ nowego agenta było szybkie zainstalowanie klimatyzacji. Został szefem, wi˛ec po có˙z miałby si˛e poci´c? — Co chcesz wiedzie´c? — wychrypiał Flagit. Wcia˙ ˛z szczypało go w gardle, wartki strumyk potu spływał po łuskach na jego grzbiecie. — Dobrze wiesz! Pi˛etna´scie tysi˛ecy oboli! — wykrzyczał Nabab, uderzajac ˛ jedna˛ pokryta˛ łuskami pi˛es´cia˛ w druga.˛ — Miałe´s pi˛etna´scie patyków. Poka˙z towar! — Badania i proces technologiczny sa˛ nieco drogie, zwłaszcza je´sli chce si˛e wygra´c wybory. . . — Flagit wiercił si˛e i przecierał czoło. — Czy ja prosiłem o wymówki? Prosiłem? Zamknij si˛e i poka˙z mi powód, dla którego unikałe´s mnie przez ostatnie trzy miesiace ˛ — wywarczał pochylony Nabab zdecydowanie zbyt blisko ucha Flagita. Agent przełknał ˛ s´lin˛e, majac ˛ nadziej˛e, z˙ e najnowsze skarby si˛e nie stopiły. — Dlaczego spotykamy si˛e tutaj? — szczeknał ˛ Nabab. — Za goraco ˛ tu. Poza tym nienawidz˛e Tumoru! — Mam tu biuro, poza tym to u ciebie jest za goraco. ˛ Wsz˛edzie kr˛eca˛ si˛e diabły Seirizzima. Je´sli wyniuchaja,˛ co si˛e dzieje. . . fiu!, lepiej nawet o tym nie my´sle´c. Seirizzim na Naczelnego Grabarza, uuuurgh! Chcesz zobaczy´c, co dla ciebie mam, czy nie? — rzucił wreszcie. Przełknał ˛ s´lin˛e raz jeszcze, widzac, ˛ jak Nabab u´smiecha si˛e szyderczo, przytakuje i przeciera czoło wierzchem pokrytej łuskami dłoni. Flagit u´smiechnał ˛ si˛e szeroko i wyjał ˛ z woreczka prostokatn ˛ a˛ obsydianowa˛ podstawk˛e, sze´sc´ l´sniacych ˛ stalowych kulek, niewielka˛ druciana˛ ramk˛e i kilka kawałków drutu bezblaskowego. — Pospiesz si˛e! — burknał ˛ Nabab, obserwujac, ˛ jak Flagit przymocowuj˛e ramk˛e do podstawki, przeciaga ˛ link˛e przez ka˙zda˛ z kulek, a nast˛epnie wiesza je w doskonałym porzadku ˛ na ramce. — Włala! — o´swiadczył, zako´nczywszy operacj˛e. — I co to ma by´c? — warknał ˛ Nabab, wymachujac ˛ czubkiem ogona. — Albo, mówiac ˛ bardziej konkretnie, jak ta kupa złomu ma zapewni´c mi wieczna˛ przy12
chylno´sc´ Jego Piekielno´sci Mrocznego Lorda d’Abaloha i zarazem sprawi´c, z˙ e spo´sród wszystkich kandydatów to wła´snie mnie nama´sci na Naczelnego Grabarza Mortropolis, h˛e? — Spójrz — powiedział Flagit, goraczkowo ˛ pragnac ˛ posiada´c zdolno´sc´ kontrolowania swoich gruczołów, by z ka˙zdego poru ciała wydziela´c pewno´sc´ siebie. Nie miał z˙ adnej gwarancji, z˙ e w razie gdy Nabab b˛edzie niezadowolony, wyjdzie ze spotkania na obu kopytach. Lekko tylko dr˙zacymi ˛ pazurami chwycił najbli˙zsza˛ kulk˛e, uniósł ja,˛ oddalajac ˛ od pozostałych pi˛eciu, i pu´scił. Szósta kulka, jakby pod wpływem magii, odskoczyła w bok, uniosła si˛e i opadła, wystrzeliwujac ˛ w gór˛e pierwsza˛ kulk˛e i od nowa zaczynajac ˛ cały cykl. Gdy d´zwi˛ek zderzajacych ˛ si˛e kuł dodatkowo podra˙znił jego i tak ju˙z do´sc´ podły nastrój, w Nababie zawrzało. Flagit zdobył si˛e na wymuszony u´smiech, zatrzymał kołysk˛e, chwycił dwie kulki i powtórzył sztuczk˛e. — Z trzema te˙z mo˙zna — dodał, majac ˛ nadziej˛e, z˙ e to pomo˙ze. — Co to jest! — zagrzmiał Nabab, wypuszczajac ˛ z szerokich nozdrzy strumienie pary. — Eee. . . doskonały relaks dla przem˛eczonego władcy Podziemi. Popatrz, zasada zachowania p˛edu jest wykorzystywana do stworzenia kojacego ˛ cyklu powtarzajacych ˛ si˛e zderze´n. . . — Stul pysk! — . . . które pomagaja˛ spokojnie zasna´ ˛c. — Stul pysk!!! — wrzasnał ˛ Nabab, przybierajac ˛ zdecydowanie karmazynowy odcie´n styksowej czerni. — Trzy miesiace ˛ temu dałem ci pi˛etna´scie tysi˛ecy oboli. To najlepsze, co mo˙zesz mi zaoferowa´c? — Skad˙ ˛ ze. Co powiesz na to? — zapytał Flagit, wydobywajac ˛ długi na stop˛e, przezroczysty zbiornik wypełniony pomara´nczowym i karmazynowym płynem. Błyskawicznie ustawił go na dłu˙zszej podstawce i pstryknał ˛ małym przełaczni˛ kiem. Spr˛ez˙ ynowy mechanizm ukryty w podstawce zawarczał i wprawił zbiornik w jednostajny ruch na boki. G˛estsza, karmazynowa lawa w zetkni˛eciu z niemieszajacym ˛ si˛e z nia˛ pomara´nczowym płynem formowała miniaturowe fale. — Próbowałem umie´sci´c w s´rodku mała˛ z˙ aglówk˛e, ale przewracała si˛e i ton˛eła. Z drugiej strony, tak jest bardziej relaksujace. ˛ Nie sadzisz, ˛ z˙ e. . . och! — Podnoszac ˛ wzrok, Flagit ujrzał gotujac ˛ a˛ si˛e ze w´sciekło´sci, omiatajac ˛ a˛ go gora˛ cym oddechem czerwona˛ twarz. — Có˙z, miałem pomysł na mała˛ metalowa˛ kulk˛e umieszczona˛ na ko´ncu z˙ yłki. Mo˙zna by nia˛ rozbija´c małe kawałki skał. . . Nie? Ha! Głupi pomysł. Oczywi´scie, eee. . . tak naprawd˛e my´slałem o. . . — My´slałe´s? My´slałe´s?! — krzyknał ˛ Nabab. — Poznanie intelektualne nie ma z tym nic wspólnego. Kiedy wspomniałem, z˙ e d’Abaloh mógłby mie´c ochot˛e na co´s, co pozwoli mu si˛e rozlu´zni´c po całym dniu pracowitej diaboliczno´sci, miałem na my´sli co´s bardziej złowrogiego. Jakie´s nowe m˛eczarnie w Malebolgu albo. . . 13
— Mo˙ze nowy, l´sniacy ˛ zestaw ostrzałek do wideł? — przerwał mu Flagit. — Albo to. — U´smiechnał ˛ si˛e szeroko i wyciagn ˛ ał ˛ z torby wizerunek rozpromienionej, brodatej twarzy. — Ostatni krzyk mody, boska tarcza do rzutków? — Nie, nie! — Nabab j˛eknał ˛ przenikliwym, naznaczonym udr˛eka˛ głosem. — Jestem zrujnowany! Moja kariera legła w gruzach. Seirizzim bez trudu wkroczy do Grabarstwa, a ja b˛ed˛e liczył blu´znierców, zanim on sko´nczy pierwszy tydzie´n urz˛edowania. Jestem zrujnowany. Zrujnowany! To wszystko twoja wina! Lito´sc´ nad soba˛ nagle przerodziła si˛e we w´sciekło´sc´ i ch˛ec´ odwetu. Wyraz twarzy Nababa zmienił si˛e z panicznego strachu w wyrachowany, szyderczy u´smiech pełen złowrogiego okrucie´nstwa. — Taaaaak — wymruczał, po czym ujał ˛ Flagita za gardło i przygwo´zdził do s´ciany. — Twoja wina. Załatwiłe´s mnie swoim z˙ ałosnym, t˛epym umysłem! — Ociekajacy ˛ gro´zbami u´smiech przeszedł w sfer˛e ultimatum. — Zadam ci proste pytanie, Flagit. Jak my´slisz, co si˛e stanie, je´sli z jakiego´s nieprzewidywalnego powodu nie uda mi si˛e obja´ ˛c stanowiska Naczelnego Grabarza Mortropolis, h˛e? Usta Flagita pracowały, podczas gdy on sam usiłował nada˙ ˛zy´c za watkiem ˛ gro´zby. — Eee. . . — brzmiała najlepsza odpowied´z, na jaka˛ si˛e zdobył. — Przemy´sl to sobie, idioto! — wrzasnał ˛ Nabab. — Tylko nie my´sl zbyt intensywnie. Chc˛e wyników! Masz na to tydzie´n! — Zako´nczył tyra´nska˛ tyrad˛e, rzucił Flagitem przez cała˛ długo´sc´ magazynu, wypadł za drzwi, zbiegł po setkach schodów i wpadł wprost w mas˛e wlekacych ˛ si˛e pieszych. Zawrócił, biegiem pokonał schody, wetknał ˛ głow˛e przez drzwi i krzyknał: ˛ — Zrób co´s z tymi. . . tymi stworami! To miejsce roi si˛e od nich!
***
Podciagn˛ ˛ eła jaskrawoczerwona˛ koszul˛e nocna,˛ wsun˛eła ja˛ do majteczek gestem znamionujacym ˛ wpraw˛e, sprawdziła lin˛e i rozhu´stała si˛e. Gdy leciała pomi˛edzy krokwiami, powietrze rozwiewało jej niechlujne kucyki, a drewniany sztylet pewnie tkwił pomi˛edzy dziewi˛ecioletnimi z˛ebami. Tym razem zdob˛edzie skarb. Nikt jej nie powstrzyma. Przykucnawszy ˛ ostro˙znie, wyladowała ˛ na zakurzonej krokwi zapuszczonej drukarni i złapała równowag˛e, zastanawiajac ˛ si˛e nad dystansem, jaki dzielił ja˛ od „ladu ˛ w chmurach”. Patrzac ˛ na „lad ˛ w chmurach” krytycznym spojrzeniem wła´sciwym logice dorosłych, ujrzeliby´smy pokryta˛ kurzem półk˛e, która˛ mo˙zna za pomoca˛ skomplikowanego systemu linek i ci˛ez˙ arków podnosi´c i opuszcza´c, zwi˛ekszajac ˛ w ten 14
sposób pojemno´sc´ magazynowa˛ drukarni. Dla Alei była to rozhu´stana wysepka, szybujaca ˛ gdzie´s pod niebem, za pełna˛ krokodyli przepa´scia,˛ mo˙zliwa˛ do poko˙ nania tylko w naj´smielszym akcie odwagi — skoku na linie. Zaden zawadiacki bohater czajacy ˛ si˛e z lichtarzem, by ja˛ straci´ ˛ c, nie dorównywał Alei w skokach. Kucajac ˛ tak na krokwi ze sztyletem mi˛edzy z˛ebami i obserwujac ˛ lin˛e wiszac ˛ a˛ bez ruchu sze´sc´ stóp przed nia,˛ dziewczynka czuła, z˙ e tak wła´snie wyglada ˛ przygoda. Robiła to ju˙z setki razy i wiedziała — nauczyły ja˛ tego si´nce na kolanach, liczniejsze, ni˙z gotowa była przyzna´c — z˙ e cały sekret pokonania przepa´sci polega na p˛edzie. Mierz wysoko, mocno si˛e rozhu´staj, a nie b˛edziesz miała problemów. Potknij si˛e i spadnij, a wróg złapie ci˛e majtajac ˛ a˛ si˛e bezwładnie nad gniazdem krokodyli, z ka˙zda˛ sekunda˛ coraz ni˙zej i ni˙zej. Alea zdawała sobie spraw˛e, z˙ e zło czai si˛e wsz˛edzie, zło wcielone w ka˙zda˛ osob˛e w wieku powy˙zej lat dziesi˛eciu i/lub ka˙zdego, kto mówi: „Nie bad´ ˛ z niegrzeczna i id´z do łó˙zka”. Kilka minut wcze´sniej o mały włos unikn˛eła schwytania, kiedy jej ojciec nieoczekiwanie wytknał ˛ głow˛e zza drzwi i zezował przez swoje grube na cal kryształowe okulary. Wisiała wtedy na innej linie i tylko du˙zej dozie szcz˛es´cia oraz swojej zdolno´sci do zatrzymywania si˛e w absolutnym bezruchu zawdzi˛eczała unikni˛ecie s´miertelnego niebezpiecze´nstwa, jakim było odesłanie do łó˙zka wcze´sniej. Koniec gry. Ale teraz, kilka sekund pó´zniej, daleko jej było do bezruchu. Wszystkie włókna jej ciałka jednocze´snie rzuciły si˛e w stron˛e liny, dłonie pewnie chwyciły jutowy sznur. Zacz˛eła si˛e energicznie hu´sta´c, gotowa do pokonania pełnej krokodyli rozpadliny. Wtedy wydarzyła si˛e katastrofa. Przymocowana do „ladu ˛ w chmurach” lina gwałtownie opadła dwie stopy w dół, bole´snie wykr˛ecajac ˛ Alei r˛ece, a obrzydliwy d´zwi˛ek zasygnalizował wystrzelenie w jej stron˛e kolorowych atramentów z półki. Sabota˙z! Kto´s umy´slnie nie uwiazał ˛ liny. Tylko krótka przerwa oddzieliła niemilknac ˛ a˛ kakofoni˛e p˛ekajacych ˛ pojemników i plusk atramentu od ryku furii jej ojca. Rozległy si˛e zmierzajace ˛ gniewnie w stron˛e drzwi kroki, a warkni˛ecia i przekle´nstwa mieszały si˛e z krzykiem. — Alea, je´sli to wyglada ˛ w połowie tak z´ le, jak brzmiało, to si˛e doigrała´s! Co ci mówiłem o zabawie w moim warsztacie? Nerwowo przełykajac ˛ s´lin˛e, spojrzała na rosnac ˛ a˛ kału˙ze˛ kolorów, zastanawiajac ˛ si˛e jednocze´snie, czy wyglada ˛ to gorzej ni˙z zeszłomiesi˛eczna wpadka: ta, która w ułamku sekundy tak bezwzgl˛ednie zniweczyła efekty o´smiodniowej pracy ojca. Skrzywiła si˛e na wspomnienie kamiennej płyty ze starannie powycinanymi literkami, lecacej ˛ z półki, uderzajacej ˛ w kolczugowy płaszcz i rozsypujacej ˛ si˛e na tysiace ˛ malutkich kawałeczków. Wcia˙ ˛z była zdania, i˙z płyta nie powinna tak niepewnie balansowa´c na skraju półki. Potem przypomniała sobie twarz ojca, to, jak oblicze jego zdołało odmalowa´c absolutnie zadziwiajac ˛ a˛ palet˛e czerwieni i purpury. Raz jeszcze spojrzała na kału˙ze˛ i uznała, z˙ e nie wyglada ˛ to a˙z tak z´ le. Taka˛ przynajmniej miała nadziej˛e. Wtedy została skazana na trzy tygodnie trzymania 15
taty za r˛ek˛e i noszenia spódniczki. To było piekło! Drzwi otwarły si˛e z hukiem i ukazała si˛e w nich sylwetka pałajacego ˛ gniewem ojca. Alea dyndała bezradnie, upa´ckana na czerwono, zielono i cynobrowe, nad wcia˙ ˛z powi˛ekszajacym ˛ si˛e t˛eczowym morzem, starajac ˛ si˛e ubra´c twarzyczk˛e w najsłodszy, najniewinniejszy z u´smiechów. Niestety, sztylet nieco przeszkadzał jej w tych zamiarach. — Co´s ty narobiła? — Ryngraf j˛eknał. ˛ Wstrzas ˛ był taki, z˙ e jego włosy trzeszczały z napi˛ecia. Alea wypluła sztylet. — No. . . po´slizgn˛ełam si˛e — wyszeptała, a po nosku pociekło jej co´s ró˙zowiutkiego. — Po´slizgn˛eła´s si˛e?! — zaskrzeczał Ryngraf, przeskakujac ˛ z nogi na nog˛e. — Tyle masz na swoje usprawiedliwienie? — Eee. . . zabawa sko´nczona — przyznała dziewczynka i pewnie by wzruszyła ramionami, gdyby nie to, z˙ e kurczowo trzymała si˛e liny. Jej umysł pracował, starajac ˛ si˛e znale´zc´ sposób na złagodzenie wyroku do szybkiej i bezbolesnej s´mierci. Wyprze´c si˛e nie mogła, nieco zbyt du˙zo dowodów jej winy rozlało si˛e po podłodze. Okoliczno´sci łagodzace ˛ — utrzymywa´c, z˙ e gdyby lina była pewniej przymocowana, nic by si˛e nie stało? Nie, zbyt ryzykowne, potrzeba by do tego wyjatkowo ˛ dobrego adwokata i absolutnie zniewalajacego ˛ u´smiechu. Nagle doznała ol´snienia. Konstruktywne podej´scie! Jakie potencjalne korzy´sci mogłoby odnie´sc´ rzemiosło drukarskie z wielobarwnej kału˙zy zmieszanych atramentów? Alea odkaszln˛eła, ze´slizgn˛eła si˛e kilka cali ni˙zej i zacz˛eła szybko mówi´c: — To nie jest takie złe. Je´sli podasz mi pergamin dowolnego koloru, to poka˙ze˛ ci najszybszy sposób drukowania stopami i to b˛edzie naprawd˛e naprawd˛e bardzo ładne sam zobaczysz i wszystkim si˛e spodoba i b˛edziesz to mógł sprzeda´c i zarobisz mnóstwo pieni˛edzy w galeriach i b˛edziesz bardzo bogaty. . . — Stopniowo milkła, dochodzac ˛ do wniosku, z˙ e mo˙ze lepiej w cało´sci nie prezentowa´c mechanizmu. — Eee. . . podłoga nie´zle teraz wyglada, ˛ prawda? — Musz˛e to teraz posprzata´ ˛ c, co? — odburknał ˛ tata. — Naprawd˛e to zrobisz? Jak miło. — U´smiechn˛eła si˛e i zacz˛eła zastanawia´c, czy aby na pewno powiedziała to, co powinna powiedzie´c. Gdy kilka minut pó´zniej siedziała w kapieli ˛ (wła´snie wylano na nia˛ trzecie wiadro lodowatej wody) i słuchała wyroku skazujacego ˛ ja˛ na trzy tygodnie wczesnego chodzenia do łó˙zka, bez kolacji i mo˙zliwo´sci wniesienia odwołania do sadu ˛ apelacyjnego, doszła do wniosku, z˙ e by´c mo˙ze odpowiedniejszy byłby inny dobór słów.
16
***
Flagit uwielbiał muszki owocowe. Stanowiły jego ulubiony cel op˛eta´n. Tak cudownie proste i nieodparcie sprytne. Zawsze dawały mu kopa. Zwłaszcza po pełnym sprzeczek dniu sp˛edzonym w Transcendentalnym Biurze Podró˙zy spółce z o.o. W niewielkiej kabinie, tysiac ˛ stóp pod Górami Talpejskimi, Flagit wyszczerzył si˛e w u´smiechu ozdobionym zdecydowanie zbyt wieloma z˛ebami. Niewielki ułamek jego umysłu brz˛eczał sobie po okolicy we wn˛etrzu muszki owocowej, a projekcja jego my´sli skupiła si˛e z niewysłowiona˛ dokładno´scia,˛ przedarłszy si˛e uprzednio przez wznoszac ˛ a˛ si˛e wysoko nad jego głowa˛ podobna˛ do siatki kopuł˛e. Dla muszki owocowej był niewykrytym mentalnym pasa˙zerem, obserwujacym ˛ ka˙zdy ruch, odbierajacym ˛ ka˙zde owadzie wra˙zenie. Mózgowym podgladaczem. ˛ W tej samej chwili do takich samych budek podpi˛etych było w Podziemnym Królestwie Hadesji niesko´nczenie wiele innych demonów i diabłów. Ka˙zdy z nich wprowadzał w z˙ ycie swoje fantazje, posługujac ˛ si˛e op˛etanymi ciałami — op˛etanymi za tygodniowa˛ opłata,˛ oczywi´scie. Nawet najpodlejszy robotnik z Stoczni Flegeto´nskiej mógł si˛e podłaczy´ ˛ c i przez tydzie´n by´c ksi˛eciem regentem albo przez miesiac ˛ lub dłu˙zej — nimfomanka.˛ Wystarcza odpowiednia kwota w obolach na opłat˛e. I bilet. To jest podstawa. Nie ma biletu, nie ma op˛etania. To jedyny sposób na sprawowanie kontroli. „Przestrze´n W” stawała si˛e zatłoczona; wielka liczba mózgowych podgladaczy ˛ sprawiała, z˙ e wzrastało zagro˙zenie przypadkowego powrotu do ciała innego demona. Bilety pozwalały Wojerystyczne j Kontroli Ruchu mie´c wszystkich na oku. Flagit odwiedził jej siedzib˛e tylko raz. Zaciemnione pomieszczenie, po´srodku którego znajdowała si˛e olbrzymia czarna kula pokryta malutkimi s´wiatełkami oraz tu i ówdzie ciagami ˛ liczb. Oznaczały one osobiste s´wiadomo´sci demonów na wakacjach, dryfujace ˛ ostro˙znie w´sród wielkiej mnogo´sci innych, by wróci´c prosto do własnego ciała. Piekielna psyche jest w stanie bezcielesno´sci bezradna. Wyszarpnij ja˛ z ciała, a nigdy nie uda jej si˛e wróci´c do Hadesji. W ka˙zdym razie nie o własnych siłach. Ale Flagit znał sztuczki pozwalajace ˛ orientowa´c si˛e w tej materii. Wystarczajaco ˛ długo pracował w Transcendentalnym Biurze Podró˙zy, by wiedzie´c, z˙ e je´sli jest si˛e ostro˙znym i wi˛ekszo´sc´ siebie pozostawia na miejscu, mo˙zna op˛eta´c, co si˛e chce, i bezpiecznie wróci´c. Jak dotychczas wykorzystał do mózgowego podgladactwa ˛ tylko dwie piate ˛ swojej s´wiadomo´sci. I jak dotychczas Wojerystyczna Kontrola Ruchu go nie na-
17
mierzyła. Na nieszcz˛es´cie oznaczało to, z˙ e jedynymi istotami, jakie mógł łatwo op˛etywa´c, były te nieprzekraczajace ˛ poziomem umysłowym Ammoreta´nskiego ´ Jaszczura Smierci. Po lobotomii. Teraz poło˙zył si˛e i obserwował zło˙zonymi owadzimi oczami niesko´nczenie długie korytarze wijace ˛ si˛e we wn˛etrzno´sciach Cranachanu. Dzisiejszy wypad nie był jedynie tak potrzebnym Flagitowi relaksem. Dzisiaj szukał czego´s, co ocali jego kark od pot˛ez˙ nego u´scisku Nababa. Nagle poczuł przepływajac ˛ a˛ przez czułki muszki owocowej fal˛e rozczarowania. Błyskawicznie wyprostował si˛e, nozdrza zadr˙zały mu z niecierpliwo´sci. Rozczarowanie stanowiło w oczach Flagita co´s bardzo po˙zytecznego. Stare porzekadło o tym, z˙ e nie s´wi˛eci garnki lepia,˛ niesie w sobie sporo prawdy: nie da si˛e ukry´c, z˙ e piekło ma patenty na pomysłowo´sc´ tych naprawd˛e wkurzonych. Kolana nawet najbardziej do´swiadczonego w bojach egzorcysty zatrz˛esa˛ si˛e, je´sli zobaczy zbrodni˛e dokonana˛ przez najłagodniejsze z jagniat ˛ w najstraszliwszym z nastrojów. Niewielu zdaje sobie z tego spraw˛e. Zacierajac ˛ szpony, zamknał ˛ mentalny obwód i muszka owocowa wleciała do kaplicy s´w. Absencjusza ze Sklerozy, przemkn˛eła przez drzwi do zakrystii, osiadła na szczycie długiego, niezapalonego lichtarza i, powodowana czym´s wi˛ecej ni˙z tylko wła´sciwa˛ owadom ciekawo´scia,˛ wlepiła wzrok w siedzac ˛ a˛ w ciemno´sciach posta´c. Wielce Wielebny Hipokryt III z obcym ascecie niecierpliwym, rozgoraczko˛ wanym u´smiechem na twarzy zamknał ˛ tom „Telewpływania dla opornych” i zaczał ˛ przygotowywa´c si˛e do pierwszej w swoim z˙ yciu próby z sugestywnym oddziaływaniem umysłowym. Był pewien, z˙ e wszystko zrozumiał, wszak pi˛eciokrotnie przeczytał podr˛ecznik od deski do deski. Na wszelki wypadek jednak odnalazł rozdział zatytułowany „Władza nad ssakami. Wst˛ep do kontrolowania gryzoni” i przeczytał go raz jeszcze, z głowa˛ pełna˛ my´sli o przyszło´sci. Gdyby tak przeczytał podr˛ecznik trzydzie´sci lat temu, kaplica s´w. Absencjusza ze Sklerozy pełna byłaby dzi´s niecierpliwych wyznawców łasych na psalm lub dwa, gło´sno domagajacych ˛ si˛e katechizmów, błagajacych ˛ o nauki i własne Biblie, którymi mogliby wali´c si˛e w czoła. Godzin˛e pó´zniej podniecony do granic mo˙zliwo´sci Hipokryt wybiegł z zakrystii (za nim pomkn˛eła muszka owocowa, która nast˛epnie przysiadła na ławie). Wielebny Hipokryt rzucił na wykafelkowana˛ podłog˛e du˙zy kwadratowy koc i przemagajac ˛ niezno´sny artretyczny ból, siadł na nim w odpowiedni dla joginów sposób. Według podr˛ecznika splecenie nóg w nienaturalny sposób miało dopomóc w skupieniu uwagi. Hipokryt miał co do tego pewne watpliwo´ ˛ sci. Jego kolana takz˙ e. Nie watpił ˛ jednak zupełnie w skuteczno´sc´ Sugestywnego Oddziaływania Umysłowego. Był pewien, z˙ e zadziała. Z podr˛ecznika dowiedział si˛e tego, tak jak 18
i wielu innych wspaniałych rzeczy. Hipokryt wiedział te˙z, z˙ e gdyby miał czas, inklinacj˛e i klej, mógłby stworzy´c mała˛ pi˛ecio´scienna˛ piramidk˛e, za pomoca˛ której, wyłacznie ˛ dzi˛eki odpowiednio wyrazistym my´slom, dałoby si˛e naostrzy´c dowolna˛ liczb˛e t˛epych brzytew. Wiedział te˙z, z˙ e próby rozmawiania z ro´slinami w celu nakłonienia ich do szybszego wzrostu sa˛ bezcelowe i moga˛ zako´nczy´c si˛e jedynie bólem szcz˛eki. Prawdziwym sposobem ulepszania wegetacji jest utrzymywanie z warzywnymi przyjaciółmi wspólnoty my´sli. Wszystko to było opisane w rozdziale dziewi˛etnastym: „Paprotki, paki, ˛ mózgi”2 . I tak oto Hipokryt usiadł dokładnie w centrum majacej ˛ rozmiary niewielkiej komórki kapliczki s´w. Absencjusza ze Sklerozy, gotowy i ch˛etny do działania. Po raz ostatni spojrzawszy na ławki, zamknał ˛ oczy, wyciagn ˛ ał ˛ w my´sli r˛ek˛e i wskoczył w umysłowy kostium Szczurołapa z Hameln. Post˛epujac ˛ dokładnie według szczegółowych instrukcji zawartych w podr˛eczniku, wyobraził sobie swoja˛ czaszk˛e jako przezroczysty ul, w którym kotłuja˛ si˛e bzyczace ˛ my´sli. Wyobraził sobie, z˙ e robi si˛e coraz cieplej. W zapowiedzianym czasie s´ciany ula zacz˛eły połyskiwa´c, topnie´c, stawa´c si˛e coraz cie´nsze i cie´nsze. My´slowe pszczoły bzyczały coraz gło´sniej, podniecone tym, z˙ e stru˙zki stopniałego ula spływaja˛ po kopulastej powierzchni. . . Nagle w s´cianie pojawiła si˛e dziura, a ułamki sekund po niej pojedyncza neuronowa pszczoła, hała´sliwie polatujaca ˛ w pszczelim uniesieniu, błyskawicznie przemkn˛eła przez mur i znikn˛eła, wyruszajac ˛ na poszukiwanie piskliwych gryzoni, tylko nieznacznie wyprzedzajac ˛ reszt˛e roju. Dla postronnego obserwatora w zachowaniu Wielce Wielebnego Hipokryta III nie byłoby nic niezwykłego. W gruncie rzeczy naprawd˛e nie było w nim nic niezwykłego, mo˙ze z wyjatkiem ˛ tego, z˙ e siedział na podłodze w pozycji lotosu, z dło´nmi obróconymi wn˛etrzem ku górze, i cicho zawodził. Gdyby pomina´ ˛c wyjatkowo ˛ nie´swiatobliw ˛ a˛ fioletowobrazow ˛ a˛ po´swiat˛e emanujac ˛ a˛ z sieci r˛ecznie 2 Szczerze mówiac, ˛ nie jest to do ko´nca prawda. W tle my´sli Hipokryta tliła si˛e niepewnie maciupe´nka iskierka watpliwo´ ˛ sci. Dotyczyła ona pewnego przypisu w rozdziale po´swi˛econym kontrolowaniu gryzoni. Có˙z mówił ten przypis? Ano, zobaczmy. „Od wydawcy: Szeroko zakrojone badania do´swiadczalne w terenie wykazały, z˙ e telewpływowa manipulacja stworzeniami stojacy˛ mi na drabinie ewolucyjnej powy˙zej jaszczurek mo˙ze okaza´c si˛e niemo˙zliwa. Mo˙zna t˛e trudno´sc´ jednakowo˙z przezwyci˛ez˙ y´c, zaopatrujac ˛ si˛e w Niespadliwy Wzmacniacz Telewpływu; do kupie´ nia w Swiecie Zwoju po promocyjnej cenie pi˛eciuset dwunastu szelagów ˛ plus trzydzie´sci dwa szelagi ˛ za goł˛ebie i wysyłk˛e”. Dalej znajdował si˛e pogladowy ˛ rysunek czego´s, co przypominało s´mieszna˛ siateczk˛e na włosy. Ujrzawszy to, Hipokryt wymamrotał co´s pod nosem, potrzasn ˛ ał ˛ głowa˛ w wyrazie niezrozumienia i przewrócił kartk˛e. Było dla niego dojmujaco ˛ oczywiste, z˙ e ten z˙ ałosny stek bzdur został dopisany pó´zniej. Przede wszystkim czu´c go było na odległo´sc´ n˛edzna˛ ´ próba˛ wyciagni˛ ˛ ecia z łatwowiernych subskrybentów Swiata Zwoju dalszej ci˛ez˙ ko zapracowanej krwawicy. A poza tym ka˙zdy przy jako tako zdrowych zmysłach wiedział doskonale, i˙z nie istnieje co´s takiego jak ewolucja. Jasne, zwierz˛eta i takie tam ró˙zne zmieniały od czasu do czasu kształty, ale było to po prostu wyrazem boskiej dbało´sci o to, by zoologowie interesowali si˛e stworzeniem, czy te˙z raczej stworzeniami.
19
wyszywanych złotych zdobie´n jego piuski, nietrudno byłoby doj´sc´ do wniosku, z˙ e Hipokryt wła´snie medytuje. Medytuje — pomy´slał ze zło´scia˛ chwilowy wła´sciciel pary czarnych oczu złoz˙ onych, który obserwował cała˛ sytuacj˛e z ławy. — Medytuje! Jasna cholera! Kolejny s´lepy zaułek. Muszka ponuro odwróciła si˛e, z gorycza˛ rozmy´slajac ˛ o zaczynaniu od poczat˛ ku i powracaniu do miejsca zwanego punktem wyj´scia. Desperacja zawiodła Flagita w jego poszukiwaniach tak daleko, zostały tylko trzy dni. . . a wcia˙ ˛z nie miał niczego, co mógłby pokaza´c. Muszka owocowa splun˛eła i raz jeszcze wyruszyła na nudne poszukiwania. Jej uwag˛e przykuł nagle niespodziewany zgrzyt pazurków o kamie´n. Odwróciła si˛e i ujrzała tuzin szczurów wbiegajacych ˛ do kaplicy i z piskiem zatrzymujacych ˛ si˛e przed Wielebnym Hipokrytem. Kilka sekund pó´zniej dołaczyła ˛ do nich niezliczona masa machajacych ˛ ogonkami gryzoni o dr˙zacych ˛ wasikach, ˛ przej˛etych ta˛ jedna˛ my´sla,˛ z˙ e wła´snie teraz musiały tu przyj´sc´ , bo gdyby tego nie zrobiły, to, có˙z, to. . . W porzadku, ˛ mo˙ze nie były do ko´nca pewne dlaczego, ale wszystkie zdawały sobie spraw˛e z tego, jak z˙ ywotnie wa˙zna jest ich obecno´sc´ . Zdecydowanie. Tak. W tym wła´snie miejscu. Wła´snie tym. Wielebny otworzył oczy i ujrzał falujacy ˛ szary dywan wiercacych ˛ si˛e gryzoni. Kiedy indziej otworzywszy oczy i znalazłszy si˛e w takiej sytuacji, skoczyłby jak oparzony. W tej jednak chwili pisnał ˛ z zachwytu, a po´swiata otaczajaca ˛ jego piusk˛e znikn˛eła. W my´slach klepnał ˛ si˛e mocno po plecach, gratulujac ˛ sobie przejrzenia na wylot tego tak z˙ ałosnego i nie´scisłego przypisu. Zanim w kaplicy przebrzmiały echa ekstatycznej rado´sci, telewpływowe pole znikn˛eło, my´slowy Szczurołap z Hameln przestał gra´c, a tysiace ˛ przera˙zonych członków szczurzej społeczno´sci dojrzało do przekonania, z˙ e niezale˙znie od tego, co im powiedziano, wcale nie chca˛ tu by´c, i rozpierzchło si˛e do milionów nor. — To działa! — krzyknał ˛ Wielebny Hipokryt, obserwujac ˛ znikajace ˛ w norach nieprzeliczone szczurze ogony. — Sugestywne Oddziaływanie Umysłowe zdało egzamin! — Sugestywne Oddziaływanie Umys. . . Co u diaska. . . ? — pisnał ˛ pytajaco ˛ cichy, bzyczacy ˛ głos. — Cudownie! To, u diaska! No, niezupełnie, teraz wszystkie si˛e rozbiegły, ale gdybym nie rozgryzł tego przypisu, siedziałbym tylko i cierpł — odparł Hipokryt, nie zauwa˙zywszy, z˙ e bzyczacy ˛ głos wydobyła z siebie unoszaca ˛ si˛e o cal od jego nosa muszka owocowa. Prawd˛e mówiac, ˛ w obecnym stanie nie widziałby w tym pewnie nic nadzwyczajnego. Cały buzował szcz˛es´ciem. — Zrobiłem to! Przyzwałem wszystkie te szczury, po prostu my´slac ˛ o serze. Ha! I co oni wiedza˛ o ewolucji! Przyzwałem? — pomy´slała z podnieceniem muszka, pocierajac ˛ w my´slach szponiasta˛ łapa˛ podbródek i nagle dostrzegajac ˛ potencjalne korzy´sci płynace ˛ z sy20
tuacji, w której si˛e znalazła. — Och, ile˙z bym dał, z˙ eby móc zrobi´c to samo z lud´zmi! — Co dokładnie by´s dał? — zabzyczała muszka owocowa. W jej małym umys´le pojawiły si˛e pierwsze zarodki planu. — Cokolwiek! — Cokolwiek? — Absolutnie cokolwiek! — Zupełnie absolutnie cokolwiek? — zaskrzeczał owad. Jeszcze tylko jeden raz i b˛edzie mój, pomy´slał. — Dokładnie! Absol. . . — Wielebnemu nie było dane doko´nczy´c. Z radosnym krzykiem nietypowego entuzjazmu, którego nie jeste´smy skłonni kojarzy´c z niewielkimi uskrzydlonymi owadami, cz˛es´c´ podłogi eksplodowała, do s´rodka buchn˛eły słupy goracej ˛ pary, rozległ si˛e zgrzyt dziesiatków ˛ czarnych szponów i kilka sekund pó´zniej w kaplicy nie było ju˙z s´ladu po Wielce Wielebnym Hipokrycie III. Nast˛epnie podłoga zasklepiła si˛e z gło´snym trzaskiem, a mała, cierpiaca ˛ na potworny ból głowy muszka owocowa uderzyła w s´wie˙zo wypolerowany lichtarz. Ponuro potrzasn˛ ˛ eła łebkiem, potarła przekrwione oczy, po gł˛ebszym zastanowieniu sprawdziła kolor swojej tutki, po czym postanowiła ju˙z nigdy, przenigdy nie siada´c na sfermentowanej brzoskwini. Przez trzy dni latała, a film si˛e jej urwał.
***
Gdzie´s po´sród karmazynowego mroku Wielce Wielebny Hipokryt III otworzył oczy, skierował je na pot˛ez˙ nego osobnika majaczacego ˛ w ciemno´sci i zamknał ˛ sze´sc´ razy szybciej. To tylko zły sen, usiłował przekona´c samego siebie, bardzo zły sen. Za du˙zo wina. Jak tylko otworz˛e oczy, to zniknie, poniewa˙z takie rzeczy nie istnieja.˛ Raz, dwa, trzy. . . Niestety, wcia˙ ˛z tam był, wysoki na dziewi˛ec´ stóp. Stał wyprostowany na kopytach, a całe ciało okryte miał s´ci´sle przylegajacymi, ˛ błyszczacymi ˛ złowrogo łuskami. Usta wypełniała mu po brzegi niedobrana kolekcja zbyt wielu jak na niego (czy te˙z, po prawdzie, kogokolwiek) z˛ebów. W dodatku, co niepokoiło Hipokryta, stwór wpatrywał si˛e w niego z ta˛ chłodnie skalkulowana˛ chciwo´scia,˛ której cranacha´nscy poborcy podatkowi zawdzi˛eczali swa˛ zła˛ sław˛e w całych Talpach. — Zgrabna sztuczka z tymi szczurami — powiedział stwór i pu´scił do niego oko. Wielebny Hipokryt krzyknał ˛ i na krótko stracił przytomno´sc´ , ci˛ez˙ ko jednak okre´sli´c, w jakiej dokładnie kolejno´sci zrobił te dwie rzeczy. 21
Kiedy doszedł do siebie i zebrał w sobie na tyle, z˙ eby znów otworzy´c oczy, stwór wcia˙ ˛z na niego patrzył. — Jak to zrobiłe´s? — zapytał niskim, zgrzytliwym głosem, wydawszy uprzednio rodzaj gwizdu, od którego ciarki przechodziły po kr˛egosłupie. — Znaczy si˛e numer ze szczurami, h˛e? Jak to si˛e robi? — Od niechcenia smagnał ˛ ostro zako´nczonym ogonem. — G. . . g. . . g. . . — zaczał ˛ Wielebny Hipokryt w napadzie oszałamiajacej ˛ komunikatywno´sci. — Gra s´wiateł? — spróbował odgadna´ ˛c stwór. — Nie, na pewno nie. — G. . . g. . . g — Głupie ciuszki? Wło˙zyłe´s głupie ciuszki? Ej˙ze, jak to zrobiłe´s? — G. . . Gdzie ja jestem? — wykrztusił w ko´ncu Hipokryt. — Och! — warknał ˛ rozczarowany stwór głosem o kilka oktaw poni˙zej pułapu słyszalno´sci nietoperzy. — Nie sta´c ci˛e na nic lepszego? — Podwinał ˛ l´sniac ˛ a˛ górna˛ warg˛e, pokazujac, ˛ jak bardzo jest zawiedziony poziomem pytania Wielebnego. — Zdawało mi si˛e, z˙ e to oczywiste! — obwie´scił triumfalnie, nonszalancko pokazujac ˛ szponami styksowe pomieszczenie na szczycie drapacza powłok. Nad jego głowa˛ chłodził si˛e wła´snie niewielki kawałek skały. — Cz. . . czy m. . . mógłbym prosi´c o jaka´ ˛s wskazówk˛e, nie. . . nie czuj˛e si˛e najl. . . — zakwilił Hipokryt, gdy zauwa˙zył, z˙ e stwór ma rogi i pasujacy ˛ do nich ogon. — Có˙z, zobaczmy. Jeste´s co najmniej tysiac ˛ stóp poni˙zej domu, liczba z˛ebisk psa przy bramie tego miejsca da si˛e bez reszty podzieli´c przez trzy i, ach tak, je´sli wyt˛ez˙ ysz słuch, powiniene´s usłysze´c j˛eki niezliczonych dusz cierpiacych ˛ wieczne, zasłu˙zone katusze. Szcz˛eka opadła Hipokrytów! na klatk˛e piersiowa.˛ — O tak — ciagn ˛ ał ˛ stwór. — I, eee, niewykluczone, z˙ e nie jeste´s ju˙z z˙ ywy. Wybacz, ale, no wiesz, takie sa˛ wymagania i w ogóle. — Jeste´s d. . . d. . . diab. . . — wymamrotał Wielebny. — Diabłem? O nie. Co to, to nie. My´slałem, z˙ e wszyscy to wiecie. Nie, jestem wyłacznie ˛ twoim pokornym towarzyszem, pomniejszym ogrodowym diabełkiem. Tak przy okazji, nazywam si˛e Flagit. A co si˛e tyczy numeru ze szczurami. . . — Ale ja jestem sługa˛ bo˙zym, nie powinienem tu si˛e znale´zc´ . — Hipokryt j˛eknał. ˛ — Byłe´s — poprawił go Flagit. — Byłe´s sługa˛ bo˙zym. Czas przeszły. W porzadku, ˛ przyzwyczaisz si˛e. A teraz wyja´snij numer ze szczurami. — Dlaczego tu jestem?! — pisnał ˛ Wielebny. Flagit wzniósł oczy ku niebu. — Musimy przez to przechodzi´c? Niech b˛edzie. Jaka jest ostatnia rzecz, która˛ pami˛etasz, nie liczac ˛ szczurów? Wielebny Hipokryt przymknał ˛ oczy i zagł˛ebił si˛e we wspomnieniach. 22
— Có˙z. . . no, całe z˙ ycie przemkn˛eło mi przed oczami. . . — zaczał. ˛ — Nie, nie — syknał ˛ z irytacja˛ Flagit. — Wcze´sniej. No dalej, zastanów si˛e. Hipokryt zacisnał ˛ oczy i skoncentrował si˛e. — No, wyraziłem co´s w rodzaju z˙ yczenia, chciałem móc przyzywa´c wiernych — przyznał, spogladaj ˛ ac ˛ na swoje stopy. Albo raczej, s´ci´sle mówiac, ˛ swoje byłe stopy. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e pami˛etasz, co dokładnie powiedziałe´s — zasugerował Flagit. — A powiedziałe´s „Och, ile˙z bym dał, z˙ eby móc zrobi´c to samo z lud´zmi!”, wi˛ec ja na to „Co dokładnie by´s dał?”, a ty wtedy. . . — To znaczy, z˙ e ja. . . ? — wychrypiał Hipokryt. W jego oczach pojawił si˛e wyraz najczystszego przera˙zenia, zaczynał rozumie´c, z˙ e czeka go jałowa, rozpaczliwa przyszło´sc´ . — Nie, nie. Powiedziałe´s chyba: „Absolutnie cokolwiek!” — przyszedł mu z pomoca˛ Flagit. — Powtórzyłe´s to trzy razy z rz˛edu, tak wi˛ec — sruuuu! — i jeste´s tutaj. — Porwałe´s mnie? — wyszeptał Hipokryt, dr˙zac ˛ ze strachu przed odpowiedzia.˛ — No co ty. Nie wygłupiaj si˛e. . . Wielebny odetchnał ˛ z ulga.˛ A wi˛ec nie został porwany! Wokół zatrza´sni˛etych na głucho drzwi sromotnej pora˙zki błysn˛eła po´swiata nadziei. — Zawarli´smy układ! — zako´nczył rado´snie Flagit. Drzwi znów zatrzasn˛eły si˛e z hukiem. — Wia˙ ˛zac ˛ a˛ umow˛e po´swiadczona˛ przeze mnie. Takie rzeczy zdarzaja˛ si˛e, sam wiesz: a to kto´s chciałby nieco lepiej gra´c na skrzypcach, a to znów kto´s maluje sobie portret i upycha go na strychu, z˙ eby si˛e nigdy nie zestarze´c. . . — I to wszystko dlatego, z˙ e chciałem mie´c wiernych? — Hipokryt parsknał. ˛ Pogł˛ebiły si˛e zmarszczki na jego czole. — Ano. To przez nich tu jeste´s — odparł Flagit i dla podkre´slenia puenty pokazał wi˛ekszo´sc´ kłów. — Ilu? — H˛e? — Ilu mam tych wiernych? — Ojej, nie wiem, poza tym teraz to ju˙z niewa˙zne. — Wybacz, ale sadz˛ ˛ e, z˙ e jednak wa˙zne — oznajmił oburzony Hipokryt. — To znaczy, skoro zawarli´smy jaki´s tam pakt, a ja jestem niebo. . . ehem, strona,˛ to sadz˛ ˛ e, z˙ e byłoby w porzadku, ˛ gdybym wiedział, ilu mam wiernych. No ale skoro ju˙z przy tym jeste´smy, to gdzie oni sa? ˛ — Eee. . . w pobli˙zu — odparł niepewnie Flagit. — W pobli˙zu? I to ma by´c odpowied´z? Powinni znajdowa´c si˛e przynajmniej w zasi˛egu modłów, rozumiesz, twarza˛ do mnie, a ja powinienem ich naucza´c i robi´c inne rzeczy, które robia˛ duchowni. A nie, z˙ e oni sa˛ tam na górze, a ja tu na dole! Zrozumiano? — Hipokryt zaczał ˛ traci´c panowanie nad soba.˛ 23
Flagit wzniósł oczy ku górze i westchnał. ˛ — Tak, rozumiem. Hmm, powiniene´s był wyra˙za´c si˛e ja´sniej. Przykro mi, ju˙z za pó´zno. — Wzruszył ramionami, usiłujac ˛ zlekcewa˙zy´c problem. — Posłuchaj! — krzyknał ˛ Hipokryt, nic z tego nie rozumiejac. ˛ Czterdzie´sci pi˛ec´ lat czekał na własnych parafian i nie miał zamiaru pozwoli´c, by jaki´s wysoki na dziewi˛ec´ stóp, pokryty łuskami rogaty demon z cuchnacym ˛ oddechem stanał ˛ mu na drodze. W ka˙zdym razie nie miał takiego zamiaru, dopóki sobie tego wszystkiego na trze´zwo nie przemy´sli. — Nie zgadzam si˛e na to. Chc˛e widzie´c si˛e z twoim szefem. Domagam si˛e zwrotu ciała! Flagit gwałtownie drgnał ˛ i odwrócił si˛e, podejrzliwie łypiac ˛ za siebie. — Szszsz! Nie tak gło´sno! — zawarczał ochryple. — Po co robi´c taka˛ awantur˛e? — Jest po co! My´sli szalały w głowie demona. Gdyby kto´s dowiedział si˛e, z˙ e porwał sług˛e bo˙zego. . . Ciarki przeszły mu po plecach. — No ju˙z! — nalegał Hipokryt, kipiac ˛ słusznym oburzeniem. — Gdzie jest twój szef, co? Chc˛e si˛e z nim widzie´c i to natychmiast! Flagit przeszukiwał brudne zakamarki swego intryganckiego umysłu. Jak uciszy´c Wielebnego? Ile on z tego rozumie? Łamał sobie głow˛e coraz bardziej i bardziej, a˙z. . . Prawda! To jest to! Powiedz mu prawd˛e, a stanie si˛e bezwolna˛ marionetka˛ w twych r˛ekach. Wział ˛ gł˛eboki oddech, jego my´sli skupiły si˛e na sztuczce ze szczurami i jej tajemnicy. Prawda — skurczył si˛e w sobie na chwil˛e. To nie b˛edzie łatwe. Lata permanentnych zaniedba´n osłabiły jego predyspozycje do mówienia prawdy. — Znalazłe´s si˛e tu z powodu. . . — „Szczurów.” — Ten, tego, z powodu. . . — „Szczurów.” — . . . My´sli w twojej głowie — wyszeptał w ko´ncu przez zaci´sni˛ete z˛ebiska. — Rozumiesz — dodał. — Ksia˙ ˛zka. — Wstrzymał oddech, oczekujac ˛ kolejnych pełnych oburzenia krzyków. Nie przyniosło to oczekiwanych efektów. Tyle tylko, z˙ e Wielce Wielebny Hipokryt III przestał domaga´c si˛e widzenia z jakim´s przeło˙zonym, a to było ju˙z niewatpliwym ˛ sukcesem. Demon nie spodziewał si˛e jednak, z˙ e sługa bo˙zy zacznie a˙z tak bardzo u˙zala´c si˛e nad soba.˛ — Ja o tym tylko pomy´slałem! — załkał Hipokryt. — Nic nie zrobiłem, nigdy. . . w porzadku, ˛ czytałem o tym, ale sadziłem, ˛ z˙ e to si˛e nie liczy. Naprawd˛e nie. . . Niech b˛edzie, mam bujna˛ wyobra´zni˛e i przyznaj˛e, z˙ e potrafi˛e wyobrazi´c sobie seksowne nimfy je˙zd˙zace ˛ na oklep na kucach do polo, ale to była czysta zabawa. Zwłaszcza ta scena pod prysznicem, z pieniac ˛ a˛ si˛e woda˛ spływajac ˛ a˛ fontannami po ich j˛edrnych, młodych ciałach. . . ehem. Flagit potrzasn ˛ ał ˛ głowa˛ i wpatrywał si˛e w eks-Wielebnego. W czasach, kiedy posługiwał si˛e prawda,˛ nigdy nie była tak kłopotliwa. Racja, z˙ e min˛eły setki lat, ale mimo to. . . Jeszcze raz potrzasn ˛ ał ˛ głowa˛ i postanowił zmieni´c podej´scie. 24
— Słuchaj, a co z tymi szczurami? Zawstydzony Hipokryt pokr˛ecił głowa˛ i poczerwieniał na twarzy. Seksowne nimfy uwodzicielskim kłusem okra˙ ˛zały scen˛e jego my´sli, uderzajac ˛ udami i biczami w nagie grzbiety kuców.
***
Przed oczami Ryngrafa przemykało tysiace ˛ barw. Suwał szmata˛ po morzu atramentu, podnosił ja˛ i wyciskał do wiadra. Nie dało si˛e zaprzeczy´c, z˙ e Alea to mały diabełek. Rzadko zdarzał si˛e tydzie´n, by czego´s nie rozbiła, stłukła, popsuła albo. . . Jednak czasami jej poczynania miały bardzo inspirujace ˛ konsekwencje. Szepnij komu´s do ucha słowo „natchnienie”, a mo˙zesz by´c pewien, z˙ e nasuna˛ mu si˛e my´sli o nagle właczaj ˛ acych ˛ si˛e czterdziestowatowych z˙ arówkach albo o podstarzałych matematykach wyskakujacych ˛ z popołudniowej kapieli ˛ i p˛edza˛ cych nago po ulicy z okrzykiem „Eureka!” na ustach. Okre´slenie „natchnienie” z rzadka tylko przywoła na my´sl wizje przera´zliwie rwacych ˛ palców u nogi, kolczugowych płaszczy oraz sponiewieranych szufelek i szczotek. Mówiac ˛ szczerze, przywoła takie wizje wyłacznie ˛ u Ryngrafa, niegdy´s włas´ciciela podrz˛ednej firmy „Imperium Kurhanów, Nagrobków i Inskrypcji”. U´smiechnał ˛ si˛e teraz, przypominajac ˛ sobie ów nudny wieczór, gdy skapany ˛ w słabym s´wietle s´wieczki dodawał ostatnie litery do gładko wypolerowanej tabliczki z talpejskiego łupku. Trzy tuziny jego ulubionych dłut i prosz˛e! Gotowe. Osiem dni rytowania i segregowania, z˙ eby stworzy´c tysiac ˛ słów, idealnie wyrytych pogrubiona˛ czcionka˛ na gł˛eboko´sc´ c´ wierci paznokcia. U´smiechnał ˛ si˛e szeroko. To mogłaby by´c jego najlepsza płyta nagrobna, tyle z˙ e tu wszystkie litery stanowiły lustrzane odbicie, a w prawym dolnym rogu znajdował si˛e numer. Minał ˛ jaki´s czas, zanim przyzwyczaił si˛e do pisania od tyłu (najgorsze było S), ale tego wieczoru — cztery miesiace ˛ od czasu, gdy poznał zawiło´sci lustrzanego odbicia znaku „&”, nabył koncesj˛e od wydawnictwa Strata i s-ka i wkroczył w s´wiat wydawców — có˙z, tego wieczoru pojał, ˛ z˙ e mo˙ze wyrze´zbi´c wszystko. Inicjały z przeplatanymi aniołami, marginesy z hasajacymi ˛ cherubinami, ciagi ˛ serafinów. . . cokolwiek! Pozostało mu tylko wło˙zy´c tworzona˛ przez osiem dni płyt˛e do prasy, pokry´c ja˛ białym atramentem i odbi´c na tak wielu arkuszach czarnego pergaminu, jak tylko było mo˙zliwe. Zadziwiało go, z jaka˛ łatwo´scia˛ biel zmienia si˛e w litery na czarnej powierzchni. Gdyby tylko krócej trwało samo przygotowanie płyty. . . Z u´smiechem na ustach odepchnał ˛ stołek, wstał i miał zamiar zanie´sc´ swe 25
dzieło do prasy, kiedy wydarzyła si˛e katastrofa. Znane sa˛ ró˙zne typy katastrof: trz˛esienia ziemi, powodzie i tym podobne. Ta miała dziewi˛ec´ lat i jaskrawoczerwona˛ koszul˛e nocna˛ wepchni˛eta˛ niedbale w majtki. Nadeszła od strony krokwi ze s´wistem, uczepiona liny, zgrabnie laduj ˛ ac ˛ na szczycie pobliskiego kredensu. Ryngraf zaczał ˛ krzycze´c, zanim jeszcze wibracje dotarły do kamiennej płyty i zrzuciły ja˛ na podłog˛e, gdzie rozprysn˛eła si˛e na tysiace ˛ bezwarto´sciowych kawałeczków, porywajac ˛ ze soba˛ kolczugowy płaszcz i zadajac ˛ bolesny cios jednemu z palców u nogi Ryngrafa. Kurz opadł szybciej ni˙z emocje ojca, który wykrzykiwał swa˛ graniczac ˛ a˛ z blu´znierstwem tyrad˛e. Potem mógł ju˙z rado´snie ugania´c si˛e z siekiera˛ w r˛ece po warsztacie, starajac ˛ si˛e dorwa´c pewna˛ dziewi˛eciolatk˛e. Ona jednak zda˙ ˛zyła wcze´sniej ukry´c si˛e w swojej ulubionej szafce pod schodami. Prawie godzin˛e przekle´nstw pó´zniej Ryngraf — z rwacym ˛ koszmarnie palcem i głowa˛ pokryta˛ szarym pyłem — doszedł do wniosku, z˙ e resztki płyty nie pozbieraja˛ si˛e same. Wział ˛ szufelk˛e i szczotk˛e i zaatakował hałd˛e literek na podłodze. Zanim szcz˛eka opadła mu ze zdziwienia, zda˙ ˛zył nabra´c pół szufelki odłamków. Natchnienie znajdowało si˛e o krok od niego. Ujrzał cztery małe kawałki, które jakim´s cudem przyczepiły si˛e do łokcia jego płaszcza. Przetarł oczy z niedowierzaniem i spojrzał ponownie. Wcia˙ ˛z tam tkwiły: cztery znaczki układajace ˛ si˛e w pozdrowienie „!jeH”, co dla kogo´s, kto sp˛edził wła´snie ponad tydzie´n, zajmujac ˛ si˛e wyłacznie ˛ rytowaniem ponad tysiaca ˛ słów w lustrzanym odbiciu, oznaczało ni mniej, ni wi˛ecej tylko „Hej!”. Dr˙zac ˛ na całym ciele, si˛egnał ˛ i wyciagn ˛ ał ˛ „H” z oczka kolczugi, a nast˛epnie wepchnał ˛ je z powrotem. Gdy to samo robił z „e”, spomi˛edzy jego warg wydobył si˛e cichy j˛ek. Błyskawicznie usunał ˛ wykrzyknik, u˙zył kilku innych liter i uło˙zył zwrot „Hej tam!”. Nało˙zył białego atramentu, przytknał ˛ do kolczugi skrawek pergaminu i tak oto stworzył pierwszy, niewielki na razie, komplet czcionek. Tylko miesiac ˛ (z którego trzy tygodnie Alea sp˛edziła w sukience, trzymajac ˛ tat˛e za r˛ek˛e) zaj˛eło mu wykucie osiemnastu pełnych zestawów alfabetu i poci˛ecie płaszcza na kwadraty siatki. — Zlecenie wykonane? — warknał ˛ osobnik w czarnym płaszczu z nieskazitelnie białym kołnierzem, otworzywszy z hukiem drzwi do warsztatu drukarskiego i przerwawszy zadum˛e Ryngrafa. Jego głos był jakim´s cudem jednocze´snie pop˛edliwy i pobo˙zny, zdecydowanie nawykły bardziej do rozprawiania o ko´ncu s´wiata ni˙z o czym´s tak przyziemnym jak zlecenie dla drukarza. Ryngraf podniósł wzrok znad hipnotyzujacych ˛ spiral kolorów, zachwiał si˛e i zerknał ˛ zza grubych na cal kryształów tkwiacych ˛ na czubku nosa. — Eee? Och, och, Wielebny Elokwent. A˙z podskoczyłem, tak mnie ojciec przestraszył. — Zlecenie wykonane? — powtórzył Wielebny głosem o uncj˛e ubo˙zszym w pobo˙zno´sc´ i skrzywił si˛e na widok sporej plamy atramentu na podłodze. 26
— Nie, niestety nie. Nieco si˛e, tego, natchnałem. ˛ .. — Tak to si˛e teraz nazywa? — odburknał ˛ Zazwyczaj Wielebny Elokwent Melepeta z Misji Ojców M˛eczybułów z jeszcze niniejsza˛ doza˛ pobo˙zno´sci, dodajac ˛ za to szczypt˛e znudzenia. — Eee. . . miałem mały wypadek i upu´sciłem. . . to znaczy, to nie ja. . . Ja. . . — zaczał ˛ Ryngraf. — Rozumiem, z˙ e to poczatek ˛ wymówek. Czy mam usia´ ˛sc´ , czy b˛edzie si˛e pan streszczał? — zazgrzytał z irytacja˛ Wielebny Elokwent. Wiatr opu´scił z˙ agle Ryngrafa. — No, no, to rzeczywi´scie było szybkie — zadrwił Elokwent. — A teraz trzecie podej´scie: czy wykonał pan moje zlecenie? — Nie — przyznał zmieszany drukarz. — Panie Ryngraf, niech wolno mi b˛edzie przypomnie´c, z˙ e tym razem robi pan interesy z z˙ ywymi. Spó´znienia nie sa˛ mile widziane. . . — Twierdzi ojciec, z˙ e jestem powolny? Prosz˛e przyja´ ˛c do wiadomo´sci, z˙ e nigdy nie spó´zniłem si˛e z dostawa˛ płyty nagrobnej! Racja, tamto mauzoleum dotarło na miejsce trzy tygodnie po czasie, ale to nie moja wina, z˙ e o´s wozu nie wytrzymała. Uprzedzałem ich, z˙ e b˛edzie ci˛ez˙ kie, ale nie chcieli słucha´c. . . — Panie Ryngraf, na kiedy wykona pan moje zlecenie? — Hm. — Drukarz spojrzał na szyk liter wystajacych ˛ z resztek kolczugi. — Za dwa tygodnie albo czterna´scie dni, jak ojciec woli — burknał. ˛ — Och, to za pó´zno — odparł m˛eczybulski misjonarz, liczac ˛ na swoich długich palcach. — Za pó´zno na co? — Ha! Za pó´zno dla kogo. — Dla kogo w takim razie? — Dziesiatków, ˛ by´c mo˙ze setek pot˛epionych dusz. Poga´nskich w˛edrownych plemion D’vanouinów — o´swiadczył Elokwent. Jego zapatrzone w dal oczy zaszły mgła.˛ — Ojej, znów tu przyw˛edrowali, tak? — Ryngraf pociagn ˛ ał ˛ nosem i z powrotem zabrał si˛e do s´cierania atramentu z podłogi. — Nie róbcie im krzywdy. — Krzywdzi´c? — Wielebny Elokwent j˛eknał ˛ i zakr˛ecił si˛e na pi˛ecie. — To oni mnie krzywdza.˛ To poha´ncy spro´sni, psy niewierne!. . . Ehem, ehem. — Przygładził włosy i nieco si˛e uspokoił. — Kiedy poznaja˛ dobre słowo w pełnym d’vanoui´nskim tłumaczeniu, które powinno by´c wydrukowane kilka tygodni temu, nawróca˛ si˛e. W innym wypadku. . . — W umy´sle Elokwenta pojawiły si˛e piekielne obrazki. — Za siedem dni wróc˛e odebra´c zamówione trzysta egzemplarzy Czerwonego Prozelityckiego Manuskryptu s´w. Forsy z Bródna. Dobranoc! — Obrócił si˛e i ruszył ku drzwiom. — Za tydzie´n? Zostały jeszcze setki stron. . . tysiace ˛ słów na stron˛e. . . Rany! Prawo przypadku. . . Nie mog˛e zagwarantowa´c, z˙ e nie b˛edzie z˙ adnych bł˛edów 27
drukarskich. Sam ojciec rozumie, w d’vanoui´nskim jest tyle samogłosek. . . Ale jego słowa nie dosi˛egły uszu Wielebnego, który znalazł si˛e ju˙z po drugiej stronie drzwi i oddalał coraz bardziej. — A niech tam — burknał ˛ pod nosem Ryngraf. — Po prostu b˛edzie musiał wzia´ ˛c to, co mu dam. I zaakceptowa´c to. — Zanurzył szmat˛e w kału˙zy i patrzył, jak przybiera barw˛e m˛etnego brazu. ˛ Powoli pokr˛ecił głowa.˛ Tyle do´swiadczenia w pracy z kolorami i wcia˙ ˛z nie pojmował, dlaczego takie ładne barwy, łacz ˛ ac ˛ si˛e, tworza˛ takie paskudztwo.
***
Po´smierciałkowy poranek zaczał ˛ si˛e w Mortropolis tradycyjnie nijako. Wschody i zachody sło´nca w Hadesji nie sa˛ zbyt widowiskowe. Przestanie to dziwi´c, gdy dowiemy si˛e, z˙ e jedynym z´ ródłem s´wiatła na gł˛eboko´sci tysiaca ˛ stóp jest stały czerwonawy poblask lamp lawowych i, sporadycznie, błyskawice poprzedzajace ˛ opady gromów. — Jeste´s pewien, z˙ e powiedziałe´s mi wszystko? — warknał ˛ Flagit, pochylajac ˛ si˛e nad zastraszonym Hipokrytem i wysuwajac ˛ dziewi˛eciocalowy pazur. — Tak jak mówiłem, to wszystko. Powiedziałem ci wszystko. — Hipokryt j˛eknał, ˛ majac ˛ nadziej˛e, z˙ e pami˛ec´ rzeczywi´scie go nie zawodzi. Zawsze szczycił si˛e swoja˛ zdolno´scia˛ do zapami˛etywania tekstów, podczas szkolenia w klasztorach Nawtykanu wygrywał wszystkie Zgadywanki, je´sli tylko dostał pytanie z Wulgaty. To, czego nie mógł sobie przypomnie´c, zapewne po prostu nie zostało nigdy zapisane. Ale wtedy jego umysł był jasny i skoncentrowany. W tej chwili za´s miał na głowie inne rzeczy ni˙z przypominanie sobie pełnego tekstu „Telewpływania dla opornych” zaledwie po pi˛eciokrotnym przeczytaniu. Jedna z tych rzeczy miała dziewi˛ec´ stóp wzrostu i natr˛etnie demonstrowała mu kły, rogi i pazury. Pozostałe wcia˙ ˛z kra˙ ˛zyły w gł˛ebi jego umysłu, napinajac ˛ baty i wypr˛ez˙ ajac ˛ j˛edrne uda. W nimfach najgorsze było to, z˙ e zdawały si˛e mie´c na sobie jeszcze mniej i były jeszcze bardziej seksowne ni˙z godzin˛e temu. — Jeste´s pewien, z˙ e to wszystko? Po prostu musz˛e stworzy´c sobie w głowie małe pszczoły, stopi´c ul i ju˙z potrafi˛e kontrolowa´c wszystkich z˙ yjacych ˛ na górze? — warknał ˛ po raz pi˛etnasty Flagit. — Có˙z, to do´sc´ skrótowe streszczenie ponad trzystu sze´sc´ dziesi˛eciu stron, ale tak — odparł, krzywiac ˛ si˛e, Hipokryt. — I to ju˙z zupełnie wszystko? Wielebny przytaknał. ˛ 28
— To dlaczego nic mi nie wychodzi, h˛e? — ryknał ˛ Flagit. — Pi˛etna´scie razy próbowałem zrobi´c ten numer ze szczurami i nic! Wiem, z˙ e to działa, widziałem ci˛e wtedy. Dlaczego mi nie powiesz? Gniew Flagita zerwał si˛e ze smyczy, strach przed Nababem deptał mu po pi˛etach, a dodatkowego bod´zca dostarczała s´wiadomo´sc´ , z˙ e Nabab za kilka godzin miał przyj´sc´ po odbiór. Warczac, ˛ demon pokonał susem jaskini˛e, chwycił Wielebnego, podniósł go i przycisnał ˛ do s´ciany. Hipokryt przez zaci´sni˛ete z˛eby oznajmił: — Powiedziałem ci dokładnie wszystko. Nie skłamałbym. Jestem. . . jestem sługa˛ bo˙zym! Ale wiedział, z˙ e gdzie´s na dnie jego mózgu kryje si˛e podejrzenie, dlaczego próby opanowania przez Flagita tajemnic Sugestywnego Oddziaływania Umysłowego sa˛ bezowocne. Miało to co´s wspólnego z drabinami, ewolucja˛ i tak dalej, ale nie był do ko´nca pewny, co dokładnie. Hipokryt z poczuciem winy trzymał buzi˛e na kłódk˛e, udzielajac ˛ sobie całkowicie nielegalnego rozgrzeszenia. Co za wstyd! Przebywał w Hadesji zaledwie od kilku godzin, a oddanie absolutnej prawdzie ju˙z osłabło. Przez jego my´sli przemkn˛eła wizja seksownej p˛eciny pieszczonej batem. — Wi˛ec dlaczego nie działa? — warknał ˛ Flagit, zacie´sniajac ˛ u´scisk na szyi Wielebnego. — Mo˙ze jestem głupi, co? Hipokryt wierzgnał ˛ i energicznie potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Nie, nie. Mo˙ze po prostu szczury sa˛ za daleko, to wszystko. Za słaby sygnał, te rzeczy. — Skrzywił si˛e. — Co, z˙ e niby skały ekranuja˛ moje my´sli? — ryknał ˛ Flagit. Zdesperowany Hipokryt przytaknał ˛ z taka˛ gorliwo´scia,˛ z˙ e nadpalona piuska spadła mu ze spoconego czubka głowy na podłog˛e. — A to co? — zapytał Flagit, podnoszac ˛ czubkiem pazura nakrycie głowy i przygladaj ˛ ac ˛ mu si˛e podejrzliwie. — To moje. Cz˛es´c´ umundurowania. — Podejrzana iskra wspomnie´n przebiegła Hipokrytowi przez my´sl: chaotyczna wizja zabawnej siatki na włosy, majacej ˛ co´s wspólnego z. . . z czym? W tej samej chwili w styksowych mrokach umysłu Flagita błysn˛eła iskierka intuicji. — Umundurowania, h˛e? Czyli miałe´s ja˛ wtedy na głowie? — Zadumał si˛e i potarł delikatnie podbródek, a jego my´sli pomkn˛eły ku Kopułom Transcendentalnych Podró˙zy mieszczacym ˛ si˛e w pokojach przy zewn˛etrznym korytarzu. Hipokryt cmoknał ˛ i uniósł wzrok. — Oczywi´scie, z˙ e miałem ja˛ na sobie, dlatego tu jest. Nie zawarłe´s paktu z moja˛ szafa! ˛ — Nie, ale miałe´s ja˛ na sobie, gdy numer ze szczurami si˛e udał. A ja nie miałem i si˛e nie udał. Ha!
29
Flagit w mgnieniu oka pu´scił Hipokryta i nasadził sobie piusk˛e na łeb, pomi˛edzy rogi. Zamknał ˛ oczy i po raz szesnasty wyczarował umysłowe pszczoły, z których ka˙zda pragn˛eła op˛eta´c jednego gryzonia, ka˙zda pałała z˙ adz ˛ a˛ władzy. Otaczajacy ˛ pszczoły ul zaczał ˛ topnie´c i tym razem, po raz pierwszy, Flagit poczuł ciepło bijace ˛ od bzyczacych ˛ neuronowych odwłoków. Hipokryt z niepokojem obserwował, jak wokół piuski pojawia si˛e blada, fioletowobrazowa ˛ po´swiata. Nagle przez gałki oczne Flagita przemknał ˛ fioletowy błysk, tu˙z po nim deszcz zielonych gwiazd, a˙z w ko´ncu w polu widzenia demona pojawiła si˛e migotliwa mgiełka. Z okrzykiem rado´sci zdał sobie spraw˛e, z˙ e spoglada ˛ na s´wiat oczami pewnego białego, przekarmionego szczura. Najcie´nszym piskiem szczurzego przera˙zenia zareagował na to, z˙ e z nieba wprost ku niemu wysun˛eła si˛e du˙za, upstrzona pier´scieniami dło´n.
***
W ciemnej uliczce u podnó˙za drapacza powłok Nabab postawił kołnierz swojego płaszcza przeciwpłomiennego i wyjrzał ostro˙znie za róg. Tysiace ˛ zgn˛ebionych dusz wlekło si˛e ze zwieszonymi głowami wzdłu˙z płonacych ˛ ulic, niektóre j˛eczac, ˛ niektóre wyjac, ˛ a wszystkie zgrzytajac ˛ z˛ebami. Wszystkie z wyjatkiem ˛ tej, która stała w kr˛egu s´wiatła rzucanego przez lampy lawowe, i po prostu tylko zgrzytała z˛ebami. Nabab zaklał ˛ i cofnał ˛ głow˛e. Zgrzytajacy ˛ potwór nie drgnał ˛ od fetorkowego ranka, cały czas obserwujac. ˛ Odkad ˛ Nabab zgłosił swoja˛ kandydatur˛e na Naczelnego Grabarza Mortropolis, tkwił tu bez przerwy z otwartymi trzema groteskowymi oczami, meldujac ˛ o wszystkim przera˙zajacemu ˛ szefowi Imigracji, Seirizzimowi. Stojacy ˛ w deszczu gromów Nabab doskonale zdawał sobie spraw˛e z tego, z˙ e podobne bezimienne istoty kryja˛ si˛e w cieniach w pobli˙zu jaski´n jego i Flagita. Z poczatku ˛ nawet mu pochlebiało, z˙ e znienawidzony Seirizzim tak si˛e nim interesuje, ale miał ju˙z tego powy˙zej swoich rozszerzajacych ˛ si˛e ku dołowi nozdrzy. Nagle gdzie´s wiele mil dalej kto´s pociagn ˛ ał ˛ za d´zwigni˛e, otworzył zawór, przez który rozgrzane powietrze z jaski´n pomkn˛eło niezliczonymi rurami, wzbierajac ˛ i bulgoczac ˛ na zakr˛etach, by w ko´ncu z gło´snym sykiem wydosta´c si˛e przez liczne wyloty. Zako´nczyła si˛e pierwsza zmiana, lada chwila miały zacza´ ˛c si˛e godziny szczytu. Na krótka˛ chwil˛e uwag˛e Nababa przyciagn ˛ ał ˛ snujacy ˛ si˛e przed nim ulica˛ tłum, który jak na rozkaz zmienił kierunek snucia si˛e i ruszył ku jakiemu´s nieosiagal˛ nemu celowi. Zewszad ˛ wokół niego dobiegały płacze i krzyki tych, którzy zo30
stali wyrzuceni przez otwarte drzwi z komnat m˛eczarni, by włóczy´c si˛e po ulicy w oczekiwaniu na kolejna˛ zmian˛e tortur. Nagle w głowie Nababa zakiełkowała nieoczekiwana my´sl. Dlaczego ulice przed zmiana˛ nie były puste? Kiedy´s były, wiele lat temu. W porzadku, ˛ mo˙zna było spotka´c par˛e diabłów, które wracały do domów po szale´nstwach sromotnej nocy, ale na lito´sc´ diabelska,˛ z˙ eby wypuszcza´c Pot˛epionych tak wcze´snie. . . ? Mi˛edzy zmianami? Nie moga˛ si˛e schowa´c w jakiej´s dziurze? Czy wydział imigracyjny naprawd˛e wpu´scił ich a˙z tylu? Czy to mo˙zliwe, by Seirizzim. . . ? Ruszyła fala grzeszników, łkajac ˛ i kaszlac ˛ od o´smiogodzinnego stania na głowie w szambie, zataczajac ˛ si˛e w stron˛e Nababa i wypełniajac ˛ ulic˛e szczelnym murem cuchnacej ˛ rozpaczy. Nabab u´smiechnał ˛ si˛e, naciagn ˛ ał ˛ mocniej płaszcz i przykucnał. ˛ Wział ˛ gł˛eboki oddech, wybrał wła´sciwy moment i — niezauwa˙zony przez trójokiego seirizzimowego oprycha — zniknał ˛ w masie ciał. Krztuszacy ˛ si˛e nieszcz˛es´nicy tłoczyli si˛e wokół niego i zawodzac ˛ ponuro, dowlekli go do wypalonych stalowych drzwi drapacza powłok. Nabab w ostatniej chwili wyciagn ˛ ał ˛ dło´n, chwycił si˛e klamki i natychmiast wpadł do s´rodka, wepchni˛ety naporem tłumu, w p˛edzie przelatujac ˛ klatk˛e schodowa.˛ Wział ˛ gł˛eboki oddech dla przeczyszczenia nozdrzy, zachichotał i ruszył po schodach w stron˛e siedziby Transcendentalnego Biura Podró˙zy spółki z o.o.
***
Dziewi˛ec´ dziesiat ˛ dziewi˛ec´ pi˛eter wy˙zej, gł˛eboko w umy´sle Flagita, zrozumienie zacz˛eło wypuszcza´c małe szare macki i zbiera´c fakty do kupy. Tylko kilka przera˙zonych chwil zaj˛eło mu poj˛ecie, z˙ e ciepłe, lepkie emocje wydzielane przez długowłosego szczura nie były wynikiem oddziaływania przenikliwego strachu na jelita gryzonia. O nie, tu chodziło o uczucie. To był udomowiony szczur. Udomowiony i przekarmiony. W ciagu ˛ ostatnich dziesi˛eciu minut wsuni˛eto mu w otwór pod drgajacymi ˛ wasikami ˛ kawałki pi˛etnastu ró˙znych serów i uraczono słodkim „tiu, tiu, szczurciu!” tyle razy, z˙ e stracił ju˙z rachub˛e. Flagit miał do´sc´ . Przyszedł czas na działanie. Posłał ku szczurowi wiazk˛ ˛ e mys´li. Gryzo´n podniósł łepek i rozejrzał si˛e. Flagit ujrzał wielki, zapi˛ety spinka˛ r˛ekaw drogiego garnituru. Spojrzał w dół na pot˛ez˙ ny kontynent wypolerowanego drewnianego stołu. Widział, jak masywna, upier´scieniona dło´n oci˛ez˙ ale si˛ega do miseczki i machinalnym ruchem bierze z niej kolejny kawałek sera z niebieskimi z˙ yłkami. Nie, nie! — pomy´slał spanikowany Flagit. Wszystko, tylko nie cholerna dragonzola! 31
Błyskawiczna decyzja i seria szalonych my´sli demona skierowała szczura w gór˛e. . . Krzyk odbił si˛e echem w przestronnym marmurowym holu wielkiej rezydencji. Szczurze pazurki rozerwały drogi r˛ekaw i zagł˛ebiły si˛e w mi˛esistym przedramieniu. Carr Paccino, głowa cranacha´nskiej „rodziny”, wyskoczył jak oparzony ze skórzanego fotela, rozrzucajac ˛ kawałki sera i strzepujac ˛ z siebie szczura. Biały zwierzak przekoziołkował trzy razy i plasnał ˛ o drewniany stół. Drzwi otwarły si˛e z hukiem i do s´rodka wpadło trzech goryli. Szczur wysunał ˛ gniewnie pazurki na pełna˛ długo´sc´ i zaczał ˛ skroba´c nimi po stole. Carr Paccino stał, ssac ˛ r˛ek˛e, podczas gdy goryl Fett Uccini rozgladał ˛ si˛e za intruzami. Zgrzyt pazurków na stole przybrał na sile i nagle ucichł. Oczy wszystkich zwróciły si˛e na szczura, który ostro˙znie przesunał ˛ si˛e w bok, cały czas szczerzac ˛ złowrogo kły. Tu, wyskrobany na c´ wier´c cala w l´sniacym ˛ blacie, znajdował si˛e wyra´zny wizerunek s´rodkowego palca uniesionego w odwiecznym obra´zliwym ge´scie. Flagit zerwał piusk˛e Wielebnego z głowy, odrzucił ja˛ w tył i wybuchnał ˛ demonicznym s´miechem. Ale ubaw, có˙z za pot˛ega! Jaka wspaniała zabawka, jaka niesamowita. . . ! Nagle rozszczepione kopyto kopniakiem otwarło drzwi i do s´rodka wpadł piekielnie zdyszany Nabab. Błyskawicznie przemknał ˛ przez pomieszczenie i serdecznie ujał ˛ za gardło dr˙zacego ˛ na całym ciele Flagita. Wielebny Hipokryt pisnał ˛ i schował si˛e za niepłonnym koszykiem, z˙ egnajac ˛ si˛e zamaszystym ruchem i bełkoczac ˛ wszystkie przynajmniej odrobin˛e pobo˙zne rzeczy, jakie nasun˛eły mu si˛e na my´sl. — No i. . . ? — warknał ˛ Nabab. — Nadszedł czas! Flagit wydał z siebie dziwny bulgotliwy d´zwi˛ek i wlepił oczy w szpony zaciskajace ˛ si˛e na jego gardzieli. Gdyby Nabab zapoznał si˛e z dziełem „Artykulacja gardłowa. Teoria i praktyka”, zrozumiałby, z˙ e trzymany przeze´n demon usiłuje uzyska´c pozwolenie na zaczerpni˛ecie oddechu. Prosz˛e. — No i co masz? Nowe kulki na z˙ yłce? Milutki, rozgrzany do czerwono´sci pogrzebacz, h˛e? Wi˛ecej rozkosznych przedmiotów, które zapewnia˛ mojemu imieniu miejsce na szczycie czarnej listy d’Abaloha? Drobiazg, który bez watpienia ˛ zapewni mi jego decydujacy ˛ głos? Miałe´s prawie tydzie´n, teraz poka˙z mi wyniki! — wykrzyczał Nabab, puszczajac ˛ Flagita, który runał ˛ jak długi. — Natychmiast! Flagit pozbierał si˛e i pociagn ˛ ał ˛ z dzbanka buzujacej ˛ z˙ ółci wymieszanej z melasa.˛ — Ta-daam! — oznajmił, wyciagaj ˛ ac ˛ zza pleców niewielki czepek ze złotej siatki. — Co to ma by´c? Złocony klosz na lamp˛e lawowa? ˛ — Oooo nie! Trzymam w dłoni najwspanialsza˛ zabawk˛e, zabawk˛e, która przewy˙zsza wszystko, co do tej pory widziałem ja, co widziałe´s ty i co widział sam Mroczny Lord d’Abaloh! Je´sli to nie zapewni ci zwyci˛estwa w wyborach, to stopie´n skorumpowania d’Abaloha przekracza wszelkie wyobra˙zalne granice! 32
— Ciii! — szepnał ˛ Nabab, nerwowo rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e wokół. Zdarzało si˛e, z˙ e demony znikały z powodu mniej kontrowersyjnych uwag. Nabab czuł, z˙ e wbrew sobie zaczyna czu´c podniecenie. Je´sli Flagit tak ryzykownie si˛e nad tym rozczula, co´s musi w tym by´c. Przysłuchiwał si˛e potokowi słów demona, czujac, ˛ z˙ e porywa go unoszacy ˛ si˛e w kadencjach głos Flagita. — . . . kontroluj ka˙zda˛ istot˛e, złam i podporzadkuj ˛ sobie umysł, manipuluj psychika! ˛ Kilka sekund przed twoim przybyciem zmusiłem szczura do zrobienia bardzo brzydkiej rysy na pi˛eknym, l´sniacym ˛ stole. . . — Co?! Co zrobiłe´s?!? — No. . . tego, zmusiłem szczura, z˙ eby. . . eee. . . — Flagit wygladał ˛ na zmieszanego. — Szczury zawsze robia˛ rysy na stołach — zauwa˙zył Nabab. — Nie, nie, raczej koty. To ma co´s wspólnego z dbaniem o ostro´sc´ pazurków. . . — Szczury, koty. . . i co z tego? — Hmm, wydaje mi si˛e, z˙ e nie rozumiesz. . . z˙ e nie wyraziłem si˛e dostatecznie jasno — poprawił si˛e Flagit, zauwa˙zajac ˛ gniewny błysk w oczach Nababa i dochodzac ˛ do wniosku, z˙ e konwersacja przyjmuje nieco inny tok, ni˙z zaplanował. — To nie był przypadkowy akt bezmy´slnego wandalizmu. . . . — zaczał ˛ z innej strony. — Nie? To co w takim razie? Wyryły komplet dzieł Hieronima Kloscha? — Nabab zachichotał nonszalancko. Flagit warknał ˛ gło´sno i gniewnie postapił ˛ do przodu, unoszac ˛ s´rodkowy pazur prawej łapy. — Spoko, spoko! — krzyknał ˛ Nabab. — To wła´snie kazałem wyskroba´c szczurowi. Gł˛eboko na c´ wier´c cala, w l´snia˛ cej powierzchni bardzo cennego, antycznego stołu z orzecha! — Ka˙zde słowo podkre´slał znaczacym ˛ machni˛eciem sztywnego pazura. Po raz pierwszy od nagłego wtargni˛ecia do wn˛etrza Nabab zamilkł. Nie trwało to długo. — Nie wierz˛e ci — warknał, ˛ cho´c znacznie łagodniej ni˙z poprzednio. — Poka˙z. Cz˛es´ciowo opanowujac ˛ podniecenie, Flagit nało˙zył mu siatkowa˛ piusk˛e na głow˛e i starannie umocował ja˛ mi˛edzy rogami. — Teraz zamknij oczy — wyszeptał. — Co? Mówisz powa˙znie. . . ? — Zamknij je i słuchaj uwa˙znie. Szeptem przekazał szczegółowe instrukcje, wprowadzajac ˛ go w bliski hipnozie stan konieczny do Sugestywnego Oddziaływania Umysłowego. Gdy tylko Flagit zako´nczył komentarz, w sceptycznym umy´sle Nababa pojawiły si˛e wizje, wpadajac ˛ mu w ja´zn´ jak spaniele uganiajace ˛ si˛e za ko´scia.˛ 33
J˛eknał ˛ i otworzył szeroko oczy. — Chyba działa — zachrypiał Flagit. — Widziałe´s fioletowy błysk i małe gwiazdki? Nabab przytaknał ˛ bezwładnie. — Co do diaska. . . ? — Spróbuj jeszcze raz. Trzymaj oczy zamkni˛ete i wypatruj wasików. ˛ Nabab zakrył powiekami waskie ˛ z´ renice. Powróciła ta sama wizja. J˛eknał, ˛ usiłujac ˛ otworzy´c na powrót oczy, ale pogra˙ ˛zał si˛e w coraz wyra´znie j szych obrazach z obcego s´wiata le˙zacego ˛ tysiac ˛ stóp nad nim. . . — Widzisz wasiki? ˛ — dotarło do niego pytanie Flagita. — Ja, ja, nie — wymamrotał w odpowiedzi, cały czas usiłujac ˛ doj´sc´ , co tak naprawd˛e widzi. Dokładnie nad nim krzy˙zowały si˛e czarne pasma jakiego´s zwiazku ˛ organicznego, podtrzymujac ˛ płaska˛ płyt˛e w˛eglanów i złó˙z mineralnych. Po jego lewej mrok rozja´sniała słabo l´sniaca ˛ warstwa srebrnawego, przechłodzonego krzemianu wapnia. — Co ze stołem? Widzisz stół? — dr˛eczył go szepczacy ˛ wprost do ucha głos. — Rozejrzyj si˛e. Nagle wizja zadr˙zała i j˛eła wirowa´c przed oczyma duszy Nababa. J˛eknał ˛ i chwycił za por˛ecz krzesła. — Trzymaj oczy zamkni˛ete! — pouczył go Flagit. — Mocno, bo ci umknie! Pojawiła si˛e wizja stołu, na którym znajdowało si˛e p˛ekni˛ete lustro, niewielki stos pergaminu i kolekcja chrzaszczy. ˛ Nabab zapragnał ˛ wsta´c i chwiejnym krokiem ruszył w stron˛e stołu. Musiał zobaczy´c rys˛e. Odwrócił si˛e i zawył, ujrzawszy w lustrze twarz. Twarz k˛edzierzawej dziewi˛eciolatki, uosobienia niewinno´sci w jaskrawoczerwonej nocnej koszuli. Oto moja przyn˛eta, pomy´slał złowieszczo. Czas si˛e zabawi´c! Wyraz ust w lustrze zamienił si˛e w grymas zdecydowanie zbyt piekielny jak na przeci˛etna˛ dziewi˛eciolatk˛e, oczy zw˛eziły si˛e, palce wygi˛eły. Zacz˛eła szale´nczo chichota´c.
***
Tygodniowe pr˛egowane kociaki baraszkowały po chmurach z waty cukrowej, s´cigajac ˛ ró˙zowe motki wełny i rado´snie tracaj ˛ ac ˛ łapkami dmuchawcowe zegary. Jednodniowe piskl˛eta popiskiwały zach˛ecajaco ˛ do nadmuchiwanych owieczek. Tak wygladało ˛ poj˛ecie dziewi˛ecioletniej dziewczynki o milutkim szcz˛es´ciu. Nie umywało si˛e do walk z piratami i poszukiwania skarbów, ale wystarczało jej, od34
kad ˛ si˛egała pami˛ecia.˛ A˙z do tego dnia. Nie mogła zdawa´c sobie sprawy, co spowodowało zmian˛e, ale w jej marzeniach kociakom wyrosły z˛ebiska, a z mi˛ekkich poduszeczek wysun˛eły si˛e pazury. Niegdy´s tak niewinne, kotki oblizywały si˛e teraz z˙ arłocznie, widzac, ˛ jak apetycznie wygladaj ˛ a˛ pisklaki. Z owczych łbów wykiełkowały rogi, pojawiajac ˛ si˛e z przera˙zajacym ˛ chrupotem czaszek. Jej marzenia opanowało szale´nstwo. Jednej z beczacych ˛ owieczek wyrosły pazury. Zagł˛ebiła je w swej nieskazitelnej wełnie, rwac ˛ ja˛ i szarpiac, ˛ ujawniajac ˛ ukryte pod spodem czarne łuski i waskie ˛ czerwone z´ renice. . . Mmmmm, pomy´slała. W to mi graj! Alea wyskoczyła z łó˙zka i podbiegła do lustra. Oczy jej si˛e zw˛eziły, r˛ece wygi˛eły, zacz˛eła szale´nczo chichota´c. Serce zabiło jej mocniej, gdy usłyszała swój zmieniony głos, krew p˛edziła młodymi z˙ yłami coraz szybciej i szybciej. Co´s wewnatrz ˛ młodego umysłu wierciło si˛e i rzucało, wzbijajac ˛ tumany nikczemno´sci jak byk uderzajacy ˛ kopytem na arenie. Serce dziewczynki poznało nowe, nieznane dotad ˛ pokusy. . . chuliga´nstwo, destrukcja, obracanie w pył, nieodrabianie lekcji. Ka˙zda komórka ciała marzyła o darciu i rozbijaniu. Wszystkie ko´nczyny rwały si˛e do ut˛esknionego roztrzaskiwania i wzniecania po˙zogi. We wrzacym ˛ umy´sle pojawiła si˛e trwoga. „Co si˛e ze mna˛ dzieje?” „Czy ja dojrzewam?” Bez wyra´znego powodu zapragn˛eła nagle wpa´sc´ do sasiedniego ˛ pokoju i zrobi´c co´s straszliwego. Sekund˛e pó´zniej stała ju˙z na s´rodku pracowni ojca, napawajac ˛ si˛e mo˙zliwos´ciami zniszcze´n. Jej uwag˛e przykuły półki pełne kolorów i odcieni. Flaszki atramentów podstawowych sasiadowały ˛ z dzbankami sproszkowanych farb w kolorach pochodnych, rywalizowały z pi˛ec´ dziesi˛ecioma o´smioma tonami czerni obrzucajacej ˛ kwiat brzoskwini i jabłkowa˛ biel spojrzeniem pełnym niech˛eci i pogardy wobec ich naturalnego, ciepłego uroku. My´sli dziewczynki pełne były wizji słoiczków roztrzaskujacych ˛ si˛e o s´ciany, tworzacych ˛ niezmywalne t˛ecze zniszczenia w całej pracowni. Ale tym razem to nie b˛edzie przypadek. Wyłamała palce, a˙z strzeliły, za´smiała si˛e obłaka´ ˛ nczo i ruszyła w stron˛e karmazynu, lecz nagle przystan˛eła, ogarni˛eta watpliwo´ ˛ sciami. Rozrzucenie po całej pracowni galonów krzykliwego atramentu, zniszczenie pracy ojca i spowodowanie kilkutygodniowego opó´znienia byłoby złe, nawet wstr˛etne, ale wcale nie najgorsze. Zbyt banalne, bez dalszych konsekwencji. Pozbawione grzesznej subtelno´sci i finezji. Po prostu zwykły wandalizm, a nie naprawd˛e oryginalny grzech. Zatarła r˛ece, nachmurzyła si˛e zamy´slona i oceniła półki pod katem ˛ rozmiarów potencjalnego arcymistrzostwa zbrodni. Powiodła palcem wzdłu˙z wielkiego kamiennego obramowania ozdobionego 35
bajkowymi ciasteczkami. Zadumała si˛e nad liryczna,˛ melodyjna,˛ uło˙zona˛ z czcionek proza˛ i towarzyszacymi ˛ jej misternymi ilustracjami do strony sze´sc´ dziesia˛ tej trzeciej „Diablotki, czyli Gastronomicznego Przewodnika po Reinkarnacjach i Nie´smiertelno´sci”. Cmokn˛eła i ruszyła dalej, jej palce przebiegły po kolejnym zestawie kamiennych kaszt, które wła´snie wróciły z korekty i czekały na druk. U´smiechn˛eła si˛e, gdy do głowy przyszedł jej pewien pomysł. Chwil˛e pó´zniej przystapiła ˛ do pracy z kamiennymi literami i siatkami. Kiedy z grymasem u´smiechu na buzi wyciagała ˛ i przestawiała czcionki, przez jej dziewi˛ecioletnie ciało przelała si˛e fala skoncentrowanej niegrzeczno´sci. Wykazujac ˛ si˛e skłonno´scia˛ do niegodziwo´sci i płynna˛ znajomo´scia˛ d’vanoui´nskiego na poziomie nieoczekiwanie wysokim, biorac ˛ pod uwag˛e jej wiek, Alea starannie i rozmy´slnie porozmieszczała na nowo litery składajace ˛ si˛e na iluminowane, kieszonkowe wydanie Czerwonego Prozelickiego Manuskryptu s´w. Forsy z Bródna. Znalazła tak˙ze czas na domalowanie wasów ˛ wszystkim aniołom. Niszczac ˛ w ten sposób płyty przygotowane do drukowania nazajutrz, do´swiadczyła niewymownych dreszczy nikczemnego ukontentowania. Tymczasem tysiac ˛ stóp pod jej gołymi stopami kto´s bawił si˛e najlepiej od wielu setek lat.
Rozdział drugi Piechota, ta czarna piechota
Kolorowe smugi s´wiatła wpadały przez łubinowe szybki w północnym transepcie Nawtykanu, odbijały si˛e od l´sniacej ˛ terakoty podłogi i rzucały miliony cieni, w których czai´c si˛e mogli mnisi stra˙znicy. Z czarnych prostokatów ˛ cieni rzucanych przez ławki szeroko otwarte oczy wpatrywały si˛e czujnie w główne drzwi. Mnisi byli przygotowania i uzbrojeni, czekali na intruzów. Za nimi ja´sniał w glorii bezcenny, zagro˙zony s´wi˛ety Kroll. Przez łubinowe okno wwierciła si˛e i niezauwa˙zenie upadła na posadzk˛e szklana nasturcja. Chwil˛e pó´zniej w otworze pojawiła si˛e głowa ozdobiona włosami długo´sci zamszu. Głowa rozejrzała si˛e i u´smiechn˛eła: teren był czysty. Wła´sciciel głowy wiedział jednak doskonale, z˙ e sa˛ tu wszyscy, ustawieni według tradycyjnego Strategicznego Schematu Sakralnego Numer Trzy. Przeszedł szkolenie, wi˛ec wiedział o tym. Poza tym jego doskonałe z´ ródła wywiadowcze informowały, z˙ e dwudziestu pi˛eciu mnisich stra˙zników ukrywa si˛e za ławami na przedzie nawy, a nast˛epne trzy tuziny czaja˛ si˛e w kru˙zgankach. Pozostałych sze´sciu obstawia chrzcielnice i pulpit. Có˙z za naiwno´sc´ ze strony tego zgrzybiałego Papy Jerza XXXIII! Czy on naprawd˛e my´sli, z˙ e dadza˛ si˛e nabra´c na ten przestarzały wybieg taktyczny? Przywiazawszy ˛ lin˛e, która˛ przed chwila˛ zrzucił, brat Otoczak napiał ˛ muskuły zahartowane podczas tygodni wdrapywania si˛e w dzwonnicy i fachowym ruchem opu´scił si˛e do konfesjonału. Zaraz po nim to samo uczyniło pi˛eciu kolejnych intruzów. Serca waliły im jak młoty, z˙ oładki ˛ podchodziły do gardeł. Znali swoje zadanie. Dostali rozkaz z góry, tego ranka dostarczył go w kopercie z nienaruszona˛ piecz˛ecia˛ gołab ˛ pocztowy. Zbli˙zał si˛e punkt kulminacyjny miesi˛ecy przygotowa´n. Na umówiony dyskretny znak dwaj intruzi zdj˛eli sandały, skoczyli, chwytajac ˛ si˛e z˙ elaznych s´wieczników wystajacych ˛ z filarów, przerzucili si˛e nad krata˛ i zamiatajac ˛ habitami, wyladowali ˛ na kru˙zganku pierwszego pi˛etra. Obaj natychmiast umkn˛eli, jeden na wschód, a drugi na zachód. Trzy. . . dwa. . . jeden. Dokładnie o czasie dwie kadzielnice o du˙zym polu ra37
z˙ enia uderzyły w s´rodek głównej nawy, eksplodujac ˛ pot˛ez˙ nymi pióropuszami gryzacego ˛ niebieskiego dymu. Ukryty w konfesjonale Szlam D˙zi-had zacisnał ˛ kaptur na głowie i zadr˙zał. Czy te kadzielnice musza˛ by´c a˙z tak gło´sne? Tyle miesi˛ecy treningu, a wcia˙ ˛z nie mógł si˛e przyzwyczai´c. Przynaglony niecierpliwym kopniakiem szturmowego sandała brata Otoczaka, D˙zi-had pod osłona˛ s´ciany dymu wypadł przez rze´zbione drzwi konfesjonału i z podciagni˛ ˛ etym habitem rzucił si˛e w stron˛e głównego ołtarza. Zza jednej z ław wynurzył si˛e pot˛ez˙ nie zbudowany mnisi stra˙znik. Otoczak zauwa˙zył go, fachowym ruchem zdjał ˛ swoja˛ równomiernie obcia˙ ˛zona˛ stuł˛e i zaczał ˛ wymachiwa´c nia˛ w powietrzu, obliczajac ˛ trajektori˛e lotu i sił˛e ra˙zenia. Przera˙zony D˙zi-had tak˙ze zdjał ˛ stuł˛e, zacisnał ˛ oczy i miotnał ˛ nia˛ na o´slep w stron˛e nacierajacego ˛ przeciwnika. To koniec, gra sko´nczona. Usłyszał łomot i gło´sny huk, tote˙z odwa˙zył si˛e otworzy´c oczy. Jakim´s cudem stra˙znik le˙zał na ziemi ze skr˛epowanymi kostkami, zagrzebany w odłamkach rozłupanej ławy. Mo˙ze w ko´ncu zaczałem ˛ chwyta´c co´s z tego rzucania stuła,˛ pomy´slał D˙zi-had. Jego improwizowany bolas tymczasem zwisał mu nad głowa˛ ze s´wiecznika. Trzy kolejne stuły i bojowe kadzielnice rzucone z góry sprawiły, z˙ e obrona Nawtykanu upadła, zdołała jednak podnie´sc´ alarm. Gło´sny d´zwi˛ek dzwonów wypełnił rozległe pomieszczenia bo˙zego przybytku, toksyny przera˙zenia zatruły powietrze. System sakralnego bezpiecze´nstwa pokazał swoje mo˙zliwo´sci. Automatyczne zasuwy zamkn˛eły główne drzwi i odci˛eły dost˛ep do dzwonnicy. Ozdobna zasłona zsun˛eła si˛e z góry i wyladowała ˛ u stóp ołtarza, tworzac ˛ nienaruszalna,˛ wysoka˛ na osiemna´scie stóp barier˛e. D˙zi-had obgryzał paznokcie i krzywił si˛e, gdy˙z dym szczypał go w oczy. Nagle u podstawy schodów prowadzacych ˛ do ołtarza wyladowała ˛ przewrócona ława, chwil˛e pó´zniej nast˛epna legła na niej w poprzek, tworzac ˛ w ten sposób przed zasłona˛ zaimprowizowana˛ hu´stawk˛e. Brat Otoczak chwycił D˙zi-hada, wepchnał ˛ go na kl˛eczkach na najwy˙zsza˛ ław˛e, zawrócił biegiem i jał ˛ wspina´c si˛e na zasłon˛e z innym intruzem. Wdrapali si˛e sze´sc´ stóp do góry, po czym skoczyli na wystajac ˛ a˛ z tyłu cz˛es´c´ ławy. D˙zi-had pofrunał ˛ łukiem nad zasłona,˛ przelatujac ˛ z wrzaskiem ledwie cal nad nia.˛ — Łap go! — wrzasnał ˛ brat Otoczak przez kraty zasłony, wskazujac ˛ r˛eka˛ na Kielich. Oszołomiony D˙zi-had si˛egnał ˛ po artefakt. Z góry spadła p˛etla, która zacisn˛eła si˛e wokół jego rak ˛ i wciagn˛ ˛ eła go, piszczacego ˛ ze strachu, na wysoko´sc´ pierwszego pi˛etra. Dwa kolejne kadzidła eksplodowały, tworzac ˛ g˛esta˛ s´cian˛e dymu, po nich uderzyły trzy bomby sakralne. Dzier˙zac ˛ s´wi˛etego Krolla, D˙zi-had wyleciał przez łubinowe okno. Kiedy znalazł si˛e w jasnym s´wietle dnia i z głuchym tapni˛ ˛ eciem uderzył w traw˛e na cmentarzu, nie przestał krzycze´c. Otoczak momentalnie wyrwał mu z rak ˛ Kielich i odbiegł, upojony sukcesem. Nagle katem ˛ oka zauwa˙zył jakie´s porusze38
nie. Zza mauzoleum wypadł odziany w fiolety po´scig. Dreszcz paniki przebiegł przez pulchne ciało brata Otoczaka, wi˛ec szybko wepchnał ˛ bezcenny artefakt pod swój habit maskujacy. ˛ Tu nie powinno ju˙z by´c nikogo, zwłaszcza tak szybkiego. Fioletowy habit generała Synoda łopotał gło´sno, a jego wła´sciciel z ka˙zda˛ sekunda˛ zmniejszał dystans dzielacy ˛ go od brata Otoczaka. Generał niespodziewanie dał długiego susa, ryknał ˛ i pewnie chwycił złodzieja za kolana. Otoczak uderzył mocno w płyt˛e nagrobna˛ i w tej wła´snie chwili zamroczenia zdał sobie spraw˛e, z˙ e ju˙z po wszystkim. Został wystawiony, zdradzony, podwójnie ukrzy˙zowany. — Oddaj to! — polecił głos drugiego odzianego w fiolety osobnika, który wła´snie wynurzył si˛e zza omszałego nagrobka. Otoczak ujrzał infuł˛e oraz pastorał i zrozumiał, z˙ e ma przed soba˛ Pap˛e Jerza XXXIII. — No ju˙z, zwró´c nam Kielich! — Nigdy! — Brat j˛eknał, ˛ ukrywaja˛ cenny przedmiot gł˛ebiej w połach habitu. — W porzadku, ˛ skoro nie chcesz po dobroci. . . — Papa spróbował strzeli´c ze swoich artretycznych palców. Nie udało mu si˛e, wi˛ec j˛eknawszy ˛ co´s, wetknał ˛ sobie dwa paluchy do ust i krótko, ostro zagwizdał. Niezliczona masa mnisich stra˙zników z Nawtykanu wychyn˛eła zza wszystkich okolicznych nagrobków i rzuciła si˛e w stron˛e niedoszłego złodzieja. Schwyciły go i ciagn˛ ˛ eły dziesiatki ˛ rak. ˛ Był w tej walce bezradny, nie mógł powstrzyma´c ich przed podniesieniem go i chóralnym zaintonowaniem butnej pie´sni „Ubaw, ubaw, Alleluja!”. Wsz˛edzie wokół siebie widział gromady mnichów unoszacych ˛ członków jego ekipy i rozwijajacych ˛ sztandary. Co´s wydało mu si˛e nie w porzadku. ˛ Skoro zanosiło si˛e na lincz, to dlaczego wygladali ˛ na tak zadowolonych z siebie? Czy˙zby naprawd˛e byli a˙z tak nienormalni? Nie miał szans przekona´c si˛e o tym, gdy˙z szybko powleczono go do Nawtykanu, przeniesiono przez naw˛e boczna˛ i usadzono na jednym z sze´sciu krzeseł pospiesznie ustawionych u stóp ołtarza. Po chwili znale´zli si˛e tu wszyscy intruzi, stajac ˛ twarza˛ w twarz z pot˛ega˛ Nawtyka´nskiej Tajnej Policji. Przepchawszy si˛e niemal niezauwa˙zalnymi ruchami przez zgromadzony tłum, przed szóstka˛ zuchwalców stan˛eli Papa Jerz i generał Synod. — Aha! — Papa Jerz zerknał ˛ na nich spode łba, a usta wykrzywił mu nie´ etego Krolla, prawda? znaczny grymas okrucie´nstwa. — Usiłowali´scie ukra´sc´ Swi˛ — Ni. . . ni. . . ni. . . — zaj˛eczał D˙zi-had. Otoczak wbił mu łokie´c pod z˙ ebro. — Usiłowali´smy? — krzyknał ˛ odwa˙znie. — Ha! Udało nam si˛e. Mam go tu! — Poklepał si˛e dumnie po habicie. — Ach tak. To w takim razie, na miło´sc´ boska,˛ co ja tu trzymam? — odparł Papa, wyciagaj ˛ ac ˛ spod swych obszernych, wiekowych szat l´sniacy ˛ kielich. Uczynił to w sposób, który D˙zi-had uznał — biorac ˛ pod uwag˛e okoliczno´sci — za zdecydowanie zbyt efekciarski. — Podróbk˛e! — mruknał ˛ brat Otoczak, starajac ˛ si˛e nie zwraca´c uwagi na pojawiajacy ˛ si˛e na twarzach jego ludzi wyraz zdumienia. 39
D˙zi-had zaczał ˛ ssa´c kciuk. — Pewien jeste´s? Spójrz na własny — wymruczał Papa, rozkoszujac ˛ si˛e ka˙zdym słowem. Otoczak nerwowym ruchem wyciagn ˛ ał ˛ na s´wiatło dzienne identyczne naczynie. — Oto prawdziwy Kielich! — zawołał, zyskujac ˛ do´sc´ z˙ ałosne poparcie ze strony swoich ludzi. D˙zi-had wpatrywał si˛e w dr˙zace ˛ wargi Papy Jerza i rozmy´slał, w ko´ncu doszedł do wniosku, z˙ e przestało mu si˛e to wszystko podoba´c. — Mhmmm. Odwró´c go do góry nogami — wyszeptał Papa głosem pozbawionym s´wiatobliwo´ ˛ sci, jakiej mo˙zna by si˛e spodziewa´c po kim´s na jego stanowisku. Otoczak posłuchał go, dr˙zac ˛ jednak na my´sl o tym, co mo˙ze zobaczy´c. Odczytał pi˛ec´ słów i krzyknał. ˛ Na podstawce repliki kielicha widniał starannie wygrawerowany napis: GRATULACJE WITAJCIE W JEDNOSTCE GROM! Papa Jerz i generał Synod wybuchn˛eli od dawna dławiona˛ wesoło´scia,˛ a sze´sciu mnichów pociagn˛ ˛ eło za liny, wypuszczajac ˛ tysiac ˛ pomalowanych w radosne kolory s´wi´nskich p˛echerzy, pracowicie nadmuchiwanych przez ostatnie kilka dni. — Dobra robota, Otoczak! — parsknał ˛ Papa. — Nikomu nigdy si˛e to nie udało. Zrobili´smy t˛e kopi˛e wiele lat temu. — Nonszalancko podał prawdziwy kielich skr˛ecajacemu ˛ si˛e ze s´miechu generałowi Synodowi i odwrócił si˛e z powrotem do brata Otoczaka. — Wybaczcie nam ten mały z˙ art, ale uznałem, z˙ e po osiemnastu miesiacach ˛ przygotowa´n tych kilka minut nerwów nie zrobi wam ró˙znicy. Dobrze mie´c was po swojej stronie. Witajcie w jednostce GROM, bracie kapitanie Otoczaku i wy, jego s´miała dru˙zyno! — Witajcie w jednostce GROM! — pisnał ˛ D˙zi-had z kciukami w ustach. — Udało nam si˛e! Za te cztery proste słowa ka˙zdy s´wie˙zo upieczony ksiadz ˛ lub mnich oddałby z przyjemno´scia˛ swój z˙ yciowy przydział dziewi˛ec´ dziesi˛ecioprocentowego wina mszalnego. Z rado´sci a˙z chciało mu si˛e kl˛ekna´ ˛c. To było o wiele lepsze ni˙z „Gratulacje, zostałe´s Papa!” ˛ i kompletnie deklasowało „Wszystkiego najlepszego z okazji beatyfikacji!”. Rzecz jasna dochodziła jeszcze sprawa munduru. Wystarczyło popatrze´c. Nie całe mile przelewajacych ˛ si˛e fioletowych szat ani jardy białych, znamionujacych ˛ ´ czysto´sc pokutniczych ubra´n wykonanych z najwy˙zszej jako´sci wybielonego materiału na worki. O nie, nie w GROM-ie. 40
Mowa tu o oszałamiajacych, ˛ stanowiacych ˛ szczyt osiagni˛ ˛ ec´ kreatorów mody habitach maskujacych. ˛ Dwadzie´scia osiem ukrytych kieszeni, s´wi˛econa parciana ładownica, pas biblijny. . . wszystko, co niezb˛edne. Nie szcz˛edzono wydatków na Grup˛e Reagowania Operacyjno-Matrymonialnego. Tak stanowiło prawo. I to od pi˛eciuset trzech lat. Mówiac ˛ konkretnie, od czasu pewnego wyjatkowego ˛ wydarzenia, w które zamieszane były dwie rodziny królewskie, poło˙zony na uboczu wodospad, nadaktywne hormony i dzik — aczkolwiek niekoniecznie w tej kolejno´sci. Jest dobrze udokumentowanym faktem, z˙ e Stigg, król Rhyngill, był zapalonym łowca˛ dzików. A˙z do roku 1017, w wiele setek lat po jego s´mierci, główna sala bankietowa w Zamku Rhyngill udekorowana była łbami sze´sciuset dwudziestu dwóch zdziczałych krewnych s´wi´n, które stanowiły tylko cz˛es´c´ zwierzat ˛ upolowanych przez króla podczas długich lat jego panowania. Lecz chocia˙z u´smiercił niezliczone, a polował na jeszcze liczniejsze dziki, nigdy nie stanał ˛ twarza˛ w pysk z legendarnym krzyczacym ˛ dzikiem z południowych Talp. Powiadali, z˙ e je´sli raz go zobaczysz, b˛edzie nawiedzał ci˛e w ka˙zdej my´sli, sprowadzał ka˙zda˛ konwersacj˛e i dyskusj˛e do jednego obsesyjnego tematu z parali˙zujac ˛ a˛ mózg powtarzalnos´cia.˛ Wła´snie poda˙ ˛zajac ˛ tropem krzyczacego ˛ dzika, król Stigg znalazł si˛e z dala od ucz˛eszczanych szlaków, gdzie nasycił oko widokiem pi˛eknego wodospadu spływajacego ˛ ze skały, szybko spadajacego ˛ w dół i uwodzicielsko rozbijajacego ˛ swe nurty o nagie ciało nastoletniej panny, ksi˛ez˙ niczki Natis z Niesprzymierzonych Plemion Talpejskich, która wła´snie za˙zywała kapieli. ˛ Co´s wezbrało mu w l˛ed´zwiach i (zapominajac ˛ o dziku) porwał ja˛ (cho´c krzyczała i rozdawała kopniaki), by uczyni´c swoja˛ mał˙zonka.˛ W rzadkim przypływie zdrowego rozsadku ˛ Stigga naszła my´sl, z˙ e szans˛e na spokojna˛ ceremoni˛e za´slubin sa˛ iluzoryczne. W jego l˛ed´zwiach panowało tak wielkie, niesłabnace ˛ poruszenie, z˙ e doszedł do wniosku, i˙z roztropnie byłoby zadba´c o spokój imprezy i tym samym własnych l˛ed´zwi. I tak ostatecznie dwudziestu czterech najwi˛ekszych i najbrzydszych mnichów spo´sród wszystkich słuz˙ acych ˛ wtedy w Nawtykanie zostało wyposa˙zonych w specjalne no˙ze i rozkaz pilnowania ceremonii oraz szybkiego reagowania w razie jakichkolwiek kłopotów ze strony s´lubnej s´wity. Wystapili ˛ jako grupa wykwalifikowanych kucharzy, dbajacych ˛ o gastronomiczna˛ opraw˛e weseliska. Posuni˛ecie to uwie´nczone zostało sukcesem. Prawie zupełnym, bo po nerwowej i bardzo krótkiej ceremonii, trzech otruciach i brutalnym wypadku, w którym uczestniczył topór i dwie druhny, król ze szcz˛es´liwie nienaruszonymi l˛ed´zwiami zawlekł swoja˛ s´wie˙zo upieczona˛ mał˙zonk˛e do ło˙za mał˙ze´nskiego. Nast˛epnego ranka wyczerpany, lecz szcz˛es´liwy król Stigg wydał dekret nakazujacy, ˛ by Grupa Reagowania Operacyjno-Matrymonialnego pozostawała w nieustannej gotowo´sci, z˙ eby władca mógł powtarza´c mał˙ze´nska˛ wiktori˛e za ka˙zdym 41
razem, gdy poczuje si˛e na siłach. Tego te˙z dnia Stigg, zanim z powrotem pomknał ˛ do ło˙znicy, ustanowił opiewajace ˛ heroiczny wysiłek militarny i doskonały ˙ kamufla˙z gastronomiczny motto GROM-u, brzmiace: ˛ „Zywi a˛ i bronia”. ˛ Słu˙zba w GROM-ie ju˙z wtedy była — i nadal pozostawała — zaszczytem. „Brat szeregowy” Szlam D˙zi-had, jak go teraz nazywano, był naprawd˛e wstrza´ ˛sni˛ety, z˙ e im si˛e udało. Niemniej siedzac ˛ u stóp nawtyka´nskiego ołtarza, D˙zi-had przeklinał. Dwa lata planowania, osiemna´scie miesi˛ecy wysiłku, pi˛ec´ tysi˛ecy galonów krwi, potu i łez i oto, gdzie si˛e znalazł. Wła´snie tam, gdzie wcale si˛e znale´zc´ nie chciał. To naprawd˛e nie powinno zaj´sc´ tak daleko. Powinien był sko´nczy´c lata temu. Znów zawiódł. Je´sli w nast˛epnych tygodniach nie przyło˙zy si˛e do pracy, sko´nczy jako listonosz w Berdytschoffie. Albo jeszcze gorzej. Podczas gdy brat kapitan Mieczysław „Mnietek” Otoczak triumfalnie wymachiwał fałszywym kielichem zwyci˛estwa, D˙zi-had oklapł z˙ ało´snie na krze´sle i cmoknał. ˛
***
Pierwsze dostrzegły go kozy. Po kolei przerywały nigdy nieko´nczace ˛ si˛e poszukiwania k˛epek trawy, z wyt˛ez˙ eniem wpatrywały si˛e przez rozedrgana˛ mgiełk˛e goraca ˛ w nadchodzac ˛ a˛ posta´c, po czym spluwały niezainteresowane i kontynuowały rozgladanie ˛ si˛e za czym´s cho´c połowicznie jadalnym, co porastałoby skały Pustyni Bł˛ednej. Stary Git zauwa˙zył jego nadej´scie ostatni. Nie ma w tym nic dziwnego, poniewa˙z zmysły tego niemal nie´smiertelnego reliktu koziego rodzaju funkcjonowały w sposób daleki od doskonało´sci. Katarakty, głuchota i skłonno´sc´ do niczym nieumotywowanych kurczów w przedniej lewej nodze sprawiały, z˙ e Git wolał, by zewn˛etrzny s´wiat zostawiał go w spokoju. Mógł co prawda uczyni´c wyjatek ˛ dla szalonej kozy ze skłonno´scia˛ do starych, brudnych capów, która zmysłowo zatrzepotałaby do niego rz˛esami. Jednak˙ze ujrzawszy, z˙ e odziana w czarne szaty posta´c przemierza skalista˛ pustyni˛e, niosac ˛ pak˛e ksia˙ ˛zek, a nie szalona˛ koz˛e ze skłonno´scia˛ do starych, brudnych capów, Stary Git z szyderczym parskni˛eciem znudzenia uwolnił w˛edrowca od ci˛ez˙ aru swojego zainteresowania i zadumał si˛e nad smakiem porostów. Za stadem kóz, na połaci ziemi niczym niewyró˙zniajacej ˛ si˛e spo´sród innych połaci ziemi w promieniu wielu mil, rozsiadła si˛e grupka trzepoczacych ˛ lekko na wietrze jaskrawych namiotów. Jaki prymitywny niepokój nakazywał nomadom d’vanoui´nskim dwa razy w tygodniu zbiera´c cały dobytek, wlec si˛e cały dzie´n po pustyni i w ko´ncu rozkłada´c obozowisko w pobli˙zu nast˛epnych wielce nijakich 42
skałek, tego nikt nie wiedział. Głównie dlatego, z˙ e nikt nie prze˙zył wystarczajaco ˛ długo, by zda˙ ˛zy´c zada´c pytanie. Kra˙ ˛zyła plotka, z˙ e to umiłowanie do w˛edrówek bierze si˛e z obserwacji, i˙z po drugiej stronie wzgórza skały sa˛ bardziej szare, ale folklory´sci zaprzeczali temu, utrzymujac, ˛ i˙z nomadzi w˛edruja˛ w ten sposób od tak dawna, z˙ e przeszło to u nich w rodzaj instynktu, jak sen zimowy czy zmiana skóry. Mitologowie nie zgadzali si˛e z ta˛ wersja˛ i nawet głosili własna,˛ która zakładała, z˙ e nomadzi uciekaja˛ przed w´sciekłymi wierzycielami. Niezale˙znie od powodów co par˛e dni, sło´nce czy sło´nce, D’vanouini poganiali kozy i szli za nimi, a˙z w ko´ncu mieli do´sc´ i osiadali gdzie indziej. Tego dnia, na nieszcz˛es´cie, obozowisko wypadło wła´snie tu. Na drodze Zazwyczaj Wielebnego Elokwenta Melepety, szefa Misji Ojców M˛eczybułów na południowe Rhyngill. — Czy słyszeli´scie Nowin˛e? — krzyknał ˛ ten˙ze, unoszac ˛ klap˛e najbli˙zszego namiotu i wkraczajac ˛ do s´rodka. — Przybyłem tu z daleka. . . — oznajmił, odchylajac ˛ si˛e do tyłu — ale teraz jestem. . . — pochylił si˛e nad D’vanouinem wyglada˛ jacym ˛ na najstarszego — . . . blisko! — wykrzyczał kilka cali od jego nosa. Podniósł si˛e z u´smiechem i cofnał ˛ do wej´scia do namiotu. — Byłem daleko — powtórzył. — Ale teraz jestem. . . — energicznie ruszył przed siebie — . . . blisko! Rozumiecie? Daleko. . . blisko! D’vanouini wpatrywali si˛e w odzianego na czarno szale´nca, podajac ˛ sobie z rak ˛ do rak ˛ misk˛e owczych oczu. Wielebny Elokwent zdjał ˛ z ramion paczk˛e i zaczał ˛ rozdawa´c nomadom nowe, błyszczace ˛ czerwone ksia˙ ˛zeczki. — We´zcie po jednej i podajcie sasiadowi. ˛ Je´sli nie wystarczy, to b˛edzie po jednej na dwóch. — Si˛egnał ˛ do torby, wyciagn ˛ ał ˛ z niej sponiewierany tamburyn i pomachał nim z szerokim, złowró˙zbnym u´smiechem. — Mam nadziej˛e, z˙ e głosy dopisuja.˛ Po´spiewamy sobie piosenki, nomen omen, oazowe! Owcze oczy wcia˙ ˛z kra˙ ˛zyły po namiocie. — Ale wcze´sniej krótkie czytanie z Ksi˛egi Apoftegmatów — oznajmił Wielebny Elokwent, kartkujac ˛ własny, do´sc´ mocno podniszczony, egzemplarz Czerwonego Prozelickiego Manuskryptu s´w. Forsy z Bródna. Wskazał na numer stronicy i zaczał ˛ czyta´c. Dał si˛e słysze´c odgłos niech˛etnego przewracania kartek, któremu towarzyszyły pomrukiwania zupełnego braku zainteresowania ze strony starszych D’vanouinów. Skad ˛ ta niech˛ec´ ? Wszak zetkn˛eli si˛e ju˙z z religia.˛ Wypróbowali ja˛ w setkach ró˙znych form. Na tym polegał najwi˛ekszy problem z samotnym szwendaniem si˛e po pustkowiu — sp˛ed´z tu ponad czterdzie´sci dni, a misjonarze nie dadza˛ ci spokoju. Starsi nomadzi mieli misjonarzy po dziurki w nosie. Niektóre religie wydawały im si˛e nawet do´sc´ zabawne. Pewnego razu natkn˛eli si˛e na joginów Blikini z Minalajów na ich corocznym obje´zdzie rekrutacyjnym. Jogini zapoznali ich z zało˙zeniami spółdzielczego samooszustwa: okłamujac ˛ samego siebie z wystarczajacym ˛ przekonaniem, człowiek mo˙ze uwierzy´c, z˙ e oprócz 43
niego wszyscy znajdujacy ˛ si˛e w tym samym pomieszczeniu moga˛ lata´c. Zebranie ludzi w odpowiednia˛ liczb˛e małych grup wspomagajacych ˛ si˛e nawzajem w wierze w zdolno´sci lewitacyjne mogło umo˙zliwi´c osiagni˛ ˛ ecie okresów nieprzerwanego lotu. D’vanouinom znudziło si˛e to szybko, gdy tylko odkryli trudno´sci, jakie napotyka si˛e, szybujac ˛ niepewnie w powietrzu na wysoko´sci trzydziestu stóp i usiłujac ˛ przy tym my´sle´c o wszystkich innych. Na przestrzeni lat niektórzy religijni fanatycy uciekali z obozów szybciej od pozostałych. Obecny rekord nale˙zał do wysłannika Misji Ojców Antynumizmatyków, który wytrwał dwadzie´scia siedem i pół sekundy po tym, jak o´swiadczył, z˙ e wszyscy b˛eda˛ szcz˛es´liwi i długowieczni, je´sli wyrzekna˛ si˛e wszelkich systemów pieni˛ez˙ nych i monetarnych. Zda˙ ˛zył jeszcze powiedzie´c: — Prosz˛e, złó˙zcie całe swoje zło do mojej torby i uwolnijcie si˛e od grzechu! — i ju˙z zmykał przed sze´sc´ dziesi˛ecioma siedmioma ceremonialnymi jataganami lecacymi ˛ w jego stron˛e. Nie chodziło o to, z˙ e D’vanouini nie byli zdolni do wiary. Wierzyli równie mocno jak ka˙zdy inny naród tak długo, jak nie wiazało ˛ si˛e to z konieczno´scia˛ zrezygnowania z cho´cby cz˛es´ci doskonale rozpustnego stylu z˙ ycia, do którego przywykli, zaciagaj ˛ ac ˛ długi, gdy było to niezb˛edne do dobrej zabawy. Zaoferuj im doktryn˛e duchowa,˛ która zawrze to wszystko w sobie, a ich oddanie nie b˛edzie znało granic. Nie´swiadom niczego Wielebny Elokwent Melepeta w gruncie rzeczy przedstawiał teraz D’vanouinom to, czego pragn˛eły ich serca. Stało przetłumaczone czarno na białym przed ich oczami. Dziewi˛ecioletnia tłumaczka wetkn˛eła swoja˛ demoniczna˛ twarzyczk˛e przez klap˛e namiotu i obserwowała cała˛ scen˛e z niemal równym zainteresowaniem jak pewien diabeł w Hadesji. Namiot pełen był poszturchiwania si˛e łokciami, kiwania palcami i gł˛ebokich zdumionych oddechów. W ksia˙ ˛zkach, które trzymali nomadzi, w czystym d’vanoui´nskim stało jak byk: I cho´cbym szedł dolina˛ długów, to mam to gł˛eboko w nosie. Pierwsze chichoty rozległy si˛e, gdy zdumieni nomadzi dostrzegli legiony wa˛ satych aniołów zdobiace ˛ marginesy iluminowanej ksi˛egi. Na nast˛epnej stronie znajdowała si˛e wypisana wersalikami opowie´sc´ o w˛edrownym bóstwie, które domagało si˛e imprez polegajacych ˛ na wlewaniu wiader wody do trzeszczacych ˛ be-
44
czek dwudziestopi˛ecioletniej whisky. Błogosławiony niech b˛edzie spirytus, gdy˙z on jest woda˛ z˙ ycia. ´ Smiechy reformacji stały si˛e jeszcze gło´sniejsze, gdy zebrani tubylcy na nast˛epnej stronie odnale´zli deklaracj˛e, która z przekonaniem trafiła im wprost do serc. Zapewniała bezpiecze´nstwo religii i obiecywała chaotyczne sianie spustoszenia, o wiele wspanialsze ni˙z wszystko, co dotychczas widział s´wiat w tej dziedzinie. Stało tam du˙zymi literami wypisane s´wi˛ete wezwanie do broni. . . Zaprawd˛e, niech ci˛e nie trwo˙zy mrok najmroczniejszej z nocy; owieczki pobo˙znie całopalac, ˛ niebia´nskiej zaznasz pomocy. Wydawszy okrzyk, który zasiałby groz˛e w sercu najodwa˙zniejszego hodowcy owiec, D’vanouini z pełnym oddaniem przyj˛eli najnowsza˛ religi˛e. Była niezła, zapewniała imprezy, domagała si˛e ofiar z owiec, a je´sli po ich zło˙zeniu miało jeszcze zosta´c co´s na kebab, có˙z mo˙zna by jej zarzuci´c? Alea zatarła r˛ece, widzac, ˛ jak Zazwyczaj Wielebny Elokwent Melepeta po raz pierwszy w z˙ yciu zalicza stuprocentowa˛ skuteczno´sc´ w nawracaniu. Istotnie, ma˙ ˛z bo˙zy z lekkim tylko zdziwieniem obserwował, jak nomadzi wyciagaj ˛ a˛ z juków mapy południowego Rhyngill i ochoczo wyszukuja˛ na nich najsłabiej zabezpieczone hodowle owiec. Powinien był przeja´ ˛c si˛e tym o wiele, wiele bardziej. Zwłaszcza kiedy pokrzykujac ˛ z podniecenia, wypadli z namiotu, narzucili liny, sieci i pudła pełne jataganów na zady wielbładów ˛ i w chmurze pyłu pop˛edzili w dal, wszyscy wymachujac ˛ czerwonymi ksia˙ ˛zeczkami.
***
Dyszacy ˛ z wysiłku guziec obszedł chyłkiem swoja˛ zwierzyn˛e i stanał. ˛ Ryjek trzymał tu˙z przy ziemi, nerwowy oddech poruszał z´ d´zbła trawy. Jego łeb wypełniał dziedziczony od pokole´n instynkt, który pozwalał mu obliczy´c najlepsza˛ drog˛e podej´scia. Były płochliwe: jeden fałszywy ruch, jedno niewła´sciwe postawienie racicy i umkna˛ mu. Ale je´sli cichaczem okra˙ ˛zy od tyłu ten głaz, potem wzdłu˙z tego strumyka i góra˛ przez. . .
45
Cisz˛e rozdarł ostry gwizd z szybko´scia˛ d´zwi˛eku przekazujacy ˛ zakodowana˛ wiadomo´sc´ . Guziec z niedowierzaniem potrzasn ˛ ał ˛ kudłatym, upstrzonym guzami łbem. Wróci´c za ten pieniek? Nic z tego. Je´sli mnie ujrza,˛ to bez watpienia ˛ przepadna.˛ . . och, chyba z˙ e. . . Znów zabrzmiał gwizd przenoszacy ˛ polecenia na odległo´sc´ . W porzadku, ˛ ju˙z, pomy´slał guziec. Ju˙z mnie tu nie ma. Uniósł łeb i pobiegł w kierunku pie´nka. Poruszenie katem ˛ oka zauwa˙zył spory baran, wi˛ec ruszył w dół wzgórza, dajac ˛ zaczatek ˛ puchatej białej lawinie spanikowanych owiec. Zabrzmiał gwizd i. . . Ha! Doskonale! — pomy´slał guziec, kiedy jego partner wyskoczył nie wiadomo skad ˛ i odciał ˛ drog˛e ucieczki. Stado owiec beczało i dr˙zało z wełnianego strachu, a gu´zce oblizywały za´slinione chrapy. Miały ofiary, schwytane we wcia˙ ˛z zaciskajace ˛ si˛e kleszcze, za które przeci˛etny ogmira´nski megaskorpion oddałby prawy kolec jadowy. Guziec warknał, ˛ a owce — jakby na d´zwi˛ek pistoletu startowego — pop˛edziły w dół zbocza, placz ˛ ac ˛ si˛e i podskakujac ˛ w kosmatym przypływie puszystych my´sli o samoocaleniu. Przemkn˛eły przez dziur˛e pomi˛edzy dwoma słupkami i. . . Niespodziewanie jaka´s posta´c dała susa do bramki i zamkn˛eła ja˛ za nimi. Tłum oszalał. Stosy bukietów poszybowały na aren˛e, gdzie chwytały je dwa rozpromienione gu´zce, podczas gdy pasterz Torvve kłaniał si˛e w pas i entuzjastycznie machał ku widowni. Był jej ulubie´ncem, rokrocznie elektryzujacym ˛ publiczno´sc´ wraz ze swoimi oddanymi wspólnikami, Vyllem i Dheenem. Pomimo lekkiej, cho´c irytujaco ˛ nieustajacej ˛ m˙zawki z północnego zachodu, na doroczny Konkurs Gu´zców w Lammarch przybyły tłumy. Ka˙zdego roku tego samego dnia ludzie s´ciagali ˛ na tutejszy naturalny stadion, z˙ eby stojac ˛ w płaszczach przeciwdeszczowych, podziwia´c niemal telepatyczna˛ wi˛ez´ łacz ˛ ac ˛ a˛ człowieka i jego gu´zce. Có˙z za inteligencja! Niesamowite, jak doskonale nadawały si˛e do wypasania owiec. Ale, prawd˛e mówiac, ˛ te udomowione zwierz˛eta wykorzystywały tylko niewielka˛ cz˛es´c´ my´sliwskich i pasterskich zdolno´sci swoich dzikich kuzynów. Wszak wytropi´c przebiegłe Dzikie Trufle Talpejskie mógł jedynie prawdziwy guziec. Owce? Phi! Co znacza˛ te zwykłe istoty w porównaniu z na wpół czujacymi ˛ le´snymi grzybami, cenionymi za osławione wła´sciwo´sci afrodyzjaku i halucynogenu? Kiedy uniesiono pergaminowe tablice z wynikami, tłum zawrzał i wybuchnał ˛ okrzykami protestu i oburzenia. Pi˛ec´ przecinek trzy za technik˛e od s˛edziego z Rhyngill. Skandal. Czy oni o´slepli? Dorwa´c s˛edziego! Wyrwane grudy darni poszybowały w stron˛e arbitrów, mknac ˛ i obracajac ˛ si˛e w powietrzu z zabójcza˛ (by nie rzec rozmokła) ˛ celno´scia.˛ Złowrogi tłum zrobił krok do przodu. Wyniki były wyrównane — teraz wszystko zale˙zało od ocen za warto´sc´ artystyczna.˛ Reprezentujacy ˛ Rhyngill s˛edzia spojrzał ze swojej ławki i przełknał ˛ 46
nerwowo, dostrzegajac ˛ nastawienie dzier˙zacego ˛ dar´n tłumu. Trzej pozostali s˛edziowie jak jeden ma˙ ˛z podnie´sli tablice, z duma˛ trzymajac ˛ swoje sze´sc´ przecinek zero na tyle wysoko, by wszyscy mogli je zobaczy´c. Spojrzenia kibiców obliczajacych ˛ trajektori˛e darni i stref˛e ra˙zenia obróciły si˛e na Rhyngillczyka. Kiedy ten z cichym j˛ekiem i niewyra´znym u´smiechem podniósł swoja˛ tablic˛e, pozostali jurorzy zanurkowali pod ławki. Pi˛ec´ przecinek dwa. — Ziemia˛ w niego! — rozkazał gniewnie jeden z widzów i natychmiast w stron˛e upatrzonego celu poszybowały wesoło rozległe połacie darni, czyniac ˛ powa˙zne szkody. Zanim jednak tłum zda˙ ˛zył uzbroi´c si˛e na nowo, nastapiła ˛ katastrofa. Hordy wrzeszczacych, ˛ owini˛etych w prze´scieradła wojowników wpadły na teren amfiteatru na wielbładach ˛ bojowych. Napastnicy wymachiwali nad głowami zakrzywionymi szablami, mieli te˙z wielkie sieci rozpi˛ete pomi˛edzy kijami. Wszyscy naraz dopadli do zagrody dla owiec i rozwin˛eli sieci. Zanim ktokolwiek zda˙ ˛zył zareagowa´c, D’vanouini wyrwali z wełnistej masy swoje beczace ˛ łupy i znikn˛eli z nimi za horyzontem, zawodzac ˛ i pogwizdujac ˛ nieprzyzwoicie. Nagle dla zebranych tłumów kwestia zwyci˛ezcy Konkursu Gu´zców zeszła na plan dalszy.
***
Ciepła wonna bryza wzniosłego szcz˛es´cia owiewała tundr˛e ukontentowania w sercu Wielebnego Elokwenta. To był dobry dzie´n, doszedł do wniosku, w zadumie przechadzajac ˛ si˛e po piaszczystych wydmach na skraju Pustyni Bł˛ednej i kierujac ˛ ku południowemu Rhyngill. Nawrócił całe plemi˛e, ot tak, po prostu! Musieli by´c bardzo, bardzo nieszcz˛es´liwi. Dni takie jak ten sprawiały, z˙ e warto było głosi´c chwał˛e, rado´sc´ i Dobra˛ Nowin˛e. Mgiełka samozadowolenia otaczajaca ˛ Zazwyczaj Wielebnego Elokwenta Melepet˛e sprawiła, z˙ e nie zauwa˙zył dziewi˛ecioletniej dziewczynki w jaskrawoczerwonej koszuli nocnej, a smarkata wła´snie rozpinała klamry jego plecaka. Ostro˙znie si˛egn˛eła do s´rodka, wyj˛eła jedna˛ z ksiag ˛ i otwarła ja˛ ze złowieszczym u´smiechem. — . . . mówiłam „cze´sc´ !” — powtórzyła chwil˛e pó´zniej, podskakujac ˛ przed Elokwentem. — Co? Och, witaj, mała dziewczynko — mruknał ˛ nieobecny duchem misjonarz. Dla Nababa, wysokiego na dziewi˛ec´ stóp rogatego demona przebywajacego ˛ w niewielkiej jaskini w Mortropolis, okre´slenie „dziewczynka” stanowiło pew47
nego rodzaju wstrzas. ˛ Szybko jednak doszedł do siebie. Bawił si˛e a˙z za dobrze! Entuzjazm, jaki ta dziewczynka okazywała wobec przesyłanych przez niego mys´li, był zadziwiajacy. ˛ — Co to za słowo? — zapytał demon za po´srednictwem Alei, która podniosła otwarta˛ ksi˛eg˛e i wskazała w niej co´s na chybił trafił. — H˛e? Hmm, to jest, hmmm. . . — rozpoczał ˛ Elokwent, usiłujac ˛ odczyta´c jeden ze zło˙zonych zawijasów zapełniajacych ˛ d’vanoui´nskie wydanie Czerwonego Prozelickiego Manuskryptu s´w. Forsy z Bródna. — . . . a to? — pisn˛eła Alea, przewracajac ˛ kilka stron. — Tego te˙z nie potrafisz odczyta´c? Elokwent pokr˛ecił głowa,˛ starajac ˛ si˛e nada˙ ˛zy´c za nieustajacym ˛ potokiem słów dziewczynki. — . . . a to? To wymawia si˛e „Nnnnnnd˙zieeejah” czy mo˙ze „Nnnannnd˙ziahhahh”? Bo wydaje mi si˛e, z˙ e to małe poskr˛ecane co´s nad „nd˙z” oznacza, z˙ e czyta si˛e to „nd˙zia”, jak my´slisz? — Co ty z tym wyrabiasz? — zapytał skonfundowany Elokwent. — Próbuj˛e odczyta´c, ale to trudne, widzisz? — odparła Alea i przechyliła główk˛e na bok jak spaniel, któremu wła´snie udała si˛e sztuczka. Nabab zachichotał w duchu. — Có˙z, nic w tym dziwnego. Cały tekst został dosłownie przeło˙zony na dialekt zwany d’vanoui´nskim — powiedział misjonarz, starajac ˛ si˛e nie traci´c dobrego humoru. — H˛e? Co to znaczy? — Eee. . . z˙ e jest obcy. Trudny. — I Elokwent zrobił kilka kroków, powracajac ˛ do przyjemnego samozadowolenia. Dał si˛e słysze´c tupot nó˙zek, szelest kartkowanej ksi˛egi i głos Alei znów przerwał mu nastrój upojenia sukcesem. — A wi˛ec co to za słowo? — zapytała, podskakujac ˛ tu˙z przed nim. — Chc˛e je przeczyta´c! — W porzadku, ˛ w takim razie spróbuj z tym. Powinno pój´sc´ ci łatwiej. — Powiedziawszy to, Elokwent wyrwał jej z dłoni ksi˛eg˛e i zastapił ˛ ja˛ własnym egzemplarzem. — Czytaj i bad´ ˛ z cicho — dodał, ruszajac ˛ przed siebie. — Dzi˛ekuj˛e. — Dziewczynka u´smiechn˛eła si˛e i pobiegła za nim w podskokach. Nabab zacierał złowieszczo r˛ece. Wszystko szło jak po ma´sle, niewielka sugestia tu, drobna perswazja tam. . . „Je´sli wielbłady ˛ poruszaja˛ si˛e tak szybko, jak my´sl˛e, to. . . ” Nagle horda bojowych wielbładów ˛ dwugarbnych, dosiadanych przez krzycza˛ cych, owini˛etych w prze´scieradła D’vanouinów, wypadła na nich zza wydmy. Tumany piachu wznosiły si˛e spod kopyt wielbładów, ˛ które coraz szybciej zbli˙zały si˛e ku Alei i Elokwentowi. Dzier˙zacy ˛ sztylety je´zd´zcy wznosili gro´zne wojenne 48
okrzyki. Misjonarz otworzył usta do krzyku, nogi i kolana wypełniły jego pole widzenia. . . I przejechali przez nich, p˛edzac ˛ z powrotem w stron˛e obozu. — Pustynne wieprze! — wrzasn˛eła za nimi Alea. — Nikt was nigdy nie uczył, z˙ e trzeba patrze´c pod. . . — Spokojnie, eee. . . niech sobie jada˛ — wyjakał ˛ Elokwent najbardziej pokojowo, jak potrafił. — Co? Omal mnie nie stratowali! — Tak. To jest wła´sciwe słowo, widzisz? Omal. Po prostu przepełnia ich rado´sc´ płynaca ˛ ze słów s´wi˛etego Forsy, wi˛ec okazuja˛ ja˛ na swój sposób. Jest to mo˙ze sposób nieco. . . hała´sliwy, zgoda, ale nikomu nie dzieje si˛e krzywda. — Nie? — warknał ˛ niski, zaciagaj ˛ acy ˛ z wiejska głos. — Nie dzieje si˛e krzywda? To´s chyba nie widział, co oni ze soba˛ d´zwigali, no nie? Elokwent obrócił si˛e na pi˛ecie i stanał ˛ twarza˛ w twarz z nieprzeliczona˛ gromada˛ spoconych i raczej zdenerwowanych wie´sniaków. Nie mógł mie´c pewno´sci, ale wygladali ˛ na pasterzy. — D´zwi. . . d´zwigali? — prychnał. ˛ — Ano. — Owce — szepn˛eła Alea. — Eee. . . owce? — zaryzykował Elokwent. — On wie! Bierz go, Neame! — zapiszczał jaki´s głos z gromady. — Nie, nie, po prostu zgadłem. — Misjonarz j˛eknał, ˛ robiac ˛ krok do tyłu i wymachujac ˛ dło´nmi. — Na pewno? Wiesz, mieli my z chłopakami Konkurs Gu´zców, ale nam wpadły wielbłady ˛ i go przerwały, a nam si˛e to nie podoba, co nie, chłopaki? Poparł go entuzjastycznie cały rustykalny chór. Elokwent chciał zapyta´c, co gu´zce maja˛ wspólnego z owcami, ale doszedł do wniosku, z˙ e na razie powstrzyma dociekliwo´sc´ . — Słuchaj, my sa˛ spokojne, uczciwe ludzie, zbierajace ˛ si˛e tylko raz do roku na zabaw˛e po konkursach, a tu kto´s podkłada nam s´wini˛e. — Albo owc˛e! — krzykn˛eła Alea zza pleców misjonarza. — Sza! — szepnał ˛ gniewnie Elokwent. — Kto ma by´c sza, co? — warknał ˛ pasterz Neame i zrobił krok naprzód. Zatrzymał si˛e jednak, gdy jego noga natrafiła na co´s twardego i czerwonego wystajacego ˛ z piasku. — Co to jest? — zapytał, ale pozostali pasterze nadal gro´znie szli przed siebie. — Ksia˙ ˛zka. Spadła z wielbłada ˛ — odpowiedziała Alea, wychodzac ˛ zza pleców misjonarza. — Sama widziałam. — Sza! — burknał ˛ Elokwent. — Wielbład, ˛ powiadasz? — rzekł Neame, obrzucajac ˛ gniewnym spojrzeniem Elokwenta i u´smiechajac ˛ si˛e do miłej, pomocnej dziewi˛ecioletniej dziewczynki. 49
— O tak! Prawie mnie stratowali, straszne mnóstwo zjechało z tego wzgórza. Mieli ze soba˛ owce. — Na d´zwi˛ek tego czteroliterowego, puchatego słowa odezwały si˛e liczne oburzone pomruki. — Zauwa˙zyłam t˛e ksia˙ ˛zk˛e, bo pomy´slałam, z˙ e to zabawne — zako´nczyła zagadkowo. — Zabawne? — warknał ˛ Neame. A w zaciszu jaskini Nabab pisnał ˛ z zachwytu. „Ach, ci s´miertelnicy! Tacy przewidywalni!” Alea popatrzyła pasterzowi prosto w oczy. — Tak. Nie wydaje ci si˛e zabawne, z˙ e on ma w plecaku mnóstwo takich ksia˛ z˙ ek? — zapytała, wskazujac ˛ na misjonarza. Najwyra´zniej nie wydawało im si˛e to zabawne. Elokwentowi tak˙ze nie, wi˛ec po gł˛ebszym namy´sle doszedł do wniosku, z˙ e dystans stanowi klucz do prze˙zycia, i wział ˛ nogi za pas. Kilka sekund pó´zniej Alea została na zboczu wydmy sama i chichotała złowieszczo do siebie, gdy z oddali dobiegało: „Pomocy!” albo „Bra´c go! Szybciej!”. Podciagn˛ ˛ eła koszul˛e nocna˛ i ruszyła w stron˛e Nawtykanu, by zaczeka´c za dogodnym krzakiem. Siedzacego ˛ w jaskini Nababa z˙ ebra zaczynały ju˙z bole´c od s´miechu. Och, jak dobrze by´c złym!
***
Po drugiej stronie Mortropolis, w magazynie nale˙zacym ˛ do Transcendentalnego Biura Podró˙zy spółki z o.o., Wielce Wielebny Hipokryt III odczuwał niedogodno´sci wynikajace ˛ z bycia martwym. Nie chodziło mu o to, z˙ e jest martwy, to akurat było w porzadku, ˛ to znaczy udzielił sam sobie Ostatniego Namaszczenia (lepiej pó´zno ni˙z wcale), odprawił za siebie msz˛e z˙ ałobna˛ i nawet wygłosił kilka słów pocieszenia. Lecz pomijajac ˛ taki kłopot, z˙ e gdyby chciał wypłaka´c si˛e komu´s na ramieniu, musiałby by´c człowiekiem-guma,˛ jedyny problem polegał na tym, z˙ e Podziemie zdecydowanie nie było takie, jak je sobie wyobra˙zał. Có˙z, na pierwszy rzut oka wszystko przedstawiało si˛e jak nale˙zy — słabe s´wiatło, piekielny gorac, ˛ j˛eki pot˛epionych, kr˛ecace ˛ si˛e tu i ówdzie pokrzykujace ˛ diabły oraz demony, wiecie, o co chodzi. W przeciwległym rogu pomieszczenia mieszkał nawet w klatce długi na trzy stopy insektoid z˙ ywiacy ˛ si˛e kamieniami. Był chyba czym´s w rodzaju zwierzatka ˛ domowego, ale Hipokrytowi skóra cierpła za ka˙zdym razem, gdy stwór rzucał si˛e na s´cian˛e, odłupywał kawałek granitu i połykał go w cało´sci. Niemniej pomijajac ˛ to wszystko, Hipokryt nie mógł pozby´c si˛e wra˙zenia, z˙ e czego´s tu brakuje. 50
Było mu strasznie niewygodnie, a widok tego diabła zawodzacego ˛ ponuro przy swoim skałotocznym zwierzatku ˛ kosztował kapłana sporo nerwów, ale wszystko, co dotychczas widział, naprawd˛e nie przekonywało go, z˙ e Podziemie jest piekielnym kr˛egiem tortur i m˛eczarni. Mówiac ˛ szczerze, przyznał si˛e przed samym soba,˛ z˙ e jak na razie najbardziej dokucza mu nuda. — Eee. . . co porabiasz? — zapytał diabła, który kazał nazywa´c si˛e Flagitem, kiedy ten pochylał si˛e nad masa˛ infernitowych kabli podłaczonych ˛ do sporej gab˛ ki. — Jestem zaj˛ety, id´z sobie — odburknał ˛ demon, wpatrujac ˛ si˛e bezradnie w kolorowe kamyki dyndajace ˛ z ko´ncówek kabli. Dziwne, pomy´slał Hipokryt, s´l˛eczy nad tym, odkad ˛ ten drugi walnał ˛ go w plecy i wybiegł stad ˛ z resztkami mojej piuski na łbie. I w dodatku nie podzi˛ekował! — Nudzi mi si˛e! — j˛eknał ˛ Hipokryt. — My´slałem, z˙ e wy, diabły, powinni´scie wynajdowa´c zaj˛ecia dla bezczynnych. — Ba! Nie dzisiaj, dzi´s jest s´mierdziela, dzie´n odpoczynku — zbył go Flagit, nie odrywajac ˛ oczu od zawiłej struktury. Gło´sno potarł si˛e pazurem wskazujacym ˛ po głowie, wzruszył szerokimi barami i przesunał ˛ rubinowa˛ szpulk˛e nad para˛ szafirów i opalem, a nast˛epnie przewlekł ametyst przez p˛etelk˛e i pociagn ˛ ał. ˛ Krzyknał ˛ z irytacja,˛ kiedy infernitowa siatka rozplatała ˛ mu si˛e ochoczo przed karmazynowymi oczami i przeleciała przez jaskini˛e. — Cholerstwo! Dlaczego zawsze tak si˛e dzieje? Hipokryt podniósł ja˛ i obejrzał. — Mo˙ze gdyby´s porzadnie ˛ zamknał ˛ osnow˛e z nici, zanim wplotłe´s ten lu´zny watek ˛ w. . . — Prosz˛e, prosz˛e, ekspert w dziedzinie koronek! — zaszydził Flagit, wygla˛ dajac ˛ tak złowrogo, jak to tylko mo˙zliwe, z para˛ t˛epo zako´nczonych naparstków na szponach lewej r˛eki. — Có˙z, mówiac ˛ szczerze — tak, my´slałem kiedy´s, z˙ e to byłoby pomocne przy zakładaniu jakiego´s z˙ e´nskiego instytutu czy czego´s w tym rodzaju. Wiesz, wtorkowe poranki przy kawie, ciasteczkach i. . . eee. . . Nie. Niewa˙zne. A co to jest, tak swoja˛ droga? ˛ — Nie. . . nie twój interes! — warknał ˛ Flagit, szybko wyrywajac ˛ mu z rak ˛ tajemniczy przedmiot. — To dotyczy spraw przekraczajacych ˛ zdolno´sci pojmowania tego małego narzadu, ˛ który nazywasz swoim mózgiem. — Hmm, sporo tu tego. . . — Hipokryt si˛e zadumał. — Ale niepokojaco ˛ kojarzy mi si˛e to z próba˛ podrobienia złotych naszy´c zdobiacych ˛ moja˛ piusk˛e, która tak spodobała si˛e twojemu przyjacielowi — oznajmił, pokazujac ˛ na rozplatane infernitowe druciki. — Phi, przecie˙z ju˙z jej nie potrzebujesz. Co ci˛e to obchodzi? — warknał ˛ Flagit, który usiłował odwróci´c od siebie podejrzenia Wielebnego poprzez udawanie zupełnego braku zainteresowania. 51
— Nie wywiedziesz mnie w pole swoim brakiem zainteresowania! Widziałem, z jakim skupieniem starałe´s si˛e wykona´c t˛e prac˛e. Nikt, nawet diabeł, nie wkładałby tyle wysiłku w co´s, co zupełnie go nie obchodzi. Mam racj˛e? Czemu usiłujesz utka´c wi˛eksza˛ wersj˛e złotych zdobie´n z mojej piuski? Flagit wpatrywał si˛e w niego z w´sciekło´scia.˛ Hipokryt zadawał o wiele za du˙zo pyta´n i zbyt trafnie sam sobie na nie odpowiadał. Jakiej odpowiedzi mógł udzieli´c demon, by u´spi´c jego podejrzenia i zmyli´c trop? — No dobra, masz racj˛e. To ma by´c prezent dla. . . eee. . . mojego przyjaciela — wyznał Flagit. — Och, jakie to słodkie! Zało˙ze˛ si˛e, z˙ e stad ˛ ta tajemnica! Twoi kumple p˛ekliby ze s´miechu, gdyby si˛e dowiedzieli, z˙ e taki du˙zy chłopczyk haftuje. . . Flagit potaknał, ˛ niepewny, dokad ˛ to wszystko prowadzi. — . . . prezent dla mamy — zako´nczył Wielebny Hipokryt. — Nie chcielibys´my, z˙ eby sko´nczyło si˛e na rzucaniu tym po pokoju, prawda? Pomog˛e ci, to b˛edzie taki nasz mały sekret. Co ty na to? Flagitowi szcz˛eka wyladowała ˛ na piersi. Słabo przytaknał. ˛ — No wi˛ec dalej, podnie´s to! — rozkazał Hipokryt. Demon ze zdumieniem zauwa˙zył, z˙ e jest posłuszny, i po chwili infernitowa siatka znalazła si˛e u niego na kolanach. — Widzisz par˛e tych ametystowych szpulek? Sa˛ strasznie napi˛ete. Mamusia nie byłaby zadowolona, gdyby siatka na włosy p˛ekła przy pierwszym u˙zyciu, prawda? — madrzył ˛ si˛e Hipokryt, rozpoczynajac ˛ pierwsza˛ lekcj˛e koronkarstwa w dziejach Mortropolis.
***
— Azylu! Azylu! — krzyczał Zazwyczaj Wielebny Elokwent Melepeta, wpadajac ˛ przez główne odrzwia do Nawtykanu i p˛edzac ˛ przez naw˛e. Po pi˛etach deptała mu setka rozjuszonych pasterzy, którzy wymachiwali kijami w wysoce niepokojacy ˛ sposób. — Zabi´c go! — krzyczał jeden. — Upiec go z˙ ywcem! — wrzeszczał drugi. ˙ — Pola´c go sosem! — piszczał trzeci, niezbyt zorientowany w sytuacji. Zycie sp˛edzone na wylegiwaniu si˛e na zboczu pagórka i obserwowaniu delikatnie skubiacych ˛ traw˛e i łagodnie pobekujacych ˛ owieczek nie przygotowało go na brutalna˛ rzeczywisto´sc´ linczu. Zanim zdyszanym intruzom udało si˛e dopa´sc´ głównego ołtarza, z okienek w suficie opadły liny, po których zjechało błyskawicznie kilku mnichów z elitar52
nej jednostki GROM. W jednej chwili uderzyli w podłog˛e, po czym wyprostowali si˛e i stan˛eli rami˛e w rami˛e z obna˙zonymi ceremonialnymi sztyletami w dłoniach. — Azali pytam, któ˙z taki wnika bez zaproszenia do tej s´wiatyni ˛ i s´mie doprasza´c si˛e odwiecznego prawa azylu? — zagrzmiał brat kapitan „Mnietek” Otoczak, tupiac ˛ w u´swi˛econy tradycja˛ sposób. — Ja, ja, ja! — pisnał ˛ Elokwent, zatrzymujac ˛ si˛e za plecami mnichów z piskiem sandałów na marmurze. — Przed jakimi˙z to ciemnymi mocami domaga si˛e on azylu? — zapytał Otoczak zgodnie z obowiazuj ˛ acym ˛ obyczajem. — Przed nimi! — zakwilił misjonarz i wskazał dr˙zacym ˛ palcem zbita˛ mas˛e uzbrojonych pasterzy wyłaniajacych ˛ si˛e z nawy. — Zdawa´c by si˛e mogło, z˙ e to oczywiste — dodał. — A czemu˙z to poha´ncy owi spro´sni pragna˛ poszatkowa´c go na małe kawałeczki i pełni uciechy nast˛epowa´c na nie obunó˙z w bezbo˙znym uniesieniu? — Ich si˛e spytajcie — j˛eknał ˛ Elokwent. — Wracałem po prostu do domu po pracowitym dniu szerzenia Nowiny, kiedy najpierw omal nie stratowało mnie stado wielbładów, ˛ a potem ci pasterze krzykn˛eli „Bra´c go!” i w te p˛edy ruszyli za mna.˛ Udzielicie mi azylu czy nie? Zdumiony Szlam D˙zi-had podrapał si˛e po zamszowej głowie. To wszystko brzmiało zbyt brutalnie, nie le˙zało mu. Gdyby tak dostał jaka´ ˛s zagadk˛e do rozwiazania. ˛ .. — Usiłujesz mi wmówi´c, z˙ e nie masz poj˛ecia, dlaczego setka pasterzy zapałała ch˛ecia˛ porabania ˛ ci˛e na kawałeczki? — ryknał ˛ brat kapitan Otoczak. — Najbledszego — j˛eknał ˛ Elokwent. — Pomylili mnie z kim´s? Uznałem, z˙ e nie warto zatrzymywa´c si˛e i pyta´c. D˙zi-had obgryzał paznokie´c, gdy Otoczak obrócił si˛e i przemówił do hordy rozjuszonych pasterzy: — Hordo rozjuszonych pasterzy, czemu˙z to pałacie z˙ adz ˛ a˛ poszatkowania tego sługi bo˙zego na małe kawałeczki, by nast˛epowa´c na nie obunó˙z w bezbo˙znym uniesieniu, co? Setka odpowiedzi wyrwała si˛e z setki poirytowanych gardeł. O dziwo, we wszystkich skargach powtarzało si˛e jedno słowo. Słowo. . . owce. Zaskoczony D˙zi-had potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ Owce? Czy to dlatego zostałem tu delegowany? Czy to był ten „przykry wypadek”, o którym wspominał sier˙zant Zenit, podpisujac ˛ pergaminy odsuwajace ˛ mnie od Wyznaniowych Oddziałów Prewencyjnych po tym, jak przesłu˙zyłem ofiarnie dwana´scie lat w stopniu pobo˙znego posterunkowego i nie rozwiazałem ˛ zagadki ani jednego grzechu? Czy to wła´snie ta sprawa ma przynie´sc´ mi stopie´n cnotliwego inspektora? Wszystko nagle nabrało dla D˙zi-hada sensu. W przypływie dumy oddał sprawiedliwo´sc´ przebywajacemu ˛ w Cranachanie s´wiatobliwemu ˛ sier˙zantowi Zenitowi. „Jak dokładnie to wszystko zaplanował! Robiac ˛ zamieszanie wokół „umywa53
nia rak”, ˛ rozpowiadajac ˛ wszem i wobec, z˙ e ja „niepotrzebnie zajmuj˛e etat”, tak doskonałe wpadajac ˛ w furi˛e, kiedy oznajmiłem mu, z˙ e naprawd˛e mam zamiar zrobi´c karier˛e w WOP-ie — po tym wszystkim przygotował dla mnie doskonala˛ przykrywk˛e! Och, ten sier˙zant Zenit! Jaka˙ ˛z misterna˛ sie´c uplótł! To miało by´c tak niesamowicie tajne zadanie, z˙ e nawet ja o nim nic nie wiedziałem!” Szlam D˙zi-had potarł si˛e po podbródku. Aha! „Zatem to dlatego przez osiemna´scie miesi˛ecy szkolenia w GROM-ie i nieprzerwanej słu˙zby w Wydziale Brukowym nie natknałem ˛ si˛e na najmniejszy s´lad nielegalnego handlu duszami. To jest co´s wi˛ekszego, co´s wykraczajacego ˛ poza ramy GROM-u!” Przepełniony duma˛ D˙zi-had u´smiechnał ˛ si˛e w duchu. „Czułem, z˙ e sier˙zant Zenit — niech go bogowie błogosławia˛ — my´slał o moim awansie, odkad ˛ po raz pierwszy pojawiłem si˛e w pracy. Bo niby dlaczego miałby si˛e tak ucieszy´c, kiedy po sp˛edzeniu wielu godzin w ciemnym kacie ˛ przyszedłem mu zameldowa´c, z˙ e był „długotrwały zastój”; jaki mógłby by´c inny powód jego rado´sci, kiedy przeszukiwałem wszystkie szafki w dziale technicznym, z˙ eby znale´zc´ s´rubokr˛et dla ma´nkutów? Jak wielkie wra˙zenie musiałem na nim zrobi´c! A teraz jestem tutaj, w samym s´rodku zakrojonej na szeroka˛ skal˛e operacji infiltracyjnej, a moim celem jest rozwikła´c. . . wła´snie, co?” Nagle tok jego my´sli zakłóciło pojawienie si˛e ubranej na fioletowo postaci, która przepchn˛eła si˛e przez tłum. — Co si˛e tu wyprawia? — zapytał Papa Jerz, który nastapił ˛ na rabek ˛ swojej staro´swieckiej szaty, potknał ˛ si˛e i przewrócił na twarz. Papa zdusił cisnace ˛ mu si˛e na usta przekle´nstwo, jego infuła za´s pomkn˛eła s´lizgiem po podłodze. Sto i siedem odpowiedzi wyrwało si˛e ze stu siedmiu gardeł, w´sród których znalazły si˛e tym razem tak˙ze te nale˙zace ˛ do Otoczaka i mnichów z GROM-u. — Sza. Ciii. Cisza! — pisnał ˛ Papa, z wysiłkiem podnoszac ˛ si˛e z podłogi. Jego twarz przybrała kolor bardzo podobny do barwy papieskich szat. — Otoczak, prosz˛e o wyja´snienia. ´ atobliwo´ — Có˙z, Wasza Swi ˛ sc´ , to wszystko ma chyba co´s wspólnego z jakimi´s zaginionymi owcami. . . — zda˙ ˛zył powiedzie´c brat kapitan, zanim przerwał mu najro´slejszy z południoworhyngillskich pasterzy, który wystapił ˛ na czoło pałajacego ˛ ch˛ecia˛ linczu tłumu, dzier˙zac ˛ w r˛ece niedbale mały pieniek. — On to zrobił! — krzyknał, ˛ a jego głos przez przypadek dostroił si˛e do cz˛estotliwo´sci transeptu i odbił echem. — On ukradł moje stado! — I moje! — poparł go który´s z pasterzy. — Moje te˙z! D˙zi-had wyciagn ˛ ał ˛ z kieszeni habitu mały modlitewnik i jał ˛ nerwowo notowa´c. — Moje te˙z znikn˛eło! — krzyknał ˛ inny pasterz, podskakujac ˛ w miejscu. — To nie ja! — pisnał ˛ Elokwent, zapewniajac ˛ o swojej niewinno´sci zza cienkiej pobo˙znej linii mnichów z GROM-u. — Nic o tym nie wiem! 54
— Ł˙zesz! — odburknał ˛ z powaga˛ pasterz. — Tkwisz w tym po dziurki od nosa! — Cisza! — krzyknał ˛ Papa Jerz. — Modliłem si˛e! — j˛eczał Elokwent. — Głosiłem Dobra˛ Nowin˛e! — Ładna mi „dobra nowina”! Gdzie znale´zc´ najlepsze owce w Górach Talpejskich? — Pasterz Neame zrobił kolejny krok naprzód. Rozległ si˛e szmer gniewnych przytakni˛ec´ . Niezauwa˙zona przez nikogo dziewi˛ecioletnia dziewczynka w jaskrawoczerwonej koszuli nocnej ostro˙znie przemierzała naw˛e, wytrzasaj ˛ ac ˛ li´scie z włosów, rami˛e w rami˛e z przera˙zonym mnichem dzier˙zacym ˛ kij pasterski. — Zamkna´ ˛c si˛e! — rozkazał Papa pasterzom i uderzał złota˛ taca˛ na datki w ław˛e tak długo, a˙z zaległa wzgl˛edna cisza. — Czy z waszych krzyków mam wnosi´c, z˙ e tego tu oto brata Elokwenta Melepet˛e oskar˙zacie o podburzanie D’vanouinów do porywania waszych owiec? — Dobrze powiedziane! — wrzasnał ˛ wielki pasterz. Natychmiast poparli go pozostali. Papa Jerz wzniósł r˛ece, proszac ˛ o cisz˛e. — A czy podburzałe´s ich, bracie Elokwencie? — Nie! Ja tylko wygłosiłem tradycyjna˛ przemow˛e, a oni odnie´sli si˛e do Dobrej Nowiny z całkowitym zrozumieniem. Wi˛ecej, byli do niej tak entuzjastycznie usposobieni, z˙ e wyciagn˛ ˛ eli mapy, odbyli nad nimi dyskusj˛e, z której nie zrozumiałem ani słowa, a nast˛epnie osiodłali swoje wielbłady ˛ i odjechali. . . My´slałem, z˙ e chca˛ opowiedzie´c przyjaciołom. . . Ojej, teraz sobie przypominam. Do siodeł przytroczone mieli bardzo obszerne sieci. — Takie w sam raz na owce — dodała Alea, delikatnie przepychajac ˛ dr˙zacego ˛ brata Owczarza przez tłum. W´sród pasterzy zawrzało. — Wyzbad´ ˛ z si˛e boja´zni, bracie Elokwencie. Zagin˛eło jedynie kilkaset — obwie´scił Papa Jerz, zajmujac ˛ miejsce za pulpitem i szeroko rozkładajac ˛ r˛ece w ewangelicznym ge´scie. — To niewielka puchata cena, jaka˛ musieli´smy zapłaci´c za t˛e bezcenna˛ lekcj˛e! — Oskar˙zycielsko wskazał palcem na mas˛e pasterzy. — Wy, którym tak pr˛edko do karania w imi˛e m´sciwej sprawiedliwo´sci, to wy utracili´scie wasze owce! — O rany! — mruknał ˛ brat Owczarz. — Lecz nasza owczarnia — ciagn ˛ ał ˛ podniesionym głosem Papa Jerz — owczarnia sług bo˙zych, błyszczacych ˛ z´ d´zbeł w oczach bogów, nasza owczarnia pasie si˛e rado´snie na polach nawet wtedy, gdy przemawiamy. — O rany, rany — mruknał ˛ brat Owczarz, a perliste krople potu wystapiły ˛ mu na przedwcze´snie rozszerzona˛ tonsur˛e. — Czy˙z was to nie zadziwia? Czy˙z nie traci ˛ to osławionymi niepoznanymi s´cie˙zkami bogów? 55
Wielebny Elokwent patrzył na ciskajace ˛ gromy usta Papy Jerza i był pod wraz˙ eniem. Chylił przed nim zakapturzone czoło: odchodziło tu cholernie dobre kaznodziejstwo. — We´zcie sobie te nauki gł˛eboko do serca, bo zaprawd˛e powiadam wam, niech nie ronia˛ łez, którzy postradali owce, lecz niech pozostawia˛ je w spokoju, a owce wróca,˛ merdajac ˛ ogonami! A teraz od´spiewajmy wspólnie psalm. . . — Ehem, ehem — odkaszln˛eła dziewi˛ecioletnia dziewczynka. — . . . sze´sc´ dziesiaty ˛ drugi, który traktuje o. . . — Ehem, ehem! — Niech kto´s da tej dziewczynce szklank˛e wody. . . — EHEM! Sadz˛ ˛ e, z˙ e kto´s ma wam co´s do powiedzenia! — krzykn˛eła Alea. — Spowiedzi odbywaja˛ si˛e w czwartki. . . — zaczał ˛ Papa. — My´sl˛e, z˙ e ten kto´s nie b˛edzie chciał czeka´c tyle czasu, prawda, bracie Owczarzu? Oblany zimnym potem tłu´sciutki klasztorny pasterz potulnie potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ ´ atobliwo´ — Wasza Swi ˛ sc´ . . . — wykrztusił, zaciskajac ˛ dłonie na kiju tak moc´ atobliwo´ no, z˙ e a˙z zbielały mu knykcie. — Wasza Swi ˛ sc´ . . . nasze owce znikn˛eły! Wielebny Elokwent przełknał ˛ gło´sno, obrócił si˛e na pi˛ecie i rzucił p˛edem w stron˛e kru˙zganków — jedynej nadziei na doczesna˛ wolno´sc´ . — Bra´c go! — pisnał ˛ Papa Jerz, wyskoczył zza pulpitu, porwał spory, wykonany z brazu ˛ lichtarz i ruszył za uciekajacym ˛ Ojcem M˛eczybuła,˛ marzac ˛ o rozerwaniu zdrajcy na strz˛epy i naskakiwaniu na nie obunó˙z. Alea u´smiechn˛eła si˛e, gdy dostrzegła, jak za znikajacym ˛ w kru˙zgankach Papa˛ rusza reszta rozw´scieczonego tłumu. W jaskini, której mrok roz´swietlało jedynie nikłe s´wiatełko lampy lawowej, Nabab odrzucił głow˛e do tyłu i wybuchnał ˛ dono´snym s´miechem. Wszystko szło wspaniale. Absolutnie idealnie. Jeszcze jedno posuni˛ecie, a zwyci˛estwo w wyborach b˛edzie miał w kieszeni. Czy otrzymawszy w prezencie migotliwy dar telewpływania, Mroczny Lord d’Abaloh b˛edzie mógł odmówi´c mu tytułu Naczelnego Grabarza? Podziemie nigdy jeszcze nie widziało czego´s z tak wielkim diabelskim potencjałem i Nabab doskonale zdawał sobie z tego spraw˛e. Zachichotał na my´sl o tym, co udało si˛e jemu — amatorowi w porównaniu z d’Abalohem — osiagn ˛ a´ ˛c przez ostatnie trzy dni. Manipulujac ˛ posuni˛eciami dziewi˛ecioletniej dziewczynki, sprowadził lud D’vanouinów, rzesz˛e pasterzy oraz mieszka´nców Nawtykanu na kraw˛ed´z wojny. Wystarczy jeden ruch, by przekroczyli t˛e kraw˛ed´z i z pie´snia˛ na ustach ruszyli w sam s´rodek piekielnego szale´nstwa. Ale˙z zabaw˛e b˛edzie mie´c d’Abaloh! Nabab, dawno zapomniawszy o Flagicie, pozwolił sobie na jeszcze jeden przypływ samozachwytu, chichrajac ˛ si˛e i w my´slach poklepujac ˛ po pokrytych łuska˛
56
plecach. Za jakiego˙z geniusza zostanie uznany ten, kto ofiaruje Podziemiu pot˛eg˛e telewpływów. Przyszło´sc´ jeszcze nigdy nie malowała si˛e w tak ciemnych barwach.
***
Dyszac ˛ i rz˛ez˙ ac ˛ jak podstarzały z˙ ółw po przegranym pojedynku z aroganckim zajacem, ˛ Papa Jerz XXXIII przedostał si˛e przez bram˛e Nawtykanu i ruszył w stron˛e swych komnat. Obijanie si˛e w waskich ˛ kr˛etych kru˙zgankach w pogoni za tym przekl˛etym misjonarzem było m˛eczace. ˛ Jerz miał przewag˛e i byłby dorwał drania, gdyby wypadłszy przez drzwi z wielka˛ pr˛edko´scia,˛ nie potknał ˛ si˛e o rabek ˛ swej staro´swieckiej szaty i nie przekoziołkował par˛e razy. Najbardziej zadziwiajaca ˛ okazała si˛e pr˛edko´sc´ , jaka˛ twardy grunt osiagn ˛ ał, ˛ zmierzajac ˛ na spotkanie z Papa.˛ Teraz potrzebował długiej, miłej kapieli ˛ w goracej ˛ wodzie, kapieli, ˛ która pozwoliłaby mu pozby´c si˛e si´nców na plecach, powstałych, kiedy mnisi z GROM-u wraz z setka˛ rozw´scieczonych pasterzy podeptali go w biegu. Tak, długa goraca ˛ kapiel, ˛ butelka ciemnego piwa i spokój, by zdecydowa´c, co dokładnie powinien zrobi´c w sprawie tej kradnacej ˛ owce zgnilizny moralnej. . . — . . . pytałam, czy go złapali´scie? — powtórzyła mała dziewczynka, patrzac ˛ na Pap˛e wyczekujaco. ˛ Jej twarzyczk˛e zdobiła burza rudych włosów oraz para czerwonobiałych wsta˙ ˛zeczek zawiazanych ˛ w kokardy. — A wyglada ˛ na to? — odburknał ˛ Papa Jerz. — Tylko pytam. — Alea zachlipała, przybrała wyglad ˛ zranionej i wyd˛eła wargi. Kiedy on przejdzie na jej stron˛e, wszystko stanie si˛e łatwe. Serce Papy przeszyła lanca z˙ alu zaprawionego poczuciem winy. — Och, eee. . . przepraszam — powiedział. — Nie chciałem, z˙ eby zabrzmiało to tak niegrzecznie, ale. . . — Nie ma sprawy — odparła Alea przebiegle, u´smiechajac ˛ si˛e ze współczuciem. — Jeste´s zmartwiony, poniewa˙z ukradziono ci wszystkie owce, prawda? — A˙z tak to wida´c? — Martwisz si˛e o te małe, bezbronne istotki, brutalnie wyrwane z cieplarnianych warunków, jakie im stworzyłe´s. . . Papa przytaknał. ˛ — Przykro ci, z˙ e twoi oddani mnisi nie b˛eda˛ si˛e prawidłowo od˙zywia´c. . . — Racja! — Tym razem przytakiwał ju˙z bardziej pod wpływem irytacji ni˙z wyrzutów sumienia. — . . . jeste´s przygn˛ebiony, bo mo˙ze nie starczy´c wełny na zacerowanie skar57
pet braciszkom na zbli˙zajace ˛ si˛e zimowe miesiace. ˛ . . — Kolejne, jeszcze gwałtowniejsze skinienie głowa.˛ — Ale. . . — głos Alei nabrał ostro´sci — . . . najbardziej w´sciekły jeste´s za to, z˙ e wyszedłe´s na kompletnego głupca, kiedy wygłaszałe´s swoje najlepsze od lat improwizowane kazanie. . . — Tak jest! Wła´snie si˛e rozkr˛ecałem! — wyrzucił z siebie Papa Jerz. Dr˙zała mu górna warga. Wział ˛ gł˛eboki oddech, czujac, ˛ jak iskierka bo˙zego gniewu roznieca w nim płomienie oburzenia, a miech upokorzenia dmie na tlace ˛ si˛e w˛egle wysoce niepobo˙znej zło´sci. — A niech to! Takie kazanie! — Załkał, uderzajac ˛ pi˛es´cia˛ w otwarta˛ dło´n. — Byłem rwac ˛ a˛ rzeka˛ słów — oznajmił, rozkładajac ˛ r˛ece szeroko w melodramatycznym ge´scie. — Mogłem ich nawróci´c, poprowadzi´c ku s´wiatłu, z jałowego pustkowia nieszcz˛es´c´ przenie´sc´ na urodzajne pastwiska! — W jego głos wdarła si˛e błagalna nutka. — Wypomniałem im ich bł˛edy i ukazywałem gwiazdy! Wystarczyłaby jedna krótka minuta, a ich placz ˛ nad rozlanym mlekiem zamieniłby si˛e w pienie niebia´nskiego zachwytu. Mogłem. . . — No i co masz zamiar zrobi´c w tej sprawie, h˛e? — przerwała mu Alea. Papa Jerz zamilkł i wlepił oczy w dziewczynk˛e. — Zrobi´c. . . ? — wybełkotał, czujac, ˛ z˙ e ewangelizator w jego duszy łaknie pomsty. — Tak, zrobi´c — potwierdziła dziewczynka. — Oni nie tylko podw˛edzili wszystkie twoje owce, ale tak˙ze sprawili, z˙ e publicznie zrobiłe´s z siebie idiot˛e, oraz uniemo˙zliwili ci nawrócenie stu pasterzy. A ty co? Pozwolisz, z˙ eby im to uszło na sucho? Zdesperowany Papa usiłował pohamowa´c swoje instynkty. — Eee. . . kiedy dorwiemy Wielebnego Elokwenta, wydusimy z niego. . . to znaczy, zaprosimy go do spowiedzi i pozwolimy wyzna´c, co zrobił z owcami, i. . . — wyjakał. ˛ Uszło jego uwagi, z˙ e Alea mówiła o „nich”, w liczbie mnogiej. — Nic z tego nie b˛edzie. W ten sposób nie odzyskasz owiec. Przez twarz Papy przebiegł grymas szale´nstwa. — Sprawimy mu porzadne ˛ lanie. . . — Zda˙ ˛zył jeszcze zapiszcze´c, zanim odzyskał nad soba˛ kontrol˛e. — Chciałem powiedzie´c, z˙ e to dotychczas działało, wyzna wszystko przed obliczem ziemskiego namiestnika. . . — Nie tym razem! On ich nie ma. Elokwent współpracuje z D’vanouinami. Nabab wybuchnał ˛ piekielnym s´miechem na widok przera˙zonego wyrazu twarzy Papy Jerza. Wiedział, jaki efekt wywoła, wspominajac ˛ tych pogan. W umy´sle Papy zawrzało. Mógł jako´s przej´sc´ do porzadku ˛ dziennego nad tym, z˙ e zrobiono z niego idiot˛e. . . ale nie, je´sli stało si˛e to za sprawa˛ bandy niewiernych! — Tak! — sykn˛eła Alea, oblekajac ˛ jego rozgoraczkowane ˛ my´sli w podburzajace ˛ słowa. — Ci przekl˛eci poganie ukradli twoje owce! Ich blu´zniercze usta nabiegaja˛ s´lina˛ na my´sl o twojej jagni˛ecinie. . . 58
Prawda uderzyła Pap˛e Jerza tak mocno, z˙ e a˙z pobladł na twarzy. Jego r˛ece napi˛eły si˛e, w my´slach si˛egał ju˙z po no˙ze, miecze, widły. . . Nabab przygotował misterna˛ siatk˛e kłamstw i wskoczył do umysłu Alei, samemu skupiajac ˛ si˛e na stworzeniu przekonujacej ˛ wizji D’vanouinów ta´nczacych ˛ wokół ognisk o zachodzie sło´nca i opiekajacych ˛ na ro˙znach soczyste owce. — Wła´snie teraz — warkn˛eła dziewczynka — rozpalaja˛ ogie´n, ostrza˛ no˙ze i dziela˛ si˛e podpłomykami! Papa Jerz skrzywił si˛e z w´sciekło´sci i biegiem ruszył w stron˛e Zbrojowni. My´ etej Wojnie podnosiły si˛e w jego głowie jak g˛esta mgła, zasnuwajac s´li o Swi˛ ˛ idee pokojowego rozwiazania ˛ konfliktu i uruchomienia handlu jagni˛etami w zamian za. . . Nabab przygotowywał si˛e do ostatniego posuni˛ecia, kopa, który po´sle Pap˛e Jerza w dół militarystycznego zbocza. Przez tych kilka chwil, zanim Papa ostatecznie zdecyduje si˛e na wypowiedzenie wojny, demon b˛edzie musiał bardzo starannie dobiera´c słowa. Przemy´sliwał sobie wszystko, s´wiadom tego, z˙ e Jerz znajduje si˛e dopiero na poczatku ˛ emocjonalnej zje˙zd˙zalni. Tak łatwo mógłby teraz zwróci´c w kasie kocyk pod pup˛e i zrezygnowa´c z jazdy. . . Lecz w tej chwili wahania oddziaływanie umysłowe straciło swój p˛ed. Na moment my´sli Alei wy´slizgn˛eły si˛e spod jego kontroli. Nabab pow˛edrował spojrzeniem ku górze, czujac, ˛ jak zakłócenia prze´slizguja˛ si˛e pomi˛edzy palcami jego diabelskiego u´scisku. Wolna wola Alei wiła si˛e i walczyła, gdy nagle zrozumiała, z˙ e ma szans˛e na odzyskanie wolno´sci. Wierzgała i brykała, równie trudna do uchwycenia jak tłusty w˛egorz. . . — Czas podja´ ˛c działania. . . albo twoja trzódka zostanie przerobiona na kebab! — telewpłynał ˛ Nabab, dołaczaj ˛ ac ˛ wizj˛e rozta´nczonych D’vanouinów. Alea otworzyła usta, by si˛e odezwa´c. — Czas pod. . . — Zamilkła i w zamy´sleniu przyło˙zyła dło´n do policzka. Nabab zaklał ˛ i skoncentrował si˛e jeszcze mocniej. — Czas pod. . . — powtórzyła dziewczynka zapatrzona w hasajacych ˛ w jej my´slach nomadów. Romantyczne my´sli o pustynnej przygodzie wdarły si˛e w głab ˛ jej naiwnej ja´zni. — Trzeba przy´ zna´c, z˙ e to brzmi fajnie. Swie˙ zy kebab pod gołym niebem. . . Nababowi opadła szcz˛eka. Iskry interferencji przemkn˛eły przez jego głow˛e, dały si˛e słysze´c trzaski, a potem zapadła cisza. Pozostał tylko cichy, monotonny szum w uszach. Połaczenie ˛ zostało przerwane. — . . . taniec i przeja˙zd˙zka na wielbładzie, ˛ a potem noc pod namiotem przy kołyszacym ˛ do snu szmerze pustynnych owadów — zako´nczyła Alea głosem bardziej ni˙z dotychczas przystajacym ˛ do dziewi˛ecioletniej dziewczynki. — To nie to samo co kradzie˙z skarbu z podniebnego ladu, ˛ ale te˙z mogłoby by´c zabawnie! Słyszac ˛ te słowa, Papa Jerz potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ Na jego twarzy pojawił si˛e wyraz wstydu. I cho´c stał na poczatku ˛ zje˙zd˙zalni prowadzacej ˛ wprost ku otwartej wojnie, zdecydował si˛e odda´c kocyk pod pup˛e. 59
— Masz racj˛e. To pokojowy lud, który my´sli jedynie o ta´ncu i delikatnej jagni˛ecinie. Skromny sposób bycia nie daje im sposobno´sci zakupu. . . — wymruczał i ruszył w stron˛e ołtarza, wznoszac ˛ dzi˛ekczynne modły i przygotowujac ˛ si˛e w duchu na cała˛ noc kl˛eczenia. Zdejmujac ˛ z głowy złocista˛ siateczk˛e, Nabab j˛eknał ˛ i warknał ˛ bezsilnie. Popsuta! Nowa zabawka okazała si˛e zawodna. Krzyczał i walił pi˛es´ciami w obsydianowy stół, w ten sposób wyładowywał frustracj˛e. Jego z˙ elazna gwarancja zwyci˛estwa w wyborach le˙zała przed nim zbrukana i zardzewiała, nienaprawialna, nieprzydatna. . . A wszystko to wina Flagita! Na pewno jego, to on wyskoczył z takim niedopracowanym, przereklamowanym szmelcem. Nabab raz jeszcze walnał ˛ pi˛es´cia˛ w stół, cisnał ˛ krzesłem przez cała˛ jaskini˛e i wybiegł, gło´sno uderzajac ˛ kopytami o podło˙ze. Alea, zdziwiona widokiem oddalajacego ˛ si˛e od niej Papy Jerza, potrzasn˛ ˛ eła głowa˛ z niedowierzaniem. Nie miała poj˛ecia, gdzie jest ani jak si˛e tu dostała. Ostatnia˛ zapami˛etana˛ na pewno rzecza˛ było to, z˙ e w wyniku niełaski, w jaka˛ popadła, powodujac ˛ wypadek z atramentem, posłano ja˛ do łó˙zka. . . Do łó˙zka! Wi˛ec to tak! To tylko sen, zadziwiajaco ˛ realistyczny wytwór jej wyobra´zni. Troch˛e to dziwne — wie, z˙ e to sen — ale co tam! Le˙zy sobie spokojnie pod kołderka,˛ nic złego nie mo˙ze jej si˛e przytrafi´c. W porzadku, ˛ zatem co powinna zrobi´c? Patrzyła, jak Papa Jerz oddala si˛e, pełen my´sli o modlitwie i kl˛eczeniu. Potem w jej głowie pojawiła si˛e wizja eksterminacji D’vanouinów, uderzajacych ˛ gniewnie mieczy, rycerzy idacych ˛ zwartym szykiem do ataku, szeregów miotajacych ˛ strzały łuczników. . .
***
— Stój! — krzykn˛eła w stron˛e oddalajacej ˛ si˛e szybko fioletowej postaci. — Wracaj! Do Zbrojowni idzie si˛e t˛edy! Przynie´s miecze, no˙ze i takie tam, to jest fajne! Hej! To jest mój sen! Ja tu rzadz˛ ˛ e, a ja chc˛e mieczy, no˙zy i d´zgania, o tak, mnóstwo, mnóstwo d´zgania, i. . . Hej! Słyszysz? Wracaj! — Przykro mi, nieczynne — oznajmiła demoniczna urz˛edniczka Transcendentalnego Biura Podró˙zy spółki z o.o. na widok Nababa, który przemknał ˛ koło niej i skierował si˛e w stron˛e pokoju kierownika. — Ale je´sli wpadniesz jutro, z przyjemno´scia˛ przyjm˛e od ciebie rezerwacj˛e. . . auu! — zawyła, kiedy pot˛ez˙ ny demon wyciagn ˛ ał ˛ ja˛ zza biurka i przyszpilił do s´ciany. — Odbieram to jako brak zgody na moja˛ propozycj˛e — wymruczała jeszcze, gdy Nabab dla wi˛ekszego wraz˙ enia wyszczerzył kły. 60
— Chc˛e si˛e zobaczy´c z kierownikiem — warknał ˛ intruz, rzucajac ˛ ja˛ z powrotem na krzesło. Kopniakiem otworzył sobie drzwi, przeleciał przez nie i zatrzasnał ˛ z hukiem. Urz˛edniczka masowała sobie gardło i z cicha narzekała: — Kompletny brak manier, spróbowa´c z takim grzecznie i prosz˛e, co si˛e dostaje w nagrod˛e. Przera˙zony Flagit uniósł głow˛e i przełknał ˛ s´lin˛e, widzac, ˛ jak pałajacy ˛ gniewem Nabab zmierza w jego stron˛e. Zanim zda˙ ˛zył si˛e poruszy´c, intruz uniósł szpon i rzucił na obsydianowe biurko wyszywana˛ złotem piusk˛e. — Zepsuta! — ryknał, ˛ pochylił si˛e oskar˙zycielsko nad biurkiem i poskrobał po nim pazurami. — Zawiodłe´s mnie. Bez tego wybory na pewno wygra Seirizzim! — Co jest. . . — Tkwił w moich szponach. Panowałem nad sytuacja.˛ Jeszcze jedno posuni˛ecie i nigdy by mi nie odmówił! Zanosiło si˛e na wspaniała˛ wojn˛e! Ale nic z tego! — wył Nabab, skr˛ecajac ˛ si˛e ze zło´sci. — Straciłem kontakt. . . — Ale o co chodzi? — Został tydzie´n do wyborów — krzyczał Nabab, odwracajac ˛ si˛e od biurka jeszcze bardziej czerwony ni˙z zwykle. — W czadek b˛edzie ju˙z po wszystkim. Za pó´zno! Nikt nie powstrzyma Seirizzima. . . — Powiedz w ko´ncu, co si˛e. . . Nabab tupnał ˛ kopytem, odwrócił si˛e i chwycił Flagita za gardło. We wpatrujacych ˛ si˛e w dr˙zacego ˛ agenta oczach szalało tornado. — Masz trzy dni na dostarczenie mi czego´s, co przesadzi ˛ o wyniku wyborów. Trzy dni, zrozumiano? Flagit przytaknał, ˛ wi˛ec Nabab pu´scił go z obrzydzeniem. — Ale powiedz, co poszło. . . — zaczał ˛ Flagit. Drzwi trzasn˛eły ponownie. — . . . z´ le? — zako´nczył. Z korytarza dobiegł go krzyk urz˛edniczki. Dr˙zacym ˛ pazurem podniósł z biurka złota˛ siateczk˛e. Dygoczac ˛ na całym ciele, ˙ niby stracił kontakt wpatrywał si˛e w nia˛ i zastanawiał, o co chodziło Nababowi. Ze i co´s było zepsute. Wstał i wymknał ˛ si˛e z biura. Przyszedł czas na pogaw˛edk˛e z Wielebnym Hipokrytem. Nabab był ju˙z w dwóch trzecich schodów na dół, wcia˙ ˛z przyspieszajac ˛ i przeklinajac ˛ w niewybredny sposób. — Co te˙z mi si˛e wydawało! — warknał ˛ na klatce schodowej. — Wojna, tam na górze, z tymi apatycznymi s´miertelnikami? Rozp˛etana przez dziewi˛ecioletnia˛ dziewczynk˛e? To nie miało szans powodzenia! Jak mogłem w to uwierzy´c?! Powinienem był uzale˙zni´c zwyci˛estwo w wyborach od czego´s, co miało jakiekolwiek szans˛e na sukces. Nabab, jeste´s idiota! ˛ Trzymaj si˛e tego, w czym jeste´s dobry, korupcji, łapówkarstwa i sabota˙zu! Wypadł przez tylne drzwi niezauwa˙zony przez seirizzimowego szpicla, który obstawiał front, i ruszył w stron˛e biura kapitana Naglfara, szefa flegeto´nskich 61
przewo´zników.
***
Pokazała energicznie w przeciwnym kierunku i pociagn˛ ˛ eła mocniej za habit Papy Jerza. Jak na posta´c ze snu jest do´sc´ uparty, my´slała sobie Alea, wynajdujac ˛ coraz to nowe argumenty na korzy´sc´ zawrócenia, otwarcia Zbrojowni i zrobienia fajowej zadymy. Wiedziała, z˙ e je´sli szybko go nie przekona, nadejdzie ranek i ju˙z nigdy nie b˛edzie miała okazji nikogo zad´zga´c. — Posłuchaj! — krzyczała. — Nie mo˙zesz po prostu pój´sc´ do nich i poprosi´c, z˙ eby oddali owce. Musisz mie´c bro´n, z˙ eby było ich czym d´zga´c. Mnóstwo broni! Opró˙znij półki! — Jej głos przybierał na desperacji, w miar˛e jak Papa wlókł ja˛ za soba˛ po podłodze. — Uzbrój wszystkich swoich mnichów po z˛eby i zaatakuj pogan. Daj mi miecz, to ci poka˙ze˛ . Stratuj ich. Pu´sc´ z dymem. Zad´zgaj! Por˙znij na kawałeczki! Nie masz wyboru. Honor jest cenniejszy od pokoju! Głuchy na argumenty Alei Papa Jerz p˛edził przed siebie kru˙zgankami z głowa˛ pełna˛ odpowiednich na t˛e okazj˛e psalmów. Szybko skr˛ecił za róg i wpadł na odzianego w fiolety generała Synoda. Nikogo ani nic innego Papa nie zauwa˙zył w ciagu ˛ ostatnich pi˛eciu minut. — Wspaniałe powitanie mi zgotowali´scie, nie ma co — burknał ˛ generał-egzorcysta, doprowadzajac ˛ si˛e do porzadku ˛ i przygładzajac ˛ wasy. ˛ — Zupełnie jakby wszystkich uprowadzono czy co´s takiego. — Masz wiadomo´sci? — zapytał Papa, chwytajac ˛ generała za kołnierz i wpatrujac ˛ mu si˛e gł˛eboko w oczy. — Złapali´scie go? — H˛e? Kogo mieli´smy złapa´c? O czym ty mówisz? — Melepet˛e? Macie go? — Papa nie mógł doczeka´c si˛e wiadomo´sci o swojej trzódce. — Dobrze si˛e czujesz? Czy kiedy wyp˛edzałem złe duchy z biednych, bezbronnych dziewic w Cranachanie, tu wydarzyło si˛e jakie´s nieszcz˛es´cie? To długa droga, sam wiesz, przez góry, jestem całkowicie padni˛ety. B˛edzie jaka´s wy˙zerka? Zjadłbym owc˛e z kopytami. Twarz Papy Jerza przybrała dziwna˛ barw˛e. — To nie jest dobry moment na jagni˛ecin˛e, generale — wykrztusił. Na d´zwi˛ek słowa „generał” Alea nadstawiła uszu. Łamała sobie głow˛e, usiłujac ˛ rozszyfrowa´c, co ono znaczy. Wiedziała, z˙ e ma co´s wspólnego z wojnami, bitwami i w ogóle. Gdyby tylko zdołała sprawi´c, z˙ e on namówi Pap˛e. . . — Co? — prychnał ˛ Synod. — Przecie˙z mamy s´rod˛e. Tylko mi nie mów, z˙ e ju˙z wszystkie wtrzasn˛ ˛ eli´scie! 62
Papa Jerz pokr˛ecił głowa.˛ — Najazd D’vanouinów! — zapiszczała Alea. — Ukradli je! Nozdrza generała Synoda zadr˙zały, gdy wyczuł, z˙ e w powietrzu wisi co´s wi˛ecej ni˙z banalny egzorcyzm. Od czasu jego odej´scia z GROM-u min˛eła dekada, która˛ sp˛edził na wyganianiu diabłów z wszystkich bez wyjatku, ˛ nabrał wi˛ec ch˛etki na co´s o bardziej militarnym charakterze. Egzorcyzmy były w porzadku, ˛ ale nie miały tego typowo kontaktowego charakteru wła´sciwego pełnoprawnym wojnom. Nie, kiedy przychodzi co do czego, nie ma to jak dobry manewr oskrzydlajacy. ˛ Teraz zadr˙zały mu wasy. ˛ — Pozwolili´scie D’vanouinom odej´sc´ z nasza˛ trzoda? ˛ — wykrzyczał, zbyt zdruzgotany i podniecony, by dopu´sci´c do głosu rozsadek. ˛ Papa Jerz przytaknał. ˛ Serce Alei zabiło mocniej. — W takim razie na ko´n! Poka˙zmy tym draniom, jak ko´ncza˛ złodziejscy poganie! — zakrzyknał ˛ entuzjastycznie Synod. Alea promieniała. Jerz zacisnał ˛ z˛eby na d´zwi˛ek słowa „poganie”. — Nie mog˛e tak uczyni´c — zaprotestował. — To nie jest kwestia religijna. — Tchórz! — odpowiedziała Alea. — To nasza trzoda. Jest własno´scia˛ Nawtykanu, a wi˛ec to owieczki bo˙ze! — oznajmił Synod w tonie kaznodziejskim. Alea przytakn˛eła i ponownie szeroko si˛e u´smiechn˛eła. — Nie — zaoponował Papa tak spokojnie, jak tylko mógł. — To sprawa s´wiecka. Czarna Stra˙z poradzi sobie z nia.˛ — Phi! Zaufasz Tojadowi w tak powa˙znej sprawie? Znajac ˛ jego niezrównane tempo pracy? — zakpił generał. Alea burkn˛eła co´s pod nosem i — wcia˙ ˛z przekonana, z˙ e s´ni — j˛eła zastanawia´c si˛e, ile godzin zostało do rana. Stwierdziwszy, z˙ e marnuja˛ zdecydowanie zbyt wiele czasu, postanowiła zmieni´c taktyk˛e. Wstała i z chichotem wskazała palcem na lewa˛ stop˛e generała. — Masz dziur˛e w skarpecie! Synod oblał si˛e rumie´ncem i popatrzył na dziewczynk˛e. — Tak, od jakiego´s czasu my´sl˛e, z˙ e trzeba by ja˛ zacerowa´c, ale. . . — Za pó´zno! — Alea u´smiechn˛eła si˛e z wy˙zszo´scia,˛ jak gdyby znała jaka´ ˛s informacj˛e, do której on nie ma dost˛epu. — Nie, nie. Do zimy jeszcze dwa miesiace, ˛ brat tkacz zrobi mi nowa˛ par˛e. . . — Z czego? — My´sli Alei kra˙ ˛zyły wokół mieczy i no˙zy. — Z wełny. . . — zaczał ˛ generał Synod, po czym oskar˙zycielsko spojrzał na Pap˛e Jerza. Papa wzruszył ramionami. Synod warknał. ˛ 63
Alea rado´snie wymachiwała piastkami. ˛ — Jak sadz˛ ˛ e, bez stadka małych, s´licznych owieczek moga˛ by´c problemy z zaopatrzeniem w skarpety! — zagrzmiał generał. Papa Jerz przytaknał. ˛ — Na ko´n! — zakrzyknał ˛ Synod. — Nie wydaje mi si˛e, by skarpetki były wystarczajacym ˛ powodem. . . — zda˛ z˙ ył powiedzie´c Papa, zanim dojrzał gasnacy ˛ zapał generała. Synod warczał pod nosem. Jego ch˛etka do bitwy rosła, ale usprawiedliwianie wojny brakami w zaopatrzeniu odzie˙za˛ stanowiłoby lekka˛ przesad˛e. Zdenerwowany i w´sciekły zaczał ˛ gładzi´c si˛e po brodzie. Alea, niezniech˛econa tym drobnym niepowodzeniem i bardziej ni˙z kiedykolwiek zdeterminowana, z˙ eby przed s´niadaniem doprowadzi´c do zadymy, u´smiechn˛eła si˛e do Synoda. — Cz˛esto mam dziury w skarpetkach — powiedziała — ale nie narzekam. Po prostu wyciagam ˛ stopy przed ogniem i patrz˛e na przygotowania do kolacji. Na przykład wesoło skwierczacego ˛ pieczonego barana. . . Papa i generał popatrzyli po sobie. W ich głowach pojawiły si˛e identyczne wizje. Alea tymczasem ciagn˛ ˛ eła niewzruszenie: — Posypanego szczypta˛ s´wie˙zego rozmarynu, z chrupiac ˛ a˛ brazow ˛ a˛ skórka˛ natarta˛ miodem i imbirem. . . ach, ten kuszacy ˛ zapach. . . Papa j˛eknał ˛ i potarł si˛e po brzuchu. — Złotawe ziemniaczki piekace ˛ si˛e w spływajacym ˛ z barana tłuszczyku. Nó˙z przecinajacy ˛ soczysty udziec. . . W brzuchu generała burczało, jakby maszerowała tam cała armia. — Delektujcie si˛e tym zapachem, rozkoszujcie si˛e niebia´nskim aromatem, pławcie si˛e w my´slach o tym, jak rozpuszcza si˛e wam w ustach. . . bo tylko tyle b˛edziecie z tego mie´c! — zako´nczyła peror˛e Alea. Jerz podskoczył i otworzył oczy. — Na bogów, ona ma racj˛e! — zakrzyknał ˛ generał Synod. — Bez jagni˛eciny czy baraniny do czasu, a˙z Tojad ruszy swój tłusty tyłek i odzyska owce. Ale wtedy ju˙z b˛edzie za pó´zno! Naprawd˛e chcesz, z˙ eby ci brudni poha´ncy zatapiali swe blu´zniercze kły w naszych czystych barankach? Cieszysz si˛e na my´sl o samotnych ziemniaczkach, tulacych ˛ si˛e z zimna do siebie na naszych półmiskach, t˛eskniacych ˛ do czułego towarzystwa swych natartych rozmarynem kumpli od talerza? Tego było dla Papy zbyt wiele. — Niech cholera we´zmie tych złodziei! — krzyknał. ˛ — Na ko´n! Nadszedł czas odkupienia! To oznacza WOJNE! ˛ — Tak, tak, tak! — zapiszczała Alea rado´snie i podskoczyła w miejscu. Nabab byłby z niej dumny.
64
***
Wyczerpany Flagit ukrył głow˛e w ramionach i gł˛eboko westchnał. ˛ Od wielu godzin tkwił w tym ciasnym magazynie, uwi˛eziony pomi˛edzy szczytem drapacza powłok a niezliczonymi tonami skał, i zaczynało by´c mu naprawd˛e duszno. Temperatura musiała oscylowa´c w okolicy sze´sciuset osiemdziesi˛eciu stopni. Zerknał ˛ spode łba na Wielebnego Hipokryta, strona po stronie i rozdział po rozdziale powtarzajacego ˛ tre´sc´ ksia˙ ˛zki o telewpływaniu, i zaklał ˛ pod nosem. Czego on szukał? Co poszło nie tak? W ciagu ˛ ostatnich o´smiu godzin ponad sto razy usiłował przeja´ ˛c kontrol˛e nad czym´s za pomoca˛ złoconej piuski, przymierzał si˛e nawet do szczura. Za ka˙zdym razem jednak słyszał tylko przeciagły, ˛ monotonny j˛ek. Co ten cholerny Nabab z tym zrobił? I jak s´miał pakowa´c si˛e tutaj w ten sposób, straszac ˛ pracowników i wyginajac ˛ takie ładne drzwi? Nie jest Naczelnym Grabarzem. Co to, to nie. Wiele mu jeszcze brakuje, a bez mojej pomocy nigdy mu si˛e nie uda, co do tego nie ma watpliwo´ ˛ sci. Flagit, chłopcze, powtarzał sobie demon, nigdy przenigdy. W papce jego mózgu zakiełkował pewien pomysł. W ten sposób umysł demona zareagował na konieczno´sc´ tkwienia w tym upale i zapracowywania si˛e po łokcie w poszukiwaniu rozwiazania, ˛ które pozwoli komu´s innemu czerpa´c korzys´ci z niewypowiedzianej władzy. Do wyborów mo˙ze stana´ ˛c ka˙zdy. . . ! W tej samej chwili, gdy ta mo˙zliwo´sc´ przyszła mu na my´sl, odrzucił ja,˛ rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e nerwowo na boki. Nie pozwól nikomu przyłapa´c si˛e na takich refleksjach, to niebezpieczne, upomniał samego siebie. Wr˛ecz pachnie buntem, ot co. Zignorował czy te˙z nie zwrócił uwagi na t˛e cz˛es´c´ jego woli, która zdawała si˛e mówi´c: „A co jest złego w odrobinie buntu, h˛e?”. Potrzasn ˛ ał ˛ głowa,˛ zerwał si˛e na równe nogi i podszedł do wcia˙ ˛z s´l˛eczacego ˛ nad „Telewpływaniem dla opornych” Hipokryta, który bez zrozumienia i przekonania recytował poszczególne wersy. — . . . system kontroli, który czasami pozwala biegle opanowa´c cudze zdolnos´ci umysłowe. Na przestrzeni dziejów marzeniem wielu pokole´n władców było utrzyma´c swoja˛ zwierzchno´sc´ nad ludem. . . — Starczy, starczy! — Flagit j˛eknał, ˛ usiłujac ˛ z powrotem skupi´c my´sli. — To donikad ˛ nie prowadzi. Zacznij jeszcze raz. — Od poczatku? ˛ — mruknał ˛ z niedowierzaniem Hipokryt. — Mówiłem ju˙z. . . — Wiem. Ale wcia˙ ˛z nie działa tak, jak powinno, prawda? — warknał ˛ Flagit, smagajac ˛ zastygłe powietrze złota˛ piuska.˛ — Nie chc˛e wysłuchiwa´c twoich pyta´n. Po prostu zrób to, co mówi˛e.
65
Hipokryt wzruszył ramionami. — W porzadku ˛ — burknał, ˛ wział ˛ gł˛eboki oddech i zaczał ˛ od poczatku: ˛ — Telewpływanie dla opornych. Sugestywne oddziaływanie umysłowe w dwudziestu czte. . . — Stój! — przerwał mu Flagit. — Co´s ty powiedział? Wielebny wzniósł oczy ku niebu, ponownie gł˛eboko westchnał ˛ i wycedził: — Telewpływanie dla opornych. Sugestywne od. . . — Sugestywne! — wrzasnał ˛ demon i czuł, jak wielki kamie´n spada mu z serca. — Sugestywne. Ha! To jest to! — Co? — Ka˙zdy, zupełnie ka˙zdy, mo˙ze zignorowa´c przekaz, je´sli ma na to ochot˛e — wykrzykiwał Flagit, wymachujac ˛ siateczka.˛ — Mo˙zesz ich namawia´c, ale nie zmusza´c. Po prostu moga˛ odłaczy´ ˛ c si˛e w dowolnym momencie. Wi˛ec o to chodzi! — Flagit podbiegł do Hipokryta z szeroko rozpostartymi ramionami, porwał go w gór˛e, mocno pocałował w czoło, po czym obrócił si˛e na kopycie i fałszywie pogwizdujac, ˛ wypadł przez drzwi. — Nabab nigdy nie dawał sobie rady z dziewczynami! — rzucił jeszcze na odchodnym. Czy to z powodów religijnych, czy te˙z po prostu z niech˛eci wobec demonicznych gwizdów, Hipokryta raczej zmartwiło, z˙ e wysoki na dziewi˛ec´ stóp diabeł tak bardzo ucieszył si˛e z powodu czego´s, co wła´snie od niego usłyszał.
***
Wygladało ˛ na to, z˙ e przebywajacy ˛ w gł˛ebokiej krypcie generał Synod b˛edzie s´niadał najlepiej od wielu lat. Samo jedzenie nie prezentowało si˛e najlepiej — kilkadziesiat ˛ królików, niewa˙zne, jak umiej˛etnie upieczonych, uduszonych czy usma˙zonych, nie mogło zastapi´ ˛ c jednego porzadnie ˛ upieczonego barana z morelami, miodem i rozmarynem. Jednak to wła´snie ten całkowity brak czegokolwiek cho´cby powierzchownie przypominajacego ˛ owce dodawał posiłkowi specyficznego smaczku. Brak baraniny i jagni˛eciny podkre´slał blisko´sc´ wojny i pomagał si˛e na niej skupi´c. Ale brat szeregowiec Szlam D˙zi-had wcale nie miał ochoty na wojn˛e. Zamszowe włosy na jego karku nasro˙zyły si˛e, popadł w zamy´slenie. Potrzebował dwunastu i pół lat słu˙zby w Wyznaniowych Oddziałach Prewencyjnych oraz osiemnastu miesi˛ecy GROM-owego szkolenia, z˙ eby si˛e tu dosta´c, a tu nagle, w przeddzie´n wznowienia przez niego prywatnej walki o Prawd˛e, Sprawiedliwo´sc´ i Cranacha´n˙ ski Styl Zycia, które to idee zaszczepił w nim s´wiatobliwy ˛ sier˙zant Zenit — niech 66
go bogowie błogosławia! ˛ — rozpoczyna si˛e wojna. Generał zasiadł na honorowym miejscu u szczytu stołu i zlustrował wzrokiem biesiadników, noszacych ˛ l´sniace ˛ odznaki GROM-u: orła trzymajacego ˛ w jednym ˙ szponie miecz, a w drugim chochl˛e i motto „Zywia˛ i bronia”. ˛ Krew w z˙ yłach generała pulsowała rado´scia˛ na my´sl o bitwie, w której b˛eda˛ mieli okazj˛e wykaza´c si˛e ci nowi rekruci, rozpalał wi˛ec w sercach zebranych antyheretycki z˙ ar. — . . . i oto na wasze młode, silne łopatki spada odwa˙znik pomszczenia tej zniewagi, naprawienia krzywdy, która stała si˛e przedziałem nas wszystkich! — grzmiał, nie zwracajac ˛ specjalnej uwagi , na popełniane przez siebie drobne styli˙ styczne bł˛edy. Wszak s´wiadczyły tylko o tym, jak bardzo jest wzburzony. Zaden prawdziwy sługa bo˙zy nie powinien zaczyna´c dnia bez pieczonej baraniny. Takie było w ka˙zdym razie zdanie Synoda. — Unie´scie kielichy! — zakrzyknał, ˛ po czym wskoczył na stół, odkorkował butelk˛e miodu pitnego i hojnie rozlał go pomi˛edzy szklanice współbraci. Pocia˛ gnał ˛ solidnego łyka wprost z flaszki i u´smiechnał ˛ si˛e. Przynajmniej mieli na s´niadanie miód — nie było wi˛ec a˙z tak z´ le. Pozostali z˙ ołnierze starannie opró˙znili swoje kielichy. Wtedy Synod, jakby nie miał pot˛ez˙ nej nadwagi, zeskoczył ze stołu u jego kra´nca, obrócił si˛e na pi˛ecie, tupnał ˛ w kamienna˛ podłog˛e i wydał komend˛e: — Prezentuuuj psalm! Sandały uderzyły o podłog˛e, wszyscy zebrani przyj˛eli postaw˛e zasadnicza.˛ Jednocze´snie wyciagn˛ ˛ eli z kabur w habitach polowe psałterze, przekartkowali je i zacz˛eli czyta´c. Bez słowa polecenia, co niezmiernie ucieszyło generała, krypta rozbrzmiała echem stu osiemdziesi˛eciu uderze´n podeszew o podłog˛e na minut˛e. Mnisi z GROM-u połaczyli ˛ si˛e w pary i ruszyli truchtem. Brat kapitan „Mnietek” Otoczak podniesionym głosem rozpoczał ˛ deklamacj˛e psalmu 936, stworzonego poprzedniego wieczora przy znacznym udziale miodu pitnego. — Papo, Papo, jest mi z´ le! ˙ Zołnierze odpowiedzieli chórem: — Zabrali baranin˛e! — Wi˛ec zrobimy krucjat˛e! — I wygramy jeje je! Wzmocnieni psalmem z˙ ołnierze nawtyka´nskiego oddziału jednostki GROM ze s´piewem na ustach wymaszerowali z krypty i ruszyli do walki. Generał Synod otarł łz˛e dumy i podzi˛ekował bóstwom za niestworzenie go D’vanouinem. Nast˛epnie dosiadł konia i ruszył po posiłki.
67
***
Czarne nurty rzeki Flegeton opływały kadłub promu i gin˛eły w styksowym mroku Hadesji. Dziesiatki ˛ innych jednostek, nap˛edzanych piekielnymi silnikami wyrzucajacymi ˛ tony trujacych ˛ wyziewów do g˛estej atmosfery, przedzierały si˛e z ładunkiem nowych dusz przez rzek˛e o konsystencji syropu. — A co z tego b˛ed˛e miał ja i reszta chłopców? — zawarczał kapitan Naglfar nad sterem swojego promu. — Zostaniecie wynagrodzeni — odwarknał ˛ Nabab. — Hmm. A o jakim wynagrodzeniu my´slisz? — Oczy kapitana tliły si˛e pod daszkiem czapki jak z˙ ar w fajce, która˛ s´ciskał mi˛edzy z˛ebami. — Odpowiednim — odparł Nabab i splunał ˛ dla wi˛ekszego wra˙zenia. Zanosiło si˛e na porzadne ˛ targi, ale był na nie przygotowany. Porzadnie ˛ przygotowany. — Lubi˛e du˙zo. . . — B˛edziesz miał du˙zo. — . . . pozostali chłopcy te˙z — zako´nczył Naglfar, z uciecha˛ zaciagaj ˛ ac ˛ si˛e dymem z fajki. Nabab przełknał ˛ i przez chwil˛e popatrzył po swoich kopytach. Zbyt gorliwie, zbyt szybko wszedł w ten interes! Zanosiło si˛e na wydatki. — Dotrwajcie do wyborów, a dostaniecie podwy˙zk˛e. Stawka „obol za dusz˛e” utrzymuje si˛e ju˙z od zbyt dawna, dobrze o tym wiecie — oznajmił tonem wytrawnego negocjatora. — To b˛edzie uzupełnienie naszego „wynagrodzenia”? — Oczywi´scie. Naglfar zamilkł i mocno si˛e zaciagn ˛ ał. ˛ — Załapia˛ si˛e te˙z nasi bracia znad Styksu? — zapytał, przeszywajac ˛ Nababa ognistym spojrzeniem. — Oto zadatek — warknał ˛ Nabab, odgarnał ˛ poł˛e płaszcza przeciwpłomiennego i cisnał ˛ na ziemi˛e p˛ekata,˛ zach˛ecajaco ˛ pobrz˛ekujac ˛ a˛ sakw˛e. Szyderczy u´smiech zadowolenia wypełzł na łuskowata˛ twarz kapitana. — To pójdzie na pokrycie wydatków, wiesz, transparenty, plakaty itepe. Nabab a˙z si˛e zakrztusił. Kolejne pi˛etna´scie tysi˛ecy oboli! — Zrobicie to? Naglfar u´smiechnał ˛ si˛e i poklepał sakw˛e. — Kupiłe´s sobie strajk. Za godzin˛e ju˙z nas tu nie b˛edzie! — Si˛egnał ˛ i zadał ˛ w wielki róg. Trzy długie, dwa krótkie i jeszcze jeden długi gwizd rozeszły si˛e ponad powierzchnia˛ Flegetonu. Nim ucichło ich echo, dała si˛e słysze´c kakofonia odpowiedzi wszystkich kapitanów, którzy rozpoznali znaczenie wiadomo´sci. — Spotkanie komitetu strajkowego za dziesi˛ec´ minut!
68
***
Na skraju Pustyni Bł˛ednej zadr˙zały, a potem rozchyliły si˛e z´ d´zbła g˛estej pustynnej trawy. Para oczu omiotła wzrokiem rozpo´scierajac ˛ a˛ si˛e u podnó˙za wydmy mas˛e namiotów, dwa razy mrugn˛eła i wycofała si˛e. Było tak, jak mówiła dziewczynka. Nie wystawili stra˙zy. Pot˛ez˙ nie zbudowany pasterz Neame wykrzyknał ˛ kilka komend i przygotował si˛e do ataku. Plan był pi˛ekny w swojej prostocie. Mieli zbiec po wydmie, porwa´c owce i pogna´c je z powrotem tak szybko, jak tylko pozwola˛ na to ich obute w sandały nogi. Tak, plan był elegancki, wyrafinowany i miał tylko jedna˛ wad˛e. Był z góry skazany na pora˙zk˛e. W odpowiedzi na rozkaz Neamego pasterze dobyli z pochew no˙zy do strzyz˙ enia owiec, wyskoczyli zza trawiastego ukrycia i pop˛edzili w dół po zboczu wydmy. Gdy mkn˛eli tak ku obozowi D’vanouinów w´sród pryskajacych ˛ spod stóp fontann piasku, nabierali tempa i ka˙zdy nast˛epny krok był dłu˙zszy od poprzedniego. D’vanouini podnie´sli alarm. Rozległ si˛e pojedynczy piskliwy d´zwi˛ek kr˛econego koziego rogu. D´zwi˛ek, który powinien wzbudzi´c w atakujacych ˛ uczucie dogł˛ebnego strachu, zmusi´c ich do zatrzymania si˛e i przemy´slenia dokładnie, jaka˛ warto´sc´ ma przeci˛etnej wielko´sci stado owiec w porównaniu z, dajmy na to, nagła˛ utrata˛ z˙ ycia w wyniku niezliczonych ciosów s´wie˙zo naostrzonych jataganów. Powinien. . . ale nie wzbudził i nie zmusił ich. Neame u´smiechał si˛e, biegnac ˛ wzdłu˙z skraju Pustyni Bł˛ednej. Wywołanie w obozie pogan alarmu i danie im czasu na przygotowanie si˛e do nadchodza˛ cej potyczki stanowiło cz˛es´c´ jego chytrego planu. Sami rozumiecie, to, jak dobrze uzbrojeni sa˛ D’vanouini, nie jest w istocie wa˙zne — tak w ka˙zdym razie my´slał Neame, majacy ˛ za soba˛ wiele lat praktyki jako pasterz. Kariera zawodowa nauczyła go, z˙ e pot˛ez˙ ny, wredny baran z kr˛econymi rogami jest gro´zny tylko wtedy, gdy ma sposobno´sc´ do szar˙zy. Czy kto´s kiedy´s słyszał o pasterzu poturbowanym przez spokojnie przechadzajacego ˛ si˛e merynosa? Ale wystarczy kilkaset jardów rozbiegu, a. . . Wła´snie dlatego pasterze sp˛edzaja˛ owce zbite w tak ciasne gromady. Bezpiecze´nstwo i Higiena Pracy to podstawa. Tak wi˛ec do zwyci˛estwa nad nomadami wystarczy sp˛edzi´c ich wszystkich w jedno miejsce i pilnowa´c, by przebywali ciasno stłoczeni, co uniemo˙zliwi im wywijanie zabójczymi jataganami. Okra˙ ˛zy´c i oskórowa´c. Banał. Gdyby atakowali stado niewiernych owiec, bez watpienia ˛ odnie´sliby sukces. Istniały jednak˙ze dwa drugorz˛edne aspekty, których Neame nie przewidział. Po pierwsze, owce z zasady nie dosiadaja˛ bojowych wielbładów ˛ dwugarbnych; po
69
drugie, owce nigdy nie wypracowały skutecznej strategii trójklinowego manewru okra˙ ˛zajacego. ˛ Po trzydziestu sekundach za˙zartego d´zgania i ci˛ecia Neame zdał sobie spraw˛e, z˙ e by´c mo˙ze ocenił sytuacj˛e zbyt pochopnie. W jego stron˛e mknał ˛ wła´snie kolejny dosiadajacy ˛ wielbłada, ˛ dracy ˛ si˛e wniebogłosy nomada. . .
***
Je´sli nie zwraca´c uwagi na ciagły ˛ szum lawy w podpodłogowym ogrzewaniu, krzyki cierpiacych ˛ katusze pot˛epionych dusz, dochodzace ˛ zza okna hałasy godziny zgrzytu i złowrogi stukot pazurów na obsydianowym stole, cisza panujaca ˛ w tym biurze mogłaby doprowadzi´c kogo´s do szale´nstwa. Zwłaszcza gdyby ten kto´s odwrócił si˛e i ujrzał złowieszczy wyraz twarzy stojacego ˛ tyłem do lampy lawowej demona. Miał wykrzywione usta, zaci´sni˛ete z˛ebiska i mocno zmru˙zone oczy. Był maksymalnie skoncentrowany. Nabab przygotował kolejny naostrzony stalaktyt, skupił wzrok na portrecie wiszacym ˛ na przeciwległej s´cianie i rzucił. Pocisk ze s´wistem przemknał ˛ przez pokój, wbijajac ˛ si˛e ostatecznie na gł˛eboko´sc´ kilku cali w t˛etnic˛e szyjna˛ szefa Urz˛edu Imigracyjnego. Z portretu sterczało ju˙z dwadzie´scia pi˛ec´ innych stalaktytów. Nabab zaklał ˛ siarczy´scie, z˙ ałujac, ˛ z˙ e nie rzuca w prawdziwego Seirizzima. Gdyby tak było, nie miałby innych konkurentów do funkcji Naczelnego Grabarza, w jego łapach znalazłaby si˛e cała władza w Mortropolis i w ko´ncu wyrwałby si˛e z tego przekl˛etego biura. Zasady były jasne: musiał udowodni´c swoja˛ warto´sc´ w tradycyjny, najszlachetniejszy i naj´swietniejszy sposób — przekupstwem. Lub wy´slizgujac ˛ bli´zniego swego. Składały si˛e na to klasyczne chwyty, umiej˛etne zachowywanie równowagi i drobne oszustwa — wszystko do kupy. Polityka skutecznego smarowania. Reguły nie mówiły nic o sabotowaniu przeciwnika. Za kilka minut usta´c miał cały ruch na Flegetonie. Nie b˛edzie wi˛ecej z˙ adnych nowych dusz w Hadesji, z˙ adnego pobierania opłat, z˙ adnych wpływów do kasy niejakiego Mrocznego Lorda d’Abaloha. I nikt, nawet Seirizzim nie da rady przywróci´c działania systemu. Nikt z wyjatkiem ˛ starego Nababa, który w zamian za nadanie tytułu Naczelnego Grabarza. . . Kolejny stalaktyt opu´scił pazury demona, poszybował przez pokój, po czym sko´nczył w podobi´znie lewego nozdrza Seirizzima. Nagle drzwi do biura otwarły si˛e z hukiem i do s´rodka wtoczył si˛e młodszy 70
kancelista obło˙zony stosem s´wie˙zo wypełnionych formularzy na niepłonnym pergaminie. Ledwie dostrzegajac ˛ cokolwiek zza pliku arkuszy, podszedł zygzakiem do biurka Nababa, jakim´s cudem odło˙zył pergaminy bez spowodowania wypadku i wyszedł z biura, by po chwili wróci´c z drugim stosem. — Co do. . . ? — j˛eknał ˛ Nabab, wygladaj ˛ ac ˛ zza góry czekajacej ˛ go pergaminkowej roboty. — Wła´snie przyszły — wydyszał kancelista. — Nowe podania. — A˙z tyle? — Nabab był wstrza´ ˛sni˛ety. — No. Chyba zacz˛eła si˛e jaka´s zaraza albo wojna. . . — Zaraza albo woj. . . — Demon skoczył na równe kopyta i zajrzał do rubryki „przyczyna zgonu” w podaniu le˙zacym ˛ na samym szczycie stosu. „Rana od włóczni”. Nast˛epna była „dekapitacja”, a potem trzykrotnie „uszkodzenie narza˛ dów wewn˛etrznych ciałem obcym typu miecz”. J˛eknał ˛ z zachwytu i posłał w portret Seirizzima jeszcze jedna˛ strzałk˛e. Nie znał si˛e zbyt dobrze na szczegółach działania zarazy morowej ani tradu ˛ na organizm człowieka, ale nie przypuszczał, by miało ono co´s wspólnego z włóczniami czy odcinaniem głów. Zagwizdał rado´snie i machnał ˛ zaci´sni˛eta˛ pi˛es´cia.˛ Kancelista przełknał ˛ s´lin˛e i wymknał ˛ si˛e z biura. Nigdy nie widział kogo´s a˙z tak zachwyconego perspektywa˛ nawału pergaminkowej roboty. Nabab nie miał poj˛ecia, jak to si˛e zacz˛eło, ale wybuchła wojna. Jego wojna! ´ Smiej ac ˛ si˛e szyderczo, zrobił krok w stron˛e zwyci˛estwa w wyborach. Nie do´sc´ , z˙ e strajk, to na dodatek jeszcze wojna! Lepiej by´c nie mogło.
***
Oddalili si˛e ju˙z od Nawtykanu na szesna´scie mil, ale głosy wcia˙ ˛z im dopisywały. Klasztorny miód miał w sobie pot˛ez˙ na˛ moc. Marszowe dudnienie truchtaja˛ cych stóp z zabójcza˛ precyzja˛ podkre´slało rytm psalmu bojowego. — Bi´c i d´zga´c, kłu´c i siec! — darł si˛e brat kapitan Otoczak. — Odzyska´c wi˛ekszo´sc´ owiec! — entuzjastycznie odpowiadali z˙ ołnierze. Nagle na wydmowym horyzoncie pokazała si˛e r˛eka, słabo machała w ich stron˛e. Jak na komend˛e mnisi zatrzymali si˛e z gło´snym tupni˛eciem. Brat kapitan „Mnietek” Otoczak podszedł do rannego m˛ez˙ czyzny i omal nie przewrócił si˛e z wra˙zenia, rozpoznajac ˛ w nim bardzo bojowego do niedawna pasterza Neamego. — Zawracajcie! — wycharczał ranny. — Uciekajcie, zmykajcie, wiejcie stad! ˛ — Podmuch jego krzyków wzbijał małe tumanki piasku.
71
— Mamy misj˛e od bogów! — oznajmił dumnie Otoczak, w religijnym uniesieniu wypinajac ˛ pier´s. — Ale oni maja˛ wielbłady, ˛ miecze i obc˛egi! Obc˛egi? — pomy´slał D˙zi-had. Nie podoba mi si˛e to. Mo˙ze on po prostu za długo przebywał na sło´ncu. — Maja˛ te˙z nasze owce! — zagrzmiał Otoczak. — Nie zapominajcie o tym, z˙ ołnierze! Nasi bogom ducha winni puchaci towarzysze znajduja˛ si˛e w r˛ekach niewiernych! Nie zapominajcie, z˙ e to wbrew prawu, przyzwoito´sci i uczciwo´sci! — Odwrócił si˛e przodem do szeregu i dwukrotnie tupnał ˛ czubkiem stopy. Po chwili gło´sno tupał ju˙z cały oddział krzy˙zowców. — Psalm dziewi˛ec´ set trzydziesty szósty, werset dziewi˛ec´ dziesiaty ˛ trzeci! — zakomenderował kapitan i wrzasnał: ˛ — Ratuj owce, wroga r˙znij! — Poganina bij, bij, bij! — odpowiedzieli posłusznie z˙ ołnierze. Nie min˛eło kilka sekund, a dudnienie kroków i gło´sne „Bij, bij, bij!” stały si˛e dobiegajacym ˛ z oddali echem.
***
W ponurym, przy´cmionym blasku bijacym ˛ od płynnej, granitowej zawarto´sci lampy lawowej, dwie najmroczniejsze z mrocznych postaci zmagały si˛e w walce o supremacj˛e. W tej walce o wy˙zszo´sc´ parowały wszystkie kolejne sztychy, powstrzymywały zamachy majace ˛ doprowadzi´c do zwyci˛estwa i zbijały ci˛ecia wroga. — Nie, nie, nie! Ja pierwszy! — krzyknał ˛ Nabab. — Ja, ja, ja! — po raz setny zapiszczał Flagit. — Niech b˛edzie, no to jazda z tym koksem — zgodził si˛e niech˛etnie Nabab. — Tylko szybko! Twarz Flagita pokra´sniała, gdy pokazywał dziwne urzadzenie ˛ pokryte kropkami w osobliwych kolorach. Tak w ka˙zdym razie widział je Nabab. — Zgadnij, co to jest — zapytał Flagit przymilnie. — Poddaj˛e si˛e. Teraz moja kolej. . . — Nie, nie, masz jeszcze pi˛ec´ pyta´n — za´swiergotał Flagit, trzepoczac ˛ pokrytymi łuska˛ powiekami. Nabab spojrzał krzywo na niewielki, druciany obiekt pokryty runicznymi płytkami monta˙zowymi. — Automatyczny durszlak — warknał. ˛ Ch˛etnie wydałby Flagitowi kilka rozkazów. ´ Próbuj dalej. — Zle! 72
— Reagujacy ˛ na ciepło ochraniacz na genitalia. — Nie. Próbuj da. . . — Gadaj, co to! — Nabab uderzył pi˛es´cia˛ w stół. Flagit wzniósł oczy ku górze i cmoknał. ˛ — Natychmiast! — Z nozdrzy Nababa buchn˛eła para. — Jeste´s pewny? Oczy demona zw˛eziły si˛e, usta wykrzywił złowieszczy grymas. . . — W porzadku, ˛ tylko pytałem. — Flagit uniósł dło´n na znak uległo´sci. — Wstrzymaj oddech. . . To jest rzecz, na która˛ czekałe´s, most, po którym przejdziesz nad przepa´scia˛ wyborczej pora˙zki. Oto. . . infernitowa siatka! — Co?!? — Infernitowa siatka. Najnowsze osiagni˛ ˛ ecie w moim programie bada´n nad telewpływaniem. Potrzeba. . . Nababa przeszły ciarki na d´zwi˛ek słowa „telewpływanie”. — Milcz! Nie chc˛e o tym słysze´c! — wrzasnał, ˛ zaciskajac ˛ pi˛es´ci. — To nie działa! Przez to całe. . . no, przez to omal nie wydarzyła si˛e katastrofa! — Z w´sciekło´scia˛ przesunał ˛ ramieniem po stole, zrzucajac ˛ infernitowa˛ siatk˛e na podłog˛e. Flagit pisnał ˛ i rzucił si˛e, z˙ eby ja˛ pozbiera´c. — Zostaw to! — huknał ˛ Nabab. — To ju˙z niewa˙zne! Siad´ ˛ z i popatrz na co´s naprawd˛e istotnego! Flagit otworzył usta, po czym zamknał ˛ je bezsilnie. Chciał gło´sno wykrzycze´c, z˙ e działa, je´sli jest wła´sciwie u˙zyte, a poza tym ju˙z to naprawił, wi˛ec. . . Jednak, co rzadko mu si˛e zdarzało, nie zdołał doby´c z siebie głosu. — Mam wybory w kieszeni! — powiedział Nabab podniesionym głosem, pogł˛ebiajac ˛ ogarniajac ˛ a˛ Flagita irytacj˛e. Korpuskularne plamy lawowego s´wiatła pod´swietlały jego wyszczerzona˛ twarz, załamywały si˛e na poskr˛ecanych rogach i z trudem przenikały przez smugi pary bijace ˛ z nozdrzy. Oczy rozbłysły mu gniewnie, z duma˛ pochylił si˛e nad Flagitem i wlepił w niego niech˛etne spojrzenie. — Słyszałe´s o Owczych Wojnach? — warknał ˛ zadowolony z siebie. Flagit pokr˛ecił przeczaco ˛ głowa.˛ — Usłyszysz. Wkrótce te dwa słowa stana˛ si˛e legendarne. Ka˙zdy mieszkaniec Hadesji b˛edzie wiedział o Owczych Wojnach, a ja z ich powodu zostan˛e Naczelnym Grabarzem Mortropolis! Drugi demon wpatrywał si˛e w niego osłupiały. — Przez ostatnie dwa tygodnie przygotowywałem si˛e do łajdactwa pierwszej klasy. — Nabab dumnie przechadzał si˛e po magazynie, pocierajac ˛ pazurami o łuski na swojej klatce piersiowej. — Dziewi˛eciolatki sa˛ takie podatne na wpływy, sam wiesz. — Rozchylił wargi w złowrogim u´smiechu, ukazujac ˛ ostre jak noz˙ e z˛eby sterczace ˛ z ciemnych dziaseł. ˛ — Wystarczy mała pokusa, a na pewno ja˛ podchwyca! ˛ Och, z˙ eby´s ty widział, jak doprawiała aniołkom wasy ˛ i „redagowała” istotne fragmenty tekstu. Alea, taka słodka, taka s´liczna! Z wiekiem zacznie
73
łama´c coraz to nowe paragrafy, jestem tego pewien. Niech cholera we´zmie ten nieszcz˛esny upór. . . — O. . . o czym ty mówisz? — wykrztusił z siebie Flagit, gdy odzyskał w ko´ncu głos. — Eeech! — burknał ˛ Nabab, usiłujac ˛ ukry´c rozgoryczenie z powodu utraty dziewczynki. — Mam ci przeliterowa´c? To JA rozp˛etałem Owcze Wojny. Ja. Nabab. To ja zapłodniłem ta˛ my´sla˛ mózg Alei. Sama z siebie nigdy by na to nie wpadła, o nie. To ja poprowadziłem jej mała,˛ łatwowierna˛ raczk˛ ˛ e. Ja. I to ja wygram wybory, ofiarowujac ˛ d’Abalohowi tak pot˛ez˙ ny podarunek! — krzyczał, oddalajac ˛ si˛e i drapiac ˛ pazurami po plecach. Flagitowi, gdy usłyszał o Alei, zakr˛eciło si˛e w głowie. O czym on opowiada? Dlaczego to brzmi, jakby si˛e usprawiedliwiał? Czy dziewi˛ecioletnie dziewczynki naprawd˛e moga˛ rozp˛etywa´c wojny? Otworzył usta, ale Nabab, który wła´snie zawrócił, oznajmił krzykiem: — D’Abaloh nie potrafi mi odmówi´c! Seirizzim nie mógłby mu da´c niczego cho´c w połowie tak dobrego! Potrzebuj˛e tylko dowodu, z˙ e to moja sprawka. — Przeszył Flagita wzrokiem. — I tu pojawiasz si˛e ty! — Nie mogłe´s kontrolowa´c. . . JA!? — Flagit zadr˙zał i dwukrotnie przełknał ˛ s´lin˛e, gdy zrozumiał, co ma na my´sli Nabab. — Dowodu? — szepnał, ˛ czujac, ˛ z˙ e b˛edzie tego z˙ ałował. — Tak, dowodu. My tu sobie gwarzymy, a tymczasem kolejne dowody napływaja˛ tu szerokim strumieniem — zarechotał Nabab, któremu przed oczami roztaczała si˛e ju˙z wspaniała, usłana cierniami przyszło´sc´ . — Nie nada˙ ˛zam. . . — Pomy´sl, Flagit! — Nabab uderzył go w twarz w sposób, jakiego pozazdros´ciłby mu niejeden nauczyciel. — Wojna oznacza walk˛e. Walka oznacza rannych i zabitych! A gdzie ko´ncza˛ dusze zabitych. . . ? Flagit zdobył si˛e jedynie na ogólne machni˛ecie w stron˛e odległych brzegów Flegetonu i kolejek do promów. Miał bardzo przykre uczucie, z˙ e wie, co go czeka. — Mój drogi Flagicie! — Nabab zbli˙zył si˛e do niego, ze skrywana˛ rado´scia˛ to rozkładajac, ˛ to zaciskajac ˛ pazury nad ramieniem drugiego demona. — Musisz. . . dosta´n si˛e na druga˛ stron˛e Flegetonu. Nie wiem jak, po prostu zrób to! Dorwij jakiego´s nowego przybysza, który wie, o co walczył, i przyprowad´z go tu na czas, z˙ eby mógł s´wiadczy´c na moja˛ korzy´sc´ w wyborach. — Zawrócił na kopycie i ruszył w stron˛e drzwi. — Masz na to trzy dni! — dodał. — A skad ˛ wiesz, z˙ e d’Abaloh uwierzy. . . — Nie bad´ ˛ z głupi — dobiegło zza zamykajacych ˛ si˛e drzwi. — Wszyscy wiedza,˛ z˙ e umarli nie moga˛ kłama´c! Flagit przykucnał, ˛ podniósł z magazynowej podłogi infernitowa˛ siatk˛e i wstał, kołyszac ˛ si˛e tam i z powrotem w paroksyzmach w´sciekło´sci.
74
— Załatw mi s´wiadka — burknał ˛ pod nosem. — Dosta´n si˛e na druga˛ stron˛e Flegetonu. Phi! Poczeka sobie na to. Mam na głowie co´s o wiele wa˙zniejszego ni˙z kilku martwych pasterzy. Poka˙ze˛ mu, co znaczy prawdziwa pot˛ega. O tak, wkrótce przekona si˛e, co znaczy prawdziwa kontrola!
***
Głowa pokryta przypominajacymi ˛ zamsz włosami wychyliła si˛e ostro˙znie znad szczytu sporej wydmy i spojrzała w dół. Kiedy oczy zwiadowcy oszacowały, jak wielki jest obóz nomadów, jego obie brwi pow˛edrowały w gór˛e czoła, usiłujac ˛ uciec jak najdalej stad, ˛ a r˛eka przysłoniła usta skore do ostrzegawczego pisku. Jak wzrokiem si˛egna´ ˛c, ciagn˛ ˛ eły si˛e akry piasku pokrytego szpiczastymi namiotami, z których ka˙zdy wie´nczyła inna choragiew, ˛ a wszystkie były po brzegi wypchane bronia.˛ Usiłujac ˛ oceni´c rozmiary zgromadzonych w dole sił, zwiadowca zadr˙zał i omal si˛e nie zmoczył. Spodziewał si˛e ujrze´c kilku wrogów ra´znie zbierajacych ˛ si˛e w dolinie, ale nie a˙z tylu. Nie osiem tysi˛ecy szale´nców z zakrzywionymi szablami, odzianych w pełne d’vanoui´nskie stroje pustynne, niespokojnie kr˛ecacych ˛ si˛e wokół stada zastraszonych owiec. Sytuacja zdecydowanie wymkn˛eła si˛e spod kontroli, doszedł do wniosku, kiedy podczas liczenia sko´nczyły mu si˛e znane liczby — dwadzie´scia trzy najazdy w tym tygodniu, w całym południowym Rhyngill nie sposób było znale´zc´ owcy. A to dopiero wtorek. Chocia˙z z drugiej strony, na razie ani s´ladu obc˛egów. Z cichym j˛ekiem doczołgał si˛e do skraju wydmy i podszedł do czekajacego ˛ tu oddziału. — Szeregowy D˙zi-had, do raportu! — szczeknał ˛ osobnik, którego głow˛e kto´s potraktował jeszcze surowiej ni˙z zwiadowcy. Szlam D˙zi-had spojrzał na brata kapitana Otoczaka oraz stojacych ˛ za nim misjonarzy i skulił si˛e. Nie wygladało ˛ to najlepiej. — Nie wyglada ˛ to najlepiej — powiedział. — Jest ich masa, nie ma gdzie palca wetkna´ ˛c. — My nie wtykamy palców, szeregowy. Mamy to — odparł Otoczak, klepiac ˛ po lufie swoje Urzadzenie ˛ do Zabijania Innowierców, czyli popularna˛ kusz˛e UZI 9 mm. — Maja˛ zakładników? — Kilka pasztfiszk. . . — Przesta´ncie obgryza´c paznokcie, szeregowy! — Eee. . . kilka pełnych pastwisk. — A niech ich! Nie mogli zostawi´c naszej trzódki w spokoju?. . . Paznokcie! Otoczak spojrzał znaczaco ˛ na D˙zi-hada, który wydał z siebie dziwny d´zwi˛ek 75
z rodzaju tych wyra˙zajacych ˛ zawstydzenie, zrobił si˛e ró˙zowy na twarzy i we˙ pchnał ˛ niesforne paluchy gł˛eboko w fałdy habitu. Zycie na linii frontu to nie przelewki. Spojrzenia kapitana Otoczaka te˙z nie. To zadziwiajace, ˛ jak szybko D˙zi-had ˙ nauczył si˛e odczytywa´c ich znaczenie. Zyli pod nieustajac ˛ a˛ presja˛ ze strony dowódcy. Niezauwa˙zona przez nikogo dziewi˛ecioletnia dziewczynka przypatrywała si˛e temu wszystkiemu zza g˛estej k˛epy pustynnej trawy i starała si˛e zapami˛eta´c najwi˛ekszego oraz najbardziej hała´sliwego spo´sród mnichów z GROM-u. Mo˙zna by za niego dosta´c niezła˛ nagrod˛e, przyznał Flagit tysiac ˛ stóp poni˙zej. Po serii gestów i ostatnim błogosławie´nstwie brat kapitan Otoczak odwrócił si˛e i zniknał ˛ za grania.˛ Jego s´ladem poda˙ ˛zyła reszta pustynnego oddziału jednostki GROM. Zbiegł po wydmie, niemal dotykajac ˛ kolanami klatki piersiowej i kryjac ˛ si˛e za k˛epami wysokiej trawy, a˙z cicho wskoczył do okopu. To samo uczyniło dwudziestu czterech nabo˙znie uzbrojonych misjonarzy w maskujacych ˛ habitach. Po drugiej stronie okopu wełniste baranki beczały przera´zliwie. Nomadzi obwiazywali ˛ im brzuszki paskami z bł˛ekitnej podpałki, wiazali ˛ ich nogi do słupków i gwałtownie podnosili. Szlam D˙zi-had zadr˙zał, widzac, ˛ jak rzad ˛ nasaczonych ˛ olejem pochodni wybucha pomara´nczowym z˙ yciem. W´sród D’vanouinów rozległy si˛e piski zachwytu, płomienie dokonujace ˛ aktu masowego owcobójstwa o´swietliły ich ogorzałe twarze. D˙zi-had wcia˙ ˛z nie mógł uwierzy´c, jak szybko wyrwały si˛e im spod kontroli Owcze Wojny. A przecie˙z tkwił w tym od poczatku, ˛ od czasu pierwszych „zajazdów na barana”, jak popularna cranacha´nska gazeta, „Trybuna Triumfu”, ochrzciła te incydenty. D˙zi-had obserwował sytuacj˛e spomi˛edzy k˛ep trawy, goraczkowo ˛ notujac ˛ w swoim modlitewniku „obserwacje”. Jego uwag˛e przykuł pobo˙zny ryk D’vanouinów. Adrenalina napłyn˛eła do serca brata kapitana Otoczaka, gdy nomadzi pociagn˛ ˛ eli za kołnierze, zakrywajac ˛ swe złe twarze białymi, sto˙zkowatymi kapturami. Musiał działa´c szybko, bo kolejnych czterysta jagniat ˛ mogło spłona´ ˛c z˙ ywcem. . . Jak ci Ojcowie M˛eczybuli mogli by´c tak krótkowzroczni i nieodpowiedzialni? Zachowali si˛e strasznie nieprofesjonalnie. Skoro tak im zale˙zy na przekazywaniu Dobrej Nowiny łatwowiernym ludziom pustyni, mogliby chocia˙z zadba´c o jej poprawno´sc´ j˛ezykowa.˛ Kolejny tuzin beczacych ˛ owieczek został sp˛etany, oprawiony w podpałk˛e i przy akompaniamencie wiwatów uniesiony. ´ ´ Swieczki pobo˙znie całopalac. ˛ . . Tak powinno to brzmie´c. Swieczki. W porzadku, ˛ technologia drukowania wielotomowych iluminowanych manuskryptów jest jeszcze w powijakach. . . ale od czego sa˛ korektorzy? Nagle w szeregach op˛etanych szale´nstwem „kebabarzy´nców” (kolejne okres´lenie z „Trybuny Triumfu”) pojawiła si˛e wyrwa, przez która˛ dumnie wkroczyła 76
posta´c wymachujaca ˛ nad głowa˛ płonac ˛ a˛ pochodnia.˛ Wra˙zliwe cyngle praworzad˛ nej s´wiadomo´sci kapitana Otoczaka namierzyły ja˛ w mgnieniu oka. Jego r˛eka niemal bezwiednie pow˛edrowała do kołczanu pełnego skrucyfiksowanych bełtów i fachowo umie´sciła jeden z nich w rowku kuszy. Stojaca ˛ za d’vanoui´nskim namiotem mała dziewi˛ecioletnia dziewczynka w jaskrawoczerwonej koszuli nocnej u´smiechn˛eła si˛e, czujac ˛ przypływ kolejnej fali złowieszczych my´sli. U´smiech przemienił si˛e w grymas oczekiwania na wła´sciwy moment. D’vanouin z pochodnia˛ podszedł do powiewajacych ˛ na wieczornym wietrzyku serpentyn z bł˛ekitnej podpałki i popodpalał je na o´slep. Serpentyny zaj˛eły si˛e w kilka sekund, j˛ezyki ognia zacz˛eły pełzna´ ˛c w stron˛e owiec. Poganie gło´sno wiwatowali. W tym samym momencie dwudziestu czterech mnichów w maskujacych ˛ habitach wyskoczyło, zasypujac ˛ ich sze´sciostrzałowym gradem pobo˙znej zemsty. Na szybkie polecenie kapitana mnisi dobyli swoich ceremonialnych GROM-owych sztyletów i zaszar˙zowali. Poły habitów wirowały nad okutymi sandałami, spod pi˛et wznosiły si˛e tumany piasku. Nie l˛ekajac ˛ si˛e o własne z˙ ycie, Otoczak przedzierał si˛e przez prze´scieradła d’vanoui´nskich szeregów, zmierzajac ˛ w stron˛e trzody w opałach. Z przekle´nstwem na ustach uchylał si˛e i przeskakiwał nad porzuconymi w popłochu stosami ksiag ˛ s´w. Forsy. Wielokrotnie ciał ˛ i kłuł swoim ceremonialnym sztyletem; dwunastocalowe ostrze i dziewi˛eciocalowe kolce powstrzymywały atakujacych ˛ z krzykiem nomadów. Wsz˛edzie wokół niego ostrza uderzały o płonace ˛ pochodnie, wzniecajac ˛ pirotechniczne snopy iskier. I nagle tłum si˛e rozstapił. ˛ Kapitan przebiegł jeszcze kawałek i stanał ˛ twarza˛ w kaptur z dzier˙zacym ˛ pochodni˛e osobnikiem. Otoczak rozpoznał w nim tego, którego w my´slach skazał na cierpienia za spowodowanie tak straszliwego owcobójstwa. Nikt nie zauwa˙zył, jak mała dziewczynka w koszuli nocnej poklepuje po pysku sporego wielbłada, ˛ wdrapuje si˛e na niego i pi˛etami zach˛eca go do działania. Najbardziej lubiła wła´snie takie sny, sny, w których ma si˛e poczucie uczestniczenia w wydarzeniach. Dwie´scie owiec beczało jakby dla dodania odwagi kapitanowi, który ostro˙znie okra˙ ˛zał swojego przeciwnika. — Plugawy wieprzu pustyni, zakało ruchomych piasków. . . Szlam D˙zi-had skrobał zajadle w swoim modlitewniku, starajac ˛ si˛e zapisa´c ´ ka˙zde słowo kapitana. To wszystko były „dowody”. Swiatobliwy ˛ sier˙zant Zenit doceni ka˙zde słowo — niech go bogowie błogosławia! ˛ Dwoje oczu wpatrywało si˛e w Otoczaka z nienawi´scia.˛ — . . . jeszcze nie jest za pó´zno — warknał ˛ brat kapitan — . . . pozwólcie owcom odej´sc´ . . . Płomienie wspinały si˛e po wst˛egach bł˛ekitnej podpałki. D’vanouini ryczeli. Nagle D˙zi-had zorientował si˛e, z˙ e przestał pisa´c, wi˛ec szybko jał ˛ nadrabia´c 77
zaległo´sci. Bratu kapitanowi ko´nczył si˛e czas. — Co było po „zakało ruchomych piasków”? — zapytał D˙zi-had. Otoczak nie odpowiedział, musiał działa´c. I to natychmiast. Zrobił fint˛e w lewo, ciał ˛ w prawo i byłby upadł na ziemi˛e i został stratowany przez szar˙zujacego ˛ na´n wojownika w czerwonej koszuli nocnej, gdyby ten ostatni nie zderzył si˛e niespodziewanie z potylica˛ D˙zi-hada. Pustynia uderzyła Szlama w twarz, zabierajac ˛ mu z płuc powietrze i zmuszajac ˛ do uległo´sci. Ziemia pod nim rozstapiła ˛ si˛e, szpony chwyciły za habit i zniknał, ˛ zanim zda˙ ˛zył j˛ekna´ ˛c, kopna´ ˛c czy skuli´c si˛e w ramach protestu.
Rozdział trzeci Raz, dwa, trzy, próba mikrofonu
W przed´switowym s´wietle kolejnego talpejskiego poranka przygarbiony osobnik zadr˙zał i niecierpliwie pociagn ˛ ał ˛ za sznur oplatajacy ˛ szyj˛e obcia˙ ˛zonej ładunkiem lamy. Obładowane zwierz˛e parskn˛eło i powodujac ˛ niewielka˛ lawink˛e, pokłusowało po poro´sni˛etych mchem głazach. Opatulonemu kocami je´zd´zcowi z ust ´ leciała para, spluwał ze zło´scia˛ przez szcz˛ekajace ˛ z˛eby. Slina opadała w półmroku, plaskała o kamienie i zamarzała. — Ale mróz! — rzekł pełen najczarniejszych my´sli. — Jak cokolwiek mo˙ze z˙ y´c w takiej temperaturze? Łagodny wietrzyk unosił li´scie wrzosów pod kopytami lamy. Pod łuskami nieznajomego pojawiła si˛e, niczym tradzik ˛ młodzie´nczy, g˛esia skórka. Splunał ˛ raz jeszcze i mocniej opatulił si˛e szesnastoma kocami, przeklinajac ˛ dosadnie to, i˙z nie wział ˛ r˛ekawic ani butów. Minie wiele dni, zanim odzyska czucie w kopytach, co za´s si˛e tyczy pazurów. . . długo nie b˛edzie mógł gra´c na skrzypcach. Im szybciej wróci do ciepła, tym lepiej. Z wysiłkiem wspiał ˛ si˛e na szczyt niewielkiego pagórka i spojrzał w dół, na dolin˛e. Duch w nim zwinał ˛ si˛e, zamachał ogonem i podniósł z bezmiaru nieszcz˛es´cia. Tam przed nim znajdował si˛e cel w˛edrówki, dalej nie zamierzał i´sc´ . Skrzywił si˛e na widok wymy´slnie udekorowanych budynków, grymas wypełzł mu na usta, gdy wodził oczami po szeroko, złowró˙zbnie u´smiechni˛etych gargulcach. ˙ — Załosne — warknał. ˛ — Gdyby wiedzieli, jak one naprawd˛e wygladaj ˛ a,˛ nie odwa˙zyliby si˛e sadza´c ich na dachach. Odzyskujac ˛ na chwil˛e kontrol˛e nad pazurami, odwrócił si˛e do lamy, sprawdził zapi˛ecia przy ładunku, przyczepił do ucha zwierz˛ecia mała˛ pergaminowa˛ karteczk˛e i walnał ˛ bydl˛e po po´sladkach. Skoczyło po skałach i przebiegło prowadzacym ˛ w dół szlakiem kilka jardów, po czym poddało si˛e i znacznie zwolniło tempo. Wykonawszy robot˛e, okryty kocami nieznajomy chuchnał ˛ sobie na pazury, zakr˛ecił si˛e w miejscu i kichajac, ˛ zniknał ˛ w małej szczelinie w ziemi pomi˛edzy dwoma głazami. Jego ko´nczyny domagały si˛e goracej ˛ błotnej kapieli. ˛ 79
***
Były pory dnia, których Xedoc, kandydat na ksi˛edza, nie znosił. Były takie, których nienawidził, i takie, wobec których jego niech˛ec´ nale˙zało mierzy´c w skali Richtera. Obecna nale˙zała do tych ostatnich. Od niechcenia, po raz sze´sc´ tysi˛ecy trzysta pi˛ec´ dziesiaty ˛ piaty ˛ tego ranka, zatrzasł ˛ małymi dzwoneczkami, skrzywił si˛e i wysłał laserowa˛ wiazk˛ ˛ e pogardy w znajdujacy ˛ si˛e przed jego oczyma tył odzianej w infuł˛e głowy. Była godzina czwarta nad ranem, miał na sobie worek, w r˛eku trzymał wa˙zac ˛ a˛ dwadzie´scia funtów kadzielnic˛e i dzwonił dzwonkami po ka˙zdym j˛ekni˛eciu Papy Jerza. Wła´snie odbywała si˛e jedna z tych uroczysto´sci. O godzinie czwartej nad ranem ka˙zdy normalny dwunastolatek powinien le˙ze´c otulony kołderka˛ i s´ni´c o prowadzeniu szeregów rozmodlonych krzy˙zowców do ostatecznej bitwy z heretykami albo. . . o skakaniu z drzew na bandy złoczy´nców, ratowaniu porwanej ksi˛ez˙ niczki i otrzymywaniu zasłu˙zonej nagrody. W ka˙zdym razie Xedoc wiedział na pewno, z˙ e nie powinien kl˛ecze´c w zat˛echłym westybulu, potrzasa´ ˛ c dzwonkami i obserwowa´c starych klechów, którzy wlepiali wzrok w półk˛e pełna˛ kusej nocnej bielizny. W porzadku, ˛ mo˙ze i wła´snie na ten dzie´n przypadała trzecia rocznica Powtórnego Po´swi˛ecenia Błogosławionych Ineksprymabli s´wi˛etej Mykoły i kto´s musiał dzwoni´c i kadzi´c. Tylko z˙ e. . . dlaczego zawsze on? Kiedy b˛edzie mógł przystapi´ ˛ c do interesujacych ˛ cz˛es´ci szkolenia, takich jak „Strategiczne aspekty krucjat”, „Taktyka walki w katakumbach” czy „Ko´scielny przemysł zbrojeniowy”? Albo chocia˙z „Egzorcyzmy w teorii i praktyce”? ´ atobliwo´ Jego Swi ˛ sc´ Papa Jerz XXXIII j˛eknał ˛ po raz kolejny, tym razem na ´ atyni widok sprzaczek ˛ pewnej wyjatkowo ˛ gustownej halki ze Swi ˛ s´w. Leklerka z Makrokeszu. Xedoc posłusznie potrzasn ˛ ał ˛ dzwonkami, marszczac ˛ przy tym czoło jeszcze bardziej ni˙z poprzednio. Na zewnatrz ˛ zaczynało robi´c si˛e jasno. Nagle dał si˛e słysze´c pisk sandałów hamujacych ˛ na posadzce, uderzenie dłoni o marmur i zza filara wypadł szale´nczo dyszacy ˛ mnich. — On wrócił! — krzyknał. ˛ ´ Zrenice Xedoca rozszerzyły si˛e w zainteresowaniu. Nie wiedział co prawda, kto wrócił i dlaczego nawyki turystyczne tego kogo´s miałyby by´c dla Papy wa˙zne, ale i tak zapowiadało si˛e ekscytujaco. ˛ Na pewno bardziej ekscytujaco ˛ ni˙z poprzednie trzy i pół godziny. Co wi˛ecej, nikt nigdy nie przeszkadzał Papie, je´sli nie była to sprawa najwy˙zszej wagi. Papa Jerz oderwał wzrok od wyjatkowo ˛ twarzowej haleczki z ró˙zowej satyny i spojrzał na Pasterra, kleryka z kliniki. Xedoc ot tak, na wszelki wypadek, potrzasn ˛ ał ˛ dzwoneczkami. — Ocalony — poinformował mnich, po czym, ujrzawszy wyraz twarzy Papy,
80
pospieszył z wyja´snieniami: — Mieli´smy informowa´c w razie. . . ´ atobliwo´ Jego Swi ˛ sc´ mruknał ˛ co´s pod nosem, ponuro zgarnał ˛ swoje fioletowe szaty i wstał przy akompaniamencie trzeszczenia stawów. Po raz ostatni rzucił t˛esknie okiem na stos falbankowej bielizny i odwrócił si˛e, kiwnał ˛ na naburmuszonych członków gabinetu, a nast˛epnie bez po´spiechu skierował si˛e do wyj´scia, gło´sno wycierajac ˛ przy tym nos. Za nim ruszył mnisi posłaniec oraz z trudem powstrzymujacy ˛ wzbierajace ˛ w nim sztormowe fale ciekawo´sci Xedoc. Zmagajacy ˛ si˛e z artretyzmem, obwieszony akrami bie˙zacymi ˛ fioletowego jedwabiu ko´scisty Papa Jerz pokonał wiele jardów korytarzy, ka˙zdy z kroków ułatwiajac ˛ sobie uderzeniem okutej laski o zimne kamienie posadzki. W ko´ncu zatrzymał si˛e, otworzył drzwi i ruszył ciasnym przej´sciem. Przemykajacy ˛ za mnichem Xedoc czuł wzrastajace ˛ w nim podniecenie. Nigdy wcze´sniej nie był w tej cz˛es´ci Nawtykanu. Gdzie´s z przodu dobiegł go d´zwi˛ek otwierania kolejnych drzwi i tu˙z za Papa˛ i mnichem wkroczył do rozległego pomieszczenia z dwudziestoma czy trzydziestoma hamakami rozpi˛etymi mi˛edzy kolumnami. Hamak znajdujacy ˛ si˛e w przeciwległym ko´ncu sali z trzech stron otoczony był bladoniebieskim parawanem. Tam wła´snie skierował swe kroki Papa Jerz i po chwili zniknał ˛ za przepierzeniem. Xedoc rzucił si˛e przed siebie i wsunał ˛ pod zasłon˛e. — Au! — mruknał ˛ Papa, patrzac ˛ na ciało le˙zace ˛ na hamaku. — Czoło wyglada ˛ fatalnie — powiedział, spogladaj ˛ ac ˛ na krzy˙zujace ˛ si˛e szwy zbierajace ˛ skór˛e na czubku głowy delikwenta. — Tylko bez osobistych wycieczek — upomniał przeło˙zonego Pasterr. — To straszne. Czym dostał? — Nie mam poj˛ecia. Ale przez jaki´s czas obejdzie si˛e bez fryzjera. — Niech licho porwie tych heretyków! Czy ich niewybaczalne zepsucie nie zna granic? Najpierw owce, a teraz. . . to! Czy kto´s widział, co si˛e stało? — To znaczy kto´s poza D’vanouinami? Nie mam poj˛ecia — odburknał ˛ Pasterr ´ i spu´scił głow˛e. Swiatło niewielkiej s´wieczki przez chwil˛e odbijało si˛e od kr˛egu jego tonsury. — Co? W takim razie spytajcie kogo´s! Szybko! — Eee. . . kogo? — odezwał si˛e mnich. Jerz warknał, ˛ odciagn ˛ ał ˛ zasłony i spojrzał na puste hamaki. — Zwolniłe´s ich bez wysłuchania sprawozdania? Zwoła´c ich. Potrzebuj˛e zezna´n naocznego s´wiadka! ´ atobliwo´ — Wasza Swi ˛ sc´ ma wpraw˛e w zabawach ze stoliczkiem i talerzykiem? — H˛e? — Trzeba by nie lada wprawy, z˙ eby uzyska´c jakie´s odpowiedzi od tych chłopców. 81
Papa zdjał ˛ swoja˛ wielka˛ fioletowa˛ infuł˛e i zakłopotany podrapał si˛e po głowie. — Czy to znaczy, z˙ e. . . — Tak. Wrócił tylko brat szeregowiec Szlam D˙zi-had. . . Ukryty pod hamakiem Xedoc zaczerpnał ˛ gwałtownie powietrza. Wrócił tylko Szlam D˙zi-had? Chłopiec wiedział o nim wszystko; rzadko zdarzał si˛e dzie´n bez doniesie´n o jego popisach niekompetencji, które potem odbijały si˛e od kru˙zganków Nawtykanu szerokim echem gromkich wybuchów s´miechu. — Był przymocowany do grzbietu tej bestii — zako´nczył Pasterr i wskazał na ogłupiała˛ lam˛e podgryzajac ˛ a˛ jeden z hamaków. — A to zwierz miał za uchem. — Mnich podał Papie mała˛ pergaminowa˛ przywieszk˛e. — „To chyba wasza własno´sc´ ” — odczytał Papa Jerz zduszonym głosem. — O bogowie, nawet D’vanouini go nie chca! ˛ Nagle D˙zi-had podniósł powieki, a jego z´ renice poruszyły si˛e szybko i bezładnie jak złote rybki atakowane przez kota. Nie widziały jednak zakłopotanych twarzy tłoczacych ˛ si˛e wokół niego. Interfejs oko/mózg kr˛ecił si˛e niespokojnie, usiłujac ˛ znale´zc´ co´s, na czym mógłby skupi´c uwag˛e, co´s, co by rozpoznał. I w jednej przera˙zajacej ˛ sekundzie interfejs si˛e zorientował, z˙ e gdziekolwiek rozgrywała si˛e ostatnia bitwa Owczych Wojen, to na pewno nie tu. Przed oczyma duszy D˙zi-hada pojawiło si˛e zdecydowanie zbyt s´wie˙ze wspomnienie s´wiatła o barwie płynnej lawy. Zaciskajac ˛ pi˛es´ci, starał si˛e poja´ ˛c, co D’vanouini dla niego przygotowali, jakie piekielne m˛eczarnie mu zgotowali. Tortury? Przesłuchanie? Nic z niego nie wycisna.˛ Tylko nazwisko, stopie´n, numer hymnu i by´c mo˙ze jeden czy dwa obra´zliwe psalmy, je´sli sobie jakie´s przypomni. Dziwne, ale przez chwil˛e to wszystko wydało mu si˛e takie odległe. . . No, ale przecie˙z jeszcze nic z niego nie wyciagn˛ ˛ eli. I w tamtym wła´snie momencie, w tamtym miejscu, postanowił poda´c te dane. Mgli´scie przypominał sobie bulgotliwy charkot, jaki wydobył si˛e z jego gardła w miejsce konkretnych słów. Rysujaca ˛ si˛e na tle karmazynowego s´wiatła zniekształcona twarz zakryta chusteczka˛ wyjrzała ku niemu przez opary chłodzacego ˛ gazu, przekr˛eciła si˛e to w jedna,˛ to w druga˛ stron˛e i cmokn˛eła. Zanim znikn˛eła, zerkn˛eła na jeszcze kilkana´scie skr˛ecajacych ˛ si˛e przed oczami D˙zi-hada rurek. Ku własnemu przera˙zeniu D˙zi-had stał si˛e s´wiadom odra˙zajacego ˛ bulgoczace˛ go d´zwi˛eku, pulsujacego ˛ w rytm jego serca. Dałby sobie głow˛e ucia´ ˛c, z˙ e płynem przelewajacym ˛ si˛e przez rozliczne rurki była jasna, utlenowana krew, i z˙ e twarz ukryta˛ za maseczka˛ pokrywały czarne chitynowe łuski, i z˙ e ten, do którego nalez˙ ała twarz, miał w r˛ekach wiertło i s´wider, i z˙ e. . . Ale to była tylko gra s´wiateł. Prawda, z˙ e była? Usiłował podnie´sc´ głow˛e, z˙ eby mie´c lepszy widok, ale usłyszał gniewne warkni˛ecie i jedna z par przypominajacych ˛ imadło kleszczy przygniotła mu czoło do stołu. Zimny pot oblał go, gdy zauwa˙zył, z˙ e podobne szczypce przytrzymuja˛ jego 82
kostki i nadgarstki. Katem ˛ oka dostrzegł, z˙ e w odpowiedzi na warkotliwe polecenie brzmiace ˛ mniej wi˛ecej „Czulenie!” co´s ciemnego i łuskowatego wzi˛eło ze stołu spory kolec, zanurzyło czubek w ciemnej misce i ruszyło w jego stron˛e. Chwil˛e pó´zniej rozgrzane pazury podciagn˛ ˛ eły r˛ekaw jego habitu, uj˛eły go za rami˛e i wbiły mu kolec w t˛etnic˛e. ´ Zrenice D˙zi-hada zadr˙zały, rozszerzyły si˛e i pow˛edrowały w gór˛e, kryjac ˛ si˛e pod powiekami, zupełnie jakby chciały zobaczy´c, co te˙z wyrabia istota tkwiaca ˛ po łokcie w bulgoczacych ˛ obszarach jego płatu czołowego. Le˙zacy ˛ na hamaku w Nawtykanie D˙zi-had op˛eta´nczo wymachiwał r˛ekami nad głowa,˛ usiłujac ˛ odp˛edzi´c bombardujace ˛ w locie nurkujacym ˛ demony, rzucał si˛e i skr˛ecał, hu´stajac ˛ hamakiem. — Nie, nie, tylko nie czulenie, tylko nie to. . . Piekielne wizje nagle znikn˛eły. . . — . . . och. Cze´sc´ . Papa Jerz wpatrywał si˛e w rozedrganego, majtajacego ˛ si˛e na hamaku tam i z powrotem brata szeregowca. — Gdzie. . . gdzie ja jestem? — j˛eknał ˛ D˙zi-had odwiecznym, błagalnym tonem ofiary przebudzonej po bardzo długiej, nieoczekiwanej utracie s´wiadomo´sci. — Z powrotem w Nawtykanie. — Uff, w takim razie pobo˙zny post. . . eee. . . brat szeregowiec Szlam D˙zi-had melduje, z˙ e. . . Co tutaj robi ta lama? — wykrztusił z siebie na widok włochatej bestii, która wła´snie badała czteropak banda˙zy pod wzgl˛edem przydatno´sci do spo˙zycia. — Mieli´smy nadziej˛e, z˙ e ty potrafisz nam to wyja´sni´c — powiedział Pasterr. — H˛e? — j˛eknał ˛ D˙zi-had. — Przyniosła ci˛e tu. — Ale ja nie umiem je´zdzi´c na lamach! — Hmm, tego. . . nie przyjechałe´s na niej. Byłe´s nieprzytomny. — Przecie˙z spadłbym. . . — To mogło pomóc — oznajmił mnich, podnoszac ˛ pasy, którymi D˙zi-had był przywiazany ˛ do lamy. — Czy to znaczy, z˙ e byłem. . . baga˙zem? — wycedził brat szeregowiec, podczas gdy lama pałaszowała drugi banda˙z. Papa Jerz spogladał ˛ na nia,˛ przekonany, z˙ e gdzie´s w gł˛ebi genów ukrywa ona bliskie pokrewie´nstwo z koza.˛ Wcale go to nie zaskoczyło, ci D’vanouini mogli posuna´ ˛c si˛e do wszystkiego. — Co za wstyd! Wstyd i ha´nba! Przyniosłem ujm˛e chwalebnym tradycjom GROM-u! — wyj˛eczał D˙zi-had, uderzajac ˛ si˛e w pier´s, po czym znów stracił przytomno´sc´ . — Ojej — szepnał ˛ Papa. — To uderzenie w głow˛e musiało by´c powa˙zniejsze, ni˙z my´slałem. Obawiam si˛e, z˙ e dla niego sko´nczyły si˛e krucjaty. 83
Tkwiacy ˛ pod wcia˙ ˛z rozhu´stanym hamakiem Xedoc wyczuł, z˙ e słowa Papy Jerza oznaczaja˛ koniec pewnej epoki dla całego GROM-u. Gdyby chłopiec znał prawdziwe konsekwencje, jakie przyniesie to „uderzenie w głow˛e” w najbli˙zszej przyszło´sci, i gdyby wiedział, jak rozległe b˛edzie ich oddziaływanie, p˛edziłby teraz, rwac ˛ sobie włosy z głowy, po talpejskich zboczach, marzac ˛ tylko o tym, by jak najpr˛edzej przyłaczy´ ˛ c si˛e do gromadki lemingów, opuszczajacych ˛ urwisko 3b z biletem w jedna˛ stron˛e.
***
Na przestrzeni wielu lat cranacha´nskiego panowania nad Talpami nikomu nie zdarzyło si˛e uzbroi´c w spory zapas g˛esich piór, zasia´ ˛sc´ z akrem pergaminu, teodolitem i szczegółowa˛ mapa˛ Cranachanu, by zaprojektowa´c system kanalizacyjny. Na przestrzeni tych˙ze samych lat naukowcy po´swi˛ecili temu zjawisku przynajmniej półtorej minuty, dochodzac ˛ do wniosku, z˙ e brak wy˙zej wzmiankowanych inicjatyw wynika zapewne z tego, z˙ e: a) brak jest szczegółowych map Cranachanu, b) nikt do ko´nca nie wie, co to jest teodolit, c) nikomu nie chciało si˛e zaprojektowa´c kanalizacji, bo i te˙z nikt si˛e na brak takowej nie uskar˙zał. Rozumiecie: po co zawraca´c sobie głow˛e, skoro mo˙zna pój´sc´ do pubu. (Ten ostatni argument wydaje si˛e najprawdopodobniejszy, albowiem zainteresowanie wi˛ekszo´sci Cranachan odpadkami ko´nczy si˛e na wyrzuceniu ich przez okno i czekaniu, a˙z spłyna˛ w dół ulicy, zmyte przez niemal bezustanna˛ m˙zawk˛e, która wcia˙ ˛z nadciagała ˛ z północnego wschodu). Osobliwe, ale gdyby kto´s podjał ˛ si˛e ogl˛edzin istniejacych ˛ tras przepływu odpadków na terenie Cranachanu, odkryłby, z˙ e trasy te pokrywaja˛ si˛e z ulicami, póki odpadki nie dotra˛ do niewielkiej dziury w lewym dolnym rogu placu Grajdołowego i nie znikna˛ za urwiskiem. W chwili obecnej dwie pary drzwi od tej niewielkiej dziury wznosił si˛e rój iskier. Kakofonia powodowana przez metal uderzajacy ˛ o metal skutecznie zagłuszała ci˛ez˙ kie, spracowane oddechy i bulgot opuszczajacych ˛ miasto wczorajszych obierek. Spocony osobnik uniósł młot i grzmotnał ˛ nim pot˛ez˙ nie, obsypujac ˛ miecz gradem uderze´n, po czym chwycił wykute ostrze i wsadził je do wiadra z woda.˛ Uniósł si˛e pióropusz dymu, który pomknał ˛ w gór˛e, by znikna´ ˛c w´sród wisza˛ cych pod dachem Ku´zni Kowalskiej Stana Kowalskiego paj˛eczyn. Tak wygladał ˛ zwykły dzie´n kowala z placu Grajdołowego: ranek sp˛edzony na przekle´nstwach, odkad ˛ dwunastofuntowy młot spadł mu na paznokie´c lewego kciuka; popołudnie sp˛edzone na ognistym ta´ncu wokół kowadła po tym, jak rozgrzany kawałek w˛egla upadł mu na i tak ju˙z spalone palce u nóg; wreszcie pora kolacji sp˛edzona na 84
artykułowaniu malowniczych wulgaryzmów w odpowiedzi na zachowanie czterofuntowego steku z lamy, który wysechł na wiór i zapalił si˛e na piecu. Ci, którym zdarzało si˛e wodzi´c palcem po z˙ ółtawych stronach pełnych drobnych ogłosze´n w „Trybunie Triumfu”, słyszeli o tym szacownym zakładzie. Pos´ród przykuwajacych ˛ uwag˛e reklam sprzedawców u˙zywanych wozów, oferuja˛ cych okazyjnie dwukółki dla zbiegów („Kup teraz — spłata w systemie ratalnym w zale˙zno´sci od łupów, bez por˛eczycieli i z˙ yrantów. Firma Sobiesław Kwas — z nami zawsze na czas!”) oraz zabójców działajacych ˛ na zlecenie („Na rym´ pał czy w r˛ekawiczkach, drugiego takiego nie ma! Smierciono´sny Ichnaton — i problem z głowy!”), mo˙zna było znale´zc´ ogłoszenie czynnego non stop warsztatu podkuwania koni („Twój ko´n ku´styka? Od nas wyjdzie kuty na cztery nogi! Wpadnij do Ku´zni Kowalskiej Stana Kowalskiego — autoryzowanego dilera cz˛es´ci zamiennych do uprz˛ez˙ y — honorujemy karty płatnicze Pyza i Majsterkrad”). Stan Kowalski był nie tylko ekspertem od przybijania czterech podków w czasie krótszym ni˙z godzina; ku własnemu zaskoczeniu odkrył te˙z niedawno, z˙ e potrafi tworzy´c najlepsze dwur˛eczne pałasze z sewilskiej stali po tej stronie Pustyni Bł˛ednej. Skuwanie zakrzywionego ostrza ponad dwa tysiace ˛ razy (niezb˛edne, by uzyska´c niezrównana,˛ wytrzymała˛ gi˛etko´sc´ i ostro´sc´ , tak upragniona˛ przez s´mietank˛e morderców) wymagało nie lada wprawy. W przypadku Stana Kowalskiego wprawa ta wynikała z nieuchronno´sci. Nieuchronno´sci tego, z˙ e je˙zeli nie potrafi wykona´c zamówienia, to pr˛edzej czy pó´zniej, podczas przypadkowej przechadzki w jakiej´s ciemnej uliczce jego s´ledziona zostanie wyrwana i porwana. Poniewa˙z dziewi˛ec´ dziesiat ˛ sze´sc´ procent uliczek w Cranachanie zalicza si˛e do kategorii „ciemnych” (i poniewa˙z tym, który za˙zyczył sobie pałasza, był Ichnaton Asasyn), Stan Kowalski wyuczył si˛e tajników płatnerstwa wyjatkowo ˛ szybko. Wyciagn ˛ ał ˛ pałasz z wiadra, z podziwem spojrzał na faliste ostrze i u´smiechnał ˛ ´ si˛e, cho´c paluch u nogi rwał go niemiłosiernie. Smiertelnie niebezpieczny, pomys´lał, przesuwajac ˛ z czuło´scia˛ zrogowaciałym palcem po falistej klindze. Nagle skrzypn˛eły zawiasy i drzwi wej´sciowe ku´zni otwarły si˛e z piskiem. Stan podskoczył, a watahy pajaków ˛ czmychn˛eły w poszukiwaniu schronienia. Odziana w czer´n posta´c wynurzyła si˛e z m˙zawki i wkroczyła do ku´zni. Zmieszany kowal j˛eknał, ˛ wetknał ˛ sobie do ust zw˛eglony palec i ponuro ssał rank˛e. Intruz stapał ˛ gniewnie i pomrukiwał, usuwajac ˛ z drogi zwisajace ˛ liny i bloczki. Stan zadr˙zał — zabójca przyszedł po odbiór towaru. Nieznajomy zatrzymał si˛e przed kowadłem, stukajac ˛ przy tym obcasami. Deszcz skapywał z niego ponuro. — M˙zawka! Nienawidz˛e m˙zawki! — warknał. ˛ — Moja zbroja b˛edzie do niczego! Stan obejrzał go od stóp do głów, a raczej na odwrót, bo sko´nczył, patrzac ˛ pod nogi go´scia. W porzadku, ˛ było ciemno, kiedy w Zaułku N˛edzarzy dostawał zlecenie od Ichnatona, wiedział te˙z, z˙ e sam nie jest mikrego wzrostu, no ale był pewny, z˙ e pami˛ec´ go nie myli. Asasyn był znacznie wy˙zszy ni˙z ten kole´s. 85
— . . . a najgorsze, z˙ e wlewa mi si˛e do pochwy! — warczał intruz głosem z hukiem odbijajacym ˛ si˛e od kowadła. — Cała˛ noc b˛ed˛e musiał natłuszcza´c bro´n! — zako´nczył, strzasaj ˛ ac ˛ fontanny wody z matowoczarnego skórzanego pancerza. — Eee. . . Dysponuj˛e szerokim wyborem wodoodpornych pochew w wielu kolorach i rozmiarach, prosz˛e pana — zasugerował kowal, wyczuwajac ˛ okazj˛e handlowa˛ poprzez niesforny gaszcz ˛ zarostu zasłaniajacy ˛ mu dolna˛ połow˛e twarzy. Ten nieznajomy po co´s w ko´ncu tu przyszedł, czemu wi˛ec nie spróbowa´c wydosta´c od niego troch˛e pieni˛edzy. — Kolorach? Kolorach? A po grzyba mi kolorowa pochwa, co? — burknał ˛ go´sc´ . Przy jego głosie d´zwi˛ek p˛ekajacych ˛ lodowców brzmiałby jak anielska muzyka. Postapił ˛ krok do przodu, wchodzac ˛ w krag ˛ s´wiatła. — Kolorowe pochwy sa˛ bardzo atrak. . . — Stan zamilkł gwałtownie. Okrywajaca ˛ jego ramiona warstwa sadzy i potu nagle stała si˛e lodowata. — Przepraszam, sir, nie pozz. . . Kiedy go´sc´ rozchylił wargi, Stan Kowalski z przera˙zeniem stwierdził, z˙ e ma przed soba˛ komandora Tojada zwanego Mocnym, dowódc˛e Czarnej Stra˙zy Cranachanu. O dziwo, Tojad nie udusił Stana, a tylko przyjmujac ˛ przeprosiny, skwitował je czym´s w rodzaju sejsmicznej erupcji obrzydzenia. Nikt nie miał zielonego poj˛ecia, w jaki sposób bad´ ˛ z co bad´ ˛ z ludzkie gardło mo˙ze wydawa´c z siebie takie tektoniczne odgłosy, sam Tojad zreszta˛ te˙z tego nie wiedział. I mówiac ˛ szczerze, nic go to nie obchodziło. Posiadanie takiego gardła sprawiało, z˙ e wydawanie rozkazów Czarnym Stra˙znikom było jednocze´snie bardzo efektywne i rozkosznie upojne. Ach, có˙z to za przyjemno´sc´ , zmiesza´c z błotem nowo upieczonego rekruta za najmniejsze niedopatrzenie proceduralne! To wła´snie ze wzgl˛edu na takie mo˙zliwo´sci posada komandora była warta zachodu. — Dysponuj˛e szerokim wyborem gustownych czarnych pochew, sir, staja˛ si˛e niewidzialne ju˙z kilka minut po zachodzie sło´nca. . . — Stan spróbował po raz kolejny, zastanawiajac ˛ si˛e jednocze´snie, czego chce od niego komandor Czarnej Stra˙zy. Musiał dba´c o swoja˛ kowalska˛ reputacj˛e. — Bardzo popularny jest model Styksowy Szturmowiec. . . — To twój zwyczajowy sposób nagabywania klientów? — zagrzmiał Tojad, patrzac ˛ na lekko zakrwawiony pałasz w pot˛ez˙ nej dłoni Stana. — Mówiac ˛ szczerze, nie przepadam za robieniem zakupów pod presja.˛ Zwłaszcza presja˛ wywierana˛ mieczem! Kowal j˛eknał, ˛ pospiesznie odrzucił miecz za siebie i wytarł r˛ece w fartuch, jakby chciał pozby´c si˛e wszelkich s´ladów po broni. — Teraz lepiej. — Tojad si˛e wyszczerzył. — Nie interesuja˛ mnie pochwy, miecze ani w ogóle z˙ adna bro´n. Potrzebuj˛e czego´s bardziej nietypowego! — ryk-
86
nał, ˛ znów rozchylajac ˛ wargi i pokazujac ˛ naz˛ebne tatua˙ze dowództwa.3 Wewnatrzjamoustne ˛ Okre´slanie Szar˙zy słu˙zyło ponadto doskonale utrzymywaniu dyscypliny. Degradacja w obr˛ebie Czarnej Stra˙zy była wyjatkowo ˛ krwawa i bolesna. Trudna do zapomnienia. Zwłaszcza dla kogo´s, kto odczuwa paniczny l˛ek przed obecno´scia˛ obc˛egów w ustach. — Zrobi˛e, co w mojej mocy, by. . . — Ha! Pewnie, z˙ e zrobisz! — Tojad zachichotał. Jego chichot przypominał seri˛e niewielkich trz˛esie´n ziemi. — Kiedy prosz˛e, ludzie sa˛ posłuszni! Stan przełknał ˛ s´lin˛e. — Czym mog˛e słu˙zy´c, sir? — zapytał niech˛etnie. — Szczury! — wyja´snił mu Tojad. — Sir? — wykrztusił Stan, zastanawiajac ˛ si˛e, czy dobrze usłyszał. — Trzeba je powstrzyma´c. Sa˛ wsz˛edzie! Stan podrapał si˛e po głowie i strapiony rozejrzał wokół siebie. — Nie wiem, ja. . . — zaczał, ˛ ale zamilkł w pół samogłoski, przypominajac ˛ sobie pierwsze motto Czarnej Stra˙zy, ukute przez samego komandora Tojada: „Protest oznacza Proces”. — . . . jak si˛e do tego zabra´c. . . Czy próbował pan z pułapkami na szczury, sir? Tojad wydał z siebie dziwny tektoniczny bulgot, spojrzał na kowala wilkiem zza przymkni˛etych powiek i energicznie postapił ˛ krok do przodu. — Powstrzyma´c! Nie złapa´c! — powiedział. Pomimo blisko´sci pieca po dłoniach Stana spływał zimny pot. — Poooo. . . wstrzyma´c? — wyszeptał z˙ ało´snie. — Przez to s´wi´nstwo miałem dzisiaj do dyspozycji o dwudziestu trzech Czarnych Stra˙zników za mało! — ryknał ˛ Tojad, wyginajac ˛ palce w r˛ekawicach, jego spojrzenie utkwiło w niezbyt odległym i nieokre´slonym punkcie. — Szczury, sir? — Oczywi´scie, do diaska! Czy ty mnie w ogóle słuchasz?! Stan przytaknał ˛ milczaco ˛ i spróbował oceni´c szans˛e na pozostanie z˙ ywym do ko´nca tej konwersacji. Nie dano mu na to wiele czasu. — W tych tunelach i przej´sciach a˙z roi si˛e od szczurów. Sadz ˛ ac ˛ po wygladzie ˛ ´ kostek moich ludzi, nie jadły od miesi˛ecy. Scierwa! Cztery razy musiałem od nowa rozpisywa´c patrole! 3
Stomatologiczne Dystynkcje w Cranacha´nskiej Czarnej Gwardii spełniały wiele wa˙znych funkcji. Przede wszystkim uwalniały od pracochłonnego naszywania kolorowych szmatek na patki, co wedle komandora Tojada stanowiło praktyk˛e wysoce podejrzana˛ w czynnych słu˙zbach bezpiecze´nstwa, nie tylko dlatego, z˙ e psuło ogólnostyksowe i złowrogie wra˙zenie wywierane przez mundury, ale te˙z dlatego, z˙ e zmuszało jego starannie dobranych ludzi do wykonywania tak wat˛ pliwych prac jak fastrygowanie, nawlekanie nici i szycie. Profesjonalni zabójcy raczej nie zajmuja˛ si˛e haftem.
87
Od czasu odkrycia rozległej podziemnej sieci ukrytych tuneli, przecinajacych ˛ Cranachan wzdłu˙z i wszerz i dziurawiacych ˛ Cesarski Pałac Forteczny, Czarna Stra˙z pracowała bez wytchnienia, z˙ eby dowiedzie´c si˛e, co tak naprawd˛e kryja˛ podziemia. Je´sli nie liczy´c wielkich stosów bezcennych skarbów, nieocenionych dzieł sztuki, pradawnych reliktów i drogocennych klejnotów, a tak˙ze pi˛ec´ dziesi˛eciu o´smiu ton wyjatkowo ˛ z˙ ywotnej s´luzowatej ple´sni, stra˙znicy nie odkryli niczego — jedynie szczury, które poszarpały im kostki u nóg. Co, jak Tojad obrazowo demonstrował teraz kowalowi na jego lewej nodze za pomoca˛ kombinerek, znacznie wpływało na zmniejszenie wydajno´sci pracy. — Moi Czarni Stra˙znicy musza˛ sta´c si˛e szczuroodporni! — warknał, ˛ atakujac ˛ paluch Kowalskiego. — Auuu!. . . Ale jak? Tojad wyprostował si˛e, wyjał ˛ z kieszeni arkusz pergaminu i rzucił go na kowadło. Nagryzmolone liczby pokrywały cała˛ powierzchni˛e dokumentu. — Rozmiary obuwia i wymiary stóp całego plutonu. Dla ka˙zdego zrobisz po dwie pary kutych, stalowych, si˛egajacych ˛ do uda butów. Na poniedziałek! — Ale ich jest osiemdziesi˛eciu dziewi˛eciu! — W takim razie bierz si˛e od razu do roboty! — warknał ˛ komandor i skierował si˛e w stron˛e drzwi. — W z˙ aden sposób nie zdołam. . . — j˛eknał ˛ Stan, patrzac ˛ na list˛e. — Ale˙z zdołasz! — Tojad u´smiechnał ˛ si˛e, błyskajac ˛ tatua˙zami. — I wykonasz! Bo jak nie, przymkn˛e ci˛e za utrudnianie pracy funkcjonariuszom na słu˙zbie. Do zobaczenia w poniedziałek! — Drzwi zatrzasn˛eły si˛e z hukiem. Stan j˛eknał ˛ ponuro i chciał zaja´ ˛c si˛e swymi rwacymi ˛ palcami u nóg. . . gdy nagle drzwi znów otwarły si˛e szeroko z piskiem zawiasów. — I nie zapomnij — ryknał ˛ sejsmicznie Tojad — pomalowa´c wszystkich butów na czarno!
***
Ze wszystkich rzeczy, jakie mogły zdarzy´c si˛e Szlamowi D˙zi-hadowi podczas tak starannie wykre´slonej w marzeniach wspinaczki po szczeblach kariery, ta, która go spotkała, na pewno nie pokryłaby si˛e z jego wyborem. Wystarczajaco ˛ przykre było ju˙z samotne wylegiwanie si˛e w hamaku i wpatrywanie w pop˛ekany sufit nawtyka´nskiego lazaretu. Monotoni˛e przerywały tylko rzadkie wizyty kleryka Pasterra. Najgorszy był jednak ból głowy. T˛epy, pulsujacy ˛ ból, zupełnie jakby czaszka stała si˛e nagle zbyt mała i mózg ju˙z si˛e w niej nie mie´scił. No i te głosy. Powtarzajace ˛ t˛e sama˛ kwesti˛e w niesko´nczono´sc´ , przez całe popołudnie, wcia˙ ˛z 88
i wcia˙ ˛z. . . — Raz, dwa, trzy, próba mikrofonu. . . Prosz˛e, znów wróciły. Przekl˛ete głosy wewnatrz ˛ jego głowy. Wypowiadajace ˛ wszystkie spółgłoski w równie m˛eczacy, ˛ nachalny sposób, wypaczajace ˛ dziwacznie ka˙zda˛ samogłosk˛e, brzmiace ˛ jak uliczny herold z zaawansowanym zapaleniem płuc. — Raz, dwa, trzy. . . D˙zi-had j˛eknał, ˛ przewrócił si˛e na drugi bok, wsadził głow˛e pod poduszk˛e i za´ ałkał z˙ ało´snie w ciemno´sci, delikatnie hu´stajac ˛ si˛e na boki. To nie pomagało. Swi ˛ tobliwy sier˙zant Zenit powierzył mu rozwikłanie. . . eee. . . tego, co było do rozwikłania, a on tymczasem słyszy głosy wewnatrz ˛ głowy. A czas ucieka. Je´sli nie rozwikła tego do godziny ósmej w najbli˙zszy czwartek, jego obiecujaca ˛ kariera legnie w gruzach. Zdegraduja˛ go i b˛edzie s´cigał wie´sniaków za niedawanie jałmu˙zny albo tropił wymigujacych ˛ si˛e od pokuty. Pobo˙zny posterunkowy Szlam D˙zi-had z Wyznaniowych Oddziałów Prewencyjnych zawodził ponuro z głowa˛ schowana˛ pod poduszka.˛ Nie tak miała wygla˛ da´c jego przykrywka. Tak pi˛eknie zapowiadała si˛e kariera pogromcy grzeszników, rozmy´slał. Przez czterna´scie lat obiecywał s´wiatobliwemu ˛ sier˙zantowi Zenitowi, z˙ e w ko´ncu jakiego´s pogromi. Na szcz˛es´cie dla Zenita, standardowe lat dwana´ eta s´cie i dwa stanowiło absolutna˛ granic˛e cierpliwo´sci WOP-u. Tak mówiła Sni˛ Ksi˛ega. . . . i oto Puaro przebywał przez lat dwana´scie i dwa na pustyni, przerzucajac ˛ kamienie w poszukiwaniu odpowiedzi, a˙z dotarł do ostatniego. I ujrzał tedy, i˙ze przed nim le˙zy zwyci˛estwo! Zaprawd˛e odpowied´z i chwała na wieki, cze´sc´ wy´spiewywana przez niebia´nskich cherubów na wysoko´sciach na wieki wieków. Chwała na wysoko´sci! Albo te˙z cholerna pora˙zka i zaczynanie wszystkiego od nowa. WOP działał, opierajac ˛ si˛e na Ksi˛edze, ka˙zde posuni˛ecie, ka˙zdy wybór lub pytanie mogły by´c wywnioskowane, zdecydowane lub wyja´snione na podstawie jednej z trzydziestu trzech tysi˛ecy i siedmiu Tradycyjnych Przypowie´sci. Szlam D˙zi-had tak˙ze był posłuszny Ksi˛edze. Głównie dlatego, i˙z słyszał, z˙ e je´sli si˛e nie dostosuje, to rzuca˛ w niego Ksi˛ega,˛ a on bardzo nie chciał, z˙ eby tak si˛e stało, bo Ksi˛ega była bardzo wielka i zrobiłby mu si˛e paskudny siniak. W jego głowie znów co´s zapulsowało i odezwało si˛e: — Raz, dwa, trzy, próba mikrofonu. . . To nieuczciwe. Jak niby miał pracowa´c w takim stanie? Wojny i gadajace ˛ bóle głowy. Grrr! Praca funkcjonariusza policji to niełatwy kawałek chleba. 89
***
Olei´scie czarne nurty rzeki Flegeton z bulgotem przepływały za plecami w´sciekłego tłumu. Po raz pierwszy od niezliczonych stuleci rzeka była zupełnie pusta. Podenerwowana gawied´z tkwiła tu od wielu godzin; w odwiecznym rytuale negocjacji mieszały si˛e gniew, krzyki i emocje. — Nie, nie, nie! — krzyczał niezmiernie podniecony kapitan Naglfar, główny negocjator z ramienia Natarczywego Szelmowskiego Zwiazku ˛ Zawodowego „Niesolidno´sc´ ” Przewo´zników Indywidualnych. Poprawił daszek czapki, bardziej zasłaniajac ˛ oczy, gołym kopytem tupnał ˛ w kamienne nabrze˙ze i mocno zaciagn ˛ ał ˛ si˛e cuchnac ˛ a˛ fajka.˛ — Nie słyszałe´s, co krzyczałem? Ja i moi bracia jeste´smy tu, z˙ eby omówi´c kwesti˛e płac i postulaty, nie chcemy słucha´c wy´swiechtanych obietnic dotyczacych ˛ czasu pracy! — warknał ˛ i w gniewie postapił ˛ krok do przodu. Pozostali solidarnie ruszyli za nim, walac ˛ w otwarte dłonie wielkimi wiosłami. Czarne peleryny powiewały niespokojnie wokół ich starych, pobielały kostek. Pot˛ez˙ ny osobnik, ku któremu si˛e kierowali, nie chciał ustapi´ ˛ c miejsca. Skrzyz˙ ował ramiona i dla lepszego efektu zmienił odcie´n swoich pionowych z´ renic na bardziej czerwony. — Demonobywatele! — ryknał ˛ Seirizzim, ostatni obecny na miejscu reprezentant Piekielnej Administracji. Pozostali czmychn˛eli wiele godzin wcze´sniej, kiedy tylko strajkujacy ˛ zacz˛eli gro´znie wymachiwa´c wiosłami. — Zdaje mi si˛e, z˙ e nie do ko´nca rozumiecie, co wam proponuj˛e. Powró´ccie do łodzi, we´zcie si˛e ochoczo do pracy, a ja pójd˛e wam na r˛ek˛e w sprawie dodatkowego wolnego. — To znaczy? Konkretnie? — warknał ˛ kapitan Naglfar, robiac ˛ zła˛ min˛e do dobrej gry. Nie bawił si˛e tak dobrze od bardzo dawna: sprawianie znienawidzonemu szefowi Urz˛edu Imigracyjnego kłopotów, za które sam b˛edzie musiał zapłaci´c, było o niebo przyjemniejsze od przewo˙zenia przez rzek˛e za psie pieniadze ˛ niewdzi˛ecznych, zawodzacych ˛ dusz. — Dam wam dodatkowe pół godziny wolnego co psatnik, ˛ a wy w zamian zobowia˙ ˛zecie si˛e do czasowego zwi˛ekszenia liczby przewo˙zonych dusz — o´swiadczył spokojnie Seirizzim, patrzac ˛ na Naglfara. — Có˙z za łaskawo´sc´ ! My, niegodni! — ryknał ˛ Naglfar sarkastycznie. Pozostali strajkujacy ˛ wybuchn˛eli s´miechem. — Ta oferta na pierwszy rzut oka mo˙ze nie wyda´c si˛e hojna, je´sli jednak zastanowicie si˛e przez chwil˛e. . . — Seirizzim powoli tracił dyplomatyczne opanowanie i cierpliwo´sc´ . — Krótszy tydzie´n pracy oznacza, z˙ e b˛edziecie wcze´sniej wraca´c do waszych jaski´n, weekend stanie si˛e dłu˙zszy, wi˛ecej czasu b˛edziecie mogli po´swi˛eci´c z˙ onom i dzieciom! — Zako´nczenie przemowy trafiło na mur rozbawionych pomruków i wioseł uderzajacych ˛ w otwarte dłonie.
90
— Ale ja nie cierpi˛e moich dzieci! — wrzasnał ˛ który´s z przewo´zników, błyskajac ˛ czerwonymi oczami i wymachujac ˛ złowrogo pazurami. — A ja z˙ ony! — Temu o´swiadczeniu innego przewo´znika towarzyszyła hałas´liwa aprobata. — Eee. . . w takim razie mo˙zecie wykorzysta´c ten czas na relaks, pogra´c w golfa. . . — odpowiedział Seirizzim, ganiac ˛ si˛e w my´slach za to, z˙ e nie wział ˛ nóg za pas wraz z pozostałymi radnymi, kiedy tylko rozmowy zamieniły si˛e w kłótnie, a głosy przeszły w krzyki. — Pogra´c w golfa?! — wrzasnał ˛ Naglfar, po czym obrócił si˛e w miejscu i przemówił do tłumu: — Bracia, co powiecie na t˛e dekadencka,˛ bur˙zuazyjna˛ insynuacj˛e? Marnowa´c czas na wbijanie pomarszczonych piłeczek do dziur i wyciaganie ˛ ich z powrotem? To typowy przykład tych naznaczonych klasowo´scia˛ argumentów, jakimi mamia˛ nas, odkad ˛ zacz˛eli´smy negocjacje. Golf! Jakie szans˛e na uzyskanie członkostwa w ekskluzywnym klubie golfowym ma przewo´znik? Jakie, pytam si˛e was!? — zawodził retorycznie. — W tygodniu to nie takie trudne, wystarczy przej´sc´ si˛e na pole golfowe w Tumorze. . . — odezwał si˛e kto´s w tłumie, ale pod wpływem chrzakni˛ ˛ ec´ i ciosów łokciami szybko zamilkł. — A co powiecie na kr˛egle? — zagrzmiał Seirizzim z nadzieja,˛ z˙ e to oka˙ze si˛e moneta˛ przetargowa.˛ — To chyba co´s na waszym poziomie. Skowyt oburzenia przekonał go, z˙ e jest w bł˛edzie. — Słuchaj, Seirizzim! — Naglfar zrobił jeszcze jeden krok naprzód, gło´sno stukajac ˛ kopytem. — Moi bracia i ja nie jeste´smy zainteresowani dodatkowa˛ półgodzina˛ wolnego tygodniowo, jasne? — Z jego ko´scistych nozdrzy kryjacych ˛ si˛e pod daszkiem czapki i kapturem buchnał ˛ dym. — Nas, członków NSZZ „Niesolidno´sc´ ” PI, nie interesuje tak˙ze poprawienie standardu stołówki zakładowej. Co wi˛ecej, czuj˛e si˛e zobligowany stanowczo zaprzeczy´c, jakoby dla mnie i dla moich towarzyszy przedstawiała jakakolwiek ˛ warto´sc´ propozycja odmalowania i wyremontowania naszych promów. Niech pan we´zmie pod uwag˛e, panie Administratorze Piekielny, z˙ e nasze statki powinny by´c styksowo czarne i po˙zadane ˛ jest tak˙ze, aby ich postrz˛epione z˙ agle zwisały bezwładnie ze skrzypiacych ˛ masztów z wyblakłej ko´sci. Zgodnie z decyzja˛ podj˛eta˛ na historycznym, pierwszym posiedzeniu zarzadu ˛ elementy te składaja˛ si˛e na tradycyjny wizerunek naszej firmy! Entuzjastyczne głosy poparcia wyrwały si˛e z gardeł zgromadzonych na na˙ brze˙zu pracowników Hadesja´nskiej Zeglugi Rzecznej SA wszystkich szczebli. — Czego wi˛ec chcecie? — zapytał Seirizzim niech˛etnie. Stanowiło to pierwsza˛ oznak˛e pora˙zki. Zadał konkretne pytanie, co stoi w sprzeczno´sci z podstawowa˛ reguła˛ negocjacji: Powiedz im, co ty chcesz, z˙ eby osiagn˛ ˛ eli. — Podwy˙zki! — zabrzmiała chóralna odpowied´z pod batuta˛ pazura wskazujacego ˛ upajajacego ˛ si˛e poczuciem władzy kapitana Naglfara. — Nie, to niemo˙zliwe, macie kontrakt. . . legalny, wia˙ ˛zacy ˛ i. . . 91
— Podpisany ponad pi˛ec´ dziesiat ˛ stuleci temu! — krzyknał ˛ Naglfar, odwracajac ˛ si˛e ze zgrzytem pi˛ety na kamieniu. — Charon załatwił wam dobry układ — wyj˛eczał Seirizzim, nerwowo przest˛epujac ˛ z kopyta na kopyto. Trzynastu przewo´zników przesun˛eło si˛e w jego stron˛e. — Phi! — Kapitan splunał. ˛ — Mo˙ze wtedy wart był tabliczki, na której go wyryto, ale w naszych czasach. . . jeden obol od przetransportowanej duszy! To najzwyklejszy wyzysk! — Niewolnicza praca! — Skandal! Seirizzim po raz pierwszy od rozpocz˛ecia negocjacji doszedł do wniosku, z˙ e cieszy go, i˙z pozostali pracownicy Urz˛edu Imigracyjnego wzi˛eli nogi za pas. Przynajmniej nie b˛edzie s´wiadków jego pora˙zki. — Powinni´scie by´c szcz˛es´liwi — zasugerował z nadzieja.˛ — Wasze promy zawsze sa˛ pełne. Co roku zdarza si˛e przyzwoita zaraza albo kilka wojen. . . na brak pasa˙zerów nie mo˙zecie narzeka´c. — Seirizzim wiedział, z˙ e to najszczersza prawda. Ka˙zda minuta strajku zwi˛ekszała zaległo´sci, a przecie˙z były jeszcze Owcze Wojny. . . Kapitan Naglfar zrobił jeszcze jeden krok do przodu i chwycił Seirizzima za łuskowate gardło. — Wraz z towarzyszami spracowujemy si˛e do ko´sci, wykonujac ˛ prac˛e z˙ ywotna˛ dla całego Podziemia. Z trudem wtykamy czaszki ponad stale napływajace ˛ masy dusz, które czekaja˛ w kolejce do przewiezienia. Kruchy szkielet nie radzi sobie z zapotrzebowaniem, promy sa˛ przeładowane. To ciagłe ˛ wbieganie na pokład i zbieganie z niego. . . Koszty naprawy wcia˙ ˛z rosna! ˛ — Dobrze gada! — pisnał ˛ który´s z przewo´zników. — Dulki! — załkał inny. — W zeszłym tygodniu dałem dwie setki oboli za ich wyło˙zenie! — Ale Charon podpisał umow˛e. . . — wykrztusił Seirizzim. Kapitan krzyknał, ˛ jakby kto´s d´zgnał ˛ go roz˙zarzonym pogrzebaczem. — Nazywasz to umowa!?! ˛ — Ach, jak s´wietnie si˛e bawił! Pu´scił przeło˙zonego i wykonał seri˛e niezwykle obrazowych gestów zaadresowanych do dwóch pot˛ez˙ nych przewo´zników stojacych ˛ za jego plecami. Kilka sekund pó´zniej przepychali si˛e ju˙z z powrotem przez tłum, by w ko´ncu stana´ ˛c przed Seirizzimem z jakim´s wiekowym demonem uwieszonym ich ramion. Naglfar zwrócił si˛e do dr˙zacego, ˛ siwowłosego staruszka. — Charonie! — krzyknał ˛ mu do ucha. — Panie Charon, jest pan tam!? Czerwonawy blask w oczach seniora przewo´zników przedarł si˛e przez stulecia katarakt. Starzec potakujaco ˛ uniósł głow˛e i zapytał: — H˛e?
92
— Witaj, Charonie. Wybacz, z˙ e zawracamy ci głow˛e, ale wraz z bra´cmi z Natarczywego Szelmowskiego Zwiazku ˛ Zawodowego „Niesolidno´sc´ ” Przewo´zników Indywidualnych, której to organizacji jeste´s członkiem zało˙zycielem i honorowym przewodniczacym, ˛ mieli´smy nadziej˛e, z˙ e zechcesz nam wyja´sni´c, co to jest inflacja! — Co? — burkn˛eła z˙ ywa skamieniało´sc´ legendarnego wynalazcy ognioodpornego wiklinowego czółna. — Inflacja! — krzyknał ˛ Naglfar. — Co to jest?! — Wal. Nie jestem głuchy! — Inflacja! — Tym razem Naglfarowi wtórował cały tłum. — Nie musicie krzycze´c! — Charon spojrzał na nich wyliniałym wilkiem. — Oczywi´scie, z˙ e wiem, co to jest. Uwa˙zacie, z˙ e jestem zniedoł˛ez˙ niałym starcem, co? Znam takich jak wy. — Nie, jeste´smy po twojej stronie — zaskrzeczał Naglfar. — Zadaj mu kilka pyta´n, a˙z si˛e pomyli, a potem siup!, do wariatkowa i masz go z głowy. — Charon załkał. — Ze mna˛ nie pójdzie wam tak łatwo. — Inflacja? — przypomniał mu kapitan. — Tak, tak. Obrzydlistwo. Bez przerwy to łapi˛e, spójrz! — Otworzył usta. Wn˛etrze jego gardła pokrywały białe plamy. — Nie, Charonie. To jest infekcja! — Tak. Straszne, nie? Wiem! Ha! Nie mo˙zecie mnie za to przymkna´ ˛c. Naglfar odwrócił si˛e do Seirizzima. — Widzisz? — powiedział. — Nie ma poj˛ecia teraz i nie miał wtedy. ˙ Charon jest zniedoł˛ez˙ niałym star. . . ? — Co próbujesz udowodni´c? Ze Liczne gniewne pomruki powstrzymały go przed doko´nczeniem tej kwestii. — Umowa jest bezwarto´sciowa i ogranicza prawo przewo´zników do uczciwych, przyzwoitych dochodów. — Kto mówił co´s o odchodach? — wyst˛ekał Charon. — Z tym u mnie wszystko w porzadku. ˛ Naglfar postarał si˛e zignorowa´c t˛e uwag˛e i jeszcze uwa˙zniej ni˙z dotychczas wlepił oczy w Seirizzima. — Inflacja! Pi˛ec´ tysi˛ecy lat temu nikt nie wiedział, z˙ e jest co´s takiego, wi˛ec nie uwzgl˛edniono jej w kontrakcie. I dlatego wieleset lat pó´zniej wcia˙ ˛z płacicie nam od duszy jednego obola zamiast. . . — Strzelił palcami. — Dziewi˛eciuset czterdziestu sze´sciu — doko´nczył za niego przera˙zony ksi˛egowy, łypiac ˛ zza szkieł przypominajacych ˛ owadzie oczy. — Dziewi˛ec´ set czterdzie´sci sze´sc´ oboli! Naraz zabieramy osiemna´scie dusz, przejazd trwa dziesi˛ec´ minut. . . — W obliczu tak wielkich liczb oczy Naglfara zaszły mgła.˛ — To oznacza, z˙ e nie dostajemy strasznego mnóstwa oboli, które si˛e nam nale˙za,˛ prawda, bracia?
93
— Ale co ja mog˛e zrobi´c? — Seirizzim j˛eknał, ˛ wyczuwajac, ˛ z˙ e zanosi si˛e na co´s, z czego nie b˛edzie miał ochoty si˛e tłumaczy´c. — Albo dostaniemy pieniadze, ˛ albo b˛edziemy kontynuowa´c strajk! — warknał ˛ Naglfar, a jego słowom towarzyszyły uderzenia wioseł w ko´sciste dłonie. — Ale. . . — zaczał ˛ Seirizzim, w duchu widzac ˛ ju˙z nieprzeliczone dusze ofiar wojny tłoczace ˛ si˛e na przestrzeni wielu mil po drugiej stronie rzeki. — Słyszycie, towarzysze? Nie ma wolno´sci bez Niesolidno´sci! — krzyknał ˛ kapitan Naglfar. — Strajk! ˙ W tej chwili w Hadesja´nskiej Zegludze Rzecznej, a tym samym w całym przemy´sle przewozowym Podziemia, rozpoczał ˛ si˛e protest.
***
W dusznej klatce magazynu Transcendentalnego Biura Podró˙zy spółka z o.o. Wielce Wielebny Hipokryt III nudził si˛e potwornie i brz˛eczało mu w uszach. Od o´smiu godzin nieprzerwanie (z wyjatkiem ˛ przerw na lunch i herbatk˛e) korytarze rozbrzmiewały odgłosami piłowania i trzaskami, a s´ciany rezonowały obrzydliwym mlaskaniem, zupełnie jakby co´s z diamentowymi z˛ebami przegryzało si˛e przez lity granit.4 Co gorsza jednak, słycha´c było te˙z gwizdanie. Ventyl A’Thor, demoniczny przedsi˛ebiorca w bran˙zy grzewczej, znany był w całej Hadesji z gwizdania podczas pracy. Utrzymywał, z˙ e wprawia to w dobry humor jego skałotocza, kiedy ten przegryza si˛e przez s´ciany.
***
Hipokryt nie był jedynym, który odetchnał ˛ z ulga,˛ kiedy Ventyl A’Thor doszedł do wniosku, z˙ e czas i´sc´ do domu, umie´scił skałotocza w klatce i ruszył schodami na dół. Wszyscy pracownicy biura zacz˛eli wznosi´c spontaniczne wiwaty, ale najbardziej ul˙zyło Flagitowi. Nie z powodu narzeka´n personelu czy te˙z skarg klientów, które wymusiły na nim zwrot kosztów urlopu kilku co bardziej zdenerwowanym turystom. Nie, Flagitowi ul˙zyło, poniewa˙z w ko´ncu mógł przy4
Kto raz słyszał skałotocza, nigdy tego nie zapomni. Zwierzatka ˛ te obdarzone sa˛ sze´sciuset dwunastoma diamentowymi z˛ebami, umo˙zliwiajacymi ˛ im przegryzanie si˛e przez lity granit. Obecnie udomowione, sa˛ powszechnie wykorzystywane w Hadesji do powi˛ekszania grot mieszkalnych i montowania wentylacji. Pono´c bywaja˛ równie˙z miłymi zwierz˛etami domowymi.
94
stapi´ ˛ c do wła´sciwych prób ze swoim nowym przyrzadem. ˛ Dr˙zac ˛ z podniecenia, wpadł do magazynu, porwał z półki spore pudło i wybiegł z pomieszczenia, trzaskajac ˛ drzwiami. I był to najbardziej z˙ wawy widok, jaki Hipokryt ujrzał przez cały ten dzie´n. Flagit dotarł do swojego biura, postawił pudło i podbiegł do obsydianowego barku. Nalał sobie spora˛ miar˛e z˙ ółci z melasa˛ i wypił ja˛ jednym haustem. Przyrzadzaj ˛ ac ˛ kolejnego drinka, rozejrzał si˛e po rozrzuconych wsz˛edzie narz˛edziach, wiertłach, dziwnych rurach i niewielkim, podobnym do wiatraka urzadze˛ niu. Chciał, z˙ eby ju˙z było po wszystkim. Czekał go jeszcze jeden tydzie´n. Wypił drugiego drinka i stał bez ruchu, tylko nozdrza mu falowały. Nagle, nie panujac ˛ nad soba,˛ wział ˛ krótki oddech, potem nast˛epny, jeszcze jeden, a˙z w ko´ncu kichnał ˛ pot˛ez˙ nie, przewracajac ˛ stół i rozrzucajac ˛ wokół arkusze pergaminu. Pociagn ˛ ał ˛ nosem, pochylił si˛e nad misa˛ wrzacej ˛ cieczy, przykrył sobie głow˛e r˛ecznikiem i jał ˛ wdycha´c opary. Miał nadziej˛e, z˙ e siarczan pota˙zu cho´c nieznacznie pomo˙ze mu w przezwyci˛ez˙ eniu kataru. Przekl˛ety ten s´wiat na powierzchni, pomy´slał ponuro i kichnał. ˛ Czy to mo˙zliwe, z˙ eby gdziekolwiek było a˙z tak zimno? Gdyby miał w tej sprawie co´s do powiedzenia, okazałoby si˛e to niemo˙zliwe. ´ Kilka stopni cieplej byłoby nie od rzeczy. Swiat obdarował go przezi˛ebieniem, wi˛ec on mógłby odpowiedzie´c mu przegrzaniem. Raz jeszcze kichnał ˛ pot˛ez˙ nie, po czym zaklał. ˛ — Brr! — warknał. ˛ Odmro˙zenia i zapalenie płuc. Jaka˙z to cena za najwi˛eksze odkrycie w dziejach diablego rodzaju? Wzruszył ramionami. Zbli˙zała si˛e najwspanialsza chwila jego z˙ ycia, a on czuł si˛e beznadziejnie chory. To nieuczciwe. Do diabła z takim z˙ yciem! Zaciagn ˛ awszy ˛ si˛e po raz ostatni siarczanem pota˙zu, Flagit podbiegł ochoczo do biurka i wyciagn ˛ ał ˛ z pudełka siatkowa˛ konstrukcj˛e pokryta˛ kolorowymi koralikami. Przez chwil˛e bawił si˛e srebrnoszarymi nitkami koronkowej mycki, układajac ˛ ja˛ starannie pomi˛edzy rogami, nast˛epnie spu´scił sobie na oczy dwa kragłe ˛ kryształy, unieruchamiajac ˛ je we wła´sciwej pozycji cienkimi drucianymi spinkami zakładanymi za uszy. — Siond´z wygodnie, odpren˙z si˛e i przygoduj na demonstracje mo˙zlifo´sci siateczki infernitowej. Aaa. . . psik! Dobrze, z˙ e nikt nie słyszał zniekształconej przez zatoki zapowiedzi. Flagit miał nadziej˛e, z˙ e kiedy b˛edzie przedstawiał ja˛ zainteresowanym, wypadnie bardziej efektownie. A zanosiło si˛e na to, z˙ e b˛edzie ich sporo. . . by´c mo˙ze nawet sam Mroczny Lord d’Abaloh. Nababa cieszyła mo˙zliwo´sc´ zabawy z ulubiona˛ dziewi˛eciolatka,˛ wiedza, z˙ e je˙zeli naprawd˛e b˛edzie chciał, to co´s zniszczy albo popsuje. Ale to było Sugestywne Oddziaływanie Umysłowe. . . Dobre i skuteczne, dopóki wszystko szło zgodnie z ch˛eciami op˛etanej, có˙z, gdy. . . Ale to betka w porównaniu z Absolutna˛ Kontrola˛ Limbiczna.˛ 95
Sugestywne Oddziaływanie Umysłowe nigdy nie pozwoliłoby małej dziewczynce tak skutecznie uje˙zd˙za´c wielbładów ˛ czy robi´c pewnych rzeczy wbrew jej woli. Zwró´c si˛e do dowolnego rodzica, a usłyszysz mro˙zace ˛ krew w z˙ yłach opowie´sci o złu, które dziewi˛ecioletnie dziewczynki moga˛ wyrzadzi´ ˛ c w ramach zabawy. D´zganie si˛e nawzajem ołówkami, wlewanie wosku do uszu małego Jasia, wciagni˛ ˛ ecie Kasi na maszt. . . drobne, niewinne podło´sci. Ale z˙ eby z zimna˛ krwia˛ dusiły kociaki? Nic z tego, nawet za milion lat. Chyba z˙ e ma si˛e połaczenie ˛ przez Absolutna˛ Kontrol˛e Limbiczna.˛ . . Flagit zamierzał którego´s dnia podłaczy´ ˛ c si˛e do Alei, ale w tej chwili wy´cwiczone my´sli kra˙ ˛zyły w siatce okalajacej ˛ jego głow˛e. Z łatwo´scia˛ tworzył zło˙zone struktury mózgowe, wychwytujac ˛ ze swej wyobra´zni rozpoznawalne sieci neuronowe, modelujac ˛ je, poprawiajac ˛ i w ko´ncu emitujac ˛ rezultat, ciskajac ˛ go na fale mózgowe w przestrze´n. Szkoda, z˙ e nie pomy´slał o przesyłaniu waskim ˛ promieniem. Wewnatrz ˛ odbiorcy sie´c przylegała do układu limbicznego. Wła´snie w tym momencie w mózgu Szlama D˙zi-hada powstało w ten sposób słowo. — Próba. . . — O nie — j˛eknał ˛ D˙zi-had. — Odejd´z! Ale było ju˙z za pó´zno. Testy zako´nczone: run˛eły mentalne tamy, bariery si˛e załamały. Szlam nie miał nic do gadania, kiedy pewna cz˛es´c´ jego umysłu przejmowała nad nim kontrol˛e, ujmowała ciało i wyskakiwała z hamaka. Stopy plasn˛eły o kamienna˛ podłog˛e, D˙zi-had chwycił klamk˛e i uciekł przez Talpy w stron˛e Cranachanu. Na jego twarzy pojawił si˛e złowieszczy, szyderczy u´smiech. . .
***
Alea nie wiedziała, dlaczego tej nocy obudziła si˛e tak nagle, ale có˙z, nigdy nie wiedziała. Ci˛ez˙ ko byłoby wyja´sni´c efekty działania wielokierunkowych, zbłaka˛ nych fal telewpływu komu´s w wieku dziewi˛eciu lat. Wiedziała tylko, z˙ e tamtej nocy opanowała ja˛ nieprzeparta ch˛ec´ . Nagła i dojmujaca ˛ konieczno´sc´ znalezienia si˛e. . . gdzie? Dziewi˛ecioletni umysł buzował od wizji iskier i młotów, młode serce napełniło si˛e niegodziwa˛ rozkosza.˛ Znów miała te krnabrne ˛ my´sli, na wpół słyszalny głos w rudej główce sprawiał, z˙ e chciała robi´c pewne rzeczy. Złe rzeczy. Ju˙z po chwili przed oczami stan˛eła jej kompletna wizja miejsca, do którego po prostu musiała si˛e uda´c. I to natychmiast! Gdyby kto´s ja˛ spytał, co to za miejsce, spłon˛ełaby rumie´ncem i, jak to miała w zwyczaju, zacz˛ełaby szarpa´c rabek ˛ czerwonej koszuli nocnej. Ale instynktownie wiedziała, gdzie mo˙ze odnale´zc´ swa˛ wizj˛e, i zupełnie jakby pochodziła 96
w prostej linii z rodziny cranacha´nskich kartografów, pami˛ec´ gatunkowa podpowiedziała jej, z˙ e powinna kierowa´c si˛e przez drzwi, druga˛ na lewo i piat ˛ a˛ w prawo. I to ju˙z!
***
Iskry wzlatywały, tworzac ˛ chwilowe korony, pozbawione poklasku rozradowanej gawiedzi fajerwerki baraszkowały w powietrzu, gdy Stan Kowalski obsypywał swe sprawdzone kowadło gradem uderze´n. Z brwi spływały mu litry przyczernionego dymem potu, kawał z˙ elaza, nad którym pracował, ogarn˛eło bez reszty ryczace ˛ piekło rozgrzanego pieca. Jeszcze kilka uderze´n i b˛edzie gotowe. Do wykonania zostanie tylko sze´sc´ wysokich butów ochronnych rozmiaru dwana´scie. Pół tuzina metalowych płytek na palce i Czarna Stra˙z Cranachanu b˛edzie w stu procentach szczuroodporna. Z westchnieniem, które odbiło si˛e echem od s´cian ku´zni, Stan przetarł mokra˛ brew wierzchem poczerniałej dłoni i fachowym ruchem wyciagn ˛ ał ˛ stalowy but z ognia. But szybko znalazł si˛e na kowadle, gdzie Stan energicznie uformował jego gole´n, a potem przeciał ˛ powietrze i sko´nczył w beczce, z której uniósł si˛e słup pary. Min˛eła północ, sko´nczył si˛e kolejny dzie´n. Z ci˛ez˙ kim westchnieniem Stan zamknał ˛ klapk˛e pieca i szybko wyszedł, zamykajac ˛ drzwi na trzy zamki. Perspektywa wychylenia pierwszego z wielu dzbanów Czarciego Wywaru mile łechtała jego poczerniona˛ sadza˛ gardziel. Zasłu˙zył sobie na to tyloma godzinami walenia w z˙ elazo. W siedzibie Transcendentalnego Biura Podró˙zy pewnemu czarnemu jak noc osobnikowi szcz˛eka opadła ze zdumienia na widok widmowych obrazów przesuwajacych ˛ si˛e przed jego okularkami. Sceny w wysokiej rozdzielczo´sci, niepogorszone przez siatkówk˛e i rogówk˛e, mkn˛eły bezpo´srednio przez jego nerwy wzrokowe, docierajac ˛ do mózgu jako niesamowicie realistyczny przekaz wysokiej jako´sci. Co dziwne, pierwsza˛ rzecza,˛ jaka go uderzyła, było bardzo niskie zawieszenie punktu widzenia — ocenił je na mniej ni˙z sze´sc´ stóp nad ziemia.˛ Nagle ujrzał wizj˛e ciemnego zaułka. W dolnym rogu pojawiła si˛e dło´n hu´stajaca ˛ hakiem, zwi˛ekszajaca ˛ jego p˛ed i w ko´ncu rzucajaca ˛ nim. Chwil˛e pó´zniej dwie muskularne r˛ece wciagały ˛ si˛e po linie, po s´cianie budynku. Potem pojawiły si˛e dachówki i łom, którym kto´s podwa˙zył haczyk zamykajacy ˛ niewielki lufcik. Po chwili lufcik stał otworem. Kierowany instynktownym w´scibstwem Flagit pochylił si˛e do przodu, by zaj97
rze´c przez swe okularki do wn˛etrza budynku, i pisnał ˛ zaskoczony, poniewa˙z pochylił si˛e tak˙ze jego punkt widzenia. Cofnał ˛ si˛e i omal nie spadł z krzesła. Wygodne, klaustrofobiczne wi˛ezienie jaskini znikn˛eło, miast tego balansował teraz niepewnie i dostawał zawrotu głowy na stromym dachu. Wpatrywał si˛e w czterdziestostopowa˛ przepa´sc´ , a przecie˙z nie miał pasa bezpiecze´nstwa ani batutu. Zawroty głowy zmagały si˛e w walce o pierwsze´nstwo z agorafobia,˛ przygwa˙zd˙zajac ˛ ja˛ do ziemi. — Przeszcze´n! — powiedział przez nos Flagit, przyst˛epujac ˛ do działania. Wgramolił si˛e na stół i zeskoczył z niego na druga˛ stron˛e. Nie był pewien, czy powinien krzycze´c z rado´sci, czy ze strachu Wra˙zenia były o wiele bardziej realistyczne, ni˙z przypuszczał; czuł si˛e tak, jakby naprawd˛e tam był. — Tyle przeszczeni! — krzyknał, ˛ kiedy niczym mim wszedł przez lufcik i stanał ˛ na drewnianej belce. Wszystkie jego zmysły pochłaniała akcja dziejaca ˛ si˛e tysiac ˛ stóp nad nim, jego oczy były oczami intruza skradajacego ˛ si˛e po szerokiej na dwa cale belce i ostro˙znie przest˛epujacego ˛ nad stosem worków z piaskiem słu˙zacych ˛ za równowa˙zniki. Pod nim rozciagała ˛ si˛e panorama ku´zni. Na drodze, pół mili dalej, podniecony i spragniony Stan Kowalski przemierzał drobnymi kroczkami przedmie´scie Cranachanu. Pawłow byłby dumny z jego s´linotoku, który wywołała my´sl o Czarcim Wywarze czekajacym ˛ u celu w˛edrówki, w Pubie Rynsztok. W porzadku, ˛ Pub Rynsztok nie był mo˙ze najelegantszym zajazdem w Cranachanie, ale dwie rzeczy stanowiły o jego przewadze nad pozostałymi. Był zawsze otwarty i słynał ˛ z wyst˛epów artystycznych — odbywały si˛e tu najbardziej widowiskowe bójki po tej stronie Talp. Rzadko zdarzała si˛e noc, by jaka´s wzmocniona alkoholem kłótnia nie zamieniła si˛e w porzadne ˛ rozruchy albo kto´s nie został bestialsko zamordowany w m˛eskiej toalecie za jaka´ ˛s błahostk˛e. Nagle jednak s´linotok Stana ustał, my´sli o odpr˛ez˙ ajacym ˛ dzbanie prysn˛eły. Klnac, ˛ uderzył si˛e w czoło, odwrócił o sto osiemdziesiat ˛ stopni i ruszył tam, skad ˛ przyszedł, cały czas z przera˙zeniem ogladaj ˛ ac ˛ si˛e przez rami˛e. Jak mógł o tym zapomnie´c? Dlaczego wła´snie w dniu dostawy zapomniał o pałaszu? Nikt nie zrywa kontraktu z zabójca˛ bezkarnie, zwłaszcza z takim, który wła´snie przyw˛edrował z Fortu Knumm, z˙ eby osobi´scie odebra´c zamówienie. Staje si˛e to jeszcze trudniejsze, je˙zeli ten wła´snie zabójca od wielu godzin obcuje z Czarcim Wywarem, napojem znanym z likwidowania wszelkich hamulców. Stan Kowalski, którego chód był teraz najbli˙zszy sprintowi ze wszystkich jego chodów od dziesi˛eciu lat, nie zauwa˙zył pary oczu obserwujacych ˛ go z bocznej uliczki. Na twarzy dziewi˛ecioletniej dziewczynki pojawił si˛e złowieszczy, psotny grymas. Ruszyła tropem kowala, sprawdziwszy jednak wcze´sniej, czy w okolicy nie ma przechodniów. ´ Cwier´ c mili przed nimi wystraszona sylwetka czołgała si˛e po waskiej ˛ przestrzeni przytrzymywanych linami krokwi. Ka˙zdy jej ruch kontrolowany był z małej jaskini tysiac ˛ stóp pod ziemia.˛ Flagit chwiał si˛e nerwowo na kraw˛edzi stołu, 98
przest˛epujac ˛ nad nieistniejacymi ˛ zwojami kr˛etych konopi i workami z piaskiem, a˙z katem ˛ okularków dostrzegł dogodne miejsce. Lekko tylko si˛e zataczajac, ˛ chwycił wirtualna˛ lin˛e, pochylił si˛e i przeklał, ˛ słyszac ˛ odgłos rwacych ˛ si˛e włókien. ´ Takie ju˙z ma szcz˛es´cie. Cwiczył Absolutna˛ Kontrol˛e Limbiczna˛ na ciele z nadwaga! ˛ Dziwne, z˙ e nie zauwa˙zył tego podczas operacji. Nerwowo sprawdził stan swoich spodni i ze zdziwieniem ujrzał nienaruszony habit maskujacy ˛ i piasek na swoich „drugich” stopach. Nie s´miał odwróci´c si˛e na dwucalowej krokwi, wi˛ec wymacał worek z piaskiem i skrzywił si˛e, wyczuwajac ˛ r˛eka˛ „swój” ceremonialny sztylet, wbity po r˛ekoje´sc´ w worek. Wyciagn ˛ ał ˛ go jednym ruchem, poło˙zył na belce, zahu´stał si˛e na jednej z lin i wyladował ˛ gołymi stopami na podłodze. Odwrócił si˛e w miejscu i poczłapał chy˙zo ku gł˛ebokiemu, czerwonawemu blaskowi pieca. Flagit odegrał pantomimiczne otwieranie pieca i dorzucanie do s´rodka w˛egla i torfu, po czym wział ˛ si˛e do energicznej pracy z wirtualnymi miechami. Tysiac ˛ stóp powy˙zej wszystko te˙z szło zgodnie z planem. Rezultatem pracy Flagita były długie na dziesi˛ec´ stóp j˛ezyki karmazynowych płomieni, chmury g˛estego wirujacego ˛ dymu i słodki zapach p˛ekajacych ˛ ła´ncuchów w˛eglowodorów. Temperatura rosła. Niezauwa˙zona przez niego dziewczynka w czerwonej koszuli nocnej weszła przez otwarty lufcik, wyladowała ˛ na belce i u´smiechn˛eła si˛e od ucha do ucha, widzac, ˛ jak spocony wła´sciciel wpada do ku´zni niczym tsunami, chyłkiem obiega kowadło i zdejmuje ze s´ciany dwur˛eczny salamandryjski pałasz w pochwie. Za nim w piecu buzowały szukajace ˛ dla siebie uj´scia piekielne płomienie i gryzace ˛ wyziewy. Nagle trzask, eksplozja i kawałek z˙ elastwa uderzył Stana w głow˛e. Ten odwrócił si˛e na pi˛ecie i ujrzał buchajacy ˛ ogniem piec. Ruszył biegiem do otworu wentylacyjnego — musiał odcia´ ˛c dopływ powietrza. — Zostaw to! — syknał ˛ kto´s ukryty w cieniu. Stan stanał ˛ jak wryty, strach zmroził mu serce. Czy to zabójca przyszedł po odbiór towaru? — Ale ju˙z jest gotowy! — powiedział. — Odsu´n si˛e od pieca! — warknał ˛ Flagit, a gardło znajdujace ˛ si˛e tysiac ˛ stóp powy˙zej powtórzyło te słowa. — Ale. . . — Kowal strzepnał ˛ sobie z ramienia grudki piasku. — Nie kłó´c si˛e! — Ju˙z gotowy, mam go! — krzyknał ˛ Stan, obna˙zajac ˛ pałasz. Falista stal s´wi´ sn˛eła, przecinajac ˛ powietrze. — Widzisz? Scina głowy na zawołanie! — Grozisz mi? — Nie, nie! — pisnał ˛ kowal, wymachujac ˛ panicznie r˛ekami i w jednej chwili przecinajac ˛ kilkana´scie lin. Dwana´scie worków z piaskiem spadło z góry, chybiajac ˛ intruza o kilka cali. — O rany! — j˛eknał ˛ Stan i zaczał ˛ si˛e poci´c. Przera˙zenie si˛egn˛eło jego stóp, które zrobiły krok do tyłu. 99
Elementy s´wiadomo´sci Flagita przesłały sygnał niemal odruchowo, wi˛ec dziewczynka pomkn˛eła po krokwiach, obserwujac ˛ wydarzenia z szale´nczym błyskiem w oczach. Błyskawicznie zawiazała ˛ p˛etl˛e, która˛ opu´sciła na podłog˛e, za wycofujacego ˛ si˛e kowala. — To był wypadek! — pisnał ˛ Stan, wskazujac ˛ czubkiem pałasza worki na podłodze. — Naprawd˛e nie chciałem. . . — . . . zrzuci´c mi na głow˛e kilku ton piasku. Pewnie, z˙ e nie! Stan Kowalski zrobił jeszcze jeden krok do tyłu. W tym momencie zacz˛eło dzia´c si˛e wiele, zbyt wiele rzeczy naraz. Dziewczynka kryjaca ˛ si˛e pod sufitem, idac ˛ za potrzeba˛ czynienia zam˛etu, spus´ciła worek z piaskiem z belki. P˛etla zacisn˛eła si˛e wokół kostki kowala, który si˛e uniósł — tyle z˙ e głowa˛ w dół. Alea podskoczyła, co sprawiło, z˙ e sztylet intruza spadł z belki, trafiajac ˛ w czułe miejsce pomi˛edzy czwartym, a piatym ˛ z˙ ebrem Stana Kowalskiego. Pałasz wyladował ˛ na podłodze. Alea z piskiem wyskoczyła przez okno i uciekła w noc. Intruz wyrwał sztylet z dyndajacego ˛ kowala, napchał piec wszystkim, co było pod r˛eka,˛ a co mogło si˛e zapali´c, i wybiegł przez drzwi wej´sciowe. Gdyby był w tym momencie przy zdrowych zmysłach i zobaczył, co wła´snie zrobił, to a) zmoczyłby si˛e, b) obgryzł paznokcie do kostek palców w czasie trzydziestu sekund, c) wrzasnałby ˛ lub d) zrobił to wszystko naraz.
***
Wóz zatrzymał si˛e w ciemnej uliczce z piskiem hamulców i pla´sni˛eciem wyjatkowo ˛ powolnego gryzonia, który pod wielkim kołem wybrał si˛e na spotkanie ze stwórca.˛ Komandor Tojad zwany Mocnym zeskoczył z wozu, dwoma susami doskoczył do drzwi i zapukał w nie pi˛es´cia˛ odziana˛ w czarna˛ r˛ekawic˛e. — Kiedy ich potrzebujesz, nigdy nie słysza˛ stukania — zagrzmiał sejsmicznie, kra˙ ˛zac, ˛ i zazgrzytał z˛ebami, gdy u jego boku pojawił si˛e kapitan Barak. — Có˙z, dzisiaj upływa termin. Je´sli nie zda˙ ˛zył. . . — Tojad zacisnał ˛ r˛ece, odwrócił si˛e do drzwi z zamiarem wykonania kolejnej serii niecierpliwych pukni˛ec´ i wpadł do s´rodka. Błyskawicznie zerwał si˛e na równe nogi, rozejrzał wokół i zmierzył Baraka spojrzeniem, które sugerowało, z˙ eby szczegóły tego incydentu zachował dla siebie. Wtedy wła´snie uderzyła ich nagła fala goraca, ˛ rozgrzane do biało´sci macki wznoszacego ˛ si˛e pradu ˛ powietrznego. Na s´rodku ku´zni stał piec z otwartymi otworami wentylacyjnymi i wypluwał z siebie płomienie si˛egajace ˛ sufitu. 100
Wiatr owiał kostki Tojada, porywajac ˛ tlen do piekielnej po˙zogi, która spalała wszystko w ryczacym ˛ piecu. Tojad, najwyra´zniej nie´swiadomy szalejacego ˛ z˙ ywiołu, ruszył przez zasłon˛e z wirujacego ˛ dymu i zdjał ˛ z wieszaka na s´cianie jeden ze swoich szczuroodpornych butów. Natychmiast upu´scił go z wrzaskiem; rozgrzany stalowy czubek uderzył w kamienna˛ podłog˛e. Pozostałych szesna´scie tak˙ze wypaczyło si˛e od goraca. ˛ I wtedy ujrzał go przez dym. — Kowalski! — zagrzmiał, przekrzykujac ˛ s´wist cz˛es´ciowego spalania. — Co´s ty zrobił z tymi butami!? Moi ludzie nie moga˛ ich nosi´c! I nie kołysz si˛e, kiedy do ciebie mówi˛e. . . och. — Typowe — warknał ˛ kilka chwil pó´zniej do Baraka, wyłaniajac ˛ si˛e z dymu ugi˛ety pod ci˛ez˙ arem zwłok kowala. — Zlecam mu proste zadanie, a on daje si˛e ot tak po prostu zamordowa´c! Co za nieostro˙zno´sc´ ! — Wrzucił martwego Stana na wóz. — W porzadku, ˛ kapitanie — zwrócił si˛e do Baraka. — Uga´scie ten ogie´n i zatrzymajcie tych samych podejrzanych co zwykle. — I pop˛edziwszy nosoro˙zce, odjechał uliczka.˛ — Ale skad, ˛ pytam si˛e, skad ˛ ja teraz wezm˛e szczuroodporne buty?
Rozdział czwarty Kilka grzechów głównych
Jego oczy miotały si˛e goraczkowo ˛ za napi˛etymi powiekami, kiedy usiłował poja´ ˛c obrazy atakujace ˛ zewszad ˛ rozedrgane zmysły. Płomienie. Kowadła. Łomy. Włamanie. Zadr˙zał na całym ciele. Rozpalone wspomnienia domagały si˛e uwagi. Nie mogac ˛ uchwyci´c ich sensu, otrzasn ˛ ał ˛ si˛e ponownie. I jeszcze raz, mocniej, bardziej stanowczo i energicznie. — Hej! Jest tam kto? Otworzył gwałtownie oczy, zamrugał ci˛ez˙ kimi powiekami i skoncentrował rozmazane spojrzenie na człekokształtnej zjawie niecierpliwie potrzasaj ˛ acej ˛ go za rami˛e. Senne wizje umkn˛eły chyłkiem do katów ˛ pod´swiadomo´sci, zało˙zyły r˛ece i zacz˛eły niecierpliwie czeka´c na nast˛epna˛ noc. — Nie poznajesz mnie? Wstyd´z si˛e, z˙ ołnierzu! — warknał ˛ generał Synod z wymuszonym u´smiechem, z˙ artobliwie tracaj ˛ ac ˛ D˙zi-hada w rami˛e. Skulił si˛e na d´zwi˛ek własnego głosu i znienawidził si˛e za jego ton. Krzy˙zowa kariera generała Synoda przyniosła mu niezliczone nagrody za nadgorliwo´sc´ w okazywaniu odwagi i m˛estwa. Nawet teraz na jego piersi pobrz˛ekiwał Krzy˙z Zwyci˛estwa, otrzymany po tym, jak jedna˛ r˛eka˛ ocalił dziewi˛ec´ dziesi˛eciu ´ atysiedmiu zakładników z GROMU-u przed maszynami obl˛ez˙ niczymi ze Swi ˛ ni Mefickiej; na epoletach błyszczała Honorowa Spinka Nieprzeci˛etnego Kuraz˙ u za bezgraniczna˛ elegancj˛e w warunkach bitewnych; a z płatków uszu zwisały mu Perłowe Motyle za pokonanie wpław stu jardowego basenu pełnego piranii. Oficjalnie wi˛ec, jak wida´c, generał Synod nie bał si˛e niczego. Prywatnie, w gł˛ebi ducha, przyznawał si˛e jednak do bezrozumnego strachu przed jedna˛ rzecza˛ — zapachem klasztornych lazaretów. Poza tym nie przejmował si˛e zupełnie niczym. No, mo˙ze z wyjatkiem ˛ pajaków ˛ — zimny pot oblewał go za ka˙zdym razem, gdy przypominał sobie sposób, w jaki poruszaja˛ swoimi wielkimi, włochatymi, potwornymi odnó˙zami. Mówiac ˛ szczerze, nie przepadał te˙z szczególnie za wijami, szczypawkami, stonogami i mnóstwem innych robali, 102
które mo˙zna znale´zc´ pod kamieniami. — Och, generale! — zaczał ˛ Szlam D˙zi-had, usiłujac ˛ zasalutowa´c na hamaku. — Eee. . . co u pana słycha´c? — Nie, nie. Jak ty si˛e masz? — Hm, tego, jestem gotów do pełnienia obowiazków ˛ — skłamał D˙zi-had, przypatrujac ˛ si˛e z zakłopotaniem połyskujacym ˛ s´ladom po niedawnych oparzeniach na r˛ekach. — Nie, nie, eee. . . w porzadku, ˛ odpoczywaj — wymamrotał Synod, wpatrujac ˛ si˛e t˛epo w podłog˛e. Czas odwiedzin. Czas odwiedzin! Generał był przekonany, z˙ e czas odwiedzin ciagnie ˛ si˛e bardziej ni˙z jakikolwiek inny. Stanowił on nudny, zielony za´scianek chronologii, pełen li´sci, glonów i wraków zakupowych koszyków. O tak, dłu˙zył si˛e bardziej ni˙z deszczowe niedzielne popołudnie. . . — Chciał si˛e pan ze mna˛ widzie´c? — zapytał D˙zi-had. Synod z trudem oparł si˛e pokusie zapiszczenia „Nie, nie, po prostu t˛edy przechodziłem!”, zawrócenia na pi˛ecie i szybkiego czmychni˛ecia z podkulonym ogonem. — Eee. . . my´slałem, z˙ e mo˙ze chciałby´s wiedzie´c jak, tego, jak poszła bitwa — wymamrotał przez zaci´sni˛ete z˛eby. — Tak przy okazji, przykro mi z powodu twojej głowy — dodał z grymasem, który z zało˙zenia miał wyra˙za´c otuch˛e i pociech˛e. D˙zi-had nie miał ju˙z szans na zostanie łamaczem serc niewie´scich, nie z tymi szwami na czubku głowy. Mo˙ze jaka´s wyrozumiała perukarka. . . — Zwyci˛ez˙ yli´smy? — zapytał D˙zi-had, majac ˛ nadziej˛e, z˙ e to wła´sciwe pytanie w tych okoliczno´sciach. — Koronkowa robota — odparł Synod, który poczuł, jak wraz z powrotem ˙ na znajomy, przyjazny grunt wzrasta jego pewno´sc´ siebie. — Załuj, z˙ e tego nie widziałe´s. . . och, hmm, hmm, to tylko taka figura retoryczna. — U´smiechnał ˛ si˛e słabo, obciagn ˛ ał ˛ poły habitu i szybko wrócił do opowie´sci, skory raz jeszcze przez˙ y´c chwile wspaniałego zwyci˛estwa. — Atak ruszył z wydm kilka godzin po sromotnej pora´z. . . eee. . . po tym, jak Otoczak napotkał niesprzyjajace ˛ ofensywie okoliczno´sci. Osiemdziesiat ˛ pi˛ec´ batalionów elitarnych GROM-owców z Klasztorów Zjednoczonych przeprowadziło osłonowy ogie´n skrucyfiksowanymi bełtami, nast˛epnie 18. Dywizja Organistów i 385. Psalmistów uskuteczniły manewr Skrzydła Archanioła i okra˙ ˛zyły heretyków, u˙zywajac ˛ przy tym sporo bomb klasztornych i niewielkiej osłony z psalmów ognistych. Wzi˛eli´smy prowodyrów na s´cie˙zk˛e zdrowia, ukazali´smy im bł˛edy w ich post˛epowaniu i porzadnie ˛ przetrzepali´smy. Było nawet kilka nawróce´n. — Czuj˛e, z˙ e to historyczny sukces — wymruczał D˙zi-had. Na jego nadpalonych rz˛esach pojawiły si˛e łzy. — Gdybym tylko tak wcze´snie nie zetknał ˛ si˛e z formacja˛ przeciwnika. . . — wyj˛eczał, my´slac ˛ raczej o swojej pracy w Wyznaniowych Oddziałach Prewencyjnych ni˙z o GROM-ie. 103
— Mmmmm, tak, có˙z, nast˛epnym razem bad´ ˛ z ostro˙zniejszy — burknał ˛ generał przez zaciskajace ˛ si˛e nozdrza. Wyciagn ˛ ał ˛ spod pachy zwini˛ety pergamin i cisnał ˛ go na hamak Szlama. — Tu mo˙zesz o tym poczyta´c. — Zakrztusił si˛e, gdy zapach lazaretu zaatakował jego organ powonienia, wi˛ec czym pr˛edzej uciekł w stron˛e piekielnego goraca ˛ klasztornej kuchni i podnoszacej ˛ na duchu woni pieczonych baranów. Szlam D˙zi-had rozbujał łagodnie hamak i wział ˛ gazet˛e. Spojrzał na pierwsza˛ stron˛e „Trybuny Triumfu” z zamiarem przeczytania o zako´nczeniu Owczych Wojen. Rozło˙zył pismo i krzykliwy nagłówek zadał mu cios mi˛edzy łopatki. Oczy rozszerzyła mu trwoga, puls przyspieszył, szcz˛eka opadła. Ogniem i Łomem — zuchwały napad na ku´zni˛e! Sny. . . Odrzucił gazet˛e gwałtownym ruchem, jakby płon˛eła mu w r˛ekach. Sny. . . Chwycił si˛e za głow˛e, skulił i patrzył na swoje r˛ece upstrzone s´ladami oparze´n, dłonie ze skóra˛ zerwana˛ od zje˙zd˙zania po linie, stopy pokryte piaskiem i popiołem, habit i pi˙zam˛e umazane tłustymi plamami. Naszło go podejrzenie, z˙ e zeszłej nocy wydarzyło si˛e co´s dziwnego.
***
Tysiac ˛ stóp ni˙zej, w pomieszczeniach Transcendentalnego Biura Podró˙zy spółki z o.o., Flagit odło˙zył siateczk˛e infernitowa˛ i wpatrywał si˛e w nia,˛ dr˙zac ˛ na całym ciele. W jego głowie Euforia zmagała si˛e z Szokiem, a w tle wzbierała adrenalina. Połowa jego umysłu rado´snie krzyczała i wiwatowała, podczas gdy druga obgryzała mentalne paznokcie. Wakacyjne op˛etanie jeszcze nigdy nie było tak realistyczne! Wypił trzy podwójne koktajle z z˙ ółci w ciagu ˛ pi˛eciu minut i miał nadziej˛e, z˙ e zadziałaja˛ szybko. Tyrady Euforii zaczynały go m˛eczy´c. — Nie rozumiesz? — naciskała Euforia, uczepiwszy si˛e wyłogów przeciwpłomiennego płaszcza Szoku. — To jest to. Nasza wielka szansa! Szok próbował si˛e wycofa´c. Nie podobał mu si˛e jaskrawo˙zółty blask w oczach Euforii. — Tylko pomy´sl, co dostaniemy za to od d’Abaloha, h˛e? Pomy´sl! Czy wiesz, od jak dawna starał si˛e poło˙zy´c pazury na czym´s takim? Wiesz? — Szpony Euforii dr˙zały, gdy przemawiała. — Nie wiedziałem, z˙ e szukał. . . 104
— Ooo tak! Op˛etania były dotychczas najwi˛ekszym osiagni˛ ˛ eciem w tej dziedzinie. A ile mo˙zna osiagn ˛ a´ ˛c przy u˙zyciu tego, co? Nawet najgłupszy turysta wie, z˙ e wystarczy przyzwoity egzorcysta, a ju˙z masz zwiazane ˛ r˛ece. Nie wspominajac ˛ nawet o tych wszystkich efektach ubocznych, jak gnicie skóry i nie´swie˙zy oddech. . . D’Abaloh b˛edzie nam jadł z r˛eki, ja ci to mówi˛e! — Tak, bez watpienia ˛ masz racj˛e — burknał ˛ Szok lekcewa˙zaco. ˛ — Ale. . . do czego mo˙ze si˛e tak wła´sciwie przyda´c ta cała Kontrola Limb? — Układu Limbicznego! Czy ty mnie w ogóle słuchasz?! — warkn˛eła Euforia, zwracajac ˛ oczy ku niebu. — Oplatasz piekielna˛ siecia˛ najczulsza˛ cz˛es´c´ mózgu, układ limbiczny, który pozbawiony jest tej całej tchórzliwej „´swiadomo´sci” — brak poczucia winy, brak oporów, tylko działanie. Zrób tak, a b˛edziesz mógł wszystko: kłama´c, oszukiwa´c, nawet zabi´c! Nie moga˛ si˛e oprze´c! Widziałe´s, co stało si˛e w ku´zni. — Ale to był wypadek. . . — Ha! Dałe´s si˛e nabra´c! Uwa˙zasz za zbieg okoliczno´sci to, z˙ e nasza mała przyjaciółka znalazła si˛e w pobli˙zu? O nie. To moja robota. Ja to zaplanowałam. Włacznie ˛ z tym, by posłu˙zy´c si˛e nia˛ do pozyskania funkcjonariusza GROM-u. — Ty? Ale mówiła´s, z˙ e on nie z˙ y. . . — Co to, to nie! Czy to znaczy, z˙ e nie przestałe´s si˛e zastanawia´c, dlaczego rozrywali´smy jego czaszk˛e w chłodni? — Euforia parskn˛eła, dr˙zac ˛ z podniecenia. — Ja. . . tego. . . zrobiło mi si˛e niedobrze. . . — Musieli´smy utrzyma´c go przy z˙ yciu, to jasne. 666 stopni Fahrenheita to dla nich zabójcza temperatura. . . — Przy z˙ yciu?! — Szok j˛eknał ˛ dono´snie i wzniósł r˛ece. — Przecie˙z to. . . — Nielegalne? Wiem, wiem — warkn˛eła u´smiechni˛eta Euforia. — Ale kto ustala zasady? Wystarczy przekona´c d’Abaloha, z˙ e to było konieczne, a nie b˛edzie miał za złe kilku nielegalnych wst˛epów. . . — Kilku? Dwóch? Kto? — Pewien kapłan, który chciał zawrze´c układ. Szok krzyknał ˛ i chwycił si˛e za głow˛e. — A jak my´slisz, skad ˛ wzi˛eła si˛e ta klawa malutka siatka na włosy, hm? Szok zd˛ebiał, po czym si˛e otrzasn ˛ ał. ˛ — To dla mnie zbyt wiele. Potrzebuj˛e wakacji — wyj˛eczał. — To dobrze trafiłe´s! — Euforia podskoczyła na oba kopyta. — Gdzie by´s chciał? Strzelaj, na koszt firmy, AKL stawia! — pisn˛eła, widzac ˛ przed oczyma szeroki wachlarz mo˙zliwo´sci. — Co? Nie, nie, eee. . . ja. . . sadz˛ ˛ e, z˙ e b˛ed˛e potrzebował troch˛e czasu, zanim poczuj˛e si˛e gotowy do wej´scia komu´s w głow˛e. . . — Nie musisz. Gdzie tylko sobie z˙ yczysz w komfortowej własnej głowie. Odpocznij od tego wszystkiego. Malutka, przytulna chatka w kraterze Krakatu,
105
zanurzamy nasze nogi w lawie, optymalna temperatura 666 stopni Fahrenheita przez cały rok! Urocze, prawda? — Bajdurzysz! — zaskrzeczał Szok, odsuwajac ˛ si˛e od rozpalonych, obwiedzionych z˙ ółtym blaskiem oczu Euforii. — Nie masz mo˙zliwo´sci przenie´sc´ nas nad Krakatu. . . — Nie, jeszcze nie. Ale u˙zyj wyobra´zni! Popatrz dalej ni˙z czubek twoich nozdrzy, perspektywicznie! Floty niewolniczych robotników pod AKL, niczym bobry budujace ˛ dla nas s´liczne domki! Szok był zszokowany. Trzasn˛eła zara´zliwa iskierka nowych mo˙zliwo´sci. — Czy´s ty oszalała. . . ? Chore pomysły kra˙ ˛zyły w umy´sle Flagita jeszcze szybciej ni˙z poprzednio, trzy podwójne koktajle z z˙ ółci raczej uwolniły my´sli i dodały im odwagi do spekulowania, zamiast je uziemi´c i uspokoi´c. Perspektywy s´wietlanej przyszło´sci wpadały do pracujacego ˛ na zwi˛ekszonych obrotach umysłu i wirowały w nim poza wszelka˛ kontrola.˛ I wtedy dostrzegł pozostało´sci po pracy montera wentylacji. Nerw wzrokowy rzucił ten obraz przed oblicze Euforii, dorzucajac ˛ wiazk˛ ˛ e inspiracji do i tak ju˙z porzadnie ˛ płonacego ˛ ogniska rysujacych ˛ si˛e mo˙zliwo´sci. Trzasn˛eło, poleciały iskry i Euforia natychmiast ujrzała przyszło´sc´ . — Dlaczego niby mamy ogranicza´c si˛e do miejsc, które ju˙z sa˛ gorace? ˛ Chodzi mi o to, z˙ e wulkany moga˛ si˛e w ko´ncu znudzi´c. Mogliby´smy kaza´c robotnikom przekierowa´c pokłady lawy do naturalnie pi˛eknych miejsc. Albo postawi´c d’Abalohowi wakacyjny pałac! Mogliby´smy, prawda? — Euforia wyszczerzyła si˛e szeroko. I w tym momencie Flagit nagle zdał sobie spraw˛e, z˙ e ma co´s, czego Seirizzim nie przebije nawet najwi˛eksza˛ łapówka.˛ Prywatny pałac wakacyjny dla d’Abaloha. Ale jak dotad ˛ w gł˛ebi jego umysłu rozp˛edzony wiatrak my´sli Euforii zabrnał ˛ ju˙z o wiele, wiele dalej. Flagit podniósł z podłogi mała˛ turbink˛e i pstryknał ˛ w nia,˛ zamy´slony.
***
Jeden z setek półdzikich kruszpaków5 czajacych ˛ si˛e w niezliczonych zakamar5
Noce w Cranachanie sa˛ długie i — co dziwniejsze — ciemne. Zwłaszcza w zimie, która zbiegiem okoliczno´sci jest okresem l˛egowym krótkowzrocznego kruka talpejskiego, ptaka, który jest s´wi˛ecie przekonany, z˙ e jego upierzenie mieni si˛e matowa˛ czernia,˛ a tak˙ze i˙z ma pot˛ez˙ ny dziób i długi ogon. Ale przy ogniskowej trzy czwarte cala cholernie trudno by´c pewnym. Z drugiej strony samice szpaka czubatego z Zajadłej Turni dysponuja˛ niepodwa˙zalna˛ wiedza,˛ i˙z ich upierzenie
106
kach Cesarskiego Pałacu Fortecznego Cranachanu wynurzył si˛e ponuro z bezustannej północno-zachodniej m˙zawki. Tajfun burzowych chmur narastał w zaciemnionym pomieszczeniu na wysoko´sci dwóch trzecich czterystustopowego muru. Kruszpak szybko wzbił si˛e wysoko na wilgotne niebo, nie´swiadom pary złowrogich oczu obserwujacych ˛ jego lot po marmurowoszarym niebie. Czarna r˛ekawica skrzypn˛eła, kiedy palec wskazujacy ˛ zwinał ˛ si˛e i zablokował o kciuk. Wewnatrz ˛ dr˙zacej ˛ z wysiłku dłoni napi˛eła si˛e tkanka mi˛es´niowa, kostki poblakły. R˛eka przesun˛eła si˛e o ułamek cala w stron˛e nieregularnego kamyka na stole. Kruszpak zakrakał chrapliwie w jakim´s krótkowzrocznym ptasim kaprysie i obni˙zył lot. Z piskiem skóry tracej ˛ o skór˛e palec wskazujacy ˛ wystrzelił zza kciuka, wypstrykujac ˛ kamyk przez okno z doskonała˛ celno´scia.˛ Kruszpak zaskrzeczał, spadł trzysta stóp w dół, odbił si˛e od spr˛ez˙ ystego wrzosu i z potwornym bólem głowy wyladował ˛ do góry nogami. Wewnatrz ˛ zaciemnionej komnaty komandor Tojad zwany Mocnym zazgrzytał z˛ebami bez najmniejszego cienia satysfakcji. W ciagu ˛ dziesi˛eciu minut zdjał ˛ z bliska chyba z tuzin kruszpaków i wcale nie czuł si˛e lepiej. Zazwyczaj ich stracanie ˛ stanowiło dla niego najlepszy relaks. Nie dzi´s. Był w fatalnym nastroju. Czekał, a nienawidził czeka´c. Nie z˙ eby był niecierpliwy, nic z tych rzeczy. Po prostu musiał mie´c wszystko NATYCHMIAST! Był te˙z w złym nastroju, poniewa˙z przegrał na walkach krewetek. Miał pewniaka. Niszczyciel wa˙zył pi˛ec´ uncji i miał sze´sc´ i pół cala długo´sci. Powinien wygra´c walkowerem. A˙z do dzisiaj roznosił wszystkich rywali, wi˛ec Tojad postawił na niego cała˛ miesi˛eczna˛ pensj˛e w nadchodzacej ˛ konfrontacji z Łamignatem ma barw˛e gł˛ebokiej butelkowej zieleni, a na karku nosza˛ przez okragły ˛ rok ogromny karmazynowy pióropusz. Sa˛ tego bezwzgl˛ednie pewne, jako z˙ e sp˛edzaja˛ wi˛ekszo´sc´ godzin dziennych, wpatrujac ˛ si˛e narcystycznie w powierzchni˛e ka˙zdej nadajacej ˛ si˛e do tego celu kału˙zy. Przez ogromna,˛ si˛egaja˛ ca˛ 98 procent cz˛es´c´ roku na cranacha´nskim niebie panuje spokój. Krótkowzroczne kruki wał˛esaja˛ si˛e w powietrzu, z rzadka zapuszczajac ˛ si˛e poza okolice górskie. Szpaki czubate z kolei maja˛ je w nosie i z uwielbieniem wpatruja˛ si˛e w ulubione kału˙ze. Ale przez pozostałe dwa procent roku samice krótkowzrocznych kruków maja˛ okres godowy. Na ich szyjach wyrastaja˛ jaskrawokarmazynowe rogi, wydzielajace ˛ do atmosfery ogromne ilo´sci dziko podniecajacych ˛ feromonów. Samce wariuja,˛ pikuja˛ z wielkich wysoko´sci i zdarza si˛e, z˙ e biora˛ pogra˙ ˛zonego w samouwielbieniu szpaka czubatego za napalona˛ samic˛e kruka. Biorac ˛ pod uwag˛e okoliczno´sci, jest to wybaczalny bład. ˛ Potomstwo takiego zwiazku, ˛ zwane po prostu kruszpakiem (lub te˙z, poprawniej, „Narcissarius alienatus”), to najbardziej nieszcz˛es´liwy ptak w dziejach Talp. Kruszpaki widuje si˛e najcz˛es´ciej, jak samotnie przemierzaja˛ okolic˛e w poszukiwaniu powierzchni odbijajacej ˛ s´wiatło, w której ujrzałyby cokolwiek wi˛ecej ni˙z niewyra´zne smugi rozmazanych kleksów. Z rozpaczliwa˛ nadzieja˛ wygladaj ˛ a˛ chwili, gdy kto´s wynajdzie szkła kontaktowe dla ptaków.
107
s´wiatobliwego ˛ sier˙zanta Zenita. . . phi! Jak gdyby ta n˛edzna kreweta mogła marzy´c o pokonaniu Niszczyciela! Dlaczego ze wszystkich ludzi na całym s´wiecie musiał przegra´c akurat z Zenitem? Niech cholera we´zmie WOP! Niech cholera we´zmie pełen samozadowolenia u´smiech tego drania, kiedy mówił: „Ha, Tojad! Jeste´s mi co´s winien!”. Niech wszystko we´zmie cholera! Za plecami komandora, pod osłona˛ grubych d˛ebowych drzwi i gło´snego zgrzytania jego z˛ebów trzonowych, kto´s wział ˛ gł˛eboki wdech i zapukał. — Wlazł. Ju˙z. Do raportu! — wrzasnał ˛ Tojad. — Natychmiast! — dodał, gdy˙z zanim drzwi stan˛eły otworem, upłyn˛eły ciagn ˛ ace ˛ si˛e w niesko´nczono´sc´ ułamki sekund. — Szybciej, szybciej! Do raportu! Kapitan Barak wzdrygnał ˛ si˛e z przera˙zeniem, gdy rozpoznał nastrój komandora. Natychmiast poczuł pot na dłoniach, ale zacisnał ˛ z˛eby i ruszył po kamiennej posadzce tak gło´sno, jak tylko dał rad˛e. Kiedy znalazł si˛e o cal od lichego zabezpieczenia, jakie stanowił spory d˛ebowy stół, zatrzymał si˛e, podniósł prawe kolano maksymalnie wysoko i krzywiac ˛ si˛e, tupnał ˛ okutym butem w podłog˛e. Rozległ si˛e ogłuszajacy ˛ hałas. Zanim jeszcze umilkło echo, rozpoczał ˛ składanie raportu głosem o prawidłowym wojskowym nat˛ez˙ eniu stu dwunastu decybeli. Jednym z wniosków, do jakich Barak doszedł na temat umysłowo´sci wojskowych, był ten, z˙ e hałas stanowi najwa˙zniejszy aspekt raportów. Mniejsza o tre´sc´ , liczy si˛e forma. Mo˙zna wygadywa´c najwi˛eksze niedorzeczno´sci — dopóki czyni si˛e to wystarczajaco ˛ gło´sno, wszyscy sa˛ szcz˛es´liwi. — . . . aktualny stan pogorzeliska nieruchomo´sci nale˙zacej ˛ do nieboszczyka — szalejacy ˛ po˙zar. Lokalizacja broni lub innego narz˛edzia u˙zytego do pozbawienia z˙ ycia — nieznana. Konkretne powody pozbawienia z˙ ycia nieboszczyka — nieznane. Całkowita liczba naocznych s´wiadków — zero. Liczba zdatnych do natychmiastowego u˙zycia zestawów butów szczuroodpornych — zero, sir! — wykrzyczał Barak, trzymajac ˛ kciuki na gardle w miejscu, gdzie biegły struny głosowe. — Chc˛e dobrych wiadomo´sci! — wrzasnał ˛ Tojad. — Miejsce pobytu podejrzanych — lochy od dwunastego do pi˛etnastego włacznie, ˛ sir! — Wzrok Baraka utkwiony był przepisowe sze´sc´ cali nad głowa˛ przeło˙zonego. — Niech cholera we´zmie tego kowala! — ryknał ˛ sejsmicznie Tojad na my´sl o czekajacej ˛ go pergaminkowej robocie: zeznania podejrzanych, rezerwacje w izbie tortur, zamówienia na paliwo do rozgrzewania pogrzebaczy. . . no i znowu b˛edzie trzeba szuka´c producenta szczuroodpornych butów. To wszystko stawało si˛e nie do wytrzymania. — Oskar˙zy´c go o utrudnianie wykonywania obowiazków ˛ ´ a´ Czarnej Stra˙zy i psucie mi nastroju! Sci ˛c mu głow˛e! — Ale˙z, sir! On ju˙z nie. . . nie z˙ y. . . ´ a´ — Drobnostka! Sci ˛c mu głow˛e. Gdzie on jest? — U Pata O’Loga, sir! — Grrr!!! Ile to jeszcze potrwa?! Chc˛e jego głowy! 108
— Trudno powiedzie´c, sir! Wró˙zenie nie jest dokładna˛ nauka,˛ zwłaszcza je´sli chodzi o O’Loga, sir! Tojad uderzył pi˛es´cia˛ w stół, ostrzelał seria˛ kamyków kruszpaka przelatuja˛ cego w pobli˙zu okna po drugiej stronie komnaty i ryknał ˛ przeciagle ˛ na widok pryskajacej ˛ szyby zamkni˛etego okna. — Pierwszy s´wiadek! — warknał ˛ i ruszył ku lochowi dwunastemu, zgrzytajac ˛ trzonowcami w tektonicznej w´sciekło´sci.
***
Ta niewielka ilo´sc´ promieni słonecznych, której udawało si˛e przedrze´c przez kurtyn˛e nieustajacej ˛ północno-zachodniej m˙zawki i która s´wieciła słabo nad Cranachanem, nigdy tu nie docierała. W tej zimnej jaskini ukrytej gł˛eboko w trzewiach Cesarskiego Pałacu Fortecznego jedyne z´ ródło s´wiatła stanowiły łojowe s´wiece i niewielkie ognisko. W laboratorium Pata O’Loga musiało by´c zimno. Gdyby si˛e ociepliło, to i owo mogłoby zgni´c. Gdyby cztery lata temu szepna´ ˛c komu´s imi˛e Pat O’Log, odpowiedzia˛ byłoby oboj˛etne wzruszenie ramion. Inny efekt przyniosłoby hasło „Ekshumator”. Wszystkich ogarniały wtedy strach i nienawi´sc´ , rozpalane dojmujacym ˛ obrzydzeniem wobec najpilniej poszukiwanego seryjnego rabusia grobów w historii Cranachanu. Wielu usiłowało przeszkodzi´c mu w tym wymuszaniu zmartwychwsta´n, ale nikomu si˛e to nie udawało. U szczytu swojej „kariery” Pat O’Log wydobywał z miejsca ostatniego spoczynku do trzech ciał jednej nocy. . . ka˙zdej nocy. Kilka dni pó´zniej zwracał je, pokryte zgrabnymi bliznami s´wiadczacymi ˛ o przeprowadzonej sekcji. „Trybuna Triumfu” prawie przez rok publikowała codziennie list˛e ostatnio zbezczeszczonych zwłok. Rósł powszechny strach, ludzie bali si˛e czego´s, czego nie rozumieli. . . dlaczego on to robił? Mieli zrozumienie dla rabowania grobów. Wcia˙ ˛z si˛e to zdarzało: włamania do grobowców, przeszukiwanie sarkofagów, pladrowanie ˛ mauzoleów. Wszystko, co przedstawiało jaka´ ˛s warto´sc´ , było rozkradane. Ale nikt nigdy nie zaiwaniał zwłok! A O’Log wykopywał zwłoki bez chwili zwłoki. Biedny czy bogaty, dostoje´nstwa i rangi, nic z tego nie miało dla niego znaczenia. Kierował si˛e tylko jednym kryterium wyboru — s´wie˙zo´scia.˛ Tylko odwadze pewnego niskiego ranga˛ funkcjonariusza Czarnej Stra˙zy, który zaczaił si˛e w sosnowym płaszczyku po swym własnym, nagło´snionym pogrzebie, 109
mo˙zna zawdzi˛ecza´c powstrzymanie makabrycznych czynów „Ekshumatora”. Na szcz˛es´cie O’Log zachował si˛e tak, jak si˛e spodziewano, tote˙z funkcjonariusz ów nie musiał czeka´c zbyt długo, by wyskoczy´c z trumny i zatrzasna´ ˛c kajdanki na brudnych nadgarstkach „Ekshumatora”. Kapitan Barak przeszedł od tego czasu długa˛ drog˛e. Ale O’Log z ta˛ jego niezdrowa˛ ciekawo´scia˛ w stosunku do tych, którzy przestaja˛ z˙ y´c, wcia˙ ˛z przyprawiał go o ciarki na plecach. Fascynacja przywiodła Pata na granic˛e dobrego smaku: jego ciagłe ˛ da˙ ˛zenie do odkrycia, dlaczego wystarczy przytrzyma´c kogo´s pod woda˛ przez kilka godzin, a zacznie si˛e dławi´c i przestanie oddycha´c; zdumienie, jakie ogarn˛eło go, gdy pojał, ˛ z˙ e je´sli straci si˛e palec w walce, to b˛edzie bole´c, a je´sli straci si˛e w walce nerk˛e, to te˙z nie wszystko b˛edzie w porzadku, ˛ ale wystarczy straci´c mała,˛ czerwona˛ pompk˛e ze s´rodka klatki piersiowej — i ju˙z koniec. Musiał bra´c ochotników, skad ˛ tylko si˛e dało, có˙z, przecie˙z i tak nie byli ju˙z do niczego potrzebni, a on ich mył i odkładał z powrotem na miejsce. Ława przysi˛egłych uniewinniła go, a s˛edzia orzekł, z˙ e mo˙ze kontynuowa´c swoje eksperymenty, ale tylko na kryminalistach. Kapitan Barak wzdrygnał ˛ si˛e, zacisnał ˛ pi˛es´c´ , zapukał w drzwi ozdobione tabliczka˛ „Laboratorium Pata O’Loga”, wszedł do s´rodka i si˛e rozejrzał. Na s´cianach wisiały półki zapchane butelkami z zakonserwowanymi wn˛etrzno´sciami i dziwacznymi ko´nczynami. W przeciwległym rogu jaskini znajdował si˛e pojedynczy, słabo widoczny w s´wietle rzucanym przez łojowa˛ lamp˛e, do´sc´ sponiewierany ko´sciotrup, który zwisał z haka wbitego w skał˛e. Barak na przestrzeni lat przyzwyczaił si˛e do widoku wi˛ekszo´sci ozdób laboratorium O’Loga. Istniała jednak pewna rzecz, która zawsze go odrzucała, która bezlito´snie atakowała cz˛es´c´ jego mózgu odpowiedzialna˛ za mdło´sci. Na widok le˙zacego ˛ na ogromnej kamiennej płycie ciała Stana Kowalskiego jego z˙ oładek ˛ jał ˛ miota´c si˛e niczym wyj˛ety z wody karp. Wokół ciała rozrysowane było wielkie koło, którego obwód ozdabiały litery i symbole skrupulatnie wyrysowane kreda˛ i o´swietlone łojowymi s´wieczkami. Cało´sc´ wygladała ˛ tak, jakby lada moment miał odby´c si˛e tutaj jaki´s mroczny rytuał połaczony ˛ ze zło˙zeniem ofiary — ciało na ołtarzu, krag ˛ s´wiec, butelki z wn˛etrzno´sciami. Ogólne wra˙zenie psuł tylko królik. Królik oraz ciag ˛ marchewek ustawionych przed narysowanymi kreda˛ literami. Pat O’Log dzier˙zył z wyczekiwaniem g˛esie pióro nad pergaminem przypi˛etym do tabliczki i wpatrywał si˛e z uwaga˛ w kłapouchego zwierzaka podejrzliwie obwachuj ˛ acego ˛ marchewki. Barak nerwowo odchrzakn ˛ ał, ˛ zastanawiajac ˛ si˛e nad aktualna˛ równowaga˛ umysłu O’Loga i rozwa˙zajac, ˛ czy nie powinien w gruncie rzeczy wycofa´c si˛e stad ˛ i zostawi´c wariata w spokoju. W ko´ncu nic wielkiego si˛e nie stanie, je´sli wróci za kilka godzin lub dni, lub. . . — Aaa, Barak! Oczekiwałem ci˛e — wycedził O’Log. W jego ustach to nie110
winne zdanie zabrzmiało o wiele bardziej podejrzanie, ni˙z powinno. Wypowiedziawszy te słowa, na powrót zwrócił uwag˛e ku ruszajacemu ˛ nosem, kr˛ecacemu ˛ si˛e w kółko królikowi. Zwierzak skierował si˛e ku kolejnej marchewce. Ostro˙znie, utrzymujac ˛ zadnie łapy w gotowo´sci do dania drapaka, obwachał ˛ warzywo le˙zace ˛ przed litera˛ „q”, a nast˛epnie niepewnie je skubnał. ˛ O’Log wybuchnał ˛ w´sciekło´scia˛ i rzucił tabliczka˛ w zaskoczonego królika. — Grrr! Brakowało mi tylko królika z dysleksja! ˛ — pisnał ˛ na widok białego ogonka znikajacego ˛ za kamienna˛ płyta.˛ — Moje badania, moje badania! Na nic! Tyle godzin na nic. . . — Mi˛esista twarz zadr˙zała w słabym s´wietle, z ust poleciała para. Barak uderzył si˛e w bok głowy, jakby była jakim´s urzadzeniem, ˛ które uparcie odmawia prawidłowego funkcjonowania. — Królika? Obwiniasz królika? — wydukał Barak z niedowierzaniem. — Co´s nie w porzadku? ˛ — odburknał ˛ Pat, obrzucajac ˛ Baraka gniewnym spojrzeniem. — Przecie˙z to ewidentna wina tego bydlaka! „Q”, czy˙z nie? — zapytał retorycznie. — Dlaczego nie wskazał samogłoski, cho´cby jednej? — . . . .?. . . — Barak j˛eknał ˛ niezrozumiale. — Nic nie rozumiesz, prawda? — odrzekł Pat pogardliwie, czujac, ˛ jak wzrasta w nim arogancja. — Czy˙zby odkrycia Pat O’Loga uczyniły od twojej poprzedniej wizyty a˙z tak wielkie post˛epy? Czy˙zby nie dane ci było słysze´c o królikomancji? — zapytał z teatralnym gestem. — Królikomancji. . . ? — wykrztusił Barak, po czym przeniósł wzrok z zamy´slonej twarzy Pata na małego białego króliczka wygladaj ˛ acego ˛ nerwowo zza kamiennej płyty. — No nie. Czy to ma znaczy´c, z˙ e u˙zywasz królików do. . . — Przepowiadania przeszło´sci. Nie inaczej! — oznajmił Pat, zamaszystym gestem zdejmujac ˛ z rak ˛ cienkie białe r˛ekawice i ciskajac ˛ je za siebie. — Swoimi noskami potrafia˛ wskaza´c powód s´mierci dowolnej istoty. W ka˙zdym razie wi˛ekszo´sc´ potrafi! — zapiszczał i spojrzał oskar˙zycielsko na puchate stworzonko ruszajace ˛ noskiem w jego stron˛e. — Przynajmniej te, które potrafia˛ czyta´c. Sam spójrz! — Podniósł z podłogi tabliczk˛e i podetknał ˛ Barakowi pod nos. W rubryce „powód zgonu” stało czarno na białym „zxrrtq”. — Na nic! — Pat podniósł r˛ece. — Równie dobrze mógłbym otworzy´c jeden z tych tomów i wstawi´c tu pierwsza˛ z brzegu nazw˛e! — Wskazał palcem na półk˛e pełna˛ oprawnych w skór˛e podr˛eczników. — A co z tymi bardziej, hm, inwazyjnymi technikami, których dotychczas u˙zywałe´s? — zapytał Barak, rozmy´slajac ˛ o pełnych ci˛ec´ skalpelem czasach „Ekshumatora”. ˙ z˙ yjemy w s´redniowieczu? To nowoczesna metoda, — Co ty sobie my´slisz? Ze obywa si˛e bez no˙zy, s´luzu i naczy´n pełnych lepkiego obrzydlistwa. Mam to za soba.˛ Królikomancja jest równie precyzyjna, a i sprzatania ˛ po niej o wiele mniej. — Precyzyjna? — wykrztusił drwiaco ˛ Barak. 111
— W porównaniu z innymi technikami wró˙zbiarskimi — oczywi´scie. A tak w ogóle, co tu robisz? — zapytał nadasany ˛ Pat. Barak z trudem pohamował u´smieszek wy˙zszo´sci cisnacy ˛ mu si˛e na usta w obliczu tak wyra´znej zmiany nastroju Pata. Nie musiał zna´c si˛e na Pat O’Logii, z˙ eby wiedzie´c, z˙ e trafił w czuły punkt. — Przysłał mnie Tojad. — Nie mów, sam zgadn˛e. Chce wyników na trzy tygodnie temu, prawda? Zawsze tak samo niecierpliwy! — Nie, chce kowala. Dostał czap˛e. — Ha! Kto to zrobił. . . ? Albo daj mi zgadna´ ˛c! — O˙zywiony nieco Pat rzucił kilkoma kolorowymi ko´sc´ mi, zamknał ˛ oczy i gestem r˛eki poprosił o cisz˛e. — Stan Kowalski. O s´wicie zetniemy mu głow˛e. . . — powiedział Barak, który zdecydowanie nie miał ochoty na zabaw˛e w zgadywanki. Zwłaszcza z˙ e jego przeciwnikiem miałby by´c kto´s o niezachwianej wierze w profetyczne zdolno´sci królików. — Serio? Cholera! Dałbym głow˛e, z˙ e to Ross Prouvatsch. Niezły z niego dra´n. — Gdzie tam! To nie mógłby by´c on. — Barak szybko tracił cierpliwo´sc´ . — Ross zajmuje si˛e tylko dziewcz˛etami. — No tak, palnałem ˛ głupstwo. Mówisz, z˙ e to Kowalski? Skad´ ˛ s znam to nazwisko. . . — Pat si˛e zadumał. — Samobójstwo? — zapytał z niedowierzaniem. — O nie, z˙ artujesz sobie ze mnie! — Idiota! — warknał ˛ Barak, potrzasaj ˛ ac ˛ głowa.˛ — Ma by´c gotowy do odebrania za dwie godziny. To rozkaz Tojada! — Tupnał ˛ noga,˛ odwrócił si˛e i wyszedł, z westchnieniem ulgi zamykajac ˛ za soba˛ drzwi. Z wn˛etrza laboratorium dobiegł go piskliwy głos: — Chod´z, króliczku! No, s´liczne puchate male´nstwo! Czas na mała˛ trzewiomancj˛e. No chod´z, jestem pewien, z˙ e dowiem si˛e czego´s ciekawego z twoich wn˛etrzno´sci. Barak uciekł.
***
Chichoczac ˛ maniakalnie jak jaki´s zwariowany upiór po za˙zyciu nowomodnych halucynogenów, Flagit zatrzymał si˛e z piskiem pazurów w s´lepym zaułku. Jego głowa l´sniła od parujacego ˛ potu i złotych nitek niewielkiej piuski. Dławiac ˛ si˛e złowieszczo, postawił długa˛ na sze´sc´ stóp klatk˛e na kamiennej podłodze i zawodzac ˛ wysokim głosem, si˛egnał ˛ do jej s´rodka, wyciagaj ˛ ac ˛ trzystopowego, upstrzonego pazurami czarnego owada. Ginacy ˛ w pomroce dziejów przodkowie 112
tych robali byli calowej długo´sci, całkiem biali i z˙ ywili si˛e wyłacznie ˛ serem, ale pokolenia reprodukcji nad brzegami Flegetonu, w naturalnym s´rodowisku piekielnego zła, zamieniły je w zewn˛etrznoszkieletowe, z˙ ywiace ˛ si˛e granitem skałotocze. Tylko kilka sekund zaj˛eło Flagitowi opanowanie nieskomplikowanej umysłowo´sci owada i narzucenie mu własnej woli. Niezliczone godziny op˛etywania muszek owocowych w połaczeniu ˛ z mocami siatkowego czepka sprawiły, z˙ e była to przysłowiowa grahamka z margaryna.˛ U´smiechajac ˛ si˛e szyderczo, pu´scił skałotocza na podłog˛e i patrzył, jak bydlak rozprostowuje osiem dziesi˛eciocalowych pazurów, strzela knykciami tuzina szczypców, rozgrzewa i tak ju˙z za´slinione szcz˛eki, po czym wskakuje na sufit korytarza. Nie min˛eła sekunda, jak owad zniknał ˛ w zamieci skalnych odłamków, przewiercajac ˛ si˛e przez lita˛ skał˛e i zostawiajac ˛ za soba˛ postrz˛epiona˛ dziur˛e prowadzac ˛ a˛ pionowo do góry. Flagit wyszczerzył si˛e w u´smiechu, zamachał szponami i ruszył za skałotoczem. Tysiac ˛ stóp nad nim, na niewielkim skwerku poło˙zonym w dolnych partiach Cranachanu mały tłumek gapiów zebrał si˛e, by podziwia´c płomienie ulatujace ˛ przez poszarpana˛ dziur˛e w ciemnym łupkowym dachu ku´zni i kontrastujace ˛ uroczo z nocnymi ciemno´sciami. — Rozej´sc´ si˛e! Nie ma na co patrze´c! — warknał ˛ olbrzymi Czarny Stra˙znik zza niebieskoczarnej barierki. — Ale˙z jest! — odpowiedziała mu z tłumu mała dziewczynka. — Sa˛ wielkie płomienie, jeste´s ty i te wszystkie barierki. To strasznie podniecajace! ˛ — Niech b˛edzie. Ale poza tym nie ma tu nic do ogladania, ˛ wi˛ec zmywajcie si˛e! — Nie, chc˛e zobaczy´c zwłoki. . . W gł˛ebi karmazynowych płomieni buchajacych ˛ z pieca co´s si˛e poruszyło. Rozmy´slnie wywindowało si˛e na pazurach z gł˛eboko´sci tysiaca ˛ stóp, wydajac ˛ si˛e na pastw˛e płomieni mile łechtajacych ˛ je po łuskowatej skórze i z dr˙zeniem serca my´slac ˛ o nadchodzacym ˛ grzechu. Niezauwa˙zona ani przez kłótliwa˛ dziewczynk˛e, ani przez stojacego ˛ na zewnatrz ˛ stra˙znika naszpikowana dziewi˛eciocalowymi pazurami dło´n chwyciła si˛e skraju pieca i wyciagn˛ ˛ eła przez płomienie zakrzywione rogi, szerokie nozdrza i piekielne oczy o waskich ˛ z´ renicach. O brzeg pieca uderzyły rozszczepione kopyta i chwil˛e pó´zniej Flagit stał ju˙z na s´rodku ku´zni w całej swej okazało´sci. Rozejrzał si˛e wokół, wytrzeszczajac ˛ oczy, lekko tylko dr˙zac ˛ pod wpływem zimna przenikajacego ˛ kopyta. Szybko przywołał obraz widziany oczami D˙zi-hada, starajac ˛ si˛e stwierdzi´c, gdzie dokładnie powinno wisie´c ciało. . . ciało jego kolejnego rekruta. Niecierpliwie przebierajac ˛ pazurami, przeszedł wokół pieca do tego miejsca. Tu, za tym wielkim słupem czeka na niego, dyndajac ˛ z˙ ało´snie. . . nic! Flagit wział ˛ gł˛eboki oddech i zakaszlał, czujac, ˛ jak bole´snie zimne powietrze wypełnia 113
mu płuca. Przetarł oczy, zamrugał i spojrzał jeszcze raz. Prawda była bolesna. . . Stan Kowalski zniknał! ˛ Zdumiony demon stał w bezruchu na s´rodku ku´zni. Dziewi˛ec´ stóp osłupiałego zła. Do s´rodka przenikn˛eły dwa głosy, jeden gł˛eboki i stanowczy, drugi cienki i proszacy. ˛ — Małe dziewczynki nie powinny interesowa´c si˛e morderstwami — nalegał stra˙znik. — To nienaturalne. Id´z do domu i pobaw si˛e lalkami czy co´s w tym stylu. — Seksista! — pisn˛eła dziewczynka. — Zało˙ze˛ si˛e, z˙ e chłopaka by´s wpu´scił! — Tak, chłopcy to co innego. Oni nie sa˛ obrzydliwi, lubia˛ robale, pajaki ˛ i takie tam. — Ja te˙z lubi˛e robale, sam popatrz! — Fee! Skad ˛ to wzi˛eła´s? — Z kieszeni. Mam te˙z larwy. — Nawet gdyby´s miała przy sobie kopiec termitów, i tak nie zobaczysz ciała. — Niby dlaczego?! — zapiszczała dziewczynka, tupiac ˛ nó˙zka.˛ Flagit nadstawił spiczastych uszu. . . — Bo go tu nie ma. Zostało zabrane do badania. Demon w ku´zni j˛eknał, ˛ uderzył szponami w filar i zanurkował w buchajace ˛ z pieca płomienie. „Zabrane do badania? Pyta´n wcia˙ ˛z przybywało. Jakie badania? Dokad? ˛ Jak si˛e dowiedzie´c?” I wtedy przypomniał sobie o Wielebnym Hipokrycie. On b˛edzie wiedział. Flagit obiecał sobie, z˙ e zrobi wszystko, by wyciagn ˛ a´ ˛c z niego te informacje. Musiał mie´c kowala. Jego plany opierały si˛e na posiadaniu kompetentnego i zdecydowanie martwego kowala. Kto inny mógłby wyku´c z˙ elazne bramy do wakacyjnego pałacu d’Abaloha? I wiele mil wysokiego ogrodzenia, którego Flagit na pewno b˛edzie potrzebował?
***
— Siostro! Siostro! — krzyczał D˙zi-had w stanie niemal s´miertelnego przera˙zenia. W r˛ekach kurczowo s´ciskał „Trybun˛e Triumfu”, bez ko´nca wpatrujac ˛ si˛e w nagłówek uderzajacy ˛ swa˛ pseudoliteracko´scia˛ w pulsujac ˛ a˛ bólem głow˛e jak ogie´n psalmów ci˛ez˙ kiego kalibru na polu ostrej pustynnej trawy. „Ogniem i łomem — zuchwały napad na ku´zni˛e!”. 114
— Siostro! — j˛eknał, ˛ a jego głos rozszedł si˛e po pustej sali. Musiał wyzna´c komu´s prawd˛e; przez czterna´scie lat stosował w z˙ yciu zasady Ksi˛egi i nie miał zamiaru teraz przesta´c. Doskonale wiedział, z˙ e obowiazkiem ˛ ka˙zdego grzesznika jest wyzna´c swoje czyny. — W porzadku, ˛ w porzadku! ˛ — mruczał mnich-medyk Pasterr, niespiesznie przemierzajac ˛ kamienna˛ podłog˛e z wielkim jagni˛ecym ud´zcem w r˛ece wsadzonym w pot˛ez˙ na˛ pajd˛e chleba. — Ile razy ci mówiłem, z˙ e tu nie ma z˙ adnych piel˛egniarek? Co by si˛e działo, gdyby wszyscy ci z hamaków zacz˛eli błaga´c. . . — Zrobiłem to! Wezwij Pap˛e Jerza. Chce wyzna´c swoje grzechy. — Nagłówek pochłaniał cała˛ uwag˛e D˙zi-hada. — Co zrobiłe´s? O czym ty gadasz? — wymamrotał Pasterr, podnoszac ˛ kanapk˛e do ust. — To! — Szlam machnał ˛ pierwsza˛ strona˛ brukowca. — To! Nie mog˛e przesta´c o tym my´sle´c! Co za wstyd! — Ho-ho! Wcale si˛e nie dziwi˛e! Co za figura! — Pasterr u´smiechnał ˛ si˛e, dostrzegajac ˛ zmysłowy podpis: „Panny z wilkiem — nago´sc´ i perwersja!”. — Ale jeste´s na złej stronicy. No ju˙z, przewracaj! D˙zi-had z w´sciekło´scia˛ potrzasn ˛ ał ˛ wcia˙ ˛z kurczowo trzymana˛ gazeta.˛ — Nie, to tutaj. Nagłówek! — Jasne, wiem, z˙ e brałe´s udział w Wojnach. Gdyby´s kiedy´s o tym zapomniał, to popatrz w lustro — zasugerował z u´smieszkiem Pasterr i ugryzł kanapk˛e. — Ten nagłówek. To moja robota. Moja! Chc˛e si˛e przyzna´c. Jestem przest˛ep. . . Pasterr zakrztusił si˛e ze s´miechu i z trudem powstrzymał przed wypluciem prze˙zuwanej wła´snie jagni˛eciny. — Ha, całkiem niezłe, Szlam. Nabrałe´s mnie! — Zrobiłem to! Zabiłem Stana Kowalskiego. Przymknij mnie. Rzu´c we mnie Ksi˛ega.˛ Zasłu˙zyłem sobie na to. — Nic z tego — odparł lekcewa˙zaco ˛ Pasterr, s´cierajac ˛ sobie kawałki kanapki z podbródka. — Po˙zartowalim, po˙zartowalim, a teraz wracaj do spania. — Mam ci narysowa´c? To moja sprawka! Wezwij Pap˛e. Spłac˛e swój dług wobec społecze´nstwa. Nie mam alibi. Jestem winny, zupełnie jakbym został złapany na goracym ˛ uczynku. . . — O rany, zamknij si˛e! Byłe´s tu cała˛ zeszła˛ noc, smacznie spałe´s w swoim hamaczku — burknał ˛ Pasterr zm˛eczony z˙ artem D˙zi-hada, zastanawiajac ˛ si˛e, na czym polega perwersyjno´sc´ panien z wilkiem. — Zabiłem. . . — Hola, hola, madralo! ˛ Jak sadzisz, ˛ czy oderw˛e Pap˛e Jerza od wieczerzy i przyprowadz˛e go tutaj, z˙ eby wysłuchiwał niedorzecznych wynurze´n? Wynurze´n, dodam, kogo´s, kogo mózg jeszcze niedawno walał si˛e po pustyni?
115
— Mam dowód — odrzekł D˙zi-had dziwnie konspiracyjnym tonem, zastanawiajac ˛ si˛e, czy dzi˛eki rozwiazaniu ˛ tej sprawy b˛edzie mógł pozosta´c na czas odsiadki w WOP-ie i udaremnia´c tam knowania wrogów. . . hmm, raczej nie. — Spójrz! — W ko´ncu rozcapierzył dłonie, pokazujac ˛ Pasterrowi s´lady oparze´n od liny, po czym odgarnał ˛ koc i pomachał brudnymi stopami. — Widzisz? No i ten cały brud na mojej pi˙zamie. . . Zrobiłem to. Pójd˛e po dobroci. . . — Wyciagn ˛ ał ˛ przed siebie r˛ece, czekajac, ˛ a˙z zało˙za˛ mu kajdanki. Znudzony mnich przypatrywał mu si˛e znad kanapki. — I to wszystko? To twoje dowody? — Czego chcesz wi˛ecej? To wszystko s´lady pobytu w ku´zni, a poza tym. . . poza tym, ja to dokładnie pami˛etam. Wezwij Pap˛e. Chc˛e si˛e przyzna´c! — Pami˛etasz to bardzo wyra´znie, co? — Tak, obudziłem si˛e i. . . — . . . i cała scena stan˛eła jak z˙ ywa przed twoimi oczami — przerwał mu Pasterr. D˙zi-had zamilkł, niepewny, czy powinien oklapna´ ˛c, czy si˛e ucieszy´c. — Skad ˛ wiesz? — Somniprekognicja. — Medyk chrzakn ˛ ał. ˛ Na podłog˛e spadł mu przez przypadek kawałek chleba. — Dobrze udokumentowana, cz˛esta po traumatycznych prze˙zyciach. — Somni. . . . co? — Rany, zdawało mi si˛e, z˙ e powiniene´s o tym słysze´c. Nie wykładali tego na zaj˛eciach? „Behawioralne objawy wstrzasów ˛ popotyczkowych i ich ewentualne konsekwencje monastyczne”, jako´s tak to si˛e nazywało. Troch˛e trudna, cała ta parapsychologia, ale lubi˛e takie rzeczy. — To był jeden z tych czterdziestodniowych kursów, takie „dwa razy wi˛ecej godzin zaraz po jutrzni”? Pasterr przytaknał. ˛ — Na Festiwalu Bóstw Sferycznych w zeszłym roku, taak. — Robiłem wtedy dwustopniowe „Egzorcyzmy”. W porzadku, ˛ co z ta˛ somnijakjejtam? — Fe! Lubisz te m˛etne klimaty z op˛etaniami? — Pasterr skrzywił si˛e, my´slac ˛ o wszystkich przera˙zajacych ˛ historiach, o jakich słyszał w zwiazku ˛ z nieudanymi egzorcyzmami. — Ohyda! D˙zi-had warknał ˛ i spojrzał na szyj˛e Pasterra, znaczaco ˛ przebierajac ˛ palcami. — Powiesz mi, czy mam mie´c kolejne zabójstwo na sumieniu? — zagroził, unoszac ˛ si˛e gniewem, w którym przypominał tygodniowe szczeni˛e labradora. — Ha, tak, somniprekognicja, wła´snie do tego zmierzałem — wybełkotał medyk, przełknawszy ˛ ostatni k˛es kanapki (czuł przy tym, jak wzbiera w nim wesoło´sc´ ), a teraz zgodnie z wymogami higieny wycierajac ˛ r˛ece w habit. — Słyszałe´s
116
o somnambulizmie, inaczej lunatykowaniu? Wiesz, kiedy pod´swiadomo´sc´ zabiera swojego wła´sciciela na przechadzk˛e. . . — No i? — wyszeptał pora˙zony D˙zi-had, starajac ˛ si˛e skoncentrowa´c. Tyle trudnych słów, to musi by´c wa˙zne. — Somniprekognicja to mentalny ekwiwalent tamtego. Urzadzasz ˛ sobie przeja˙zd˙zk˛e na pod´swiadomo´sci kogo´s innego, rozumiesz? — Ale to nie wyja´snia tego! — D˙zi-had wskazał na swoje stopy, a nast˛epnie zamachał r˛ekami. — Cierpliwo´sci — upomniał go mnich. — Wła´snie do tego zmierzam. W przypadku wyjatkowo ˛ silnego wstrzasu, ˛ na przykład, gdy pacjent oberwie w bitwie, straci wszystkich kolegów i b˛edzie jedynym ocalałym. . . Szlam D˙zi-had nachmurzył si˛e nieco. — . . . có˙z, wówczas zdarza si˛e, z˙ e „´sniacy” ˛ stara si˛e na´sladowa´c „nosiciela”. W tym miejscu niestety teoria robi si˛e do´sc´ zagmatwana i nie wiem, czy wszystko do ko´nca rozumiem — przyznał Pasterr. — Niektórzy utrzymuja,˛ z˙ e na´sladownictwo to kwestia wyłacznie ˛ psychologiczna, wiesz, mózg robi na r˛ekach takie plamy jak od oparze´n itepe. Inni znowu˙z twierdza,˛ z˙ e pacjent korzysta wtedy z tego, co ma pod r˛eka.˛ D˙zi-had siedział przez chwil˛e nieruchomo, podpierajac ˛ brod˛e palcem i rozmys´lajac. ˛ W ko´ncu wział ˛ gł˛eboki oddech i zaczał: ˛ — Chcesz mi powiedzie´c, z˙ e udział w Owczych Wojnach tak wstrzasn ˛ ał ˛ moja˛ pod´swiadomo´scia,˛ z˙ e ona teraz w nocy ucieka i udaje, z˙ e jest kim´s innym, a s´lady na moim ciele to nie sa˛ z˙ adne konkretne dowody, tylko zwykły przejaw mojego z˙ ałosnego wołania o pomoc? — Wła´snie — mruknał ˛ Pasterr wesoło. — Stana Kowalskiego zabił kto´s inny. Chcesz kanapk˛e? W owej chwili Szlam D˙zi-had stracił resztki wiary we wszystkie gał˛ezie medycyny majace ˛ w nazwie człon „psycho”.
***
Pat O’Log odkrył, z˙ e podstawowa przewaga wykorzystywania profetycznych zdolno´sci królików nad tradycyjnymi metodami bada´n nieboszczyków polega na łatwo´sci sprzatania ˛ po zako´nczeniu bada´n. Druga przewaga była czysto kulinarna. Kierujac ˛ si˛e s´ci´sle zhierarchizowana˛ sekwencja˛ królikomancji, trzewiomancji, empiromancji i z˙ yromancji stosowanej, wypracował wielce zadowalajac ˛ a˛ i kaloryczna˛ metod˛e pracy ze zwłokami. Prezentowała si˛e nast˛epujaco: ˛ Najpierw przygotowywał dla królika zestaw ekologicznie wyhodowanych wa117
rzyw i obserwował kolejno´sc´ , w jakiej wy˙zej wymieniony królik konsumuje wyz˙ ej wymienione warzywa (królikomancja). Nast˛epnie rozpoczynała si˛e druga faza przepowiadania przeszło´sci — trzewiomancji. Poprzez umieszczenie wn˛etrznos´ci dopiero co u´smierconego stworzenia w misce i intensywne wpatrywanie si˛e w nie zgł˛ebiał kolejne aspekty jasnowidztwa. Cz˛esto widział obrazy, litery, a czasami nawet całe słowa. Dost˛ep do kolejnych informacji uzyskiwał, oskórowujac ˛ i piekac ˛ królika przyprawionego ziołami, jajkami i mak ˛ a.˛ Empiromancja, w formie trzaskania ociekajacego ˛ ze zwierzaka tłuszczyku, mogła dostarczy´c istotnych przesłanek co do to˙zsamo´sci zabójcy. Na ko´ncu odbywała si˛e ulubiona przez Pata ˙ O’Loga cz˛es´c´ procedury, z˙ yromancja stosowana. Zyromancja tradycyjna polegała na tym, z˙ e Pat rysował na podłodze okrag, ˛ na którym wypisywał tyle przyczyn s´mierci, ile przyszło mu do głowy, a nast˛epnie obracał si˛e w kółko tak długo, a˙z dostawał zawrotu głowy i upadał. Odpowied´z znajdowała si˛e wtedy tu˙z przed nim. ˙ Zyromancja stosowana polegała w du˙zym stopniu na tym samym, tyle z˙ e upadek powodowany był spo˙zyciem du˙zej ilo´sci mocnego wina, którym popijał zjadane pozostało´sci królika. Kiedy w laboratorium zacz˛eły dzia´c si˛e dziwne rzeczy, dogł˛ebne, naukowe badania Pata O’Loga znajdowały si˛e wła´snie na etapie połowy czwartej butelki wina. W mrocznym kacie ˛ pomieszczenia trzy kamienne bloki zacz˛eły wibrowa´c, jakby co´s je popychało lub lizało. Ze szczelin pomi˛edzy nimi saczyła ˛ si˛e karmazynowa po´swiata, jakby termiczny skalpel wycinał sobie drog˛e poprzez nagromadzony przez stulecia gnój. Cienkie stru˙zki dymu pojawiały si˛e, gdy przegrzane gazy ulatywały przez otwory, z ka˙zda˛ sekunda˛ powi˛ekszane przez czarne pazury i szcz˛eki po˙zerajacego ˛ skał˛e skałotocza. Zaskoczona stonoga nawet nie zorientowała si˛e, kiedy została po˙zarta. Jeden z kamieni powoli przesunał ˛ si˛e do góry i został odrzucony na bok. Do s´rodka napłynał ˛ piekielny gorac, ˛ czyje´s szpony uczepiły si˛e kamiennej podłogi i ukazała si˛e głowa pokryta czarnymi łuskami. Okragła ˛ głowa trwała w bezruchu i obserwowała Pata O’Loga, który chwiał si˛e i zataczał po całym laboratorium w ramach ostatniej fazy procesu z˙ yromancji. Oczarowany Flagit widział, jak Pat czknał ˛ po raz ostatni, potknał ˛ si˛e i przewrócił z bezradnym u´smiechem na twarzy. Po dziesi˛eciu minutach bez z˙ adnego znaku z˙ ycia ze strony le˙zacego ˛ twarza˛ ku ziemi wró˙zbity Flagit usunał ˛ pozostałe dwa głazy zagradzajace ˛ mu drog˛e, czule poklepał skałotocza, wygramolił si˛e z dziury i ruszył ku nieruchomemu ciału Stana Kowalskiego. Było dokładnie tak, jak mówił Hipokryt: słoje, m˛etne naczynia pełne wn˛etrzno´sci i ciało na kamiennej płycie. Niecała˛ minut˛e pó´zniej po ciele nie było ju˙z ani s´ladu. Trzy kamienne bloki w rogu laboratorium zostały po´spiesznie wmurowane z powrotem w s´cian˛e.
118
***
Generał Synod u´smiechał si˛e w gł˛ebi duszy, gdy skr˛ecał za róg i zmierzał ku drzwiom kaplicy s´w. Absencjusza ze Sklerozy. Min˛eło ze czterdzie´sci lat, odkad ˛ po raz ostatni odwiedzał Wielce Wielebnego Hipokryta III i jego malutka˛ kapliczk˛e ukryta˛ w gł˛ebi dolnych partii Cesarskiego Pałacu Fortecznego Cranachanu, doszedł zatem do wniosku, z˙ e najwy˙zszy czas na wizytacj˛e. A je´sli rozmowa zejdzie przypadkiem na temat ostatniego zwyci˛estwa nad niewiernymi D’vanouinami i finałowego, chwalebnego ataku osiemnastego batalionu organistów dowodzonego przez generała Synoda — trudno, niech b˛edzie. Dobrze, z˙ e wział ˛ ze soba˛ cały zestaw ołowianych pastorczyków, na których b˛edzie mógł zademonstrowa´c przebieg walk. Generała bardzo podniósł na duchu fakt, z˙ e nic si˛e tu nie zmieniło. Nawet zamek w pseudogranitowych drzwiach prowadzacych ˛ do tajnego przej´scia. Je´sli nie bra´c pod uwag˛e kilku wyjatkowo ˛ oboj˛etnych stonóg, sze´sciu pasiastych pajaków ˛ i pary szczypawek, nikt nie widział, jak generał wraz z czterema lamami, dwoma pomocnikami i pudłem pełnym ołowianych pastorczyków przechodzi przez tajemne drzwi. Prowadzac ˛ pochód przez niezliczone zakr˛ety i korytarze, Synod trzymał wysoko łojowa˛ s´wiec˛e, w my´slach obliczajac ˛ przybli˙zona˛ wysoko´sc´ zaległo´sci Hipokryta — trzydzie´sci osiem lat po tysiac ˛ dwie´scie szelagów ˛ i sze´sc´ zdrowasiek. Istniała te˙z opłata manipulacyjna na krucjaty, Dobroczynny Fundusz GROM-u i mnóstwo innych niewa˙znych (lecz mimo to wymagajacych ˛ nakładów) zobowia˛ za´n, z których nie wywiazywał ˛ si˛e Hipokryt. Tak wi˛ec, unoszac ˛ swoja˛ s´wiatobli˛ wa˛ dło´n i pukajac ˛ w drzwi kaplicy, generał Synod pełen był oczekiwa´n natury finansowej oraz ch˛eci podzielenia si˛e swoimi przemy´sleniami strategicznymi. Kiedy tylko pomocnicy zdarli sobie kostki palców do krwi, generał zrozumiał, z˙ e na odpowied´z z wewnatrz ˛ si˛e nie zanosi, tote˙z mamroczac ˛ nerwowo pod ´ nosem, nacisnał ˛ klamk˛e i wszedł do srodka. Na d´zwi˛ek jego kroków dudniacych ˛ na kamiennej podłodze kilkadziesiat ˛ szczurów rozpierzchło si˛e i ukryło pod licznymi ławami. Gryzonie te były jedyna˛ oznaka˛ z˙ ycia w kaplicy. — Hipokryt! — krzyknał ˛ gniewnie Synod, przemierzajac ˛ zakrysti˛e. — Gdzie´s si˛e podział?! — Wpadł przez drzwi, przyłapujac ˛ na goracym ˛ uczynku kolejny tuzin szczurów, które z˙zerały po katach ˛ wszystko, co tylko nadawało si˛e do zjedzenia. Zatrzymał si˛e na chwil˛e, ujrzawszy mnóstwo butelek po mszalnym winie zalegajacych ˛ podłog˛e, ale w tej samej chwili ujrzał skrzynk˛e na datki. Niecierpliwie przebierajac ˛ kluczami, otworzył ja˛ i podniósł dnem do góry, czekajac ˛ na kaskad˛e bogactw. Na jego dłoni wyladowały ˛ dwie wycofane z obiegu złote monety.
119
Synod j˛eknał, ˛ zrozumiawszy, dlaczego Hipokryt zgłaszał ostatnio tak niskie zapotrzebowanie na wino mszalne. Po prostu nawiał! Mamroczac ˛ wiele słów nielicujacych ˛ ze swoim dostoje´nstwem, generał Synod zawrócił na pi˛ecie, wyszedł ci˛ez˙ ko, skr˛ecił w prawo i ruszył ra´zno innym ni˙z poprzednio korytarzem. Jego kroki zapowiadały, z˙ e pewien Wielce Wielebny b˛edzie miał problemy, gdy tylko generał go znajdzie.
***
Wielebny Hipokryt III (´swi˛etej pami˛eci) wyjrzał zza szerokiej zasłony w magazynie Flagita i z przera˙zeniem zauwa˙zył, z˙ e chyba co´s jest nie w porzadku. ˛ Olbrzymi, pokryty czarnymi łuskami demon chodził nerwowo tam i z powrotem po magazynie, przeklinajac ˛ gło´sno, gdy lodowate powietrze wpadało do s´rodka przez skomplikowany układ rurek po´spiesznie zamontowany w rogu pomieszczenia. — Gdzie´s ty si˛e podziewał? U diabła? — krzyknał ˛ Nabab, kiedy otwarły si˛e drzwi. — Byłem zaj˛ety — odburknał ˛ Flagit, wciagaj ˛ ac ˛ do s´rodka co´s du˙zego i ci˛ez˙ kiego. Razem z nim wleciała do magazynu chmura granitowego pyłu. — Czekam od wielu godzin, a to nie jest to, czego mi teraz potrzeba. Nie, kiedy ci cholerni przewo´znicy co pół godziny zmieniaja˛ swoje z˙ adania. ˛ Podtrzymywanie strajku w´sród tych idiotów i tak jest trudne, a ty jeszcze ka˙zesz mi czeka´c. . . — Tak, tak, wiem, o co ci chodzi — mruknał ˛ Flagit, mocujac ˛ si˛e z tym czym´s ci˛ez˙ kim. — Pomó˙z mi, dobra? — Mogłe´s zostawi´c wiadomo´sc´ . Uprzedzi´c, z˙ e si˛e spó´znisz. Ale nie, skad˙ ˛ ze, po prostu poszedłe´s załatwia´c własne sprawy. . . — Musiałem działa´c szybko! — Do´sc´ wymówek — warknał ˛ Nabab. — Mój dowód. Masz? Powiedział, jak zacz˛eły si˛e Owcze Wojny? W jakim stopniu słu˙zył? Majora? No, poka˙z mi go! — Pot˛ez˙ ny demon niemal podskakiwał z podniecenia. — Cierpliwo´sci, cierpliwo´sci — mruknał ˛ Flagit. — Pomó˙z mi z tym. — Ponownie szarpnał ˛ wielkie co´s i Nabab po raz pierwszy zauwa˙zył, z˙ e to co´s wyglada ˛ na spore ciało w czarnym jutowym worku. Tak było w istocie. Zacierajac ˛ ochoczo szpony, Nabab schylił si˛e i we dwóch rzucili z głuchym łomotem worek na stół. Nabab czym pr˛edzej rozpiał ˛ wór. Wyjrzała z niego blada twarz niemal w cało´sci ukryta pod długim g˛estym zarostem. — Jaki on ma stopie´n? — wykrztusił zniesmaczony, kr˛ecac ˛ nosem. — Wygla˛ 120
da na zwykłego robola. — Jeste´s blisko. To kowal — burknał ˛ Flagit, biorac ˛ w szpony niewielka˛ siateczk˛e infernitowa˛ i do ko´nca rozpinajac ˛ worek. — Podaj mi t˛e pił˛e. — Kowal! A co z moim dowodem!? — Dostaniesz go. Tymczasem bad´ ˛ z tak miły i pomó˙z mi. . . — Nie mam na to czasu! — ryknał ˛ zezłoszczony Nabab. — Czeka mnie nast˛epny mityng strajkowy z kapitanem Naglfarem i jego kumplami. Sa˛ przekonani, z˙ e Seirizzim przystanie na ich warunki. Ciekawe, jak nakłoni˛e ich do kontynuowania protestu. — Potrzebny mi tutaj pomocny szpon. . . — Nie mój! Mam wa˙zniejsze sprawy na głowie! A ty musisz zdoby´c dla mnie dowód. Chcesz, z˙ ebym wygrał te wybory, prawda? — Wypowiedziawszy te słowa, Nabab ruszył w stron˛e drzwi. — Ale to jest przyszło´sc´ . . . — zaoponował Flagit. — Jasne, jasne, na pewno — burknał ˛ Nabab lekcewa˙zaco. ˛ — Ty mo˙zesz zajmowa´c si˛e głupotami, ale ja mam strajk do podtrzymania! — Drzwi zamkn˛eły si˛e z hukiem i na schodach zadudniły kopyta. Flagit warknał, ˛ wział ˛ pił˛e, gło´sno strzelił stawami szponów i przystapił ˛ do pogł˛ebiania jednej z wielu bruzd na czole kowala. Gdy metal z chrz˛estem dotknał ˛ ko´sci, Hipokrytowi zrobiło si˛e niedobrze.
***
Komandor Tojad zwany Mocnym zazgrzytał z˛ebami troszk˛e gło´sniej, wyszczerzył si˛e jeszcze gro´zniej i zbli˙zył s´wiec˛e do oczu wi˛ez´ nia. Warknał, ˛ strzelił stawami palców i podwinał ˛ skórzane r˛ekawy. Zazwyczaj Tojad czerpał z przesłucha´n — a zwłaszcza z zastraszania — wiele rado´sci, ale tym razem wszystko szło fatalnie. Jak na razie wielki zabójca przywiazany ˛ do krzesła nawet nie drgnał. ˛ — Nie wierz˛e ci! — wrzasnał ˛ Tojad, uderzajac ˛ pi˛es´ciami w por˛ecze krzesła i patrzac ˛ wi˛ez´ niowi w oczy. — To ty zamordowałe´s kowala! Przyznaj si˛e! — Nie! — Zabójca był nieco znu˙zony. — Ju˙z ci mówiłem. Mam alibi! — Czy ty naprawd˛e my´slisz, z˙ e ci uwierz˛e? — Pokój zdawał si˛e rezonowa´c gł˛ebokim basem głosu Tojada. — Aha. Zapytaj kolesiów z Rynsztoka, jak nie wierzysz. Albo zajrzyj do mojej górnej wewn˛etrznej kieszeni, je´sli starczy ci odwagi! — U´smiechnał ˛ si˛e szeroko. Tojad ryknał ˛ i szarpnał ˛ za skórzana˛ zbroj˛e zabójcy — znajdował si˛e pod nia˛ skalp o czarnych k˛edziorach — po czym si˛egnał ˛ do kieszeni. Wyciagn ˛ ał ˛ z niej map˛e, rysopis celu, kontrakt i sowity zadatek za skuteczne u´smiercenie. Warknał, ˛ 121
przeczytawszy umow˛e podpisana˛ przez chorobliwie zazdrosnego Carra Paccino, głow˛e cranacha´nskiej rodziny. Reputacja Paccina w Cranachanie była imponujaca. ˛ Cz˛esto wystarczyło wspomnienie jego nazwiska, a boja´zliwi kryminali´sci zaczynali poci´c si˛e i mdle´c. Wszyscy wiedzieli, z˙ e nikt nie stanie mu na drodze. — To nie wystarczy! — Tojad splunał. ˛ — Ka˙zdy mógł sporzadzi´ ˛ c taka˛ umow˛e. Potrzeba mi wi˛ecej dowodów! — Ile razy mam ci powtarza´c, z˙ e jestem uczciwym człowiekiem i nie zabijam nikogo bez kontraktu? Jaki miałbym z tego zysk? Cała˛ noc sp˛edziłem w Rynsztoku! — Zabójca był zdumiony dezynwoltura,˛ z jaka˛ Tojad potraktował dokument zbli˙zony w swojej mocy do królewskiego edyktu. — W Rynsztoku? Co piłe´s? — Czarci Wywar. Jakie´s trzy galony. Tojad cofnał ˛ si˛e, podejrzliwie podniósł s´wiec˛e i obrzucił zabójc˛e twardym spojrzeniem. — Wystaw j˛ezyk! — rozkazał. — Co? Jaka´s nowa tortura? Nic z tego. . . Wi˛ezie´n wysunał ˛ na chwil˛e j˛ezor, a Tojad natychmiast zrozumiał, z˙ e mówił prawd˛e. J˛ezyk na całej długo´sci pokryty był z˙ ółtozielonym osadem, który jasno wskazywał (co komandor wiedział z do´swiadczenia) na całonocny, intensywny pobyt w Rynsztoku. Tojad j˛eknał, ˛ cisnał ˛ s´wieca˛ w s´cian˛e i walnał ˛ asystujacego ˛ mu stra˙znika w tył głowy. — Mo˙ze odej´sc´ wolno. Tym razem! — szczeknał, ˛ po czym ruszył do wyj´scia. — Stój! — krzyknał ˛ zabójca, wpatrujac ˛ si˛e w czarne kołtuny wcia˙ ˛z tkwiace ˛ w dłoni komandora. — To chyba moje. Byłbym wdzi˛eczny, gdyby´s mi to oddał. Seor Paccino jest bardzo wymagajacy ˛ w kwestii dowodów. Tojad wycharczał co´s niezrozumiałego, rzucił skalpem w zabójc˛e, z w´sciekłos´cia˛ przemierzył korytarz i wszedł do kolejnego pokoju przesłucha´n. Kapitan Barak obrócił si˛e, kiedy jego przeło˙zony wpadł do s´rodka, przebiegł przez pokój i chwycił Rossa Prouvatcha za gardło. — Co mi powiesz!? — wrzasnał ˛ komandor. — To nie ja! Nie było mnie tam! — wychrypiał Ross. — Czemu miałbym ci uwierzy´c? — Bo zajmuj˛e si˛e wyłacznie ˛ dziewcz˛etami! — wyznał wi˛ezie´n, poj˛ekujac ˛ i krztuszac ˛ si˛e. Tojad ryknał, ˛ muskuły na jego przedramieniu napr˛ez˙ yły si˛e, kiedy zacisnał ˛ pi˛es´ci, podniósł Rossa razem z krzesłem i cisnał ˛ nim w kat, ˛ klnac ˛ przy tym tak, z˙ e stopiłby z˙ elazo z odległo´sci stu jardów. Zanim opadł kurz, Tojad w´sciekał si˛e, idac ˛ korytarzem.
122
— Przepraszam — dobiegł go głos z bocznego korytarzyka. — Czy mógłby mi pan powiedzie´c, kto tu dowodzi? Tojad odwrócił si˛e w stron˛e ciekawskiego. Na widok stroju intruza, kompletnego habitu maskujacego, ˛ wyszczerzył z˛eby, a jego tatua˙ze zal´sniły w s´wietle rozja´sniajacym ˛ półmrok. — Ach, komandorze! — zaczał ˛ generał Synod, rozpoznajac ˛ i odczytujac ˛ znaki na z˛ebach trzonowych rozmówcy. — Jeden z moich ludzi zaginał ˛ i zastanawiam si˛e, czy mógłby mi pan pomóc. Tojad gapił si˛e na niego, z trudem powstrzymujac ˛ wzrastajacy ˛ w nim gniew. W ko´ncu zdobył si˛e na krótka˛ odpowied´z: — WOP, pi˛etro wy˙zej. — Po czym zniknał ˛ za zakr˛etem korytarza i uwolnił si˛e od z˙ adzy ˛ odwetu, jaka˛ wzbudził w nim bogom ducha winny generalski mundur. Synod nigdy si˛e nie dowiedział, jak niewiele brakowało, by przedwcze´snie udał si˛e na spotkanie swego stwórcy.
***
Flagit usunał ˛ stojacych ˛ mu na drodze grzeszników i szedł przed siebie w´sród padajacych ˛ płomieni. — Ty. . . ty. . . ty mo˙zesz zajmowa´c si˛e głupotami. . . tami. . . tami. To zdanie nie dawało spokoju jego rozgoraczkowanemu ˛ umysłowi. Głupotami! Phi! Zupełnie jakby chodziło o jakie´s banalne przygotowania do balu! Niełatwo było wynie´sc´ blisko dwie´scie pi˛ec´ dziesiat ˛ funtów niezbyt pomocnego kowala przez dopiero co wygryzione przez skałotocza przej´scie i porzuci´c go na peryferiach Cranachanu. Głupoty! Strajki to głupoty! Plan Flagita natomiast to dogł˛ebnie przemy´slane posuni˛ecie strategiczne. Jak strajk przewo´zników mo˙ze zajmowa´c Nababowi tyle czasu? To z˙ ałosne! Flagit odruchowo obrócił si˛e i ruszył w dół kr˛etych schodów, kopniakami przywołujac ˛ do porzadku ˛ stojacych ˛ mu na drodze zawodzacych ˛ pot˛epie´nców. — Ty. . . ty. . . ty mo˙zesz zajmowa´c si˛e głupotami. . . tami. . . tami. Tak, mo˙ze. I jeszcze poka˙ze Nababowi, jak wyglada ˛ dobra organizacja. Doprowadzi swoje zamiary do skutku. I to ju˙z teraz! A te skutki przerosna˛ wszystko, co mógłby sobie wyobrazi´c Nabab w swych naj´smielszych marzeniach! Demonicznie chichoczac, ˛ otworzył kopniakiem drzwi do magazynu, strzepnał ˛ popiół z popielnicy i zdjał ˛ siatk˛e infernitowa˛ z oparcia kamiennego krzesła. Błyskawicznie umie´scił ja˛ mi˛edzy rogami, zamknał ˛ oczy i pazurami swego umysłu si˛egnał ˛ m˛ez˙ czyzny s´piacego ˛ w hamaku tysiac ˛ stóp powy˙zej. 123
Mentalne szpony AKL zacisn˛eły si˛e wokół woli dwóch s´piacych ˛ osób, jedna˛ z nich wyganiajac ˛ z hamaka dla rekonwalescentów, a nast˛epnie z lazaretu w ogóle, druga˛ za´s z łó˙zka i bocznej uliczki na tyłach warsztatu drukarskiego.
***
Krasnoludowi Guthry’emu zupełnie si˛e to nie podobało. Stał z r˛ekami opartymi na swoich małych biodrach i patrzył zza krzaczastych rudych brwi i kosmyków brody w kolorze henny. Kiedy tak spogladał ˛ z niech˛ecia˛ na zbiornik wodny, pod jego czarna,˛ mi˛ekka˛ czapka˛ kł˛ebiły si˛e rozmaite my´sli. — !No pasaran! Nie tak chce natura — zrz˛edził, po czym odwrócił si˛e i splunał ˛ sa˙ ˛zni´scie na łopat˛e. Rozległo si˛e chlupni˛ecie i brz˛ek, znaki celnego trafienia. ˙ — Zadne bydl˛e przy zdrowych zmysłach i tak z tego nie skorzysta. Nie tak powinno by´c. Od wieków z˙ yli my bez tego, to jak amen w pacierzu jeszcze by´smy po˙zyli! Pociagn ˛ ał ˛ nast˛epny łyk ciemnego piwa i z˙ ujac ˛ kolejna˛ porcj˛e lepkiego tytoniu, wpatrywał si˛e w okryta˛ zasłona˛ nocy wod˛e. Dawno ju˙z sko´nczyły si˛e godziny pracy przy budowie Portu Cranacha´nskiego, lecz Guthry, kierownik budowy, nadal obrzucał Kanał Transtalpejski nienawistnymi spojrzeniami. To, z˙ e jest tu kierownikiem, nie oznacza, z˙ e musi mu si˛e to podoba´c. To jedna z zalet bycia krasnoludem — złoto przewa˙za we wszystkim. — Jakkolwiek na to spojrze´c, odkad ˛ pierwszy cholerny nosoro˙zec przeciagn ˛ ał ˛ ˙ pierwszy cholerny wóz przez Talpy, wszystko wo˙zone jest droga.˛ . . Zarcie, skórki lemingów, wojsko, piwsko, tytu´n. Niech mnie kule bija,˛ je´sli to nie jest doskonały układ! Co za idiota napisał t˛e piosenk˛e „Maszeruje wojsko, maszeruje”? Cioci Gieni duby smalone! Wozy! Ciagni˛ ˛ ete przez nosoro˙zce wozy, tak to si˛e odbywa, bo niby na co by im były te wozy opancerzone, co? Pociagn ˛ ał ˛ z butelki i strzelił czarna˛ plwocina˛ na łopat˛e. — A teraz chca˛ z tego zrezygnowa´c. Wywali´c na s´mietnik swoje dziedzictwo. Guthry czknał ˛ i nie zauwa˙zył, jak jaki´s wygimnastykowany typ przeskakuje przez ogrodzenie. — Oto wdzi˛eczno´sc´ — powiedział do swojego piwa krasnolud — za to, z˙ e wiele miesi˛ecy ulepszałem Transtalpejski Szlak Handlowy. W porzo, było kilka opó´znie´n. Ale niech mnie kule bija,˛ nic nie jest doskonałe. W porzo, mo˙ze i nie zdobyłem nagrody za najefektywniejsza˛ realizacj˛e projektu in˙zynierii drogowej, no i otwarcie troch˛e si˛e spó´zniło — ale czyja to wina, co? Ze trzy tygodnie zabrało nam sprzatanie ˛ po tych piero´nskich przewo´znikach, awanturujacych ˛ si˛e o to, z˙ e zablokowali´smy im drog˛e. Niech mnie kule bija! ˛ Ale teraz sy´ccie swo124
je gały naszymi osiagni˛ ˛ eciami, zbydl˛econe niedowiarki! Trzypasmowa, cholernie dobra z˙ wirowana wozostrada, przecinajaca ˛ góry jak natłuszczony suseł na szynach, wszystkie zakr˛ety idealnie wyprofilowane, wszystkie mijanki oznaczone, a jakby tego nie do´sc´ , to jest jeszcze sze´sciopasmowy przejazd przez Wesołego Kuchcika z daniami na wynos, usytuowany na samym Kaprawym Wierchu. Na rany je˙za Teofila! To˙z to szczytowe osiagni˛ ˛ ecie w dziedzinie masowego transportu towarów, tak napisała „Trybuna Triumfu”. . . a im si˛e wydaje, z˙ e TO zastapi ˛ wozostrad˛e! Zaklał ˛ siarczy´scie, wcia˙ ˛z wpatrujac ˛ si˛e w napełniony woda˛ kanał przecinajacy ˛ Góry Talpejskie. Za jego plecami pot˛ez˙ na, kryjaca ˛ si˛e w cieniu posta´c przemkn˛eła po stosie skalnych odłamków, a mała dziewczynka w jaskrawoczerwonej koszuli nocnej podbiegła do wozu wyładowanego kamieniami. ˙ ˙ — Kanał! Phi! Załosne. Nic z tego nie b˛edzie, nawet za milion lat. Zeby co´s si˛e poruszało, zwłaszcza co´s ci˛ez˙ kiego, musi mie´c koła. Czasem płozy. Zabierz koła, a nie ruszy, taka jest prawda. Nic nie b˛edzie si˛e porusza´c tylko dlatego, z˙ e wrzuca˛ to do kanału! Oni twierdza,˛ z˙ e je´sli nada si˛e stali odpowiedni kształt, to nawet ona b˛edzie si˛e unosi´c na wodzie. Nawóz prawda! Nagrzmocili si˛e jak stodoły albo im słoneczko przygrzało. Ciekawe, czy próbowali kiedy´s umy´c w wodzie kolczug˛e. Tonie! A oni my´sla,˛ z˙ e mo˙zna wzia´ ˛c od groma kolczug, wrzuci´c je na co´s, co nazywaja˛ barka,˛ i wtedy nie zatona.˛ Jasne, a ja jestem biskupem! Z rezygnacja˛ pokr˛ecił głowa,˛ po czym wlał w siebie jeszcze pół pinty. — No, ale je´sli tego chca,˛ kim ja jestem, z˙ eby si˛e sprzeciwia´c. Niech˙ze napełniaja˛ te swoje cholerne barki stosami kolczug, je´sli taka ich wola. To na pewno bezpieczniejsze. Ka˙zdy bydlak mo˙ze wpa´sc´ i utona´ ˛c. Z nienawi´scia˛ wpatrywał si˛e w arkusz pergaminu, krzywiac ˛ si˛e na plan Portu Cranacha´nskiego. Tymczasem dziewczynka chwyciła d´zwigni˛e wózka, zwolniła przycisk na jej ko´ncu i pociagn˛ ˛ eła. — Port! Dowód na to, z˙ e co´s im si˛e poprzestawiało w tych niewielkich łepetynkach. Chlali pewnie wła´snie porto i nazwa im si˛e spodobała. Port, widział to kto! To królestwo długo nie pociagnie ˛ z takimi jak oni przy sterach! Rzecz jasna Guthry nigdy nie wypowiedziałby swoich opinii publicznie. W takim wypadku zanim zda˙ ˛zyłby powiedzie´c „Ech. . . ”, wyrzuciliby go z pracy, nało˙zyli mu kajdanki i wtracili ˛ go do lochu. To znaczy, gdyby miał szcz˛es´cie i Carr Paccino si˛e o tym nie dowiedział. Cho´c dla Guthry’ego ró˙znica i tak nie byłaby zbyt wielka. Pot˛ez˙ ny osobnik cichaczem przemierzył plac budowy, kierujac ˛ si˛e w stron˛e lamentujacego ˛ nad brzegiem kanału krasnoluda, i w ko´ncu przystanał, ˛ kryjac ˛ si˛e w cieniu dziesi˛ec´ stóp za jego plecami. Musiał trzyma´c si˛e cienia, je´sli nie chciał, by ten mały kole´s zauwa˙zył jego oraz — zwłaszcza — blizny na jego czole. Widok zaszytych na okr˛etk˛e nici chirurgicznych na gołej czaszce połyskujacej ˛ w s´wietle 125
ksi˛ez˙ yca prowokował ludzi do nietypowych zachowa´n. Nagle stojacy ˛ na brzegu wyładowany kamieniami wóz ruszył przed siebie. Dziewczynka, która zwolniła hamulec r˛eczny, odskoczyła od niego z piskiem. Skore do z˙ artów moce grawitacji pchn˛eły pojazd i wprawiły go w ruch jednostajnie przyspieszony. Na d´zwi˛ek skrzypiacych ˛ kół Guthry poderwał si˛e na równe nogi i odwrócił. — Co. . . co jest? Kto tam? Kto!? Nigdy nie dane mu było dosta´c odpowiedzi. Wóz p˛edził coraz szybciej w stron˛e kierownika budowy. Znieruchomiały krasnolud krzyknał, ˛ bezsilnie patrzac, ˛ jak rozp˛edzony pojazd wyłania si˛e z ciemno´sci i zajmuje mu całe pole widzenia, a nast˛epnie uderza w nasyp brzegowy, wylatuje w powietrze, zakre´sla łuk nad jego głowa˛ i z gło´snym chlupotem wpada do wody. W owej chwili Guthry po raz pierwszy w z˙ yciu odczuł co´s na kształt zadowolenia ze swej niewielkiej postury. Ukrytemu za kamieniami Szlamowi D˙zi-hadowi u´smiech zamarł na ustach, które szybko wykrzywił j˛ek pora˙zki. Szlam błyskawicznie wyskoczył z cienia i wykorzystujac ˛ umiej˛etno´sci zdobyte na szkoleniu w GROM-ie, pełna˛ para˛ ruszył na krasnoluda. Wcia˙ ˛z przyspieszajac, ˛ uderzył go solidnie w brzuch i obaj przelecieli dziesi˛ec´ stóp, wprost ku wcia˙ ˛z niespokojnym wodom kanału. Plasn˛eli o olei´scie czarna˛ powierzchni˛e i zaton˛eli w odm˛etach. Z ust Guthry’ego, który bezskutecznie usiłował wyszarpna´ ˛c si˛e przeciwnikowi, poleciały babelki. ˛ O dziwo, w jego umy´sle wzi˛eła gór˛e rozfilozofowana czastka. ˛ ´ ety Janie z Butli! A nie mówiłam!? — zapiszczała. — A nie mówiłam, — Swi˛ z˙ e pr˛edzej czy pó´zniej jakie´s bydl˛e si˛e tu utopi, z˙ e kanały sa˛ niebezpieczne, z˙ e. . . Na szcz˛es´cie przerwał jej pot˛ez˙ ny rój babelków, ˛ wydobywajacy ˛ si˛e z otworu w dnie, na lewo od krasnoluda i naprzeciw zwodowanego wozu. Przera˙zajace ˛ pazury wypchn˛eły kilka pomniejszych głazów i wyciagn˛ ˛ eły za soba˛ z mulastego dna ogromny kształt. Ostatnia˛ rzecza,˛ jaka˛ widział Guthry, był szybko zbli˙zajacy ˛ si˛e w jego stron˛e dziewi˛eciostopowy demon w masce do nurkowania, płetwach i z pasem obcia˙ ˛zonym ołowiem.
Rozdział piaty ˛ O projektach i siatkach na włosy
Chmara gawronów poderwała si˛e z nawtyka´nskiej dzwonnicy, krakaniem demonstrujac ˛ swoje oburzenie wobec przerywajacego ˛ poranna˛ cisz˛e dzwonienia na jutrzni˛e. Obudzony szumem skrzydeł pacjent lazaretu krzyknał, ˛ wypadł z hamaka i z mokrym pla´sni˛eciem uderzył w podłog˛e, by nast˛epnie z przera˙zeniem patrze´c na cieknac ˛ a˛ po wykafelkowanej podłodze stru˙zk˛e błotnistej wody. — Siostro! — zawołał. W pami˛eci widział wijace ˛ si˛e sznury srebrnych babelków. ˛ Biegł, uderzył w. . . co´s. . . a potem. . . woda. Ale to był przecie˙z tylko sen. Na podłodze pojawiła si˛e druga m˛etna stru˙zka. — Siostro! To musiał by´c sen! Musiał. . . Tylko dlaczego płuca bolały go, tak jakby przez pół godziny wstrzymywał oddech? I skad ˛ wzi˛eła si˛e ta woda? — Siostro! — Ile razy mam ci powtarza´c, z˙ e nie ma tu z˙ adnych sióstr! — burknał ˛ zaspany Pasterr znad owsianki. — Co ty tam wyrabiasz na dole? — zapytał protekcjonalnym tonem, patrzac ˛ z ukosa na przemoczonego pacjenta i wzdrygajac ˛ si˛e na widok szwów utrzymujacych ˛ w cało´sci skór˛e na jego czerepie. — Papa Jerz powiedział, z˙ e by´s dochodził do siebie, a to chyba nie w t˛e stron˛e. Ociekajacy ˛ z˙ ało´snie woda˛ Szlam D˙zi-had zadr˙zał i wyrz˛eził: — Woda! — Widz˛e, z˙ e jeste´s troch˛e wilgotny. Tiaaa. . . — Pasterr pochyli si˛e i pomógł mu wsta´c. — Znowu s´niłe´s? — zapytał, układajac ˛ go w hamaku. — Tak, ja. . . — Co to było tym razem? Albo nie mów, daj mi zgadna´ ˛c. Wydawało ci si˛e, z˙ e pływasz? Z uciekinierami przemierzajacymi ˛ na tratwach Morze Chłodne na Dalekim Wschodzie. Na wpół oszalały z miło´sci płynałe´ ˛ s z młoda˛ dziewczyna˛ imieniem Daj-mi w łódce dla dwojga. Mam racj˛e? 127
— To było ponure! — Z rozhu´stanego D˙zi-hada wcia˙ ˛z kapało. — Wywiazała ˛ si˛e walka. . . — Nie przypadłe´s jej do gustu, co? — rzucił Pasterr znad kolejnej ły˙zki owsianki. — Co? — Daj-mi. Nie spodobałe´s si˛e jej. Odrzuciła twoje awanse. Rzuciła ci˛e? Zreszta,˛ niewa˙zne. . . — Nie! To był plac budowy czy co´s w tym rodzaju, jaki´s wóz uciekał, a ja skoczyłem za nim i. . . — wybełkotał zmieszany Szlam. — Uratowałe´s ja? ˛ — Ja? ˛ Nie, to był „on”. . . a ja chciałem go zamor. . . Na twarzy Pasterra pojawił si˛e wyraz gł˛ebokiego zawodu. — Nie, tylko nie to! Czy ty nie mo˙zesz mie´c zwykłych, nieprzyzwoitych, mokrych snów, jak wszyscy? — A ten nie był wystarczajaco ˛ mokry? — D˙zi-had znaczaco ˛ wy˙zał ˛ r˛ekaw. — Niby tak, ale to si˛e nie liczy. Somniprekognicja oszukuje zmysły, ka˙zdy mógłby spoci´c si˛e tak bardzo w odpowiednio gł˛ebokim stanie somniprekognitycznym. Mam to w notatkach z wykładów, je´sli mi nie wierzysz. . . — Spoci´c?! — zapiszczał D˙zi-had. — Próbujesz mi wmówi´c, z˙ e kiedy si˛e spoc˛e, to cuchn˛e jak kanał? — No. . . tak, niestety tak. — Prosz˛e, podejd´z! No, bli˙zej. Sam spróbuj. Nawet smakuj˛e jak kanał. Ani s´ladu soli czy czego´s innego, co normalnie znajduje si˛e w pocie. Wyja´snij mi to. — Proste. To jedna z pierwszych rzeczy, jakich ucza.˛ — Pasterr podrapał si˛e po głowie, usiłujac ˛ przypomnie´c sobie słowa wykładowcy. — Tak, pami˛etam. „Podczas napadu somniprekognicji oraz bezpo´srednio po nim nie nale˙zy stosowa´c ani dawa´c wiary standardowym parametrom fizjologicznym”. Tak wi˛ec twój pot mo˙ze by´c czymkolwiek. Dzi´s w nocy powiniene´s spróbowa´c s´ni´c o sobie jako o ró˙zy — b˛edziemy mogli butelkowa´c i sprzedawa´c twój pot niczym perfumy! — Pasterr odwrócił si˛e i ruszył do wyj´scia. — Hej! Co to ma znaczy´c! Nie dasz mi r˛ecznika? — Słyszysz dzwony? To na jutrzni˛e. Jak si˛e spó´zni˛e, b˛ed˛e miał problemy. . . — Mnich-medyk przesunał ˛ kciukiem po swoim gardle, po czym doko´nczył owsiank˛e. — Ale co ze mna? ˛ Jestem przemoczony! — To cz˛es´c´ terapii. Nauczka na przyszło´sc´ . No to na razie, zobaczysz, z˙ e dojdziesz do siebie. — Wypowiedziawszy te słowa, Pasterr opu´scił lazaret i udał si˛e do głównej kaplicy. Wzburzony D˙zi-had zaplótł r˛ece na piersiach i zaklał, ˛ kiedy z r˛ekawów pi˙zamy wylały si˛e nast˛epne trzy galony wody. Poczuł, z˙ e co´s porusza mu si˛e w kieszonce na piersi. 128
— Ciekawe, jak z punktu widzenia somniprekognicji mo˙zna wytłumaczy´c to! — warknał, ˛ wyciagaj ˛ ac ˛ z kieszeni dwie duszace ˛ si˛e ropuchy i wrzucajac ˛ je do kału˙zy pod hamakiem. D˙zi-had, powiedział sobie w duchu, jeste´s łamaga.˛ Nawet nie potrafisz sam si˛e zaaresztowa´c. Co s´wiatobliwy ˛ sier˙zant Zenit — niech go bogowie błogosławia! ˛ — powiedziałby, widzac ˛ ci˛e w takim stanie! Nagle paniczny strach obleciał go szybciej, ni˙z kijanka ucieka przed lecacym ˛ ´ atobliwy w jej stron˛e przeddzidziem dzidy bojowej. Swi ˛ sier˙zant! — j˛eknał ˛ Szlam ´ atobliwy w gł˛ebi duszy. Zawiódł pokładane w nim nadzieje. Swi ˛ sier˙zant Zenit — niech go bogowie błogosławia! ˛ — na pewno czeka teraz w swoim biurze na raport od niego, D˙zi-hada. . . Przemokłego pacjenta znowu zacz˛eła bole´c głowa. . . . tylko raport o czym? Skad ˛ takie koleje jego losu, dlaczego został potajemnie wysłany na szkolenie do GROM-u i dołaczony ˛ do jedynego zespołu, jaki kiedykolwiek zdobył Kielich, czym zyskał stopie´n brata szeregowca i wst˛ep do tej elitarnej jednostki? D˙zi-had wiedział, z˙ e chodzi o co´s bardzo powa˙znego. Co´s, z czym tylko on mógł sobie poradzi´c. . . Ale w Nawtykanie nic si˛e przecie˙z nie działo! Głowa znów go zabolała. I to była odpowied´z! Owcze Wojny! One nie stanowiły przeszkody w s´ledztwie — były jego przedmiotem! W przebłysku pychy ujrzał cało´sc´ , wszystkie szczegóły skomplikowanej intrygi, wielki plan. A w nim niewielka,˛ cho´c z˙ ywotna,˛ pojedyncza˛ komórk˛e dro˙zd˙zy — dro˙zd˙zy, na których ˙ wyro´snie chleb Prawdy, Sprawiedliwo´sci i Cranacha´nskiego Stylu Zycia. Ta˛ komórka˛ był on, pobo˙zny posterunkowy Szlam D˙zi-had. Och, có˙z za niezwykła˛ wiar˛e i zdolno´sc´ przewidywania wykazał s´wiatobliwy ˛ sier˙zant Zenit — niech bogowie błogosławia˛ jego wełniane skarpety! On, D˙zi-had, był wybra´ncem, tropicielem niegodziwo´sci! I chocia˙z s´cie˙zka jego usłana była kolcami (fala w GROM-ie), cho´c r˛ece piekły go od wspinania si˛e po trzydziestostopowej linie od dzwonnicy, a podczas pełnienia obowiazków ˛ stratował go wielbład ˛ bojowy — to było co´s! — wszystkie te cierpienia pozwoliły mu osiagn ˛ a´ ˛c czysto´sc´ umysłu. Miał ju˙z pewno´sc´ co do ekstremalnie delikatnej natury powierzonego mu zadania. W porzadku, ˛ ale gdzie poło˙zył swój brewiarz?
***
Otoczona cherubinami z najprzedniejszego cranacha´nskiego kamienia, starannie przystrzy˙zonymi trawnikami i z˙ ywopłotem rezydencja „Cosa Nostra” łasiła si˛e 129
czule do zewn˛etrznych murów Cesarskiego Pałacu Fortecznego, le˙zac ˛ tak blisko o´srodka władzy królewskiej, jak tylko to było mo˙zliwe bez tytułów szlacheckich. Wła´scicielem rezydencji był Carr Paccino, wielki, podobny do ropuchy m˛ez˙ czyzna, który potrafił wycisna´ ˛c pieniadze ˛ ze wszystkiego, z czego pieniadze ˛ wycisna´ ˛c si˛e dało. Ka˙zdy, kto stawał mu na drodze, był bezzwłocznie usuwany i albo „nieoficjalnie” grzebany w fundamentach jakiego´s przedsi˛ewzi˛ecia budowlanego, albo całkiem oficjalnie chowany za po´srednictwem nale˙zacego ˛ do Carra Domu Pogrzebowego przy ulicy Dolnej, który to Dom okazał si˛e całkiem dochodowym interesem. Aktualnie Carr Paccino nie był w zbyt dobrym nastroju. Wła´snie otrzymał złe wie´sci. — Przepadł! — wrzasnał ˛ zza swojego wypolerowanego na wysoki połysk orzechowego stołu, na którym pomimo wielogodzinnego szorowania wcia˙ ˛z widniała rysa w kształcie palców układajacych ˛ si˛e w obsceniczny gest. — Co to znaczy: przepadł!? — ryknał, ˛ z w´sciekło´sci dr˙zac ˛ na całym obfitym ciele odzianym w czarny garnitur. Szef asystentów sekretarza kierownika budowy, który miał pecha i wyciagn ˛ ał ˛ najkrótsza˛ zapałk˛e, przełknał ˛ s´lin˛e i odpowiedział: — Nie ma go tam, gdzie powinien by´c, zniknał ˛ te˙z wóz wyładowany kamieniami i plany budowy, a my nie wiemy, co robi´c. . . Wielki biały szczur siedzacy ˛ na kolanach głowy cranacha´nskiej „rodziny” pisnał ˛ rozdzierajaco, ˛ kiedy wła´sciciel chwycił go za gardziołko. Carr mógł mie´c z tego portu dwadzie´scia pi˛ec´ tysi˛ecy szelagów, ˛ nie wliczajac ˛ dodatkowych opłat za transport morski. . . ka˙zdy stracony dzie´n oznaczał stracone pieniadze! ˛ Paccino wstał, strzelił ostentacyjnie upier´scienionymi palcami i wyciagn ˛ ał ˛ dło´n. Szef asystentów sekretarza kierownika budowy przełknał ˛ nerwowo i rozejrzał si˛e dookoła. Było powszechnie wiadomo, z˙ e jedno strzelenie palcami Carra Paccino mo˙ze oznacza´c wszystko. Ten krótki d´zwi˛ek mógł na przykład znaczy´c: „Połamcie mu nogi, zrzu´ccie go z mostu, a potem przynie´scie mi cappuccino”. Albo co´s znacznie gorszego. Strach szefa asystentów pogł˛ebił si˛e, gdy pot˛ez˙ nie zbudowany, odziany w pra˙ ˛zkowany garnitur Fett Uccini, goryl Carra, podszedł do niego, chwycił go od tyłu za kark i poprowadził w stron˛e wyj´scia. Przy samych drzwiach zatrzymał si˛e, wr˛eczył mu kopie planów i kopniakiem posłał na cherubina. — Sko´ncz na czas. My b˛edziemy zadowoleni, a ty b˛edziesz z˙ ywy. Miłego dnia. — I z tymi słowy Fett Uccini rzucił w czoło trz˛esacego ˛ si˛e szefa asystentów sekretarza niewielka˛ metalowa˛ odznaka.˛ Pół godziny pó´zniej, kiedy w ciemnej bocznej uliczce nogi odmówiły mu posłusze´nstwa i przewrócił si˛e, zm˛eczony i przera˙zony szef asystentów odwa˙zył si˛e spojrze´c na odznak˛e. Na metalowej gwie´zdzie widniały dwa słowa: „Kierownik budowy”. 130
W tej wła´snie chwili nie wytrzymał i si˛e zmoczył.
***
A˙z do teraz Wielebny Hipokryt my´slał, z˙ e słyszał ju˙z wszystkie odgłosy, jakimi mogło poszczyci´c si˛e Podziemne Królestwo Hadesji, a których wi˛ekszo´sc´ zdawała si˛e mie´c co´s wspólnego z ustawicznym prze˙zuwaniem skał. Przywykł ju˙z, acz nie bez oporów, do tego, z˙ e za ka˙zdym razem budza˛ go j˛eki udr˛eczonych dusz albo rozbrzmiewajacy ˛ co osiem godzin sygnał zako´nczenia zmiany. Dobrze zaznajomił si˛e tak˙ze z trzaskami i hukami podpodłogowego systemu ogrzewania, ale nigdy wcze´sniej nie słyszał niczego podobnego do d´zwi˛eku, jaki wła´snie teraz saczył ˛ mu si˛e do uszu. Z poczatku ˛ my´slał, z˙ e mroczny, złowieszczy chichot to jaka´s forma sejsmicznej aktywno´sci na zewnatrz ˛ budynku. Z zaskoczeniem si˛e zorientował, z˙ e dobiega on z Flagita, który s´l˛eczał nad du˙zym arkuszem niepłonnego pergaminu, bazgrał pospiesznie swoim szlamopisem i na bie˙zaco ˛ obja´sniał co´s niskiemu, wystraszonemu i spoconemu osobnikowi stojacemu ˛ u jego boku. Gdy Hipokryt wpatrywał si˛e tak w szerokie, łuskowate plecy demona, widział, jak dr˙za˛ mu ramiona, i wychwytywał zwodnicze fragmenty monologu, spazm ciekawo´sci przesunał ˛ badawczo palcami po jego duchowym kr˛egosłupie. O co chodzi Flagitowi? Z kim on rozmawia? I dlaczego cały czas pokazuje na małe, podobne do wiatraka urzadze˛ nie i cała˛ reszt˛e fragmentów wentylacji rozrzuconych po podłodze? Co´s tu nie grało, a Hipokryt po prostu musiał si˛e dowiedzie´c co. Po cichu, ukradkiem, niemal obawiajac ˛ si˛e, z˙ e stanie si˛e s´wiadkiem narodzin jakiego´s straszliwego planu, zaszedł Flagita od drugiej strony i zerknał ˛ na pergamin, dostrzegajac ˛ wzór łacz ˛ acych ˛ si˛e z soba˛ linii. Nast˛epnie przetarł oczy, zamrugał osłupiały i raz jeszcze zerknał ˛ na krzy˙zujace ˛ si˛e. . . blizny na czole niskiego, lecz uwa˙znego słuchacza Flagita. Przyłapawszy si˛e na dogł˛ebnej obserwacji blizn, zawstydzony Hipokryt przeniósł wzrok na bł˛ekitny pergamin le˙zacy ˛ na przydymionym obsydianowym stole. Rysunek Flagita wyobra˙zał co´s w rodzaju wielkiej kopuły przycupni˛etej na szczycie góry, opisanej wymiarami przy podstawie, szczycie i ka˙zdej z siedmiu s´cian wewn˛etrznych. Para równoległych linii biegła od s´rodka kopuły w dół, wcinajac ˛ si˛e w lita˛ skał˛e na gł˛eboko´sc´ , jak podawał diagram, ponad trzystu jardów. W pobli˙zu wierzchołka tej rury Flagit rysował wła´snie niewielki wiatrak, w którym Hipokryt, gdyby znał si˛e cho´c pobie˙znie na dynamice płynów w kontek´scie systemów wentylacyjnych, bez watpienia ˛ rozpoznałby główna˛ turbin˛e zasilajac ˛ a.˛ Hipokryt potrzasn ˛ ał ˛ głowa˛ i ponownie wpatrzył si˛e w gmatwanin˛e linii, s´le131
dzac ˛ oczami kopulasta˛ krzywizn˛e i usiłujac ˛ dostrzec w całym tym szkicu cho´c odrobin˛e sensu. Na szcz˛es´cie dla Flagita Hipokryt nigdy nie widział szczegółowych projektów i diagramów niezb˛ednych do prowadzenia prac budowlanych i nie rozpoznałby planów skomplikowanego kompleksu wypoczynkowego, nawet gdyby były ozdobione neonami. Ogłupiały podrapał si˛e po głowie i wła´snie wtedy, kiedy palcami dotknał ˛ krzywizny czaszki, zrozumiał, co przedstawia ten rysunek. — Jakie to s´liczne! — oznajmił, pochylajac ˛ si˛e i intensywnie przygladaj ˛ ac ˛ pergaminowi. — To bardzo miły gest! Wytracony ˛ z rytmu Flagit podskoczył, odruchowo rozkładajac ˛ r˛ece, z˙ eby ukry´c swój sekret, i rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e z niepokojem jak sze´sciolatek przyłapany na rysowaniu nieprzyzwoitych obrazków w rogu zeszytu. — Nie, nie, daj mi popatrze´c! — poprosił Hipokryt. — Nie wstyd´z si˛e. B˛edzie pi˛ekna. To bardzo szlachetne z twojej strony. Flagit i krasnolud Guthry patrzyli na niego zdezorientowani. — Co?! — j˛ekn˛eli chórem. — Ten pomysł z siatka˛ na włosy. Wspaniale nada si˛e do przykrycia tych strasznie szpetnych blizn — rzekł Hipokryt, wskazujac ˛ na czoło Guthry’ego. — Siatka na włosy? — bakn ˛ ał ˛ Flagit. I wtedy, zgodnie z ta˛ sama˛ reguła,˛ według której rysunek czarnego s´wiecznika mo˙ze wyda´c si˛e szkicem dwóch białych profilów ludzkiej twarzy, ujrzał cały swój projekt w zupełnie innym s´wietle. Guthry tymczasem pokr˛ecił głowa.˛ — Kurna chata, chłopcze, na nic mi siatka na włosy! Mam swoja˛ czapk˛e. . . ufff! — No tak, tak — wyjakał ˛ Flagit, zdejmujac ˛ łokie´c z głowy krasnoluda. — Ha, siatka na włosy! Wspaniała intuicja, Hipokrycie. Po prostu poczułem, z˙ e musz˛e jako´s zakry´c blizny tego pechowego biedaka. — Uniósł pazur i przysłaniajac ˛ nim usta, szepnał: ˛ — To ma by´c niespodzianka. O niczym nie wie. — Wskazał na Guthry’ego i u´smiechnał ˛ si˛e tak czule, jak tylko potrafił. Nie wyszło mu to zbyt dobrze. Guthry wylał na siebie zawarto´sc´ manierki z wrzac ˛ a˛ woda˛ z rynsztoka i teraz lekko parował. — To bardzo miłe, ale paru rzeczy nie rozumiem. Nie z˙ ebym krytykował, ale co to oznacza? — Hipokryt wskazał na oznaczenie wymiarów podstawy. — Sze´sc´ dziesiat ˛ pi˛ec´ pr˛etów? Na spotkaniach kółka koronkarskiego nigdy o czym´s takim nie słyszałem. — Mówiac ˛ szczerze, słyszał ju˙z kiedy´s słowo „pr˛et” u˙zyte w podobnym kontek´scie, ale nie był do ko´nca pewien, czy to miara ci˛ez˙ aru, grubo´sci czy czego´s innego. Gdyby zreszta˛ w tym momencie przypomniał sobie, z˙ e jeden pr˛et to prawie dokładnie pi˛ec´ jardów, byłby zapewne jeszcze bardziej zgłupiał. Czy kto´s przy zdrowych zmysłach mógł wymy´sli´c dwustupi˛ec´ dziesi˛eciostopowa˛ siatk˛e na włosy?
132
Flagit przełknał ˛ nerwowo s´lin˛e. Co mógł powiedzie´c? Cz˛es´c´ jego umysłu marzyła, by rzuci´c Hipokrytem przez magazyn, stana´ ˛c nad nim i roze´smia´c si˛e, mówiac: ˛ — Idioto! Co ty wiesz? Ju˙z wkrótce b˛edzie za pó´zno, z˙ eby´s mógł si˛e tym przejmowa´c! — Reszta umysłu wykazała wi˛ecej rozsadku. ˛ Demon zachichotał ze swoboda˛ i u´smiechnał ˛ si˛e niepewnie. — Tak oznaczam s´ciegi i. . . no, rodzaje igieł. To jest sze´sc´ dziesiat ˛ pi˛ec´ na. . . na p11, rozumiesz? Hipokryt zamrugał. Co´s mu si˛e w tym nie zgadzało. . . tylko co? Guthry patrzył na demona jak na wariata pierwszej wody. — No tak, jasne — odparł w ko´ncu Wielebny, łatwowiernie przyjmujac ˛ wszystko to do wiadomo´sci i ignorujac ˛ watpliwo´ ˛ sci kołaczace ˛ gdzie´s na dnie jego umysłu. Jedna˛ ze zdolno´sci, jakie trzeba było posia´ ˛sc´ , by sta´c si˛e praktykujacym ˛ wyznawca˛ s´w. Absencjusza ze Sklerozy, była umiej˛etno´sc´ przezwyci˛ez˙ ania nawet najbardziej dojmujacego ˛ sceptycyzmu. — A co to jest to? — zapytał, wskazujac ˛ na par˛e pionowych linii wychodzacych ˛ ze s´rodka konstrukcji. — To sa,˛ tego, no, paski pod brod˛e — odparł Flagit przez zaci´sni˛ete z˛eby. — Tak mi si˛e zdawało. A ta zapinka w kształcie malutkiego wiatraka jest s´liczna! — Hmm, tak, widzisz, on był młynarzem, zanim. . . — Młynarzem!?! Na rany Je˙za Teofila! Byłem wykonawca˛ budów. . . — zda˛ z˙ ył wykrztusi´c Guthry, zanim otrzymał cios łokciem w z˙ ebra. Flagit udał zakłopotanie, nachylił si˛e do ucha Hipokryta i wyszeptał: — Ciagle ˛ nie czuje si˛e zbyt dobrze. Ma złudzenia, rozumiesz. To si˛e cz˛esto zdarza przy tak powa˙znych obra˙zeniach głowy — skłamał, wymownie klepiac ˛ si˛e szponem w czoło, po czym wstał, w po´spiechu zgarnał ˛ projekt, chwycił krasnoluda za kark i poprowadził ku drzwiom. — Chod´z, chod´z — warczał przy tym. — Czas, z˙ eby´s wybrał kolor swojej siateczki. Drzwi zamkn˛eły si˛e przy protestach zdumionego Guthry’ego. Wielebny Hipokryt podrapał si˛e po głowie, czuł nieokre´slony niepokój wypełzajacy ˛ z dna jego ja´zni. Zdawało mu si˛e, z˙ e Flagit by´c mo˙ze próbował co´s przed nim ukry´c. Có˙z, postanowił Hipokryt z najwi˛eksza˛ doza˛ prawo´sci, na jaka˛ było go sta´c, jak wróci, bez watpienia ˛ dowiem si˛e, co szykuje. Diabeł czy nie, nie powinien okłamywa´c sługi bo˙zego!
***
´ Swiatło łojowej s´wiecy odbiło si˛e od tłuszczu pokrywajacego ˛ włosy Fett Uc133
ciniego, gdy ten pochylił si˛e nad biurkiem i znaczaco ˛ zmarszczył brwi. — Kiedy ja nie zajmuj˛e si˛e osobami zaginionymi! — parsknał ˛ komandor Tojad zwany Mocnym, wiercac ˛ si˛e niespokojnie w swych skórzanych gatkach. — Tu chodzi o zaginionego krasnoluda. Poza tym to z˙ yczenie pana Paccina — warknał ˛ Fett Uccini, nie maskujac ˛ gro´zby. — A jego z˙ yczenie. . . — Wiem, wiem, tak jest napisane w mojej umowie z Czarna˛ Stra˙za˛ — burknał ˛ Tojad, zaciskajac ˛ z˛eby i modlac ˛ si˛e, by nikt go nie usłyszał. Uccini wyszczerzył si˛e i ruszył do wyj´scia. — Ehem. . . jedno pytanie. Fett skrzywił si˛e i nieznacznie skinał ˛ r˛eka.˛ — Skad ˛ takie zainteresowanie krasnoludem? — Konkurencja — odwarknał ˛ Uccini. — Wóz pełen kamieni, plany portu i kierownik budowy znikaja˛ w tym samym czasie. Szef jest podejrzliwy, comprende? — Ostatnie słowo zabrzmiało jak rozkaz. Tojad potaknał ˛ w milczeniu, a Fett Uccini zatrzasnał ˛ za soba˛ drzwi. W ciszy, która zapanowała w biurze, komandor podparł głow˛e r˛ekoma. Zaginione krasnoludy! Jakby nie do´sc´ miał spraw na głowie. Na my´sl o szczuroodpornych butach wypaczajacych ˛ si˛e pod wpływem intensywnego goraca ˛ ogarn˛eła go w´sciekło´sc´ . — Barak! — krzyknał, ˛ uderzajac ˛ pi˛es´cia˛ w stół i wstajac. ˛ W okamgnieniu wybiegł przez drzwi i skierował swe kroki ku placowi Dolnemu, gdzie powinien czeka´c na niego Barak, najlepiej z gotowymi odpowiedziami — je˙zeli chce zachowa´c kompletne uz˛ebienie.
***
Flagit przemierzał karmazynowe uliczki Tumoru ze skałotoczem, który pewnie trzymał si˛e szczypcami klatki i pomrukiwał ukontentowany kolejna˛ wy˙zerka˛ wysoko´sci tysiaca ˛ stóp. Z demona promieniowała niezwykła pewno´sc´ siebie. Wszystkie sprawy miały si˛e bardzo dobrze. Guthry powinien przebywa´c włas´nie gdzie´s na obrze˙zach Konferencji In˙zynierów Cranacha´nskich; krasnolud miał przy sobie torb˛e z projektami, wiedział, gdzie jest sejf, a w nieodwołalnie infernitowej sieci jego mózgu zainstalowany był Program AKL. Flagit p˛edził co sił w kopytach do magazynu. Teraz musiał znale´zc´ jakie´s stałe z´ ródło gotówki, od tego wszystko zale˙zało. Nagle z bocznej uliczki dobiegło go warkni˛ecie, liczne szpony uj˛eły go za gardło i demon zniknał ˛ ze zdławionym krzykiem. — No i. . . ? — syknał ˛ Nabab do przyszpilonego do s´ciany Flagita. — Gdzie mój dowód? — Z jego nozdrzy ulatywały smu˙zki dymu. 134
— Zdob˛ed˛e go, jak tylko. . . — Zdob˛edziesz go teraz! Dzisiaj! — Nababa przygniatała presja zbli˙zajacych ˛ si˛e wyborów. — Seirizzim prowadzi w sonda˙zach niepopularno´sci. Bez dowodu przegram. . . — Pozwól mi tylko. . . — Nie! I zabior˛e tego potwora! — warknał ˛ Nabab, spogladaj ˛ ac ˛ na skałotocza. — Ale ja. . . — Id´z! We´z to. — Wcisnał ˛ mu w szpony małe zawiniatko ˛ i popchnał ˛ go w stron˛e Flegetonu. — Gdzie jest generał? Sprowad´z mi generała! — Sprowad´z mi generała! — Flagit splunał ˛ na odchodnym. — Dlaczego nie mo˙ze sam tego załatwi´c, dlaczego to zawsze musz˛e by´c ja?
***
Z zaskoczeniem stwierdził, z˙ e okazało si˛e to łatwiejsze, ni˙z my´slał. W porzad˛ 6 ku, regularnie ucz˛eszczał na zaj˛ecia , ale pewne rzeczy sa˛ prostsze, gdy słucha si˛e o nich w wygodnym zaciszu sali wykładowej, ni˙z gdy trzeba wprowadza´c je w czyn na smaganym przez wiatr wzgórzu, zaledwie kilka jardów od ogarni˛etej wojenna˛ po˙zoga˛ Pustyni Bł˛ednej. Szlam D˙zi-had bardzo si˛e cieszył, z˙ e dotarł po s´ladach pasterzy tak daleko. Był z˙ ywym s´wiadectwem klasy reprezentowanej przez nauczycieli z Wyznaniowych Oddziałów Prewencyjnych i napawało go to duma.˛ Stanał ˛ na s´rodku szerokiej na dziesi˛ec´ jardów połaci zadeptanej, poczerniałej trawy, która biegła od bram Nawtykanu a˙z do naturalnego amfiteatru wykorzystywanego rokrocznie przy Konkursie Gu´zców, i odetchnał ˛ z ulga.˛
***
Tu zaczynały si˛e schody. Otworzył mały brewiarz i spojrzał na zapełniaja˛ ce go nieodczytywalne smugi, gotów do poszerzenia swojego zbioru bezcennych dowodów. Czterna´scie lat słu˙zby w WOP-ie, w stopniu pobo˙znego posterunko6
No, prawie regularnie. W ka˙zdym razie był niemal na wszystkich wykładach z cyklu „Tropienie. Praktyczna teoria nadzoru. Jak s´ciga´c i czai´c si˛e, pozostajac ˛ niezauwa˙zonym”. Czuł powa˙zne zaniepokojenie w zwiazku ˛ z nieobecno´scia˛ na dwóch ostatnich zaj˛eciach, spowodowana˛ tym, z˙ e nie mógł uzyska´c zwolnienia z c´ wicze´n w GROM-ie, poniewa˙z zniszczyłoby to jego przykrywk˛e.
135
wego, nauczyło go, z˙ e wszystek, czy te˙z ka˙zda jego czastka, ˛ niezale˙znie od tego, jak nieistotna si˛e wydaje, ma jakie´s znaczenie. Najmniejszy skrawek niewielkiego fragmentu wszystka mógł okaza´c si˛e tym, czego w danej chwili najbardziej potrzebował. . . w porzadku, ˛ gdzie wi˛ec on jest? W tym wła´snie miejscu, w tej chwili, było mnóstwo wszystków, niemal si˛e o nie potykał. Cała okolica a˙z uginała si˛e od wszystków, wszystkich co do jednego pretendujacych ˛ do bycia wyjatkowo ˛ wa˙znymi. Poprzewracane stoły na kozłach, zadeptane tabliczki z notami s˛edziowskimi, przypadkowo porozrzucana, zdarta z ziemi dar´n, dziwacznie skr˛econe ostrze ceremonialnego jataganu. . . wsz˛edzie wszystki! Ale nijak nie mógł odnale´zc´ tego wszystka. Pojedynczej, maciupciej krztyny, która powie mu DLACZEGO!? Gdyby tylko wiedział DLACZEGO!?, mógłby rozpracowa´c KTO!?, potem GDZIE!?, ewentualnie tak˙ze KTO JESZCZE!?, i szybciej ni˙z najmniejszy nawet wielbładek ˛ zdołałby przemkna´ ˛c przez ucho igielne, miałby w r˛ekach odpowied´z. Szlam D˙zi-had naciagn ˛ ał ˛ kołnierz płaszcza przeciwdeszczowego na uszy i grzebiac ˛ noga˛ w ziemi, pogra˙ ˛zył si˛e w my´slach. Wypróbował metody sugerowane podczas jesiennych wykładów z cyklu „Procesy my´slowe w kontek´scie priorytetyzowania dowodowego”, ale poniewa˙z nie rozumiał nawet tytułu kursu, donikad ˛ go to nie zaprowadziło. Wypróbował wi˛ec bardziej kulinarne podej´scie, pozwalajac ˛ swemu rozgoraczkowanemu ˛ spojrzeniu omie´sc´ nagie fakty, a nast˛epnie poszatkował je i wrzucił w opiekacz natchnienia. Dr˙zał, widzac, ˛ jak ze skwierczeniem wytapiaja˛ si˛e szerokie pasma nieistotno´sci, wiwatował na widok odparowujacych ˛ zanieczyszcze´n braku zwiazku ˛ z tematem, by w ko´ncu zapłaka´c nad czarnym, zw˛eglonym glutkiem rozpaczy, który przywarł do dna tego dedukcyjnego garnka. Poza nim nie było niczego, nawet najmniejszej poszlaki wskazujacej ˛ na powód niedawnej lawiny przedsi˛ewzi˛etych przez D’vanouinów najazdów na stada. Nie było z˙ ada´ ˛ n okupu. . . niczego. Tylko wojna i straszny ból głowy. D˙zi-hadowi ko´nczył si˛e czas, i D˙zi-had miał tego s´wiadomo´sc´ . Te odpowiedzi musiały znajdowa´c si˛e gdzie´s w pobli˙zu, wpatrywa´c si˛e w niego, puszcza´c do niego perskie oko niczym nachalne szansonistki z lokalu ze striptizem. Istniało takie znane powiedzonko, z˙ e odpowiedzi zawsze wracaja˛ na miejsce przest˛epstwa. . . a mo˙ze to było o mordercach? Tak czy inaczej, Szlam wiedział, z˙ e gdy sprawa zaczyna s´mierdzie´c, nale˙zy poszuka´c psujacej ˛ si˛e od głowy ryby. Nic nie przychodziło mu do głowy. W nagłym przypływie zło´sci porwał swój umysł, rzucił go na krzesło w zaciemnionym pokoju przesłucha´n i skierował na niego tysiaclumenowy ˛ reflektor. — Kto za tym stoi? — zapytał ze swego ukrycia w cieniu. — D’vanouini — prychnał ˛ jego umysł, wiercac ˛ si˛e za fotonowa˛ bariera.˛ — Dowód! — Jatagany i s´lady wielbładzich ˛ kopyt. Mógłby´s wyłaczy´ ˛ c s´wiatło? 136
— Nie! Motyw? — Kradzie˙z owiec. To jasne. — Nie wystarczy. Po co kra´sc´ owce, skoro ma si˛e kozy? — Dla urozmaicenia? — To ja zadaj˛e pytania! Co ma z tym wszystkim wspólnego Wielebny Elokwent Melepeta? — Nie wiem. A co do tego s´wiatła. . . — Ł˙zesz! To on za tym stoi! On im kazał! — Jaki miałby w tym cel? ˙ — Zeby obudzi´c w sobie olbrzyma. . . albo z zemsty. — Zemsty za co? — By´c mo˙ze Południoworhyngillski Kartel Hodowców Owiec wykupił ziemi˛e, na której Elokwent budował kaplic˛e, i zniszczył przybytek. Wtedy nasz rozw´scieczony Wielebny zabrał si˛e do systematycznego wyniszczania istniejacych ˛ stad. . . — Daj spokój! Nie ma czego´s takiego jak Południoworhyngillski Kar. . . — Dobra ju˙z, dobra! To mo˙ze szef Kartelu Hodowców Owiec zrzucił usiłuja˛ cego go nawróci´c Elokwenta ze schodów. . . — NIE! Nigdy tego nie udowodnisz! Ojców M˛eczybułów zawsze wszyscy zrzucaja˛ ze schodów za próby nawracania. To ryzyko zawodowe! — Jest kurierem! Szmugluje narkotyki z. . . — Fantazjujesz! Spójrz prawdzie w oczy — nie masz z˙ adnych wskazówek, niczego! — Mówiłem ci to, zanim właczyłe´ ˛ s s´wiatło! Zrezygnowany i przybity D˙zi-had zrobił jeszcze jeden krok, westchnał ˛ i stanał ˛ na małej nadpalonej ksia˙ ˛zeczce, która le˙zała w półkolistym odcisku wielbładziego ˛ kopyta. W sekund˛e pó´zniej Szlam bezlito´snie kartkował, wykr˛ecał i maglował ksia˙ ˛zeczk˛e w poszukiwaniu cho´cby strz˛epu informacji. Po przetrawieniu dwudziestu ró˙znych lekcji, odczytał na głos ust˛ep: Zaprawd˛e, niech ci˛e nie trwo˙zy mrok najmroczniejszej z nocy; owieczki pobo˙znie całopalac, ˛ niebia´nskiej zaznasz pomocy. I u´smiechnał ˛ si˛e od ucha do ucha. Co´s znalazł! Jak dobrze, z˙ e podczas szkolenia w WOP-ie ucz˛eszczał na lekcje d’vanoui´nskiego na poziomie zaawansowanym. Wrócił w okolice drugiej strony okładki, pewny, z˙ e znajdzie tam nazwisko. . . nazwisko tego, który stał za tym wszystkim! Iskra. . . iskra. . . iskra. . . Buuuuum! Płomienie natchnienia eksplodowały wewnatrz ˛ jego głowy. Z radosnym podskokiem obrócił si˛e na pi˛ecie, wskoczył na 137
swoja˛ lam˛e i pogalopował w stron˛e Cranachanu.
***
Z dala od rozpadajacego ˛ si˛e cielska Cesarskiego Pałacu Fortecznego nie oszcz˛edzano si˛e, walac ˛ pi˛es´ciami w stół. — Prosz˛e o porzadek! ˛ — załkał przewodniczacy ˛ Cranacha´nskiej Rady Inz˙ ynierii Wodno-Ladowej ˛ — zarozumiałego ciała składajacego ˛ si˛e z trzech osób, których samozwa´nczym powołaniem było okre´slanie, jakie ze zgłoszonych projektów, je´sli w ogóle jakie´s, otrzymaja˛ pozwolenie na realizacj˛e. To oni byli s˛edziami, decydowali o czyim´s mie´c albo nie mie´c za co budowa´c. — Moja odpowied´z brzmi: nie! — wykrzyknał ˛ s˛edzia w pasiastej tunice, oceniajac ˛ propozycj˛e. Na jego ulizanych włosach l´sniły refleksy słabego s´wiatła s´wiecy, dłonia˛ głaskał tłustego białego szczura. — Czy mam rozumie´c, panie Paccino, z˙ e odmawia pan pani Lidoh prawa wybudowania basenu koło domu? — zapytał przewodniczacy. ˛ Paccino przytaknał ˛ niespiesznie, ani na moment nie odrywajac ˛ wzroku od lez˙ acej ˛ przed nim niewielkiej łapówki. — Na podstawie jakich przesłanek podjał ˛ pan taka˛ decyzj˛e? — zapytał przewodniczacy. ˛ Pani Lidoh wierciła si˛e nerwowo przed półkolistym stołem. Wiele zale˙zało od wybudowania tego basenu. Powiedziała ju˙z sasiadom, ˛ z˙ e b˛edzie go mie´c. Có˙z to byłby za wstyd, gdyby nic z tego nie wyszło! Carr Paccino podrapał szczura za uchem, odkaszlnał ˛ i swoim mrocznym szeptem odparł: — Niski dochód. Wybuch zaskoczenia rozszedł si˛e falami po biurze. Jego epicentrum była pani Lidoh. — Dochód?! — krzykn˛eła. — Pan przecie˙z niczego nie inwestuje! ˙ — Nie? — wydyszał Paccino. — Mam podja´ ˛c decyzj˛e. Zeby powiedzie´c „tak”, musz˛e si˛e gł˛eboko namy´sli´c, rozwa˙zy´c wszystkie za i przeciw, upewni´c si˛e, z˙ e podj˛eta decyzja b˛edzie wła´sciwa. To zabiera mi mnóstwo czasu. A czas to pieniadz. ˛ „Tak” sporo kosztuje. Tu jest za mało. Nie zarobi˛e, je´sli powiem „tak” — wymruczał, wcia˙ ˛z wpatrujac ˛ si˛e w stos połyskujacych ˛ na stole szelagów. ˛ Pani Lidoh si˛e załamała. Gdyby wyszło na jaw, z˙ e nie sta´c jej było na przekupienie Rady In˙zynierii Wodno-Ladowej, ˛ nigdy ju˙z nie mogłaby spojrze´c sasiadom ˛ w oczy. Odtraciliby ˛ ja,˛ jak nic. — Jeszcze jakie´s sprawy? — Przewodniczacy ˛ zaprosił do udziału w dyskusji 138
zebranych. — O tak — odrzekł mały człowieczek, który otwierał sobie kopniakiem drzwi i ukrywał si˛e za si˛egajac ˛ a˛ mu do kolan uczerniona˛ broda˛ i wypchana˛ torba.˛ — Mnóstwo. Szmer zdziwienia rozszedł si˛e po sali, gdy krasnolud znalazł si˛e w s´wietle i wszyscy ujrzeli krag ˛ krzy˙zujacych ˛ si˛e szwów na jego głowie. — Ty! — wykrztusił Paccino, od razu rozpoznajac ˛ w nim byłego kierownika budowy. — Ty przecie˙z utona.˛ . . ´ ety Janie z Butli! Pogłoski o mojej s´mierci były chyba troch˛e prze— Swi˛ sadzone! — Krasnolud u´smiechnał ˛ si˛e szeroko i pochylił nad stołem. — Byłem zaj˛ety! — Twoje czo. . . twoje czoło! — wybełkotał przewodniczacy, ˛ kulac ˛ si˛e na widok zielonkawego odcienia skóry go´scia. — Pokłóciłe´s si˛e z. . . z piła? ˛ — Iiii tam! Nie bad´ ˛ z głupi! — Guthry ostro˙znie pogładził si˛e po szwach. — Zaciałem ˛ si˛e przy goleniu, ot co. — Przy Flagicie nauczył si˛e kłama´c jak z nut. Po sali rozeszła si˛e fala wyra˙zajacych ˛ watpliwo´ ˛ sc´ pomruków. — Od kiedy to czyje´s prywatne problemy zdrowotne stanowia˛ przedmiot zainteresowania rady? — wyszeptał Carr Paccino zaintrygowany cz˛es´ciowo wystajac ˛ a˛ zawarto´scia˛ wypchanej torby. — Ano. Te˙z tak my´sl˛e — wybełkotał Guthry, rzucajac ˛ jutowa˛ torb˛e podró˙zna˛ na podłog˛e i wyciagaj ˛ ac ˛ zza swojej tuniki spory zwój bł˛ekitnego pergaminu. — Panowie, wszyscy słyszeli´scie o mojej pracy nad Planem Udoskonalenia Transtalpejskich Szlaków Handlowych i bez watpienia ˛ wiecie, z˙ e bez wytchnienia pracowałem, by osiagn ˛ a´ ˛c doskonały rezultat. Jednak˙ze ostatnimi czasy w moim toku rozumowania zaszły pewne zmiany (tysiac ˛ stóp poni˙zej Flagit u´smiechnał ˛ si˛e złos´liwie i zachichotał), w zwiazku ˛ z czym chciałbym odstapi´ ˛ c od przedsi˛ewzi˛ec´ przynoszacych ˛ korzy´sci szerokim masom społecze´nstwa, a zamiast tego skoncentrowa´c si˛e na prywatnym projekcie majacym ˛ przynie´sc´ po˙zytek wyłacznie ˛ kilku wybra´ncom, najbogatszym i najbardziej wpływowym przedstawicielom społeczno´sci Cranachanu. I niech mnie kule bija,˛ je´sli panowie si˛e w´sród nich nie znajda! ˛ Guthry rozwinał ˛ pergamin przedstawiajacy ˛ rozległy kompleks umiejscowiony na szczycie góry, który, je´sli przyjrze´c mu si˛e przez pryzmat dobrodusznej naiwno´sci i optymizmu pewnego duszpasterza, mógł przypomina´c schemat siatki na włosy. — Bary, gabinety odnowy biologicznej, baseny z jacuzzi, salony masa˙zu i zje˙zd˙zalnie wodne, wszystko to pod sklepieniem umo˙zliwiajacym ˛ kontrol˛e temperatury. — Jego głos ani razu nie zadr˙zał, gdy podkre´slał wyjatkowo´ ˛ sc´ klienteli, która˛ miały obsługiwa´c odziane w bikini hostessy (w liczbie trzystu), gdy kładł nacisk na stały klimat tropikalny, którego nie popsuja˛ nagłe zmiany w talpejskiej pogodzie. Carr Paccino nachylił si˛e na krze´sle i zapu´scił z˙ urawia w papiery, gdy Guthry przechodził do ko´nca prezentacji. — Nie watpi˛ ˛ e, z˙ e wszyscy chcieliby´scie 139
wiedzie´c, dlaczego cała struktura opiera si˛e na planie siedmiokata. ˛ Có˙z, to włas´nie jest kluczem do sukcesu tego przedsi˛ewzi˛ecia i niech mnie kule bija,˛ je´sli jest inaczej. Ka˙zda z tych sekcji b˛edzie, zgodnie z harmonogramem, stanowi´c przybytek jednego z waszych ulubionych grzechów głównych. W doskonałej atmosferze, przy aktywnym współuczestnictwie naszej obsługi przebranej tematycznie za demony, diabły i centaury, b˛edziecie mogli zaspokaja´c wszystkie swoje zachcianki. I tak obfito´sc´ nigdy nieko´nczacego ˛ si˛e jedzenia znajdziecie w Restauracji „Nieumiarkowanie”, w Sali Pychy nadskakiwa´c wam b˛eda˛ lokaje, w Westybulu Rozpusty nienasycone hostessy. . . Panowie, stoj˛e tu przed wami, błagajac ˛ o pozwolenie na natychmiastowe rozpocz˛ecie prac przy Pałacu Korupcji i Nikczemno´sci. Przewodniczacy ˛ był gotów wyda´c zgod˛e ju˙z w chwili, gdy zobaczył wst˛epny projekt stroju dla kelnerek: opi˛etego, jaskrawoczerwonego, ze szponami i pejczami. — Lecz zanim zdecydujecie, panowie, mam tu dla was, hmm, mały podarek. — I to mówiac, ˛ odwrócił swoja˛ torb˛e do góry nogami, zasypujac ˛ stół nowiutkimi banknotami stuszelagowymi. ˛ Rada w całej swojej historii nie wydała zgody szybciej.
***
Przytupujacy ˛ na brzegu Flegetonu i ogrzewajacy ˛ przemarzni˛ete pazury nad piekielnymi koksownikami flisacy j˛eczeli, zrz˛edzili i narzekali. Flagit, obserwujacy ˛ szereg uczestników Pikiety Przewo´zników zza wielkiego kamienia, mlasnał ˛ na widok haseł niezdarnie wypisanych na trzymanych przez nich płytach pełniacych ˛ funkcj˛e transparentów. „Znajdzie si˛e kij na Seirizzima ryj!” — głosiły na jednym niechlujnie wykute literki. „Jaka praca taka płaca!” — apelowało drugie. Z odczytaniem pozostałych Flagit miał spore problemy. — Dzie´n dobry panom — mruknał ˛ demon, podchodzac ˛ do demonstrantów i jednocze´snie, na wszelki wypadek, wymachujac ˛ p˛ekata˛ czarna˛ sakiewka.˛ Podejrzliwe oczy przygladały ˛ mu si˛e nieufnie zza kapturów. — Przyszedłe´s negocjowa´c? — zapytał ostro kapitan Naglfar, który pykał fajk˛e. — W pewnym sensie tak — odparł Flagit, dla lepszego wra˙zenia nieco mocniej wymachujac ˛ sakiewka.˛ — Phi! My, członkowie NSZZ „Niesolidno´sc´ ” Przewo´zników Indywidualnych, nie negocjujemy! — Wstyd — burknał ˛ Flagit i udał, z˙ e zamierza odej´sc´ . Z sakiewki dobył si˛e 140
d´zwi˛ek, jaki wyda´c mogła jedynie spora liczba ocierajacych ˛ si˛e o siebie oboli. Trzydzie´sci piekielnych j˛ezyków wysun˛eło si˛e na d´zwi˛ek tak uwodzicielskiego pobrz˛ekiwania. Kapitana d´zgn˛eła w z˙ ebra masa ko´scistych łokci. — Eee. . . ale zawsze mo˙zemy si˛e potargowa´c — oznajmił przy wtórze szmeru poparcia. Flagit zatrzymał si˛e i obrócił, majac ˛ nadziej˛e, z˙ e nie wyglada ˛ na zbyt zainteresowanego. Zawarto´sc´ sakwy znów zabrz˛eczała. — Trzy tysiace ˛ oboli, inaczej nic z tego! — za˙zadał ˛ Naglfar, a jego arogancki głos przetoczył si˛e grzmotem nad m˛etna˛ czernia˛ Flegetonu. — Chyba z˙ e otrzymamy roczny dodatek na remont promów i prawo do emerytury, w takim wypadku zadowolimy si˛e dwoma kawałkami. Rzecz jasna, je´sli wprowadzicie dwadzie´scia dni urlopu w roku, prywatne programy zdrowotne i premi˛e za wydajno´sc´ , natych˙ miast wrócimy do pra. . . ufff! — Zebra kapitana po raz kolejny stały si˛e ofiara˛ wielu łokci. — Nie jestem zainteresowany — mruknał ˛ Flagit, pomlaskujac ˛ pod nosem. Nic dziwnego, z˙ e Nabab miał watpliwo´ ˛ sci, czy strajk potrwa do dnia wyborów. — Ale to dobra oferta — wyj˛eczał Naglfar. — Jednodniowa promocja — dodał jeden z przewo´zników. — Ju˙z si˛e nie powtórzy — poparł go drugi. — Nie wymagam powtórzenia — powiedział Flagit enigmatycznie. — H˛e? — mruknał ˛ zaskoczony Naglfar, drapiac ˛ si˛e po czaszce i wypuszczajac ˛ spore kł˛eby dymu. — Jednorazowa. . . eee. . . przysługa ze strony jednego z was, zacnych przewo´zników. To wszystko, czego mi trzeba. — Flagit machnał ˛ sakiewka˛ jak dos´wiadczony rybak w˛edka.˛ — Jaka przysługa? — spytał Naglfar. — Na nic watpliwego ˛ si˛e nie pisz˛e! — Musz˛e zarezerwowa´c przejazd promem. Dla mnie powrotny i w jedna˛ stron˛e dla go´scia. Kapitan patrzył demonowi podejrzliwie w oczy zza przymkni˛etych powiek. Za jego plecami rozległy si˛e pomruki niezadowolenia. — Jakiego go´scia? Demona czy pot˛epie´nca? — Pot˛epie´nca — odrzekł Flagit, wytrzymujac ˛ spojrzenie przewo´znika. — Opłaci si˛e wam — dodał z u´smiechem, po czym wysypał liczne monety na kamieniste nabrze˙ze. — Co? Chcesz przekupstwem nakłoni´c mnie do złamania strajkowych zobowiaza´ ˛ n i tym samym podkopa´c podstawy, na których opiera si˛e nasza akcja protestacyjna? — zapytał Naglfar pod piekielna˛ presja˛ spojrze´n pozostałych przewo´zników. — Nie, chciałbym tylko wynaja´ ˛c na krótko czyj´s prom. — W takim razie w porzadku! ˛ — rzucił Naglfar, robiac ˛ krok do przodu.
141
— Wcale z˙ e nie w porzadku! ˛ — pisnał ˛ jeden z przewo´zników w przypływie lojalno´sci wobec Sprawy. — Dlaczego nie? To prywatne przedsi˛ewzi˛ecie! — zaoponował kapitan. — Gdzie twój kr˛egosłup moralny!? — krzyknał ˛ kto´s z tłumu. — Twój kostny w ka˙zdej chwili mo˙ze znale´zc´ si˛e w moich r˛ekach! — Łapówkarz! — Racja! Jak ci˛e złapi˛e, to ci˛e tak ukarz˛e, z˙ e zobaczysz! — Naglfar zaczał ˛ wymachiwa´c pi˛es´ciami w powietrzu. — Łamistrajk! — Raczej łamignat! — odkrzyknał ˛ kapitan i rzucił si˛e na tłum, pi˛es´ciami uderzajac ˛ w kostne pozostało´sci po nosach. Ju˙z po chwili zewszad ˛ otoczony był przez rozgoraczkowanych ˛ bijatyka˛ przewo´zników. Flagit zamknał ˛ usta, mlasnał ˛ zgorszony i ponuro zaczał ˛ chowa´c monety z powrotem do sakwy. — Ale jaja! — mruknał ˛ pod nosem. — Pomy´slałby kto, z˙ e nigdy nie widzieli pi˛etnastu tysi˛ecy oboli naraz! — Przewo´znik? — pisnał ˛ kto´s z masy okładajacych ˛ si˛e demonstrantów. — Jeste´s zwykłym wozakiem! No ju˙z, uderz mnie! Tak jak trzeba. . . we´z zamach i. . . auuu! — Dało si˛e słysze´c plucie z˛ebami. — W porzadku. ˛ Teraz si˛e w´sciekłem! — A co, nie szczepiłe´s si˛e!? Cha, cha, cha! — ryknał ˛ inny demoniczny głos. — Wró´c, to wydłubi˛e ci oczy. . . — Za pó´zno. . . Flagit wyprostował si˛e, pokr˛ecił głowa˛ i zrezygnowany jał ˛ oddala´c si˛e od brzegów Flegetonu. Teraz ju˙z z˙ ywcem nie miał jak dosta´c si˛e na drugi brzeg. Nawet gdyby dysponował odpowiednim statkiem i nawet gdyby ten nie zatonał ˛ od razu, wszyscy wiedzieli, z˙ e w m˛etnych, lepkich nurtach rzeki czaja˛ si˛e niebezpieczne prady ˛ umysłowe. Drugi brzeg był nieosiagalny. ˛ Totalnie, beznadziejnie, niewykonalnie. . . — Pseprasam, oferta nadal aktualna? — Ochrypły szept brzmiał tak wyrazis´cie, jak tylko mógł, biorac ˛ pod uwag˛e, z˙ e ten, kto go wydawał, miał o trzy z˛eby mniej ni˙z zwykle. — Eee. . . Ty? — wykrztusił z siebie Flagit na widok wyłaniajacego ˛ si˛e zza beczki Naglfara. — A kogo z˙ e´s si˛e spodziewał? — Ale jak. . . ? Ty. . . a bójka? — Ach, to stara stucka. Tsydziestu dwóch na jednego. Nigdy nie pats, kto kogo bije, tylko padnij po kilku pierwsych ciosach, a potem wsystko pójdzie s´licnie. Tseba tylko uwa˙za´c, zeby nie zauwa˙zyli, jak si˛e wymykas — wyseplenił Naglfar. — Miał by´c jeden powrotny i jeden w jedna˛ stron˛e, dobze sobie psypominam?
142
***
Kapitan Barak dr˙zał na całym ciele, kiedy tak stał na zewnatrz ˛ piekła, które kiedy´s było ku´znia˛ Stana Kowalskiego. Wysokie na sto stóp płomienie wystrzeliwały w niebo przez szeroka˛ dziur˛e w dachu, z ka˙zda˛ minuta˛ coraz wy˙zsze i pot˛ez˙ niejsze. Kapitan setki razy próbował wygasi´c piec lub chocia˙z zapanowa´c nad ta˛ dantejska˛ scena.˛ Tłumy znudzonych gapiów pał˛etały si˛e po placu Dolnym, bezustannie przystajac ˛ za niebieskoczarna˛ ta´sma˛ ogradzajac ˛ a˛ teren działa´n Czarnej Gwardii. Nagle tłum zafalował i, niczym w jakiej´s biblijnej scenie, rozstapił ˛ si˛e, wypluwajac ˛ ze swego s´rodka w´sciekłego komandora Tojada. — Barak! — wrzasnał ˛ komandor, podnoszac ˛ si˛e z ziemi. — Barak, do raportu! Kapitan przełknał ˛ s´lin˛e i biegiem ruszył w stron˛e komandora. W tłumie zawrzało od rosnacego ˛ zainteresowania. Zanosiło si˛e na to, z˙ e komu´s zmyja˛ głow˛e, a porzadne ˛ zmycie głowy stanowi´c mogło ciekawa˛ odmian˛e po kilku godzinach gapienia si˛e na wysokie na sto stóp płomienie. Przecie˙z je´sli kiedy´s widziałe´s jaki´s płomie´n, to tak jakby´s widział wszystkie. — Barak! — ryknał ˛ Tojad. — Ogie´n nie został ugaszony! Barak tupnał, ˛ uniósł spojrzenie na regulaminowa˛ wysoko´sc´ sze´sciu cali nad głowa˛ przeło˙zonego i krzyknał: ˛ — Zgadza si˛e, sir! Pracujemy nad tym, sir! — Mimowolnie skrzy˙zował palce, modlac ˛ si˛e, by Tojadowi nie przyszło do głowy zapyta´c, na czym dokładnie polega ta praca. Gdyby wyznał prawd˛e, oznaczałoby to koniec dobrych czasów. Nie mógł przecie˙z przyzna´c si˛e, z˙ e wraz z wszystkimi czeka, a˙z samo si˛e wypali. Był tam, widział to. Paskudne, s´mierdzace, ˛ rozpalone urzadzenie, ˛ wsz˛edzie mnóstwo ´ j˛ezyków ognia. Smiertelnie niebezpieczne. Zebrał si˛e w sobie i zaczał ˛ my´sle´c nad odpowiedzia,˛ jaka´ ˛s wymówka.˛ . . — Słysz˛e, słysz˛e. Dobra robota! — Tojad skrzywił si˛e i wyszczerzył z˛eby. — Tak jest, sir!. . . co? — Walenie młotów. Jak rozumiem, usiłujecie zamkna´ ˛c drzwiczki pieca. — Ja. . . ja. . . eee. . . — wybełkotał Barak, gdy zrozumiał, z˙ e bezustanne walenie dobiega z wn˛etrza ku´zni. Dudniace ˛ uderzenia wybijały si˛e nad ryk ognia. Potrzasn ˛ ał ˛ głowa˛ i policzył swoich ludzi. Wszyscy byli na miejscu i trz˛es´li si˛e nerwowo. — Kto jest w s´rodku? — zapytał Tojad. — Có˙z za m˛estwo. . . — Hmm, to. . . Komandor warknał ˛ i obrzucił swojego podwładnego piorunujacym ˛ spojrzeniem. — To znaczy, z˙ e nie wiesz? Podstawa dyscypliny to wiedzie´c, gdzie przeby-
143
waja˛ twoi ludzie. . . — Sir, ja wiem, gdzie sa˛ wszyscy moi ludzie. — Barak dr˙zac ˛ a˛ r˛eka˛ wskazał na grupk˛e odzianych w matowa˛ czer´n m˛ez˙ czyzn, którzy w odpowiedzi ukazali w niepewnych u´smiechach naz˛ebne tatua˙ze. Tojad wpadł w szał. — Chcesz mi powiedzie´c z˙ e tam jest. . . cywil?!? — wyryczał ku uciesze zebranej gawiedzi. — Na to wychodzi. . . — Nie wiesz?!? — Na skroni komandora pulsowała z˙ yła. Barak wzruszył ramionami. — W takim razie id´z tam i si˛e dowiedz! — zagrzmiał Tojad, zgrzytajac ˛ gło´sno z˛ebami. — Pan z˙ artuje? Mam tam i´sc´ ? — zaskomlał Barak. — Spójrz mi w oczy! — Komandor odciagn ˛ ał ˛ w dół powiek˛e swojego lewego oka i wytrzeszczył wzrok na Baraka. — Czy ja wygladam ˛ na kogo´s, kto wie, co to z˙ arty?!? Schwytany w pułapk˛e Barak j˛eknał ˛ i potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Natychmiast! — ryknał ˛ Tojad. I Barak nie zda˙ ˛zył si˛e nawet zorientowa´c, gdy szedł ju˙z w stron˛e drzwi ku´zni. Szybko wkroczył do s´rodka, gdzie uderzyły go dwie rzeczy. Pierwsza˛ była prawie lita s´ciana goraca ˛ bijacego ˛ od stopionej masy metalu, która jeszcze niedawno była najnowocze´sniejszym piecem. Druga˛ był hałas. Ponad stały ryk płomieni wznosiła si˛e kakofonia metalu uderzajacego ˛ o kowadło. Barak pisnał, ˛ błagajac ˛ o cisz˛e, zatrzasł ˛ si˛e i krzyknał. ˛ Przed nim, zewszad ˛ ogarni˛ety piekielnym ogniem i najwyra´zniej nie´swiadomy tego, s´miertelnie blady i zsiniały Stan Kowalski w´sciekle wykuwał jaki´s trzydziestostopowy przedmiot w kształcie wiatraka. Kowal podniósł wzrok, a na jego ustach pojawił si˛e maniakalny grymas. Barak rzucił okiem na pokryte szwami czoło zjawy, wrzasnał ˛ i uciekł. Kilka minut pó´zniej, kiedy na jego głowie wyladowało ˛ trzecie wiadro pomyj, zaczał ˛ dochodzi´c do siebie. — No i kto tam jest? — zapytał Tojad. — I co oni wyprawiaja? ˛ — Ko. . . — wychrypiał Barak. Po policzku spłyn˛eła mu obierka ziemniaka. — Ko. . . — Masz jeszcze telefon do przyjaciela! — krzyknał ˛ kto´s z tłumu. — Albo mo˙zesz si˛e wycofa´c i zabra´c to, co do tej pory wygrałe´s! — wrzasnał ˛ kto´s inny ku uciesze zebranych gapiów. — Kowalski. . . — j˛eknał ˛ Barak i w nagrod˛e dostał kolejne chlu´sni˛ecie wiadrem kryształowej wody z rynsztoka Cranachanu. — Stan Kowalski! — wykrztusił w ko´ncu zza zgniłych li´sci kapusty.
144
Komandor Tojad zwany Mocnym za´smiał si˛e kapitanowi w pokryta˛ warzywnymi resztkami twarz. — Tam!? — zakpił, wskazujac ˛ palcem na szalejace ˛ płomienie. — Nie bad´ ˛ z ˙ głupi. Zaden szanujacy ˛ si˛e kowal nie mógłby pracowa´c w takich warunkach! — A. . . ale. . . — Widzisz t˛e ta´sm˛e zasłaniajac ˛ a˛ całe drzwi? Ona oznacza, z˙ e ten obszar podlega jurysdykcji Czarnej Stra˙zy do czasu zako´nczenia przez nas s´ledztwa. Ka˙zdy przekraczajacy ˛ t˛e lini˛e bez mojego pozwolenia uwa˙zany jest za utrudniajacego ˛ nam wykonywanie obowiazków ˛ słu˙zbowych, a jego głowa przed upływem godziny b˛edzie zatkni˛eta na kij! A ja nie dałem Kowalskiemu pozwolenia, bo przebywa u Pata O’Loga i pomaga mu ustali´c przyczyn˛e swojego zgonu. Czy wyra˙zam si˛e jasno? — Ta. . . — Doskonale. Tak wi˛ec zgodzisz si˛e ze mna,˛ z˙ e tam nie ma z˙ adnego kowala! Barak przełknał ˛ s´lin˛e. Wcale nie miał ochoty nie zgadza´c si˛e z Tojadem, wiedział bowiem, jakie mo˙ze to mie´c konsekwencje. To przecie˙z komandor wymy´slił motto Czarnej Stra˙zy: „Protest oznacza Proces”. Ale Barak wiedział równie˙z, co przed chwila˛ widział. Raz jeszcze przełknał ˛ s´lin˛e, wział ˛ gł˛eboki wdech i zadał pytanie, niewykluczone, z˙ e ostatnie w swoim z˙ yciu: — Sir, czy mog˛e co´s powiedzie´c? — Na bogów, co tym razem? — warknał ˛ Tojad. Jego skórzane r˛ekawice skrzypiały, gdy napinał palce. — Tak sobie my´slałem, sir. To znaczy, je´sli nie ma tam z˙ adnego kowala, to skad ˛ si˛e bierze ten hałas? Tojad wpadł w furi˛e. Warczac, ˛ chwycił Baraka za gardło i rzucił go na ziemi˛e. Tłum zaczał ˛ wiwatowa´c. Od pewnej s´mierci wybawiło kapitana nagłe wstrzymanie pracy w ku´zni. W cudowny sposób Tojad zauwa˙zył, z˙ e poza ogłuszajacym ˛ s´wistem ognia w budynku panuje cisza. Rozejrzał si˛e dookoła. Zapewne wyszłoby mu na zdrowie, gdyby tego nie zrobił, albowiem wła´snie w tej chwili drzwi od ku´zni otwarły si˛e i wyszedł przez nie jaki´s masywny osobnik. — Ty! — ryknał ˛ Tojad z niedowierzaniem, gapiac ˛ si˛e na blada˛ fizjonomi˛e Stana Kowalskiego, który taszczył dopiero co wykute urzadzenie ˛ przypominajace ˛ wiatrak. — Dlaczego nie jeste´s martwy!? Kowal u´smiechnał ˛ si˛e, popatrzył wprost na Tojada i oznajmił: — Pogłoski o mojej s´mierci były mocno przesadzone. Ogarni˛eci panika˛ gapie rozpierzchli si˛e z piskiem, wymachujac ˛ w powietrzu r˛ekami.
145
Kiedy Tojad ujrzał krzy˙zujace ˛ si˛e na głowie kowala szwy, jego twarz przybrała wyraz niezbyt licujacy ˛ ze stanowiskiem szefa Czarnej Stra˙zy. — Two. . . twoja głowa? — wychrypiał. Stan Kowalski ostro˙znie przygładził szwy i — z taka˛ powaga,˛ na jaka˛ mógł zdoby´c si˛e w tych okoliczno´sciach — odparł: — Zaciałem ˛ si˛e przy goleniu. — Po czym na nowo wział ˛ si˛e do taszczenia — co wymagało nieludzkiego wysiłku — wielkich łopat turbiny w stron˛e płaskiego szczytu Ciemnej Góry. Po raz pierwszy w z˙ yciu Tojad nie miał zielonego poj˛ecia, co powinien uczyni´c. Cała zagadka morderstwa rozwikłała si˛e na jego oczach. Jak mógł kontynuowa´c s´ledztwo w sprawie zabójstwa Stana Kowalskiego, skoro ten wydawał si˛e w całkiem dobrej formie? No, mo˙ze nie wygladał ˛ najlepiej, ale wszak ci˛ez˙ ko wymaga´c od kogo´s zamordowanego, z˙ eby był pi˛ekny jak. . . O czym on my´slał? Potrzebował odpowiedzi. Niemal od niechcenia podciagn ˛ ał ˛ skórzane r˛ekawy, odepchnał ˛ Baraka na bok i ruszył w stron˛e Cesarskiego Pałacu Fortecznego z zamiarem uci˛ecia sobie pogaw˛edki z Patem O’Logiem. Tym razem nie b˛edzie wymówek. Barak odkaszlnał, ˛ potarł si˛e po gardle i ze znu˙zeniem poda˙ ˛zył za swoim w´sciekłym przeło˙zonym.
***
Gdyby s´wiatło było cho´c o pół tuzina lumenów jaskrawsze, kolory natychmiast wywołałyby u ka˙zdego migren˛e. Jednak przy panujacym ˛ w Warsztacie Drukarskim Ryngrafa o´swietleniu niemal czuło si˛e, jak powietrze ocieka przesyconymi t˛eczami odcieniami, prawie czu´c było zapach zazdrosnej zieleni obserwujacej ˛ zjadliwa˛ z˙ ół´c, sina˛ od wycisku, jaki dostała od przest˛epczej organizacji brutalnego brunatnego. Ale Ryngraf był na to wszystko nieczuły. Wła´snie osadził na czubku nosa par˛e dysków wyci˛etych z bursztynu i spogladał ˛ przez nie, pracujac ˛ nad neonowymi, jaskrawo iluminowanymi manuskryptami, z których tak słynał. ˛ Nie bez powodu w kr˛egach Gildii Mistrzów Drukarskich i Litografistów znany był jako „Ol´sniewajacy ˛ Ryngraf”. Jak dotad ˛ nie napotkał w dwóch wymiarach nic, z czego nie potrafiłby zrobi´c kopii bardziej jaskrawej, błyszczacej ˛ i wywołujacej ˛ bardziej pełne uznania westchnienia ni˙z oryginał. W owej chwili pracował wła´snie nad wielka˛ kamienna˛ płyta,˛ haczykowatym nosem niemal dotykajac ˛ jej powierzchni, nadajac ˛ ostatnie szlify woskowanej po146
wierzchni, która miała posłu˙zy´c do odbicia wszystkich stron kieszonkowej edycji Ksi˛egi Kryla. Za jego plecami drzwi otwarły si˛e, skrzypiac ˛ i uderzajac ˛ w mały dzwoneczek przy framudze. Do s´rodka wszedł długowłosy, brodaty m˛ez˙ czyzna w berecie i malarskim kitlu; uginał si˛e pod ci˛ez˙ arem licznych płócien. Ryngraf podniósł głow˛e i zamaszystym gestem zdjał ˛ z nosa bursztynowe okulary. — Czym mog˛e słu˙zy´c? — zapytał. — Co´s si˛e znajdzie, panie szanowny — odparł dr˙zacy ˛ artysta z bardzo silnym akcentem. — Te obrazy, widzisz pan? Maja˛ wisie´c na dwóch ekspozycjach. — Pokazał drukarzowi płótna przedstawiajace ˛ lilie wodne, w my´slach rozkoszujac ˛ si˛e swoja˛ pomysłowo´scia.˛ — Hm? I co miałbym z tym zrobi´c, panie. . . ? — Eee. . . eee. . . — bakn ˛ ał ˛ artysta, rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e w poszukiwaniu natchnienia. Nazwisko! Zapomniał o nazwisku! Nagle dostrzegł kilka monet rozrzuconych na małej półce. — Moneta! — przedstawił si˛e. — Tak, wła´snie tak. Moneta. — Podetknał ˛ Ryngrafowi pod nos akwarel˛e prezentujac ˛ a˛ zrujnowana˛ katedr˛e i odetchnał ˛ z ulga.˛ — Jestem drukarzem, nie krytykiem sztuki — burknał ˛ Ryngraf. — Ha! Taka˛ mam nadziej˛e! Widzisz pan, chodzi o to, z˙ e nie mog˛e pokaza´c moich obrazów w dwóch ró˙znych miejscach naraz. — I co w zwiazku ˛ z tym? — Ile by kosztowało ich skopiowanie, co? Maja˛ by´c jak nowe. Te same wymiary itepe. Ile, co? — Malarz u´smiechnał ˛ si˛e, pokazujac ˛ liczne dziury po z˛ebach. — Nie sta´c pana — odburknał ˛ zirytowany Ryngraf. Chwila była nie najlepsza, drukarz zawsze wpadał w irytacj˛e, kiedy u˙zywał szafranowej z˙ ółci. W gł˛ebi ducha zastanawiał si˛e, czy nie jest na nia˛ uczulony. — Nie, popatrz pan! — nalegał Moneta, zaskoczony, z˙ e udało mu si˛e by´c tak przekonujacym. ˛ Ale có˙z, jak to si˛e mówi: potrzeba matka˛ wynalazku. — Podaj mi pan wła´sciwa˛ kwot˛e. — Wepchnał ˛ drukarzowi w r˛ece stos płócien i jał ˛ przyglada´ ˛ c mu si˛e jak ciekawska małpa. Ryngraf wzruszył ramionami, gdy zrozumiał, z˙ e do artysty nie docieraja˛ odmowy, i zaczał ˛ przedziera´c si˛e przez niezliczone wizerunki ró˙znokolorowych stogów siana. Teraz, kiedy udało mu si˛e odwróci´c uwag˛e drukarza, malarz zaczał ˛ lustrowa´c wzrokiem karygodnie za´smiecone półki, badajac ˛ ka˙zdy najmniejszy kacik ˛ w poszukiwaniu najdrobniejszego skrawka dowodu. . . — Lubi pan lilie wodne, panie Moneta — mruknał ˛ Ryngraf, kiedy przejrzał pi˛ec´ dziesiat ˛ trzy próbki. — Nie trzeba płaci´c modelkom — odparł artysta. — No i łatwiej skupi´c uwag˛e, je´sli wiesz pan, o co mi chodzi — dodał z lubie˙znym u´smieszkiem, zaskakujac ˛ samego siebie. Drukarz wzruszył ramionami i wrócił do przegladania ˛ płócien. 147
Moneta kontynuował myszkowanie w sporym stosie niedawno zło˙zonych kaszt. Dr˙zacym ˛ palcem wyciagn ˛ ał ˛ jedna˛ z nich, na pozór przypadkowa.˛ Na jego twarzy zago´scił szeroki u´smiech. — To pa´nskie formy? — zapytał z wymuszona˛ oboj˛etno´scia.˛ W rzeczywistos´ci trzasł ˛ si˛e jak galareta. Truskawkowa. Ryngraf potwierdził mrukni˛eciem i zajał ˛ si˛e nast˛epnymi sze´scioma stogami. — Cała˛ prac˛e wykonuje pan tu na miejscu, własnymi wprawnymi r˛ekoma? — naciskał Moneta, szcz˛es´liwy, z˙ e udało mu si˛e nada´c pytaniu tak profesjonalna˛ form˛e. Drukarz przytaknał, ˛ nie zauwa˙zajac, ˛ z˙ e artysta bezceremonialnie pozbył si˛e dziwacznego akcentu. — Czy otrzymał pan wynagrodzenie za stworzenie tego konkretnie okre´slonego układu liter? Ryngraf podniósł wzrok. — Tak, taka˛ mam prac˛e. Zadaje pan mnóstwo pyta´n. — Tak, taka˛ mam prac˛e — powiedział z u´smiechem malarz, po czym zerwał swoja˛ brod˛e, beret i peruk˛e z rado´scia˛ wła´sciwa˛ raczej szczeniakom labradora. — A biorac ˛ pod uwag˛e udzielone przez ciebie odpowiedzi, w połaczeniu ˛ z dowodami, które jak˙ze wytrawnym okiem wychwyciłem tu w rogu, moim obowiazkiem ˛ jest aresztowa´c ci˛e w imi˛e Pa´nskie! — O rany! Powiedział to! Na serio! Czternas´cie lat treningu nie poszło na marne. — Co? — zapiszczał Ryngraf, kulac ˛ si˛e na widok szwów na czole artysty. — Ja, pobo˙zny posterunkowy Szlam D˙zi-had z Wyznaniowych Oddziałów Prewencyjnych, aresztuj˛e ci˛e, cwaniaczku, pod zarzutem inicjowania nielegalnych rozruchów na tle religijnym, rozpowszechnianie fałszywych publikacji jako oryginalnych, nie wspominajac ˛ nawet o o´smiuset pi˛ec´ dziesi˛eciu owcobójstwach drugiego stopnia oraz utrudnianiu WOP-owi wypełniania obowiazków. ˛ Jednym słowem, zamykamy ci˛e za rozp˛etanie Owczych Wojen! — D˙zi-had wetknał ˛ sobie do ust gwizdek i zadał ˛ we´n pot˛ez˙ nie. Drzwi i trzy okna otwarły si˛e z trzaskiem, do s´rodka wpadła niezliczona masa funkcjonariuszy w mundurach elitarnej jednostki, a Ryngraf został momentalnie unieszkodliwiony sterta˛ niebieskich ornatów. Tak w ka˙zdym razie by si˛e stało, gdyby D˙zi-had współpracował w tej sprawie z centrala,˛ ale w ogólnym podnieceniu poniekad ˛ o tym. . . no, powiedzmy, z˙ e umkn˛eło to jego uwadze. . . có˙z, przed akcja˛ miał wiele na głowie. . . szczególnie z˙ e była to pierwsza w jego karierze. — Masz prawo zachowa´c milczenie. — Szlam j˛eknał, ˛ szybko tracac ˛ impet. Zaraz, zaraz, co miał powiedzie´c teraz? Miała by´c gro´zba, eee. . . o, tak! — Ale nie b˛edziesz tego chciał. . . to znaczy zachowa´c milczenia, ma si˛e rozumie´c, kiedy ujrzysz, jakie mamy sposoby wymuszania zezna´n! Zabierzcie go, chłopcy. . . eee. . . ehem, teraz pójdziesz ze mna˛ na posterunek. Pobo˙zny posterunkowy D˙zi-had u´smiechnał ˛ si˛e słabo pod nosem. Nie był 148
pewny, czy wszystko to rzeczywi´scie miało taka˛ sił˛e wyrazu, jaka˛ zaplanował. Pewne rzeczy zdecydowanie wymagały dopracowania. Tak czy inaczej, ujał ˛ przest˛epc˛e. D´zgnał ˛ Ryngrafa w krzy˙z pałka˛ i wyprowadził go, zatrzymujac ˛ si˛e tylko po to, by wzia´ ˛c kilka obcia˙ ˛zajacych ˛ form i litografii przedstawiajacych ˛ grup˛e wyjatkowo ˛ owłosionych aniołków. Opuszczajac ˛ warsztat, cały buzował od nagromadzonych emocji. Miał go, ujał ˛ zbrodniarza odpowiedzialnego za Owcze Wojny! Ten typ bez watpienia ˛ ma brudne r˛ece! I nie liczy si˛e, z˙ e sa˛ umazane nie krwia,˛ lecz jasno˙zółta˛ farba.˛ D˙zi-had poklepał naznaczona˛ wielbładzim ˛ kopytem kopi˛e pewnej „´swi˛etej” ksi˛egi, czujac, ˛ z˙ e pozostała w nim tylko jedna, niewielka watpliwo´ ˛ sc´ . Nie był chyba odrobin˛e zbyt surowy w stosunku do przest˛epcy, prawda?
***
— Zosta´n tu — warknał ˛ Flagit, schodzac ˛ z promu kapitana Naglfara na przeciwległy brzeg rzeki Flegeton. Czarny szlam zalał odciski jego kopyt. — I bad´ ˛ z cicho. — Jasne — burknał ˛ Naglfar, przełaczył ˛ piekielny silnik spalinowy na jałowy bieg i oparł si˛e o maszt. Wypu´scił kłab ˛ dymu z fajki. Długo tam nie zostanie, pomy´slał. Nigdy nie zostaja˛ podczas pierwszej wizyty na tym brzegu. Pochylony Flagit tymczasem wspiał ˛ si˛e po kamienistej skarpie, przykucnał ˛ za dogodnie umiejscowionym głazem i wyjrzał zza niego na chat˛e nale˙zac ˛ a˛ do Kontroli Granicznej tak dyskretnie, jak tylko mógł z długimi na trzy stopy, kr˛econymi rogami na głowie. Wiedział, z˙ e nie powinno go tu by´c. Gdyby Urzad ˛ Ochrony Piekła złapał go na szmuglowaniu dusz. . . Nerwowo wyskoczył zza głazu i przebiegł niewielka˛ odległo´sc´ dzielac ˛ a˛ go od chaty. Przywarł do niej, kryjac ˛ si˛e w cieniu, i zaczał ˛ nasłuchiwa´c. Wtedy wła´snie dotarły do niego d´zwi˛eki. Przez wiele stuleci sp˛edzonych w Hadesji Flagit przywykł do bezustannego zawodzenia cierpiacych ˛ katusze pot˛epie´nców. Ich krzyki trwały godzinami, z˙ ałosne, rozpaczliwe, cierpi˛etnicze. . . Ale głosy dochodzace ˛ teraz do jego uszu z przeludnionego wn˛etrza chaty Kontroli Granicznej nie były ponure, brzmiały raczej wyjatkowo ˛ znudzenie. — Po raz piaty ˛ pytam — krzyczał postawny m˛ez˙ czyzna w habicie maskuja˛ cym i ze strzała˛ tkwiac ˛ a˛ w oczodole — gdzie jeste´smy?! — Ju˙z mówiłem — odburknał ˛ znudzony demon siedzacy ˛ za biurkiem. — Wszystkiego dowiecie si˛e po drugiej stronie. 149
— A jak mamy si˛e tam dosta´c? — warknał ˛ brat kapitan „Mnietek” Otoczak (´swi˛etej pami˛eci). — Łódka? ˛ Przepłyna´ ˛c? Wynaja´ ˛c rowerek wodny? Demoniczny celnik skrzywił si˛e w stron˛e człowieka z głowa˛ pokryta˛ zamszem. — Jeste´smy na nieco wy˙zszym stopniu zaawansowania. Teraz mamy promy, cała˛ cholerna˛ flotyll˛e promów! Otoczak rzucił na niego okiem przez swoja˛ strzał˛e i oznajmił: — Nie widz˛e tu z˙ adnej flotylli! — No có˙z, i nie zobaczysz. Strajkuja,˛ chodzi o co´s z płacami i warunkami. — Jasny gwint! Je´sli to jaka´s d’vanoui´nska sztuczka, to. . . — To co? — mruknał ˛ demon. — . . . to zapłacisz mi za to! — ryknał ˛ Otoczak, zgrzytajac ˛ z˛ebami. — Ci˛ez˙ ki przypadek, kole´s. — Demon mlasnał ˛ i szturchnał ˛ chrapiacego ˛ partnera, przygotowujac ˛ si˛e do swojej ulubionej w takich okoliczno´sciach odpowiedzi. — To ty zapłacisz: za bilet w jedna˛ stron˛e na prom! Cha, cha! Otoczak mruknał ˛ co´s niecenzuralnego i jak niepyszny ruszył w stron˛e swoich przera´zliwie pokiereszowanych kompanów. Nale˙zacy ˛ niegdy´s do Osiemnastej Dywizji Organistów mnich z GROM-u spojrzał ponuro w dół, na lanc˛e wystajac ˛ a˛ mu z piersi. — Mówi˛e wam — wymamrotał — z˙ e to na pewno jest Hadesja. — Nie, nie — odrzekł jego kolega podtrzymujacy ˛ sobie głow˛e prawa˛ r˛eka.˛ — Jeste´smy w Czy´sc´ cu. — Niemo˙zliwe. Tam jest lepsze o´swietlenie, a poza tym — czy to ci wyglada ˛ na typowego anioła? — Wskazał na p˛ekajacego ˛ ze s´miechu demona. — To w czy´sc´ cu sa˛ anioły? — Jasne, z˙ e tak. Byłem raz w stanie s´mierci klinicznej i widziałem mnóstwo złotych. . . — Psst! — syknał ˛ Flagit, kiedy Otoczak zbli˙zył si˛e do niego. — Chcesz wiedzie´c, co jest na drugim brzegu? — warknał, ˛ wykonujac ˛ pazurem zapraszajacy ˛ gest. — Do mnie mówisz? — odburknał ˛ brat kapitan w stanie (wiecznego) spoczynku, krzywiac ˛ si˛e tak złowieszczo, jak tylko pozwalała mu na to strzała. Efekt był niezły. — To ty robiłe´s przed chwila˛ ten raban. Chcesz odpowiedzi na swoje pytania czy nie? Otoczak spojrzał podejrzliwie na wychylajacego ˛ si˛e zza skalnego załomu Flagita, po czym wzruszył ramionami i podszedł do niego dumnym krokiem. Nie zostałby bratem kapitanem, gdyby nie potrafił dumnie kroczy´c. — W porzadku, ˛ madralo, ˛ powiedz mi, gdzie jeste´smy. — Nie tak szybko! — Flagit zrobił unik. — Nie udzielam odpowiedzi ot tak, po prostu. Pohandlujmy, zgoda? 150
´ — A co chcesz wiedzie´c? — warknał ˛ Otoczak. Swierzbiło go, z˙ eby chwyci´c za swoje dziewi˛eciomilimetrowe zardzewiałe Urzadzenie ˛ do Zabijania Innowierców, ale patrzył prosto przed siebie. Prosto jak z łuku strzelił. — Dlaczego tu jeste´s? — wyszeptał Flagit, nadajac ˛ tym trzem słowom twardo´sc´ stali. — Ba! Powiedz mi najpierw, co oznacza „tu”! Flagit niecierpliwie zazgrzytał z˛ebami. — Dam ci wskazówk˛e. Słyszysz to nieludzkie, nienasycone zawodzenie? To pewien bardzo głodny pies obronny, taki z trzema burczacymi ˛ z˙ oładkami ˛ i podobna˛ liczba˛ za´slinionych pysków. Kochany mały Cerberek przypilnuje, z˙ eby´s si˛e nie oddalał! — Ach, skoro tak, musi to by´c Flegeton, prawda? — zapytał Otoczak sarkastycznie, wskazujac ˛ na o´slizgła˛ rzek˛e, w której rozpoznał dekoracj˛e namalowana˛ przez d’vanoui´nskiego artyst˛e. Wiele słyszał o psychicznych torturach stosowanych przez heretyków i o tym, jak traktowali je´nców wojennych. Nie uda im si˛e wyciagn ˛ a´ ˛c z niego z˙ adnych informacji, w ka˙zdym razie nie z takim dennym scenariuszem. Jak ktokolwiek mógłby uwierzy´c, z˙ e rzeczywi´scie sa˛ tak powa˙znie ranni? Phi! Nic go nie bolało! D’vanouini nigdy go nie złamia.˛ Powszechnie znana jest podstawowa zasada tortur — z˙ eby usma˙zy´c jajecznic˛e, musisz rozbi´c jajka. — I zało˙ze˛ si˛e, z˙ e Styks jest na wschód stad? ˛ — dodał brat kapitan, wzrokiem szukajac ˛ zamka błyskawicznego na kostiumie demona. — Brawo! Skoro ju˙z wiesz, gdzie jeste´s, teraz powiedz mi dlaczego. — My´slałem, z˙ e to oczywiste — warknał ˛ Otoczak, dotykajac ˛ strzały tkwiacej ˛ w oczodole. — Nie da si˛e po˙zy´c zbyt długo z długim na kilka stóp wierzbowym patykiem w czaszce. — Brzdakn ˛ ał ˛ arogancko na strzale. — To miło, z˙ e masz poczucie humoru — odparł Flagit ironicznie. — Przyda ci si˛e podczas nadchodzacych ˛ stuleci wiecznych m˛eczarni. Powiedz mi teraz, skad ˛ si˛e tu wziałe´ ˛ s, a ja pociagn˛ ˛ e za kilka sznurków i by´c mo˙ze uda mi si˛e załatwi´c ci l˙zejszy harmonogram tortur, r˛ekawice do pchania głazów po zboczu wzgórza, tego typu drobiazgi. No dalej, powiedz mi. — Przegrali´smy — przyznał Otoczak, patrzac ˛ krytycznie na diabelski kostium inkwizytora i nadal zastanawiajac ˛ si˛e, gdzie ukryty jest zamek błyskawiczny. — Tyle to wiem! Powiedz mi, dlaczego walczyli´scie! — Z zasady niewielka doza cierpliwo´sci Flagita zaczynała si˛e wyczerpywa´c. Miał do załatwienia o wiele wa˙zniejsze sprawy. — Ci przekl˛eci D’vanouini ukradli nasze owce! — zakrzyknał ˛ Otoczak, gdy przypomniał sobie bitewna˛ po˙zog˛e. — To te˙z wiem! — Flagit wzniósł oczy. Zaczynał si˛e czu´c jak lekarz pracuja˛ cy w stacji honorowego krwiodawstwa dla cegieł. — Dlaczego oni ukradli wam owce? Nadszedł czas na prawd˛e! 151
— Bo ka˙zdy z tych pogan to cholerny owcokrad! — eksplodował brat kapitan w stanie (wiecznego) spoczynku. Flagitowi chciało si˛e wy´c. — Posłuchaj. Słyszałe´s kiedy´s o facecie nazwiskiem Ryngraf? Drukarzu z Cranachanu? Ma dziewi˛ecioletnia˛ córk˛e. Wynalazł czcionki drukarskie. Otoczak pokr˛ecił głowa˛ i wzruszył ramionami. Oblicze usiłujacego ˛ powstrzyma´c si˛e od wycia demona przybrało karmazynowy odcie´n. Flagit obrócił si˛e na pi˛ecie, jednym skokiem znalazł si˛e na skarpie i zaczał ˛ wali´c czołem w skał˛e. — Hej, a co z moimi r˛ekawicami do toczenia głazu!? — krzyknał ˛ za nim Otoczak, ale został kompletnie zignorowany. ˙ Załosne! — pomy´slał martwy mnich, wystarczy spojrze´c na ten kostium, z˙ eby wiedzie´c, z˙ e jest nieprawdziwy. Demony nie maja˛ a˙z tak poskr˛ecanych rogów! Niemniej, pomimo całej pogardy, nurtowało go jedno pytanie. W jaki sposób temu draniowi udało si˛e tak realistycznie porusza´c ogonem?
***
Gł˛eboko w podziemiach Cesarskiego Pałacu Fortecznego osobnik le˙zacy ˛ twarza˛ w dół na zimnej kamiennej posadzce wydał z siebie pomruk. Nerwowo oblizał ˙ wargi, odczuwajac ˛ przy tym dobrze znane wra˙zenie sucho´sci j˛ezyka. Zyromancja stosowana wiazała ˛ si˛e z pewnym ryzykiem: istniała mo˙zliwo´sc´ wystapienia ˛ siniaków od upadku i pewno´sc´ pot˛ez˙ nego kaca. Pat O’Log mruknał ˛ po raz kolejny, delikatnie dotknał ˛ pulsujacego ˛ czoła i zebrał si˛e w sobie, by zadba´c o pozory profesjonalizmu. Zmru˙zonymi oczami dokładnie przyjrzał si˛e s´ladom kredy na podłodze, po czym przewrócił si˛e na brzuch, ujawniajac ˛ tym samym z˙ yromantyczna˛ konkluzj˛e dotyczac ˛ a˛ przyczyny zgonu ostatniego swojego klienta. Zanim jednak zdołał przemy´sle´c cała˛ spraw˛e, drzwi do laboratorium otwarły si˛e na o´scie˙z i do s´rodka wpadła posta´c w czerni. W´sciekły komandor Tojad zwany Mocnym, niemal nie dotykajac ˛ podłogi, dopadł marmurowej płyty na s´rodku laboratorium i ryknał. ˛ — Ciiii! — j˛eknał ˛ Pat, chwytajac ˛ si˛e za głow˛e i zwijajac ˛ na podłodze. — Nie tup, prosz˛e. Tojad uderzył pi˛es´cia˛ w płyt˛e, po czym serdecznie ujał ˛ Pata za gardło ze złowroga˛ rado´scia˛ dyszacej ˛ z po˙zadania ˛ modliszki. W tej samej chwili do drzwi dotarł zdyszany kapitan Barak. Półprzytomny koroner z nabiegłymi krwia˛ oczami próbował skupi´c wzrok na ukazujacym ˛ we w´sciekłym grymasie z˛eby trzonowe komandorze. 152
— Ach, przy. . . szedł pan po raport, tak? — wyj˛eczał pomimo suchego j˛ezyka i z˙ elaznego u´scisku komandora. — W toku szczegółowych bada´n ustaliłem, z˙ e przyczyna˛ s´mierci było. . . — Co´s ty z nim zrobił!? — ryknał ˛ Tojad, s´cierajac ˛ szkliwo na z˛ebach trzonowych w przyspieszonym tempie. — Naj. . . najpierw zastosowałem królikomancj˛e, trzewiomancj˛e. . . — Gdzie on jest? — Komandor obrócił Pata i pokazał mu na pusta˛ płyt˛e. — Gdzie si˛e podział? Zmartwiony Barak zajrzał do kredensu. O’Log spróbował wzruszy´c ramionami, rozejrzał si˛e po pomieszczeniu i w duchu postanowił ju˙z nigdy, przenigdy nie korzysta´c z z˙ yromancji stosowanej. Musiało sta´c si˛e co´s, o czym nie miał zielonego poj˛ecia. Zazwyczaj nie było tak z´ le. Owszem, zdarzało mu si˛e czasem znale´zc´ troch˛e krzaków albo rozstawionych przypadkowo po laboratorium pomara´nczowobiałych transtalpejskich pachołków drogowych, których pochodzenia nie umiał wyja´sni´c, ale nigdy dotad ˛ nie zgubił ciała. Cho´c w głowie Tojada roiło si˛e od przera´zliwych obrazów Stana Kowalskiego, taszczacego ˛ z piekła ku´zni wielka˛ turbin˛e, komandor próbował powstrzyma´c atak mdło´sci. — Nie masz prawa zwalnia´c jedynych s´wiadków bez mojego pozwolenia! — wrzasnał. ˛ — Zwal. . . zwalnia´c. . . ? — wykrztusił Pat, ledwo dotykajac ˛ podłogi stopami. — A. . . ale jego stan. . . — Jemu to powiedz! Wrócił do pracy. Cho´c trzeba przyzna´c, z˙ e nie´zle por˙znałe´ ˛ s mu głow˛e. . . Barakowi przewróciło si˛e w z˙ oładku. ˛ — Pracy. . . ? — Pat patrzył na płyt˛e. — W takim razie powiedz mu, z˙ eby nie d´zwigał ci˛ez˙ kich przedmiotów, dopóki rana kłuta mi˛edzy z˙ ebrami si˛e nie zabli´zni. . . Co ja wygaduj˛e!? To jaki´s dowcip? — Czy ja wygladam ˛ na kogo´s, kto z˙ artuje? Jaka rana kłuta? — Tojad pu´scił Pata i jał ˛ nerwowo przechadza´c si˛e po laboratorium. Pat O’Log popatrzył na jego zaci´sni˛ete pi˛es´ci, potrzasn ˛ ał ˛ głowa˛ i odpr˛ez˙ ył si˛e. Nagle zdał sobie spraw˛e, z˙ e wszystko jest w porzadku. ˛ Tkwi tylko w szponach wyjatkowo ˛ realistycznego, cho´c przez to nie mniej fikcyjnego, napadu stosowanej z˙ yromancji. . . jest zalany w pestk˛e. Powinien si˛e odpr˛ez˙ y´c i przetrzyma´c to. Rano, kiedy si˛e naprawd˛e obudzi, wszystko stanie si˛e jasne. — Ach tak, rana kłuta, tak — wymamrotał, przybierajac ˛ wyraz twarzy powa˙znego koronera. — Niezwykły kształt, raczej niespowodowany przez jedno ostrze. — Zdjał ˛ z biurka pióro i pergamin, po czym narysował kropk˛e, bardzo wask ˛ a˛ pionowa˛ elips˛e i druga˛ kropk˛e. — Dziwaczny przekrój, nigdy takiego wcze´sniej nie widziałem. — Patrzacy ˛ na rysunek Barak i Tojad wciagn˛ ˛ eli gwałtownie powietrze, gdy˙z rozpoznali przekrój ceremonialnego sztyletu jednostki GROM. 153
— I tym dostał mi˛edzy z˙ ebra? — mruknał ˛ s´wiadomy zabójczych mo˙zliwo´sci sztyletów GROM-u Tojad. Pat przytaknał ˛ mu nie bez satysfakcji. Tojad zwany Mocnym pobladł na twarzy. Oczyma duszy znów ujrzał ku´zni˛e, dochodzac ˛ jednocze´snie do bardzo niepokojacych ˛ wniosków. Albo Stan Kowalski został zamordowany przez byłego członka GROM-u i uło˙zony na płycie Pata, po czym zmartwychwstał i wrócił do pracy, albo te˙z wszystko to wydarzyło si˛e jedynie w wyobra´zni komandora, a Kowalski rzeczywi´scie zaciał ˛ si˛e w czoło przy goleniu. W obu wypadkach tryb post˛epowania mógł by´c tylko jeden. Komandor Tojad zwany Mocnym wiedział, z˙ e ma umówione spotkanie z kilkoma wielkimi, pienistymi dzbanami Czarciego Wywaru. Bełkoczac ˛ co´s pod nosem, wyruszył w stron˛e Rynsztoka.
***
To było jego najwi˛eksze osiagni˛ ˛ ecie. Pi˛etnastu na jednej szubienicy to nie byle co — kiedy w ko´ncu udało mu si˛e doprowadzi´c egzekucj˛e do skutku mimo ingerencji tłumu, okazała si˛e naprawd˛e pi˛ekna. Ale te˙z i co to była za ingerencja! Tajemnica˛ wcia˙ ˛z pozostawało, jak mała rudowłosa dziewczynka z publiczno´sci zdołała przemyci´c do Wieszajacych ˛ Ogrodów Rhyngill smoka, ale faktem jest, z˙ e jej si˛e to udało. Przekl˛eta, długa na sto stóp bestia szalała wsz˛edzie dookoła, puszczajac ˛ z dymem wspaniała˛ multiszubienic˛e tylko po to, by ocali´c trzech spo´sród jego klientów. Niektórzy sa˛ tak niewiarygodnie niewdzi˛eczni! Ale przy drugim podej´sciu powiesił wszystkich pi˛etnastu naraz, bijac ˛ tym samym wszelkie rekordy frekwencji. „Triumf nowoczesnego dyndania synchronicznego”, jak okre´sliła to „Trybuna Triumfu”. Pi˛etna´scie jednoczesnych egzekucji wykonanych poprzez uruchomienie pojedynczego mechanizmu zapadkowego. „Wieszak” Dyndała dr˙zał z podniecenia na wspomnienie tej chwili, a zapach oficjalnej, czarnej skórzanej kominiarki dra˙znił jego nos tkwiacy ˛ nad wyszczerzonymi ustami. Wcia˙ ˛z nie mógł uwierzy´c w przygn˛ebienie, jakie go opanowało, gdy opadł powszechny entuzjazm i sko´nczyły si˛e zachwyty w prasie. Czy˙zby to był koniec? Ukoronowanie jego kariery? Teraz ju˙z tylko z górki? Nic z tego! Była tylko jedna rzecz, jaka˛ mógł zrobi´c po efektownym, jednoczesnym zlikwidowaniu pi˛etnastu zatwardziałych kryminalistów; jedna, poza podwojeniem tantiem za podkoszulki z jego wizerunkiem, rzecz jasna. Mógł tylko pia´ ˛c si˛e w gór˛e. W tej wła´snie chwili dokonywał ostatnich poprawek w małym 154
modelu w skali jeden do pi˛ec´ dziesi˛eciu, modelu jego nowego, szczytowego osia˛ gni˛ecia. Dwudziestu jeden naraz! Trzy rz˛edy po siedmiu, trzech pierwszych wieszanych r˛ecznie, cała reszta w nast˛epstwie działania lin uwiazanych ˛ do kostek tej trójki. Zdawało mu si˛e, z˙ e słyszy ju˙z wstrzymywanie oddechów i szalony aplauz publiczno´sci. . . Gwałtowne otwarcie drzwi podziałało na jego marzenia jak lodowata woda na po˙zadanie. ˛ Do s´rodka wpadł ze s´wistem powietrza drukarz Ryngraf. Składajaca ˛ si˛e z małych d´zwigienek, przekładni i zapadni miniaturowa konstrukcja zadr˙zała w przeciagu, ˛ jeszcze zanim drukarz uderzył w nia,˛ rozsypujac ˛ wokół zapałki i kawałki sznurka. Królewski Egzekutor Dyndała wrzasnał, ˛ obrócił si˛e w fotelu i wyskoczył przez otwarte drzwi z szybko´scia˛ nielicujac ˛ a˛ z jego postura.˛ — Bi´c go. . . uuuups, przepraszam, troch˛e mnie poniosło, huuuuu. . . — wydyszał pobo˙zny posterunkowy Szlam D˙zi-had, kiedy Dyndała złapał go za gardło. — Ile razy ci mówiłem, z˙ eby´s pukał, kiedy jestem zaj˛ety? — krzyknał ˛ Królewski Egzekutor, przenoszac ˛ D˙zi-hada w powietrzu i przygwa˙zd˙zajac ˛ do s´ciany na wysoko´sci swoich ramion. — Włacznie ˛ z tym razem? — wykrztusił Szlam. — Włacznie ˛ z tym. Ile razy? — wysyczał Dyndała i skulił si˛e, widzac, ˛ jak nast˛epnych pi˛ec´ miniaturowych szubieniczek rozbija si˛e o podłog˛e. — Raz. — D˙zi-had robił si˛e fioletowy. — Eee. . . och. W takim razie, je´sli jeszcze raz rozwalisz moje prototypy, osobi´scie dopilnuj˛e, z˙ eby twoja wstr˛etna twarzyczka zapadła w pami˛ec´ szukajacej ˛ emocji publice. Zrozumiano? Zmieszany D˙zi-had pokr˛ecił głowa.˛ — O rany! Czego oni ucza˛ w dzisiejszych czasach? Postaram si˛e to wyrazi´c pro´sciej. „Pukaj albo gi´n!”. Pojmujesz? Szlam u´smiechnał ˛ si˛e słabo i zda˙ ˛zył raz kiwna´ ˛c przytakujaco ˛ głowa,˛ zanim został wyrzucony na korytarz. Dyndała wytarł r˛ece z niesmakiem, po czym wrócił do swojego warsztatu. Przez chwil˛e t˛esknie spogladał ˛ na szczatki ˛ makiety, rozgniatane przez drukarza, niczym z˙ uk usiłujace ˛ odzyska´c prawidłowa˛ pozycj˛e. Egzekutor zdjał ˛ Ryngrafa ze stołu i przez chwil˛e trzymał go w wyciagni˛ ˛ etych r˛ekach, pomrukujac ˛ i powarkujac ˛ w zamy´sleniu pod czarna˛ kominiarka.˛ — Hmm, sto funtów, pi˛ec´ koma trzy stopy, to b˛edzie. . . tak, sze´sc´ stóp i osiem i c´ wier´c cala konopnej szóstki z serii „Nienaciagaj ˛ acy ˛ si˛e Powie´s Go Sam”. Hmm, ty si˛e nadasz, na twój kark nie warto ostrzy´c topora — wymamrotał, a nast˛epnie od niechcenia otworzył pot˛ez˙ ne, wzmocnione drzwi i rzucił przez nie poj˛ekujacego ˛ drukarza. — Ciekawe, z˙ e na tych chudych potrzebne sa˛ dłu˙zsze liny — rzekł jeszcze zadumany, po czym, pociagaj ˛ ac ˛ nosem, r˛eka˛ zgarnał ˛ ze stołu resztki modelu, si˛egnał ˛ na półk˛e i zdjał ˛ z niej plan B. 155
W tej chwili był tylko ogólnym zarysem, ale skoro los chciał, by plan A został zniszczony po tym, ile pracy w niego wło˙zył, to wobec zbli˙zajacego ˛ si˛e terminu najbli˙zszego pokazu praktycznego funkcjonowania sprawiedliwo´sci b˛edzie musiał przeskoczy´c dwudziestu jeden i zaja´ ˛c si˛e od razu trzydziestka.˛ Zbudowanie estrady dla tylu przest˛epczych gwiazd zajmie troch˛e wi˛ecej czasu, ale gra jest warta s´wieczki! Dyndała zatarł r˛ece i si˛egnał ˛ po woreczek z patyczkami i słoik kleju. Trzydziestu naraz! Oooo tak! D˙zi-had le˙zał na korytarzu i j˛eczał, podczas gdy jego głowa i gardło konkurowały, które mo˙ze bardziej bole´c. Popatrz, co si˛e dzieje, kiedy nie przestrzegasz zasad, powiedział sobie w duchu Szlam i wykonał karcacy ˛ gest palcem. Ciesz si˛e, z˙ e nie rzucił w ciebie Ksi˛ega.˛ . . Ksi˛ega! Momentalnie zerwał si˛e na równe nogi i pop˛edził w stron˛e biura s´wiatobliwe˛ go sier˙zanta Zenita — niech go bogowie błogosławia! ˛ — a głowa rwała go tylko troch˛e mocniej, ni˙z on rwał si˛e do swojego przeło˙zonego.
***
Biegnac ˛ uliczkami Tumoru, Flagit dyszał prawie równie mocno i w´sciekle jak fajka kapitana Naglfara. — Strata czasu! — mruczał do siebie, pokonujac ˛ zakr˛ety i spychajac ˛ z drogi ciała. Nie wspominajac ˛ nawet o stracie oboli. Pi˛etna´scie tysi˛ecy za bezowocna˛ przepraw˛e przez Flegeton! Powinien był wiedzie´c, z˙ e szans˛e wydostania czegokolwiek u˙zytecznego od bandy roztrz˛esionych po bitwie z˙ ołnierzy — „´swiatobliwych” ˛ czy nie — sa˛ tak bliskie zeru, z˙ e nie warto si˛e nimi przejmowa´c, zwłaszcza ło˙zac ˛ na to tak wiele. Co wyobra˙zał sobie Nabab, wysyłajac ˛ go w poszukiwaniu dowodów na drugi brzeg Flegetonu? Jakich odpowiedzi oczekiwał? „Jasne, Flagit, walczyli´smy, bo dziewi˛ecioletnia dziewczynka, cz˛es´ciowo op˛etana przez Nababa, pozmieniała literki tak, z˙ eby podburzy´c D’vanouinów”. Demon zawył i zepchnał ˛ z drogi kilku s´limaczacych ˛ si˛e przechodniów. Ci przekl˛eci z˙ ołnierze wiwatowali, kiedy cisnał ˛ w róg chaty Kontroli Granicznej trzysta ósmego z nich i wyszedł. Mało tego, s´piewali te˙z co´s o tym, z˙ e jest im z´ le i zorganizuja˛ krucjat˛e! Tak czy inaczej, Nabab pogrzebał ju˙z swoje szans˛e na zwyci˛estwo w wyborach. To na łuskowatych barkach Flagita spoczywał teraz obowiazek ˛ pokonania znienawidzonego Seirizzima. Jego, pewnej dziewi˛ecioletniej dziewczynki i chudego drukarza. 156
Demon szedł przed siebie i miał szczera˛ nadziej˛e, z˙ e jego skałotocz jest ju˙z na powrót głodny.
***
Wygladało ˛ to tak, jakby z pola widzenia pobo˙znego posterunkowego Szlama D˙zi-hada zniknał ˛ wielki brezent rozpaczy, a jego miejsce zaj˛eła ró˙zowa pos´ciel dojmujacego ˛ optymizmu. Trzyna´scie lat, jedena´scie miesi˛ecy i dwadzie´scia osiem dni wcze´sniej przemierzał podekscytowany te same korytarze, kierujac ˛ si˛e do biura podówczas jeszcze sier˙zanta Zenita, skuszony wizja˛ s´wietlanej przyszłos´ci w Wyznaniowych Oddziałach Prewencyjnych. Jego droga była długa i wyboista, w ko´ncu jednak, niczym sam Prorok Puarro, dotarł do ostatniego kamienia i osiagn ˛ ał ˛ wszystko. Nie mógł si˛e doczeka´c, kiedy zobaczy twarz s´wiatobliwego ˛ sier˙zanta Zenita promieniejac ˛ a˛ rado´scia˛ po tym, jak podzieli si˛e z nim dobrymi wie´sciami. Ech, niech go bogowie błogosławia! ˛ D˙zi-had skr˛ecił za róg, przeszedł krótkim korytarzem, zatrzymał si˛e, z˙ eby złapa´c oddech, i zab˛ebnił ochoczo w drzwi biura sier˙zanta. W s´rodku rozległo si˛e mrukni˛ecie. D˙zi-had wział ˛ gł˛eboki oddech, przekr˛ecił klamk˛e i wkroczył do s´rodka. Podszedł do obszernego biurka, prze˙zegnał si˛e w przepisowym salucie i poczuł tylko drobne zmieszanie, gdy zauwa˙zył, z˙ e nie ´ atobliwy zdjał ˛ malarskiego fartucha. No, ale wszak miał działa´c dyskretnie. Swi ˛ sier˙zant Zenit to zrozumie. — Prosz˛e chwileczk˛e zaczeka´c — wymamrotał Zenit. Jego rude baczki drgały, gdy skrobał piórem po arkuszach pergaminu. D˙zi-had si˛e u´smiechnał. ˛ Delektujac ˛ si˛e chwila˛ oczekiwania, przesunał ˛ wzrokiem po s´cianach zastawionych nagrodami zdobytymi przez Zenita na szkoleniu w GROM-ie — za Osobiste Przenoszenie Chrzcielnicy, 1017; za Szczególne Osia˛ gni˛ecia w Biegach na Orientacj˛e i Nawigacji, 1018; Medal Papy Jerza za Nadzwyczajna˛ Pobo˙zno´sc´ podczas Odpierania Ataku, 1018. . . ta litania robiła wra˙zenie. Nagród było wi˛ecej, lecz pomruk przerwał cisz˛e. Zenit schował pióro do uchwytu i podniósł wzrok. — Czym mog˛e słu˙zy´c szanownemu. . . ? — Zamilkł na widok wyszczerzonego m˛ez˙ czyzny w malarskim kitlu. Twarza˛ sier˙zanta wstrzasn ˛ ał ˛ skurcz, nagle opadły go uczucia obrzydzenia, nienawi´sci, wcia˙ ˛z obecnego w nim za˙zenowania z powodu psujacej ˛ dobre imi˛e WOP-u przera´zliwej niekompetencji D˙zi-hada. — PANU? — doko´nczył. Z twarzy odpłyn˛eła mu krew, czuł si˛e, jakby jaki´s duch wsadził mu palce do uszu. — My´slałem, z˙ e ty nie z˙ y. . . ehem, to znaczy. . . widz˛e, z˙ e przetrwałe´s szkolenie w GROM-ie? — wybakał ˛ strapiony. 157
D˙zi-had si˛e rozpromienił. — Wasza O´swiecono´sc´ , wykonałem powierzone mi zadanie. Troch˛e to potrwało, bo zagadka była trudna do rozszyfrowania, ale stało si˛e, jak pan przewidywał. — . . . ? — wykrztusił Zenit. — Byłem pracujacym ˛ w cieniu pionkiem zmagajacym ˛ si˛e z przeznaczeniem, ale wiara, która˛ pan we mnie pokładał, była uzasadniona. Nie zawiodłem pana. — Na wszystkich bogów, o czym ty. . . — Mam go, s´wiatobliwy ˛ sier˙zancie! — Masz kogo? Co´s ty zrobił. . . ? — Zenit j˛eknał, ˛ obawiajac ˛ si˛e najgorszego. Paniczny strach grał na jego nerwach jak na ksylofonie. Czy D˙zi-had rzeczywi´scie potrafił kogo´s aresztowa´c? Okrutny losie, na trzy dni przed tym, jak mógł raz na zawsze umy´c r˛ece od wszelkich sprawek tego bałwana. . . — Niegodziwca odpowiedzialnego za wywołanie Owczych Wojen. Zamkna˛ łem go w. . . Nie mów tego! — krzyknał ˛ Zenit w duchu. Nie wymawiaj słowa na „a”! Wszyscy, tylko nie ty! — . . . areszcie. Zenit oklapł zupełnie. „Aresztowanie, on dokonał aresztowania!” W tej samej chwili sier˙zant ujrzał blizny na czole D˙zi-hada i pojawił si˛e promyk nadziei. W wyniku otrzymania tak powa˙znej rany mo˙ze cierpie´c na halucynacje! — Twoja głowa! — wychrypiał, starajac ˛ si˛e, by jego głos nie brzmiał zbyt rado´snie. — Boli ci˛e? — To trwała pamiatka, ˛ prezent otrzymany podczas tej bezsensownej wojny. . . „Bogowie! On został m˛eczennikiem!” — . . . chocia˙z niewykluczone, z˙ e zaciałem ˛ si˛e przy goleniu. Ale to niewa˙zne. Prosz˛e ze mna,˛ poka˙ze˛ panu mojego je´nca, tego grzesznika, wroga sprawiedliwos´ci, nikczemnika. . . — Zamknij si˛e! — zaskrzeczał Zenit, kiedy D˙zi-had wyciagał ˛ go z fotela, podskakujac ˛ przy tym rado´snie. — Milcz! Pozwól mi si˛e zastanowi´c! — krzyknał, ˛ poda˙ ˛zajac ˛ niech˛etnie za rozradowanym Szlamem, który w podskokach opuszczał biuro. Je´sli z tym aresztowaniem b˛edzie co´s nie w porzadku, ˛ najdrobniejsza pomyłka w pergaminkowej robocie, najmniejsza niestosowno´sc´ , najmniej istotne naruszenie Najstarszych Zasad, to ten wi˛ezie´n wyleci przez frontowe drzwi szybciej ni˙z szczur wystrzelony z katapulty, pomy´slał sobie Zenit, wznoszac ˛ jednocze´snie błagalna˛ modlitw˛e. Prosz˛e, prosz˛e, prosz˛e. . . cho´cby jedna literówka!
158
***
Zacierajac ˛ pazury, wydajace ˛ przy tym odgłos podobny do ostrzenia narz˛edzia pracy przez seryjnego morderc˛e, który korzysta z topora, Flagit u´smiechnał ˛ si˛e diabolicznie pod nosem, po czym przygotował do zaj˛ecia si˛e jednym z, jak to Nabab okre´slił, „szczegółów”. Zachichotał, wypijajac ˛ od´swie˙zajace ˛ martini z lawa˛ (wstrza´ ˛sni˛ete, nie zmieszane), by nast˛epnie si˛egna´ ˛c po migotliwa˛ infernitowa˛ siateczk˛e. Szybko umie´scił ja˛ mi˛edzy rogami, kryształowe soczewki zawisły mu przed oczami, a szpony umysłu gotowały si˛e do kolejnej owocnej sesji AKL. Gołe stopy tuptały ochoczo przez mroczny korytarz w najgł˛ebszych podziemiach Cesarskiego Pałacu Fortecznego Cranachanu, mimo permanentnych ciemno´sci bez problemu odnajdujac ˛ drog˛e w labiryncie przej´sc´ . Zupełnie jakby dobrze wiedziała, dokad ˛ si˛e udaje, albo jakby kto´s (lub co´s) ja˛ prowadził. Obracajac ˛ si˛e na prawej nodze, skr˛eciła w lewo, podskoczyła i wyladowała ˛ z gracja˛ przed wielkimi d˛ebowymi drzwiami. Złowieszczy grymas przebiegł po dziewi˛ecioletniej twarzyczce, gdy dziewczynka energicznie zastukała w drzwi. — Odejd´z — odpowiedział głos ze s´rodka krzykiem wytłumionym nieco przez odrzwia potrójnej grubo´sci. Alea uniosła mała˛ piastk˛ ˛ e i zastukała ponownie. — Odejd´z, jestem zaj˛ety! Na twarzyczce pojawił si˛e wyraz gniewu, do´sc´ dobrze oddajacy ˛ grymas na pysku znajdujacym ˛ si˛e tysiac ˛ stóp pod nogami dziewczynki. Alea szybko si˛e opanowała, przybrała swoja˛ najbardziej niewinna˛ mink˛e i uchyliła drzwi. Pot˛ez˙ ny zamaskowany m˛ez˙ czyzna obrócił si˛e na krze´sle i spojrzał na ubrana˛ w czerwona˛ koszul˛e nocna˛ dziewczynk˛e, która zagladała ˛ przez uchylone drzwi. Model na stole za jego plecami zadr˙zał, kiedy tubalnym głosem oznajmił: — Wynocha. To nie przedszkole. — Ojej, nie, prosz˛e, ja nie chc˛e do przedszkola. Ja, ja. . . — Alea spojrzała na swoje stopy, dla lepszego wra˙zenia wychylajac ˛ je do s´rodka. — Och, panie Dyndała, sir. — Przymkn˛eła powieki. W rogu jednej z nich pojawiła si˛e samotna łza. — Przepraszam, czy mogłabym zobaczy´c mojego tatusia? — wyszeptała na progu słyszalno´sci. — Có˙z, ja. . . eee. . . Dziewczynka katem ˛ oka zauwa˙zyła prawie gotowy model na stole, wi˛ec Flagit wysłał jej limbiczny rozkaz okazania entuzjazmu — absolutnego, nieskr˛epowanego, tryskajacego ˛ entuzjazmu. — Oooch! — pisn˛eła, wskazujac ˛ na konstrukcj˛e z patyczków, sznurka i starych pudełek. — Pan to zrobił? Jakie s´liczne! To nowy zestaw do wieszania sy-
159
multanicznego? Trzydziestu naraz, o rany! Gdzie b˛edzie mój tata? Widziałam wszystkie pana. . . Rozpromieniła si˛e ukryta za czarna,˛ skórzana˛ kominiarka˛ twarz. Dziewczynka była jego fanka! ˛ — . . . podziwiam pana za to, jak jednym pociagni˛ ˛ eciem wajchy potrafi pan urzadzi´ ˛ c tak pi˛ekny pokaz synchronicznego dyndania. Czuj˛e wtedy, jak s´ciska mnie o tu. . . — Alea uderzyła si˛e w pier´s na wysoko´sci serca. — A teraz mój tata znajdzie si˛e na jednej z pana szubienic! Och, tutaj jest! Jestem taka podniecona! Czy mog˛e mu powiedzie´c, jak si˛e ciesz˛e? Pi˛eknie pana prosz˛e! — Gdy dziewczynka dostrzegła odpowiedni worek z piaskiem koło drzwi celi, zatrzepotała rz˛esami. Dyndała zmi˛ekł. — Oczywi´scie, z˙ e mo˙zesz si˛e z nim zobaczy´c, kochanie — za´cwierkał, otwierajac ˛ drzwi od celi Ryngrafa i wracajac ˛ do modelu, wzruszony naiwno´scia˛ swojej młodziutkiej fanki. Siadajac ˛ na krze´sle, nie zwrócił uwagi na cichy s´wist, który rozległ si˛e tu˙z przed tym, nim pi˛ec´ dziesi˛eciofuntowy worek z piaskiem uderzył go w tył głowy. W´sród hadesja´nskiej duchoty Flagit wybuchnał ˛ złowieszczym s´miechem, wyjał ˛ swojego oswojonego skałotocza z klatki i umie´scił na suficie jaskini. — Tatusiu, tatusiu! — pisn˛eła Alea, strzepujac ˛ piasek z rak; ˛ wbiegła do celi, rzuciła si˛e Ryngrafowi w ramiona i obj˛eła go mocno za szyj˛e. Dyndała upadł z łomotem na podłog˛e, błogo nie´swiadomy diabelnego wyrazu, jaki zago´scił teraz na twarzy małej dziewczynki w czerwonej koszuli nocnej. — Dobra, stary. Chcesz si˛e stad ˛ wydosta´c czy wolisz wzia´ ˛c udział w pokazie tego s´wira? — warkn˛eła, zaciskajac ˛ u´scisk na szyi ojca. — Aleo? — wykrztusił drukarz. — Co ty. . . ? — Tylko bez pyta´n! Wiejesz czy wisisz? Chcesz si˛e zmy´c czy nie? — Zachichotała złowrogo. — Oczywi´scie, wiele bym dał. . . — Ile? — Wszystko. Ale jak masz zamiar. . . — Absolutnie wszystko? — Tak, absolutnie wszystko. Co ty. . . ? — apelował do niej Ryngraf. — Zupełnie wszystko? — Tak. Zupełnie. . . — Bingo! — warkn˛eła Alea, odskakujac ˛ od ojca, w chwili gdy ze s´rodka podłogi w celi wyłoniły si˛e szczypce i czułki skałotocza. Zaraz za nimi ukazały si˛e pazury, rogi i głowa Flagita, który wyskoczył z dziury, schwycił Ryngrafa i zniknał ˛ w otworze po´sród cuchnacego ˛ powietrza i gruzu. Alea spokojnie zdj˛eła klucz z szyi, otworzyła drzwi celi, a przechodzac ˛ obok cielska Dyndały, zr˛ecznie odwiesiła mu klucz na pasek.
160
Le˙zacy ˛ w´sród szczatków ˛ swojego najnowszego modelu Egzekutor nie zdawał sobie sprawy, z˙ e b˛edzie musiał po´swi˛eci´c troch˛e wi˛ecej czasu na skompletowanie pełnej trzydziestki kryminalistów.
***
Na brzegu Kanału Transtalpejskiego nic si˛e nie działo, chocia˙z kilkuset robotników poganianych pejczami i nawoływaniami powinno wyciska´c z siebie siódme poty. Stosy kamieni, wiele jardów sznura kolczastego i sterta narz˛edzi — wszystko to znikło kilka minut po pojawieniu si˛e krasnoluda Guthry’ego, pozwolenia na budow˛e i worka pieni˛edzy. Wygladało ˛ to tak, jakby cały plac budowy zakasał spódnic˛e, pow˛edrował na szczyt Ciemnej Góry i tam osiadł z powrotem. A tam, w zwiazku ˛ z du˙zym zastrzykiem gotówki, prace szybko posuwały si˛e naprzód. Robotnicy zaskakiwali samych siebie, kiedy stajac ˛ oko w oko z cała˛ seria˛ nieprzekraczalnych terminów, patrzyli im bez zmru˙zenia oka prosto w twarz, a po przeliczeniu hojnych premii za ich niedotrzymanie ch˛etnie przyst˛epowali do pracy pełna˛ para.˛ Fioletowe wrzosy i miejscowe krokusy, z których słyn˛eła Ciemna Góra, znikn˛eły, a ich miejsce zajał ˛ nagi kamie´n. Prawie całe wzgórze otoczone zostało wysokim ogrodzeniem. Rozpalono ognie, z˙ eby wypali´c listowie, i ju˙z kilka godzin pó´zniej muskularni ludzie pracy mogli zacza´ ˛c wymachiwa´c kilofami na łysej pale starego Ciemniaka. Zacz˛eto ju˙z kła´sc´ fundamenty, miały te˙z pojawi´c si˛e piece, wychodzace ˛ naprzeciw rosnacemu ˛ zapotrzebowaniu na naprawy oskardów, wyklepywanie łopat i produkcj˛e komponentów. W sze´sc´ godzin osiagn˛ ˛ eli wi˛ecej ni˙z przez sze´sc´ tygodni pracy przy porcie. Guthry patrzył na goraczkowo ˛ uwijajacych ˛ si˛e wokół niego robotników i u´smiechał pod nosem. Oto pot˛ega pieniadza! ˛
***
„Pr˛et? Co to jest pr˛et?” Wielce Wielebny Hipokryt usilnie starał si˛e znale´zc´ odpowied´z na to pytanie po´sród smogu wypełniajacego ˛ jego mózg. Bez watpienia ˛ słyszał wcze´sniej o pr˛etach. Tylko kiedy? Na pewno nie na spotkaniach kółka koronkarzy. . . jak w ogóle miał uwierzy´c, z˙ e chodzi o igły „11p”. Ka˙zde dziecko wie, z˙ e przy wyrobie koronek nie u˙zywa si˛e igieł, ale szydełek! Setek szydełek!
161
D´zwi˛eki, jakie wydawał z siebie przegryzajacy ˛ si˛e przez s´cian˛e skałotocz, naprawd˛e doprowadzały Hipokryta do szału. Jak długo jeszcze maja˛ zamiar montowa´c t˛e klimatyzacj˛e? Z zamy´slenia wyrwało go gwałtowne otwarcie drzwi. Do s´rodka wpadli dyskutujacy ˛ zajadle Flagit z Nababem. Hipokryt wyprostował si˛e i ruszył przed siebie, gotów wydoby´c z Flagita prawd˛e. W porzadku, ˛ min˛eło sporo czasu, odkad ˛ ostatni raz wysłuchiwał spowiedzi, ale był pewien, z˙ e przypomni sobie te wszystkie drobne, subtelne pytanka pozwalajace ˛ wydoby´c prawd˛e na s´wiatło dzienne. Zwłaszcza biorac ˛ pod uwag˛e złocona˛ piusk˛e, która˛ trzymał w dłoniach. Wielebny nie miał watpliwo´ ˛ sci, z˙ e to co´s wi˛ecej ni˙z tylko prezent demona dla mamusi. — Mam uwierzy´c, z˙ e nic o tym nie wiedzieli? — warknał ˛ Nabab. Hipokryt podniósł dło´n, chcac ˛ klepna´ ˛c Flagita. — Nie wiedzieli, nie chcieli powiedzie´c — co za ró˙znica? To szale´ncy, mówi˛e ci. Wiwatowali, kiedy rzucałem nimi po s´cianach! — Tak wi˛ec nie zdobyłe´s dowodu na to, z˙ e to ja rozp˛etałem Owcze Wojny? — dopytywał si˛e Nabab. Hipokryt nadstawił uszu. — Czego si˛e spodziewałe´s? Pisemnych zezna´n, podpisanych i po´swiadczonych? — Daruj sobie sarkazm — warknał ˛ gniewnie Nabab. Plan wygrania wyborów brał w łeb na jego oczach. — Spoko. — Flagit u´smiechnał ˛ si˛e szeroko. — Wiesz, czego ci trzeba? Czego´s niepodwa˙zalnego i mocnego. W innym wypadku przejdzie Seirizzim. — Zostały trzy dni! — Nabab zazgrzytał z˛ebami. — To mało, ale damy rad˛e. — Z czym? Flagit wział ˛ gł˛eboki oddech i przystapił ˛ do wyja´sniania swojego planu. — PKiN! Co to za nazwa?! — odezwał si˛e po półgodzinie Nabab. — Doskonała. Nie b˛eda˛ niczego podejrzewa´c. — Daj spokój! — Podenerwowany Nabab przechadzał si˛e po pokoju. — Nie ˙ b˛eda˛ niczego podejrzewa´c? Czy ja wygladam ˛ na frajera? Zaden Cranachanin ze zdrowymi patrzałkami nie b˛edzie miał problemu z zauwa˙zeniem, z˙ e pod jego drzwiami powstaje cholerny pałac wakacyjny d’Abaloha. Zupełnie postradałe´s zmysły?! Stojacy ˛ w cieniu Hipokryt zadr˙zał. „O czym oni gadaja?” ˛ — Daj mi sko´nczy´c. — Flagit u´smiechnał ˛ si˛e z wy˙zszo´scia˛ i przygotował sobie martini z lawa.˛ — Nie b˛eda˛ niczego podejrzewa´c, poniewa˙z. . . — Oby´s miał w zanadrzu co´s mocnego! — warknał ˛ Nabab, po czym chwycił gotowego drinka. Hipokryt zgodził si˛e z nim w duchu, chwilowo odraczajac ˛ planowane przesłuchanie. 162
Flagit si˛e skrzywił. — . . . poniewa˙z mam pozwolenie na budow˛e. Wielebnemu opadła szcz˛eka. Złapał si˛e na tym, z˙ e z jakiego´s powodu znów my´sli o planie na bł˛ekitnym pergaminie. — Pisemne pozwolenie, bezpo´srednio od Rady Cranacha´nskiej. My´sla,˛ z˙ e krasnolud Guthry rozpoczał ˛ budow˛e kopuły o s´rednicy 65 pr˛etów, w której znajdzie si˛e zupełnie niewinne centrum rozrywkowe utrzymane w klimacie grozy. Jestem genialny! Gdyby sam d’Abaloh zjawił si˛e na inspekcj˛e budowlana,˛ nikt nawet nie mrugnałby ˛ okiem. Pomy´sleliby, z˙ e to po prostu jeden z elementów wystroju. Hipokryt potrzasn ˛ ał ˛ głowa,˛ czujac, ˛ z˙ e z wydziałem z˙ oładkowym ˛ jego organizmu jest co´s nie w porzadku. ˛ Nabab jednym haustem opró˙znił szklank˛e martini, zakaszlał i wykrztusił z siebie pytanie: — Jak ich przekonałe´s? Flagit przybrał demoniczny wyraz twarzy. — Pieniadze ˛ — odparł. — Je´sli dostana˛ ich wystarczajaco ˛ du˙zo, zrobia˛ wszystko. — Skad ˛ ty, u diabła, wziałe´ ˛ s ich a˙z tyle?! — Nabab si˛egnał ˛ po flaszk˛e z martini. — Kilka kasiarskich ekspedycji pu´sciło maszyn˛e w ruch, ale. . . — Flagit zamilkł, kiwnał ˛ palcem na Nababa, po czym ra´zno podszedł do drugich drzwi biura. Kiedy otworzył je ruchem palca, ich oczom ukazały si˛e liczne prasy drukarskie odbijajace ˛ szelagowe ˛ banknoty, których setki i tysiace ˛ suszyły si˛e na sznurkach u sufitu. Za lasem pieni˛edzy mo˙zna było dostrzec trupiobladego Ryngrafa haruja˛ cego nad kolejna˛ matryca.˛ Nabab stał przez chwil˛e jak skamieniały, po czym wrzasnał ˛ i zatrzasnał ˛ drzwi. — Kompletnie ci odbiło??? Skad ˛ on si˛e tu wział? ˛ Wiesz, co zrobi z toba˛ UOP, je´sli znajda˛ u ciebie nielegalnie wymigujacego ˛ si˛e od tortur pot˛epie´nca? Moga˛ łatwo wy´sledzi´c. . . Nababowi nie podobał si˛e szeroki u´smiech, jaki wypełzł na usta Flagita. — Bez obaw, nie wy´sledza˛ go. — Ale jak, on jest. . . Nie! Chyba nie. . . ? Flagit pokiwał głowa.˛ — Pakt?! — wrzasnał ˛ Nabab. — Przecie˙z. . . przecie˙z znasz zasady! — Kilka paktów w słusznej sprawie jeszcze nikomu nie zaszkodziło zbyt powa˙znie. . . — Kilka?! — Oczy Nababa wyszły z orbit, jakby jego głowa miała lada moment eksplodowa´c. — Ilu? — Włacznie ˛ z nim — zaczał ˛ Flagit, wskazujac ˛ na drzwi, za którymi pracował drukarz — có˙z, sam nie wiem, czy pozostali licza˛ si˛e jako pakty, to raczej co´s 163
w rodzaju ciagłego ˛ op˛etania. Absolutna Kontrola Limbiczna, próbowałem ci to wyja´sni´c. . . — Ilu? — Trzech, nie liczac ˛ Wielebnego. . . — Duchowny!? Tutaj!? — Ka˙zda sylaba ociekała histeria.˛ — A jak my´slisz, skad ˛ wziałem ˛ pierwsze narz˛edzie do telewpływania, co? Przysłali za zaliczeniem pocztowym? Hipokryt trzasł ˛ si˛e w kacie, ˛ obserwujac, ˛ jak oba demony denerwuja˛ si˛e coraz bardziej. — Cel u´swi˛eca s´rodki — warknał ˛ Flagit. — Powiniene´s by´c mi wdzi˛eczny. — Wdzi˛eczny? Za ryzykowna˛ gr˛e z moja˛ kandydatura? ˛ Je´sli kto´s si˛e o tym dowie, wylec˛e z hukiem. . . Z palcami nóg Hipokryta przysłuchujacego ˛ si˛e narastajacej ˛ w´sciekło´sci Nababa zacz˛eło dzia´c si˛e co´s dziwnego. Jego kostki napi˛eły si˛e, a podeszwy stóp nagle zapragn˛eły biec. Próbował je powstrzyma´c. Próbował, ale mu si˛e nie udało. W ułamku sekundy zerwał si˛e na równe nogi i wymknał ˛ przez uchylone drzwi, odruchowo biorac ˛ ze soba˛ wyszywana˛ złoto piusk˛e. Wielebny zbiegł po schodach i w p˛edzie wypadł na gwarne ulice Mortropolis. — Twoje wyborcze perspektywy zdechły, kiedy zignorowałe´s pot˛eg˛e telewpływu. . . Ale nawet je´sli Seirizzim wygra, nie b˛edziemy musieli martwi´c si˛e tym przez wieki wieków. Gdy tylko na górze wszystko b˛edzie gotowe, zdob˛edziemy wolno´sc´ . Całkowita˛ wolno´sc´ ! — Jak to? — Eee. . . no. . . wielka wdzi˛eczno´sc´ d’Abaloha spowoduje, z˙ e nie b˛edziemy musieli przejmowa´c si˛e takimi drobiazgami jak praca. B˛edziemy ustawieni. — Dopóki kto´s nie odkryje twojego pupilka — zauwa˙zył Nabab uszczypliwie. — Nie ma problemu. Drzwi sa˛ zawsze zamkni˛ete, nie ucieknie. — A klecha? — Spoko. Jest tam. — Flagit wykonał szeroki gest pazurem. — Gdzie? — warknał ˛ Nabab, rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e na pró˙zno. — Tam! — Oblicze Flagita wykrzywiło si˛e w sposób, do jakiego bez watpie˛ nia nie było stworzone, gdy on tak˙ze rozejrzał si˛e po przera˙zajaco ˛ pustym magazynie. Zadr˙zał, by nast˛epnie rzuci´c si˛e w te p˛edy przez drzwi, zbiec po schodach i ci˛ez˙ ko dyszac, ˛ wypa´sc´ na ulic˛e. Stał na szeroko rozstawionych nogach i odpychał na boki pot˛epione dusze, starajac ˛ si˛e wypatrzy´c uciekajacego ˛ Hipokryta. W owej chwili co´s w jego wn˛etrzu skr˛eciło si˛e i zacisn˛eło. Po raz pierwszy w z˙ yciu trzewia demona poznały, co znaczy prawdziwe przera˙zenie.
Rozdział szósty Rozbudzona podejrzliwo´sc´
Je´sli Wielce Wielebnemu Hipokrytowi III zdawało si˛e, z˙ e biuro Flagita to przykład piekielnego bałaganu, jego słownictwo mogłoby okaza´c si˛e niewystarczajace ˛ do opisania reszty s´ródmie´scia Tumoru. Kilka sekund po wydostaniu si˛e z jaskini demona Hipokryt znalazł si˛e po´sród rzeki dusz, mknacych ˛ gwarnymi, zatłoczonymi ulicami bez z˙ adnego celu, z pot˛epie´nczym wrzaskiem na ustach. Po obu stronach ulicy duchowny dostrzegał w przelocie tortury. Wyszczerzone diabły uzbrojone w płonace ˛ pióra d´zgały nimi ofiary pomi˛edzy łopatki, skazujac ˛ je na stulecia nieustannego sw˛edzenia, podczas gdy inne demony kr˛epowały nieszcz˛es´nikom r˛ece. Piekielne istoty obserwowały podnieconych pot˛epie´nców s´ciskajacych ˛ w dłoniach kupony loteryjne, po czym wyciagały ˛ z kapelusza numerki i oznajmiały: — Zwyci˛ezca˛ został posiadacz kuponu. . . z numerem. . . nie, nie tym! Miło´snicy zwierzat ˛ z wiecznym przera˙zeniem musieli patrze´c, jak koła czterdziestotonowego wozu posuwaja˛ si˛e w stron˛e ich ulubionego sze´sciodniowego kociaka przyszpilonego do drogi. Potoki zmarłych p˛edziły ulicami Tumoru na złamanie karku, a˙z do kolejnej zmiany m˛eczarni, wirujac ˛ na zakr˛etach i mknac ˛ prowadzacymi ˛ donikad ˛ uliczkami. Hipokryt rozgladał ˛ si˛e wokół przera˙zony, lecz jednocze´snie urzeczony miriadami tortur dostrzeganych po drodze, a˙z w ko´ncu dotarł do bramy Stoczni Flegeto´nskiej. W ka˙zdym razie wydawało mu si˛e, z˙ e to brama, dopóki ta nie przemówiła. — Paszmort! Hipokryt podniósł oczy i zatrwo˙zony powiódł wzrokiem za niepokojaco ˛ muskularna˛ r˛eka,˛ która towarzyszyła palcom zaciskajacym ˛ si˛e na jego gardle. — . . . ? — j˛eknał. ˛ — Paszmort — powtórzyło co´s z r˛eka˛ w czerwonobiałe paski. — No ju˙z, gdzie go masz? Potrzebujesz przepustki, z˙ eby móc tu harowa´c. — Dla podkre´slenia
165
wagi tych słów r˛eka wzmocniła u´scisk na szyi Wielebnego. — Nie ma przepustki, nie ma harówki. — P. . . p. . . ? — zaczał ˛ Hipokryt, dostrzegajac ˛ katem ˛ oka wielkie maszyny, wokół których w goracym, ˛ s´mierdzacym ˛ potem powietrzu uwijały si˛e liczne, g˛esto smagane biczami dusze. — Nie masz, co? — warknał ˛ korpus bezpiecze´nstwa. — Powinienem si˛e domy´sli´c. Nie wygladasz ˛ na takiego, co zasługuje na rozkosze stoczni. Spadaj do własnych tortur, łajzo! — R˛eka zamachn˛eła si˛e, by odrzuci´c Wielebnego. — Za. . . zaczekaj! — wrzasnał ˛ Hipokryt. — Jakich tortur? — Ach, zgubiłe´s si˛e? Zabra´c ci˛e do Urz˛edu Ochrony Piekła? Wielebny poczuł lodowate dreszcze. UOP? Tak wi˛ec to, co słyszał w seminarium, było prawda.˛ Mieli tu własne siły porzadkowe, ˛ diabły patrolujace ˛ teren. Hipokryt był oszołomiony. Ale jeszcze bardziej oszołomiło go to, co zamierzał zrobi´c. Bez najmniejszych skrupułów ocenił sytuacj˛e, rozejrzał si˛e, czy w pobli˙zu nikt si˛e nie kr˛eci, i odparł: — Nie, nie trzeba. UOP jest wystarczajaco ˛ zaj˛ety i beze mnie. Musiałem zabładzi´ ˛ c. My´slałem, z˙ e tutaj sa.˛ . . tego, no. . . blu´zniercy. — Cz˛es´c´ umysłu Hipokryta krzykn˛eła ostrzegawczo, chyba ju˙z za długo przebywał tu na dole. Po raz pierwszy w z˙ yciu rzeczywi´scie skłamał. I co gorsza, nie okazało si˛e to specjalnie trudne. — Blu´zniercy? Nie słyszałem. To nowo´sc´ ? Hipokryt dyndał z˙ ało´snie kilka cali nad ziemia.˛ — Ta. . . tak — wyjakał. ˛ — Dopiero co zostałem prze. . . przeniesiony. Drugie kłamstwo! — A skad? ˛ — Eee. . . eee. . . z podpalaczy. — Serio? Nigdy bym. . . Znasz mo˙ze Ry´ska Knota, ksywa Zapalniczka? ´Swietny był z niego facet, ale po tym wypadku. . . — Ehem, nie. . . to du˙ze miejsce. To twój kumpel? — Mój? Ha, nie. Kiedy´s usiłował dosta´c si˛e tu na lewo. — Niedługo tam wróc˛e — ponownie skłamał Hipokryt. — Co´s mu przekaza´c? — Nie, po prostu pozdrów go ode mnie — mruknał ˛ korpus bezpiecze´nstwa, puszczajac ˛ Wielebnego, który natychmiast rzucił si˛e do ucieczki. Hipokryt wbiegł w ciagn ˛ acy ˛ ulicami tłum i dał si˛e ponie´sc´ fali dusz. My´slał o odkrytej wła´snie u siebie zdolno´sci łgania i o tym, w jakiej sytuacji si˛e znalazł. Pewne pytania nie dawały mu spokoju. Gdzie jest? Dlaczego wła´snie tu? A je´sli to jest wła´snie to miejsce, które ma na my´sli, to dlaczego nie przydzielono mu z˙ adnych tortur? Wział ˛ zakr˛et w pełnym biegu, stracił równowag˛e i si˛e zachwiał. Noga˛ zahaczył o niewielki futerał na skrzypce, potknał ˛ si˛e i wyladował ˛ na kolanach pewnego bardzo znudzonego muzyka. 166
— Bra´c go! — wrzasnał ˛ podstarzały artysta, który podniósł si˛e z kucków i rzucił na Hipokryta. Zaraz za nim pomknał ˛ zapuszczony m˛ez˙ czyzna z przylepionym do ust szerokim u´smiechem. Błyskawicznie przetrzasn˛ ˛ eli kieszenie Hipokryta, nie znale´zli w nich jednak niczego interesujacego. ˛ — Có˙z, mam nadziej˛e, z˙ e było warto — burknał ˛ artysta, na powrót kucajac ˛ w małej bocznej uliczce. — Przepraszam? — zapytał Hipokryt, gdy˙z ju˙z podniósł si˛e ze skrzypka. — Co było warto? — Nie potrafił powstrzyma´c ciekawo´sci. — Niezły pakt, co? — mruknał ˛ m˛ez˙ czyzna z przylepionym do twarzy wyrazem błogo´sci i zachwytu. — Lepszy ni˙z dwadzie´scia cztery lata nieprzerwanej rozkoszy, no nie? — Stul pysk, Fałst! — uciszył go artysta. Hipokryt potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Pakt? — szepnał. ˛ Jakby w odpowiedzi, skrzypek dramatycznym gestem ujał ˛ w palce smyczek i wydobył z instrumentu wrzaskliwe tremolo rozrzucone po kilku rejestrach. Harmonia uderzyła w uszy Wielebnego, rozrywajac ˛ mu b˛ebenki pi˛es´ciami finałowego glissandowego crescenda Erotycznej Symfonii b-moll Queazxa. Ka˙zdy cho´c odrobin˛e znajacy ˛ si˛e na postmodernistycznych, neoklasycystycznych utworach symfonicznych rozpoznałby w tych czterech taktach na dziewi˛ec´ ósmych najtrudniejsza˛ technicznie palcówk˛e w historii gry na skrzypcach. — Au! Co za hałas! — Hipokryt zasłonił uszy r˛ekami. Na ozdobionej kozia˛ bródka˛ twarzy skrzypka pojawił si˛e wyraz niesmaku. — Profanie! — Oskar˙zycielsko wymierzył smyczkiem w nos Wielebnego. — Nigdy nie słyszałe´s muzyki? — Słyszałem wrzaski gotowanego kota i były bardziej melodyjne od twojego grania! — To była doskonało´sc´ , stary — warknał ˛ skrzypek. — Nikt nie gra tego lepiej. I nigdy nie zagra! — Wymierzył kopniaka stosowi szmat le˙zacych ˛ na ziemi. Szmaty drgn˛eły, pokazały brzydki gest s´rodkowym palcem i z powrotem si˛e uspokoiły. — Trudno ci to przełkna´ ˛c, co, Queazx? W odpowiedzi znów pojawił si˛e palec. Artysta zwrócił si˛e do Hipokryta. — Naprawd˛e przykre. Ten sprzedał swoja˛ dusz˛e za mo˙zliwo´sc´ stworzenia najtrudniejszego technicznie utworu muzycznego w dziejach, a ten oddał swoja˛ za umiej˛etno´sc´ wykonywania go. Trafili obaj tutaj, gdzie nie maja˛ z˙ adnej publicznos´ci. — A. . . ale jak? — j˛eknał ˛ Hipokryt, nie dowierzajac ˛ swym uszom pomimo wielu dekad s´cisłego przestrzegania „Szkolenia w wierze”. — To proste. Zdecydowanie zbyt proste. Wystarczy trzykrotnie szepna´ ˛c swoje najwi˛eksze marzenie do ucha miejscowego diabła i — sruuu! — ju˙z ci˛e maja.˛ Za167
nim si˛e zorientujesz, jeste´s tutaj, bezdomny, nietorturowany, a praw masz tyle co nieprzytomna stonoga w aferze z eutanazja.˛ Jeste´smy Nielegalnymi Imigrantami Hadesji. Szcz˛eka Hipokryta zawisła na wysoko´sci jego mostka. — A ty za co tu jeste´s? — wymamrotał. — Za tradzik ˛ — przyznał artysta, którego skóra przypominała pupci˛e niemowl˛ecia po kontakcie z zasypka.˛ — Jak na moje oko wygladasz ˛ nie´zle. — Ha! Ale to było straszne! Nie mogłem sobie pozwoli´c na nagie modelki, a nu˙z by zauwa˙zyły. Byłem zrozpaczony, moja kariera chyliła si˛e ku upadkowi. Wi˛ec zrobiłem to. . . — Ponuro zdjał ˛ pokrowiec z trzymanego w r˛ece obrazu. Hipokryt ujrzał ledwie rozpoznawalny autoportret artysty, z twarza˛ obsypana˛ ropiejacymi, ˛ olejnymi wrzodami i pryszczami. — Trafiaja˛ tu wszyscy. — Wskazał na jeszcze jedna˛ kup˛e szmat. — To jest najbogatszy człowiek s´wiata. Oddał dusz˛e za banknot o nominale dziesi˛eciu milionów szelagów, ˛ a umarł bez grosza. Nikt nie miał do´sc´ drobnych, z˙ eby mu wyda´c. Niepokojace ˛ pytanie pojawiło si˛e w głowie Wielebnego w tej samej chwili, kiedy zadał mu je skrzypek. — A ty jak tu trafiłe´s? Za co? — Ja. . . ja. . . — Spu´scił wzrok na swoje sandały. — Za rozpust˛e — wyznał. — Nie! — zakrzykn˛eli chórem pozostali nieszcz˛es´nicy. — Tak. Za „Seksowne nimfy jadace ˛ na oklep na kucach do polo.” — Nie! — powtórzył artysta. Hipokryt skinał ˛ głowa.˛ — Ale˙z nie — nalegał malarz. — To znaczy, nikt nigdy nie sprzedał duszy za rozpust˛e. . . — Ja tak — przerwał mu Fałst. — Mówiłe´s mi, z˙ e to były orgie — wtracił ˛ si˛e skrzypek. — No tak, ale było w nich troch˛e grzesznej rozpusty. — Zapuszczony osobnik u´smiechał si˛e lubie˙znie. — Przypominasz sobie, czego chciałe´s najbardziej? Jaka jest ostatnia rzecz, która˛ pami˛etasz? — zwrócił si˛e malarz do Hipokryta. — Wiernych — j˛eknał. ˛ — Powiedziałem, z˙ e oddałbym wszystko za wiernych! Zawsze pragnałem ˛ zbawi´c cho´c jedna˛ dusz˛e! Fałst wybuchnał ˛ gło´snym s´miechem, lecz skrzypek szybko kopnał ˛ go w z˙ ebra. — No i wpadłe´s, stary! Powietrze przeciał ˛ nagle ogonopodobny bicz, owinał ˛ si˛e wokół kostki wycia˛ gni˛etej nogi skrzypka i pociagn ˛ ał ˛ go. Muzyk obrócił si˛e, runał, ˛ po czym na plecach poleciał w stron˛e trzech pot˛ez˙ nych, pokrytych czarna˛ łuska˛ istot, które zbli˙zały si˛e w stron˛e Nielegalnych Imigrantów z bardzo konkretnymi zamiarami.
168
— UOP! — pisnał ˛ artysta, chwytajac ˛ swój portret i ruszajac ˛ biegiem w mała˛ boczna˛ uliczk˛e. — Kry´c si˛e! Wstrza´ ˛sni˛ety Hipokryt zobaczył, jak wysokie na trzy stopy demony potrzasaj ˛ a˛ wiszacym ˛ głowa˛ w dół skrzypkiem w poszukiwaniu jego paszmortu. Z przera˙zeniem przygladał ˛ si˛e, z jaka˛ rado´scia˛ diabły igraja˛ z nieszcz˛es´nikiem, jak ich pyski rozdziera hała´sliwa, dzika wesoło´sc´ , wypełniajaca ˛ powietrze krzykami demonicznego zachwytu. Z bocznej uliczki bez ostrze˙zenia wysun˛eła si˛e r˛eka, która chwyciła Hipokryta za gardło i wciagn˛ ˛ eła go w mrok. — Chod´z — warknał ˛ artysta. — Za mna! ˛ Hipokrytowi nie trzeba było dwa razy powtarza´c. Podkasał habit i pobiegł co sił w nogach, uskrzydlony przera˙zeniem, uciekajac ˛ od siejacych ˛ zniszczenie funkcjonariuszy Urz˛edu Ochrony Piekła. Paniczny strach ciagn ˛ ał ˛ mocno za struny słusznego oburzenia przecinajace ˛ wzdłu˙z i wszerz jego rozgoraczkowany ˛ umysł, a palec bo˙zego gniewu z przekonaniem kiwał na t˛e cz˛es´c´ duszy Hipokryta, która wcia˙ ˛z nale˙zała do niego, wyzywajac ˛ go: Kim jeste´s? Człowiekiem czy Mysza,˛ Duchownym czy Gryzoniem? W chwili gdy skrzypek z wrzaskiem przeleciał nad jego głowa˛ i rozpłaszczył malarza na przeciwległej s´cianie, co´s w gł˛ebi Hipokryta wyciagn˛ ˛ eło z przysłowiowego zanadrza przysłowiowa˛ r˛ekawic˛e i ruszyło na mdłe, sentymentalne, strachliwe cz˛es´ci jego osobowo´sci, po czym rado´snie przetrzepało je po g˛ebach. Hipokryt przyłapał si˛e na tym, z˙ e zakasuje r˛ekawy, zaciska pi˛es´ci i nawet zgrzyta z˛ebami dla lepszego efektu. Niewa˙zne, jak sa˛ wielcy, postanowił w duchu, niewa˙zne, jak bardzo krzycza,˛ tupia,˛ narzekaja˛ i jak okropne maja˛ usposobienie, on nie pozwoli im wybudowa´c tego pałacu. O nie! Wymy´sli sposób, z˙ eby ich powstrzyma´c. W ko´ncu znalazł si˛e ju˙z w Hadesji, bez wiernych, pozbawiony nadziei na sp˛edzenie reszty n˛edznego z˙ ycia na rozmowach ze szczurami. Nie mogło mu si˛e przydarzy´c nic gorszego, prawda? Nad jego głowa˛ sklepienie przeci˛eła płachta ognia i nagle, bez ostrze˙zenia, zacz˛eły pada´c płomienie. Ulice błyskawicznie stan˛eły w ogniu. Znowu zaczynało gromi´c. Hipokryt umknał ˛ z ulicy i postanowił poczeka´c, a˙z sko´ncza˛ si˛e fajerwerki. Wtedy to wła´snie, kiedy obserwował, jak karmazynowe smugi płomieni wypalaja˛ kamienne podło˙ze, zauwa˙zył, z˙ e w kieszeni jego habitu dzieje si˛e co´s dziwnego. Promieniujace ˛ z niej dziwne ciepło rozlało si˛e po ciele Wielebnego, przesa˛ czajac ˛ si˛e przez materiał, jakby jaki´s mały gryzo´n dostał si˛e do s´rodka, nasiusiał i umknał. ˛ Z kieszonki promieniowała te˙z dziwna po´swiata. Hipokryt nerwowo si˛egnał ˛ do kieszeni. Poczuł pod palcami rozgrzany metal, chwycił go wi˛ec i wyszarpnał. ˛ Z cz˛es´ciowo zduszonym skowytem zdumienia spojrzał na splecione złote nici piuski le˙zacej ˛ u jego stóp i wstrzasn ˛ ał ˛ nim fakt, z˙ e 169
fosforyzuja˛ rado´snie po´sród mroków oberwania płomieni. Gł˛eboko wewnatrz ˛ dr˙zacego, ˛ zatrwo˙zonego serca Flagita banda dr˛eczacych ˛ watpliwo´ ˛ sci zebrała si˛e do kupy i plotkowała niczym przekupki, z ponura˛ rozkosza˛ kiwajac ˛ oskar˙zycielsko palcami. Hipokryt zginał ˛ w zewn˛etrznym s´wiecie, mo˙ze by´c wsz˛edzie, ale to niewa˙zne, powtarzał sobie demon. — To niewa˙zne! — powtarzał tak˙ze Nababowi. — Co? Jak mo˙zesz tak mówi´c?! A co si˛e stanie, je´sli dorwie go UOP? — A niech go sobie dorywa. Nielegalni Imigranci gina˛ ka˙zdego dnia. Nie dojda˛ po jego s´ladach do nas! — warknał ˛ Flagit, majac ˛ nadziej˛e, z˙ e mówi to z wi˛ekszym przekonaniem, ni˙z w rzeczywisto´sci z˙ ywi. — Nie potrzebujmy go. Spełnił ju˙z swoje zadanie. — Demon znaczaco ˛ zamachał siatka˛ AKL. — Ale b˛edzie sypał. Zrujnuje nas! — Niech sobie sypie. Nikt mu tu nie uwierzy. — Jak mo˙zesz tak mówi´c? — Nabab j˛eknał, ˛ nerwowo przebierajac ˛ pazurami. — Poniewa˙z Wielebni nie potrafia˛ kłama´c. Zapomnij o nim, nic nam z jego strony nie grozi. A kiedy pałac b˛edzie gotowy, b˛edziemy ustawieni po wsze czasy. Spadaj ju˙z, mam co´s do zrobienia. — Flagit fachowym ruchem nało˙zył sobie AKL na głow˛e i umiejscowił ja˛ mi˛edzy rogami. Nababowi nie trzeba było tego dwa razy powtarza´c. Chciał znale´zc´ si˛e jak najdalej od tego szalonego demona. Cała ta gadanina o pałacach i umysłowej kontroli to za du˙zo dla niego. Musiał znów zaja´ ˛c si˛e czym´s, co rozumiał: zacie´snianiem p˛etli wokół szans Seirizzima. Trzeba działa´c szybko. . . miał tylko nadziej˛e, z˙ e nie jest za pó´zno na eskalacj˛e działa´n. Tymczasem w magazynie Flagit skoncentrował wzrok na dwóch srebrnych dyskach zwisajacych ˛ z siatki i si˛egnał ˛ swym telewpływnym umysłem. Raz jeszcze jego my´sli eksplodowały strumieniem aktywnej s´wiadomo´sci, przemkn˛eły przez tysiac ˛ stóp litej skały i przywarły do współczulnej sieci otaczajacej ˛ o´srodkowy układ limbiczny pewnego in˙zyniera budowlanego. Ale nie tylko krasnolud zauwa˙zył przepływ energii umysłowej.
***
W zaciemnionym pomieszczeniu wielkiej czarnej wie˙zy na drugim ko´ncu Mortropolis pewien diabeł wpatrywał si˛e w du˙zy obsydianowy kryształ. Malutkie s´wiatełka błyskały regularnie, kiedy płachta zieleni omiatała ekran, wykrywajac ˛ ka˙zda˛ bezcielesna˛ aktywno´sc´ pomi˛edzy Hadesja˛ a s´wiatem zewn˛etrznym. Była to główna siedziba Wojerystycznej Kontroli Ruchu w Mortropolis, choreograficzne centrum, na którym cia˙ ˛zyła odpowiedzialno´sc´ za koordynacj˛e całego 170
hadesja´nskiego przemysłu turystycznego. Tak wiele diabłów i demonów opuszczało swoje cielesne powłoki, by na dwa czy trzy tygodnie op˛eta´c cudze, z˙ e kto´s musiał upewnia´c si˛e, z˙ e wracaja˛ do wła´sciwych ciał. Ka˙zde z małych s´wiatełek reprezentowało jednego diabła i było oznaczone zło˙zonym ciagiem ˛ numerów identyfikacyjnych. Ka˙zde, z wyjatkiem ˛ tego jednego. — Wrócił! — pisnał ˛ demon Dajmon, wskazujac ˛ na ekran. — Po raz pi˛etnasty w tym tygodniu. Góra czarnych łusek zakotłowała si˛e i dowódca ju˙z stał koło niego, wpatrujac ˛ si˛e w jasny, nieoznaczony punkt. — Wrzu´c triangulacj˛e — warknał ˛ do Dajmona. — Przyci´snij go. Pazury goraczkowo ˛ uderzyły w panel ekranu kontrolnego, wywołujac ˛ rozwijane menu bezpo´sredniego dost˛epu. — Przekl˛ete pokatne ˛ biura podró˙zy! — zaklał ˛ dowódca. — Dorwij go! Demon Dajmon wklepywał szalone instrukcje i uruchamiał cała˛ seri˛e programów namierzajacych. ˛ Za jego plecami dowódca krzywił si˛e i uragał ˛ zielonemu punkcikowi. Punkcik nagle zgasł. — Masz go? — Dowódca potrzasn ˛ ał ˛ Dajmona za ramiona. — No? ´ — Zniknał ˛ za szybko, z˙ ebym mógł ustali´c dokładna˛ tras˛e. Sródmie´ scie Tumoru to jedyny namiar, jaki zdobyłem — przyznał zdenerwowany demon. Dowódca krzyknał ˛ co´s wysoce niecenzuralnego i si˛e oddalił. — Miej oczy szeroko otwarte. Musz˛e go dorwa´c!
***
— . . . i to była ta najwa˙zniejsza informacja, która doprowadziła mnie do niego. Arogancja tego człowieka, który drukował swoje nazwisko na pierwszych stronach podburzajacych, ˛ prowokacyjnych tomów. To gorsze, ni˙z gdyby zostawił swoja˛ wizytówk˛e! — oburzał si˛e pobo˙zny posterunkowy Szlam D˙zi-had. W podskokach przemierzał kr˛ete korytarze Cesarskiego Pałacu Fortecznego, prowadzac ˛ s´wiatobliwego ˛ sier˙zanta Zenita do swojego wi˛ez´ nia. Tradycja nakazywała, by sier˙zant udał si˛e na przesłuchanie schwytanego zbrodniarza w towarzystwie funkcjonariusza, który go ujał. ˛ D˙zi-had dr˙zał z podniecenia na my´sl o czekajacej ˛ go pergaminkowej robocie. Funkcjonariusz, który dokonał aresztowania. . . pobo˙zny ´ posterunkowy Szlam D˙zi-had! Cwiczył to tysiace ˛ razy, upewniajac ˛ si˛e, z˙ e zdoła zmie´sci´c wszystko w niewielkiej rubryczce tak, aby było czytelne — i teraz jego marzenia miały si˛e spełni´c. Pierwsze aresztowanie! Kipiac ˛ entuzjazmem, skr˛ecił za róg i przeszedł do szczegółowego opisu aresztanta. Mówił od przeszło dziesi˛eciu minut, zasypujac ˛ sier˙zanta informacjami o ło171
trze i rzadko tylko robiac ˛ przerw˛e dla nabrania oddechu. Zenit z ka˙zda˛ chwila˛ stawał si˛e coraz pos˛epniejszy i bardziej przygaszony. Sprawa była prowadzona wła´sciwie, nie mógł znale´zc´ z˙ adnej technicznej podstawy do zwolnienia wi˛ez´ nia. Pozostawała nadzieja, z˙ e D˙zi-had spieprzył dokumentacj˛e. — Jeste´smy na miejscu! — obwie´scił Szlam, zatrzymał si˛e i zapukał energicznie do drzwi. Usłyszawszy jaki´s pomruk ze s´rodka, przekr˛ecił klamk˛e i wszedł, dokładnie w chwili, gdy Dyndała usiłował podnie´sc´ si˛e z podłogi. Egzekutor potarł si˛e przez czarna˛ opo´ncz˛e po tyle głowy, spojrzał gniewnie na resztki miniaturowej szubienicy i ryknał. ˛ — Nie wstawaj — powiedział D˙zi-had nie´swiadom swojej zarozumiało´sci. — Nie kr˛epuj si˛e, odpoczywaj, przyszli´smy do tego drukarza Ryngrafa. T˛edy — zwrócił si˛e do Zenita, tak jakby ten nie wiedział, gdzie sa˛ cele. „Wieszak” Dyndała spróbował uspokoi´c m˛etne my´sli i spojrzał zadziwiony na pi˛ec´ dziesi˛eciofuntowy wór z piaskiem na podłodze. Jego próby zrozumienia, co tu si˛e wła´sciwie stało, zakłócił oburzony skowyt od strony cel. — Gdzie on jest?! — wrzeszczał D˙zi-had, biegnac ˛ w stron˛e Dyndały z uniesionymi pi˛es´ciami. — Co´s z nim zrobił? Gdzie mój wi˛ezie´n? — H˛e? — mruknał ˛ Egzekutor, przenoszac ˛ wzrok z połamanych patyczków na worek i z powrotem. — Wi˛ezie´n? — Tak, to wła´snie powiedziałem. Nie dalej jak pół godziny temu przyprowadziłem tu grzesznika pierwszego stopnia, a teraz go nie ma! — D˙zi-had czuł, z˙ e jego przyszło´sc´ w WOP-ie staje pod znakiem zapytania. Czym sobie na to zasłuz˙ ył? Wszystko odbyło si˛e w zgodzie z Ksi˛ega.˛ — Gdzie on jest? — Nie. . . nie pami˛etam — wyj˛eczał Dyndała, ofiara powa˙znego wstrza´ ˛snienia mózgu. ´ atobliwy Swi ˛ sier˙zant Zenit zasłonił usta dło´nmi, z trudem powstrzymujac ˛ si˛e od s´miechu. — Czy on miał na sobie czerwona˛ koszul˛e nocna? ˛ — zapytał zamroczony Dyndała. — Gdyby miał, to aresztowałbym go za co´s innego. Kiedy go przyprowadziłem, miał z˙ ółte r˛ece i wybrudzony tuszem kitel. Pami˛etasz? Dyndała pokr˛ecił głowa,˛ a Zenit zrobił si˛e jeszcze czerwie´nszy od powstrzymywanej rado´sci i zazdro´sci, z˙ e on nie wpadł na ten pomysł. Jak najskuteczniej powstrzyma´c D˙zi-hada przed dokonaniem aresztowania? Zgubi´c podejrzanego. Genialne! Egzekutor dostanie za to podwy˙zk˛e. — Kto tu rzadzi? ˛ — zapytał D˙zi-had, gniewnie tupiac ˛ sandałem w podłog˛e. Dyndała podrapał si˛e po kominiarce. — Eee. . . komandor Tojad zwany Mocnym, ale nie sadz˛ ˛ e, z˙ eby był szczególnie zadowolony z. . . — Racja, mnie te˙z si˛e wydaje, z˙ e rozsierdza˛ go wie´sci o zaniedbaniach ochrony budynku! — wykrzyczał Szlam, po czym obrócił si˛e na pi˛ecie i zwrócił do 172
zagryzajacego ˛ palce, purpurowego na twarzy Zenita. — Wasza Wy´smienito´sc´ , sir, dopuszczono si˛e tu karygodnego niedbalstwa. Niezwłocznie zajm˛e si˛e ta˛ sprawa.˛ Widz˛e, jak bardzo to pana poruszyło. Zenit mógł tylko przytakna´ ˛c oraz modli´c si˛e, z˙ eby D˙zi-had szybko sko´nczył, bo w innym razie mo˙ze nie wytrzyma´c ci´snienia narastajacego ˛ mu w z˙ ebrach i rzuci´c si˛e na podłog˛e, wymachujac ˛ r˛ekami i nogami oraz zrywajac ˛ boki ze s´miechu. Pobo˙zny posterunkowy Szlam D˙zi-had poło˙zył sobie dło´n na sercu, wbił płomienne spojrzenie w sier˙zanta i przemówił: — Mistrzu, wyzbad´ ˛ z si˛e obaw. Zaufanie, jakie´s poło˙zył w ten oddany ci bezgranicznie wór mi˛esa i ko´sci, którym jestem, nie zostanie zawiedzione. Bezzwłocznie udam si˛e teraz, by ponownie uja´ ˛c drukarza i poło˙zy´c kres jego niegodnym uczynkom, na wi˛eksza˛ chwał˛e pana, Mistrzu, i całego WOP-u! Tak mi dopomó˙zcie bogowie! — I zamiatajac ˛ malarskim fartuchem, wyszedł z biura Dyndały. W tej samej chwili Zenit eksplodował potoczystym, szczerym s´miechem, bezradnie zwijajac ˛ si˛e na podłodze. Pół godziny pó´zniej, wcia˙ ˛z czujac ˛ w z˙ ebrach bezlitosny ból, pozbierał si˛e, klepnał ˛ Dyndał˛e w plecy, gratulujac ˛ mu dobrej roboty, a nast˛epnie, nadal bezwolnie chichoczac, ˛ wyszedł na korytarz, zastanawiajac ˛ si˛e nad tajemniczymi s´cie˙zkami bogów.
***
Mówi si˛e, z˙ e w chwilach intensywnego stresu człowiekowi staje przed oczami całe jego dotychczasowe z˙ ycie, wszystkie wa˙zne wydarzenia przebiegaja˛ w szale´nczym, przyspieszonym tempie. Co´s podobnego działo si˛e z Wielce Wielebnym Hipokrytem, z ta˛ ró˙znica,˛ z˙ e obrazy bombardujace ˛ jego zmysły, gdy wał˛esał si˛e bez celu po s´ródmie´sciu Tumoru, nie dotyczyły epizodów z jego z˙ ycia, lecz z dotychczasowej s´mierci. Pakty. . . pierzchajace ˛ szczury. . . szpony. . . rozst˛epujace ˛ si˛e podłogi. . . Głowa p˛ekała mu od tłoczacych ˛ si˛e wizji. Nieko´nczace ˛ si˛e przesłuchanie w sprawie sztuczki ze szczurami. . . lekcje koronkarstwa. . . strz˛epy konwersacji diabłów. . . ukryci drukarze. . . poci˛ete czoła. . . s´wiecace ˛ koronkowe siatki na włosy. Wszystkiego tego nijak nie dało si˛e logicznie wytłumaczy´c. Wodogrzmoty nonsensu. Lecz w zaciszu wielebnego umysłu wirujace ˛ nici logiki w jaki´s sposób zacz˛eły si˛e jednak nawija´c na haczyki rzeczowo´sci. Znalazły uchwyt, podj˛eły lin˛e i zacz˛eły si˛e podciaga´ ˛ c. Stopniowo z gabki ˛ mózgu Hipokryta wysaczył ˛ si˛e sens. Przypomniał sobie dzie´n, kiedy w kaplicy s´w. Absencjusza ze Sklerozy po raz 173
pierwszy odwa˙zył si˛e zastosowa´c telewpływ. Przypomniał sobie grad pyta´n o ten sekret, jakim zasypał go Flagit, i jego z˙ ałosne próby na´sladowania kontroli ssaków prezentowanej przez Hipokryta. Wtedy te˙z Wielebny zrozumiał, dlaczego Flagit zaraz po opanowaniu zasad telewpływu przestał si˛e nim interesowa´c — nie był ju˙z potrzebny, stał si˛e zbyteczny. Oto jego z˙ ycie w skrócie. Nagle z pod´swiadomo´sci Hipokryta wypadło kilka fragmentów, trafiajac ˛ wprost na swoje miejsca, jak w fachowo uło˙zonej kostce Rubika. W okamgnieniu Wielebny zrozumiał prawd˛e, ujrzał cały obraz. Nasadził sobie na głow˛e swoja˛ obszarpana˛ piusk˛e, zamknał ˛ oczy, przypominajac ˛ sobie wszystko, co wiedział o telewpływie, po czym wysłał mentalne pnacza ˛ przez tysiac ˛ stóp litej skały. W´sciekłe pszczoły jego agresywnie sugestywnego umysłu odzyskały wolno´sc´ . I nie zamierzały da´c si˛e zignorowa´c!
***
Na drugim ko´ncu Mortropolis, w mroku t˛etniacej ˛ z˙ yciem jaskini kto´s wskazał pazurem na roz´swietlony ekran i krzyknał: ˛ — Sir! Wrócili!
***
Wygladało ˛ to tak, jakby tysiac ˛ obłakanych ˛ druidów ustanowiło szczyt Ciemnej Góry miejscem wa˙znym ze wzgl˛edów religijnych, wykupiło wszystkie pochodnie w promieniu wielu mil, namówiło kumpli na przyłaczenie ˛ si˛e do pielgrzymki wszech czasów, a teraz rozkoszowało si˛e szale´nczym uniesieniem pod niezliczonymi płomieniami, na lewo i prawo składajac ˛ w ofierze dziewice. Niestety, rzeczywisto´sc´ nie była a˙z tak kolorowa. Po´sród ciemno´sci talpejskiej nocy płon˛eły liczne pochodnie, z równa˛ łatwos´cia˛ rozpraszajac ˛ zarówno mroki, jak i chmary nieszcz˛esnych kruszpaków. Prace posuwały si˛e naprzód w równym tempie: mieszacze cementu mieszali co sił, by osiagn ˛ a´ ˛c upragniony cel — premi˛e. Robotnicy budujacy ˛ piece do wypalania utrzymywali ogie´n, z˙ eby wypali´c cegły, z których mo˙zna b˛edzie postawi´c piece, potrzebne do podgrzewania stali i z˙ elaza dla zast˛epów kowali, którzy z z˙ elaza wykuja˛ narz˛edzia, którymi da si˛e wydobywa´c glin˛e, z której b˛edzie mo˙zna wypali´c cegły do budowy. . .
174
Nap˛edzana niezliczonymi, elastycznie przyjaznymi stuszelagowymi ˛ banknotami praca przestała polega´c na opieraniu si˛e o ró˙zne narz˛edzia: industrializacja rozpełzła po gwałtownie łysiejacym ˛ szczycie Ciemnej Góry niczym ple´sn´ po brzoskwini. Wszyscy mieszka´ncy Cranachanu byli zachwyceni bogactwem przekraczajacym ˛ ich naj´smielsze marzenia. Wznosili pie´sni, kopiac, ˛ kujac. ˛ ... Có˙z, w ka˙zdym razie wi˛ekszo´sc´ . Istniała te˙z niewielka grupka zdecydowanych malkontentów, niech˛etnym okiem spogladaj ˛ acych ˛ na pr˛ez˙ ny o´srodek przemysłu ci˛ez˙ kiego. Gdyby kto´s przejmował si˛e tym a˙z tak, by poprosi´c tych małych zielonych bojowników o wyja´snienie ich stosunku do niszczenia s´rodowiska naturalnego, nie miałby raczej szans unikni˛ecia kilku godzin m˛edzenia. Ale nikt nigdy nie poprosił. Nie było takiej potrzeby. Wszystko wyja´sniały liczne transparenty trzymane w dłoniach przez bojowników. ´ „RECE ˛ PRECZ OD SLICZNYCH POROSTÓW” — głosił napis w kształcie zielonych p˛edów okr˛ecajacych ˛ si˛e wokół głazu. ˙ „GRZYBNIA TEZ CZUJE” — twierdził drugi. ´ „RATUJMY SLIMAKA” — grzmiał trzeci. A było ich o wiele wi˛ecej, z˙ adały ˛ zostawienia w spokoju ogrodnictwa i innych podobnych rzeczy. Trzeba w tym miejscu zauwa˙zy´c, z˙ e pani Olivia Grynpis nie była zbyt uszcz˛es´liwiona taka,˛ a nie inna˛ lokalizacja˛ placu budowy. Ciemna Góra była jedynym miejscem w promieniu dziesi˛eciu mil, gdzie mo˙zna było napotka´c ekstremalnie rzadka˛ Karmazynowa˛ Meduzople´sn´ Plamista.˛ Tylko tu było s´wiatło, cie´n, wła´sciwa temperatura, kwasowo´sc´ i wilgotno´sc´ , co umo˙zliwiało bulwiastej, czerwonej, przezroczystej, dr˙zacej ˛ ple´sni bujny wzrost w zagł˛ebieniach w´sród skał i głazów. Wydobywajacy ˛ si˛e spod oliwkowego bojowego beretu i nastroszonych brwi głos pani Grynpis, głos milionów poni˙zanych bezkr˛egowców, wydał ostatnie komendy. Jej ciemnooliwkowa, wodoodporna kurtka l´sniła medalami i odznakami z setek kampanii. Wieloryby mieszały si˛e z emaliowanymi t˛eczami i hasłami gło´ szacymi ˛ wszystko, od „Ammoreta´nska Jaszczurka Smierci nie jest przeznaczona na grill” a˙z po „Kocham lemingi!”. Kiedy nast˛epna grupa cranacha´nskich toczycieli kamieni podbiegła z˙ wawo do naznaczonego czerwonymi plamami głazu i j˛eła gorliwie naciska´c na wielusetletnia˛ bezwładno´sc´ , pani Grynpis wykrzykn˛eła ostatnie polecenia i pop˛edziła co sił w nogach na czele swoich ludzi, a gdy kroczyła tak, stukajac ˛ gniewnie zielonymi butami, za jej plecami unosiły si˛e monotonne w swym oburzeniu transparenty. Grupa błyskawicznie przemierzyła niechlujna˛ tundr˛e, prawie w komplecie pokonała wysokie na dwadzie´scia stóp ogrodzenie, po czym stan˛eła oko w oko z zaskoczonymi toczycielami kamieni. — Odsu´ncie si˛e! — rozkazała Olivia. Zaniepokojeni robotnicy podnie´sli głowy. — H˛e? Co si˛e tu. . . — Natychmiast zabierzcie swoje brudne łapy z tego głazu! — pisn˛eła pani 175
Grynpis, prac ˛ dumnie naprzód i ciskajac ˛ oczami gromy. Jej stronnicy odbezpieczyli przyjazne dla s´rodowiska pistolety na wod˛e, pu´sciły zawory bezpiecze´nstwa. — Ogłaszam to terytorium własno´scia˛ Ludowego Frontu Wyzwolenia Flory i Fauny! Wyno´scie si˛e! — Gdyby przywódczyni miała przy sobie flag˛e, niechybnie wbiłaby ja˛ teraz w ziemi˛e. Zamiast tego z˙ ywiołowo uderzyła otwarta˛ dłonia˛ w głaz. Trzechsetletnia Karmazynowa˛ Meduzople´sn´ Plamista z cichym pla´sni˛eciem została rozsmarowana po granitowej powierzchni. Pani Grynpis szybko cofn˛eła r˛ek˛e i ukradkowo wytarła ja˛ w kurtk˛e. Przy gło´snych wiwatach wojsk uzbrojonych w bro´n jak najbardziej biologiczna˛ z turkotem nadjechał wóz, który nast˛epnie zr˛ecznie unieruchomiono r˛ecznym hamulcem, i opuszczono tylna˛ klap˛e. Zwolennicy pani Grynpis skupili si˛e wokół granitowego głazu, poło˙zyli na nim dłonie i zacz˛eli pcha´c. Oficjalni toczyciele kamieni ze zdumieniem obserwowali, jak przedmiot ich wysiłków zostaje wtaszczony na wóz, uwiazany ˛ do platformy i odje˙zd˙za w tumanach kurzu po´sród wysoko zadartych nosów. Pani Olivia Grynpis pisn˛eła z rado´sci i ponownie wytarła r˛ece w rabek ˛ kurtki. Udało jej si˛e, podprowadziła swoich ludzi pod nos wroga i spod tego nosa buchn˛eła mu Karmazynowa˛ Meduzople´sn´ Plamista.˛ A wszystko to bez jednego wystrzału. Na swoje szcz˛es´cie nie widziała rozmazanych na powierzchni jej trofeum krwawych resztek.
***
W zaciemnionej siedzibie Wojerystycznej Kontroli Ruchu grad przekle´nstw towarzyszył nagłemu znikni˛eciu z ekranu pojedynczego s´wiecacego ˛ punkciku. — Stracili´smy go! — wytłumaczył ten fakt demon Dajmon. — Namierzyłe´s go? Wiesz, skad ˛ si˛e bierze to cholerstwo? — warknał ˛ Dragnazzar. Wzruszenie ramion, które ujrzał w odpowiedzi, wcale go nie ucieszyło. — To trwało za krótko. . . Hmm, prosz˛e zaczeka´c. On. . . on wrócił! — wykrztusił z niedowierzaniem Dajmon, wskazujac ˛ na obsydianowy ekran. — Bierz si˛e do niego! Chc˛e wiedzie´c, kto jest za to odpowiedzialny. Nie uniknie podatku od wojeryzmu! — Eee. . . zdaje si˛e, z˙ e to inny. To inne miejsce. — Jeste´s pewny? — Ten drugi był bli˙zej Flegetonu. . . — Co? Jest ich dwóch?! — Na to wyglada, ˛ ja. . . 176
Nagle ruch na ekranie ustał. Pojawiła si˛e pionowa zielona linia, która˛ rychło przeci˛eła pozioma, dokładnie w miejscu s´wiecacego ˛ na zielono punktu. Obok wyskoczyły rz˛edy cyfr. — Mam go! — krzyknał ˛ Dajmon, unoszac ˛ pi˛es´c´ w ge´scie rado´sci. — To na co czekamy?! — Dragnazzar obrócił si˛e na kopycie i wybiegł z pokoju kontrolnego, zamierzajac ˛ uda´c si˛e do s´ródmie´scia Tumoru.
***
Na niewielkiej polanie, otoczonej dwoma i pół akrami najładniejszej szkółki olchowej w całych Talpach, stała walaca ˛ si˛e chata drwala. Tego dnia na polance panował spokój. G˛esta cisza trzymała ja˛ w u´scisku mocniejszym ni˙z wełniane reformy. Trwało to od wielu godzin. Niepewna, wyczekujaca ˛ cisza. Oczekujaca ˛ na jakie´s wydarzenie i spodziewajaca ˛ si˛e najgorszego. . . Nagle prastary sosnowy kredens wyleciał przez tylna˛ s´cian˛e chaty, przekoziołkował przez polan˛e i rozbił si˛e o rzad ˛ ostrzy˙zonych wierzb. Towarzyszył temu gło´sny d´zwi˛ek skr˛econych strun głosowych nastolatki i krzyk: — Emilio, przesta´n! Gdy piskliwy wrzask udzielił odpowiedzi na ten apel, chata zadr˙zała w posadach i posypały si˛e dachówki. Podobnie zareagowałaby zapewne wataha wilków, gdyby zaproponowa´c jej przej´scie na wegetarianizm. — Emilio, bad´ ˛ z grzeczna! Zabrzmiał jeszcze jeden nieludzki krzyk, po którym nastapiła ˛ rytualna destrukcja pamiatkowych ˛ komódek. Tymczasem na polanie zadudniły kopyta pary galopujacych ˛ koni. Rumaki zatrzymały si˛e gwałtownie przed chata,˛ spod ich kopyt prysn˛eły drzazgi i z˙ wir. — To tu — warknał ˛ wy˙zszy z je´zd´zców, wskazujac ˛ na Czerwony Krucyfiks Awaryjny na dachu domku i jednocze´snie zsiadajac ˛ ze zdyszanego konia. W sekund˛e pokonał dystans dzielacy ˛ go od drzwi chaty, niecierpliwie zamiatajac ˛ ziemi˛e białym habitem. — No chod´z! — zawołał, gdy usłyszał dochodzace ˛ z wn˛etrza krzyki i zawodzenia. Niepokojace ˛ my´sli kra˙ ˛zyły po jego głowie niczym pantera w klatce. Drugi je´zdziec zmagał si˛e w po´spiechu z klamrami sakiew i starał si˛e nie zwraca´c uwagi na nieludzkie d´zwi˛eki. Szło mu jak po grudzie, jego r˛ece dr˙zały z podniecenia. To wła´snie dlatego Xedoc przystapił ˛ do słu˙zby w Nawtykanie. O to rozchodziło si˛e w byciu duchownym sta˙zysta.˛ 177
Drzwi od chaty otwarły si˛e przy gło´snym sprzeciwie zawiasów i ukazała si˛e w nich brodata twarz, która obrzuciła wzrokiem czerwony krucyfiks widniejacy ˛ na piersi je´zd´zca. — W sam czas — oznajmił drwal. — To nazywacie błyskawiczna˛ usługa? ˛ Zda˙ ˛zyłbym przystrzyc pi˛ec´ hektarów wierzb dwa razy szybciej, ni˙z wy´scie tu jechali! Ze skrywanymi obawami na widok zielonej, cuchnacej ˛ mgły ulatujacej ˛ spod drzwi generał Nawtyka´nskich Egzorcystów Synod przełknał ˛ s´lin˛e i przejechał dłonia˛ po swych włosach długo´sci zamszu. Krzywiac ˛ si˛e, zaciagn ˛ ał ˛ mocniej sznurowadła przeplatajace ˛ trzyna´scie dziurek jego Butów Modlitewnych. Złapał si˛e na tym, z˙ e t˛eskni za kojaco ˛ przewidywalna˛ przemoca˛ GROM-u i Owczych Wojen. Heretyccy D’vanouini, pomy´slał sobie, przynajmniej wiadomo, czego si˛e po nich spodziewa´c. A teraz? Nagle poczuł, z˙ e wyszedł z wprawy. Trzy wazy i nocnik uderzyły od s´rodka w drzwi, rozbijajac ˛ si˛e w pył. Towarzyszył temu kakofoniczny pisk zachwytu ze s´rodka chaty i nagły przypływ adrenaliny u wszystkich zgromadzonych na zewnatrz. ˛ Poprawiajac ˛ swoja˛ wzmocniona˛ metalem misiurk˛e, Synod sprawdził arsenał s´wiec antydemonicznych, fachowo rozpalił płomie´n zapalacza w miotaczu kadzi´ econej DOBRAWA dła i nerwowo wyrównał ci´snienie w Rozpylaczu Wody Swi˛ 966. Xedoc dzielił uwag˛e pomi˛edzy chłoni˛ecie ka˙zdego szczegółu post˛epowania Synoda a rozpakowywanie sakw. — Ruszcie si˛e! — ponaglił ich drwal. — We´zcie si˛e do roboty! — Cierpliwo´sc´ jest cnota! ˛ — odburknał ˛ Synod, marszczac ˛ brwi i regulujac ˛ celownik. — Cierpliwo´sc´ ? Nie, kiedy płac˛e wam od godziny! — Oczy drwala l´sniły, zaciskał dło´n na trzonku ulubionej siekiery tak mocno, z˙ e pobielały mu kostki. — Nie mog˛e pozwoli´c sobie na stanie tutaj i słuchanie mojej op˛etanej córki! Jest dobra˛ robotnica! ˛ Ka˙zda godzina sp˛edzona przez nia˛ w łó˙zku oznacza pi˛etna´scie nie´sci˛etych wiazów! ˛ Trac˛e pieniadze! ˛ — Tak, tak, jestem pewien, z˙ e aspektu finansowego nie mo˙zna tu pomina´ ˛c. . . — zaczał ˛ Synod sarkastycznie. — Popatrz na ten lepki szlam. . . jest wsz˛edzie! — Drwal wskazał na czubek siekiery. — Pozostało´sc´ ektoplazmatyczna — u´sci´slił Synod, kulac ˛ si˛e na widok z˙ ółtawej mazi. — Nie obchodzi mnie, jak to si˛e nazywa. . . Niczego nie mog˛e znale´zc´ ! Zało˙ze˛ si˛e, z˙ e moja ulubiona piła wła´snie pod tym rdzewieje! Moja z˙ ona odchodzi od zmysłów, cały dzie´n usiłujac ˛ to wysprzata´ ˛ c! A przez te wrzaski i zawodzenia cała˛ noc nie spała. . . — Kto to? — zapytał kto´s ze s´rodka chaty załamujacym ˛ si˛e falsetem. — Czerwony krzy˙z — odpowiedział drwal, obracajac ˛ si˛e przez rami˛e. 178
˙ — W sam czas! — Zona drwala pojawiła si˛e w drzwiach. — Od tych wrzasków i zawodze´n cała˛ noc nie spałam. . . — A nie mówiłem?! — warknał ˛ drwal i wbił siekier˛e w s´cian˛e. — Ostro˙znie z ta˛ siekiera! ˛ — upomniała go mał˙zonka. Drwal Eugeniusz wzniósł oczy ku niebu, wyciagn ˛ ał ˛ ostrze z drewna i zwrócił si˛e do Synoda: — Macie zamiar co´s z tym zrobi´c? Nie wytrzymam, je´sli ona b˛edzie ciagle ˛ op˛etana. Dziewczyny w jej wieku nie powinny by´c przykute do łó˙zka, kiedy wokół czeka tyle roboty, to niezgodne z natura! ˛ — Jestem tu. Gdyby pan zaprowadził mnie do pacjentki. . . Co´s bardzo du˙zego i ci˛ez˙ kiego uderzyło w wewn˛etrzna˛ s´cian˛e chaty. Budyneczek zatrzasł ˛ si˛e, a na Eugeniusza spadły okruchy tynku i kilka zdezorientowanych korników. — Tam? — zapytał generał, otrzepujac ˛ biała˛ peleryn˛e i wskazujac ˛ na wybrzuszone drzwi, z których zawiasów spływało zdecydowanie zbyt du˙zo mazi. Drwal przytaknał ˛ i zaczał ˛ przyglada´ ˛ c si˛e, jak do s´rodka wchodzi wielka sterta ekwipunku. Sterta stan˛eła na s´rodku, a spod niej wygramolił si˛e sta˙zysta Xedoc, który z wypiekami na twarzy chłonał ˛ wszystkie szczegóły otoczenia. Synod przesunał ˛ dłonia˛ po krótkich włosach i poprawił przydziałowy kolczy kaptur. Nast˛epnie rzucił si˛e na mały biały kuferek, otworzył go i napełnił kieszenie peleryny antydemonicznymi s´wiecami najwy˙zszej jako´sci, po czym zamaszystym gestem wzniecił płomie´n zapalacza w naramiennym miotaczu kadzidła. Xedoc przygladał ˛ mu si˛e z podziwem, robiac ˛ goraczkowe ˛ notatki. — Eee. . . to ja was zostawi˛e. . . — Eugeniusz j˛eknał, ˛ cofajac ˛ si˛e przed stru˙zkami cuchnacego, ˛ zielonego dymu dobywajacego ˛ si˛e spod drzwi. — Gdyby´scie czego´s potrzebowali. . . goracej ˛ wody, stosu r˛eczników, to po prostu. . . Synod potrzasn ˛ ał ˛ głowa,˛ zacisnał ˛ z˛eby, chwycił białofioletowa˛ bulw˛e i oderwał ja˛ od swojego pasa, po czym dodajac ˛ sobie pewno´sci warkni˛eciem, odgryzł główk˛e bulwy. Teraz albo nigdy. Odliczywszy do trzech, otworzył kopniakiem trzynastodziurkowych butów drzwi i — przy akompaniamencie entuzjastycznego okrzyku Xedoca — cisnał ˛ kul˛e przez rami˛e do s´rodka. Sekund˛e pó´zniej czosnkowy granat eksplodował. Synod rzucił si˛e w wir walki, kładac ˛ ogie´n zaporowy ´Swi˛econa˛ Woda.˛ Przeskoczył nad zalegajacymi ˛ w pokoju szczatkami, ˛ wykonał eleganckie salto i wycelował obie lufy miotacza kadzidła w dziewczyn˛e przywia˛ zana˛ do łó˙zka. — W porzadku, ˛ gra sko´nczona. Wyno´s si˛e! — oznajmił, uchylajac ˛ si˛e przed lecacym ˛ w jego stron˛e basenem. — Nie, nie, zaczekaj! Niech ci wytłumacz˛e. . . — warkn˛eła Emilia głosem, który zabrzmiał tak, jakby ko´nca dobiegała przeprowadzana wła´snie na niej tracheotomia.
179
— Wolałbym nie by´c zmuszony do u˙zycia siły. . . — Synod spojrzał na ropiejace ˛ policzki dziewczyny i doszedł do wniosku, z˙ e w ple´sniowozielonym kolorze nie jest jej do twarzy. Stwierdził te˙z, z˙ e zapomniał ju˙z, jak obrzydliwe potrafia˛ by´c nastolatki. Zwłaszcza te op˛etane. Pokój przypominał wysypisko s´mieci. Sandały zadudniły o podłog˛e. Xedoc wbiegł, postawił du˙za˛ walizk˛e u stóp łó˙zka i teraz stał tam z szeroko otwartymi ustami. Jego pierwszy prawdziwy egzorcyzm. Oczywi´scie wiedział, czego si˛e spodziewa´c. Synod po drodze do´sc´ dokładnie, aczkolwiek po´spiesznie wszystko mu wytłumaczył, ale to, co zobaczył na własne oczy. . . Có˙z. . . Podmuch lodowatego powietrza wzmocnionego wonia˛ martwej od miesiaca ˛ nastolatki uderzył w nozdrza generała, zmuszajac ˛ go do cofni˛ecia si˛e o kilka kroków. Z wrzaskiem w´sciekło´sci Synod odwrócił si˛e i fachowo wystrzelił ładnych kilka funtów kadzidła w miotajac ˛ a˛ blu´znierstwa twarz. — Przepraszam — wyj˛eczała Emilia. — Nie chciałem. . . Wysłuchaj mnie. Mam co´s do przekazania. . . — Zamknij si˛e i wynocha! — Synod rozpylił nast˛epnych kilka galonów Wody ´Swi˛econej. — Nie, zaczekaj chwil˛e. . . ona jest niewygodna. Nie chc˛e ci˛e skrzywdzi´c. . . le˙z spokojnie, kochanie. — Dziewczyna mówiła głosem zupełnie niepasujacym ˛ do wijacego ˛ si˛e ciała i wykrzywionej twarzy. — Przesta´n walczy´c! — upomniała sama˛ siebie. Emilia rzucała si˛e op˛eta´nczo po łó˙zku, napierajac ˛ na wi˛ezy, smugi zielonego dymu ulatywały spod materaca, unoszac ˛ łó˙zko nad podłog˛e. Synod zaklał ˛ i postarał si˛e zapami˛eta´c, z˙ eby nast˛epnym razem udziela´c dokładniejszych wskazówek. Łó˙zko te˙z powinno by´c przymocowane. — Posłuchaj, bardzo mi przykro, z˙ e tak wyszło. . . — odezwała si˛e Emilia, kiedy łó˙zko na dobre wzbiło si˛e ju˙z w powietrze. — Ooo. . . nie czuj˛e si˛e zbyt dobrze. . . Kilka galonów parujacej ˛ zawarto´sci nadczynnego woreczka z˙ ółciowego chlusn˛eło na s´nie˙znobiała˛ peleryn˛e Synoda, kiedy dziewczyna miotała si˛e szale´nczo po pokoju. — W porzadku! ˛ Doigrała´s si˛e, panienko! — Generał zabrał si˛e do rozpinania licznych klamer przy walizce. Xedoc zasłonił usta dłonia˛ i wybiegł z pomieszczenia. — O rany, rany! Przepraszam, nie chciałem. . . — przeprosiła Emilia. — Nie my´slałem, z˙ e b˛edzie z tym tyle problemu. Wprawnym ruchem Synod wyciagn ˛ ał ˛ z walizki najnowszy model Ołtarza Polowego wraz z przydziałowym nawtyka´nskim Krucjatomatem i trzema tuzinami kadzidełek szturmowych. — Kreaturo z piekła rodem, udr˛eczony potworze z otchłani, zostałe´s przyłapany na nielegalnym przebywaniu w zaj˛etej ju˙z duszy, dopuszczajac ˛ si˛e prze180
st˛epstwa polegajacego ˛ na złamaniu podpunktu 195b Ustawy o Nienaruszalno´sci Duszy i Zajmowaniu Ciał. — Tak, ale nigdy bym tego nie zrobił, gdyby nie to, z˙ e szykuje si˛e co´s strasznego. . . — Masz prawo zachowa´c brutalny sposób bycia, ale wszystko, co zrobisz, zostanie u˙zyte przeciwko tobie. Ze zdwojona˛ siła.˛ — O rany, oszcz˛ed´z sobie tych wszystkich kłopotów! — Stul pysk! — wrzasnał ˛ Synod, puszczajac ˛ miotacz kadzidła, jakby był czym´s z˙ ywym, i dramatycznym gestem dobywajac ˛ bardzo du˙za˛ spluw˛e z ukrytej kabury. Matowoczarna lufa poda˙ ˛zała za wirujacym ˛ łó˙zkiem, warkoczac ˛ gro´znie i s´wiatobliwie. ˛ Generał przycelował, patrzac ˛ przez muszk˛e i szczerbink˛e, i zwolnił bezpiecznik. — Patrzysz teraz w luf˛e najnowszego osiagni˛ ˛ ecia w dziedzinie szybkiego miotania. Pi˛etna´scie strzałów na minut˛e, ultraszybkie, przebijajace ˛ aur˛e mszały. — Prosz˛e, przemoc nie jest konieczna. Synod stanał ˛ na rozstawionych nogach, lekko uginajac ˛ kolana, przygotowany na odrzut ze strony egzorcyzmowanego. — Gdyby panowała powszechna równo´sc´ — powiedział cicho, niemal szeptem, ignorujac ˛ skruszona˛ postaw˛e demona (generał miał do´swiadczenie i wiedział, jak przekonujace ˛ potrafia˛ by´c piekielne istoty) — mógłby´s prawdopodobnie rozp˛edzi´c si˛e wystarczajaco, ˛ by przedrze´c si˛e przez t˛e s´cian˛e i uciec, zanim ci˛e odstrzel˛e i ska˙ze˛ na wieki czynienia dobra oraz spotka´n modlitewnych. Teraz jednak powiniene´s si˛e spyta´c — warknał ˛ na op˛etana˛ nastolatk˛e zataczajac ˛ a˛ koła w unoszacym ˛ si˛e na chmurze zielonego dymu łó˙zku — czy czujesz si˛e szcz˛es´ciarzem? — Słuchaj, gdyby´s mógł przekaza´c co´s Papie Jerzowi. . . — błagała Emilia. Synod pokr˛ecił głowa.˛ — . . . albo chocia˙z s´wiatobliwemu ˛ sier˙zantowi Zenitowi. . . „O co chodzi? Jakie kłamstwa kryły si˛e w tak niewinnie brzmiacej ˛ pro´sbie?” Synod wpadł w gniew. Wcale nie miał zamiaru przekona´c si˛e o tym. — Daj˛e ci pi˛ec´ sekund na ucieczk˛e! — krzyknał, ˛ nachylajac ˛ si˛e. — Albo posmakujesz tego! — Poklepał czule czarna˛ luf˛e i wyszczerzył si˛e zdecydowanie zbyt rado´snie jak na duchownego. — Cztery. . . Łó˙zko si˛e zatrz˛esło. — Hej, nie było pi˛ec´ ! — Trzy. . . — Generał oparł ło˙zysko o rami˛e. — To nieuczciwe. . . — Dwa. — Palec wskazujacy ˛ przesunał ˛ si˛e w pobli˙ze spustu. — Posłuchaj, chc˛e tylko. . . — Jeden. . . — Papa Jerz nie b˛edzie zadowolony, kiedy PKiN. . . 181
Łó˙zko zatrzymało si˛e w powietrzu, zadr˙zało i run˛eło na ziemi˛e. Z nonszalancja˛ wła´sciwa˛ człowiekowi schodzacemu ˛ z kraw˛ez˙ nika Synod przesunał ˛ si˛e dwa cale na lewo, unikajac ˛ uderzenia spadajacego ˛ łó˙zka, chuchnał ˛ na swoje paznokcie i zaczał ˛ je przeciera´c. Chwil˛e pó´zniej uderzył w niego drwal, który biegł do swojej córki. — Emilio! — wyj˛eczał, nie wiedzac, ˛ czy powinien ja˛ u´sciska´c, czy raczej obla´c kilkoma wiadrami s´rodków dezynfekcyjnych. — Koniec lekcji na dzisiaj — mruknał ˛ Synod do bladego Xedoca, wygladaj ˛ a˛ cego trwo˙znie zza framugi. — Chłopcze, je´sli naprawd˛e chcesz zosta´c Egzorcysta,˛ musisz zrobi´c co´s ze swoim z˙ oładkiem. ˛ Nie zaszedłbym tak wysoko, gdyby zbierało mi si˛e na wymioty za ka˙zdym razem, kiedy widziałem na wpół rozło˙zona˛ nastolatk˛e. Traktuj to jak powa˙zny przypadek tradziku ˛ i wszystko b˛edzie w porzadku, ˛ zobaczysz! Emilia usiadła na łó˙zku. Jej skóra przybrała ju˙z bardziej przyjazny dla s´rodowiska odcie´n zieleni. — Och, panie Synod! — rozpływała si˛e z˙ ona Eugeniusza. — Jak my si˛e panu odwdzi˛eczymy! — Prosz˛e mi mówi´c generale. Dwana´scie i pół szelaga ˛ plus datek na napraw˛e dachu Nawtykanu powinny załatwi´c spraw˛e. — Zmusił si˛e do u´smiechu i wyczekujaco ˛ wyciagn ˛ ał ˛ dło´n. Ale pod pozorami odpr˛ez˙ enia i odzyskania dobrego humoru kryły si˛e straszne my´sli. Synod był pewien, z˙ e z˙ aden op˛etany nigdy wcze´sniej nie nalegał na pogaw˛edk˛e z Papa.˛ Ta nieprzyjemna my´sl dr˛eczyła go, kiedy chował pieniadze ˛ do kieszeni i opuszczał chat˛e. A w małym zaułku nieopodal Flegetonu Wielce Wielebny Hipokryt III j˛eknał ˛ ponuro. — Egzorcy´sci! Phi! We łbach im si˛e poprzewracało od tej władzy!
***
Kilkaset jardów na zachód od placu budowy PKiN wzniesiono — dzi˛eki finansowej stymulacji w zdwojonym tempie — trzy wielkie, drewniane konstrukcje przypominajace ˛ stodoły. Wewnatrz ˛ ka˙zdej postawiono wielkie piece oraz stoły robocze, a nast˛epnie przydzielono do pracy zespoły napr˛edce wyszkolonych kowali z ogromnymi młotami. Pod czujnym okiem Stana Kowalskiego zajmowali si˛e wykuwaniem olbrzymich stalowych płyt, zwijaniem ich w walce i nitowaniem, tak z˙ e tworzyły fragmenty wielkiej rury. Po´sród gwaru i hałasu nikt nie dosłyszał drapania pazurów pod popielnikami 182
pieców ani nie zauwa˙zył pojawienia si˛e skałotocza. Nikt te˙z nie miał czasu zastanowi´c si˛e, kto rozpalił wysokie na sto stóp słupy ognia ani dlaczego nikomu nie przyszło do głowy zatroszczy´c si˛e o regularne dostawy w˛egla.
***
Nabab wpadł do swojej jaskini, zatrzaskujac ˛ za soba˛ drzwi ze zjadliwym j˛ekiem zło´sci, i wypu´scił nosem cuchnace ˛ siarka˛ powietrze. Było coraz gorzej, wydawało si˛e, z˙ e z ka˙zdym dniem przybywa ludzi na ulicach. Półtorej godziny zaj˛eło mu dotarcie do domu z centrali strajkowej na brzegach Flegetonu. Półtorej godziny! Nie powinien i´sc´ dłu˙zej ni˙z dziesi˛ec´ minut. A wszystko to po kolejnym wyczerpujacym ˛ dniu w Administracji Piekielnej, sp˛edzonym na wypełnianiu formularzy imigracyjnych s´wie˙zych nieboszczyków. Przeszedł przez jaskini˛e, mijajac ˛ kamienna˛ tabliczk˛e z napisem „Nie ma jak w dole!” i przyrzadził ˛ sobie podwójna˛ z˙ ół´c z lodem. A potem nast˛epna.˛ Przedzieranie si˛e przez si˛egajac ˛ a˛ ramion rzek˛e pot˛epionych dusz stawało si˛e zdecydowanie zbyt piekielne, zwłaszcza po wysłuchaniu kolejnej rundy rozmów, czy mo˙ze raczej krzyków, mi˛edzy tym przekl˛etym Seirizzimem a cholernymi przewo´znikami. Nabab u´smiechnał ˛ si˛e szyderczo, przypominajac ˛ sobie wyraz twarzy Seirizzima, kiedy kapitan Naglfar na umówiony sygnał za˙zadał ˛ podwójnej stawki za prac˛e w s´mierdziele. To było cudowne — kolejne zasłu˙zone pi˛ec´ set oboli. Seirizzima zatkało i zaczał ˛ si˛e zastanawia´c. Nabab podrapał si˛e po głowie i gło´sno warknał ˛ na wspomnienie rozmowy, która wtedy nastapiła. ˛ Borykał si˛e ze słowami, ale nic mu nie przychodziło do głowy. Słyszał wszystko, podobnie jak i przewo´znicy. J˛ezyk Seirizzima po prostu poruszał si˛e szybciej ni˙z uszy słuchaczy. On zgodził si˛e na podwójne stawki w s´mierdziele, ale tylko pod warunkiem zagwarantowania zwi˛ekszonej wydajno´sci i pi˛eciuset lat bez strajków. Nabab ryknał ˛ i uderzył łuskowata˛ r˛eka˛ w obsydianowy stół. Dwa dni do wyborów. Dwa dni! Było ju˙z tak blisko, a wszystko wskazuje na to, z˙ e Seirizzimowi uda si˛e nakłoni´c przewo´zników do powrotu do pracy! Nabab zatrzasł ˛ si˛e z gniewu. Gdyby strajk nie został przerwany, Seirizzim nie miałby szans na zyskanie łask d’Abaloha i obj˛ecie urz˛edu Naczelnego Grabarza. Oni musza˛ utrzyma´c protest. Musza! ˛ Zgadzali si˛e w tej kwestii wszyscy pracownicy Urz˛edu Imigracyjnego. Najbardziej pozbawieni wyobra´zni ksi˛egowi Administracji Piekielnej dostawali dreszczy na widok niedopatrze´n w zaksi˛egowanych wypłatach dla przewo´zników, które nagromadziły si˛e przez stulecia. Sataniczne Sekretarki cmokały i w zadumie kr˛eciły głowami. Nawet najbardziej niekompetentny urz˛edniczyna dostrzegał zasadno´sc´ 183
z˙ ada´ ˛ n kapitana Naglfara. Zupełnie jakby Administracja Piekielna została dotkni˛eta nowa˛ zaraza˛ — w Urz˛edzie Imigracyjnym wszyscy okazywali współczucie. Nagle Nabab si˛e wyprostował. Współczucie! To jest to! Doskonałe! Ryknał ˛ rado´snie i uraczył si˛e trzecia˛ z˙ ółcia˛ na lodzie. Przed oczyma widział cała˛ sytuacj˛e, zupełnie jak we s´nie. Wskoczy na swoje obsydianowe biurko w Administracji Piekielnej i tupnie gło´sno, ignorujac ˛ iskry i p˛ekajacy ˛ pod jego kopytem minerał. — Posłuchajcie mnie, bracia i siostry! — przemówi głosem nieznoszacym ˛ sprzeciwu, jak ju˙z poruszy ich serca. — Wejrzyjcie w głab ˛ waszych poruszonych serc. Zamro˙zone płace. Narzucenie niewykonalnych kontyngentów. Przestarzała umowa podpisana wiele stuleci temu. Czy mo˙zemy przej´sc´ nad tym do porzadku ˛ dziennego? B˛eda˛ mu przerywali, a on odprawi ich jednym gestem pazura. Kto´s by´c mo˙ze zakrzyknie: — Otrzymaja˛ podwójna˛ stawk˛e w s´mierdziele! A on na to prychnie drwiaco: ˛ — Marne zwyci˛estwo. Dwa razy nic to ciagle ˛ nic! — Opozycja załamie si˛e, a on wtłoczy im wszystkim do głów swoje jedynie słuszne poglady. ˛ — Seirizzim traktuje nas tak samo jak przewo´zników! Musimy okaza´c im solidarno´sc´ ! Przyłaczy´ ˛ c si˛e do strajku w dokach! Strajk! I Urzad ˛ Imigracyjny eksploduje najgł˛ebszym współczuciem dla przewo´zników, wznoszac ˛ sztandary poparcia i zapewniajac ˛ Seirizzimowi pora˙zk˛e w wyborach. To b˛edzie wspaniałe! Po raz pierwszy, odkad ˛ pami˛etał, Nabab nie mógł si˛e doczeka´c c´ wiartkowego ranka.
***
Krasnolud Guthry z trudem słyszał własne polecenia po´sród szybko wzrastajacego ˛ hałasu na placu budowy szybko wzrastajacego ˛ PKiN. Wielkie płyty z piaskowca skrobały o siebie, gdy wciagano ˛ jedna˛ na druga˛ i wmurowywano. Jak na razie zło˙zyły si˛e ju˙z na dwa pełne okr˛egi, które górowały co najmniej dziesi˛ec´ stóp nad nagim szczytem Ciemnej Góry — pierwsze oznaki opuchlizny, majacej ˛ stworzy´c czyrakowata˛ konstrukcj˛e. Tysiac ˛ stóp pod nó˙ze˛ tami Guthry’ego Flagit wydawał rozkazy i z zachwytem obserwował, jak tłumy robotników reaguja˛ na polecenia kierownika budowy. Flagit uwielbiał pot˛eg˛e, jaka˛ dawała mu AKL. Ego demona pluskało si˛e w ciepłych pradach ˛ oczekiwania na dzie´n, kiedy posiadzie ˛ pełna˛ i bezpo´srednia˛ władz˛e nad królestwami, na które jak dotychczas mógł je184
dynie zerkna´ ˛c przez kryształowe okulary infernitowej siatki. Dzie´n ów zbli˙zał si˛e z ka˙zdym wmurowanym kamieniem. . . Nagle drzwi od jaskini otwarły si˛e i do s´rodka wkroczyło pi˛eciu rosłych agentów Urz˛edu Ochrony Piekła. Flagit skoczył na równe kopyta, cierpienie wykrzywiło mu twarz, gdy próbował zebra´c rozproszone watki ˛ s´wiadomo´sci. — Co ma znaczy´c to. . . ! — zaczał ˛ w sposób, który wydawał mu si˛e bardzo efektowny. — Kapitan Dragnazzar z Urz˛edu Ochrony Piekła! — warknał ˛ najwy˙zszy demon, pokazujac ˛ mały prostokacik ˛ niepłonnego pergaminu z niezbyt udanym portrecikiem w rogu, portrecikiem przedstawiajacym ˛ kapitana Dragnazzara, dodajmy, a nast˛epnie zmru˙zył oczy, do´sc´ grubia´nsko przepatrujac ˛ wn˛etrze. — To pa´nska jaskinia? — Tak, ja. . . — Chłopcy, przeszuka´c — warknał ˛ Dragnazzar. — Co. . . ? — Flagit potrzasn ˛ ał ˛ głowa,˛ zdarł z niej infernitowa˛ siatk˛e i rzucił od niechcenia na jeden z kolców wystajacych ˛ z oparcia jego krzesła. — Na j˛ezyk Belzebuba, czego wy tu szukacie?! — Prosz˛e si˛e wyra˙za´c, sir! — upomniał go Dragnazzar, podczas gdy jego podwładni zagladali ˛ pod łó˙zka i przeszukiwali kredensy. — Mamy powód, by sadzi´ ˛ c, z˙ e ta jaskinia była niedawno wykorzystywana do nielegalnej, niefigurujacej ˛ w rozpisce turystyki mentalnej, sir. Jeste´smy tu wi˛ec w celu dogł˛ebnego przeszukania terenu z zamiarem zlokalizowania ekwipunku niezb˛ednego do uprawiania tego typu aktywno´sci, sir. Gdy i je´sli taki ekwipunek odkryjemy, zostanie skonfiskowany, a pan obło˙zony zaległym podatkiem, który nast˛epnie pobierzemy w tradycyjnie nieprzyjemny sposób, sir. . . — Ale. . . ja. . . — wybełkotał Flagit, kiedy agenci bezceremonialnie obeszli si˛e z alkoholowym barkiem. — Ma pan prawo zachowa´c milczenie — ciagn ˛ ał ˛ Dragnazzar ze znu˙zeniem — ale obaj dobrze wiemy, co jest grane, zatem prosz˛e wszystko ładnie opowiedzie´c, a oszcz˛edzimy sobie kłopotów. — Ale ja nie. . . nigdy. . . pod z˙ adnym pozorem. . . — wyj˛eczał Flagit, starajac ˛ si˛e zrozumie´c, o co w tym wszystkim chodzi. — Ho-ho! Bardzo dobrze, sir. Byłby pan zaskoczony, jak ładnie wygladaj ˛ a˛ nielicencjonowane wycieczki na skanerze wojerystycznej kontroli ruchu. W porzadku, ˛ gdzie jest ten sprz˛et? — Miał oczywi´scie na my´sli wielki transcendentalny hełm, w którym umieszczało si˛e głow˛e jak w staro´swieckiej suszarce do włosów i który pozwalał skupi´c psychik˛e turysty na wła´sciwym celu. W tej chwili dowódca oddziału rewidujacego ˛ jaskini˛e podszedł do kapitana, zasalutował w skomplikowany, przepisowy sposób i wyciagn ˛ ał ˛ infernitowa˛ siateczk˛e. — Znale´zli´smy tylko to, sir. 185
Dragnazzar wział ˛ nakrycie głowy na pazur i przyjrzał mu si˛e uwa˙znie. — A co to mo˙ze by´c? — zwrócił si˛e do Flagita. — Eee. . . tego. Ehem, to jest koronkowa siatka na włosy — odparł demon chytrze i spu´scił wzrok. — Koronkowa? Wyrabiasz koronkowe siatki na włosy? — Dragnazzarowi nie udało si˛e ukry´c drwiacej ˛ nuty w głosie. — Kto by pomy´slał, z˙ e taki du˙zy m˛ez˙ czyzna interesuje si˛e koronkami, co, chłopcy? Nie interesuje nas jednak, co robisz w zaciszu swojej nory. — Z trudem powstrzymał chichot. W jaskini rozległ si˛e szmer dezaprobaty, a kapitan odrzucił infernitowa˛ siatk˛e na podłog˛e, jakby zauwa˙zył na niej wła´snie l´sniac ˛ a˛ kropl˛e zielonej flegmy. — Co´s jeszcze? — zwrócił si˛e gniewnie do dowódcy oddziału. — Có˙z, w skrzyni na zapleczu znajduje si˛e podejrzanie du˙za ilo´sc´ tego, sir. — Pokazał kilka banknotów stuszelagowych. ˛ — Ha! Mamy ci˛e, fałszerzu! — Dragnazzar spojrzał na banknoty i zmarkotniał. — Szelagi? ˛ Co to sa˛ szelagi? ˛ — Ja. . . eee. . . wymy´sliłem je. To do nowej gry planszowej, która˛ opracowuj˛e, nazywa si˛e, ten tego, „Mortropoly”, wła´snie, „Mortropoly”! Chodzi si˛e pionkiem wokół planszy i wykupuje najwa˙zniejsze ulice, a kiedy. . . Dragnazzar wzniósł oczy ku niebu i zaklał. ˛ — Co´s jeszcze? — Nie, sir! — Ba! Tym razem ci si˛e poszcz˛es´ciło, kole´s — warknał, ˛ owiewajac ˛ goracym ˛ oddechem twarz Flagita. — Nie wiem, gdzie to ukryłe´s, ale nast˛epnym razem ci˛e dorwiemy! — Obrócił si˛e i ruszył do drzwi. — Sprawdzimy tego drugiego! Flagit zatrzasnał ˛ za nimi drzwi i roztrz˛esiony zwalił si˛e na krzesło. Nie miał watpliwo´ ˛ sci, z˙ e tylko wielkiemu szcz˛es´ciu zawdzi˛ecza unikni˛ecie problemów. Mały włos dzielił go od wpadki, tylko od jakiej. . .
***
Splatane ˛ pukle bezbarwnych włosów spływały po nagich ramionach przywia˛ zanej do łó˙zka nastolatki. Wiła si˛e i parskała, ze zło´scia˛ napierajac ˛ na wi˛ezy. — Ile czasu masz zamiar jeszcze zmarnowa´c? — wychrypiała, dyszac ˛ z wysiłku. — Nie mam całego dnia. — Zamrugała oczami ukrytymi za trzycalowymi kruczoczarnymi rz˛esami i wyd˛eła wargi. Gdyby mogła jeszcze zało˙zy´c r˛ek˛e na r˛ek˛e i tupna´ ˛c nó˙zka˛ w podłog˛e, na pewno osiagn˛ ˛ ełaby swój cel. Stojacy ˛ przy drzwiach m˛ez˙ czyzna w habicie odwrócił wzrok od tasiemek jej bielizny i wymamrotał szybko dziesi˛ec´ ró˙za´nców. „Co zatrzymuje generała Syno186
da? Powinien ju˙z tu by´c.” — Nie robi˛e tego dla zabawy — fukn˛eła dziewczyna. — My´slisz, z˙ e bawi mnie bycie przywiazan ˛ a˛ do łó˙zka? No to wiedz, z˙ e. . . Ach, w ko´ncu! — przerwała, kiedy generał Synod wpadł przez drzwi i zaczał ˛ przygotowywa´c si˛e do kolejnych egzorcyzmów. — Słuchaj, jak ju˙z próbowałem ci powiedzie´c ostatnim razem, zanim mnie tak bezczelnie wyegzorcyz. . . — Zamknij si˛e! — warknał ˛ generał. — Prosz˛e, prosz˛e, jacy jeste´smy uprzejmi. . . — Kreaturo z piekła rodem — zaczał ˛ generał, właczaj ˛ ac ˛ sztormowe kadzidełko. — Udr˛eczony potworze z otchłani. Zostałe´s przyłapany. . . — Tak, tak. Ju˙z to przerabiali´smy. Swoja˛ droga,˛ jak si˛e miewa Emilia? — . . . na nielegalnym przebywaniu w zaj˛etej ju˙z duszy, tym samym dopu´sciłe´s si˛e przest˛epstwa polegajacego ˛ na złamaniu podpunktu. . . — ciagn ˛ ał ˛ Synod, ´ sprawdzajac ˛ ci´snienie w Działku na Wod˛e Swi˛econa˛ DOBRAWA 966. — Nie musisz u˙zywa´c siły. Obiecaj mi, z˙ e przeka˙zesz co´s Papie Jerzowi, a ja. . . — Nie negocjuj˛e z piekielnymi bestiami! — zagrzmiał Synod, strzelajac ˛ pie´ econej. kac ˛ a˛ struga˛ Wody Swi˛ — Grrr! Nawet je´sli próbuj˛e wam pomóc? — Ha, pomóc?! Nawet nie znasz znaczenia tego słowa! — Generał poło˙zył na brzuchu dziewczyny ozdobny krucyfiks, nie zwracajac ˛ uwagi na jej obfity biust. — Wspieranie kogo´s fizycznie lub moralnie, pomaganie komu´s. Czynno´sci majace ˛ na celu. . . — Milcz! — Synod odbezpieczył swoje sacrum .44 i pogroził nim znaczaco. ˛ — Musz˛e ci powiedzie´c, z˙ e PKiN to nie. . . — Wyno´s si˛e! — Palec Synoda zadr˙zał przy cynglu. — Tylko nie mów, z˙ e ci˛e nie ostrzegałem. . . Ju˙z sobie id˛e, ju˙z mnie nie ma! Nimfomanka nagle zamrugała, zatrzepotała kruczoczarnymi rz˛esami i spojrzała na generała. — Cze´sc´ , przystojniaczku — pisn˛eła. — Kolejne chwalebne zwyci˛estwo nad siłami zła — spróbował podliza´c si˛e stra˙znik stojacy ˛ przy drzwiach. Generał Synod warknał ˛ gniewnie. Działo si˛e co´s zabawnego. Nigdy podczas całej jego kariery egzorcysty nikt nie chciał si˛e widzie´c z Papa.˛ A teraz zdarzyło si˛e to dwukrotnie w ciagu ˛ dwudziestu czterech godzin. Bez sensu. W małym zaułku nad brzegiem Flegetonu Wielce Wielebny Hipokryt III (´swi˛etej pami˛eci) w´sciekł si˛e i zaklał ˛ bezsilnie.
187
***
Jedynym d´zwi˛ekiem, jaki rozlegał si˛e w zniszczonej przez rewizj˛e jaskini Flagita, był jednostajny szum magmy w ogrzewaniu podpodłogowym, a od czasu do czasu tak˙ze ci˛ez˙ kie westchnienia i zło˙zone machinacje wrzacego ˛ umysłu. Odkad ˛ kapitan Dragnazzar i jego banda oprychów z UOP-u opu´scili jaskini˛e, Flagit siedział gł˛eboko zadumany na skraju krzesła z łokciem na kolanie i dłonia˛ pod podbródkiem. „O co w tym wszystkim chodzi?” Był licencjonowanym organizatorem wypoczynku mentalnego, pracował w Transcendentalnym Biurze Podró˙zy spółce z o.o., dlaczego wi˛ec sadzili, ˛ z˙ e w swoim mieszkaniu organizuje pokatne ˛ wyprawy? Zwłaszcza z jakim´s fikcyjnym wspólnikiem na drugim ko´ncu miasta. To s´mieszne. Nigdy nie wszedłby w układ z kim´s pracujacym ˛ na czym´s tak niewyszukanym i łatwo wykrywalnym. Co to, to nie. Flagit zawierał układy tylko z takimi, którzy mieli czyste usta i potrafili trzyma´c nosy zamkni˛ete na kłódk˛e — nie ma nic gorszego ni˙z wspólnik z przykrymi objawami słowotoku po tym, jak co´s wywacha. ˛ Nagle co´s si˛e poruszyło. Flagit z nadnaturalna˛ szybko´scia˛ odwrócił głow˛e i mru˙zac ˛ z´ renice, zaczał ˛ wypatrywa´c z´ ródła ruchu. Miał przed oczami porozrzucane przez UOP pudła, z rozbitej butelki saczyło ˛ si˛e martini. . . znów co´s si˛e ruszyło. Flagit, błyskawicznie zerwawszy si˛e na kopyta, wział ˛ si˛e do przegrzebywania gruzów jak stru´s w ostatnim stadium demencji, rzucajac ˛ przez rami˛e skrzynki z kryształowymi pchełkami i misy pełne parasolek do drinków. W tej samej chwili błyszczaca ˛ ciemnoszara siateczka przeleciała (cały czas przyspieszajac) ˛ przez pokój i z brz˛ekiem uderzyła w s´cian˛e. Flagit z otwartymi ustami patrzył na jarzac ˛ a˛ si˛e siatk˛e. Nieo˙zywione obiekty nie powinny robi´c takich rzeczy. W dwóch susach dopadł s´ciany i oburacz ˛ podniósł siateczk˛e. Zdawała si˛e troch˛e ci˛ez˙ sza ni˙z zwykle. Obrócił si˛e z piskiem kopyt, podbiegł do przeciwległej s´ciany, pu´scił siatk˛e i zaczał ˛ kopniakami usuwa´c sobie z drogi szczatki ˛ i gruzy. Siateczka błysn˛eła i wła´sciwie zanim jeszcze upadła na podłog˛e, przemkn˛eła przez jaskini˛e jak wystrzelona z procy, ko´nczac ˛ swój p˛ed do wolno´sci tak jak ostatnio — z brz˛ekiem wyladowała ˛ na s´cianie. Flagit potrzasn ˛ ał ˛ głowa˛ i stał z opuszczona˛ szcz˛eka.˛ Naukowa cz˛es´c´ jego psychiki zastanawiała si˛e, czy druga siatka zachowywałaby si˛e równie irracjonalnie, nie przestrzegajac ˛ niepodwa˙zalnych zasad fizyki w swym, jak na razie niewytłumaczalnym, sposobie działania. Bardziej praktyczna cz˛es´c´ psychiki podpowiedziała mu tymczasem, z˙ e podczas rewizji znaleziono tylko jedna˛ siatk˛e. Nagle, pomimo i˙z w jaskini panowała teraz przyjemna spiekota na poziomie sze´sciuset sze´sc´ dziesi˛eciu sze´sciu stopni Fahrenheita, Flagit uczuł lodowate igły
188
nakłuwajace ˛ jego kr˛egosłup. To wszystko mogło oznacza´c tylko dwie rzeczy. Hipokryt miał druga˛ siatk˛e. I u˙zywał jej!
***
Kiedy kapitan Dragnazzar wraz ze swoimi lud´zmi zmierzał w stron˛e brzegów Flegetonu, a tym samym drugiego podejrzanego, roztracaj ˛ ac ˛ stojace ˛ im na drodze um˛eczone dusze i wykrzykujac ˛ wiazanki ˛ najwymy´slniejszych hadesja´nskich przekle´nstw, w jego głowie zaczynało kiełkowa´c podejrzenie, z˙ e co´s w tym wszystkim si˛e nie zgadza.. Bardzo dobrze wiedział, z˙ e transcendentalny hełm kosztuje setki tysi˛ecy oboli (osiemna´scie tysi˛ecy plus dostawa i monta˙z, je´sli zamówiło si˛e kradziony), i wiedział te˙z, z˙ e gdyby przetrzasn ˛ a´ ˛c kieszenie wszystkim mieszka´ncom nadflegeto´nskiej dzielnicy, to uzbierałoby si˛e mo˙ze z pi˛ec´ oboli i kilka kamyków na szcz˛es´cie. Kto w takim razie u˙zywał tu transcendentalnego dopalacza? I po co? — T˛edy! — krzyknał ˛ dowódca oddziału rewizyjnego, wbiegajac ˛ w mały zaułek. Zaułek, który jeszcze trzy sekundy po tym, jak krzyknał: ˛ „T˛edy!”, roił si˛e od nielegalnych imigrantów. Lata znajdowania si˛e po tej mniej przyjemnej stronie układu „bijacy ˛ za nic — bity za nic” doprowadziły system wczesnego ostrzegania imigrantów do perfekcji. Gdy wi˛ec UOP stanał ˛ w zaułku, jedyna˛ poruszajac ˛ a˛ si˛e tu rzecza˛ był skrawek niepłonnego pergaminu, który wzbił si˛e w powietrze podczas pospiesznej ucieczki. Kapitan Dragnazzar wydał z siebie bardzo dziwny odgłos i spojrzał spode łba na dowódc˛e oddziału. — Ale. . . eee. . . có˙z mog˛e powiedzie´c? Powiedziano mi, z˙ e to tu. Kapitanie, nie! Kapitanie!. . . Krzyk, s´wist powietrza i odgłos uderzenia łuskowatej dłoni o łuskowata˛ głow˛e rozniosły si˛e echem po nabrze˙zu.
***
Prace nad kopuła˛ PKiN ciagn˛ ˛ eły si˛e w niezmiennie szybkim tempie przez cała˛ noc. Murarze, wynaj˛eci twórcy pomników i w ogóle wszyscy obdarzeni cho´c
189
krztyna˛ zdolno´sci rze´zbiarskich i powodowani chciwo´scia˛ uwijali si˛e goraczkowo ˛ wokół olbrzymiej półkuli. Kilka godzin wcze´sniej trzy dono´sne: „Hurra!” obwie´sciły talpejskiemu s´witowi, z˙ e ostatni blok został wspólnymi siłami wciagni˛ ˛ ety na miejsce i szybko obskoczony przez murarzy. Niemal natychmiast, z wojskowa˛ precyzja,˛ zespoły kowali wychyn˛eły z trzech ku´zni, uginajac ˛ si˛e pod ci˛ez˙ arem kutych odcinków rur. Przeszli przez wysokie ogrodzenie i znikn˛eli w wielkim kamiennym igloo kopuły. Wewnatrz ˛ u´smiechni˛ety od ucha do ucha krasnolud Guthry wydawał polecenia i wymachiwał r˛ekami. Nigdy wcze´sniej nie miał równie entuzjastycznych pracowników. Ach, pot˛ego pieniadza! ˛ Strumie´n niosacych ˛ rury kowali rozdzielił si˛e i, zgodnie ze wskazówkami Guthry’ego, kowale poszli w siedmiu ró˙znych kierunkach. Ju˙z po chwili łaczyli ˛ rury w rozległa,˛ błyszczac ˛ a˛ metalem paj˛ecza˛ sie´c, która˛ nast˛epnie, zu˙zywajac ˛ wiele drutu i przekle´nstw, podwiesili u sufitu. Na samym s´rodku kopuły wzniesiono wysoka˛ na dwadzie´scia stóp mis˛e, a pot˛ez˙ ne skrzydło wiatraka ustawiono poziomo — zgodnie z planami — na wałkach. Guthry kierował tym procesem: przez kilka sekund wpatrywał si˛e w plany, potem zerkał na robotników, wydajac ˛ podkre´slone dzier˙zona˛ w dłoni gotówka˛ polecenia, i ponownie konsultował si˛e z projektem. Wszystko musiało by´c sprawdzone. Na tym etapie prac jedna pomyłka, jedna mała pomyłka, mogła wystarczy´c, by cała˛ konstrukcj˛e w jednej sekundzie szlag trafił. Zgrzyt metalu o kamie´n i mnóstwo mamrotanych przekle´nstw wstrzasn˛ ˛ eły tłumem, gdy na miejsce ponad wiatrakiem wsuni˛eto wieko s´rednicy dwudziestu stóp, upuszczajac ˛ je w ostatniej chwili z głuchym grzmotem. Przysiadło niczym ogromna kad´z do whisky, z ta˛ ró˙znica,˛ z˙ e nie było wykonane z miedzi, na obwodzie miało siedem dziur, no i znikad ˛ nie lała si˛e tu gorzała. No tak, był tu jeszcze dziwaczny system d´zwigni, bloków, przekładni i wałów rozrzadu, ˛ łacz ˛ acy ˛ niewielkie koło wodne na zewnatrz ˛ z centralnym kołem z˛ebatym turbiny. Gdy cały ten system zacznie działa´c, siedem rur b˛edzie klimatyzowa´c siedem komnat grzechów. Moment obrotowy generowany przez koło wodne b˛edzie pompował powietrze. Ka˙zda sekcja miała mie´c własny klimat, odpowiadajacy ˛ konkretnemu grzechowi: parny upał dla rozpusty, wilgotna ciemno´sc´ dla lenistwa i tak dalej. Przy obecnej pr˛edko´sci wody uruchomienie klimatyzacji zajmie najwy˙zej kilka godzin. Jednak˙ze ta pr˛edko´sc´ miała w do´sc´ dramatycznych okoliczno´sciach zacza´ ˛c wzrasta´c.
190
***
Drzwi od magazynu Transcendentalnego Biura Podró˙zy spółki z o.o. zamkn˛eły si˛e z trzaskiem za zdyszanym Flagitem, który przyciskał do piersi torb˛e ze skóry gryfa. Jak na razie nie najgorzej, pomy´slał. Wpakowanie na chybcika zmasowanych szeregów pracowników Hadesja´nskiej Akademii Nauk do hełmów i wysłanie ich na wycieczk˛e zakładowa˛ poprawi˙ ło mu humor. Zaden z nich nawet nie mrugnał. ˛ Flagit nijak nie mógł zrozumie´c, na czym miałaby polega´c przyjemno´sc´ z op˛etania trupy muskularnych, wysmarowanych olejkiem tancerzy, ale tak czy inaczej tamci wydawali si˛e zachwyceni taka˛ perspektywa.˛ Demon wział ˛ gł˛eboki oddech, stoczył walk˛e z zapi˛eciem torby ze skóry gryfa i opró˙znił ja˛ na stół. Skałotocz, wymachujac ˛ pazurami i chitynowymi szponami, wyprostował si˛e i spojrzał na swego pana z wyrzutem. — Wybacz — mruknał ˛ Flagit — nerwy. — U´smiechnał ˛ si˛e i dotknał ˛ infernitowej siatki. Przez pełna˛ napi˛ecia chwil˛e patrzył na nia,˛ toczac ˛ wewn˛etrzna˛ walk˛e z samym soba˛ w obliczu by´c mo˙ze najwspanialszego momentu w z˙ yciu. Po prostu schowaj ja˛ do torby i odejd´z. . . Co? Miałbym wróci´c do upokorzenia, n˛edzy, przeci˛etno´sci i słu˙zalczo´sci? Nigdy! Nie. Miałem na my´sli powrót do normalno´sci. Raczej wazeliniarstwa i podlizywania si˛e! Phi! Zaszedłem za daleko, by teraz si˛e podda´c. Wszystko gotowe! Tylko pomy´sl o całej tej przestrzeni. . . Ale. . . ˙ Zadnych ale! Zrób to! Uło˙zył siatk˛e mi˛edzy rogami i z przera˙zeniem przełknał ˛ s´lin˛e, raz jeszcze przejrzawszy w głowie plan. Cofnał ˛ si˛e my´slami o godzin˛e, kiedy to rozdarty pomi˛edzy strach. a z˙ adz˛ ˛ e władzy uderzał si˛e pazurami w skro´n i marszczył brwi w gł˛ebokiej zadumie. Kiedy zamykał oczy, widział przed nimi małe. zielone punkciki. My´sl, my´sl! Wstrzasn˛ ˛ eła nim s´wiadomo´sc´ , z˙ e mo˙ze zosta´c wykryty przez UOP w Wojerystycznej Kontroli Ruchu. Musiał istnie´c jaki´s sposób na omini˛ecie ich, po prostu musiał! Od tego wszystko zale˙zało! Szukajac ˛ rozwiazania, ˛ w my´slach zagladaj ˛ ac ˛ w ka˙zdy kat, ˛ coraz mocniej zaciskał powieki. Małe zielone punkciki na czarnym tle. Wirowały i brz˛eczały, na szyj˛e Flagita wystapiła ˛ pulsujaca ˛ z˙ yła. Musiał znale´zc´ stóg siana, w którym da rad˛e ukry´c najwa˙zniejsza˛ ze swoich igieł. . . Małe zielone punkciki. . . ! Wtedy zrozumiał. Je´sli twój przeciwnik ma wykrywacz metali, na nic zda si˛e chowanie igły w stogu siana. Ale je´sli umie´sci si˛e ja˛ w pudełku pinezek. . . Czy to ma szans˛e zadziała´c? Ma? Uderzył si˛e w czoło, kiedy pojawiły si˛e
191
watpliwo´ ˛ sci. Spójrz prawdzie w oczy, Flagit, upomniał samego siebie. Nie masz wyboru. Odsuwajac ˛ na bok obawy zwiazane ˛ z tym, z˙ e moga˛ go wy´sledzi´c, zatrzymał si˛e tylko po to, by wyda´c skałotoczowi szeptem seri˛e skomplikowanych polece´n, i wysłał strumie´n telewpływnych my´sli wprost do układu limbicznego pewnego kierownika budowy. Miał nadziej˛e, z˙ e nikt tego nie zauwa˙zy. Skałotocz zagł˛ebił si˛e w suficie po´sród deszczu prze˙zutych odłamków granitu.
***
Na drugim skraju Mortropolis na monitorze Wojerystycznej Kontroli Ruchu pojawił si˛e malutki zielony punkcik. Zamigotał, zal´snił słabo, po czym zaja´sniał z cała˛ intensywno´scia˛ w wyciemnionym pokoju. A demon Dajmon, pomimo i˙z wytrzeszczał swoje i tak wyłupiaste oczy, nie zauwa˙zył go. Có˙z, jeden dodatkowy punkcik po´sród czternastu oznaczonych numerami turystów z HAN nie był zbyt widoczny, a poza tym Dajmon miał podwójna˛ zmian˛e i był zm˛eczony.
***
Robotnicy uwijajacy ˛ si˛e wewnatrz ˛ kopuły nie zauwa˙zyli, z˙ e z krasnoludem Guthrym zacz˛eło dzia´c si˛e co´s dziwnego. Utkwił spojrzenie w dali, tak jakby nagle oczy przestały nale˙ze´c do niego. Jakby patrzył przez nie kto´s inny. Kto´s, lub co´s, dokładnie wiedzacy, ˛ co trzeba robi´c, i nieodczuwajacy ˛ potrzeby odwoływania si˛e do planów. Nieobecny duchem krasnolud upu´scił rulon niepłonnego pergaminu, który nast˛epnie wzbił si˛e i poleciał nad niewielka˛ kupka˛ gruzu. — Wy! Nie, nie tam! Przynie´scie to tutaj! — wrzasnał ˛ Guthry głosem dziwnie bezbarwnym, pozbawionym akcentu, wznoszacym ˛ si˛e pot˛ez˙ nie nad zgiełk, wymachujac ˛ jednocze´snie w stron˛e grupki kowali. — Przecie˙z mówiłe´s. . . — Mówiłem. Czas przeszły! A teraz mówi˛e, z˙ eby´scie to przynie´sli tutaj. NATYCHMIAST! — Dramatycznym gestem wskazał miejsce pomi˛edzy dwiema z wi˛ekszych podwieszonych rur. Obrócił si˛e i ujrzał inna˛ grupk˛e zmagajac ˛ a˛ si˛e z monta˙zem zaworów. — Nie, nie! — krzyknał, ˛ podbiegajac ˛ do nich. — W druga˛ stron˛e. Sprawd´zcie przepływ!
192
— My´slałem. . . — Płaca˛ ci za robienie, nie my´slenie! W druga˛ stron˛e! — Guthry pomknał ˛ upomina´c kolejna˛ ekip˛e. Biegał po całej kopule, wydajac ˛ polecenia na lewo i prawo, wszystkich musiał ochrzani´c. W tym chaosie nikt nie miał czasu przemy´sle´c, co on wła´sciwie robi. Nikt nie zauwa˙zył, z˙ e wszystkie zawory zostały obrócone, kanały przeciwnie kierowane, a w skorupie kopuły w ostatniej chwili wybito dodatkowe wywietrzniki, przez co klimatyzacja PKiN nie miała prawa zadziała´c Ale wtedy było ju˙z za pó´zno. Pod główna,˛ ukryta˛ pod skrzydłami z˙ elaznej turbiny pokrywy systemu kanałów skały zacz˛eły nienaturalnie dr˙ze´c. Wygladało ˛ to tak, jakby jaki´s stwór majacy ˛ zdecydowanie zbyt wiele pazurów i niezdrowy apetyt na granit przedzierał si˛e przez ostatnia˛ warstwy skały. Tak było w rzeczywisto´sci. Z piskiem zachwytu Guthry podbiegł do d´zwigni połaczonej ˛ z systemem bloków, przekładni oraz pr˛etów i pociagn ˛ ał ˛ za nia.˛ Po ruszyło si˛e jedno wirujace ˛ rami˛e krzywki, wpi˛eło si˛e w zespół trzpieniowych kółek z˛ebatych, przepu´sciło moment obrotowy przez układ wzmacniaczy i połaczyło ˛ koło mły´nskie z turbina.˛ Ziemia zatrz˛esła si˛e, gdy ogromne łopaty z lanego z˙ elaza drgn˛eły i zacz˛eły si˛e obraca´c, nap˛edzane przez turbin˛e. W tej samej chwili spod młyna wychyn˛eły pazury i odnó˙za, rozrzucajac ˛ na wszystkie strony grad gruzu — to skałotocz przegryza si˛e przez ostatnie kilka cali skały. W s´lad za nim pojawiła si˛e wrzaca ˛ masa przegrzanego gazu piekielnego i pop˛edziła w gór˛e. W miar˛e jak ruch obrotowy turbiny wzrastał, zwi˛ekszyło si˛e równie˙z zasysanie. Ka˙zde poruszenie łopat wyciagało ˛ z Podziemnego Królestwa Hadesji coraz wi˛ecej powietrza. We wn˛etrzu kopuły PKiN praca ustała nagle, a jej miejsce zaj˛eło przera˙zenie. Rury zacz˛eły warcze´c i wydawa´c gł˛eboki łoskot, napełnione na sił˛e podziemna˛ atmosfera.˛ We wszystkich wn˛etrzno´sciach budowli dały si˛e słysze´c trzaski i b˛ebnienie — z˙ elazo rozszerzało si˛e pod wpływem goraca. ˛ I nagle z siedmiu otworów s´wie˙zo wywierconych w zewn˛etrznym poszyciu kopuły buchnał ˛ czerwonoczarny gaz, który buzujacymi ˛ słupami pop˛edził ku niebiosom. Wygladało ˛ to tak, jakby gigantyczny czajnik ci´snieniowy wła´snie szykował si˛e do wybuchu. Kowale, murarze, mierniczy, stolarze i wszyscy inni robotnicy wypadli z bramy, potykajac ˛ si˛e o siebie wzajemnie w rozpaczliwej próbie ucieczki, a strach wrzeszczał im do uszu, gdy p˛edzili zboczem Ciemnej Góry. Za nimi rosnace ˛ szybko chmury przegrzanego gazu wznosiły si˛e niekontrolowane ku stratosferze. I wtedy oberwali. Niczym opary przypalonego olejku eukaliptusowego, rozgrzanego na kamieniach sauny, uderzyła w nich wrzaca ˛ fala duszacego ˛ siarczanego z˙ aru, którego temperatura była ju˙z znacznie ni˙zsza od poczatkowych ˛ 666 stopni Fahrenheita. Na szczycie Ciemnej Góry dwie postacie naparły na ci˛ez˙ ka˛ bram˛e i ja˛ zamkn˛eły. Dopiero teraz, du˙zo za pó´zno na jakiekolwiek działanie, kilka osób u´swiado193
miło sobie, z˙ e blizny na czołach krasnoluda Guthry’ego i Stana Kowalskiego sa˛ niepokojaco ˛ podobne. W smaganym wichrami magazynie Transcendentalnego Biura Podró˙zy sp. z o.o. Flagit krzyknał ˛ z zachwytu, rozbijajac ˛ kryształowe okno budynku. Hadesja´nskie powietrze wdarło si˛e do wn˛etrza, wessane przez ciag ˛ wytworzony przez znajdujac ˛ a˛ si˛e wy˙zej turbin˛e, a ryzy niepłonnego pergaminu i cała masa rozmaitych drobnych przedmiotów biurowych wyleciały z pokoju schwycone przez łapczywe palce straszliwych wirów. W kilka sekund pomieszczenie opustoszało. Flagit zakr˛ecił si˛e w drzwiach; w uszach dzwoniło mu od ró˙znicy ci´snie´n. Z wielkim wysiłkiem zdołał zamkna´ ˛c i zaryglowa´c drzwi, po czym pognał ku tłumnemu s´ródmie´sciu Tumoru. Zacz˛eło si˛e. Pałac Korupcji i Nikczemno´sci był gotów, by otworzy´c swe podwoje.
Rozdział siódmy O bobrach i konwersji katastrof
— To samo! — ryknał ˛ komandor Tojad zwany Mocnym, pochylajac ˛ si˛e nad barem w przesiakni˛ ˛ etej oparami alkoholu atmosferze Rynsztoka. — Jeszcze jeden dzban Czarciego. . . piwa! — Opró˙znił ju˙z pi˛ec´ i zaczynał czu´c bluesa. Jeszcze pi˛etna´scie i mo˙ze całkiem zapomni o koszmarnym widoku pozszywanego kowala opuszczajacego ˛ ryczace ˛ piekło ku´zni. . . — Nnoo ju˙z! — Uderzył pi˛es´cia˛ w d˛ebowy stół. — W porzadku, ˛ we´z si˛e w gar´sc´ ! — powiedziała barmanka. Zaskoczyło ja,˛ z˙ e komandor wział ˛ to dosłownie i zaczał ˛ si˛e z lekka obmacywa´c. — Po co ten po´spiech? — Miałem zły dzie´n! — warknał ˛ Tojad, po czym wysunał ˛ j˛ezyk, by pokaza´c, jak bardzo potrzebuje szybkiego tankowania. — Wstyd´z si˛e — odparła z roztargnieniem barmanka, zamaszystym gestem stawiajac ˛ przed nim bukłak, zgarniajac ˛ pieniadze ˛ i zwracajac ˛ swa˛ uwag˛e ku sporej grupce toczycieli kamieni, którzy wła´snie otrzymali odpraw˛e z PKiN. — Chcesz si˛e rozweseli´c, kochaniutki? — wysyczał ociekajacy ˛ słodko´scia˛ głos do lewego ucha Tojada. — Słyszałam, z˙ e miałe´s zły dzie´n, male´nki. — Maisy, współwła´scicielka „Salonu Rozkoszy Maisy i Daisy” w Forcie Knumm i profesjonalna „rozweselaczka”, niezbyt dyskretnie pu´sciła do komandora oko. — Znam sto sze´sc´ sposobów rozweselania takich smutasków jak ty. Tojad pociagn ˛ ał ˛ pot˛ez˙ nego łyka Czarciego Wywaru, przetarł usta dłonia˛ i zapytał: — Wiesz mo˙ze, gdzie mogie.. hik!. . . dosta´c szczurodoroporne buty?! Kowal któ. . . ego wynajałem. ˛ . . hik!. . . dał si˛e zamomomorrrdowa´c, a teraz wykuwa wiatraki w swojej ku´zni, a ta ku´znia si˛e pali i powinna si˛e była ju˙z dawno wypali´c, ale si˛e nie wypaliła, bo. . . Maisy pokr˛eciła głowa,˛ mrukn˛eła co´s o m˛etach i szumowinach, poprawiła bluzk˛e tak, by lepiej wyeksponowa´c swój przyrost naturalny, i ruszyła w stron˛e toczycieli kamieni. 195
W tej wła´snie chwili otwarły si˛e drzwi i do Rynsztoka wkroczył rozdra˙zniony, ociekajacy ˛ talpejskim deszczem pobo˙zny posterunkowy Szlam D˙zi-had. Od o´smiu godzin szukał komandora Tojada i wcale mu si˛e to nie podobało. Był traktowany z góry, spławiany, odsyłany od jednego chichoczacego ˛ Czarnego Stra˙znika do drugiego i z´ le instruowany co do drogi w ka˙zdej ciemnej uliczce i w ka˙zdym mrocznym zaułku Cranachanu. Nie wiedział dokładnie, ile razy przeklinał si˛e za nieucz˛eszczanie na zaj˛ecia ze s´ledzenia przest˛epców, ale nie ulegało watpliwo´ ˛ sci, z˙ e czeka go długa spowied´z. Tylko przypadek sprawił, z˙ e kiedy wysłany w nowym i absolutnie zaskakujacym ˛ kierunku po raz dziewi˛ec´ dziesiaty ˛ mijał Rynsztok, dojrzał katem ˛ oka Tojada mizdrzacego ˛ si˛e do Maisy. — A wi˛ec to tu mo˙zna teraz spotka´c zwierzchnika Czarnej Stra˙zy? Jak w takim miejscu miałby pana znale´zc´ duchowny? — D˙zi-had wst˛epował na niebezpieczny grunt. — Daj mi dzban Czar. . . — mruknał ˛ Tojad. — Co? — . . . ciego Wywaru albo wyciagn˛ ˛ e ci z˛eby i zagryz˛e nimi na s´mier´c! Cha, cha! — Rozumiem, z˙ e to jakie´s spro´sne powitanie? — D˙zi-had skrzywił si˛e pod ociekajacym ˛ woda˛ kapturem. — Nie. Dawaj piwska! — Tojad chwycił przemoczonego D˙zi-hada za gardło. — Urrgh. . . s´li pan nalega. — Nalegam! — Robi˛e to pod przymusem. — D˙zi-had si˛egnał ˛ do kieszeni habitu, pod nosem mruczac ˛ co´s o dawaniu złego przykładu, po czym pochylił si˛e nad barem i zamówił dzban. — . . . dzie ona polazła? — wybełkotał Tojad, rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e za Maisy. — Mniała mie rozweseli´c. — Pa´nskie piwo. Przejd´zmy do rzeczy. Odkryłem powa˙zne uchybienie w procedurze zatrzymywania znanych zbrodniarzy, co, jak sadz˛ ˛ e, zainteresuje pana. . . Tojad go nie słuchał. Nasaczony ˛ alkoholem umysł podsuwał mu wizje szarpiacego ˛ si˛e z wiatrakiem Stana Kowalskiego, usiłujac ˛ wycisna´ ˛c cho´c odrobin˛e sensu z uczucia, z˙ e Tojad był s´wiadkiem czego´s, co zdecydowanie nie powinno si˛e zdarzy´c. No bo jak mo˙zna tak paskudnie zacia´ ˛c si˛e przy goleniu? T˛eskne wici rozpaczy Tojada wysun˛eły si˛e, usiłujac ˛ wychwyci´c znaczenie z wirujacych ˛ akrów zgorzkniałego zdumienia, podczas gdy on sam mamrotał bezładnie. — Czy pan mnie w ogóle słucha? — zapytał wzburzony D˙zi-had. — To szczyt fatalnych manier. Ja po prostu usiłuj˛e zada´c kilka grzecznych, cho´c konkretnych pyta´n, wykorzystujac ˛ przyjazna,˛ biesiadna˛ atmosfer˛e tego licencjonowanego zajazdu, w nadziei precyzyjnego ustalenia miejsca pobytu zatrzymanego ostatnio kryminalisty i. . . — Oj, sko´nczyło si˛e. — Tojad ponuro przechylił dzban. 196
D˙zi-had zsunał ˛ kaptur z głowy i obrzucił komandora spojrzeniem, jakim zazwyczaj karci si˛e krnabrne ˛ dzieci. — Có˙z, kupi˛e panu jeszcze jeden, ale. . . Nie odniosło to zamierzonego skutku. Tojad rzucił okiem na rzad ˛ szwów zdobiacych ˛ czoło D˙zi-hada, wskazał je palcem i krzyknał. ˛ — Gło. . . głowa! — wykrztusił, szeroko otwierajac ˛ oczy i dr˙zac. ˛ — Nie jest tak z´ le, jak wyglada. ˛ Chyba, ehem, zaciałem ˛ si˛e przy goleniu. W porzadku, ˛ gdzie jest drukarz Ryngraf, mój przest˛epca? Szcz˛es´liwie dla długoterminowego stanu zdrowia psychicznego Tojada (terminu tego nale˙zy w odniesieniu do komandora u˙zywa´c z du˙za˛ ostro˙zno´scia) ˛ mentalne pi˛es´ci zacz˛eły ju˙z dobija´c si˛e do drzwi jego umysłu. Albowiem wła´snie w tej samej chwili pewien Wielebny, niezra˙zony kilkoma egzorcyzmami, przygotowywał si˛e do ponownego nawiazania ˛ kontaktu. — . . . jak mogeprrrrrrowadzi´c dochodzenie w spra. . . hik! morderstwa, skoro on ju˙z nie jest martwy. . . — wybełkotał Tojad, majac ˛ przed oczami Stana Kowalskiego rado´snie wymachujacego ˛ wiatrakiem. Zdesperowana wi´c natkn˛eła si˛e na co´s, owin˛eła wokół tego i pociagn˛ ˛ eła. Z wiecznych ciemno´sci niewiedzy wyłonił si˛e jaki´s kształt, wyszczerzył si˛e i pop˛edził do góry. — Jak mog˛e wszcza´ ˛c proces, skoro nie mam aresztanta? — mruknał ˛ D˙zi-had. — Gdzie on jest? Nie´swiadom pytania Tojad ciagn ˛ ał ˛ monolog. — . . . szurorodorodpornych butófff nie dadza˛ rady. . . dadza˛ rady. . . — Ale zanim komandor u´swiadomił sobie, z˙ e dzieje si˛e co´s dziwnego, ciemny kształt wypadł z ciemno´sci, zastukał w drzwi i wskoczył za kierownic˛e jego niestawiaja˛ cego oporów umysłu. — . . . dadza˛ rady. . . — Nagle Tojad wyprostował si˛e na stołku i złapał D˙zi-hada za rami˛e. Jego oblicze straciło zupełnie wyraz. — Wszystko w porzadku? ˛ — wyj˛eczał pobo˙zny posterunkowy, zastanawiajac ˛ si˛e, czy faktycznie tak bardzo zale˙zy mu na tej całej karierze w WOP-ie. — Ach! Halo! — Głos komandora był jedyna˛ radosna˛ rzecza˛ w całej jego postaci. Mówiac ˛ szczerze, przez moment wydawał si˛e jedyna˛ oznaka˛ jego z˙ ycia. — Halo? Czy mam połaczenie? ˛ Czy mnie słycha´c? — zapytało ciało Tojada. Co dziwne, głos brzmiał, jakby dochodził z bardzo, bardzo daleka. Zza grobu. — Eee. . . tak — odparł podejrzliwie D˙zi-had. „Co on wyrabia? Czy to ma by´c to osławione poczucie humoru Czarnych Stra˙zników?” Szlam rozejrzał si˛e wokół, wypatrujac ˛ grupek pod´smiewajacych ˛ si˛e ludzi, którzy uwa˙znie obserwuja˛ jego reakcj˛e. Z ulga˛ zauwa˙zył, z˙ e wszystko wyglada ˛ w miar˛e normalnie. — T. . . tak, słysz˛e pana. — Wspaniale. Bad´ ˛ z tak miły i wy´swiadcz mi pewna˛ przysług˛e. — Tojad odruchowo, niczym zombi, si˛egnał ˛ po dzban i przystawił go do ust. Niestety, nie 197
przestał mówi´c. — Czy mógłby´s mi powiedzie´c, czy sa˛ tu jacy´s eg. . . uuuurgh! — Fontanna piwa trysn˛eła z ust niemogacego ˛ opanowa´c pijackich odruchów komandora. — Uwa˙zam, z˙ e wypił pan zdecydowanie zbyt du˙zo. . . — Pomocy, ja ton˛e! — wybulgotał Tojad. Go´scie baru zacz˛eli oglada´ ˛ c si˛e w ich stron˛e. — Komandorze, prosz˛e przesta´c — oznajmił scenicznym szeptem D˙zi-had. — Gdybym mógł, to bym przestał. . . — odparł komandor poprzez strugi piwa, opró˙zniajac ˛ dzban do ko´nca. — Jakby nie wypił. . . eee. . . jakbym nie wypił ju˙z do´sc´ . — Oboj˛etnie rozejrzał si˛e dookoła. R˛eka chyba zrozumiała, z˙ e dzban jest pusty, wi˛ec pu´sciła go i zacz˛eła uderza´c w bar, domagajac ˛ si˛e nast˛epnego. — Przepraszam, jego chyba do´sc´ trudno opanowa´c. A tak w ogóle, to kto to jest? — Co? — Niewa˙zne, i tak by´s nie zrozumiał. Hmm, tak, to co z tymi egzorcystami? Sa˛ tu jacy´s w pobli˙zu? — Egzorcy´sci? — wyj˛eczał D˙zi-had, usiłujac ˛ odgadna´ ˛c, czy Tojad robi sobie z niego jaja. — Nie. . . nie widz˛e z˙ adnych. — Uff, co za ulga! — Tojad westchnał. ˛ Jego prawa r˛eka macała bar w poszukiwaniu piwa. — Nigdy nie my´slałem, z˙ e sa˛ takimi despotami, to strasznie dziwne. Ale z drugiej strony, przecie˙z tylko wykonuja˛ swoja˛ prac˛e. . . — Skad ˛ to nagłe zainteresowanie egzorcystami? — zastanawiał si˛e na głos D˙zi-had, idac ˛ na r˛ek˛e Tojadowi, w nadziei, z˙ e ten odkryje swoje karty. Je´sli musi przez to przej´sc´ , z˙ eby odnale´zc´ Ryngrafa, niech i tak b˛edzie. Miał tylko nadziej˛e, z˙ e nie potrwa to za długo. — Nie my´slałem, z˙ e a˙z tak interesuje si˛e pan okultyzmem, op˛etaniami itepe. — D˙zi-had oczekiwał, z˙ e Tojad wyskoczy teraz z wyszukana˛ puenta˛ o tym, z˙ e co´s w niego wstapiło. ˛ Ale nie zrobił tego. Zachwiał si˛e tylko niepewnie, obrzucił go szklistym spojrzeniem i odkaszlnał, ˛ kaszlni˛eciem brzmiacym ˛ tak, jakby jaki´s głaz uderzył w dno wypełnionej flegma˛ studni. W tym samym czasie, najwyra´zniej nie´swiadomie, zgarnał ˛ dzban pełny piwa sprzed nosa pot˛ez˙ nego toczyciela kamieni. — Fuj! — warknał ˛ w ko´ncu komandor. — Czy to naprawd˛e brzmiało tak strasznie jak tu na dole? D˙zi-had przytaknał, ˛ zdumiony zwrotem „na dole”. Po raz pierwszy zaczał ˛ podejrzewa´c, z˙ e co´s tu nie gra. — W takim razie sadz˛ ˛ e, z˙ e nie zostało mi du˙zo czasu — mruknał ˛ komandor, podczas gdy r˛eka dzier˙zaca ˛ dzban w˛edrowała z powrotem ku jego ustom. — Chyba jeszcze nie chwytam, o co chodzi z kontrola˛ odruchów. Posłuchaj — nie znasz mnie, mało osób mnie zna, nie byłem zbyt popularny, ale có˙z, takie jest. . . — Co pan usiłuje mi powiedzie´c? — D˙zi-had jednym okiem obserwował powolny ruch r˛eki z dzbanem.
198
— Musz˛e ci˛e ostrzec. To wszystko moja wina. Nie powinienem był eksperymentowa´c z telewpływem. Modl˛e si˛e do s´wi˛etego Absencjusza ze Sklerozy o odpuszczenie grzechów. . . Nagle wydarzyły si˛e, niemal jednocze´snie, dwie rzeczy. Gigantyczny toczyciel kamieni si˛egnał ˛ po swój dzban i zauwa˙zył jego brak. Zaniepokojona r˛eka Tojada wzdrygn˛eła si˛e i pomkn˛eła po barze, jakby chciała rozpocza´ ˛c z˙ ycie na własny rachunek. — Hej! Oddawaj piwo! — krzyknał ˛ gigant. — . . . umo˙zliwiła mi rozmow˛e z toba˛ i dała szans˛e ostrze˙zenia przed. . . uuurgh! — Dzban znów znalazł si˛e przy ustach komandora. Chwil˛e potem wielkie r˛ece robotnika chwyciły Tojada za kark i podniosły ze stołka. — Oddawaj moje piwo! Grobowy głos komandora kontynuował wyja´snienia, ale piwo zalewajace ˛ mu usta utrudniało artykulacj˛e. — PKiN. . . Strze˙zcie si˛e! — zda˙ ˛zył powiedzie´c, zanim przeleciał przez bar, odbił si˛e od stołu i przejechawszy po podłodze Rynsztoka, uderzył w s´cian˛e i pozostał tam jak zmierzwiona kupa nieszcz˛es´cia. Okra˙ ˛zony D˙zi-had u´smiechnał ˛ si˛e słabo. — Panowie pozwola,˛ z˙ e. . . hmm. . . zwróc˛e im poniesione koszty. . . — Pogrzebał w kieszeni, rzucił gar´sc´ szelagów ˛ na lad˛e i p˛edem opu´scił Rynsztok, utrzymujac ˛ tempo przez cała˛ drog˛e do kaplicy. Je´sli komandor Tojad rzeczywis´cie stroił sobie z˙ arty, to Szlama wcale one nie roz´smieszyły. Tyle zamieszania, z˙ eby powiedzie´c mu, z˙ e Ryngraf jest w kaplicy s´w. Absencjusza ze Sklerozy. Phi! Pobo˙zny posterunkowy Szlam D˙zi-had modlił si˛e w duchu do wszystkich zainteresowanych bogów o zesłanie na Tojada pot˛ez˙ nego kaca. Wielce Wielebny Hipokryt III zaklał, ˛ zerwał złocona˛ piusk˛e z głowy i próbował przezwyci˛ez˙ y´c ogarniajace ˛ go mdło´sci. Piwo! Co za s´wi´nstwo! — pomy´slał. Czuł w ustach smak trzeciorz˛ednego chmielu. Dlaczego oni nie moga˛ pi´c wina mszalnego jak cywilizowani ludzie?
***
— Ostro˙znie z tym! — krzykn˛eła pani Olivia Grynpis do swoich ludzi wyładowujacych ˛ z wozu oswobodzonych uchod´zców. Deski trzeszczały pod wielkim, pokrytym karmazynowym nalotem głazem, przetoczonym na pospiesznie zaimprowizowany podest na cranacha´nskim rynku. Ekolodzy po´sród zgiełku ekscytacji ustawili wokół głazu liczne transparenty, 199
a nast˛epnie zacz˛eli gło´sno wiwatowa´c, kiedy pani Grynpis zakasała swój ciemnozielony płaszcz, uderzyła dłonia˛ w wóz i wyciagn˛ ˛ eła si˛e na pełnej karmazynowych plam platformie. Ukradkowo, majac ˛ nadziej˛e, z˙ e nikt nie zauwa˙zy, wytarła upa´ckana˛ ple´snia˛ r˛ek˛e w rabek ˛ płaszcza. Była gotowa do akcji. O tak, wszyscy, którzy przyszli na ten rynek kupi´c tygodniowy zapas rzepy albo tanie kotlety z jagni˛eciny, wszyscy usłysza˛ o haniebnym poło˙zeniu Karmazynowej Meduzople´sni Plamistej. — Ludu Cranachanu! — wrzasn˛eła, wskazujac ˛ na pokryty karmazynem głaz. — Czy mo˙zecie pozosta´c oboj˛etni wobec tej rze´zni? Czy pozwolicie na zagład˛e waszych odległych kuzynów? Czy. . . — Nazywasz mnie meduzople´snia? ˛ — krzykn˛eła kobieta, która taszczyła wielka˛ siat˛e i bardzo długa˛ list˛e zakupów. — Jak s´miesz twierdzi´c, z˙ e jestem ple´snia?! ˛ — Nie mówiłam niczego takiego — zaoponowała pani Grynpis. — Usiłowałam tylko u´swiadomi´c wam okrucie´nstwo. . . — Mam lepsze rzeczy do roboty, ni˙z gapi´c si˛e na wymazany czym´s czerwonym kamie´n! — Kobieta ruszyła w stron˛e stoiska z kotletami jagni˛ecymi. — Chciwo´sc´ zniszczyła ten okaz. . . — Pani Grynpis energicznie gestykulowała. — Co? To chciwo´sc´ zrobiła? — zapytała inna kobieta z wielka˛ siatka˛ z zakupami. — Tak! — pisn˛eła pani Olivia, zwracajac ˛ swój płomienny wzrok w stron˛e ˙ placu budowy PKiN. — Zeby napełni´c swoje kieszenie, wycisn˛eli z tego głazu całe z˙ ycie. . . — To musieli mocno s´ciska´c! — zakpiła jeszcze inna robiaca ˛ zakupy kobieta, tracaj ˛ ac ˛ łokciem swoja˛ towarzyszk˛e i skr˛ecajac ˛ si˛e ze s´miechu. — Nigdy nie widziałam, z˙ eby kamie´n si˛e tak wykrwawił. . . — Nie, nie! — zawołała podskakujaca ˛ na wozie pani Grynpis, starajac ˛ si˛e powstrzyma´c rozbawienie ogarniajace ˛ zebranych. — To nie kamie´n. To Karmazynowa Meduzople´sn´ Plamista, której nisza ekologiczna została. . . Kilku wojowników pani Grynpis zauwa˙zyło, z˙ e na placu budowy PKiN dzieje si˛e co´s dziwnego. W niebo wystrzeliły pióropusze czarnoczerwonego dymu. — Ple´sn´ ? Czy ona powiedziała ple´sn´ ? Fuuj! — zagrzmiała jedna z kobiet. — To chyba niezbyt higieniczne, biorac ˛ pod uwag˛e, ile tu jest wsz˛edzie jedzenia. — Nic was nie obchodzi s´rodowisko? — Pani Grynpis zacisn˛eła pi˛es´ci, nie zwracajac ˛ uwagi na to, z˙ e kto´s pociagn ˛ ał ˛ ja˛ od tyłu za płaszcz. — A mo˙zna to zje´sc´ ? Jak nie, to nie ma z tego wiele po˙zytku! — Nie! Musimy zachowa´c fascynujac ˛ a˛ ró˙znorodno´sc´ i bogactwo przyrody. . . o co chodzi? — Odwróciła si˛e gniewnie i ujrzała ruda˛ dziewczynk˛e o zdecydowanie zbyt wysokim czole. Dziewczynka bez słowa wskazała w kierunku zmasakrowanego szczytu Ciemnej Góry i kompleksu PKiN. Pani Grynpis z przera˙zeniem 200
wlepiła wzrok w strzelajace ˛ pod niebiosa pot˛ez˙ ne słupy dymu. — Nie! — krzykn˛eła — nie wolno im! Biedne. . . biedne. . . — Goraczkowo ˛ szukała w pami˛eci czego´s, co przypadkiem mogłoby znale´zc´ si˛e w zagro˙zeniu. — Biedne. . . kruszpaki! Dajcie mi ten transparent! — Powiewajac ˛ oliwkowozielonym płaszczem, zeskoczyła z wozu i dopadła do transparentu jak Ammoreta´nska ´ Jaszczurka Smierci po miesiacu ˛ głodowania. Energicznie starła r˛ekawem dotychczasowe hasło i wyj˛eła z kieszeni kawałek kredy. Ju˙z po chwili uniosła transparent. — Naprzód! — załkała, wprawiajac ˛ swoich wojowników w stan manifestacyjnej goraczki. ˛ — Musimy ich powstrzyma´c! Sekund˛e pó´zniej przedzierała si˛e ju˙z przez zgromadzone na rynku tłumy ze wzrokiem rozpalonym niczym ognie Hadesji, maszerujac ˛ pod s´wie˙zo wypisanym na transparencie hasłem: „Ocalmy kruszpaki!”. Sprawy zaszły za daleko. Mordowanie ple´sni to jedna rzecz, ale usiłowanie wywołania astmy, bronchitu i mnóstwa innych chorób układu oddechowego w´sród całej populacji Talp to bezmy´slne okrucie´nstwo. Kruszpaki maja˛ bardzo wra˙zliwe płuca.
***
W g˛estym lesie na brzegu jeziora Hellarwyl, na zachód od Cranachanu, poruszył si˛e pewien zwierzak. Dreptał niespokojnie tam i z powrotem po swojej norze, uderzajac ˛ szerokim, podobnym do wiosła ogonem o błoto. Co´s było nie w porzad˛ ku. Wyczuwał to. Miał z˙ on˛e, dwoje młodych i kolejny miot w drodze, ale. . . co´s tu nie grało. Z irytacja˛ zarył pot˛ez˙ nymi pazurami w błotniste podło˙ze, ignorujac ˛ najwi˛eksze młode szarpiace ˛ go za ucho. Na zewnatrz, ˛ niewidoczna z nory zwierzaka, wielka czerwonoczarna chmura g˛estniała i rosła. Zdumione układy klimatyczne wycofywały si˛e po niebie, a wiatry, które przez wiele pokole´n ustanowiły swoje wymienne imperium, przekazujac ˛ z ojca na syna dmuchane udziały — nawet one zostały zmuszone do zmiany tras przez bezczelne chmury rozpychajace ˛ si˛e jak statki po niebie. Zwierzak w norze odepchnał ˛ młode od ucha, zza swoich wystajacych, ˛ przypominajacych ˛ nagrobki przednich z˛ebów wyartykułował co´s w rodzaju niezadowolonego gdakni˛ecia, po czym, fachowo machajac ˛ ogonem, zniknał ˛ pod podłoga,˛ przepchnał ˛ si˛e błotnistym korytarzem, by chwil˛e pó´zniej wynurzy´c si˛e w sporej, otoczonej drzewami sadzawce. Trzy uderzenia ogonem i dotarł do własnej, osobistej tamy. Chmura rozszerzała si˛e, rzucajac ˛ coraz wi˛ekszy i wi˛ekszy cie´n na powierzch201
ni˛e Gór Talpejskich i rozgrzewajac ˛ powietrze do wielu setek stopni. Po raz kolejny, gdakajac ˛ z niezadowoleniem, stwór wdrapał si˛e na wybudowana˛ własnymi łapami s´cian˛e z błota i patyków i rozejrzał si˛e wokół. Wtedy te˙z zrozumiał, co go tak zaniepokoiło. Kiedy sko´nczył swoja˛ tam˛e, rozpierała go duma: była najwspanialsza w całej kolonii, wzmocniona l´sniacym ˛ s´wierkiem i s´wie˙za˛ glina.˛ Ale przez wiele miesi˛ecy, kiedy zajmował si˛e wychowywaniem młodych, dogladaniem ˛ z˙ ony i sprawianiem sobie za jej po´srednictwem nowego potomstwa — rany, ale to był ubaw! — nie zwracał uwagi na działania podejmowane przez sasiadów. ˛ A teraz wystarczyło, z˙ e popatrzył na ich tamy. Ujrzał je teraz wodnistymi, gryzoniowatymi oczami w nowym, niekoniecznie ró˙zowym s´wietle. Bóbr po raz pierwszy poczuł gorzki smak zazdro´sci. Tak zwani przyjaciele zostawili go daleko w tyle. Ale ju˙z on im poka˙ze! W owej wła´snie chwili bóbr postanowił, z˙ e nazajutrz b˛edzie posiadaczem najwi˛ekszej i najlepszej tamy w całej kolonii. Oczy wyjda˛ im z orbit. B˛eda˛ pragn˛eli jego tamy. . . ale obejda˛ si˛e smakiem! Z pluskiem wodoodpornego futra i wielka,˛ rosnac ˛ a˛ z ka˙zda˛ minuta˛ ch˛etka˛ na obgryzanie pni ruszył w stron˛e drzew. W całej kolonii wszystkie zadowolone ze swoich z˙ eremi bobry powzi˛eły podobne, niewytłumaczalne my´sli o zbudowaniu własnych tam, wielkich i budza˛ cych podziw oraz zazdro´sc´ . Wiele stóp poni˙zej powierzchni jeziora Flagit s´miał si˛e do rozpuku.
***
Pobo˙zny posterunkowy Szlam D˙zi-had wyhamował i zatrzymał si˛e w gł˛ebiach trzewi Cesarskiego Pałacu Fortecznego Cranachanu. Zapukał do zupełnie nieistotnych drzwi kaplicy s´w. Absencjusza ze Sklerozy, skrzy˙zował r˛ece na piersi i czekał. Miał zamiar przyja´ ˛c to z godno´scia,˛ przetrzyma´c infantylne poczucie humoru Czarnej Stra˙zy, nie okaza´c niecierpliwo´sci, z jaka˛ oczekuje odzyskania swojego wi˛ez´ nia. Spodziewał si˛e rak ˛ zasłaniajacych ˛ roze´smiane usta, powstrzymywania si˛e od wybuchów s´miechu; z˛ebów zagryzajacych ˛ rozciagaj ˛ ace ˛ si˛e od ucha do ucha wargi, upychania do puszek z trudem opanowywanej wesoło´sci; wygladaj ˛ acych ˛ zza otwartych drzwi wyszczerzonych twarzy, pokazu zadowolenia z dziecinnego zwyci˛estwa. O dziwo, nic takiego si˛e nie wydarzyło. Powitała go lodowata, mroczna cisza bardzo pustej kaplicy, nienawykłej do odwiedzin i całkowicie pozbawionej jakiegokolwiek zwiazku ˛ z Czarna˛ Stra˙za.˛ 202
Cisza tego typu zawsze skłaniała D˙zi-hada do nerwowego szeptania. — Eee. . . jest tam kto? — szepnał ˛ D˙zi-had nerwowo. Jedyna˛ odpowiedzia˛ było zgrzytanie szczurzych pazurów o kamienie. A wi˛ec tak maja˛ zamiar to rozegra´c!? Zabawa w podchody? Jakie˙z to nieoryginalne! Wzruszył ramionami i trzymajac ˛ w wyciagni˛ ˛ etej r˛ece s´wiec˛e, zaczał ˛ przeszukiwa´c kaplic˛e. Przegladał ˛ podejrzanie nowo wygladaj ˛ ace ˛ puszki na datki, zajrzał za ołtarz, zrewidował zakrysti˛e. Odwrócił nawet do góry grzbietem i wytrzasn ˛ ał ˛ wszystkie modlitewniki, gdy˙z spodziewał si˛e, z˙ e z którego´s wypadnie skrawek pergaminu z dalszymi wskazówkami. Nie znalazł niczego. W ka˙zdym razie dopóki nie zauwa˙zył zadziwiajacych, ˛ niepoj˛etych s´ladów na podłodze. W jednej chwili rozpacz znikła bez s´ladu, ust˛epujac ˛ miejsca wrzaskliwej kakofonii dzwonów podejrzliwo´sci. Zdopingowana przypływem adrenaliny ja´zn´ D˙zi-hada chłon˛eła s´lady przez rozszerzone z´ renice, wrzucała je w otchła´n zapuszczonego umysłu, filtrowała i gromadziła, zupełnie nic z tego nie rozumiejac. ˛ W porzadku, ˛ wi˛ec to jest wskazówka. Ale co ma oznacza´c? Nachylił si˛e, by dokładniej obejrze´c nowe dowody, i odkrył znacznie wi˛ecej, ni˙z si˛e spodziewał. Pod ławka,˛ okładka˛ w dół, le˙zało tam, rzucone przez pewnego Wielebnego w rozpaczliwym ge´scie podczas ostatnich kilku sekund jego pobytu na tym padole łez, co´s przypominajacego ˛ tani tom w kieszonkowym wydaniu — ´ jeden z tych, za które Swiat Zwoju liczy sobie tak przera´zliwe pieniadze. ˛ D˙zi-had z mrukni˛eciem zanurkował pod ławk˛e, wyciagn ˛ ał ˛ ksia˙ ˛zk˛e i o´swietlił s´wieczka˛ pokryty złotymi literami grzbiet. Westchnał ˛ zmieszany i przeczytał tytuł. TELEWPŁYWANIE DLA OPORNYCH Sugestywne Oddziaływanie Umysłowe w Dwudziestu Czterech Prostych Lekcjach. Mała wiazka ˛ neuronów odpowiedzialnych za pami˛ec´ D˙zi-hada usiłowała przypomnie´c mu, gdzie słyszał ju˙z słowo „telewpływanie”. Szlam jednak nie zwracał na nia˛ uwagi. Dobrze wiedział, z˙ e to wła´snie jest wskazówka ukryta tu przez Czarna˛ Stra˙z. U´smiechnał ˛ si˛e z duma,˛ rozpromienił na my´sl o tym, jak szybko ja˛ odkrył. Cztery godziny. Małe piwo. Jak nic jest z niego materiał na oficera — co najmniej cnotliwego inspektora. Otworzył ksia˙ ˛zk˛e, poło˙zył palec wskazujacy ˛ pod pierwszym słowem i przystapił ˛ do łamania szyfru, który po prostu musiał znajdowa´c si˛e w tek´scie. „Gratulujemy wła´sciwego wyboru zwoju i witamy w przyszło´sci pełnej nieograniczonych mo˙zliwo´sci. . . ”. 203
. . . i trzysta sze´sc´ stron w tym samym tonie. O rany.
***
Carr Paccino zasiadł za sponiewieranym d˛ebowym biurkiem w jednym ze swoich licznych magazynów na przedmie´sciach Cranachanu i spojrzał na pergamin z lista.˛ To była dobra lista — osiemna´scie tuzinów butów na dziewi˛eciocalowych szpilkach, siedemdziesiat ˛ sze´sc´ buszli fiszbinów do gorsetów z najprzedniejszych wielorybów, trzysta jardów najbardziej opinajacej ˛ karmazynowej skóry, dwana´scie skrzy´n pejczy, kajdanek i pasków — a to wszystko tylko do Westybulu Rozpusty. Było jeszcze sze´sc´ takich list. Wszystkie te przedmioty Carr Paccino miał na składzie w swoich magazynach (albo dopiero co zakosił z cudzych, co na jedno wychodzi). Miał ludzi do załadowania towaru na wozy i, co najwa˙zniejsze, miał zagwarantowany olbrzymi zysk, który w dodatku miał by´c hojnie potrojony, je´sli wyrobi si˛e z transportem przed wieczorem dnia nast˛epnego. — Na kiedy? — wyj˛eczał wstrza´ ˛sni˛ety, wpatrujac ˛ si˛e z rozpacza˛ w Guthry’ego. W ka˙zdym razie jego oczy si˛e wpatrywały, umysł bowiem był zbyt zaj˛ety wizja˛ przechodzacych ˛ mu koło nosa niezliczonych szelagów. ˛ — Niech mnie kule bija,˛ je´sli jeszcze nie mówiłem. Na jutro wieczór, je´sli chce pan dosta´c premi˛e! Carr Paccino potrzasn ˛ ał ˛ głowa˛ i zdławił szloch z˙ alu. Co za strata, wszystkie te pieniadze, ˛ które nie trafia˛ do niego. To takie nieuczciwe! Ma do dyspozycji szesna´scie czterdziestotonowych wozów, wi˛ecej paszy dla nosoro˙zców, ni˙z mo˙zna sobie wyobrazi´c, a mimo to nie da rady wykona´c na czas prostej dostawy na plac budowy PKiN. Raz jeszcze obrzucił wzrokiem stos pergaminu zawieraja˛ cy spis „Podstawowego zaopatrzenia” dla Komnaty Nieumiarkowania w Jedzeniu i Piciu. Dolna warga mu zadr˙zała. Same mi˛etówki zapełniłyby trzy wozy. Dla dwóch turnusów. Cało´sc´ zaj˛ełaby przynajmniej cztery dni, nawet gdyby udało mu si˛e porwa´c i no˙zem przyło˙zonym do gardła zmusi´c do pracy wo´zniców konkurencji. Carr musiał spojrze´c prawdzie w oczy — tego nie da si˛e zrobi´c. Pa, pa, potrójna premio! Guthry znaczaco ˛ poklepał stos pergaminów, wyszczerzył si˛e i wyszedł z magazynu. Nie zwolnił nawet, kiedy z cienia wychyn˛eła ku niemu dziewi˛ecioletnia dziewczynka w „po˙zyczonej” ciemnoniebieskiej kurtce i obrzuciła go pytajacym ˛ spojrzeniem. Po prostu podbiegł do niej z rozcapierzona˛ dłonia,˛ podskoczył, przybił jej piatk˛ ˛ e, pu´scił złowieszczo oko i zniknał. ˛ Ten gest wyja´sniał wszystko. Sukces! Teraz ty jeste´s przy piłce, mała! Poka˙z im wszystkim! 204
W biurze magazynu pogra˙ ˛zony w odm˛etach nieopłacalno´sci Carr Paccino głaskał swojego szczura i łkał nad straconymi dochodami. Nagle usłyszał szybko zbli˙zajace ˛ si˛e kroki. — Wiadomo´sc´ dla pana Paccina! Wiadomo´sc´ dla pana Paccina! — gruchała mała dziewczynka w niebieskim mundurze, wymachujac ˛ zwojem pergaminu. M˛ez˙ czyzna w czarnym jak atrament garniturze wyciagn ˛ ał ˛ ostentacyjnie upiers´cieniona˛ dło´n, zwój upadł na biurko, a kurier czmychnał. ˛ Wszystko to w czasie szybszym ni˙z rekord s´wiata w sztafecie cztery razy czterysta metrów. Paccino zamrugał, przetarł wilgotne oczy i rozwinał ˛ pergaminy. Mrugnał ˛ raz jeszcze i wpatrzył si˛e w skomplikowany wykres zajmujacy ˛ cała˛ powierzchni˛e arkusza. Był oszołomiony. Wykres przedstawiał prosty, lecz czytelny szkic wozu z grubym woskowym krzy˙zykiem zamiast nosoro˙zców pociagowych. ˛ Na drugim arkuszu widniały rysunki cz˛es´ci, liczne obliczenia, odczyty ci´snieniomierza i ilustracja sporej przybudówki przymocowanej do wozu bez nosoro˙zców. Na trzecim arkuszu rozrysowany był powi˛ekszony obraz urzadzenia, ˛ z cz˛es´ciami połaczony˛ mi strzałkami w rzucie prostopadłym. Paccino z niedowierzaniem wpatrywał si˛e w pierwszy w dziejach projekt piekielnego silnika spalinowego, uzupełnionego o konwerter katastrof. Szybko, ukradkowo zwinał ˛ arkusze, u´smiechnał ˛ si˛e pod nosem i skierował swe kroki do pewnego mechanika, który był mu winny przysług˛e. Wygladaj ˛ acy ˛ zza pobliskiego rogu kurier u´smiechnał ˛ si˛e, zdjał ˛ szpiczasta˛ czapk˛e oraz „po˙zyczony” mundur i odszedł. Raz jeszcze dziewi˛ecioletnia dziewczynka w jaskrawoczerwonej koszuli nocnej a˙z zakipiała zło´sliwo´scia.˛
***
W półmroku panujacym ˛ w magazynie Transcendentalnego Biura Podró˙zy spółki z o.o. Flagit rozsiadł si˛e na krze´sle i pozwolił sobie na pełen samozadowolenia łyk martini z lawa˛ i chwil˛e chichotu. Wszystko szło zgodnie z planem. Piekielnie goracy ˛ dym ulatniał si˛e wesoło z kopuły PKiN, płomienie wzlatywały pod niebiosa z infernalnej ku´zni Stana Kowalskiego i trzech mrocznych, satanicznych zakładów przemysłowych; wielka, zakrywajaca ˛ horyzont kołdra chmur szczelnie opatulała okolic˛e; z ka˙zda˛ minuta˛ temperatura nieuchronnie wzrastała. . . Pozostało kilka naglacych ˛ spraw, którymi nale˙zy si˛e zaja´ ˛c, a zwyci˛estwo w wyborach b˛edzie ostateczne i nieodwołalne. No bo jak niby Mroczny Lord d’Abaloh mógłby odmówi´c komu´s, kto poda mu na tacy s´wiat na powierzchni? Zwłaszcza je´sli w s´wiecie tym b˛edzie panowała cudowna, przyjemna spiekota, 205
równe sze´sc´ set sze´sc´ dziesiat ˛ sze´sc´ stopni Fahrenheita? Flagit zachichotał złowrogo i dopił martini z lawa,˛ po czym, raz jeszcze sprawdziwszy infernitowa˛ siatk˛e, si˛egnał ˛ do chłonnego umysłu Alei. Mentalne pazury schwyciły jej mały mó˙zd˙zek i przekazały mu ostatnie instrukcje — finalne pociagni˛ ˛ ecia złowieszczym lukrem po powierzchni owocowego ciasta absolutnego zła. Przerywajac ˛ kontakt z piskiem zachwytu na ustach, zerwał z głowy siatk˛e, umie´scił ja˛ na bezblaskowym sznurze i wybiegł przez drzwi obok zorganizowanej wycieczki z Radia Persefona. Nadszedł czas, by zaja´ ˛c si˛e pilniejszymi sprawami.
***
Szlam D˙zi-had przetrzasn ˛ ał ˛ wn˛etrze kaplicy s´w. Absencjusza ze Sklerozy jeszcze z tuzin razy, poszukujac ˛ klucza do tego, w jaki sposób wskazówki zawarte w ksia˙ ˛zce o telewpływaniu moga˛ doprowadzi´c go do Ryngrafa. Nie znalazł niczego. Nawet pi˛eciokrotne przeczytanie nieszcz˛esnego tomiszcza od deski do deski (w tym raz od ko´nca) nic mu nie dało. Wiedział, z˙ e co´s musiało uj´sc´ jego uwagi, z˙ e w hałdzie tekstu tkwiło niczym diament istotne przesłanie, co´s w rodzaju kodu. Albo to, albo te˙z wyja´snienie tkwiło we wła´sciwej tre´sci podr˛ecznika. Jak jednak miałby wykorzysta´c bezpos´rednia˛ styczno´sc´ z niezwykłymi siłami telewpływu do odnalezienia Ryngrafa? Czy odpowied´z mógłby uzyska´c, wysyłajac ˛ swoje fale mózgowe na burzliwe wody Sugestywnego Oddziaływania Umysłowego, pokonujac ˛ je, dajac ˛ si˛e przemoczy´c wodzie i spali´c sło´ncu na jakim´s odległym umysłowym brzegu, by w ko´ncu wygramoli´c si˛e na pełna˛ złocistego piaseczku pla˙ze˛ , otworzy´c skrzyni˛e i da´c si˛e o´slepi´c blaskowi prawdy? Hmmm, znów jaki´s ruch pod ławami. Nie miał nic do stracenia. Wzruszył ramionami i otworzył ksia˙ ˛zk˛e na przypadkowej stronie, potarł dłonia˛ jej grzbiet i spojrzał na sugerowane c´ wiczenia umysłowe. W rozdziale zatytułowanym „Władza nad Robakami” zajrzał do sekcji „Przyciaganie ˛ Pier´scienic” i bez przekonania kiwnał ˛ głowa.˛ Wygladało ˛ na równie dobre jak wszystko inne. Akapit na górze strony głosił, i˙z „Przyciaganie ˛ Pier´scienic jest dobra,˛ wszechstronna,˛ niskopoziomowa˛ procedura˛ telewpływu. Idealna˛ dla poczatkuj ˛ acego ˛ lub bystrego, lecz leniwego rybaka, dla którego łapanie przyn˛ety stanowi przykry obowiazek. ˛ Przyciaganie ˛ Pier´scienic mo˙ze dostarczy´c wielu godzin wy´smienitej zabawy nawet najgorliwszemu pasjonatowi telewpływania. Wypróbuj Przyciaganie ˛ Pier´scienic i patrz, jak lgna˛ do ciebie glisty!”. D˙zi-had po raz ostatni przeczytał opis procedury post˛epowania, zamknał ˛ oczy 206
i przystapił ˛ do działania. Wszystkie swoje my´sli przemienił w małe pszczółki, dał im skrzydła i nakazał bzycze´c. Podpaliwszy s´ciany ula, nadtopił jego struktur˛e, wypalił dziury w powierzchni i obni˙zył swój poziom umysłowy do poziomu glisty. Brwi dr˙zały mu z wysiłku, kiedy wysyłał skoncentrowane fale mentalne, sugerujace, ˛ z˙ e wła´snie tu, dokładnie w miejscu, gdzie siedzi D˙zi-had, znajduje si˛e najwi˛eksza kupa wilgotnych, ciepłych, nadgniłych li´sci — taka, za która˛ ka˙zda szanujaca ˛ si˛e d˙zd˙zownica dałaby sobie obcia´ ˛c ulubiony segment ciała. Trwał w tym stanie przez kilka godzin, bez z˙ adnych zakłóce´n nadajac ˛ strumie´n my´sli na jednej i tej samej cz˛estotliwo´sci. Jak na pierwsza˛ prób˛e z telewpływaniem szło mu doskonale. Nawet starzy mistrzowie, majacy ˛ najwy˙zsza˛ ostro´sc´ my´sli i najlepiej panujacy ˛ nad synapsami, byliby dumni z triumfu jego woli. Ale po trzech godzinach gł˛ebokiej koncentracji D˙zi-had otworzył oczy i rozejrzał si˛e po podłodze wokół siebie, wypatrujac ˛ zmian. Miał nadziej˛e znale´zc´ skrawek pergaminu, jaki´s klucz, map˛e z napisem „Jeste´s tutaj” i krzy˙zykiem oznaczajacym ˛ miejsce pobytu Ryngrafa. Nic z tego. Mlasnał, ˛ popatrzył krzywo na ilustracj˛e w podr˛eczniku, przedstawiajac ˛ a˛ d˙zd˙zownic˛e, która wystawiała z ciekawo´scia˛ łepek z dziury w ziemi, i raz jeszcze skonstatował, z˙ e obszar wokół niego jest całkowicie wolny od glist, tote˙z z wyszukanym przekle´nstwem cisnał ˛ ksia˙ ˛zka˛ o s´cian˛e. ˙ z˙ artem, ale je´sli od tego dowcipu zaTo wszystko zaszło ju˙z za daleko. Zart le˙zy czterna´scie lat słu˙zby w WOP-ie, i je˙zeli fundamenty egzystencji, Prawda, ˙ Sprawiedliwo´sc´ i Cranacha´nski Sposób Zycia, podkopywane sa˛ poprzez wypuszczanie na wolno´sc´ pod˙zegaczy wojennych, sprawa robi si˛e powa˙zna. Szlam D˙zi-had zagryzł wargi i cicho warknał. ˛ Wstał, obrócił si˛e na pi˛ecie i gniewnym krokiem opu´scił kaplic˛e. Zawzi˛eto´sc´ i determinacja wzi˛eły w nim gór˛e nad poczuciem kl˛eski. Nadszedł czas, by Tojad wyjawił mu prawd˛e. Dwana´scie i pół cala pod gwałtownie tracacym ˛ ciepłot˛e miejscem, gdzie przed chwila˛ siedział D˙zi-had, pi˛etna´scie tysi˛ecy za´slinionych d˙zd˙zownic, od jednocalowych a˙z po długie na stop˛e, usiłowało wwierci´c si˛e w fundamenty kaplicy. Dobrze wiedziały, z˙ e dokładnie nad ich główkami znajduje si˛e najwi˛eksza sterta pysznych, zgniłych li´sci, jaka˛ kiedykolwiek b˛eda˛ miały szans˛e wepchna´ ˛c sobie do otworów g˛ebowych.
***
Wielce Wielebny Hipokryt III wiercił si˛e niespokojnie pod starym kadłubem okupowanego przez strajkujacych ˛ promu, obserwujac ˛ złowieszcze nurty Flegetonu. Podniósł le˙zacy ˛ na ziemi kamyk i z bezsilna˛ zło´scia˛ cisnał ˛ go do rzeki. Kamyk 207
odbił si˛e raz od powierzchni i zatonał ˛ w chmurze pary. Zdecydowanie nie takiego ko´nca oczekiwał, wst˛epujac ˛ do seminarium. Mówiac ˛ szczerze, gdyby kto´s kiedy´s zasugerował mu, z˙ e po s´mierci wyladuje ˛ w Hadesji jako nielegalny imigrant i b˛edzie na lewo i prawo op˛etywał ludzi w celu uratowania s´wiata, Hipokryt bez watpienia ˛ za´smiałby si˛e temu komu´s w twarz. Nie takie sa˛ oczekiwania duchownych od z˙ ycia po z˙ yciu. Wielebny prawdopodobnie nie przyznałby si˛e, nawet przed soba,˛ z˙ e tak naprawd˛e cieszy go mo˙zliwo´sc´ op˛etywania ludzi. Mo˙ze nie jest to sztuczka, która˛ mo˙zna by zrobi´c furor˛e na przyj˛eciu u Papy, ale ma swoje zalety. Op˛etania to zło konieczne, doszedł do wniosku Hipokryt. Jak inaczej mógłby ostrzec mieszka´nców powierzchni przed niebezpiecze´nstwem ze strony PKiN? Wrzucił jeszcze jeden kamie´n do Flegetonu i nagle zrozumiał, z˙ e wcale nie jest szcz˛es´liwy. Powinien by´c, ale nie był. Do jego umysłu zakradło si˛e podejrzenie, z˙ e utrata kontaktu z Tojadem w jak˙ze brutalny i nieprzyjemnie powietrzny sposób nie była najlepsza˛ metoda˛ ostrze˙zenia ich wszystkich przed nadchodzacym ˛ zagro˙zeniem. Nie miał wyboru. Zdecydowanie musi spróbowa´c jeszcze raz. Tylko z kim? Próbował ju˙z z córka˛ drwala, nimfomanka˛ i komandorem Czarnej Stra˙zy — i co mu to dało? Do problemu nale˙zało podej´sc´ od innej strony. Potrzebował kogo´s, kogo głos trafi do grupy oddanych zwolenników, kogo´s o wiele bardziej entuzjastycznego, a przede wszystkim kogo´s, kto jest przynajmniej odrobin˛e stukni˛ety. Od tej chwili miał tylko jeden dylemat. Kto to mógłby by´c? Nasadził sobie wyszywana˛ złotem piusk˛e na głow˛e i po raz trzydziesty w ciagu ˛ pół godziny spróbował nawiaza´ ˛ c kontakt z kim´s, kto mógłby by´c chocia˙z odrobin˛e po˙zyteczny. Sto stóp dalej, za stosem syzyfowych głazów, infernitowa siatka pocz˛eła promieniowa´c blaskiem, zadr˙zała na bezblaskowym sznurze i wskazała miejsce le˙za˛ ce dokładnie za przegniłym kadłubem wiekowego promu. Blask infernitu o´swietlił wyszczerzona˛ twarz potwora, który sekund˛e pó´zniej podniósł si˛e z kucek i pop˛edził przed siebie. Hipokryt zmarszczył czoło, oblicze wykrzywił mu intensywny wysiłek. Musiał kogo´s złapa´c. Musiał wiedzie´c. — Odbiór! Czy kto´s mnie słyszy? Halo? — Halo! — warknał ˛ jaki´s głos kilka cali od jego ucha. Brzmiał o wiele rados´niej, ni˙z Hipokryt si˛e spodziewał. — Halo? — j˛eknał, ˛ otwierajac ˛ oczy. Ujrzał dziewi˛ec´ stóp niepokojaco ˛ znajomego demona, który u´smiechnał ˛ si˛e, bez wahania chwycił go za gardło i ruszył, niosac ˛ Wielebnego pod pacha.˛ Flagit nie mógł si˛e powstrzyma´c i gło´sno wybuchnał ˛ s´miechem. P˛edził zatłoczonymi ulicami s´ródmie´scia Tumoru, łokciami odpychajac ˛ wlekace ˛ si˛e dusze i ciskajac ˛ gromy musztardowymi oczami. 208
Odzyskał Hipokryta, wyciagn ˛ ał ˛ jedyna˛ much˛e z majonezu swego planu. Teraz ju˙z nic go nie powstrzyma. Nic!
***
— . . . a ły˙zka na to — niemo˙zliwe! Gło´sny s´miech po raz kolejny rozniósł si˛e po wn˛etrzu Rynsztoka. Grupa zdunów zareagowała na puent˛e ze znacznie wi˛ekszym pijackim entuzjazmem, ni˙z dowcip na to zasługiwał. — Jeszcze raz to samo! — wrzasnał ˛ Mahrley, brygadzista, machajac ˛ na barmank˛e zwitkiem dopiero co zarobionych pi˛ec´ dziesi˛ecioszelagowych ˛ banknotów. Ta doskoczyła do nich, zebrała puste dzbany i kolejno podstawiała je pod beczk˛e Czarciego Wywaru. Postawiła te˙z na barze nast˛epnego Zakr˛econego Leminga dla Maisy, której pomimo obfitych kształtów udało si˛e jako´s w´slizgna´ ˛c pod rami˛e Mahrleya. — To wszystko? — zapytała barmanka, odrywajac ˛ zazdrosne spojrzenie od wdzi˛eczacej ˛ si˛e Maisy. — Tia. . . eee. . . hm. . . nie — odparł zdecydowanie Mahrley, gdy zauwa˙zył le˙zace ˛ po przeciwległej stronie kontuaru drewniane pudełko. — Wezm˛e jedno z nich. Dzisiaj szalej˛e. — Wskazał na pudełko, a Maisy zal´sniły oczy. Barmanka podała mu wielkie cygaro, duszac ˛ w sobie ukłucie zawi´sci. Sprzedawała w ko´ncu jedna˛ z najdro˙zszych kupek li´sci, jakie mo˙zna dosta´c za pieniadze ˛ — w ka˙zdym razie najdro˙zsza˛ w Rynsztoku. Było to khuba´nskie Udarillo, zwijane r˛ecznie na wytłuszczonych udach nagich khuba´nskich dziewczat. ˛ Jedna sztuka kosztowała dobrze ponad pi˛ec´ dziesiat ˛ szelagów. ˛ — Masz zamiar to wypali´c? — zapytał jeden ze zdunów. Mahrley przytaknał, ˛ na co tłumek zareagował gwizdami udawanego podziwu. — Forsa uderzyła mu do głowy! Maisy zacz˛eła si˛e s´lini´c. Je´sli istniała rzecz, dla której zrobiłaby wszystko, był nia˛ zapach khuba´nskiego Udarillo. Poj˛ekujac ˛ i wydymajac ˛ wargi, obserwowała, jak przykłada je do ucha i chwil˛e nasłuchuje, jak kładzie je na palcu wskazujacym ˛ i obraca powolnym ruchem kciuka. Nie miała poj˛ecia, dlaczego robi to wszystko, tak po prostu nale˙zało post˛epowa´c z khuba´nskimi Udarillos. W owej chwili wła´snie Maisy, współwła´scicielka „Salonu Rozkoszy Daisy i Maisy”, dostrzegła szans˛e urzeczywistnienia swoich naj´smielszych marze´n. Chodziło o najbardziej ekstrawagancki sposób obnoszenia si˛e z bogactwem, jaki znała, akt, który mo˙zna było ujrze´c wyłacznie ˛ w Superfotoplastykonie w miejscowym Pałacu Magicznej Latarni. 209
— Pozwól — szepn˛eła, nieco bardziej wydymajac ˛ wargi. Błyskawicznie wysun˛eła r˛ek˛e, wyj˛eła pi˛ec´ dziesi˛ecioszelagowy ˛ banknot ze zwitka Mahrleya i skr˛eciła go swymi palcami o jaskrawo umalowanych paznokciach, zupełnie tak, jak robiła to jej ulubiona gwiazda latarni młodego pokolenia, Polopiryna Gufira. Zamaszystym gestem chwyciła zapałki, zapaliła jedna˛ z nich i zbli˙zyła ogie´n do banknotu. — Co ty wyrabiasz. . . ? — Przez chwil˛e na twarzy Mahrleya widoczny był gniew, ale szybko pochwycił spojrzenie Maisy, które przywiodło mu na my´sl niesławna,˛ rozgrywajac ˛ a˛ si˛e w kasynie scen˛e z wielkiego hitu ubiegłego sezonu, „Groszfingera”. Maisy zatrzepotała powiekami, oblizała wargi, pochyliła si˛e i zamruczała. Przez kilka sekund wygladała ˛ dokładnie jak Polopiryna Gufira. Mahrley z cygarem w z˛ebach u´smiechnał ˛ si˛e i pochylił. Wiele nocy c´ wicze´n w wydymaniu warg nie mogło pój´sc´ na marne. — W porzadku, ˛ malutka. Zrób to. To tylko pieniadze ˛ — mruknał, ˛ u´smiechajac ˛ si˛e lubie˙znie i usilnie, cho´c bez efektów, usiłujac ˛ przypomina´c gwiazdora Draba Szelaga. ˛ Wiedział, jak ta scena si˛e ko´nczy, lody zostaja˛ przełamane. Reszta paczki te˙z wiedziała. Wszyscy przepychali si˛e do przodu, wołajac: ˛ — Da-lej, da-lej! Mahrley u´smiechnał ˛ si˛e jeszcze szerzej, cygaro dr˙zało w oczekiwaniu, a˙z rozpalony przez Maisy banknot zbli˙zy si˛e do jego czubka. Brygadzista z zaskoczeniem zauwa˙zył, z˙ e cała ta sytuacja powoduje u niego dreszczyk podniecenia typu ˙ Nigdy Nie Pozwól Zeby Mamusia Ci˛e Na Tym Złapała. Płomie´n zapałki trawił drewienko, zbli˙zajac ˛ si˛e pomalutku do wymalowanych paznokci Maisy. Mahrley nadal czekał — skupiony do granic mo˙zliwo´sci, podobnie jak reszta jego brygady — bosymi my´slami wybiegajac ˛ do tej klimatycznej, erotycznej, pełnej napi˛ecia chwili, kiedy papierek zajmie si˛e ogniem. Maisy przytkn˛eła płomyk do banknotu i z gło´snym piskiem upu´sciła zapałk˛e, po czym wetkn˛eła sobie palce do buzi i zrobiła zbolała˛ min˛e. Zduni wybuchn˛eli s´miechem i — poniewa˙z cały nastrój legł w gruzach — wrócili do kontemplowania swojego piwa. Maisy wygladała ˛ na załamana,˛ na nic zdało si˛e wiele tygodni c´ wicze´n w uwodzeniu. To nie powinno si˛e sta´c. Na pi˛ec´ dziesi˛ecioszelagowym ˛ banknocie nie było najmniejszego s´ladu. Zdenerwowana, podło˙zyła pod papierek nast˛epna˛ zapałk˛e. Nic. Warkn˛eła, wyrwała brygadzi´scie banknot stuszelagowy ˛ i spróbowała go podpali´c. Nie przypalił si˛e nawet ro˙zek. — To nieuczciwe! — załkała. — Nie chce si˛e zapali´c. Jak oni to robia˛ w Superfotoplastykonie? — Efekty specjalne! — zasugerował jeden ze zdunów. Drugi od razu walnał ˛ go w łeb. Osłupiały, podobnie jak reszta jego paczki, Mahrley chwycił zapałki, zapalił kilkana´scie naraz i wpatrywał si˛e w zupełnie ognioodporne banknoty. Jakim´s cudem pieniadze, ˛ które otrzymał w ramach wypłaty, za nic nie chciały zaja´ ˛c si˛e 210
ogniem. Co´s było nie w porzadku. ˛ — Wiem. . . — zaczał, ˛ goraczkowo ˛ grzebiac ˛ w kieszeni. Po kilku minutach zmaga´n i wyciagni˛ ˛ eciu licznych wstydliwych s´mieci, przy niemrawym, ironicznym aplauzie wydobył w ko´ncu na s´wiatło dzienne wymi˛ety banknot pi˛ecioszela˛ gowy. Od razu zauwa˙zył, z˙ e ten jest jaki´s inny. — Spróbuj z tym — powiedział, wr˛eczajac ˛ banknot i zapałki Maisy. — Nie, ja. . . — zaoponowała kobieta, wcia˙ ˛z ssac ˛ palec. — Spróbuj — nalegał pełen podejrze´n Mahrley. Gestem znamionujacym, ˛ z˙ e jest strasznie znudzona i bardzo z˙ ałuje, z˙ e w ogóle to wszystko wymy´sliła, Maisy podetkn˛eła zapałk˛e pod banknot, który zaskwierczał i z błyskiem spalił si˛e na popiół. — Tak te˙z my´slałem — warknał ˛ Mahrley, wstajac ˛ tak energicznie, z˙ e wywrócił krzesło. — Panowie, zostali´smy wrobieni! Ogie´n natychmiast ogarnał ˛ nie tylko pi˛ecioszelagowy ˛ banknot i wasy ˛ brygadzisty, ale tak˙ze podgrzał emocje wszystkich zdunów tłoczacych ˛ si˛e przy barze. W całym Rynsztoku ujrze´c mo˙zna było grupki robotników, które starały si˛e pu´sci´c z dymem swoje w pocie czoła zarobione. . . wła´snie, co? Za swój trud otrzymali wynagrodzenie. Tyle z˙ e nie w pieniadzach. ˛ — Co mamy zamiar zrobi´c w tej sprawie? — zakrzyknał ˛ Mahrley. — Czy temu cholernemu krasnoludowi ma to uj´sc´ na sucho? Czy mo˙ze powyrywamy mu te z˙ ałosne raczki ˛ i nó˙zki ze s´mierdzacego ˛ kor. . . — Eee, a mo˙ze powinni´smy po prostu poinformowa´c Czarna˛ Stra˙z? — zasugerował głos z tłumu. — Chodzi mi o to, z˙ e to w ko´ncu ich praca. . . — Jasne, ich praca to branie forsy za przywileje. Kiedy pozwola˛ nam zajrze´c do kasy, b˛edzie ju˙z pusta. Wszystko wyladuje ˛ w ich sejfie. . . — odpowiedział jaki´s inny, rozczarowany głos. — Dorwa´c małego! — zabrzmiał krzyk poparcia. — Dorwa´c Czarna˛ Stra˙z. . . Mahrley wzniósł r˛ece. — Dorwa´c ich! — krzyknał. ˛ — Przynie´scie go tu! — Wskazał na le˙zacego ˛ w kacie ˛ komandora Tojada i ruszył w stron˛e drzwi. — Zawsze mo˙zemy go u˙zy´c jako tarana. Maisy ze wzrastajacym ˛ poczuciem winy obserwowała, jak Rynsztok pustoszeje. Robotnicy uzbrojeni w Tojada poszli szuka´c jakiego´s krasnoluda imieniem Guthry i mnóstwa warto´sciowych odpowiedzi. Najlepiej w formie papierów. Podczas gdy nieprzytomny komandor wleczony był w stron˛e PKiN, zdyszany pobo˙zny posterunkowy Szlam D˙zi-had z głowa˛ pełna˛ pyta´n wypadł zza rogu Rynsztoka. J˛eknał ˛ rozpaczliwie i w szale´nczym p˛edzie rzucił si˛e do po´scigu.
211
***
— Gotowe? — zapytał Carr Paccino, wpadajac ˛ do Zakładu In˙zynieryjnego Ghaskitta i serdecznie ujmujac ˛ mechanika za gardło. — Sir, ja. . . — wykrztusił pobrudzony smarem mechanik. — Trzy i pół godziny powiedziałe´s! — Och, to było w przybli˙zeniu. Natrafiłem na kilka nieoczekiwanych kłopotów. . . — Czy ja słysz˛e wymówk˛e, czy mi si˛e wydaje? — O nie, nie, co to, to nie! — Mechanik potrzasn ˛ ał ˛ wielkimi bambusowymi szczypcami — i utkwił wzrok w swoich stopach. — To był. . . eee. . . powód. — Ile jeszcze? — warknał ˛ Paccino. — Czas jest drogi! Ma by´c gotowe przed s´witem. — B˛edzie trudno. Pa´nskim ekipom mo˙ze zaja´ ˛c troch˛e czasu załapanie, o co. . . eee. . . przyzwyczajenie si˛e do nowego sposobu sterowania. To zupełnie nowa forma podró˙zowania — przyznał Ghaskitt. — Skad ˛ wiesz? Na czym polega ró˙znica? — wysyczał Paccino. Zmru˙zył oczy i wzmocnił u´scisk na gardle mechanika. — Jeden jest sko´nczony, prawda? Jest gotowy? Gdzie? Dawaj! — Kilku chłopców wła´snie go oblatuje. Lada moment powi. . . Carr Paccino nie usłyszał ostatnich kilku słów Ghaskitta. Zagłuszył je gło´sny ryk i prychanie dymu i trujacych ˛ wyziewów buchajacych ˛ z czterdziestotonowego wozu. Pojazd wyposa˙zony w piekielny silnik spalinowy i konwerter katastrof wdarł si˛e do warsztatu i gwałtownie zatrzymał. Czarno˙zółte chmury unosiły si˛e w powietrzu, gdy mechanicy-praktykanci ciagn˛ ˛ eli za d´zwignie, nieporadnie usiłujac ˛ uspokoi´c wzd˛etego potwora. To rzeczywi´scie był, zgodnie ze słowami Ghaskitta, zupełnie nowy s´rodek lokomocji. Paccino nie mógł uwierzy´c własnym oczom. Jego marzenia si˛e zi´sciły. Tym pojazdem b˛edzie mógł przewozi´c towary i podró˙zowa´c. Krótko mówiac, ˛ s´wiat nigdy jeszcze nie widział czego´s takiego jak piekielny silnik spalinowy. W ka˙zdym razie, nie po tej stronie Flegetonu. Wiele setek lat wcze´sniej wynalazł go pewien przewo´znik, który majac ˛ serdecznie do´sc´ uderzania wiosłami w mulista˛ powierzchni˛e piekielnej rzeki, doszedł do wniosku, z˙ e musi istnie´c lepszy sposób transportowania dusz. Istniał. Był przera˙zajaco ˛ prosty, a jego skonstruowanie wymagało jedynie odrobiny orientacji w dziedzinie dynamiki płynów. Zapytaj dowolnego zapalonego baloniarza, a on powie ci, z˙ e je˙zeli podgrzejesz powietrze, to balon si˛e uniesie. W porzadku, ˛ ale czy zastanowiłe´s si˛e kiedy´s, co zast˛epuje to powietrze, kiedy balon jest ju˙z kilka stóp nad ziemia? ˛ Przecie˙z nie mo˙ze powsta´c dziura, to byłoby bardzo niefajnie, prawda? Zimne powietrze
212
wpada w miejsce po balonie i — bingo! — mamy wiatr. Teraz przed jego czołem postaw jacht i je´sli zdołasz kierowa´c masa˛ zimnego powietrza, niczym czarodziej dostaniesz si˛e tam, gdzie zechcesz. Tak narodziły si˛e podstawowe zało˙zenia piekielnego silnika spalinowego. Od czasu zbudowania prototypu dokonano tylko niewielkich zmian, mianowicie powi˛ekszono piec ogrzewajacy ˛ powietrze około tysiaca ˛ razy i dodano konwerter katastrof, dzi˛eki któremu spala´c mo˙zna było wszystko. W tych dniach wszystkie promy pływajace ˛ po Flegetonie, Styksie i nawet Acheronie wyposa˙zone były w piekielne silniki spalinowe. Miały one tylko dwa podstawowe minusy. Jak było do przewidzenia, produkowały tony ciepła i przemieniały wi˛ekszo´sc´ w˛eglowodorów w metan lub naprawd˛e paskudne zwiazki ˛ zwane „chtonicznymi dymow˛eglanami”, w skrócie CDW, dziwne gazy pochłaniajace ˛ ciepło. Przy s´redniej temperaturze sze´sciuset kilkudziesi˛eciu stopni Fahrenheita nie stanowiło to wielkiego problemu. Ale w niemal arktycznym klimacie Gór Talpejskich. . . — Do s´witu chc˛e mie´c cała˛ flot˛e, comprende? — wrzasnał ˛ Carr Paccino, dosypujac ˛ do konwertera katastrof przedniej olszyny i zapalajac ˛ silnik spalinowy. Poczuł na karku p˛ed powietrza, który wydał ˛ wielki z˙ agiel. — O s´wicie! — wrzasnał ˛ jeszcze, przekrzykujac ˛ ryk silnika, po czym wyjechał z warsztatu, zostawiajac ˛ za soba˛ g˛esta,˛ s´mierdzac ˛ a˛ chmur˛e chtonicznych dymow˛eglanów.
***
Wielkie słupy supergoracego ˛ czarnoczerwonego dymu biły w niegdy´s pełne deszczowych chmur talpejskie niebo, pot˛ez˙ na˛ zasłona˛ kładac ˛ si˛e na horyzoncie. Z ka˙zdym wyziewem rosła temperatura. Ju˙z zda˙ ˛zyło wydarzy´c si˛e kilka wypadków lotniczych: par˛e kruszpaków, kilkadziesiat ˛ rybitw i chmara kompletnie ogłupiałych górskich sikorek zemdlało od uderzenia goraca, ˛ gdy zbli˙zyły si˛e zbytnio do dymu. Spocona i zdyszana po trzygodzinnym marszu do PKiN pani Olivia Grynpis doprowadziła swoich wojujacych ˛ ekologów na szczyt. Nagle przystan˛eła i ze zdziwienia otworzyła szeroko usta. ´ — Co si˛e dzieje? — zapytał Swierk, jej przyboczny. Pani Grynpis, nie mogac ˛ wydoby´c z siebie ani słowa, wskazała r˛eka˛ na niebo. Wszyscy ujrzeli, jak samotny ptak szybuje ku rozszerzajacej ˛ si˛e zasłonie chtonicznych dymow˛eglanów. ´ — Modrzew, Powój, Ligustr, za mna! ˛ — rozkazał Swierk, wyciagaj ˛ ac ˛ ze swojej torby kocyk. Cała czwórka błyskawicznie ruszyła do akcji, podbiegajac ˛ do 213
dr˙zacego ˛ ciałka ostatniej ofiary uderzenia goraca. ˛ Sto stóp powy˙zej pewnej s´mierci piszczacy ˛ ptak bezwładnie zamachał skrzydłami, przetarł spocone czoło grzbietem skrzydełka i zemdlał z goraca. ˛ Pani Grynpis wrzasn˛eła cienko, widzac, ˛ jak ptaszek pikuje z aerodynamiczna˛ gracja˛ puchowej poduszki. Wypchanej cegłami. — Szybciej! — poleciła. — Biegnijcie! — Jej oddani pomocnicy rozproszyli si˛e, rozciagaj ˛ ac ˛ koc, i zacz˛eli desperacko biega´c tam i z powrotem, usiłujac ˛ znale´zc´ si˛e dokładnie pod spadajacym ˛ ptakiem, jak stra˙zacy asekurujacy ˛ skoczka-samobójc˛e. ´ Ułamki sekundy pó´zniej Swierk wział ˛ do r˛eki omdlałego ptaka. Ligustr uniósł dło´n, wskazujac ˛ stado jemiołuszek, które wpadły w duszacy ˛ dym i leciały na spotkanie niemal pewnej s´mierci na skałach. Pani Grynpis gruchała i gdakała, tulac ˛ do piersi niezwykle rzadka˛ rybitw˛e, ci˛ez˙ ko dyszac ˛ a˛ z otwartym dziobem i przewracajac ˛ a˛ oczkami w ataku goraca. ˛ Wachlujac ˛ ja˛ swoja˛ bitewna˛ bejsbolówka,˛ pani Olivia postanowiła, z˙ e poło˙zy kres tej katastrofie ekologicznej. Jako´s to zrobi. Było ju˙z jednak za pó´zno, by zapobiec hekatombie jemiołuszek. Z j˛ekiem przera˙zenia pani Grynpis ostro˙znie uło˙zyła rybitw˛e na kamieniu i zwróciła uwag˛e ku spadajacym ˛ na ziemi˛e ró˙zowozielonym ptaszkom. — Nie stójcie tak! — krzykn˛eła do swoich popleczników, kilka cali nad ziemia˛ łapiac ˛ trzy ptaszki do swojej czapki. Z wyciagni˛ ˛ eta˛ r˛eka˛ rzuciła si˛e na pomoc pozostałym i wzdychała z ulga˛ za ka˙zdym razem, kiedy udało jej si˛e chwyci´c w dło´n którego´s ze swoich pierzastych przyjaciół. Wsz˛edzie wokół niej ekologiczni wojownicy robili to samo. Kilka minut pó´zniej pi˛ec´ set z trudem chwytajacych ˛ powietrze jemiołuszek, kruszpaków i rybitw zalegało na ziemi, małymi dzióbkami łapały gor˛etsze z ka˙zda˛ minuta˛ powietrze.
***
Daleko, po drugiej stronie jeziora Hellarwyl dwana´scie ogryzionych pospiesznie wielkimi siekaczami s´wierków wyladowało ˛ na jednym stosie. Kawałki drewna leciały na wszystkie strony, coraz wi˛ecej i wi˛ecej bobrów przyłaczało ˛ si˛e do pracy, zwalały całe zagajniki i ciagn˛ ˛ eły pnie, ka˙zdy do swojej tamy. Kolonia stała si˛e pr˛ez˙ nym o´srodkiem nadaktywno´sci. Przypominajace ˛ wiosła ogony uderzały w błoto na całym terenie mokradeł. Kolejne strumienie zamieniały si˛e w sadzawki i stawki. Po drugiej stronie jeziora rozsiadła si˛e kolonia bobrów, zajmujac ˛ obszar pokrywajacy ˛ si˛e nieuchronnie rosnac ˛ a˛ chmura˛ czarnoczerwonego dymu ulatuja˛ 214
cego ze szczytu Ciemnej Góry. Wraz z ekspansja˛ chmury nast˛epowała ekspansja goraca; ˛ suche, piekace, ˛ s´mierdzace ˛ siarka˛ ciepło zwi˛ekszało temperatur˛e powietrza w zatrwa˙zajacym ˛ tempie. Na mokradłach pełnych powi˛ekszajacych ˛ si˛e bobrzych tam ton˛eły kupy gnijacych ˛ li´sci. Wodorosty i bakterie rzucały si˛e na nie z nietypowa˛ dla siebie gorliwo´scia.˛ Po´sród stopniowo nagrzewajacych ˛ si˛e i gwałtownie tracacych ˛ p˛ed martwiejacych ˛ wód pojawiły si˛e p˛ekajace ˛ na powierzchni ba´nki metanu. Ich zawarto´sc´ ulatywała ku pot˛ez˙ nej chmurze chtonicznych dymow˛eglanów.
***
Flagit przeskakiwał po dwa stopnie schodów prowadzacych ˛ na szczyt drapacza powłok, jego kopyta mocno uderzały o twardy kamie´n. Wielebny Hipokryt goraczkowo ˛ usiłował wyrwa´c si˛e spod pachy demona — na pró˙zno, opór okazał si˛e bezcelowy. Trzema pot˛ez˙ nymi susami Flagit znalazł si˛e na szczycie schodów, kopniakiem otworzył drzwi do Transcendentalnego Biura Podró˙zy, rozejrzał si˛e i wpadł do magazynu. Warczac ˛ i szczerzac ˛ si˛e, rzucił Hipokrytem przez jaskini˛e, krótkim spojrzeniem omiótł stert˛e rurek w rogu. Przekl˛eci mechanicy, z˙ e te˙z nie raczyli po sobie posprzata´ ˛ c! Zaklał, ˛ splunał ˛ i odwrócił si˛e do Hipokryta. — Gratuluj˛e pomysłu, panie Wielebny — zakpił. — Nale˙zy ci si˛e dycha za wysiłek. Szkoda, z˙ e nic z tego nie b˛edzie! Ha! Nic mnie ju˙z nie powstrzyma. Nic! A nawet gdyby co´s si˛e znalazło, i tak jest ju˙z za pó´zno. Oddam to d’Abalohowi i odbior˛e swoja˛ zasłu˙zona˛ nagrod˛e. Miejsce po jego prawicy, cztery katy ˛ we wszystkich luksusowych wulkanach i tyle martini z lawa,˛ ile b˛ed˛e mógł wypi´c! O tak, ju˙z niedługo to ja b˛ed˛e dyktował warunki! — Swobodnie zarzucił złocona˛ piusk˛e na oparcie obsydianowego krzesła. Demon znaczaco ˛ wpatrywał si˛e w Hipokryta, ale zamiast wzbudzi´c strach w sercu Wielebnego, to raczej niewzruszone oblicze duchownego utemperowało nadmierna˛ arogancj˛e demona. — Co? — warknał. ˛ — Mam na policzku plam˛e z˙ ółci czy co? Co si˛e tak szczerzysz?! U´smiech Hipokryta stał si˛e jeszcze szerszy. — Nic ci˛e nie powstrzyma, co? Jeste´s tego stuprocentowo pewien, hm? ˙ co? Do czego zmierzasz? Oczywi´scie, z˙ e jestem. Los twój i całego — Ze s´wiata jest w moich r˛ekach! Hipokryt nie mógł si˛e powstrzyma´c. Wiedział, z˙ e pycha jest grzechem, ale to chyba przestało ju˙z mie´c znaczenie. 215
— Och, w takim razie nie zainteresuje ci˛e niejaki Tojad? Flagit był zmieszany, nie wiedział, jak powinien zareagowa´c. Rozmawiał z duchownym — ten nie powinien wi˛ec kłama´c. Hipokryt nadal si˛e u´smiechał. — Nigdy nie słyszałe´s o komandorze Tojadzie zwanym Mocnym, dowódcy Czarnej Stra˙zy? Szcz˛eka demona opadła o ułamek cala. — W ka˙zdym razie on słyszał o tobie i twoim niedopracowanym planie! — Hipokryt zdawał sobie spraw˛e, z˙ e to niedokładnie pokrywa si˛e z prawda,˛ ale brzmiało znacznie lepiej, ni˙z gdyby powiedział: „W ka˙zdym razie chyba wie, z˙ e PKiN nie jest szczególnie przyjaznym miejscem, a nietrze´zwi robotnicy wła´snie ciagn ˛ a˛ go tam (równie˙z nietrze´zwego) siła”. ˛ — Wła´snie teraz prowadzi tam swoich ludzi, z˙ eby zniszczy´c pałac i ciebie! Tyle Flagitowi wystarczyło. To mogła by´c prawda, ale mógł te˙z by´c stek bzdur. Nie mógł jednak podja´ ˛c ryzyka, nie na tym etapie. Nie, gdy miał tyle do stracenia. P˛edem rzucił si˛e przez magazyn, wział ˛ swoja˛ infernitowa˛ siatk˛e z obsydianowego biurka i nasadził ja˛ sobie na głow˛e. — D˙zi-had! D˙zi-had! Zgło´s si˛e. . . Hipokryt dostrzegł w tym swoja˛ jedyna˛ szans˛e i piszczac ˛ gło´sno, chwycił si˛e jej. Nigdy nie dane mu było dowiedzie´c si˛e, skad ˛ nagle dostał takiego przyspieszenia, ale jakim´s cudem pobiegł do przodu, zerwał swoja˛ piusk˛e z oparcia krzesła i zanurkował w stos rur. To był doskonały skok: nieco tylko wijac ˛ si˛e, zniknał ˛ w stercie i wwiercił si˛e gł˛ebiej. Flagit wpadł w szał i przebierajac ˛ pazurami, w czterech krokach pokonał magazyn. Hipokryt krzyknał, ˛ kiedy szpony uderzyły w metal koło jego stóp, a Flagit ryknał ˛ ogłuszajaco: ˛ — Głupcze! Nie uciekniesz! Zwyci˛ez˙ yłem. Zwyci˛ez˙ yłem! Demon jał ˛ rozrzuca´c kawałki rur po całym magazynie — styksowy drapie˙zca w pogoni za przera˙zonym, wielebnym gryzoniem.
***
Pani Grynpis energicznie wachlowała stos dyszacych ˛ jemiołuszek i usiłowała przekona´c sama˛ siebie, z˙ e sprawy mogły w gruncie rzeczy potoczy´c si˛e jeszcze gorzej. Na horyzoncie pojawił si˛e szeroki pióropusz dymu, który nadciagał ˛ ku pani Grynpis od strony Cranachanu. Po chwili, przy akompaniamencie gło´snego ryku, 216
pojawiło si˛e osiem czterdziestotonowych wozów z wielkimi z˙ aglami i kominami, pluły chtonicznymi dymow˛eglanami na wszystkie strony. Przygladaj ˛ aca ˛ si˛e temu z otwartymi ustami pani Olivia doszła do wniosku, z˙ e jej zdrowe zmysły zakasały sukmany i prysn˛eły gdzie pieprz ro´snie. Z przera˙zeniem patrzyła na wspinajace ˛ si˛e szybko po zboczu Ciemnej Góry wozy, przy których nie było wida´c nosoro˙zców. W tej samej chwili pani Grynpis zauwa˙zyła, jak Carr Paccino, niczym jaki´s obłakany ˛ marionetkowy przywódca, wydaje polecenia wo´znicy Magnusowi, i z przera˙zeniem doszła do wniosku, z˙ e wozy kieruja˛ si˛e dokładnie na stosy bezradnych ptaków. Desperacko usiłujac ˛ przekrzycze´c dławiace ˛ si˛e dymem piekielne silniki spalinowe i machajac ˛ r˛ekami nad głowa,˛ ruszyła biegiem w ich stron˛e. Wozy nadal mkn˛eły naprzód, nap˛edzane moca˛ płynac ˛ a˛ z po˙zeranych przez konwertery katastrof ton torfu. Pani Grynpis podwin˛eła r˛ekawy, uniosła podniesiony z ziemi transparent i pop˛edziła dalej, z˙ ałujac, ˛ z˙ e nie zdj˛eła swej ekologicznie dzianej panterki, pot spływał jej bowiem po plecach szerokim strumieniem. Pi˛ec´ jardów przed miejscem nieuchronnego wypadku Carr Paccino zauwaz˙ ył charakterystyczna˛ zielona˛ bejsbolówk˛e, która znajdowała si˛e na kursie kolizyjnym wzgl˛edem wozów. Wydał wo´znicy Magnusowi seri˛e polece´n, po czym wskoczył na maszt. Pot˛ez˙ ne bicepsy naparły na wielkie koła, gwałtownie obracajac ˛ czterdziestotonowego potwora w miejscu i kierujac ˛ go tak, z˙ e o kilka cali minał ˛ pania˛ Grynpis i stosik górskich sikorek. W czasie krótszym ni˙z minuta pozostałych siedem pojazdów przetoczyło si˛e po obu stronach wcia˙ ˛z krzyczacej ˛ pani Olivii, obryzgujac ˛ ja˛ błotnistym torfem i owiewajac ˛ goracym, ˛ krztuszacym ˛ dymem. Koła cudem omin˛eły tak˙ze stos z trudem łapiacych ˛ powietrze ptaków. Dla podniebnych zwierzatek ˛ niebezpiecze´nstwo jednak nie min˛eło. Tysiace ˛ stóp ponad nimi wzmagał si˛e efekt kołdry, która˛ tworzyły wyziewy z PKiN mieszajace ˛ si˛e z chtonicznymi dymow˛eglanami, z ka˙zda˛ minuta˛ zwi˛ekszajac ˛ temperatur˛e. — Moje ptaszki! — skrzeczała pani Grynpis, biegajac ˛ mi˛edzy dyszacymi ˛ jemiołuszkami ze sponiewieranym wachlarzem. W jej butach chlupał pot. Nad jej głowa˛ jeszcze jedna rybitwa krzykn˛eła z˙ ało´snie, omdlała i zacz˛eła spiralnie spada´c. Ociekajaca ˛ potem pani Olivia wskazała na niebo i wysłała czterech swoich zm˛eczonych towarzyszy z kocykiem ratunkowym. Le˙zaca ˛ u jej stóp sikorka zamachała z˙ ało´snie skrzydełkami, popatrzyła rozpaczliwie na swoja˛ wybawicielk˛e i oblizała suchy dziobek. — Moje biedactwo! — zagruchała pani Grynpis, biorac ˛ mała˛ istotk˛e w ubłocone dłonie. — Dlaczegó˙z tu?! — Załkała melodramatycznie i upadła na kolana. — Gdyby tylko istniał jaki´s sposób ocalenia moich ptaszat! ˛ Gdyby była tu woda! — Eee. . . jest — wyszeptał le˙zacy ˛ na ziemi, wyczerpany przez gorac ˛ kr˛epy młodzieniec. — Co? Gdzie jest woda? Tylko nie mów, z˙ e pod moimi pachami! — Ja. . . eee. . . nie wiem, dlaczego wcze´sniej nie przyszło mi to do głowy 217
— wychrypiał Ma´slak, który oblizał usta, zupełnie ignorujac ˛ pachy pani Grynpis, i pomy´slał wyłacznie ˛ o czystym płynie. — W gruncie rzeczy tu w pobli˙zu jest nadmiar wody. W jednej r˛ece dzier˙zac ˛ delikatnie górska˛ sikork˛e, pani Olivia odwróciła si˛e na pi˛ecie i chwyciła młodzie´nca za gardło. — Gdzie, do cholery?! Moje ptasz˛eta jej potrzebuja! ˛ Ma´slak z˙ ało´snie wskazał r˛eka˛ na mały pagórek. — Tam, za tym małym pagórkiem — powiedział. — Jezioro Hellarwyl, najwi˛ekszy zbiornik s´wie˙zej wody w całych Talpach. Błyszczaca ˛ od potu twarz pani Grynpis pokra´sniała z rado´sci. Młodzieniec si˛e u´smiechnał. ˛ — Sadz˛ ˛ e, z˙ e mo˙ze by´c w nim wystarczajaca ˛ ilo´sc´ wody do ochłodzenia wszystkich naszych pierzastych przyjaciół. — Tak, tak! — zapiszczała pełna zachwytu pani Grynpis. — Nikt jednak nie wie, jak gł˛ebokie jest to jezioro. . . Gdyby okazano mu jakie´s zainteresowanie, był gotów wygłosi´c dwugodzinna˛ tyrad˛e, opisujac ˛ a˛ drugie dno jeziora Hellarwyl, legendy o potworach, jakie pono´c czaja˛ si˛e w jego torfowej gł˛ebi, i wyliczy´c wszystkie przypadki zaobserwowania tych˙ze potworów w ciagu ˛ ostatnich trzystu lat. Pani Grynpis jednak postawiła go na nogi, zwiazała, ˛ zakneblowała i rzuciła za pobliski krzak. Nast˛epnie, nie zwa˙zajac ˛ na chlupanie w butach, zrobiła trzy kroki w stron˛e jeziora i stan˛eła. Jej oddani, ociekajacy ˛ potem od stóp do głów poplecznicy popatrzyli na nia˛ osłupiali. ´ — To na nic, Swierku! — Załkała. Na jej policzku do stru˙zki potu dołaczyły ˛ łzy. — O okrutny losie, czemu´s tak okrutny? — Popatrzyła po twarzach wyczekujacych ˛ wojowników. — Ptasz˛eta sa˛ skazane na zagład˛e. Zagład˛e! Je´sli je tu zostawimy, skwar i wyczerpanie wydra˛ ich drobne duszyczki, je´sli za´s zaniesiemy je do jeziora, bez watpienia ˛ wszystkie utona! ˛ Có˙z za nieszcz˛es´cie! — Eee. . . a gdyby´smy mieli mnóstwo wiader? — odezwał si˛e który´s z wojowników. Pani Grynpis potrzasn˛ ˛ eła głowa.˛ Pierwszy rzad ˛ tłumku jej zwolenników przetarł twarze i czoła. — Wró´c na ziemi˛e! Skad ˛ zamierzasz wzia´ ˛c tyle wiader w tak krótkim czasie? Nijak nie da si˛e ich sprowadzi´c tak szybko. . . — Urwała, czujac, ˛ z˙ e znalazła rozwiazanie. ˛ Jej oczy trafiły na gł˛ebokie bruzdy znaczace ˛ ziemi˛e. Oblicze pani Olivii si˛e rozja´sniło. Plan był gotowy. — Ty, ty i ty, za mna! ˛ — krzykn˛eła. Ogie´n natchnienia rozpalił si˛e w jej oczach. — Łap! — warkn˛eła do zaskoczonego wojownika, rzucajac ˛ w jego stron˛e sikork˛e. — A pozostali niech chłodza˛ ptaszki. Zaraz wracam! ´ I zamiatajac ˛ kurtka,˛ pop˛edziła po zboczu Ciemnej Góry. Za nia˛ ruszyli Swierk, Modrzew i Ligustr. Plan był rozpaczliwy, ale mógł si˛e powie´sc´ . 218
***
Alea podskokami przemierzała wiejska˛ s´cie˙zk˛e, pogwizdujac ˛ fałszywie. Niedawno odkryła, z˙ e nie jest łatwo gwizda´c melodyjnie, kiedy twarz wykrzywia złowieszczy grymas, ale nie zawracała sobie tym głowy. Wiedziała, z˙ e krowa nie rozpozna doskonałego sopranu, nawet gdy za´spiewa´c jej wysokie C prosto do ucha, a skoro krowa nic sobie z tego nie robi, to dlaczego ona by miała. Dotarła do skraju pola, złapała za furtk˛e i przeskoczyła ja˛ z gracja,˛ nawet na chwil˛e nie przestajac ˛ gwizda´c. Szybko otworzyła niewielka˛ sakw˛e pełna˛ z˙ ółtawego proszku i zacz˛eła hojnie rozrzuca´c go na lewo i prawo w´sród nieapetycznych brazowych ˛ placków, które jakim´s cudem zawsze znajdowały si˛e tam, gdzie były krowy. Alea raz w taki placek wdepn˛eła i było to o jeden raz za du˙zo, serdeczne dzi˛eki. Prawie nie zwalniajac, ˛ przeskoczyła przez przeciwległa˛ furtk˛e i pop˛edziła w stron˛e drugiego pastwiska. Zanim jeszcze ucichło jej gwizdanie, liczne szorstkie j˛ezyki przekonały si˛e, jak niezwykle smaczny jest ten dziwny z˙ ółty proszek, a tak˙ze, za pó´zno niestety, doszły do wniosku, z˙ e nijak z˙ aden z ich z˙ oładków ˛ go nie aprobuje. Zawstydzone poczucie dobrego smaku wycofało si˛e, gdy baki ˛ ciepłego metanu wydostały si˛e na s´wiat przez krowie zaplecza i dołaczyły ˛ do wielkiej gazowej kołdry na niebie.
***
Na szcz˛es´cie dla grupy w´sciekłych zdunów zbli˙zajacych ˛ si˛e do półmilowego ogrodzenia PKiN, temperatura przygruntowa była tylko skwarna. Dotarli do bram pałacu otoczeni wielka˛ chmura˛ przekle´nstw, a ich temperamenty, podobnie zreszta˛ jak ciała, były tak rozgrzane, z˙ e a˙z parowały. Poda˙ ˛zajacy ˛ za nimi Szlam D˙zi-had, który łaknał ˛ odpowiedzi komandora Tojada, stanał ˛ jak wryty. Tłuszcza biegła przed siebie, wymachujac ˛ ognioodpornymi banknotami i drac ˛ si˛e wniebogłosy. D˙zi-had patrzył na scen˛e rozgrywajac ˛ a˛ si˛e nad jego głowa˛ i doszedł nagle do wniosku, z˙ e szykuje si˛e co´s paskudnego. To co´s przyj˛eło form˛e g˛estego, czarnoczerwonego, wirujacego ˛ dymu, na wszystkie strony ciskajacego ˛ trójz˛eby błyskawic. Na jego oczach z kł˛ebiacych ˛ si˛e chmur deszcz spadał, gotował si˛e i odparowywał. Meteorologia nigdy nie była najsilniejsza˛ strona˛ D˙zi-hada, ale miał wra˙zenie, z˙ e pogoda nie powinna robi´c takich rzeczy. Nagle kolana ugi˛eły si˛e pod nim. Doznał objawienia. Bez watpienia ˛ znalazł si˛e 219
twarza˛ w twarz z powi˛ekszona˛ pi˛ec´ tysi˛ecy razy strona˛ z Wulgaty, w technikolorze i z kwadrofonicznym d´zwi˛ekiem. Krzyknał ˛ i o mało co si˛e nie zmoczył, kiedy dotarło do niego pełne znaczenie roztaczajacej ˛ si˛e przed nim panoramy, skr˛ecajac ˛ mu kiszki w taki wzór, jakiego nie powstydziłaby si˛e wró˙zka z medycznym wykształceniem. O dziwo, pi˛ec´ tysi˛ecy razy mniejszy, dwuwymiarowy i czarnobiały ´ Koniec Swiata nie był nawet w połowie tak przera˙zajacy. ˛ Słowa z Wulgaty, które słyszał podczas treningu w WOP-ie, stan˛eły mu teraz przed oczyma. . . . i dym, i grom, i błyskawica z Podziemi uderzy w góry i zasłoni sło´nce i zaprawd˛e, zaprawd˛e, powiadam wam, zapanuje gorac ˛ nad goracem ˛ i wszyscy si˛e strasznie wkurza,˛ sami zobaczycie. Przed nim zdunowie zbli˙zali si˛e do ogrodzenia PKiN. D˙zi-had przezwyci˛ez˙ ył dojmujacy ˛ strach i pobiegł za nimi. Musi ich ostrzec! Nikomu nie ujdzie na sucho pukanie do Bram Hadesji i domaganie si˛e zwrotu pieni˛edzy. Z zamiarem rozplatania ˛ swoich wn˛etrzno´sci tak, by móc biec chocia˙z truch´ tem, D˙zi-had przystanał, ˛ skrzywił si˛e i ruszył w stron˛e Ko´nca Swiata. Za nim dwadzie´scia pi˛ec´ tysi˛ecy d˙zd˙zownic przedzierało si˛e przez gleb˛e, wypatrujac ˛ soczystej sterty gnijacych ˛ li´sci, która wszak musiała znajdowa´c si˛e gdzie´s w pobli˙zu. Na swój własny d˙zd˙zowniczy sposób czuły, z˙ e li´scie przed nimi uciekaja.˛ T˛edy. Szybko. No chod´zcie. Trzy sekundy pó´zniej przypominajace ˛ łopaty łapki odgarn˛eły ziemi˛e, formujac ˛ z niej kopczyk. Z dziury wyjrzał spory szpiczasty nos i dwa małe, prawie s´lepe oczka, które rozgladały ˛ si˛e wokół z rozczarowaniem. Za´sliniony kret obniuchał okolic˛e, okre´slił swoje poło˙zenie i zarył si˛e z powrotem w ziemi˛e, zdecydowany odnale´zc´ najwi˛eksza˛ porcj˛e d˙zd˙zownic, jaka kiedykolwiek pojawiła si˛e w tej okolicy. — Guthry! — krzyknał ˛ Mahrley, gniewnie uderzajac ˛ zwitkiem stuszelago˛ wych banknotów w bram˛e i wycierajac ˛ dłonia˛ hektolitry potu z czoła. — Ej, krasnoludzie, rusz swoje cztery litery i chod´z tu! Mamy do pogadania! Nie była to najsubtelniejsza zagrywka dyplomatyczna, jaka˛ mo˙zna sobie wyobrazi´c, ale zduni wpadli w zachwyt, czemu dawali wyraz okrzykami poparcia. Mahrley był prawdziwym mistrzem konwersacji: nigdy nie u˙zywał wymy´slnych słów, gdy˙z wychodził z zało˙zenia, z˙ e lepiej sprawdzaja˛ si˛e szczere do bólu obelgi. Nigdy nikt, kto w jego obecno´sci nazwał rur˛e kanałem przewodzacym, ˛ nie uszedł z z˙ yciem. — Guthry! — ryknał ˛ brygadzista. — Ej, Krasnolud z Blizna,˛ cho no tu! Kolejne krzyki poparcia. 220
D˙zi-had, usłyszawszy słowa brygadzisty, podrapał si˛e po głowie. Krasnolud z Blizna? ˛ Interesujacy ˛ przydomek, pomy´slał. Tłuszcza zacz˛eła skandowa´c: — Krasnolud, Kransolud z Blizna! ˛ — Krzyki stawały si˛e coraz gło´sniejsze, a˙z nagle ucichły. Przez sztachety wysokiego ogrodzenia dostrzegli jaka´ ˛s sylwetk˛e wyła˙zac ˛ a˛ na niewielkie bocianie gniazdo, które wznosiło si˛e nad parkanem i tłuszcza.˛ — Krasnolud z Blizna,˛ wyła´z! — krzykn˛eli znowu zduni, starajac ˛ si˛e brzmie´c gro´znie; i cały czas patrzyli przy tym na Mahrleya, w nadziei, z˙ e załatwi on spraw˛e i dostana˛ wypłat˛e w zwykłych, łatwo palnych pieniadzach. ˛ Z powodu spiekoty gro´zne krzyki nie wyszły im jednak przekonujaco. ˛ Siedem słupów dymu wcia˙ ˛z uderzało w niebo z kopuły PKiN. — Po´spiesz si˛e, Guthry! Chod´z tu! — zda˙ ˛zył jeszcze wrzasna´ ˛c Mahrley, zanim posta´c stan˛eła w bocianim gnie´zdzie i zrobiła krok naprzód. — Czego tu chcecie? Ju˙z was nie potrzebujemy. Odejd´zcie! — zagrzmiał Stan Kowalski z bocianiego gniazda. Szlam D˙zi-had zatrzymał si˛e gwałtownie na tyłach masy zdunów i przełknał ˛ s´lin˛e. Nawet z tej odległo´sci mógł dostrzec rozległy układ blizn na głowie tamtego. Tyle z˙ e był on troch˛e za du˙zy jak na krasno. . . — Nie chcemy pracowa´c! Chcemy krasnoluda! — wydarł si˛e brygadzista. „Krasnolud te˙z ma blizny?” D˙zi-had zastanawiał si˛e nad tym fenomenem. Poza tym ten osobnik w bocianim gnie´zdzie wydawał mu si˛e dziwnie znajomy. — Popro´scie ładnie — zasugerował Kowalski z błyskiem w oku. — Nie! Nie musimy! Po naszej stronie jest Czarna Stra˙z — krzyknał ˛ Mahrley. Jego ludzie przetaszczyli na przód wcia˙ ˛z nieprzytomnego Tojada niczym jaka´ ˛s z˙ ałosna˛ maskotk˛e. — On chce widzie´c krasnoluda! — Ci˛ez˙ ko b˛edzie. Nie ma go tu. — Stan Kowalski obrócił si˛e na pi˛ecie i zniknał ˛ za ogrodzeniem. Brygada wybuchn˛eła gniewem i pocac ˛ si˛e w´sciekle, z agresywnymi okrzykami na ustach, pocz˛eła rzuca´c kamieniami w ogrodzenie. Wygi˛eta w tradycyjnym ge´scie „tutaj babcia koszyk nosi” r˛eka Kowalskiego ukazała si˛e nad ogrodzeniem, jeszcze bardziej podgrzewajac ˛ nastroje tłumu. Szlam D˙zi-had nie zwracał na to uwagi. Stał, dr˙zac ˛ na całym ciele, i borykał si˛e ze wspomnieniami, które nagle z cała˛ ostro´scia˛ napłyn˛eły przed oczy jego duszy. Wiedział ju˙z, gdzie wcze´sniej widział kowala. Wisiał on wtedy do góry nogami, z no˙zem w z˙ ebrach, bujajac ˛ si˛e groteskowo, podczas gdy Szlam dorzucał do pieca. Zaatakowały go tak˙ze wspomnienia krasnoluda. Babelki. ˛ . . lodowata woda. . . jego własne r˛ece na szyi tamtego. . . Wszystkich trzech łaczyła ˛ jedna rzecz. Szwy i blizny na czole i głowie. Doszedł do wniosku, z˙ e rozmowa z komandorem Tojadem wcale nie musi by´c teraz najlepszym wyj´sciem. 221
Mahrley pierwszy spostrzegł, z˙ e pomimo prawdziwego gradu kamieni na ogrodzeniu nie pojawił si˛e nawet najmniejszy s´lad. Pół tony gruzu powinno zostawi´c po sobie cho´cby male´nkie zadrapanie, maciupcie wgnieconko. A tu nic. — Cholerni kowale! — warknał. ˛ — Za wydajni sa,˛ jak babci˛e kocham! Ale bez obaw. Mam sprytny plan, dzi˛eki któremu odzyskamy nasze pieniadze. ˛ Za mna,˛ panowie! Bez wahania pomaszerował w stron˛e trzech satanicznych zakładów, w mys´lach obliczajac ˛ trajektorie lotu, katy ˛ wektorów oraz ile siły mo˙zna uzyska´c z rozlicznych przedmiotów, jakie znajduja˛ si˛e w przeci˛etnej ku´zni. Kilka stóp poni˙zej stóp Szlama D˙zi-hada dwadzie´scia pi˛ec´ tysi˛ecy d˙zd˙zownic brn˛eło przed siebie w przekonaniu, z˙ e oto zbli˙zaja˛ si˛e do najwspanialszego okazu sterty gnijacych ˛ li´sci w dziejach. Kilka jardów za nimi nozdrza pewnego wyjatkowo ˛ wygłodniałego kreta dr˙zały z rado´sci i podniecenia. D˙zd˙zownice, tysiace ˛ d˙zd˙zownic! Goraczkowo ˛ odgarniajac ˛ łapkami ziemi˛e, kret nie zaprzestawał po´scigu.
***
— Nie ma stad ˛ ucieczki! — ryknał ˛ Flagit, wyszarpujac ˛ nast˛epna˛ rur˛e z szybko topniejacego ˛ stosu i rzucajac ˛ ja˛ przez rami˛e. Hipokryt trzasł ˛ si˛e i tulił do piersi telewpływowa˛ siatk˛e niczym ró˙zaniec. Wiedział, z˙ e je´sli si˛e nie pospieszy i nie ucieknie z rury, w której siedzi, spełnia˛ si˛e gro´zby demona. Nagle szpony run˛eły z góry, chwyciły za rur˛e i pociagn˛ ˛ eły. Owalne pole widzenia Hipokryta zakr˛eciło si˛e, kiedy demon obrócił rur˛e, z˙ eby ja˛ przetrzasn ˛ a´ ˛c. Wielebny, ujrzawszy w przelocie kopyta i kamienna˛ podłog˛e, postanowił działa´c. Zanim Flagit zorientował si˛e, co jest grane, Hipokryt wyskoczył z rury, przebiegł mi˛edzy jego nogami i wpadł do du˙zego przewodu sterczacego ˛ ze s´ciany. Demon krzyknał, ˛ gdy ujrzał, jak wi˛ezie´n znika w niedost˛epnym dla niego wn˛etrzu niedoko´nczonego systemu klimatyzacji. — Wyła´z! Stamtad ˛ nie ma wyj´scia! — Nie ma te˙z wej´scia — zadrwił borykajacy ˛ si˛e z napadem klaustrofobii Hipokryt. Słyszał, jak za jego plecami Flagit wpada w szał i rzuca wszystkim, co wpadnie mu pod r˛ek˛e. Pomimo swojej brawury Wielebny zdawał sobie spraw˛e, z˙ e odkrycie przez demona sposobu dostania si˛e do przewodu to tylko kwestia czasu. Musiał działa´c szybko. Z błyskiem złoce´n nasadził sobie na głow˛e telewpływowa˛ siatk˛e, zamknał ˛ oczy i spróbował wyprze´c ze swych uszu harmider czyniony przez Flagita. To mogła by´c ostatnia szansa wysłania wiadomo´sci, czego wi˛ec potrzebował? Wy222
szczekanych ust i gorliwej publiczno´sci. Powstrzymujac ˛ ogarniajac ˛ a˛ go panik˛e, Hipokryt zdołał uwolni´c rój telewpływowych pszczół.
***
Bobry znad jeziora Hellarwyl wiedziały, z˙ e bywa gorace. ˛ Raz było. Pewnego upalnego dnia, przed trzema laty, po raz pierwszy od niezliczonych dziesi˛ecioleci rozsun˛eły si˛e kurtyny północno-zachodniej m˙zawki i krótkowzroczne słonko łypało na ich zaro´sni˛ete g˛estym futrem grzbiety. Przez dzie´n czy dwa było cudownie, bobry, le˙zac ˛ na tamach, wygrzewały si˛e w promieniach sło´nca, a kiedy upał stawał si˛e niezno´sny, skakały do swoich prywatnych sadzawek. Tak, bywało goraco, ˛ ale nigdy a˙z tak. Upał dokuczał nawet pojawiajacym ˛ si˛e znikad ˛ rojom komarów. Bobry padały ze zm˛eczenia, ci˛ez˙ ko dyszac, ˛ le˙zały wyczerpane szale´nczym wysiłkiem przy ulepszaniu tam. Po raz pierwszy w historii bobrzego rodzaju z przypominajacych ˛ wiosła ogonów spływał pot. A w sadzawkach wcale nie było lepiej. Nie miały zielonego poj˛ecia, skad ˛ brało si˛e ciepło, ale znajomo´sc´ zagadnie´n termodynamiki i przepływu ciepła nie jest w´sród bobrów zbyt rozpowszechniona; tak czy inaczej, wiedziały, z˙ e w wodzie wcale nie jest chłodniej. Wsz˛edzie wokół nich na powierzchni p˛ekały ba´nki. Ka˙zdy wzrost temperatury o dziesi˛ec´ stopni podwajał stopie´n aktywno´sci enzymów. Produkujace ˛ metan glony i bakterie prze˙zuwały i przetrawiały swoja˛ drog˛e przez tony biomasy, rado´snie zamieniajac ˛ dywan li´sci zalegajacy ˛ dno zbiornika wodnego w g˛estniejac ˛ a˛ pokryw˛e przytulnej pułapki cieplnej, tworzona˛ przez warstw˛e gazu szybko unoszacego ˛ si˛e ku powierzchni wody.
***
Na drugim ko´ncu Podziemnego Królestwa Hadesji, w stosunkowo spokojnej okolicy brzegów Styksu, stał wielki ró˙zowy pałac z ozdobnymi ogrodami, lado˛ wiskami i stajniami. Pałac ów był wyjatkiem, ˛ gdy˙z jedyny w Hadesji w cało´sci wybudowany został z kamieni. Cała reszta została starannie wydra˙ ˛zona w z˙ ywej warstwie przy u˙zyciu precyzyjnie prowadzonych skałotoczy. To nie brak miejsca sprawiał, z˙ e drapacze powłok były tak popularne, tak si˛e po prostu najłatwiej „bu-
223
dowało”. W raz wydra˙ ˛zonej skale zast˛epy piekielnych dekoratorów wn˛etrz montowały lampy lawowe, podpodłogowe ogrzewanie i inne atrybuty nowoczesnego Mortropolitanina. Tak wła´snie zaczynał Mroczny Lord d’Abaloh jako młody i z˙ adny ˛ przygód demon. Je´sli nie wiedział czego´s o Zapchajdziurze (´srodku do wypełniania p˛ekni˛ec´ w skale) czy o naprawianiu grzmotników, wiedza ta nie była warta zachodu. Zapami˛etywał wszystkie instrukcje producentów oraz cenniki i gotował si˛e do zrobienia oszałamiajacej ˛ kariery. Wtedy te˙z u´swiadomił sobie, jakie z˙ ycie prowadza˛ funkcjonariusze Piekielnej Administracji wy˙zszego szczebla, i stanał ˛ przed dramatycznym wyborem: czy ma pracowa´c w czym´s, co lubi, i zarabia´c grosze, czy nienawidzi´c swojej pracy i pławi´c si˛e w luksusie. Bez wahania wybrał t˛e dru˙ ga˛ opcj˛e i przystapił ˛ do przecierania sobie szlaków na sam szczyt. Zadna dło´n nie pozostała nieposmarowana, z˙ adne ego nie pozostało niepołechtane, wreszcie z˙ aden słabeusz stojacy ˛ mu na drodze do przywilejów nie został niezmia˙zd˙zony. I tak oto d’Abaloh znalazł si˛e w ró˙zowym pałacu, jego dumie i rado´sci. Wybudował go własnymi r˛ekami — zarabiajac ˛ w ten sposób krocie, gdy˙z sam siebie wynajał ˛ i sam si˛e sowicie opłacił z funduszu przysługujacego ˛ Władcom Podziemi na prace remontowo-budowlane. Ale tego dnia nie był szcz˛es´liwy. Stukanie zabójczo wymanikiurowanych pazurów o blat inkrustowanego diamentami obsydianowego stołu odbijało si˛e echem od s´cian pałacu. Zaraz za nim rozległo si˛e gł˛ebokie westchni˛ecie i ryk frustracji. D’Abaloh wła´snie (po raz sto dwunasty w ciagu ˛ godziny) nie zdołał uło˙zy´c pasjansa. Mamroczac ˛ blu´znierstwa, zebrał marmurowe karty, potasował je i rozłoz˙ ył. Dla wszystkich w promieniu stu jardów było oczywiste, z˙ e tak naprawd˛e to nie pasjans trapi d’Abaloha. Chodziło o zbli˙zajac ˛ a˛ si˛e wypraw˛e do Mortropolis. Był do niej nastawiony równie pozytywnie, jak do wyrwania przedniego kła. Bez znieczulenia. Sama my´sl o przeciskaniu si˛e przez zatłoczone ulice przyprawiała go o atak klaustrofobii i ciarki na plecach. I po co to wszystko? Tyle niewygód, z˙ eby przewodniczy´c „wyborom” Naczelnego Grabarza Mortropolis. Tym razem b˛eda˛ musieli naprawd˛e si˛e postara´c, z˙ eby go przekupi´c. Zerwał si˛e na równe nogi, obrócił w lewo, otworzył ogromne granitowe drzwi i wypadł do ogrodu. Echo jego kroków na wijacych ˛ si˛e mi˛edzy akrami gustownie przystrzy˙zonych porostów chodnikach z marmurowych płyt brzmiało jak jednostajne chrupanie. Ponad jego ukoronowanymi rogami mroczna pos˛epna atmosfera Hadesji pulsowała skwarem i podło´scia,˛ podkre´slajac ˛ watpliw ˛ a˛ niewinno´sc´ j˛ezyków te´sciowych i rozgrzanych do czerwono´sci pogrzebaczy obracajacych ˛ si˛e tu˙z pod wielkim wiatrakiem. Kilka sekund pó´zniej otworzył na o´scie˙z drzwi od stajni i wkroczył do wn˛etrza, gdzie powitał go ogłuszajacy ˛ przyjazny ryk. — Osiodłaj ja! ˛ Natychmiast! — rozkazał demonowi stajennemu d’Abaloh, po 224
czym podszedł do przegrody, w której przebywało ryczace ˛ stworzenie. Stworzenie zamachało swoimi trzydziestostopowymi skrzydłami, rozrzucajac ˛ na boki kawałki s´ciółki. D’Abaloh podrapał pterodaktylic˛e po rogatym nosie i wyciagn ˛ awszy ˛ kilka w˛egielków, rzucił je na parujacy, ˛ karmazynowy j˛ezyk Harpii. Pterodaktylica zamachała swoimi dwoma ogonami, spod których wypadło kilka pojedynczych kamieni. Pomrukujac ˛ pod nosem, demon stajenny wygramolił si˛e z magazynu przygnieciony stosem pasków, sprzaczek ˛ i strzemion, po czym niepewnie ruszył w stron˛e Harpii. Bestia rykn˛eła rado´snie, rozpoznajac ˛ siodło. Dobrze wiedziała, co ono oznacza. Min˛eło wiele czasu, odkad ˛ ostatni raz gdzie´s si˛e ruszała. Zdecydowanie zbyt wiele. Zwłaszcza w taki dzie´n — jak okiem si˛egna´ ˛c, czyste czarne niebo. W czasie gdy demon stajenny siodłał Harpi˛e, ona zda˙ ˛zyła po˙zre´c pełne wiadro w˛egielków. W ko´ncu d’Abaloh chwycił lejce i pociagn ˛ ał ˛ za spora˛ d´zwigni˛e, otwierajac ˛ w ten sposób klap˛e w suficie. Harpia j˛ekn˛eła, widzac ˛ przed oczami czerwonoczarna,˛ nieograniczona˛ przestrze´n, zapragn˛eła jak najszybciej poczu´c siarczane wyziewy uderzajace ˛ ja˛ w chrapy. Klapa otwarła si˛e do ko´nca i zablokowała. D’Abaloh wdrapał si˛e po wycia˛ gni˛etej łapie bestii i usadowił w siodle, sprawdzajac, ˛ czy aby ogon nie zaplatał ˛ mu si˛e w strzemiona. Harpia uniosła si˛e w powietrze z gracja˛ nosoro˙zca w potrójnym akslu. Trzydziestostopowe skrzydła uderzyły, wzniecajac ˛ kurzaw˛e porostów ze s´ciółki, gdy bestia poderwała swoje sze´sc´ nóg z podłogi. Pi˛ec´ machni˛ec´ pó´zniej wyleciała ju˙z przez dach, obróciła si˛e w powietrzu i wyruszyła w stron˛e Mortropolis.
***
Ciagn ˛ ace ˛ si˛e od wielu godzin odgłosy walenia młotami, piłowania, kucia oraz rozkazy zdawały si˛e współzawodniczy´c z kominami PKiN wypluwajacymi ˛ z siebie pot˛ez˙ ne strumienie dymu. Niemal regularnie otwierały si˛e drzwi jednego z trzech masywnych satanicznych warsztatów, jaki´s osobnik p˛edził na złamanie karku ku załadowanym wozom stojacym ˛ za ogrodzeniem i zabierał ró˙znorakie kawałki i elementy, co do których pochodzenia nikt nie mógł mie´c pewno´sci. Przez ostatnie trzy godziny cztery wozy, koło mły´nskie, pi˛ec´ tuzinów beczek z najprzedniejszymi trunkami z Rynsztoka i jedna wielka wanna znikały kolejno w warsztacie, za ka˙zdym razem wywołujac ˛ wiwaty i skłaniajac ˛ zgromadzonych do jeszcze intensywniejszego walenia młotami, piłowania, kucia i wydawania rozkazów. 225
Ale nie tylko przedmioty przybywały w to miejsce. Wiadomo´sci rozniosły si˛e i ju˙z wszyscy w Cranachanie wiedzieli, z˙ e szelagi ˛ płynace ˛ szerokim strumieniem z działu wypłat PKiN nie były szczególnie legalne. W tej chwili wielki tłum gł˛eboko zirytowanych Cranachan kł˛ebił si˛e wokół wysokiego ogrodzenia, ociekajac ˛ potem i ciskajac ˛ — w zale˙zno´sci od nastroju — kamienie lub obelgi. Wsz˛edzie dochodziło do star´c oraz przypadków potówki. Handlarze z targu oskar˙zali kowali o umy´slne nabycie trzynastu funtów kiełków za fałszywe pienia˛ dze; zawodowi szulerzy d´zgali no˙zami amatorów o twarzach pokerzystów, którzy grali i przegrali; ksi˛egowi naciskali na zdesperowanych dłu˙zników z ligi walk krewetek. Temperamenty i temperatura zgodnie stawały si˛e coraz gor˛etsze. Nagle rozległy si˛e fanfary — zgrzytanie drzwi warsztatów i seria ostrzegawczych chrzakni˛ ˛ ec´ — po czym olbrzymie urzadzenie ˛ wytoczyło si˛e w ponury półmrok, uchodzacy ˛ za s´wiatło dzienne pod rozszerzajac ˛ a˛ si˛e pokrywa˛ chtonicznych dymow˛eglanów. Wszyscy natychmiast zwrócili oczy ku tajemniczej maszynie, zaskoczeni wyrazem triumfu i wyczekiwania na twarzy poda˙ ˛zajacego ˛ przed nia˛ dumnie Mahrleya. Maszyna miała po osiem kół z ka˙zdej strony, wielki składany maszt na czubku i wann˛e z tyłu. Tu˙z za masztem skomplikowane resory poskładane z klepek opierały si˛e napi˛eciu narzucanemu przez lin˛e, która łaczyła ˛ wann˛e z mły´nskim kołem. Rzucane r˛ecznie kamienie nie naruszyły płotu, nadszedł wi˛ec czas, by przekona´c si˛e, co potrafi zdziała´c my´sl techniczna. Tłum zaczał ˛ wiwatowa´c i poci´c si˛e jeszcze intensywniej, kiedy prowizoryczna katapulta dotarła na swoje miejsce i setka rak ˛ naparła na koło mły´nskie, s´ciagaj ˛ ac ˛ wann˛e w dół prosto na skrzypiace ˛ beczkowe spr˛ez˙ yny. W kilka sekund wanna napełniła si˛e kamieniami. Zgodnie z wytycznymi Mahrleya ustawiono katapult˛e na wprost bramy w ogrodzeniu. Kiedy zrobia˛ w niej wyłom, b˛eda˛ mogli dorwa´c krasnoluda i za˙za˛ da´c od niego prawdziwych pieni˛edzy. Tak mniej wi˛ecej przedstawiał si˛e plan. Ludzie odsun˛eli si˛e sprzed wyrzutni. — Jeszcze dwa obroty — krzyknał ˛ brygadzista. — Zwi´ncie to najmocniej, jak si˛e da. — Chciał, z˙ eby katapulta miała maksymalna˛ moc, chciał wyrwa´c bram˛e z zawiasami i odrzuci´c daleko do tyłu. Za pierwszym razem. Drewno, metal i liny zatrzeszczały pod wpływem rosnacego ˛ napr˛ez˙ enia. Wielkie rami˛e miotajace ˛ wygi˛eło si˛e i zadr˙zało niczym r˛eka skrajnie stremowanego skrzypka tu˙z przed prapremiera.˛ Mahrley uniósł kciuk i wszyscy odsun˛eli si˛e, pozostawiajac ˛ go, promieniujacego ˛ duma,˛ sam na sam z katapulta, pewnie dzier˙zacego ˛ w dłoni d´zwigni˛e spustu. Oczy wszystkich zwróciły si˛e ku niemu. Nadeszła chwila jego chwały. Nie mógł powstrzyma´c si˛e przed wygłoszeniem krótkiej, dodajacej ˛ odwagi mowy do uwielbiajacych ˛ go rzesz fanów. Có˙z, sytuacja temu sprzyjała, a poza tym taka okazja mogła si˛e ju˙z nie powtórzy´c. — Panie i panowie, w pi˛ec´ sekund to oto ogrodzenie legnie w gruzach. Prosz˛e nie zapomina´c, komu b˛edziecie to zawdzi˛ecza´c. Je´sli zdarzy si˛e wam potrzebowa´c hydraulika, po´slijcie po mnie bez wahania! Pami˛etajcie — Mahrley i rury to do226
brana para! Teraz zni˙zka na naprawy pryszniców! Pi˛ec´ ! — wykrzyczał, unoszac ˛ dło´n. — Cztery! — podchwyciła grupka dzieci. — Trzy! — ryknał ˛ Mahrley. — Dwa! — odpowiedział tłum. — Jeden! — wrzasn˛eli wszyscy zgromadzeni. Mahrley pociagn ˛ ał ˛ za d´zwigni˛e. Naciag ˛ pu´scił z d´zwi˛ecznym „srrrruuu”, a rami˛e z głos´nym „szuuu” wystrzeliło do góry, osiagn˛ ˛ eło szczyt, min˛eło swój zenit i uderzyło w ziemi˛e, unoszac ˛ stojac ˛ a˛ na kołach podstaw˛e i wyrzucajac ˛ Mahrleya na wysoko´sc´ dwudziestu stóp. Niestety ten niezaplanowany lot zupełnie zaskoczył trzymajacych ˛ koc ratunkowy ludzi pani Grynpis. — Bez obaw, panowie — zawołał słabym głosem le˙zacy ˛ na ziemi Mahrley. — Wracamy z tym do warsztatu. Wiem, co trzeba poprawi´c, z˙ eby działało! — Kilku zdunów podbiegło do niego i odciagn˛ ˛ eło go wraz z katapulta.˛
***
To, co działo si˛e na resztkach trawy przed ogrodzeniem PKiN, zaczynało przypomina´c raj wypychacza zwierzat. ˛ Niezliczone setki ptaków le˙zały na kupkach, posortowane przez wojowniczych ekologów według gatunku. Jedynym ruchem w´sród ofiar udaru były okazjonalne, z˙ ałosne machni˛ecia skrzydełek i ciagły ˛ ruch suchych j˛ezyczków wystajacych ˛ z dziobów. Sytuacja z ka˙zda˛ minuta˛ robiła si˛e coraz gorsza, ptaszków wcia˙ ˛z przybywało. Doprowadzało to do granic wytrzymało´sci paradujacych ˛ teraz w bieli´znie łapaczy z kocami oraz w ogóle wszystkich z czymkolwiek nadajacym ˛ si˛e do wachlowania. Gdyby taka sytuacja miała potrwa´c, nie dałoby si˛e unikna´ ˛c ofiar. — Zamknij si˛e! — warknał ˛ jeden z bojowników, kiedy skr˛epowany i zakneblowany Ma´slak, który le˙zał za krzakiem, zaczał ˛ wi´c si˛e, rzuca´c i bełkota´c, bardzo chcac ˛ co´s powiedzie´c. — Zamknij si˛e! — powtórzył bojownik, ale w tonie bełkotu Ma´slaka było co´s, co kazało mu wyja´ ˛c knebel z ust nieszcz˛es´nika. — Nadchodzi! — j˛eknał ˛ Ma´slak. — Miałem ucho przy ziemi, sam posłuchaj! — Rzeczywi´scie, coraz wyra´zniej słycha´c było obroty kół i warkotliwa˛ kakofoni˛e piekielnego silnika spalinowego. Nowy duch wstapił ˛ w bojowników, gdy na horyzoncie pojawiła si˛e pani Grynpis w skradzionym wozie, z rozwianymi włosami i wiadrem w ka˙zdej r˛ece. — Wróciłam. . . Stój! — zdołała krzykna´ ˛c, gdy czterdziestotonowy wóz mijał ´ bojowniczych ekologów. Swierk ostro zakr˛ecił, wyłaczył ˛ piekielny silnik spalinowy i gwałtownie zawrócił. Wiadra, ziemia i torf trysn˛eły spod kół, a wóz zawrócił z nieco tylko mniejsza˛ pr˛edko´scia.˛ 227
— Łapa´c wiadra! — wrzasn˛eła pani Grynpis, po raz kolejny mijajac ˛ swoich ludzi. Trzeba było jeszcze pi˛etnastu przejazdów, z˙ eby wóz stracił p˛ed i w ko´ncu si˛e zatrzymał. — Do wiader! Wszyscy! — krzykn˛eła pani Olivia, rozwiazuj ˛ ac ˛ Ma´slaka. Ma´slak został wytargany za uszy, pouczony, z˙ e nie nale˙zy przerywa´c, tylko słucha´c, i wysłany w stron˛e jeziora. Sznur niestrudzonych obro´nców fauny, spoconych, lecz gorliwych, ruszył za nim. Pani Grynpis piszczała z zachwytu, wysyłajac ˛ swoich popleczników do akcji, wciskała wiadro ka˙zdemu, kto wykazywał cho´cby najmniejsze zainteresowanie. — Ty! — krzykn˛eła stanowczo do Szlama D˙zi-hada, który przypadkiem bezmy´slnie patrzył w jej stron˛e. — Tak, ty! Chod´z tu, ratuj ptaszki. Sytuacja awaryjna. Nie czekajac ˛ na odpowied´z, wetkn˛eła mu do r˛eki wiadro i palcem wskazała setki ociekajacych ˛ potem ratowników kierujacych ˛ si˛e w stron˛e jeziora Hellarwyl. Szlam D˙zi-had był tak oniemiały, z˙ e nie zaprotestował. Pod jego stopami trzydzie´sci trzy tysiace ˛ d˙zd˙zownic wiło si˛e w szale´nczym po´scigu za najwspanialsza˛ sterta˛ gnijacych ˛ li´sci w dziejach Gór Talpejskich. Tu˙z za nimi sze´sc´ dziesiat ˛ osiem wygłodniałych kretów przedzierało si˛e przez cudownie pachnac ˛ a˛ d˙zd˙zownicami gleb˛e.
***
Nabab musiał przyzna´c, z˙ e to wspaniały widok. Skandujaca ˛ grupa urz˛edników Wydziału Imigracyjnego wspierajaca ˛ strajkujacych ˛ przewo´zników ustawiła si˛e wzdłu˙z nabrze˙za Flegetonu z licznymi transparentami. Kapitan Naglfar wygladał ˛ ze wszech miar imponujaco ˛ w swym szpiczastym kapturze kapita´nskim. Z jego fajki za ka˙zdym oddechem unosił si˛e pot˛ez˙ ny płomie´n. Nabab z˙ ałował tylko jednego: z˙ e nie mo˙ze wykrzykiwa´c obscenicznych uwag pod adresem Seirizzima razem z reszta˛ manifestantów. Biorac ˛ pod uwag˛e, z˙ e wybory odb˛eda˛ si˛e za kilka godzin i Mroczny Lord d’Abaloh w ka˙zdej chwili mo˙ze t˛edy przelatywa´c, Nababowi nie wyszłoby na dobre aktywne wspieranie protestu bez z˙ adnych powa˙znych i lukratywnych motywów. Poza tym, gdyby kto´s dowiedział si˛e, z˙ e to on wydał pieniadze ˛ na rozp˛etanie tego strajku. . . pomimo panuja˛ cego upału Nabab poczuł dreszcze. Seirizzim stanał ˛ na czubkach kopyt, osiagaj ˛ ac ˛ swój maksymalny wzrost dziewi˛eciu stóp i sze´sciu cali, i obrzucił kapitana Naglfara gniewnym spojrzeniem. Jego pionowe z´ renice l´sniły w´sciekło´scia˛ i frustracja.˛ Negocjacje nie powinny 228
by´c a˙z tak trudne. — To typowa uwaga, jakiej mo˙zna spodziewa´c si˛e po demonie niezwracajacym ˛ z˙ adnej uwagi na klas˛e robotnicza,˛ dopóki ta nie postanowi czego´s z tym zrobi´c i nie zaprzestanie pracy! — oznajmił kapitan. Po´sród strajkujacych ˛ rozszedł si˛e pomruk aprobaty. — Nie chcemy i nigdy nie b˛edziemy chcie´c Programu Dorocznych Remontów dla naszych promów, właczaj ˛ ac ˛ w to oskrobywanie kadłubów, reperowanie z˙ agli i czyszczenie na sucho. Te promy maja˛ wyglada´ ˛ c tak, jakby s´mier´c czaiła si˛e w ka˙zdej skrzypiacej ˛ desce, z˙ agle musza˛ wisie´c jak gnija˛ ce całuny na krucyfiksach. Pierwsze wra˙zenie jest najwa˙zniejsze! Czy im ma si˛e tutaj na dole podoba´c?! Seirizzim w´sciekał si˛e, słyszac, ˛ jak przewo´znicy zaczynaja˛ skandowa´c „Dobrze gada!”. Stojacy ˛ w miejscu obliczonym na sprawianie wra˙zenia neutralnego Nabab ukradkowo kciukiem pokazał pykajacemu ˛ fajeczk˛e kapitanowi, z˙ e było s´wietnie. Tak długiego przemówienia nie wygłosił od wielu stuleci, tote˙z rozpierała go duma. — Prosz˛e bardzo! — ryknał ˛ Seirizzim arogancko. — Poniewa˙z nie dajecie mi szans na poprawienie n˛edznych i niedzisiejszych warunków pracy, które moim zdaniem sa,˛ z˙ e si˛e tak wyra˙ze˛ , skrajnie niesmaczne. . . Rozległ si˛e pomruk znudzenia. Naglfar odkaszlnał ˛ i krzyknał: ˛ — Pierwsze wra˙zenie! — Tak, tak, ju˙z mówiłe´s — burknał ˛ Seirizzim lekcewa˙zaco. ˛ — I poniewa˙z odmawiacie wzi˛ecia waszych wojowniczych tyłków w troki i wzi˛ecia si˛e do pracy, sadz˛ ˛ e, z˙ e mam tylko dwa wyj´scia. . . Nabab u´smiechnał ˛ si˛e pod nosem. Miał go! Teraz ju˙z pójdzie z górki! — Mog˛e kaza´c przenie´sc´ was wszystkich do kloacznych dołów w s´ródmie´sciu Tumoru! — krzyknał ˛ Seirizzim z gniewnym błyskiem w oczach. — Lub przysta´c na wasze warunki i spełni´c wasze postulaty, tu˙z po tym, jak zostan˛e Naczelnym Grabarzem Mortropolis — dodał z u´smiechem. Nagle po´sród manifestantów zapanował zgiełk: strach i chciwo´sc´ pchały ich jednocze´snie w tym samym kierunku. Te˙z mi wybór! Nabab wpadł w panik˛e. To nie tak miało by´c. Seirizzim zgodził si˛e na ich warunki? To niemo˙zliwe. Nie do´sc´ tego, powiazał ˛ to tak˙ze ze swoim zwyci˛estwem w wyborach. Nabab czuł, z˙ e s´liski dywan jego misternego planu usuwa mu si˛e spod kopyt. Kapitan Naglfar z wra˙zenia prawie połknał ˛ fajk˛e. Co robi´c? Katem ˛ oka spojrzał na Nababa, który cztery razy pokazał mu pi˛ec´ rozcapierzonych pazurów. Zrozumiał natychmiast — dwadzie´scia tysi˛ecy oboli za podtrzymanie protestu. To niewiele jak na taki stres — odpowiedział, pokazujac ˛ palce pi˛ec´ razy. Seirizzim pisnał, ˛ dopadł do Naglfara i chwycił go za gardło. — Ach tak! Dwadzie´scia pi˛ec´ tysi˛ecy oboli? To twoja cena? — Kapitan przy´ ˙ taknał. ˛ — Załosne! Zaufałe´s mu? — warknał, ˛ wskazujac ˛ Nababa. — Smiechu warte! Macie szcz˛es´cie, z˙ e wyszło szydło z worka, z˙ e tak powiem. Có˙z by z niego 229
był za Naczelny Grabarz!? — Jestem doskonały! — krzyknał ˛ Nabab, któremu pu´sciły nerwy. — Spreparowałem najlepszy plan łapówkowy w całej Hadesji! — chełpił si˛e. — To ja sprawowałem kontrol˛e, miałem w kieszeni przewo´zników i Urzad ˛ Imigracyjny, a ty byłe´s bezsilny, nie mogłe´s mnie powstrzyma´c, ja. . . Seirizzim pu´scił Naglfara i zwrócił si˛e ku Nababowi. — Tak? — zapytał, unoszac ˛ arogancko brew. — Ja. . . bardzo ładnie ich wszystkich przekupiłem, dzi˛ekuj˛e pi˛eknie — wybakał ˛ z˙ ało´snie Nabab. — Przekupstwo! — Seirizzim ze s´miechem odrzucił głow˛e. — Tak to nazywasz? I co ci to dało, co? Nabab otworzył usta, po czym zamknał ˛ je bezsilnie. — Wła´snie — zgodził si˛e Seirizzim. — Nic. Wstyd´z si˛e. Miałem ci˛e za nieco madrzejszego. ˛ Przekupstwo bez zysku. . . ale˙z to jałmu˙zna! Odpowied´z stanowiły setki gł˛ebokich wdechów. Cała pikieta popatrzyła wilkiem na Nababa. Seirizzim nagle odwrócił si˛e na pi˛ecie, gniewnie uderzył kopytem w ziemi˛e i ryknał: ˛ — Dobra, do´sc´ obijania si˛e! Wraca´c do roboty! — Smagajac ˛ ogonem niby batem, zap˛edził przewo´zników do pracy, po czym odwrócił si˛e z powrotem do Nababa. Ale jego ju˙z tam nie było.
***
— W lewo, w lewo, dawajcie! — Mahrley usiłował przekrzycze´c gwi˙zd˙za˛ cy i buczacy ˛ tłum mieszka´nców Cranachanu, by usłyszała go załoga katapulty. Machina stopniowo obróciła si˛e, po raz drugi celujac ˛ w bram˛e. — Naciagn ˛ a´ ˛c! — polecił, czujac, ˛ jak jego nerwy napr˛ez˙ aja˛ si˛e z ka˙zdym obrotem koła mły´nskiego. Przy trzaskach oraz skrzypieniu drewna rami˛e wygi˛eło si˛e, a wanna zni˙zyła. Mahrley starł pot z okolicy oczu i jał ˛ wrzuca´c kamienie do obecnie pozbawionego ju˙z emalii pojemnika, z ka˙zdym dodawanym pociskiem wznoszac ˛ ku niebu krótki psalm. Tym razem musiało si˛e uda´c, od tego zale˙zała jego reputacja, a poza tym robiło si˛e zdecydowanie zbyt goraco ˛ na takie zaj˛ecia. Napr˛ez˙ enie rosło, wszystkie spoiwa i sznury trzeszczały i dr˙zały. To samo odnosiło si˛e do stawów i s´ci˛egien Mahrleya. Wanna została ustawiona w odpowiedniej pozycji, dorzucono do niej jeszcze kilka kamieni na szcz˛es´cie. Wszyscy w promieniu dziesi˛eciu stóp od nakr˛econej machiny czuli, jak dr˙zy ona od nagromadzonej, chcacej ˛ si˛e uwolni´c energii potencjalnej. 230
Mahrley raz jeszcze sprawdził trajektori˛e, zmienił bieg rzeki potu na swoim czole, złapał si˛e za kciuk na szcz˛es´cie i pociagn ˛ ał ˛ za d´zwigni˛e. Rami˛e wyrzutni skoczyło do góry, czasteczki ˛ powietrza w panice uciekały mu z drogi. Wanna poleciała po łuku, a kiedy znalazła si˛e w pozycji pionowej, rami˛e si˛e zatrzymało. Dał si˛e słysze´c gło´sny trzask, s´wist i pół tony kamieni pomkn˛eło ku bramie w ogrodzeniu z siła˛ wystarczajac ˛ a,˛ by wyrwa´c ja˛ z zawiasami i pozwoli´c niezliczonym mieszka´ncom Cranachanu odebra´c swoje w pocie czoła zarobione grosiwo. . . Tak w ka˙zdym razie powinno było si˛e sta´c. Mahrley o tym wiedział, zebrany tłum o tym wiedział, nawet szydzacy ˛ z nich Stan Kowalski i Guthry o tym wiedzieli. Szkoda, z˙ e katapulta nie. Rami˛e wyrzutni wystrzeliło do góry, zatrzymało si˛e i podniosło cała˛ machin˛e na dwadzie´scia stóp w powietrze, tak z˙ e przekoziołkowała i osiadła kołami do góry o pi˛ec´ dziesiat ˛ stóp bli˙zej ogrodzenia. Mahrley wyrzucił z siebie mnóstwo wyjatkowo ˛ nieprzyzwoitych obelg pod adresem wszystkiego i wszystkich cho´c cz˛es´ciowo zainteresowanych, po czym zaczał ˛ wydawa´c polecenia wszystkim, którzy mogli go usłysze´c. — B˛edzie działa´c! Zaufajcie mi! Musimy tylko. . . eee. . . wła´sciwie przymocowa´c ja˛ do ziemi, tak jest, po prostu przymocowa´c! — Górna warga zadr˙zała mu tylko nieznacznie. Na szczycie wie˙zy stra˙zniczej Stan Kowalski i Guthry bezradnie zwijali si˛e z histerycznego s´miechu. Cho´cby Mahrley był pot˛ez˙ nym bykiem z dodatkowym chromosomem X i nadmiarem testosteronu, który od wielu godzin wpatruje si˛e w krwistoczerwona˛ kurtyn˛e teatralna,˛ i tak nie mógłby by´c bardziej w´sciekły ni˙z w tej chwili. W r˛ece zgniótł wła´snie wa˙zacy ˛ dwadzie´scia pi˛ec´ funtów kawał piaskowca. To były drobne przeszkody, male´nka ły˙zeczka dziegciu w miodzie, wszystko do przezwyci˛ez˙ enia. Ju˙z niedługo, całkiem niedługo, jego b˛edzie na wierzchu. I kto za´smieje si˛e ostatni?
***
Oczy z waskimi ˛ pionowymi z´ renicami spogladały ˛ zza soczewek kryształo´ wych gogli na co´s, co wygladało ˛ jak wielki, skamieniały las nagich pni. Swiatła niezliczonych lamp lawowych migotały w oddali, za wirujacymi ˛ czarnoczerwonymi oparami ulatujacymi ˛ z rzeki Flegeton. Burza sprawiała, z˙ e drapacze powłok wygladały ˛ na pokryte złotymi kroplami potu. Po lewej płomienie padały na s´ródmie´scie Tumoru, sprawiajac ˛ nie lada kłopoty wszystkim, których zaskoczyły bez popielnicy czy płaszcza przeciwpłomiennego. D’Abaloh poklepał Harpi˛e po łuskowatym karku i pokierował nia˛ tak, by omi231
na´ ˛c burz˛e. Ju˙z za chwil˛e b˛edzie schodzi´c do ladowania ˛ w Mortropolis, zni˙za´c si˛e w´sród wielopoziomowych chodników wygryzionych przez pokolenia skałotoczy, okra˙ ˛za´c grupy drapaczy warstw, a˙z w ko´ncu wyladuje ˛ w s´rodku tego s´mierdzace˛ go bałaganu, który tyle demonów nazywa domem. Im szybciej sko´ncza˛ si˛e te wybory i b˛edzie mógł wróci´c do ulepszania pałacu, tym lepiej. Skr˛ecajac ˛ przy wysokiej wie˙zy, d’Abaloh zapragnał ˛ nagle s´cisna´ ˛c w r˛ece tub˛e Zapchajdziury.
***
Nietrudno było zauwa˙zy´c, jak nieuchronne wymarcie jakiego´s gatunku wpływało na nerwy pani Grynpis. Na my´sl o ra˙zacym ˛ lekcewa˙zeniu praw robactwa zwijała si˛e w spazmach gniewu. Okre´slenie, z˙ e wstrzasał ˛ nia˛ piekielny gniew, stanowiłoby eufemizm. Obie dłonie tak zaciskała, z˙ e a˙z pobielały jej kostki — jedna˛ wokół kija od transparentu, druga˛ wokół metaforycznego dwufuntowego młota perswazji; brwi wygi˛eła w znamionujace ˛ nieograniczony gniew V; tupn˛eła noga; ˛ jej bejsbolówka zatrzeszczała, a z oliwkowozielonej, zrobionej na drutach bojowej koszulki ulatywało ku zachmurzonemu niebu skondensowane wzburzenie. Pani Grynpis nie była szcz˛es´liwa. — Co ma oznacza´c ta oburzajaca ˛ emisja? — zapiszczała, stojac ˛ na beczce odwrócona plecami do PKiN, który nie zwracał na nia˛ uwagi i nadal wyrzucał w powietrze niezliczone tony czarnoczerwonego pyłu. — Czy˙z nikt nie zdaje sobie sprawy, z˙ e te wyziewy moga˛ przynie´sc´ nieodwracalne szkody układom oddechowym młodocianych kruszpaków? To afront! — Stała w dramatycznej pozie, wznoszac ˛ wysoko nad głow˛e transparent z napisem „Ratujmy kruszpaki!”. Na przestrzeni wielu lat protestowania pani Grynpis doszła do wniosku, z˙ e przenoszac ˛ cały swój gniew z pilnie strze˙zonego ogrodzenia na tłum zadziwionych ludzi, osiagnie ˛ wi˛ekszy sukces. Powód był prosty. Nauczyła si˛e nigdy nie i´sc´ na cało´sc´ w naprawd˛e powa˙znych sprawach — zbyt du˙ze ryzyko. Powali´c bramy, wedrze´c si˛e do PKiN i spra´c szefa, kimkolwiek on jest, na kwa´sne jabłko — prosz˛e bardzo, czemu nie, ale gorzko do´swiadczona pani Grynpis wiedziała, z˙ e du˙ze firmy maja˛ prawników, a prawnicy oznaczaja˛ łzy. Chyba z˙ e miało si˛e własnego prawnika, prawnika ze słabo´scia˛ do palacych, ˛ aktualnych spraw. Tak wi˛ec adresujac ˛ swe tyrady do rosnacego ˛ tłumu, zwi˛ekszała szans˛e na usidlenie jakiego´s współczujacego ˛ członka palestry, który gotów byłby rzuci´c si˛e w ogie´n walki i wysyła´c na lewo i prawo pozwy sadowe ˛ oraz oskar˙zenia. Ale w tej chwili, tu˙z 232
po tym, jak ocaliła niezliczone ptaszki przed upieczeniem, pani Grynpis wcale nie miała zamiaru odpu´sci´c. — . . . zniszczyli ju˙z s´rodowisko naturalne Karmazynowej Meduzople´sni Plamistej, lecz nie do´sc´ im tego — teraz zaatakowali brudem i nieczysto´scia.˛ Ekologiczne zanieczyszczenia tego stopnia sko´nczy´c si˛e moga˛ tylko jednym — bronchitem! — piszczała, entuzjastycznie wymachujac ˛ transparentem, po czym omiotła wzrokiem ociekajacy ˛ potem tłum słuchaczy, których wi˛ekszo´sc´ wpadła po prostu zobaczy´c, o co si˛e rozchodzi, i teraz z˙ ałowała, z˙ e nie wzi˛eła z soba˛ nic do picia. Lecz miotajaca ˛ gromy pani Grynpis w bojowej bejsbolówce nie mogła przewidzie´c, jak daleko dotrze jej przekaz. Tysiac ˛ stóp pod nia˛ kryjacy ˛ si˛e w nieuko´nczonym systemie wentylacyjnym Wielce Wielebny Hipokryt III gwałtownie si˛e wyprostował, o mały włos unikajac ˛ paskudnego wstrza´ ˛snienia mózgu. Tak — pomy´slał, głaszczac ˛ si˛e po podbródku i nasłuchujac ˛ dowodów zbrodni; cały czas starał si˛e nie zwraca´c uwagi na gro´zby Flagita. — Tak — mruknał, ˛ gdy zobaczył, jak Olivia działa na tłum. — Tak! — zdecydował. To ona. I podjawszy ˛ ostatecznie decyzj˛e, wysłał macki swej psyche, aby pochwyciły ofiar˛e. Przedzierały si˛e teraz przez mroczne gł˛ebie podziemia, niczym zabójcza matwa ˛ mknaca ˛ ku bezradnej makreli. Trzy impulsy przebiegajace ˛ ciało głowonoga, uderzenie dwiema najdłu˙zszymi mackami i tu˙z tu˙z. . . — . . . nie mo˙zemy pozosta´c oboj˛etni i pozwoli´c. . . och, czuj˛e si˛e. . . posłuchajcie mnie! — zagrzmiała pani Grynpis, a syczace ˛ nuty w jej głosie zapadły w wibrujac ˛ a˛ niepami˛ec´ . Zaskoczony tłum zafalował i wpatrzył si˛e w pania˛ Olivi˛e z pewna˛ doza˛ sceptycyzmu. Jednemu z jej stałych współpracowników opadła szcz˛eka. Nigdy, podczas z˙ adnego protestu, który prowadził rami˛e w rami˛e z pania˛ Grynpis, w z˙ adnym z jej przemówie´n nie zabrzmiała taka nuta. Niezła sztuczka. Wielebny Hipokryt wyczuwał za po´srednictwem pani Olivii atmosfer˛e wyczekiwania unoszac ˛ a˛ si˛e nad zebrana˛ gawiedzia.˛ Tłum gotów był spija´c z jego warg ka˙zde słowo. Nagle Hipokryt si˛e u´smiechnał. ˛ Po raz pierwszy w z˙ yciu miał wiernych. W porzadku, ˛ mo˙ze i porwał cudzych wiernych, ale có˙z, przy op˛etaniach przechodza˛ nie takie rzeczy. W ko´ncu co´s wtedy rzeczywi´scie w tych nieszcz˛es´ników wst˛epuje. Pani Grynpis wzi˛eła gł˛eboki oddech i cho´c jej spojrzenie było nieco szkliste i nieobecne, ochoczo rozpocz˛eła tyrad˛e. — Powiem wam o PKiN takie rzeczy, z˙ e nie uwierzycie własnym uszom! — zadudniła, przekazujac ˛ my´sli odległego o tysiac ˛ stóp Hipokryta zebranym masom ludzi. — Nadstawcie uszu, moi mili, i skupcie si˛e. . . U´smiech Hipokryta rozszerzał si˛e wraz z przekazywaniem kolejnych telewpływowych polece´n do układu limbicznego pani Olivii Grynpis, wkładaniem słów w jej usta i goraczkowym ˛ gestykulowaniem jej r˛ekami. I tak, patrzac ˛ na zafascy233
nowana˛ publiczno´sc´ , Wielebny zaczał ˛ wypunktowywa´c zagro˙zenia, jakie niesie ze soba˛ PKiN, wcia˙ ˛z dorzucajacy ˛ krztuszacego ˛ dymu do czerwonoczarnej zasłony. A publiczno´sc´ , jego zbór, jego parafia, zaczynała si˛e niecierpliwi´c. — . . . jak widzicie, niszcza˛ nasze s´rodowisko. Przez ostatnich pi˛ec´ minut potroiła si˛e liczba przypadków bronchitu w´sród młodych kruszpaków! — Dono´snemu wołaniu pani Grynpis towarzyszyły entuzjastyczne wyrazy poparcia. Kilku co gorliwszych członków trzódki pani Olivii zacz˛eło zbroi´c si˛e w cegły i patyki, powarkujac ˛ na dymiac ˛ a˛ budowl˛e. — Czy jeste´scie przygotowani na z˙ ycie w takim otoczeniu? — Kolejny krzyk poparcia ze strony tłumu. — Powiedzcie mi, gospodynie domowe, czy cieszy was perspektywa czarnych, tłustych zacieków na waszej ulubionej po´scieli? Ju˙z nigdy nie b˛edzie mo˙zna wywiesi´c prania! — Zebrana gawied´z ryczała z zachwytu. A Flagit ryczał z w´sciekło´sci, widzac ˛ po´swiat˛e na infernitowej siatce. Wyrzucił z siebie seri˛e najwymy´slniejszych hadesja´nskich przekle´nstw i uderzył łuskowata˛ pi˛es´cia˛ w obsydianowe biurko. A wi˛ec Hipokryt u˙zywa siatki? Có˙z, on, Flagit, nie ma zamiaru bezczynnie sta´c obok. — Co macie zamiar zrobi´c w tej sprawie!? — krzyczała pani Grynpis, dolewajac ˛ oliwy do ognia, który ogarnał ˛ zebranych. Setki ludzi odkrzykn˛eły jak jeden ma˙ ˛z: — Lincz! Lincz! Lincz! Flagit znów wrzasnał ˛ w rozpaczy. To zaszło za daleko. — D˙zi-had, D˙zi-had, zgło´s si˛e, do cholery! — telewpływał desperacko.
***
To było dla d’Abaloha co´s nowego. Serce waliło mu jak młot, oczy miał mocno zamkni˛ete, naje˙zone pazurami dłonie były mokre od potu, i nie wiedział, czy je´sli znajdzie si˛e tak blisko nast˛epnej wie˙zy, potrafi zachowa´c kontrol˛e nad swoim p˛echerzem. Nie miał poj˛ecia, o co chodziło Harpii, ale wcale mu si˛e to nie podobało. Po raz pierwszy, odkad ˛ pami˛etał, d’Abaloh naprawd˛e si˛e bał. Pterodaktylica nie panowała nad torem lotu. Wirujaca ˛ chmura gazu, która ulatywała z okna Transcendentalnego Biura Podró˙zy spółki z o.o., rzucała pot˛ez˙ na˛ bestia˛ po niebie Podziemia. Nogi Harpii ugi˛eły si˛e, z˙ ało´snie zamachała skrzydłami i zaskrzeczała przera˙zona. Przed soba,˛ spadajac ˛ i wirujac, ˛ zauwa˙zyła pot˛ez˙ ny drapacz powłok i — o ile tragicznie si˛e nie myliła — z kierunku wiatru i poprawek kursu, b˛edacych ˛ skutkiem panicznego miotania si˛e, jasno wynikało, z˙ e za jakie´s pi˛etna´scie sekund uderza˛ w s´cian˛e wie˙zowca z pr˛edko´scia˛ stu dwudziestu łokci na minut˛e. Harpia wrzasn˛eła, marzac ˛ o tym, by z powrotem znale´zc´ si˛e w stajni. 234
***
Pot spływał z ka˙zdej cz˛es´ci ciała D˙zi-hada, który taszczył wiadro wody od brzegów jeziora Hellarwyl. To ju˙z pi˛etnaste i, jak postanowił, ostatnie wiadro. Był w ko´ncu funkcjonariuszem Wyznaniowych Oddziałów Prewencyjnych, a nie pachołkiem pani Grynpis, którego jedynym celem w z˙ yciu było d´zwiganie płynów do chłodzenia odwodnionych ptaków. Aczkolwiek naprawd˛e miło było jako´s pomóc tym małym, biednym jemiołuszkom. D˙zi-had spojrzał przed siebie, na rozsypana˛ kolumn˛e d´zwigajacych ˛ wiadra ludzi, a potem na plujac ˛ a˛ dymem kopuł˛e PKiN, która napełniała talpejskie powietrze goracym, ˛ czarnoczerwonym pyłem. Strach zmroził go na wspomnienie ilustracji z Wulgaty — ilustracji przedstawiajacej ˛ koniec s´wiata. To, co miał przed soba,˛ niepokojaco ˛ przypominało t˛e rycin˛e. D˙zi-hada dopadła drwiaca ˛ frustracja, powinien co´s w tej sprawie zrobi´c. Ale co?! — krzyczał w my´slach. Co mógłby poradzi´c na pot˛ez˙ ne ogrodzenie blokujace ˛ mu dost˛ep do. . . có˙z, czegokolwiek, co tam si˛e znajdowało. Poczuł nagle przypływ gniewu na kolesiów, którzy napisali Wulgat˛e. Skoro ju˙z postanowili opisa´c koniec s´wiata, mogliby mie´c na tyle przyzwoito´sci, z˙ eby napisa´c, jak go powstrzyma´c, lub przynajmniej da´c jakie´s wskazówki, co tak naprawd˛e si˛e tam dzieje — jakie´s plany, przyst˛epne wyja´snienie sposobu działania, tego typu rzeczy. To chyba niezbyt wygórowane z˙ adania. ˛ Nagle pisk w´sciekło´sci wdarł si˛e w umysł D˙zi-hada, odp˛edzajac ˛ wszystkie ˙ my´sli i pragnienia poza jednym. Zadz ˛ a˛ mordu. — Hej, D˙zi-had! Co ty robisz? Chod´z tu. . . aaa, jeste´s! Stój spokojnie, nie b˛edzie bolało. Czarne łuskowate szpony AKL chwyciły i zacz˛eły gruntownie obmacywa´c czułe fragmenty mózgu D˙zi-hada. Czuł on tsunami AKL p˛edzace ˛ dolinami jego wolnej woli, podmywajace ˛ fundamenty wy˙zszych uczu´c i staczajace ˛ go w dół jak kawałek mentalnego s´miecia. Zanim D˙zi-had zorientował si˛e, z˙ e mi˛edzy nim a jego mózgiem co´s nie gra, jego ciało znalazło si˛e ju˙z we władzy kogo´s innego. Pod jego stopami trzydzie´sci dziewi˛ec´ tysi˛ecy d˙zd˙zownic poczuło nagle, jak smakowita przekaska ˛ umyka im sprzed nosa. Gdyby d˙zd˙zownice miały pi˛es´ci, uderzałyby nimi teraz w otwarte dłonie w ge´scie gniewu i rezygnacji. Poniewa˙z jednak nie miały, wrzuciły po prostu przysłowiowy wy˙zszy bieg i rzuciły si˛e w pos´cig. Krety (teraz ju˙z w liczbie tysiaca ˛ dwudziestu siedmiu) wyczuły, i˙z ich obiadek nabrał nagle animuszu, uderzyły wi˛ec upapranymi ziemia˛ pazurami w otwarte łapy i szale´nczo pop˛edziły przed siebie, a krecie mó˙zd˙zki goraczkowo ˛ zastanawiały
235
si˛e, czemu te robale zmuszaja˛ je do takich slalomów. Ju˙z pi˛etna´scie razy gwałtownie zmieniały kierunek, a teraz co´s takiego. To po prostu nie miało sensu. Flagit s´ledził ka˙zdy ruch D˙zi-hada za po´srednictwem kryształowych wizjerów dyndajacych ˛ mu przed oczami, czuł zimne dreszcze i powarkiwał, kiedy mnich zbli˙zał si˛e do PKiN, uderzał przy tym kopytami jak jaki´s szalony miło´snik flamenco pragnacy ˛ zata´nczy´c si˛e na s´mier´c. Musztardowo˙zółte iskry błyskały mu w kacikach ˛ oczu. Gorliwie usiłował przekona´c samego siebie, z˙ e zwyci˛ez˙ ył. Hipokryt dosłyszał strz˛epy przera˙zaja˛ cego przemówienia Flagita. — Zwyci˛estwo dla czarnego konia!. . . d’Abaloh da mi, czego zechc˛e. . . władz˛e!. . . Absolutna˛ władz˛e! Na szyi Flagita pojawiła si˛e pulsujaca ˛ z˙ yła, jego pazury zaciskały si˛e i prostowały, gdy biegał i miotał si˛e po jaskini. Demon nie miał zamiaru pozwoli´c, z˙ eby zwyci˛estwo wymkn˛eło mu si˛e, kiedy był ju˙z tak blisko. Pi˛etna´scie, dwadzie´scia stopni wi˛ecej i przetrwaja˛ tylko skorpiony oraz te porosty, które osiedlaja˛ si˛e na azbe´scie. Jeszcze dziesi˛ec´ stopni, i nawet one znikna.˛ Nic ju˙z nie powstrzyma temperatury, która b˛edzie rosła i rosła. Jeszcze dwadzies´cia stopni i morza si˛e zagotuja,˛ a lodowce stopia.˛ Sto stopni i trawy si˛e zapala,˛ jeszcze pi˛ec´ dziesiat ˛ i całe lasy stana˛ w ogniu, dodatkowe dwie´scie kilka stopni i. . . plan doskonały. Jak okiem si˛egna´ ˛c, czarna, zw˛eglona pustka. A je´sli wszystko potoczy si˛e dalej w tym tempie, wystarczy półtora dnia. Flagit wyszczerzył si˛e jeszcze szerzej. Gdy d’Abaloh zobaczy, czego dokonał jego wierny sługa, gdy przekona si˛e. . . Niezauwa˙zona przez demona niewyra´zna plamka zamajaczyła w oddali na tle czarnej chmury. Ogon nie´swiadomego niczego Flagita drgnał ˛ i skr˛ecił si˛e jak kotka w goracym ˛ blaszanym koszmarze sennym. Za oknem plamka zmieniła si˛e w co´s ze skrzydłami, co omin˛eło grup˛e wspierajacych ˛ sklepienie wie˙z filarowych i pomkn˛eło w stron˛e centrum Mortropolis. Gdyby Flagit nie był tak pochłoni˛ety wizjami z góry i zadaniem telewpływnego poradzenia sobie z hała´sliwa˛ pania˛ Grynpis, teraz biegałby w kółko, krzyczac, ˛ z˙ e d’Abaloh przybył za wcze´snie, z˙ e jeszcze nie wszystko gotowe i tego typu rzeczy. Nie dostrzegł jednak sylwetki Harpii i d’Abaloha, formujacej ˛ si˛e z bezkształtnej plamy na horyzoncie. Nie widział tak˙ze gwałtownej i nieoczekiwanej zmiany kursu, wykonanej przez Harpi˛e wbrew jej woli, kiedy p˛ed powietrza chwycił ja˛ za skrzydło, obrócił wokół osi i mocno pociagn ˛ ał. ˛ Flagit pozostawał w błogiej nie´swiadomo´sci faktu, i˙z ogromna pterodaktylica wraz ze swym wysoko postawionym ładunkiem wpadła w wir gwałtownie ulatniajacego ˛ si˛e gazu i zmierzała wła´snie bezwładnie w stron˛e sasiedniego ˛ biura. D’Abaloh po raz pierwszy w z˙ yciu krzyknał. ˛ Có˙z, ka˙zdy by tak zrobił, gdyby zdarzyło mu si˛e na złamanie karku gna´c ku litej granitowej s´cianie z pr˛edko´scia˛ 236
stu dwudziestu łokci na minut˛e, siedzac ˛ na grzbiecie potwora z sze´scioma nogami, o sze´sc´ dziesi˛eciu stopach rozpi˛eto´sci skrzydeł i absolutnie pozbawionego hamulców. Na szcz˛es´cie dla jego dostoje´nstwa nikt go nie słyszał — z wyjatkiem ˛ Harpii, która i tak by nikomu nie powiedziała. Nie powinien był otwiera´c oczu — i bez tego było niezbyt dobrze — ale z jakiego´s powodu, wła´snie wtedy, w wyjatkowo ˛ nieodpowiednim momencie, otworzył je. No i zobaczył. Budynek. Zajmował całe pole widzenia. I stał na jego drodze. Nigdy nie miał si˛e dowiedzie´c, jaki manewr wykonała Harpia, ale w ostatniej sekundzie, kiedy ju˙z si˛e zdawało, z˙ e sko´ncza˛ jako kolejna warstwa rozsmarowana na s´cianie drapacza powłok, machn˛eła jednym skrzydłem, obróciła si˛e i uderzyła w mur Mrocznym Lordem. Jeden, dwa cale obok, i wszystko to wygladało˛ by dosy´c nieprzyjemnie, ale bestii jakim´s cudem udało si˛e najpierw przepchna´ ˛c d’Abaloha przez okno, a dopiero potem rozpłaszczy´c si˛e z rozło˙zonymi skrzydłami na s´cianie, niczym gumowy nietoperz na dyszy odkurzacza. I wła´snie w tej chwili, gdy d’Abaloh odbił si˛e od przeciwległej s´ciany, rykoszetem przeleciał przez magazyn i wymachujac ˛ kopytami i ogonem oraz ciskajac ˛ przekle´nstwa, przygniótł Flagita do ziemi, Flagit zorientował si˛e, z˙ e d’Abaloh przybył troch˛e za wcze´snie. Wtedy te˙z Flagit stracił kontakt z D˙zi-hadem, poniewa˙z infernitowa siatka spadła mu z głowy w wyniku kolizji. Co wi˛ecej, dokładnie w tym momencie w niewielkim biurze zapanował absolutny chaos. Poniewa˙z Harpia tkwiła na zewn˛etrznej s´cianie budynku, doskonale spełniajac ˛ funkcj˛e szczelnie zamkni˛etego okna, i poniewa˙z wiatraki dziewi˛ec´ set pi˛ec´ dziesiat ˛ stóp nad ich głowami wcia˙ ˛z szale´nczo wirowały, skad´ ˛ s musiały zaczerpna´ ˛c tysiace ˛ metrów sze´sciennych atmosfery wyrzucanej w talpejskie powietrze. Drzwi na korytarz otwarły si˛e i zacz˛eła si˛e s´nie˙zyca. Chmury arkuszy niepłonnego pergaminu wpadły do magazynu, uderzajac ˛ obecnych po twarzach, po czym uleciały przez otwór w suficie pokoju obok. Po nich pojawiły si˛e dywany, sofy, szafki na dokumenty, i zapewne byłoby tego o wiele wi˛ecej, gdyby nie wspaniała interwencja sporego obsydianowego stołu i pary szafek. Flagit z trudem uniknał ˛ bombardowania meblami biurowymi, robiac ˛ krok w bok, kiedy przelatywała koło niego sze´scioszufladowa szafka na akta. Stół, który dzi˛eki niezwykłemu zbiegowi okoliczno´sci okazał si˛e dokładnie tak du˙zy, by przesłoni´c cały otwór, uderzył w sufit. Zatrzymały go tam dwie szafki, blokujac ˛ otwór skuteczniej, ni˙z pterodaktyl uszczelnił okno. Mniej wi˛ecej sekund˛e pó´zniej Harpia zaskrzeczała i odpadła od s´ciany wiez˙ owca. Sporo czasu min˛eło, zanim wszystkim odetkały si˛e uszy.
237
***
Uczucie obrzydzenia i nienawi´sci kra˙ ˛zyło po ciele D˙zi-hada, przedzierajac ˛ si˛e przez kor˛e nadnerczy i uderzajac ˛ w biceps. Z krzykiem wypadł z tłumu, unoszac ˛ nad głowa˛ GROM-owy sztylet. W uszach pulsowała mu z˙ adza ˛ krwi, blizny ociekały potem. — . . . to bezmy´slne marnotrawstwo. . . urrghhh! — D˙zi-had chwycił pania˛ Grynpis za gardło, rzucił na ziemi˛e, ryczac ˛ okrutnie, uniósł nó˙z i. . . Nagle znieruchomiał. W tej samej chwili niezauwa˙zona przez nikogo, szeroka na osiemna´scie cali infernitowa siatka z dopasowana˛ para˛ kryształów wyleciała w powietrze po´sród wrzacych ˛ miazmatów i goracego ˛ pyłu dobywajacego ˛ si˛e z siedmiu fumaroli, zakr˛eciła si˛e w powietrzu i upadła pół mili dalej za k˛epka˛ wrzosów. ´ D˙zi-had potrzasn ˛ ał ˛ głowa,˛ gdy Swierk rzucił mu si˛e na plecy i powalił go na ziemi˛e. Wszyscy zebrani zbli˙zyli si˛e, z˙ eby mie´c lepszy widok. Ratowanie ptaków — czyn chwalebny, ale porzadne ˛ mordobicie te˙z ma swoja˛ warto´sc´ . ´Swierk przygwo´zdził D˙zi-hada do podło˙za, po czym rozejrzał si˛e zupełnie skołowany. Widział niejedna˛ reakcj˛e człowieka przygniecionego do ziemi i, owszem, zdarzał si˛e w´sród nich s´miech. Ale tylko s´miech histeryczny. Nigdy, przenigdy nie widział ani nie słyszał nikogo powalonego na plecy, kto wskazywałby na niebo i ryczał ze s´miechu, jakby dopiero co usłyszał najlepszy dowcip na całym s´wiecie. Szafka na dokumenty, pot˛ez˙ ny pióropusz niepłonnych pergaminów i wielka sofa wyleciały z trzech otworów w kopule. Wtedy stało si˛e co´s dziwnego. Tysiac ˛ stóp poni˙zej obsydianowy stół uderzył w sufit, powodujac ˛ gwałtowna˛ i niemal całkowita˛ chwilowa˛ pró˙zni˛e. Ten nagły spadek ci´snienia rozprzestrzenił si˛e w rurze łacz ˛ acej ˛ PKiN z Hadesja˛ i spowodował bardzo dziwne zjawisko. D˙zi-had zauwa˙zył je pierwszy. Có˙z, znajdował si˛e we wła´sciwym miejscu. Pi˛ec´ dziesiat ˛ trzy tysiace ˛ d˙zd˙zownic, do tej chwili oblizujacych ˛ to, co w´sród d˙zd˙zownic uchodzi za wargi, w oczekiwaniu na wspaniała˛ wy˙zerk˛e, nagle straciło apetyt i rozpierzchło si˛e. Ponad tysiac ˛ kretów postapiło ˛ tak samo. Powód tej nagłej i masowej ewakuacji szybko stał si˛e jasny dla wszystkich zgromadzonych w pobli˙zu PKiN. Według D˙zi-hada ziemia si˛e poruszyła. Fala uderzeniowa pró˙zni, która dopiero co dotarła na powierzchni˛e z wn˛etrzno´sci Hadesji, rozlu´zniła ju˙z i tak osłabiona˛ gleb˛e. Pi˛etna´scie przej´sc´ z góra˛ czterdziestu tysi˛ecy d˙zd˙zownic i dobrego tysiaca ˛ kretów nie mogło wpłyna´ ˛c zbyt korzystnie na spoisto´sc´ ziemi. Zwłaszcza je˙zeli ziemia ta miała powstrzymywa´c po-
238
łaczony ˛ ci˛ez˙ ar najwi˛ekszego zbiornika wodnego na terenie całych Talp. Jezioro Hellarwyl wystapiło ˛ z brzegów. Niezliczone miliony litrów s´wie˙zej wody przedarły si˛e przez zerodowana˛ za sprawa˛ d˙zd˙zownic gleb˛e i wpadły w kanał prowadzacy ˛ zboczem wzgórza. — Nogi za pas! — wrzasnał ˛ D˙zi-had, zadzierajac ˛ habit i w praktyce demon´ strujac ˛ znaczenie swojej porady. Pani Grynpis i Swierk szybko poszli w jego s´lady. Fala powodziowa s´wie˙zej wody przepychała si˛e przez osłabiona˛ ziemi˛e, przyspieszajac ˛ za sprawa˛ ci´snienia i siły grawitacji. Pi˛ec´ dziesiat ˛ kilka stóp gruntu znajdujacego ˛ si˛e pomi˛edzy woda˛ i wirujacymi ˛ wiatrakami nie miało z˙ adnych szans. Niczym jaki´s infernalny buldo˙zer, woda zepchn˛eła kilkaset ton przedniego talpejskiego iłu w dół szybu i zwaliła tysiac ˛ stóp w dół, na blat litego, obsydianowego stołu. I wtedy, zupełnie jakby rozpoczynała si˛e jaka´s wspaniała religijna uroczysto´sc´ , napływajaca ˛ woda dostała si˛e w wiatraki. Z poczatku ˛ wirujace ˛ skrzydła porwały tylko kilka kropel, ale ju˙z chwil˛e pó´zniej, jakby domy´slajac ˛ si˛e, co jest grane, chwyciły jej znacznie wi˛ecej. — Patrzcie! — pisn˛eła pani Grynpis, to wskazujac ˛ r˛eka˛ na powietrze, to przecierajac ˛ z niedowierzaniem oczy. — Moje ptasz˛eta! Siedem dymiacych ˛ otworów w kopule PKiN zakrztusiło si˛e, zacharczało, po czym j˛eło wyrzuca´c w powietrze dziesiatki ˛ tysi˛ecy litrów czystej, s´wie˙zej wody.
***
Kto´s inny tak˙ze przecierał oczy z niedowierzania. Tym kim´s był Flagit, który spogladał ˛ to na d’Abaloha, to na Harpi˛e, to z kolei na stos szafek i stołów w sa˛ siednim pomieszczeniu. — Jak s´miesz?! — wrzasnał ˛ d’Abaloh, podpierajac ˛ si˛e pod boki i władczo patrzac ˛ na Flagita. — Ja. . . ja mog˛e wyja´sni´c. . . — Flagit j˛eknał, ˛ wiercac ˛ si˛e niespokojnie i wypatrujac ˛ jakiegokolwiek s´ladu swej infernitowej siatki. — Nie musisz nic wyja´snia´c. To oczywiste, co si˛e tutaj dzieje — warknał ˛ d’Abaloh, znaczaco ˛ spogladaj ˛ ac ˛ na rury i narz˛edzia walajace ˛ si˛e po podłodze. — Tak. . . tak? — bakn ˛ ał ˛ pełen obaw Flagit i zaczał ˛ przest˛epowa´c z kopyta na kopyto. „Jak zareaguje Mroczny Lord? B˛edzie schlebiał czy si˛e w´scieknie?” — To ci˛e oduczy korzystania z usług nielegalnych imigrantów! — oznajmił d’Abaloh i spojrzał krzywo na Hipokryta. — Powiniene´s skontaktowa´c si˛e z włas´ciwymi mortropolita´nskimi wykonawcami, wtedy nic by si˛e nie stało. — Pazurem machnał ˛ na złomowisko w sasiednim ˛ pomieszczeniu. 239
— Tak. . . ja, eee. . . — Flagit pocierał si˛e po głowie, szukajac ˛ s´ladów po ciosie, który mógł spowodowa´c wstrza´ ˛snienie mózgu. To było jedyne wyja´snienie. Dostał w łeb i teraz nic nie miało sensu. Chyba z˙ e wła´snie zupełnie postradał zmysły. — Z wami jest zawsze tak samo — ciagn ˛ ał ˛ tymczasem d’Abaloh. — Narzekacie na brak miejsca, ale nigdy si˛e niczego nie uczycie. Brak miejsca? — wybełkotał otumaniony umysł Flagita. Mo˙ze i rzeczywi´scie tu na dole robiło si˛e nieco za ciasno, ale. . . o co mu chodzi? — Gdyby´s miał odpowiednie pozwolenie i prawidłowa˛ ekspertyz˛e lokalu, wiedziałby´s o gro˙zacych ˛ szczelinach wulkanicznych. Ba, a co masz teraz zamiar zrobi´c ze swoja˛ dobudówka? ˛ — Do. . . dobudówka? ˛ — bakn ˛ ał ˛ Flagit. — Nie udawaj niewiniatka. ˛ To oczywiste, z˙ e potrzebujesz dodatkowej przestrzeni magazynowej! — Mroczny Lord popatrzył znaczaco ˛ na szafki na dokumenty. — Na twoim miejscu pacnałbym ˛ na to kilkadziesiat ˛ opakowa´n Zapchajdziury, b˛edziesz potrzebował supermocnej, wielozadaniowa si˛e nie nada. Niektórzy ja˛ wola,˛ ale ja zawsze. . . I d’Abaloh zaczał ˛ recytowa´c długa˛ list˛e marek, metod konstrukcyjnych, wad i zalet stosowania grzmotników w nasadkach wulkanizowanych okładzin do agregatów wulkanicznych. Oczy zaszły mu mgła˛ t˛esknoty, kiedy przypominał sobie katalogi materiałów budowlanych, łuskowata górna warga dr˙zała, gdy opowiadał o rozmiarach opakowa´n setek ró˙znych rodzajów zaprawy murarskiej. Ile˙z to czasu min˛eło, odkad ˛ po raz ostatni brał udział w tak inteligentnej konwersacji! I nawet gdyby przez drzwi wpadli teraz funkcjonariusze UOP-u, pomy´slał Flagit, nie miałoby to znaczenia. Jakim´s cudem nie było dowodów jego wykrocze´n, niczego, co łaczyłoby ˛ go z drukarzem czy klecha.˛ Wystarczyłoby kilka bezczelnych kłamstw, w których przecie˙z odznaczał si˛e nie lada biegło´scia,˛ i sko´nczyłoby si˛e na kilkuset latach odsiadki za rozbudowywanie nieruchomo´sci bez odpowiedniego pozwolenia, wykorzystywanie do tego niestandardowej siły roboczej i wywołanie silnego wstrzasu ˛ psychicznego u osobistego s´rodka lokomocji Mrocznego Lorda. Stój na uboczu, rób swoje, a uziemia˛ ci˛e na dwana´scie dekad, nie wi˛ecej. W tej chwili Flagit mógłby nawet ucałowa´c d’Abaloha. Lecz było na to za pó´zno. Z szerokim u´smiechem, szepczac ˛ co´s w rodzaju „Od lat si˛e tak nie bawiłem” — d’Abaloh wyskoczył przez okno wprost na grzbiet Harpii i odleciał ku naglacemu ˛ spotkaniu z kilkoma pełnymi obaw i nadziei kandydatami.
240
***
— Ciagnijcie! ˛ No dalej, ciagnijcie! ˛ — krzyczał Mahrley, usiłujac ˛ obudzi´c w swoich ludziach entuzjazm. — Teraz jest doskonale! — ryknał ˛ i wskoczył na katapult˛e. — Tym razem im. . . uuuups! Spojrzał na scen˛e rozgrywajac ˛ a˛ si˛e przed jego oczyma i nagle poczuł si˛e do´sc´ głupkowato. Wcze´sniej wszystko wygladało ˛ nieco inaczej. Przede wszystkim nie było tego szerokiego strumienia wody, spływajacego ˛ z jeziora Hellarwyl i tocza˛ cego swe nurty przez bram˛e, która˛ od tak dawna usiłował rozwali´c. Z poczatku ˛ nikt nie odwa˙zył si˛e ruszy´c, wszyscy stali osłupiali, wpatrujac ˛ si˛e w siedem fontann wzbijajacych ˛ w powietrze, wcia˙ ˛z wy˙zej i wy˙zej, pot˛ez˙ ne strumienie wody, i starali si˛e poja´ ˛c, co jest grane. Lecz nagle zrozumieli, z˙ e grawitacja wcia˙ ˛z działa. Ci˛ez˙ ko było tego nie zauwa˙zy´c. Jednocze´snie, jak idealnie zgrane pływaczki synchroniczne, siedem strumieni przestało si˛e wznosi´c, zawahało niepewnie na szczycie, po czym rozmy´sliło si˛e i trysn˛eło w stron˛e tłumu. Chwil˛e pó´zniej wszyscy zostali przemoczeni od stóp do głów. I znacznie chłodniejsi. Tłum rado´snie zafalował i wszyscy zacz˛eli baraszkowa´c w strugach wody, pierwszej lecacej ˛ z nieba od, wydawałoby si˛e, niepami˛etnych czasów. Strumienie spadały na okoliczne wzgórza, nawil˙zajac ˛ nagrzane drzewa, wpadajac ˛ do jeziora, wypełniajac ˛ potoki, a przede wszystkim likwidujac ˛ spiekot˛e i dym. Tu˙z za wysokim ogrodzeniem niewielki potok nabierał mocy i spływał raczo ˛ po zboczu wzgórza wprost na małe koło mły´nskie i przekr˛ecał wałek, nakr˛ecał mechanizm, skr˛ecał d´zwigni˛e i uruchamiał wielka˛ turbin˛e ukryta˛ pi˛ec´ dziesiat ˛ stóp pod ziemia.˛ Stosy ptaszków łapały oddech i zaczynały dochodzi´c do siebie. W gruncie rzeczy jedynymi istotami w Talpach, którym nie podobał si˛e taki obrót sprawy, były bobry. Nie po to sp˛edziły tyle czasu i wło˙zyły du˙zo wysiłku w gryzienie drzew i budowanie wi˛ekszych i lepszych tam, co miało na celu zirytowanie sasiadów, ˛ z˙ eby teraz bezradnie obserwowa´c, jak fala powodziowa spada ze wzgórza i zmywa owoce ich pracy. Z drugiej strony jednak przestało tak strasznie s´mierdzie´c. Nagle Mahrley wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e i wskazał na dwie postacie wygladaj ˛ ace ˛ przez dziur˛e w ogrodzeniu. — Tam jest krasnolud! — ryknał. ˛ — Bra´c go! — Banda w´sciekłych zdunów z miejsca zapomniała o katapulcie, wrzasn˛eła i rzuciła si˛e w stron˛e krasnoluda. Gwałtowny hałas uderzył w uszy szybko odzyskujacych ˛ wigor ptaków. Strugi wody spadały z nieba, moczac ˛ i chłodzac ˛ rozgrzane pierze rybitw, kruszpaków i jemiołuszek. Skalne sikory jedna za druga˛ otrzasały ˛ si˛e, muskały nastroszone lotki i machały skrzydłami. Całe stada wzbijały si˛e w powietrze, obserwowane przez oniemiała˛ pania˛ Grynpis. Wtedy te˙z, zupełnie jakby pogoda chciała mie´c
241
ostatnie meteorologiczne słowo, wyszło sło´nce. Miliony złotych iskierek zal´sniły w kroplach spadajacej ˛ wody, wesoło mrugajac, ˛ gasnac ˛ i znów si˛e pojawiajac. ˛ Nagle szalejace ˛ na nieboskłonie miriady ptaków obramowane zostały wielkim, pi˛eknym łukiem t˛eczy. Tego było dla pani Olivii Grynpis zbyt wiele. J˛ekn˛eła i zemdlała. Niezauwa˙zona przez wpatrujac ˛ a˛ si˛e w niebo gawied´z dziewczynka w jaskrawoczerwonej koszuli nocnej wychyn˛eła zza krzaka i z szerokim u´smiechem zacz˛eła wiaza´ ˛ c sznurowadła pani Grynpis w jeden wielki supeł.
***
Ciagły ˛ szmer podpodłogowego ogrzewania s´wiszczał irytujaco ˛ w przedpokoju, w którym niecierpliwie oczekiwało dwóch kandydatów. Kropla potu spłyn˛eła mi˛edzy łuskami na czole Nababa, z ulga˛ uciekła od zgiełku panujacego ˛ pod łuskami i skoczyła na podłog˛e. Przeleciała przez g˛este od nienawi´sci powietrze i wyladowawszy ˛ na posadzce, ostatecznie wyparowała. Seirizzim podniósł wzrok znad stosu niepłonnych pergaminów („Gwarantujemy, z˙ e nie spłonie, nie pomarszczy si˛e ani nie zw˛egli, powodujac ˛ tym samym utrudnienia w przekazywaniu informacji. . . lub zwrócimy ci pieniadze!”). ˛ Swobodnie oblizał czubek swego szlamopisu i wpisał w tabel˛e ostatni zestaw liczb. Nabab popatrzył wilkiem na swojego konkurenta. Ju˙z wcze´sniej nie znosił Seirizzima, ale teraz, po tym jak zniszczył jego asa w r˛ekawie, zako´nczył strajk przewo´zników, có˙z, teraz była to czysta, z˙ ywa, absolutna nienawi´sc´ . Nabab nie miał wyboru, musiał post˛epowa´c według pierwotnego planu. Niech szlag trafi Flagita za niedostarczenie z˙ adnego dowodu! Nagle drzwi komnaty otwarły si˛e na o´scie˙z. Stan˛eła w nich, kiwajac ˛ zapraszajaco, ˛ przera˙zajaca ˛ posta´c, która za plecami wymachiwała zako´nczonym strzałka˛ ogonem. — Jego Demoniczno´sc´ Mroczny Lord d’Abaloh do´sc´ ju˙z si˛e naczekał! — zagrzmiał piekielny lokaj. — Wejd´zcie i przedstawcie swoje sprawy. Seirizzim zerwał si˛e na równe kopyta i ruszył do s´rodka, rogi dr˙zały mu z podniecenia. Nabab wstał, przełknał ˛ s´lin˛e i zastanowił si˛e, czy naprawd˛e chce ubiega´c si˛e o stanowisko Naczelnego Grabarza Mortropolis. B˛edzie ci˛ez˙ ko. . . ech, lecz pomy´sle´c o tej władzy! Całkowita kontrola nad stolica˛ Podziemnego Królestwa Hadesji, bezwzgl˛edna dominacja nad wcia˙ ˛z rozrastajac ˛ a˛ si˛e populacja,˛ okazja do stworzenia nowych i jeszcze bardziej wymy´slnych m˛eczarni. . . Tajfun podniecenia przemknał ˛ przez jego bezlitosne serce. O tak, o takiej pra242
cy marzył. To o wiele, wiele wi˛ecej, ni˙z mogła zaoferowa´c Administracja Piekielna. Nigdy by sobie nie wybaczył, gdyby Seirizzim ubiegł go w tych wyborach. — Wasza Demoniczna Wysoko´sc´ ! — Seirizzim zaczał ˛ fachowo podlizywa´c si˛e ju˙z w drodze do panujacego ˛ władcy, który u´smiechał si˛e złowieszczo w oparach wyrafinowanego okrucie´nstwa. Jednym z niewielu aspektów bycia Mrocznym Lordem, które cenił d’Abaloh, była mo˙zliwo´sc´ u´smiechania si˛e złowieszczo w oparach wyrafinowanego okrucie´nstwa. To zawsze robiło zabójcze wra˙zenie. — Stoj˛e przed Wasza˛ Demoniczno´scia˛ gotowy wr˛ecza´c gigantyczne łapówki, przekupywa´c i odkupywa´c przekupionych, wysmarowa´c sobie drog˛e do waszej przychylno´sci oraz wiecznej aprobaty na zostanie Naczelnym Grabarzem Mortropolis. Łuski Mrocznego Lorda d’Abaloha zaskrzypiały, gdy pochylał głow˛e i skupiał uwag˛e na pierwszym kandydacie. Waskie ˛ nieruchome z´ renice płon˛eły ognista˛ czerwienia˛ za wysuni˛etym łukiem jego rogów i kolczastej korony. Ogon władcy piekieł dr˙zał i wił si˛e z rosnac ˛ a˛ zło´scia.˛ — Mów! — ryknał ˛ d’Abaloh, uderzajac ˛ dwunastocalowym pazurem w oparcie obsydianowego tronu. Pazury te˙z napawały go duma,˛ jedna˛ z rzeczy, jakich nie mógł osiagn ˛ a´ ˛c podczas pracy w budownictwie, była wła´snie ich wymarzona długo´sc´ . Seirizzim zrobił krok do przodu i przemówił: — Uczy´n mnie Naczelnym Grabarzem Mortropolis, a osobi´scie dopilnuj˛e, by twój pot˛ez˙ ny Pałac Tumorski został kompletnie wyremontowany, tak by odpowiadał gł˛ebi twego zepsucia. D’Abaloh prychnał. ˛ W Nababie nieznacznie wzrosła nadzieja. Ale˙z to było prostackie. — Wybior˛e tak˙ze najlepsze spo´sród przybywajacych ˛ pot˛epienie, aby dostarczały ci rozkoszy — ciagn ˛ ał ˛ Seirizzim, oblizujac ˛ wargi i pochylajac ˛ si˛e ni˙zej. Nabab cmoknał ˛ i wzniósł oczy ku górze. — . . . rozka˙ze˛ mistrzom wszystkich gier karcianych i hazardowych, by z toba˛ rywalizowali, do twych kuchni wy´sl˛e najprzedniejszych kucharzy wyspecjalizowanych w syceniu ob˙zarstwa, wydam tak˙ze polecenia sporzadzenia ˛ nowej uprz˛ez˙ y dla twego Harpagona — zako´nczył Seirizzim ten katalog najni˙zszych przyjemno´sci. D’Abaloh parsknał, ˛ patrzac ˛ na niego pogardliwie. — ONA nazywa si˛e Harpia — warknał. ˛ Nabab zdusił w piersi chichot, gdy Seirizzim przełykał nerwowo s´lin˛e. Zapowiadało si˛e bezproblemowo. Zupełnie jakby d’Abaloh nie mógł do woli wybiera´c pomi˛edzy wszystkimi nieszcz˛esnymi duszami, które na wieczno´sc´ sko´nczyły tu na dole. Miał robot˛e w kieszeni, czuł, z˙ e nie b˛edzie musiał si˛e specjalnie wysila´c. — W skrócie — wymruczał Seirizzim, dzielnie zbierajac ˛ si˛e w sobie — twoje aktualne rozpasanie b˛edzie niczym w porównaniu z dojrzałym, wyszukanym zdeprawowaniem, które stanie si˛e twoim udziałem, je´sli mnie wybierzesz. 243
— Strasznie jeste´s zuchwały! — zagrzmiał d’Abaloh. — Odwa˙zne o´swiadczenie, wszak nie masz poj˛ecia o obecnym zasi˛egu mej rozwiazło´ ˛ sci. Mam bardzo zwichrowane upodobania! — Jego górna warga zawin˛eła si˛e, lubie˙znie odsłaniajac ˛ z˛eby. — Do´sc´ tego. — Odwrócił si˛e i zmierzył wzrokiem Nababa. — Ty. Co ty mo˙zesz mi zaoferowa´c w zamian za urzad ˛ Grabarza? Nabab wciagn ˛ ał ˛ gł˛eboko powietrze. — To! — oznajmił, wyciagaj ˛ ac ˛ mała,˛ wyszywana˛ złotem siatk˛e na włosy i łapiac ˛ si˛e za kciuki na szcz˛es´cie. Nie był pewien, czy akurat tutaj zadziała, ale. . . co tam! D’Abaloh wyprostował si˛e, jakby kij połknał, ˛ i z w´sciekło´scia˛ wskazał na piusk˛e. — Proponujesz mi złocona˛ siatk˛e na włosy?! Jak s´miesz?! Nabab skulił si˛e, dochodzac ˛ do wniosku, z˙ e trzymanie kciuków nic nie dało. — Nie, nie! — zapiszczał, wymachujac ˛ r˛ekami. — To si˛e nosi na głowie. — Wiem! Co to za z˙ arty? — D’Abaloh uderzył zaci´sni˛etymi pi˛es´ciami w por˛ecz tronu. Seirizzim zachichotał złowieszczo. — Wasza Demoniczno´sc´ , to najnowszy wynalazek. — Nabab rozpaczliwie szukał w pami˛eci watpliwego ˛ technobełkotu, jakim cz˛estował go Flagit. — To. . . eee. . . produkt najnowszej techniki, we wła´sciwych r˛ekach mogacy ˛ spowodowa´c chaos i niegodziwo´sc´ po´sród ludów całego s´wiata. To siatka telewpływowa! — Wyra˙zaj si˛e ja´sniej! — burknał ˛ d’Abaloh. Nabab si˛e rozpromienił. — Kiedy po raz pierwszy ja˛ ujrzałem, te˙z nie zrobiła na mnie wra˙zenia. To urzadzenie ˛ mo˙ze kontrolowa´c posuni˛ecia innych, dyktowa´c zło˙zone ła´ncuchy przyczynowo-skutkowe, kierujac ˛ post˛epowaniem ofiar. Mówiac ˛ w skrócie, wszyscy b˛eda˛ ta´nczy´c tak, jak im si˛e na tym przyrzadzie ˛ zagra! Mroczny Lord eksplodował chtoniczna˛ kakofonia˛ irytacji. — I ty mi to proponujesz? Nabab spojrzał na d’Abaloha i przytaknał, ˛ po czym j˛eknał, ˛ gdy infernalny wódz wpadł w furi˛e i zaczał ˛ krzycze´c. — Czy uszło twojej uwagi, z˙ e i tak wszyscy ta´ncza˛ tak, jak im zagram? Wszak panuj˛e nad tym z˙ ałosnym Podziemiem. Władam Hadesja! ˛ Nabab zamachał szczatkowymi ˛ skrzydłami, usiłujac ˛ rozpaczliwie złapa´c powietrze. W komnacie zaległa cisza, zdawało si˛e, z˙ e nawet podpodłogowe ogrzewanie wstrzymało oddech. — Ach — Nabab u´smiechnał ˛ si˛e głupawo — sadz˛ ˛ e, z˙ e Wasza Demoniczno´sc´ mnie nie zrozu. . . z˙ e wyraziłem si˛e niezbyt jasno. D’Abaloh trzasł ˛ si˛e w narastajacym ˛ gniewie. Obsydianowe por˛ecze tronu zatrzeszczały i p˛ekły pod rosnac ˛ a˛ siła˛ jego u´scisku. — Za pomoca˛ tego mo˙zna kontrolowa´c ludzi przed ich s´miercia.˛ 244
U´smiech Seirizzima najpierw zamarł, a potem odpłynał ˛ z twarzy. Demon zdał sobie spraw˛e ze strasznego potencjału oferty Nababa. Uzbrojony w t˛e rzecz, jes´li oczywi´scie działa tak, jak jest to przedstawiane, d’Abaloh mógłby pociaga´ ˛ c sznurki po obu stronach Flegetonu, a nawet dalej. — Co masz na my´sli? — warknał ˛ Mroczny Lord. — Jakie to ma mo˙zliwo´sci? Czemu miałbym by´c zainteresowany? — O, Wasza Znienawidzona Łajdacko´sc´ , rozwa˙z prosz˛e przyjemno´sc´ płynac ˛ a˛ z rozp˛etywania wojen, układania choreografii plag szczurów czy zast˛epowania pa´nstw policyjnych zamordystycznymi tyraniami dyktatorów. D’Abaloh rozpromienił si˛e na my´sl o panowaniu nad przed i po´smiertnymi s´wiatami. Jakie˙z budynki mógłby stawia´c! — Masz dowód? Psiakrew! — wrzasnał ˛ w duszy Nabab. — Psiakrew, psiakrew! Zapytał! — Przytaknał ˛ z przesadnym entuzjazmem, starajac ˛ si˛e nie krzykna´ ˛c na cały głos. — Owcze Wojny! — zapiszczał. — Wiele krwawych bitew rozegranych wzdłu˙z południowej granicy Rhyngill. . . Wasza Obłaka´ ˛ nczo´sc´ , to ja rozp˛etałem te wojny, korzystajac ˛ z tego urzadzenia! ˛ Mroczny Lord d’Abaloh zaniósł si˛e ogłuszajacym, ˛ szyderczym s´miechem. Chwil˛e pó´zniej Seirizzim tarzał si˛e po podłodze bezradnie, tak˙ze piskliwie rechoczac. ˛ — Naprawd˛e! — zaprotestował Nabab, nieudolnie maskujac ˛ nut˛e rozpaczy w głosie. — U˙zywałem tej siatki telewpływowej dwa tygodnie temu, zmusiłem dziewi˛ecioletnia˛ dziewczynk˛e, z˙ eby domalowała wasy ˛ aniołom i pozmieniała litery w nowym, polowym wydaniu. . . ech. — Głos załamał mu si˛e pod wpływem udr˛eki szyderstw i drwin. Nie było sensu tego ciagn ˛ a´ ˛c, wiedział, jak brzmiało to, co mówił. — Wasza Demoniczna Wspaniało´sc´ — odezwał si˛e Seirizzim, gotowy do zadania ostatecznego ciosu zawodowym ambicjom i perspektywom Nababa. — Mój Mroczny Lordzie, daj mi urzad ˛ Grabarza, a zwi˛eksz˛e swoja˛ ofert˛e. Wszystko, co wcze´sniej obiecałem, plus cotygodniowa dostawa, wprost do twej prywatnej lodówki, trzech funtów twego ulubionego rhyngillskiego przysmaku! — Wyszczerzył si˛e i postawił przed d’Abalohem niewielki garnczek. D’Abaloh spojrzał na Seirizzima, potem na garnczek, znów na demona i zawinał ˛ warg˛e. — Cztery funty — za˙zadał. ˛ — Trzy i pół — zaproponował Seirizzim. — Stoi! — zadeklarował d’Abaloh, uderzajac ˛ pi˛es´cia˛ w por˛ecz tronu i zdejmujac ˛ pokrywk˛e z garnczka. Przez chwil˛e patrzył na jasna,˛ pienista˛ zawarto´sc´ , sycac ˛ wzrok, po czym nabrał na pazur lemingowego musu i wsunał ˛ go w za´sliniona˛ paszcz˛e.
245
— Nie mo˙zesz da´c mu tego stanowiska! — wyj˛eczał Nabab. — On nie nadaje si˛e do rzadzenia, ˛ nie poradzi sobie z przewo´znikami. — Czy ty naprawd˛e my´slisz, z˙ e mnie obchodzi, czy kto´s tu b˛edzie bardziej cierpiał? — warknał ˛ d’Abaloh, zlizujac ˛ kolejna˛ wielka˛ porcj˛e lemingowego musu z pazura. Seirizzim z diabolicznym piskiem zachwytu wyskoczył wysoko w powietrze. — A mo˙ze to? — Nabab st˛eknał, ˛ wyciagaj ˛ ac ˛ z torby ramk˛e z kulkami zawieszonymi na sznurku. — Wspaniale relaksujace! ˛ Albo to. . . — Niestety, urzadze˛ nie, w którym robiły si˛e fale, tak˙ze nie wzbudziło z˙ adnego zainteresowania. Nabab odwrócił si˛e i ponuro powłóczac ˛ nogami, wyszedł z komnaty, w mys´lach knujac ˛ ju˙z zemst˛e na Seirizzimie.
***
— Niech mnie kule bija,˛ jakie pieniadze? ˛ — wykrztusił Guthry. — Na rany Je˙za Teofila, nie mam zielonego poj˛ecia, o czym mówicie. W z˙ yciu was nie widziałem. — Phi! Tylko na tyle ci˛e sta´c? — Mahrley parsknał ˛ pogardliwie. — Pomo˙zemy twojej pami˛eci. Panowie, ciagnijcie! ˛ Czterech pot˛ez˙ nych zdunów splun˛eło w dłonie i pociagn˛ ˛ eło za lin˛e wiszac ˛ a˛ nad po´spiesznie ustawiona˛ szubienica.˛ Z dzika˛ rado´scia˛ wrzasn˛eli, kiedy krasnolud stracił równowag˛e i wyleciał w powietrze uwiazany ˛ za kostki. — Przypomniałe´s sobie? — zapytał Mahrley dyndajacego ˛ krasnoluda. — Nie? W porzadku, ˛ panowie, topimy! Guthry wrzasnał, ˛ kiedy leciał w dół, ku nurtom nowo uformowanej rzeki, uderzył w powierzchni˛e i zanurzył si˛e. Kilka sekund, w czasie których przebywał pod powierzchnia,˛ wydało mu si˛e wieczno´scia.˛ Czemu czuł si˛e dziwnie znajomo, tego nie wiedział. — Rozumiesz? — spytał kapitan Barak, obracajac ˛ głow˛e kanclerza Cranachanu w stron˛e linczu na krasnoludzie. — Có˙z, ja. . . — bakn ˛ ał ˛ Khenyth, pocierajac ˛ si˛e po podbródku i i usiłujac ˛ wyglada´ ˛ c na zamy´slonego. Zebrani wokół nich ludzie wpatrywali si˛e w czubki no˙zy na ich gardłach, podczas gdy kupcy z rynku miotali si˛e, usiłujac ˛ wydoby´c wła´sciwa˛ ilo´sc´ gotówki z sakiewek i portmonetek. Khenyth wiedział, z˙ e pieniadze ˛ maja˛ dziwny wpływ na ludzi, słyszał protesty mas, kiedy wprowadzał nowe podatki lub o kilka procent podnosił istniejace. ˛ Jednak nigdy dotychczas nie znalazł si˛e w s´rodku szalejacych ˛ zamieszek. Mahrley krzyczał na ociekajacego ˛ woda˛ krasnoluda: 246
— Je´sli nie dasz nam prawdziwych pieni˛edzy, powiesimy ci˛e wła´sciwa˛ cz˛es´cia˛ ciała do góry! — Guthry wrzasnał ˛ ponownie, zanurzajac ˛ si˛e w nurtach rzeki. — W porzadku, ˛ prosz˛e spojrze´c na to od tej strony — oznajmił Barak, chwytajac ˛ kanclerza za kołnierz i wymachujac ˛ mu pod nosem dwoma banknotami dziesi˛ecioszelagowymi. ˛ Oczy Khenytha skupiły si˛e na gotówce, na chwil˛e zapomniał o ci˛ez˙ kim poło˙zeniu krasnoluda. Barak zrobił gest, jak gdyby chciał poda´c mu jeden z banknotów. Khenyth wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e, lecz Barak cofnał ˛ swoja˛ i podarł go na strz˛epy. — Co ty wyrabiasz? — pisnał ˛ wstrza´ ˛sni˛ety Khenyth. — Boli, prawda? — syknał ˛ Barak, puszczajac ˛ kanclerza. Khenyth przytaknał, ˛ pogodziwszy si˛e ze strata˛ dziesi˛eciu szylingów. Wygladał ˛ jak mały chłopiec, który obtarł sobie kolana i postanowił pod z˙ adnym pozorem si˛e nie rozpłaka´c. Dolna warga mu dr˙zała. Barak chwycił kolejny banknot za oba ko´nce, wyciagn ˛ ał ˛ go przed siebie i szarpnał. ˛ Khenyth zawył, widzac, ˛ jak pieniadz ˛ si˛e napr˛ez˙ a, lecz szybko, zmieszany, zasłonił sobie usta dłonia˛ — banknot ciagle ˛ był w jednym kawałku. — Widzisz, jest cały? No ju˙z, zgód´z si˛e — nalegał Barak. Grupa kupców zauwa˙zyła krasnoluda i zrozumiała, z˙ e tak naprawd˛e to on jest wszystkiemu winien. — Bo inaczej oskar˙ze˛ ci˛e o celowe niezapobie˙zenie rozruchom i morderstwu. Ta hałastra rozerwie krasnala na strz˛epy! Zgód´z si˛e, a zostaniesz bohaterem, je´sli nie, oddam ci˛e w r˛ece Dyndały. No i co wybierasz? Wiele słów cisn˛eło si˛e w tamtej chwili Khenythowi na usta, wiele bardzo niepochlebnych rzeczy o Baraku, jego rodzicach, towarzyszach, a tak˙ze przypuszczalnej niezdrowej skłonno´sci do owiec. . . seria zniewag i obelg czekajacych ˛ na ci´sniecie mu w twarz. — Ja. . . — zaczał. ˛ — Eee, to znaczy, przez wzglad ˛ na wi˛eksza˛ spr˛ez˙ ysto´sc´ tych banknotów i, tego, dowiedziona˛ odporno´sc´ na ogie´n, twierdz˛e, z˙ e. . . ech, twierdz˛e, z˙ e stanowia˛ one legalny s´rodek płatniczy. Barak podskoczył z rado´sci i p˛edem pu´scił si˛e ku Mahrleyowi i motłochowi linczujacemu ˛ krasnoluda, by przekaza´c im dobra˛ wiadomo´sc´ . Wiedział, z˙ e to zapobiegnie rozruchom, a jemu oszcz˛edzi wielu tygodni pergaminkowej roboty. Khenyth załkał i zagryzł kostki u rak. ˛ Zabolało go to. Wszystkie te pieniadze ˛ weszły w obieg jako nieopodatkowane zarobki, a to wszak przest˛epstwo. Co tam, rozmy´slał przera˙zony, dwa razy mocniej zaboli go lanie, jakie dostanie od Tojada, gdy ten si˛e dowie. Kanclerz nie wiedział jednak, z˙ e w tej samej chwili Tojada dwa razy mocniej bolała głowa. Komandor wygramolił si˛e zza stosu kół do wozów, podszedł do drzwi i ujrzał panujacy ˛ na zewnatrz ˛ chaos. Nim zda˙ ˛zył chrzakn ˛ a´ ˛c ostrzegawczo, wielka graba spadła z ociekajacego ˛ woda˛ nieba i mocno chwyciła go za rami˛e. — A co si˛e tyczy tych szczuroodpornych butów — zagaił tubalnie Stan Kowalski, oblizujac ˛ koniec ołówka, gotowy do robienia notatek na małym skrawku 247
pergaminu. — Ile to sztuk pan szanowny sobie z˙ yczy?
***
Po´sród chaosu panujacego ˛ przed zrujnowanym ogrodzeniem PKiN mo˙zna było zauwa˙zy´c obraz n˛edzy i rozpaczy. Szlam D˙zi-had siedział ponuro, opierajac ˛ si˛e plecami o koło katapulty, i kr˛ecił głowa.˛ Musiał spojrze´c prawdzie w oczy, straszny z niego nieudacznik. Za trzy godziny upływał czas akceptacji ze strony WOP-u, a on nie zaliczył z˙ adnego aresztowania. Czterna´scie lat i nic! Nie z˙ eby nie rozwikłał z˙ adnej zagadki kryminalnej, nic z tych rzeczy, wiedział przecie˙z bardzo dobrze, kto rozp˛etał Owcze Wojny, kto zaatakował Stana Kowalskiego i krasnoluda Guthry’ego. Tyle z˙ e z tej wiedzy nie mogło by´c z˙ adnego po˙zytku. Zgubił swojego podejrzanego, a nie sadził, ˛ by liczyło si˛e aresztowanie samego siebie, poza tym kto prowadziłby s´ledztwo, gdyby go zamkn˛eli? Och, to wszystko było takie skomplikowane. . . Co tu du˙zo mówi´c, niepisana mu kariera w WOP-ie. Ponuro westchnał, ˛ gdy nadleciała i usiadła mu na ramieniu skalna sikora. Dziwne, ale wygladała ˛ tak, jakby na co´s lub na kogo´s czekała. — Przepraszam — odezwał si˛e zwalisty m˛ez˙ czyzna w czarnym, pogrzebowym garniturze, delikatnie głaszczacy ˛ wypasionego białego szczura. D˙zi-had podniósł głow˛e. — Wiem, z˙ e to nie mój interes, ale czy to w porzadku, ˛ z˙ e ten wóz tam stoi? D˙zi-had powiódł wzrokiem za palcem m˛ez˙ czyzny i zamrugał. O dziwo, wczes´niej nie zauwa˙zył, i˙z przy podwójnej ciagłej ˛ linii stoi wielki, czterdziestotonowy wóz. Obudziła si˛e w nim nadzieja — czy to mo˙ze by´c prawda? Prawdziwe wykroczenie? Prawomocne zatrzymanie? Skoczył na równe nogi, zwrócił si˛e do informatora i zasalutował. — Dzi˛ekuj˛e, obywatelu! — rzucił i odbiegł. Carr Paccino u´smiechnał ˛ si˛e i niespiesznie poszedł dalej. W porzadku, ˛ mandaty b˛eda˛ kosztowały go kilka szelagów, ˛ ale warto mie´c w WOP-ie kogo´s tak łatwowiernego, na wypadek gdyby kiedy´s potrzebował jakiej´s przysługi. Skalna sikora upadła na wilgotna˛ ziemi˛e, przechyliła główk˛e na bok, jakby nasłuchujac, ˛ po czym złapała dziobem zaskoczona˛ d˙zd˙zownic˛e, która przebiła si˛e wła´snie na powierzchni˛e. — Przepraszam pana, czy to pa´nski pojazd? — zaczał ˛ Szlam D˙zi-had, odzyskujac ˛ pewno´sc´ siebie. — Czy wie pan, z˙ e tu nie wolno parkowa´c. . . ?
248
***
Pod niewielka˛ k˛epka˛ wrzosów, pół mili od ogrodzenia PKiN, mały krecik dokonał wła´snie wiekopomnego odkrycia. Niesamowite, ale gdy podczołgawszy si˛e pod co´s w rodzaju złotawej siateczki, która˛ tu znalazł, pomy´slał tylko o d˙zd˙zownicach, to — zabawne, ale prawdziwe — pojawiły si˛e one u jego stóp.