STEPHEN KING
Mroczna wieża
Tom drugi Powołanie Trójki
***
„Powołanie Trójki” jest drugim tomem długiej opowie´sci z...
72 downloads
972 Views
966KB Size
Report
This content was uploaded by our users and we assume good faith they have the permission to share this book. If you own the copyright to this book and it is wrongfully on our website, we offer a simple DMCA procedure to remove your content from our site. Start by pressing the button below!
Report copyright / DMCA form
STEPHEN KING
Mroczna wieża
Tom drugi Powołanie Trójki
***
„Powołanie Trójki” jest drugim tomem długiej opowie´sci zatytułowanej „Mroczna wie˙za”, a zainspirowanej i w pewnym stopniu opartej na narracyjnym poemacie Roberta Browninga „Childe Roland przybył do Mrocznej Wie˙zy” (który z kolei zawdzi˛ecza swe powstanie „Królowi Learowi”). Pierwszy tom, „Roland”, opowiada o tym, jak tytułowy bohater, ostatni rewolwerowiec s´wiata, który poszedł naprzód, w ko´ncu odnajduje człowieka w czerni — czarownika, którego s´cigał od bardzo dawna — od jak dawna, jeszcze nie wiemy. Człowiekiem w czerni okazuje si˛e niejaki Walter, podajacy ˛ si˛e za przyjaciela ojca Rolanda z czasów, zanim s´wiat poszedł naprzód. Celem da˙ ˛ze´n Rolanda nie jest człowiek w czerni, lecz Mroczna Wie˙za. Człowiek w czerni, a s´ci´sle mówiac, ˛ posiadana przez niego wiedza, to pierwszy krok na drodze do tego tajemniczego miejsca. Kim wła´sciwie jest Roland? Jak wygladał ˛ jego s´wiat, zanim poszedł naprzód? Czym jest Wie˙za i dlaczego do niej da˙ ˛zy? Mamy tylko cz˛es´ciowe odpowiedzi. Roland to gunslinger, swego rodzaju rycerz, krzy˙zowiec, jeden z tych, na których spoczywa obowiazek ˛ zachowania s´wiata, który był „wypełniony miło´scia˛ i s´wiatłem”, zanim poszedł naprzód. Wiemy, z˙ e uczucia Rolanda wcze´snie wystawiono na ci˛ez˙ ka˛ prób˛e po odkryciu, z˙ e jego matka została kochanka˛ Martena, znacznie pot˛ez˙ niejszego czarownika ni˙z Walter (który jest sprzymierze´ncem Martena, co ukrywa przed ojcem Rolanda). Wiemy, z˙ e Marten celowo ujawnił to Rolandowi, spodziewajac ˛ si˛e, z˙ e młodzieniec nie poradzi sobie z trudno´sciami i sko´nczy na wygnaniu. Wiemy tak˙ze, z˙ e Roland pomy´slnie przeszedł t˛e prób˛e. Co jeszcze wiemy? Na pewno to, z˙ e s´wiat rewolwerowca nie ró˙zni si˛e tak bardzo od naszego. Przetrwały takie symbole, jak dystrybutory paliwa czy niektóre piosenki (na przykład „Hey Jude” albo ten prymitywny wierszyk, zaczynajacy ˛ si˛e słowami: „Fasola, fasola, to czysta muzyka. . . ”), jak równie˙z zwyczaje i rytuały dziwnie podobne do tych, jakie napotykamy w naszych romantycznych wizjach Dzikiego Zachodu. Przedziwna p˛epowina łaczy ˛ nasz s´wiat ze s´wiatem rewolwerowca. W zaje´zdzie przy dawno nieucz˛eszczanym szlaku dyli˙zansów, na rozległej i jałowej pustyni, Roland spotyka chłopca imieniem Jake, chłopca, który umarł na naszym s´wiecie; został zepchni˛ety z chodnika przez wszechobecnego (i niegodziwego) człowieka w czerni. Ostatnim wspomnieniem Jake’a, który w swoim — naszym — s´wiecie szedł do szkoły z teczka˛ w r˛eku, zawierajac ˛ a˛ drugie s´niadanie, jest upadek pod koła nadje˙zd˙zajacego ˛ cadillaca. . . i s´mier´c. Zanim dopadnie człowieka w czerni, Jake umiera ponownie. . . tym razem dla-
2
tego, z˙ e rewolwerowiec, stanawszy ˛ przed druga˛ bolesna˛ decyzja˛ w swoim z˙ yciu, postanawia po´swi˛eci´c przybranego syna. Majac ˛ wybór mi˛edzy Wie˙za˛ a dzieckiem, by´c mo˙ze mi˛edzy pot˛epieniem a zbawieniem, Roland wybiera Wie˙ze˛ . „Wi˛ec id´z — mówi mu Jake, zanim runie w otchła´n. — Sa˛ s´wiaty inne ni˙z ten”. Do ostatecznej rozgrywki mi˛edzy Rolandem a Walterem dochodzi w zakurzonej golgocie, miejscu czaszek. Człowiek w czerni za pomoca˛ talii kart tarota przepowiada Rolandowi przyszło´sc´ . Te karty, przedstawiajace ˛ człowieka zwanego Wi˛ez´ niem, kobiet˛e zwana˛ Władczynia˛ Mroku oraz jeszcze mroczniejsza˛ posta´c, ´ która˛ jest po prostu Smier´ c („lecz jeszcze nie dla ciebie” — mówi mu człowiek w czerni), składaja˛ si˛e na przepowiedni˛e, która zi´sci si˛e w tym tomie. . . na drugi krok Rolanda podczas długiej i trudnej w˛edrówki do Mrocznej Wie˙zy. W pierwszym tomie pozostawili´smy Rolanda siedzacego ˛ na brzegu oceanu i ogladaj ˛ acego ˛ zachód sło´nca. Człowiek w czerni jest martwy, a przyszło´sc´ rewolwerowca niewiadoma. „Powołanie Trójki” zaczyna si˛e na tej samej pla˙zy, niecałe siedem godzin pó´zniej.
***
Donowi Grantowi, który zaryzykował wydanie tych powie´sci, jedna˛ po drugiej.
Prolog
˙ Zeglarz
Rewolwerowiec zbudził si˛e z dziwnego snu, który zdawał si˛e składa´c z jedne˙ go obrazu: Zeglarza, z talii tarota, za pomoca˛ której m˛ez˙ czyzna w czerni przepowiedział mu (a przynajmniej tak twierdził) niewesoła˛ przyszło´sc´ . „On tonie, rewolwerowcze” — mówił człowiek w czerni — „i nikt nie rzuca mu liny. To chłopiec, Jake.” A jednak to nie był koszmar, ale dobry sen. Dobry, gdy˙z to rewolwerowiec tonał, ˛ co oznaczało, z˙ e wcale nie był Rolandem, lecz Jake’em, i przyjał ˛ to z ulga,˛ bo byłoby o wiele lepiej utona´ ˛c jako Jake, ni˙z z˙ y´c dalej jako człowiek, który na zimno zdradził ufajacego ˛ mu dzieciaka. „Dobrze, w porzadku, ˛ uton˛e” — pomy´slał, słuchajac ˛ szumu morza. „Dajcie mi utona´ ˛c.” Ale nie był to odgłos otwartych wód, lecz charkot wody dławiacej ˛ ˙ si˛e na kamieniach. Czy˙zby był Zeglarzem? Je´sli tak, to czemu lad ˛ był tak blisko? A wła´sciwie, czy nie był na ladzie? ˛ Czuł, z˙ e. . . Lodowato zimna woda wlała mu si˛e do butów i wpełzła po udach do krocza. Szeroko otworzył oczy, gwałtownie wyrwany ze snu. . . nie z powodu przemarzni˛etych jader, ˛ które nagle skurczyły si˛e do wielko´sci orzechów laskowych, ani przez t˛e szkarad˛e po jego prawej r˛ece, lecz na my´sl o swoich rewolwerach. . . Rewolwerach i — co jeszcze wa˙zniejsze — nabojach. Zamoczona˛ bro´n mo˙zna szybko rozło˙zy´c, wytrze´c do sucha, naoliwi´c, ponownie wytrze´c, znów naoliwi´c i powtórnie zło˙zy´c, natomiast naboje, tak samo jak zapałki, mogły po zamoczeniu nadawa´c si˛e do u˙zytku lub nie. Szkarada była jakim´s pełzajacym ˛ stworzeniem, które najwidoczniej zostało wyrzucone na brzeg przez poprzednia˛ fal˛e. Z trudem wlokła swe mokre, błyszczace ˛ ciało po piasku. Miała prawie trzy stopy długo´sci i znajdowała si˛e mniej wi˛ecej jard na prawo. Spogladała ˛ na Rolanda pustymi s´lepiami na ruchomych słupkach. Otworzyła długi, zabkowany ˛ dziób i zacz˛eła wydawa´c d´zwi˛eki upiornie podobne do ludzkiej mowy: „To-to-tak? Tu-tu-tum? Ta-ta-tam? Ty-ty-tyk?” Rewolwerowiec widywał homary. Nie był to homar, chocia˙z spo´sród wszystkich stworze´n, które Roland kiedykolwiek widział, jedynie do homara był troch˛e podobny ten stwór. Najwyra´zniej wcale si˛e nie bał. Roland nie wiedział, czy to stworzenie jest niebezpieczne, czy nie. Nie przejmował si˛e swoim obecnym sta6
nem — to znaczy tym, z˙ e chwilowo nie mo˙ze sobie przypomnie´c, gdzie wła´sciwie jest, jak si˛e tu znalazł i czy naprawd˛e dopadł człowieka w czerni, czy te˙z był to tylko sen. Wiedział jedynie, z˙ e musi wydosta´c si˛e stad, ˛ zanim utonie. Usłyszał przeciagły, ˛ wzbierajacy ˛ ryk wody i oderwał wzrok od stworzenia (przystan˛eło i wystawiło szczypce, za pomoca˛ których si˛e poruszało, w wyniku czego w absurdalny sposób upodobniło si˛e do boksera przyjmujacego ˛ pozycj˛e do walki z półdystansu, jakiej uczył ich Cort). Spojrzał na nadciagaj ˛ ac ˛ a˛ fal˛e, zwie´nczona˛ grzywa˛ piany. „Ono słyszy t˛e fal˛e” — pomy´slał rewolwerowiec. „Cokolwiek to jest, ma uszy.” Spróbował wsta´c, lecz zbyt s´cierpni˛ete nogi ugi˛eły si˛e pod nim. „Wcia˙ ˛z s´ni˛e” — przemkn˛eło mu przez głow˛e, lecz nawet w jego obecnym stanie ta mo˙zliwo´sc´ była zbyt kuszaca, ˛ aby w nia˛ uwierzy´c. Znowu spróbował wsta´c, co mu si˛e prawie udało, i ponownie upadł. Fala załamywała si˛e. Nie było czasu. Musiał poprzesta´c na poruszaniu si˛e w taki sam sposób, jak to stworzenie po jego prawej: na r˛ekach przeciaga´ ˛ c swój tyłek po drobnych kamieniach, odsuwajac ˛ si˛e od wody. Nie zdołał całkowicie uciec przed fala,˛ ale nie zmoczyła niczego poza jego butami. Si˛egn˛eła mu prawie do kolan i cofn˛eła si˛e. „Mo˙ze ta pierwsza nie dotarta tak daleko, jak my´slałem. Mo˙ze. . . ” Na niebie wisiał półksi˛ez˙ yc. Był zasłoni˛ety całunem mgły, a mimo to rzucał do´sc´ s´wiatła, by rewolwerowiec mógł dostrzec, z˙ e olstra sa˛ zbyt ciemne, a wi˛ec jednak bro´n si˛e zamoczyła. Nie mógł oceni´c jak bardzo ani sprawdzi´c, czy spotkało to równie˙z naboje. Zanim to sprawdzi, musi wydosta´c si˛e z wody. Musi. . . „Ty-ty-tu?” Tym razem znacznie bli˙zej. Obawiajac ˛ si˛e wody, zapomniał o stworzeniu wyrzuconym przez nia˛ na brzeg. Obejrzał si˛e i zobaczył, z˙ e znajdowało si˛e ju˙z mniej ni˙z jard od niego. Wbijało kleszcze w usiany kamykami i muszlami piach pla˙zy, przemieszczajac ˛ si˛e. Podniosło swoje p˛ekate, okryte pancerzem ciało, przez chwil˛e przypominajac ˛ skorpiona, lecz Roland nie dostrzegł z˙ adła ˛ na ko´ncu odwłoka. Kolejny przeciagły ˛ ryk, tym razem o wiele gło´sniejszy. Stwór natychmiast znieruchomiał i podniósł szczypce, przybierajac ˛ pozycj˛e do walki z półdystansu. Ta fala była wi˛eksza. Roland znów zaczał ˛ czołga´c si˛e w gór˛e po piachu i kiedy podparł si˛e r˛ekami, stwór zaatakował z szybko´scia,˛ jakiej nie zapowiadały jego dotychczasowe ruchy. Rewolwerowiec poczuł przeszywajacy ˛ ból w prawej dłoni, ale teraz nie miał czasu o tym my´sle´c. Odepchnał ˛ si˛e obcasami przemoczonych butów, podparł r˛ekoma i zdołał umkna´ ˛c przed fala.˛ „To-to-tak?” — dociekał stwór swym z˙ ałosnym głosem. „Nie pomo˙zesz mi? Nie widzisz, z˙ e jestem zrozpaczony?” Roland dostrzegł kawałki swego pierw7
szego i drugiego palca, znikajace ˛ w zabkowanym ˛ dziobie stwora. Ten ponownie skoczył i Roland zdołał podnie´sc´ broczac ˛ a˛ krwia˛ r˛ek˛e, w ostatniej chwili ratujac ˛ pozostałe trzy palce. „Tu-tu-tum? Ta-ta-tam?” Chwiejnie stanał ˛ na nogi. Stwór rozdarł mu mokre d˙zinsy, przeciał ˛ but z mi˛ekkiej, lecz mocnej jak z˙ elazo skóry i wyszarpnał ˛ kawałek ciała z łydki. Roland prawa˛ r˛eka˛ wyjał ˛ bro´n z kabury i dopiero kiedy rewolwer z łoskotem upadł na piach, u´swiadomił sobie, z˙ e brakuje mu dwóch palców potrzebnych do pociagni˛ ˛ ecia za spust i zastrzelenia potwora. Szkarada łapczywie pochwyciła bro´n szczypcami. — Nie, draniu! — warknał ˛ Roland i kopnał ˛ stwora. Miał wra˙zenie, z˙ e kopnał ˛ w kamie´n. . . który gryzie. Stwór odciał ˛ mu czubek prawego buta, wi˛ekszo´sc´ palucha i s´ciagn ˛ ał ˛ but z nogi. Rewolwerowiec pochylił si˛e, chwycił rewolwer, upu´scił go, zaklał ˛ i w ko´ncu zdołał go podnie´sc´ . To, co przedtem było tak łatwe, z˙ e nie wymagało zastanawiania si˛e, teraz nagle stało si˛e sztuka˛ podobna˛ do z˙ onglerki. Stwór zajał ˛ si˛e butem, szarpiac ˛ go i zadajac ˛ bełkotliwe pytania. Fala toczyła si˛e ku pla˙zy, a wie´nczaca ˛ jej grzbiet piana wygladała ˛ blado i martwo w rozproszonym s´wietle ksi˛ez˙ yca. Homarokoszmar zostawił w spokoju but i ponownie ustawił szczypce do walki z półdystansu. Roland lewa˛ r˛eka˛ wyciagn ˛ ał ˛ rewolwer z olstra i trzykrotnie nacisnał ˛ spust. „Klik, klik, klik.” Teraz przynajmniej ju˙z wiedział, co si˛e stało z nabojami w komorach. Wsunał ˛ bro´n do kabury. Aby umie´sci´c rewolwer u prawego boku, musiał lewa˛ r˛eka˛ odwróci´c go lufa˛ w dół i dopiero wtedy wepchna´ ˛c na miejsce. Krew pokryła wytarta˛ okładzin˛e z twardego drewna, poplamiła kabur˛e i stare d˙zinsy na udzie, do którego było przywiazane ˛ rzemieniem olstro. Płyn˛eła z kikutów obci˛etych palców. Skaleczona prawa stopa była jeszcze zbyt s´cierpni˛eta, by bole´c, lecz prawa r˛eka paliła go z˙ ywym ogniem. Duchy uzdolnionych i długo szkolonych palców, które ju˙z rozkładały si˛e w sokach trawiennych tego stwora, wrzaskliwie twierdziły, z˙ e wcia˙ ˛z sa˛ na swoim miejscu i płona.˛ „Widz˛e, z˙ e b˛eda˛ powa˙zne kłopoty” — pomy´slał oboj˛etnie rewolwerowiec. Fala cofn˛eła si˛e. Potwór opu´scił kleszcze, wyrwał nowa˛ dziur˛e w bucie rewolwerowca, a potem doszedł do wniosku, z˙ e wła´sciciel obuwia jest znacznie smaczniejszym kaskiem ˛ od kawałka skóry, który z niego zdarł. „Ty-ty-tu?” — zapytał i z niesamowita˛ szybko´scia˛ pomknał ˛ w kierunku ofiary. Rewolwerowiec zrejterował, prawie nie czujac ˛ nóg. U´swiadomił sobie, z˙ e napastnik jest inteligentnym stworzeniem: ostro˙znie podszedł do swej ofiary, by´c mo˙ze ze sporej odległo´sci, nie wiedzac, ˛ czego mo˙zna si˛e po niej spodziewa´c. Gdyby fala nie obudziła rewolwerowca, stwór równie dobrze mógł odcia´ ˛c mu głow˛e. 8
Teraz krab doszedł do wniosku, z˙ e ofiara jest nie tylko smaczna, ale równie˙z bezbronna — łatwy łup. Ju˙z prawie go dopadał, ten stwór długi na trzy stopy i wysoki niemal˙ze na stop˛e, mogacy ˛ wa˙zy´c nawet siedemdziesiat ˛ funtów i zdecydowanie drapie˙zny tak samo jak David, sokół, którego rewolwerowiec hodował jako dzieciak. . . niestety, niewykazujacy ˛ ani cienia lojalno´sci tego ptaka. Uciekajac, ˛ rewolwerowiec zahaczył obcasem lewego buta o wystajacy ˛ z piasku kamie´n i o mało nie upadł. „To-to-tak?” — wychrypiał stwór, niespokojnie zerkajac ˛ na rewolwerowca swymi bystrymi s´lepiami na ruchomych słupkach i wyciagaj ˛ ac ˛ szczypce. Wtedy nadciagn˛ ˛ eła kolejna fala i krab znów uniósł je jak bokser pi˛es´ci. Tym razem jednak szczypce lekko dr˙zały i rewolwerowiec zrozumiał, z˙ e reagowały na odgłos fal, odgłos, który teraz — przynajmniej dla tego stworzenia — troch˛e przycichł. Rewolwerowiec tyłem przeszedł nad kamieniem, a potem pochylił si˛e, gdy fala ze swym przeciagłym ˛ szurgotem załamała si˛e na pla˙zy. Jego twarz znalazła si˛e bardzo blisko kraba, który z łatwo´scia˛ mógłby wykłu´c mu oczy, lecz w tym momencie dr˙zace ˛ szczypce, tak podobne do pi˛es´ci, trzymał uniesione po obu stronach papuziego dzioba. Roland chwycił kamie´n, o który prawie si˛e przewrócił. Głaz był spory, do połowy zakopany w piasku. Okaleczona r˛eka protestowała, gdy piach i ostre kamyki wbiły si˛e w otwarta˛ i krwawiac ˛ a˛ ran˛e, ale rewolwerowiec zdołał podnie´sc´ kamie´n, szczerzac ˛ z˛eby z wysiłku. „To-to. . . ” — zacz˛eła szkarada, opuszczajac ˛ i rozwierajac ˛ szczypce, gdy fala opadła i ucichła. Rewolwerowiec z całej siły cisnał ˛ głazem. Segmentowany odwłok stwora p˛ekł z gło´snym chrupni˛eciem. Przygnieciony krab miotał si˛e w´sciekle, unoszac ˛ i z łoskotem opuszczajac ˛ na piach tylna˛ cz˛es´c´ ciała. . . unoszac ˛ i opuszczajac. ˛ Pytajace ˛ odgłosy przeszły w klekoczace ˛ okrzyki bólu. Otwierał i zaciskał szczypce, łapiac ˛ powietrze. Twardym dziobem chwytał piach i kamyki. Mimo to z nadej´sciem nast˛epnej fali znów usiłował unie´sc´ szczypce, rewolwerowiec jednak nadepnał ˛ mu na łeb ta˛ stopa,˛ na której wcia˙ ˛z miał but. Rozległ si˛e d´zwi˛ek przypominajacy ˛ trzask suchej gał˛ezi. Spod obcasa Rolanda trysnał ˛ płyn, rozbryzgujac ˛ si˛e w dwie strony. Miał czarna˛ barw˛e. Stwór wygiał ˛ odwłok, wijac ˛ si˛e jak szalony. Rewolwerowiec nadepnał ˛ mocniej. Nadeszła fala. Kleszcze szkarady uniosły si˛e nieznacznie. . . zadr˙zały i opadły, rozwierajac ˛ si˛e i zaciskajac. ˛ Rewolwerowiec zdjał ˛ obuta˛ stop˛e. Zabkowaty ˛ dziób, który odciał ˛ mu dwa palce prawej r˛eki oraz paluch nogi, powoli otworzył si˛e i zamknał. ˛ Jeden was ˛ le˙zał odłamany na piasku. Drugi bezsilnie si˛e trzasł. ˛ 9
Roland ponownie nadepnał. ˛ I jeszcze raz. St˛eknawszy ˛ z wysiłku, zsunał ˛ kamie´n i zaczał ˛ przesuwa´c si˛e wzdłu˙z prawego boku paskudy, metodycznie rozdeptujac ˛ ja˛ butem, rozbijajac ˛ pancerz i wyduszajac ˛ blade flaki na ciemnoszary piach. Stwór ju˙z nie z˙ ył, a mimo to Roland nie przestawał go zabija´c. Jeszcze nigdy, przez cały ten długi i dziwny czas, nie został tak powa˙znie zraniony, a w dodatku tak niespodziewanie. Deptał, a˙z w rozduszonych na papk˛e wn˛etrzno´sciach stwora ujrzał koniec jednego ze swoich palców i biały pył pod paznokciem, pozostało´sc´ z golgoty, gdzie toczył długa˛ rozmow˛e z człowiekiem w czerni. Odwrócił głow˛e i zwymiotował. Potem poszedł z powrotem w kierunku wody, zataczajac ˛ si˛e jak pijany, przyciskajac ˛ okaleczona˛ dło´n do koszuli i od czasu do czasu spogladaj ˛ ac ˛ przez rami˛e, z˙ eby si˛e upewni´c, z˙ e stwór naprawd˛e nie od˙zyje niczym natr˛etna osa, która — uderzana raz po raz — wcia˙ ˛z si˛e rusza. . . ogłuszona, lecz nie zabita. Sprawdzał, czy krab nie poda˙ ˛za za nim, zadajac ˛ dziwne pytania swym okropnie zrozpaczonym głosem. W połowie drogi do wody zatrzymał si˛e, spogladaj ˛ ac ˛ na to miejsce, gdzie był w chwili przebudzenia. Najwidoczniej zasnał ˛ wła´snie tutaj, nad sama˛ woda.˛ Podniósł swoja˛ torb˛e i rozdarty but. W m˛etnym s´wietle ksi˛ez˙ yca dostrzegł inne takie stwory, a w odst˛epach mi˛edzy jedna˛ a druga˛ fala˛ mógł słysze´c ich pytajace ˛ głosy. Rewolwerowiec cofał si˛e krok za krokiem, a˙z dotarł do trawiastego skraju plaz˙ y. Tam usiadł i zrobił to, co w tej sytuacji mógł zrobi´c: posypał kikuty palców resztka˛ swego tytoniu, by powstrzyma´c krwawienie; pokrył je gruba˛ warstewka˛ bez wzgl˛edu na ich gwałtowne protesty (utracony paluch przyłaczył ˛ si˛e do chóru). a potem tylko siedział, pocac ˛ si˛e mimo chłodu, rozmy´slajac ˛ o zaka˙zeniu, martwiac ˛ si˛e, jak sobie teraz poradzi bez dwóch palców prawej r˛eki (strzelał jednakowo dobrze z obu rak, ˛ ale wi˛ekszo´sc´ innych czynno´sci wykonywał prawa˛ r˛eka), ˛ nie wiedzac, ˛ czy ten stwór nie wpu´scił mu jakiej´s wolno działajacej ˛ trucizny, zastanawiajac ˛ si˛e, czy kiedykolwiek nadejdzie ranek.
Wi˛ezien´
Rozdział pierwszy Drzwi
„Trzy. To liczba twojego przeznaczenia.” Trójka? „Tak, trójka jest mistyczna. Trójka stoi w sercu mantry.” Jaka trójka? „Pierwszy jest młody, ciemnowłosy. Stoi na kraw˛edzi rozboju i morderstwa. Op˛etał go demon. A imi˛e tego demona brzmi HEROINA.” Jaki to demon? Nie znam go, nawet z dziecinnych opowie´sci. „Próbował mówi´c, ale oba głosy zamilkły, głos wyroczni i gwiezdnej dziwki, kurwy wiatrów. Zobaczył kart˛e, która, koziołkujac, ˛ spadała znikad ˛ donikad, ˛ obracajac ˛ si˛e bez ko´nca w leniwym mroku. Na niej pawian szczerzył kły nad ramieniem ciemnowłosego młodzie´nca. Niepokojaco ˛ ludzkie palce tak mocno zacisnał ˛ na karku młodego człowieka, z˙ e ich czubki pogra˙ ˛zyły si˛e w ciele. Przyjrzawszy si˛e dokładniej, rewolwerowiec dojrzał bicz w jednej z tych morderczo zaci´sni˛etych łap. Twarz ciemi˛ez˙ onego młodzie´nca zdawała si˛e kurczy´c w bezgłos´nym przera˙zeniu.” Wi˛ezie´n, szeptał przyja´znie człowiek w czerni (niegdy´s b˛edacy ˛ m˛ez˙ czyzna˛ noszacym ˛ imi˛e Walter, m˛ez˙ czyzna,˛ któremu rewolwerowiec ufał). „Troch˛e denerwujace, ˛ prawda? Troch˛e denerwujace. ˛ . . troch˛e denerwujace. ˛ . . troch˛e. . . ”
***
Rewolwerowiec gwałtownie si˛e ocknał, ˛ machajac ˛ okaleczona˛ r˛eka,˛ przekonany, z˙ e za chwil˛e rzuci si˛e na niego jeden z tych monstrualnych skorupiaków z Morza Zachodniego, rozpaczliwie dopytujac ˛ si˛e o co´s w obcym j˛ezyku i odcinajac ˛ mu głow˛e. 12
Zamiast kraba jaki´s morski ptak, zwabiony l´sniacymi ˛ w porannym sło´ncu guzikami koszuli, odleciał z krzykiem przera˙zenia. Roland usiadł. R˛eka pulsowała bole´snie, miarowo. Prawa stopa równie˙z. Oba palce i paluch wcia˙ ˛z uparcie twierdziły, z˙ e sa˛ na swoich miejscach. Dolna połowa jego koszuli znikn˛eła, a to, co pozostało, przypominało obszarpana˛ kamizelk˛e. Cz˛es´c´ materiału zu˙zył do zabanda˙zowania dłoni, a reszta˛ owiazał ˛ stop˛e. „Id´zcie sobie” — powiedział do utraconych cz˛es´ci ciała. „Jeste´scie tylko duchami. Odejd´zcie.” Troch˛e pomogło. Niewiele, ale troch˛e. Były duchami, owszem, lecz bardzo z˙ ywotnymi. Zjadł suszone mi˛eso. Jego podniebieniu niezbyt si˛e to podobało, a z˙ oładkowi ˛ jeszcze mniej, rewolwerowiec jednak uparł si˛e. Kiedy napełnił brzuch, poczuł si˛e troch˛e lepiej. Zostało mu jednak˙ze niewiele mi˛esa. z tym te˙z b˛eda˛ trudno´sci. A przecie˙z miał sprawy do załatwienia. Chwiejnie stanał ˛ na nogi i rozejrzał si˛e wokół. Ptaki kra˙ ˛zyły i nurkowały, lecz s´wiat zdawał si˛e nale˙ze´c tylko do niego i do nich. Szkaradzie´nstwa znikn˛eły. Mo˙ze polowały noca,˛ a mo˙ze podczas przypływu. W tym momencie nie stanowiło to z˙ adnej ró˙znicy. Morze było ogromne i spotykało si˛e z horyzontem w zasnutym bł˛ekitna˛ mgiełka˛ punkcie, którego nie dało si˛e okre´sli´c. Na dłu˙zsza˛ chwil˛e rewolwerowiec zapomniał o bólu, kontemplujac ˛ ten widok. Nigdy nie widział tyle wody. Oczywi´scie czytał bajki o morzu, a nauczyciele — przynajmniej niektórzy — zapewniali go, z˙ e ono istnieje. Mimo to widok tak rozległej, tak zdumiewajacej ˛ powierzchni wody po latach przebywania na pustynnym ladzie ˛ był trudny do zaakceptowania. . . a nawet trudny do ogarni˛ecia. Spogladał ˛ przez długi czas w zachwycie, nakazujac ˛ sobie patrze´c, z podziwu zapominajac ˛ o bólu. Był jednak ranek i musiał jeszcze załatwi´c kilka spraw. Wymacał z˙ uchw˛e w tylnej kieszeni spodni, ostro˙znie przesuwajac ˛ po niej nasada˛ prawej dłoni, nie chcac ˛ dotkna´ ˛c jej kikutami palców, aby nieustanny szloch dłoni nie zmienił si˛e w krzyk. Była tam. W porzadku. ˛ Nast˛epna sprawa. Niezdarnie odpiał ˛ pasy z rewolwerami i poło˙zył je na rozgrzanej sło´ncem skale. Wział ˛ do rak ˛ rewolwery, odchylił b˛ebenki i wyjał ˛ bezu˙zyteczne naboje. Wyrzucił je. Zwabiony błyskiem ptak rzucił si˛e na jeden z nich, chwycił go dziobem, po czym upu´scił i odleciał. Teraz powinien zaja´ ˛c si˛e samymi rewolwerami, powinien zrobi´c to wcze´sniej, poniewa˙z jednak na tym czy jakimkolwiek innym s´wiecie wszelka bro´n palna bez 13
amunicji nadaje si˛e najwy˙zej na pałk˛e, rewolwerowiec poło˙zył pasy z nabojami na podołku i powoli przesunał ˛ lewa˛ dłonia˛ po skórze. Od klamry i sprzaczki ˛ a˙z do miejsca, gdzie skrzy˙zowane pasy schodziły na biodra, wszystkie naboje były wilgotne. Ostro˙znie wyjał ˛ te z suchej cz˛es´ci pasów. Jego prawa dło´n uparcie próbowała si˛e tym zaja´ ˛c, wcia˙ ˛z zapominajac ˛ o swoim , kalectwie. . . mimo bólu. Raz po raz musiał z powrotem opuszcza´c ja˛ na kolano, jakby była psem zbyt głupim lub krnabrnym, ˛ by słucha´c pana. Oszołomiony rewolwerowiec raz czy dwa o mało jej nie uderzył. „Widz˛e, z˙ e b˛eda˛ powa˙zne kłopoty” — kolejny raz przemkn˛eło mu przez my´sl. Usypał z tych naboi, by´c mo˙ze jeszcze dobrych, przygn˛ebiajaco ˛ mały stosik. Dwadzie´scia. Niemal na pewno cz˛es´c´ z nich nie wypali. Nie mógł polega´c na z˙ adnym. Wyjał ˛ pozostałe i uło˙zył z nich drugi stosik. Trzydzie´sci siedem. „Có˙z, i tak nie miałe´s ich za wiele” — pomy´slał, chocia˙z zdawał sobie spraw˛e z ró˙znicy mi˛edzy pi˛ec´ dziesi˛ecioma siedmioma dobrymi pociskami a dwudziestoma. Lub dziesi˛ecioma. Czy pi˛ecioma. Albo jednym. A mo˙ze z˙ adnym. Z tych niepewnych naboi uło˙zył drugi stos. Wcia˙ ˛z miał swoja˛ torb˛e. To dobrze. Poło˙zył ja˛ sobie na kolanach, a potem przystapił ˛ do rozkładania rewolwerów i rozpoczał ˛ rytuał czyszczenia. Zanim sko´nczył, min˛eły dwie godziny i ból stał si˛e tak okropny, z˙ e kr˛eciło mu si˛e w głowie i z trudem zbierał my´sli. Chciał spa´c. Nigdy w z˙ yciu niczego bardziej nie pragnał. ˛ Na słu˙zbie jednak z˙ aden powód nie usprawiedliwia zaniedbania obowiazków. ˛ — Cort — powiedział głosem, którego sam nie rozpoznał, i u´smiechnał ˛ si˛e ponuro. Powoli, powolutku, zło˙zył rewolwery i załadował je nabojami, które uznał za suche. Kiedy sko´nczył, wział ˛ ten przeznaczony dla lewej r˛eki, odciagn ˛ ał ˛ kurek. . . a potem stopniowo przywrócił go do pierwotnej pozycji. Chciał wiedzie´c, owszem. Chciałby si˛e przekona´c, czy po naci´sni˛eciu spustu usłyszy zadowalajacy ˛ huk, czy te˙z tylko rozczarowujacy ˛ suchy trzask. Trzask jednak˙ze niczego by nie zmienił, a huk wystrzału tylko zmniejszyłby liczb˛e z dwudziestu do dziewi˛etnastu. . . lub dziewi˛eciu. . . albo do trzech. . . lub nie pozostałoby nic. Oddarł kolejny kawałek koszuli, poło˙zył na nim pozostałe naboje — te, które zamokły — po czym lewa˛ r˛eka˛ zawiazał ˛ w˛ezełek, pomagajac ˛ sobie z˛ebami. Schował zawiniatko ˛ do torby. ´ ´ „Spij” — domagało si˛e ciało. „Spij, musisz teraz spa´c, jeszcze przed zmrokiem, nic innego ci nie pozostało, jeste´s wyko´nczony. . . ” Z trudem wstał i rozejrzał si˛e po pustej pla˙zy. Miała kolor długo niepranej bielizny i była usłana bezbarwnymi muszelkami. Tu i ówdzie z gruboziarnistego piasku wystawały wielkie głazy pokryte solidna˛ skorupa˛ guana, którego starsze warstwy były z˙ ółte jak niemyte z˛eby, a s´wie˙zsze białe niczym kreda. Lini˛e przypływu znaczył wysychajacy ˛ morszczyn. Roland dostrzegł le˙zace ˛ tu˙z 14
za nia˛ resztki swojego buta i bukłaki na wod˛e. Pomy´slał, z˙ e to prawie cud, i˙z wysokie fale nie wciagn˛ ˛ eły ich do morza. Idac ˛ powoli, bardzo utykajac, ˛ rewolwerowiec podszedł do nich. Wział ˛ jeden, podniósł na wysoko´sc´ ucha i potrzasn ˛ ał. ˛ Drugi był pusty. W tym pozostała jeszcze odrobina wody. Mało kto potrafiłby je rozró˙zni´c, lecz rewolwerowiec znał je tak dobrze, jak matka swoje dzieci-bli´zni˛eta. Podró˙zował z tymi bukłakami przez długi, długi czas. w s´rodku plusn˛eła woda. To dobrze — dar losu. Zarówno ten stwór, który go zaatakował, jak i ka˙zdy z jego pobratymców mógł przecia´ ˛c bukłak jednym kłapni˛eciem dzioba lub ci˛eciem szczypiec, tymczasem kraby i przypływ oszcz˛edziły oba. Napastnika nigdzie nie było wida´c, mimo z˙ e zako´nczyli pojedynek spory kawałek od wody. By´c mo˙ze szczatki ˛ porwali inni drapie˙zcy, a mo˙ze jego pobratymcy wyprawili mu morski pogrzeb, tak jak podobno chowały swoich zmarłych olbrzymie stworzenia, o których opowiadano bajki. Oparł bukłak na lewym łokciu, napił si˛e i poczuł, z˙ e wracaja˛ mu siły. Oczywis´cie prawy but był zniszczony. . . cho´c błysn˛eła mu iskierka nadziei. Sama podeszwa okazała si˛e cała — troch˛e zadrapana, ale cała, wi˛ec mo˙ze udałoby si˛e wycia´ ˛c z niej sandał, który wytrzymałby przynajmniej do czasu, a˙z. . . Nagle ogarn˛eła go słabo´sc´ . Walczył z nia,˛ lecz kolana si˛e pod nim ugi˛eły i ci˛ez˙ ko usiadł na ziemi, przygryzajac ˛ sobie j˛ezyk. „Nie zemdlejesz” — pomy´slał ponuro. „Nie tutaj, gdzie nast˛epny stwór mo˙ze pojawi´c si˛e wieczorem i doko´nczy´c robot˛e.” Tak wi˛ec wstał i przymocował sobie pusty bukłak do pasa, ale przeszedł zaledwie dwadzie´scia kroków w kierunku miejsca, gdzie zostawił bro´n oraz torb˛e, gdy znowu upadł, prawie tracac ˛ przytomno´sc´ . Le˙zał tak przez chwil˛e, z policzkiem przyci´sni˛etym do piasku, a ostra kraw˛ed´z muszli wbiła mu si˛e w szcz˛ek˛e tak mocno, z˙ e prawie kaleczyła go do krwi. Zdołał napi´c si˛e wody z bukłaka, po czym doczołgał si˛e do miejsca, gdzie si˛e poprzednio ocknał. ˛ Dwadzie´scia jardów w gór˛e zbocza rosło drzewo Jozuego — karłowate, ale rzucajace ˛ troch˛e cienia. Rolandowi ta odległo´sc´ wydawała si˛e dwudziestoma milami. Mozolnie zataszczył resztki swojego dobytku w t˛e niewielka˛ kału˙ze˛ cienia. Poło˙zył si˛e tam z głowa˛ w trawie, powoli pogra˙ ˛zajac ˛ si˛e w tym, co mogło by´c snem, omdleniem lub s´miercia.˛ Spojrzał w niebo i spróbował okre´sli´c czas. Południe jeszcze nie min˛eło, ale było tu˙z-tu˙z, o czym s´wiadczyły plamy cienia, w którym spoczywał. Le˙zał jeszcze chwil˛e, zgiawszy ˛ prawa˛ r˛ek˛e i przygladaj ˛ ac ˛ si˛e jej z bliska, szukajac ˛ symptomu s´wiadczacego ˛ o zaka˙zeniu lub powolnym działaniu jakiej´s silnej trucizny. Dło´n wcia˙ ˛z była ciemnoczerwona. Zły znak. „B˛ed˛e bił konia lewa˛ r˛eka” ˛ — pomy´slał. „Zawsze to co´s.” Potem zapadł w ciemno´sc´ i spał przez nast˛epne szesna´scie godzin, a szum Morza Zachodniego nieustannie wdzierał mu si˛e do uszu.
15
***
Kiedy si˛e obudził, morze kryło si˛e w mroku, lecz niebo na wschodzie leciutko ja´sniało. Nadchodził ranek. Rewolwerowiec usiadł i o mało nie poddał si˛e falom mdło´sci. Pochylił głow˛e i czekał. Nudno´sci min˛eły, a on spojrzał na swoja˛ dło´n. Oczywi´scie rana była zaka˙zona — s´wiadczyło o tym zaczerwienienie i opuchlizna obejmujaca ˛ cała˛ dło´n a˙z do nadgarstka. Tam si˛e ko´nczyła, ale ju˙z dostrzegł niewyra´zne zarysy czerwonych linii, które w ko´ncu dotra˛ do serca i zabija˛ go. Był spocony z goraczki. ˛ „Potrzebne mi lekarstwo” — pomy´slał. „Tyle z˙ e tu nie ma z˙ adnych lekarstw.” Czy˙zby dotarł tak daleko tylko po to, z˙ eby umrze´c? Na pewno nie. A gdyby nawet mimo swej determinacji miał zgina´ ˛c, to zginie w drodze do Wie˙zy. „Jak˙ze jeste´s niezwykły, rewolwerowcze!” — zachichotał w jego głowie człowiek w czerni. „Jaki niepokonany! Jakie romantyczny z ta˛ swoja˛ idiotyczna˛ obsesja!” ˛ — Pieprze ci˛e — wyrz˛eził i napił si˛e. Wody te˙z nie zostało mu du˙zo. Miał przed soba˛ całe morze i co mu z tego; woda, wsz˛edzie woda, ale ani kropelki do picia. Nic nie szkodzi. Zało˙zył pasy z amunicja˛ i zapiał ˛ je — ta czynno´sc´ trwała tak długo, z˙ e zanim sko´nczył, pierwsze słabe promienie s´witu rozja´sniły niebo, zapowiadajac ˛ dzie´n — a potem spróbował wsta´c. Wcale nie był pewien, czy mu si˛e uda. Lewa˛ r˛eka˛ przytrzymujac ˛ si˛e drzewa Jozuego, prawa˛ podniósł prawie pusty bukłak i przerzucił go przez rami˛e. Potem torb˛e. Kiedy si˛e wyprostował, znów poczuł si˛e słabo i pochylił głow˛e, cierpliwie czekajac. ˛ Doszedł do siebie. Idac ˛ chwiejnym, niepewnym krokiem człowieka w ostatnim stadium upojenia alkoholowego, rewolwerowiec z powrotem zszedł na pla˙ze˛ . Stanał, ˛ spogladaj ˛ ac ˛ na ciemny jak wino z je˙zyn ocean, a potem wyjał ˛ z torby reszt˛e suszonego mi˛esa. Zjadł połow˛e i tym razem zarówno podniebienie, jak i z˙ oładek ˛ znacznie ch˛etniej przyj˛eły posiłek. Odwrócił si˛e i zjadł reszt˛e, obserwujac ˛ sło´nce wychodzace ˛ zza gór, w których zginał ˛ Jake. w pierwszej chwili wydawało si˛e, z˙ e utkn˛eło mi˛edzy kłami nagich szczytów, ale zaraz uniosło si˛e ponad nie. Roland wystawił twarz ku sło´ncu, zamknał ˛ oczy i u´smiechnał ˛ si˛e. Sko´nczył mu si˛e zapas suszonego mi˛esa. Pomy´slał: „Bardzo dobrze. Jestem teraz człowiekiem bez z˙ ywno´sci, bez dwóch palców u r˛eki i jednego palucha u nogi. Jestem rewolwerowcem maja˛ cym naboje, które moga˛ nie wypali´c, i zaka˙zona˛ ran˛e po ugryzieniu potwora, natomiast nie mam z˙ adnych lekarstw. Wody wystarczy mi w najlepszym razie na
16
jeden dzie´n, a je´sli zbior˛e wszystkie siły, mo˙ze uda mi si˛e przej´sc´ kilkana´scie mil. Krótko mówiac, ˛ jestem na kraw˛edzi.” W która˛ stron˛e powinien pój´sc´ ? Przyszedł ze wschodu, a na zachód nie mógł ruszy´c, nie majac ˛ sił s´wi˛etego lub zbawcy. Tak wi˛ec pozostawała północ i południe. „Północ.” Taka˛ odpowied´z podsuwało mu serce. Nie pozostawiało z˙ adnej watpliwo´ ˛ sci. Na północ. Rewolwerowiec ruszył.
***
Szedł przez trzy godziny. Dwa razy upadł i za drugim razem nie wierzył, z˙ e jeszcze zdoła si˛e podnie´sc´ . Wtedy nadciagn˛ ˛ eła fala, dostatecznie blisko, by przypomniał sobie o broni i stanał ˛ na dr˙zacych ˛ jak galareta nogach, zanim zdał sobie z tego spraw˛e. Sadził, ˛ z˙ e przez te trzy godziny udało mu si˛e przej´sc´ mniej wi˛ecej cztery mile. Teraz sło´nce zaczynało grza´c, ale nie tak mocno, z˙ eby spowodowa´c łupanie w głowie i sprawi´c, z˙ e po twarzy spływał mu pot, tak samo jak wiejacy ˛ znad morza wietrzyk nie był dostatecznie silny, aby wywoła´c nagłe ataki dreszczy, pod wpływem których dostawał g˛esiej skórki i szcz˛ekał z˛ebami. „Goraczka, ˛ rewolwerowcze” — zachichotał człowiek w czerni. „To, co zostało w ranie, roznieciło po˙zar.” Czerwone linie infekcji były teraz lepiej widoczne: przesun˛eły si˛e od prawego przegubu do połowy przedramienia. Przeszedł jeszcze ponad mil˛e i wypił reszt˛e wody. Przywiazał ˛ bukłak do pasa, obok pierwszego. Krajobraz był monotonny i ponury. Morze po prawej, góry po lewej, a szary i usiany muszelkami piach pod podeszwami sfatygowanych butów. Nadciagaj ˛ ace ˛ i cofajace ˛ si˛e fale. Wypatrywał koszmarnych homarów, ale nie dostrzegł z˙ adnego. Maszerował znikad ˛ donikad, ˛ człowiek z innego czasu, który najwidoczniej dotarł do kresu nico´sci. Tu˙z przed południem znowu upadł i wiedział, z˙ e nie uda mu si˛e wsta´c. A wi˛ec to tutaj. To ju˙z koniec. . . po tym wszystkim. Zdołał utrzyma´c si˛e na czworakach i uniósł głow˛e. . . jak zamroczony bokser. Nieco dalej, mo˙ze o mil˛e lub trzy (trudno mu było oceni´c odległo´sc´ na tym bezkresnym pasie piachu i w goraczce, ˛ od której oczy wychodziły mu z orbit), zobaczył co´s nowego. Co´s stało na pla˙zy. Co to takiego? 17
(„trzy”) Niewa˙zne. („to liczba twojego przeznaczenia”). Rewolwerowiec jeszcze raz zdołał podnie´sc´ si˛e z ziemi. Wyrz˛eził co´s, jakie´s błaganie, które usłyszały tylko kra˙ ˛zace ˛ na niebie morskie ptaki („z jaka˛ przyjemno´scia˛ wydziobałyby mi oczy” — pomy´slał — „z jaka˛ przyjemno´scia˛ połkn˛ełyby takie smakowite kaski!”), ˛ i poszedł dalej, zataczajac ˛ si˛e jeszcze bardziej i zostawiajac ˛ za soba˛ przedziwnie kr˛ety, a czasem zap˛etlony s´lad. Nie odrywał wzroku od tego, co stało na pla˙zy. Kiedy włosy opadły mu na oczy, odgarnał ˛ kosmyk na bok. Wydawało si˛e, z˙ e wcale nie zbli˙za si˛e do tego czego´s. Sło´nce osiagn˛ ˛ eło swój najwy˙zszy punkt na nieboskłonie i pozostawało w nim o wiele za długo. Roland wyobraził sobie, z˙ e znów jest na pustyni, gdzie´s w pobli˙zu chaty ostatniego osadnika, („fasola, fasola, muzyczny przysmak, im wi˛ecej z˙ resz, tym cz˛es´ciej prykasz”) i ujrzał zajazd, gdzie chłopak („twój Izaak”) oczekiwał na jego przybycie. Kolana ugi˛eły si˛e pod nim, wyprostowały, ugi˛eły i znów wyprostowały. Gdy włosy ponownie opadły mu na oczy, nie fatygował si˛e ich odgarnianiem — ju˙z nie miał na to siły. Patrzac ˛ na ten obiekt, który teraz stanowił waski ˛ cie´n na tle gór, rewolwerowiec szedł dalej. Rozpoznał go mimo goraczki. ˛ Były to drzwi. Niecałe czterysta jardów od nich kolana znowu ugi˛eły si˛e pod Rolandem i tym razem nie zdołał ich wyprostowa´c. Upadł, uderzajac ˛ prawa˛ r˛eka˛ o ziarnisty piach i muszle, a kikuty palców zawyły, gdy p˛ekły s´wie˙ze strupy. Znowu zacz˛eły krwawi´c. Zaczał ˛ si˛e czołga´c. Pełznał, ˛ majac ˛ w uszach nieustanny szum nadciagaj ˛ acych ˛ i wycofujacych ˛ si˛e fal Morza Zachodniego. Podpierał si˛e łokciami i kolanami, pozostawiajac ˛ wgł˛ebienia w piasku, tu˙z za linia˛ przypływu, zaznaczona˛ przez schna˛ ce pasma brudnozielonego morszczynu. Podejrzewał, z˙ e wiatr wcia˙ ˛z wieje — na pewno, gdy˙z dreszcze wstrzasały ˛ całym jego ciałem — lecz jedyne podmuchy, jakie słyszał, dobywały si˛e z jego udr˛eczonych płuc. Drzwi były ju˙z bli˙zej. Bli˙zej. W ko´ncu, około trzeciej po południu tego okropnego dnia, gdy cie´n po lewej zaczał ˛ si˛e wydłu˙za´c, rewolwerowiec dotarł do nich. Przykucnał ˛ i spojrzał na nie znu˙zonym wzrokiem. Miały ponad sze´sc´ stóp wysoko´sci i wygladały ˛ na zrobione z twardego tekowego drewna, chocia˙z najbli˙zsze z takich drzew rosło co najmniej siedemset mil
18
stad. ˛ Klamka wydawała si˛e złota i ozdobiona filigranowym wzorem, który rozpoznał dopiero po chwili: u´smiechni˛ety pysk pawiana. W gałce, nad nia˛ i pod nia˛ nie było dziurki od klucza. Drzwi miały zawiasy, lecz nieprzymocowane do niczego — „a przynajmniej tak mi si˛e zdaje”, pomy´slał rewolwerowiec. „To zagadka, naprawd˛e cudowna zagadka, tylko jakie to ma znaczenie? Umierasz. Zbli˙zasz si˛e do rozwiazania ˛ swojej własnej tajemnicy — jedynej, jaka naprawd˛e ma znaczenie dla ka˙zdego m˛ez˙ czyzny i ka˙zdej kobiety.” Mimo wszystko wydawało si˛e, z˙ e ma to jakie´s znaczenie. Te drzwi. Znajdujace ˛ si˛e w miejscu, gdzie nie powinno ich by´c. Po prostu stały sobie na szarym piasku, dwadzie´scia stóp nad linia˛ wody, sprawiajac ˛ wra˙zenie odwiecznych jak morze i rzucajac ˛ sko´sny, skierowany na wschód cie´n w chylacym ˛ si˛e ju˙z ku zachodowi sło´ncu. Mniej wi˛ecej na dwóch trzecich ich wysoko´sci widniało słowo napisane czarnymi literami w j˛ezyku Wysokiej Mowy: ´ WIEZIE ˛ N „Op˛etał go demon. a imi˛e tego demona brzmi HEROINA.” Rewolwerowiec usłyszał głuchy, przeciagły ˛ d´zwi˛ek. z poczatku ˛ pomy´slał, z˙ e to wiatr lub odgłos zrodzony w jego rozgoraczkowanej ˛ głowie, lecz z ka˙zda˛ chwila˛ nabierał pewno´sci, z˙ e to d´zwi˛ek silników. . . dochodzacy ˛ zza tych drzwi. „Otwórz je. Nie sa˛ zamkni˛ete. Wiesz, z˙ e nie sa˛ zamkni˛ete.” Zamiast tego niezdarnie podniósł si˛e z ziemi, podszedł do drzwi i zajrzał za nie. Za nimi nie było niczego. Tylko ciemnoszary piach, ciagn ˛ acy ˛ si˛e jak okiem si˛egna´ ˛c. Tylko fale, muszle, linia przypływu oraz jego własne s´lady — wgł˛ebienia pozostawione przez buty i łokcie. Spojrzał jeszcze raz i szerzej otworzył oczy. Tutaj nie było drzwi, a jedynie ich cie´n. Zaczał ˛ wyciaga´ ˛ c prawa˛ r˛ek˛e — och, ona tak wolno przyzwyczajała si˛e do nowej roli, jaka˛ miała teraz odgrywa´c w jego z˙ yciu — po czym opu´scił ja˛ i podniósł lewa.˛ Pomacał na o´slep, szukajac ˛ twardej powierzchni. „Je´sli ja˛ wymacam, zastukam w powietrze” — pomy´slał. „To b˛edzie interesujace ˛ zaj˛ecie przed s´miercia!” ˛ Jego dło´n napotkała tylko powietrze, chocia˙z wyciagn ˛ ał ˛ ja˛ daleko poza miejsce, gdzie powinny by´c te drzwi — nawet niewidzialne. Nie było w co puka´c. I warkot silników — je´sli naprawd˛e był to ten d´zwi˛ek — te˙z ucichł. Teraz Roland słyszał jedynie wiatr, fale i cichy szum w swojej głowie. Powoli przeszedł 19
z powrotem na druga˛ stron˛e nieistniejacych ˛ drzwi, my´slac, ˛ z˙ e od poczatku ˛ były halucynacja˛ i. . . Stanał ˛ jak wryty. Zaledwie przed chwila˛ patrzył na zachód, na nieciekawy widok szarego, pofalowanego morza, gdy nagle w polu widzenia pojawiły si˛e drzwi. Zobaczył ich zamek, wygladaj ˛ acy ˛ równie˙z na złoty, ze sterczac ˛ a˛ zasuwa,˛ przypominajac ˛ a˛ krzepki metalowy j˛ezor. Roland odrobin˛e odwrócił głow˛e na północ i drzwi znikły. Odwrócił ja˛ z powrotem i znów tam były. Nie pojawiły si˛e — po prostu tam były. Obszedł je i stanał ˛ twarza˛ do nich, chwiejac ˛ si˛e. Mógłby obej´sc´ je i stana´ ˛c od strony morza, ale był przekonany, z˙ e wszystko si˛e powtórzy, tyle z˙ e tym razem on upadnie i nie wstanie. „Ciekawe, czy mógłbym przej´sc´ przez nie od strony nico´sci?” Och, miał wiele powodów do rozmy´sla´n, lecz prawda była prosta: oto na bezludnej pla˙zy znajdowały si˛e drzwi i miał tylko dwie mo˙zliwo´sci: otworzy´c je lub pozostawi´c zamkni˛ete. Rewolwerowiec z wisielczym humorem pomy´slał, z˙ e mo˙ze nie umrze tak szybko, jak si˛e spodziewał. Czy w przeciwnym razie bałby si˛e a˙z tak bardzo? Wyciagn ˛ ał ˛ lewa˛ r˛ek˛e i dotknał ˛ klamki. Nie zaskoczył go ani s´miertelny chłód metalu, ani ognisty z˙ ar cienkich, wyrytych tam runów. Obrócił klamk˛e. Kiedy pociagn ˛ ał ˛ za nia,˛ drzwi si˛e otworzyły. Była to ostatnia rzecz, jakiej mógł si˛e spodziewa´c. Spojrzał, zamarł, wydał pierwszy krzyk przera˙zenia w swoim dorosłym z˙ yciu i zatrzasnał ˛ drzwi. Nie było niczego, o co mogłyby trzasna´ ˛c, a mimo to zatrzasn˛eły si˛e z hukiem, a˙z morskie ptaki z wrzaskiem zerwały si˛e z głazów, na których przysiadły, aby go obserwowa´c.
***
Zobaczył ziemi˛e widziana˛ z jakiej´s niewiarygodnej wysoko´sci — chyba bardzo wielu mil. Ujrzał przesuwajace ˛ si˛e po niej cienie chmur przepływajacych ˛ niczym sny. Widział to, co mógłby widzie´c orzeł, gdyby zdołał wzbi´c si˛e trzykrotnie wy˙zej ni˙z najsilniejszy przedstawiciel jego gatunku. Przej´scie przez te drzwi oznaczało długi, wielominutowy upadek, zako´nczony uderzeniem, które wbije ciało gł˛eboko w ziemi˛e. „Nie, widziałe´s co´s wi˛ecej.” Zastanawiał si˛e nad tym, siedzac ˛ ogłupiały na piasku przed zamkni˛etymi drzwiami i trzymajac ˛ na podołku zraniona˛ r˛ek˛e. Zaka˙zenie wkrótce dotrze do serca, nie było co do tego watpliwo´ ˛ sci. W my´slach usłyszał głos Corta. 20
„Posłuchajcie mnie, robaki. Słuchajcie, jakby od tego zale˙zało wasze z˙ ycie, gdy˙z tak kiedy´s mo˙ze by´c. Nigdy nie widzi si˛e wszystkiego, co mo˙zna dostrzec. Jednym z powodów, dla których przysłali was do mnie, jest to, z˙ ebym pokazał wam wszystko, czego nie zauwa˙zacie — czego nie dostrzegacie, kiedy si˛e boicie, ˙ walczycie, uciekacie lub pieprzycie si˛e. Zaden człowiek nie widzi wszystkiego, na co patrzy, lecz zanim zostaniecie rewolwerowcami — a przynajmniej ci, którzy nie zgina˛ — zobaczycie jednym rzutem oka wi˛ecej ni˙z niektórzy ludzie przez całe z˙ ycie, a cz˛es´c´ tego, czego nie zauwa˙zycie od razu, dostrze˙zecie pó´zniej oczami pami˛eci — je´sli po˙zyjecie dostatecznie długo, z˙ eby sobie przypomnie´c. Bo ró˙znica mi˛edzy dostrzeganiem a przeoczeniem mo˙ze by´c ró˙znica˛ mi˛edzy z˙ yciem a s´miercia.” ˛ Widział ziemi˛e z tej ogromnej wysoko´sci (w jaki´s sposób bardziej niepokojac ˛ a˛ i zniekształcona˛ ni˙z wizja młodo´sci, która˛ ujrzał tu˙z przed zako´nczeniem swego starcia z człowiekiem w czerni, gdy˙z to, co zobaczył przez te drzwi, wcale nie było wizja). ˛ Z trudem zdołał si˛e skupi´c na tyle, by zauwa˙zy´c, z˙ e ziemia, na która˛ patrzył, nie była pustynia˛ ani morzem, lecz jakim´s niewiarygodnie zielonym miejscem, usianym taflami wody, które nasuwały my´sl o bagnach, ale. . . „Z trudem zdołałe´s si˛e skupi´c”, przedrze´zniał go jadowity głos Corta. „Widziałe´s wi˛ecej!” Tak. Zobaczył biel. Białe kraw˛edzie. „Brawo, Rolandzie!” — wykrzyknał ˛ Cort w jego my´slach i Roland prawie poczuł klepniecie twardej, pokrytej odciskami dłoni. Skrzywił si˛e. Spogladał ˛ przez okno. Rewolwerowiec z trudem wstał, wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e, poczuł w dłoni chłód i gorace ˛ linie cienkich rytów. Ponownie otworzył drzwi.
***
Widok, którego oczekiwał — ten obraz ziemi widzianej z jakiej´s potwornej, niewyobra˙zalnej wysoko´sci — znikł. Roland spogladał ˛ na słowa, których nie rozumiał. a przecie˙z był tego bliski. Wygladały ˛ jak powykr˛ecane Wielkie Znaki. . . Nad słowami znajdował si˛e obrazek jakiego´s pojazdu, nie konnego, lecz poruszanego siła˛ silnika; podobno było ich mnóstwo, zanim ten s´wiat poszedł naprzód. Nagle rewolwerowiec przypomniał sobie to, co mówił mu zahipnotyzowany Jake w zaje´zdzie. Ten pojazd ze stojac ˛ a˛ obok roze´smiana˛ kobieta˛ w futrzanej etoli mógł by´c 21
wła´snie tym, który przejechał Jake’a w tamtym obcym s´wiecie. „To jest tamten s´wiat” — pomy´slał rewolwerowiec. Nagle widok. . . Nie zmienił si˛e, lecz „przesunał”. ˛ Rewolwerowiec zachwiał si˛e, walczac ˛ z zawrotem głowy i mdło´sciami. Słowa i obraz opadły ni˙zej i ujrzał przej´scie z dwoma rz˛edami foteli po obu stronach. Niektóre były puste, lecz na wi˛ekszo´sci siedzieli ludzie ubrani w dziwne stroje. Zapewne były to garnitury, ale jeszcze nigdy takich nie widział. Ozdoby, jakie nosili na szyjach, mogły by´c szarfami lub krawatami, lecz takich te˙z nigdy przedtem nie widział, a ponadto, o ile mógł stwierdzi´c, z˙ aden z nich nie był uzbrojony. Rewolwerowiec nie dostrzegł ani jednego sztyletu, ani miecza, nie mówiac ˛ o rewolwerze. Có˙z to za ufne stado owiec? Niektórzy czytali z arkuszy papieru, pokrytych drobnymi literami — przerywanymi tu i ówdzie przez obrazki — podczas gdy inni pisali co´s po nich piórami, które widział po raz pierwszy w z˙ yciu. Te pióra jednak nie miały dla niego znaczenia. w przeci˙ w s´wiecie, w którym papier był równie cenny jak złoto. wie´nstwie do papieru. Zył Jeszcze nigdy nie widział tyle papieru. Od czasu do czasu jeden z siedzacych ˛ tam m˛ez˙ czyzn wydzierał kartk˛e z z˙ ółtego notatnika, który trzymał na kolanach, i miał ˛ ja˛ w kul˛e, chocia˙z zapisał zaledwie połow˛e jednej strony, a druga pozostała pusta. Nawet w swoim kiepskim stanie rewolwerowiec poczuł dreszcz zgrozy i oburzenia na widok tak potwornego marnotrawstwa. Dalej znajdowała si˛e uko´sna biała s´ciana z rz˛edem okien. Niektóre z nich były zasłoni˛ete dziwnymi zasłonkami, przez inne było wida´c bł˛ekitne niebo. Nagle w drzwiach pojawiła si˛e kobieta ubrana w strój wygladaj ˛ acy ˛ jak uniform, który wzbudził jeszcze wi˛eksze zdumienie Rolanda. Ten mundurek był jasno-czerwony i w jego skład wchodziły „spodnie”. Rewolwerowiec dostrzegł miejsce, w którym nogi kobiety przechodziły w krocze. Czego´s takiego równie˙z jeszcze nigdy nie widział u nierozebranej kobiety. Podeszła tak blisko drzwi, z˙ e wydawało mu si˛e, z˙ e zaraz przez nie przejdzie. Gwałtownie si˛e cofnał, ˛ ale na szcz˛es´cie nie upadł. Spojrzała na niego z wystudiowana˛ troska˛ osoby, która ma słu˙zy´c, a jednocze´snie jest pania˛ swego losu. To nie interesowało rewolwerowca. Natomiast zaciekawiło go, z˙ e wyraz jej twarzy wcale si˛e nie zmienił. Nie tego nale˙zało oczekiwa´c po kobiecie — a wła´sciwie po ka˙zdym, kto ujrzał brudnego, chwiejacego ˛ si˛e, wyczerpanego m˛ez˙ czyzn˛e z rewolwerami na biodrach, z prawa˛ dłonia˛ owini˛eta˛ zakrwawiona˛ szmata,˛ w d˙zinsach wygladaj ˛ acych ˛ tak, jakby kto´s skrócił je piła.˛ — Chciałby pan. . . ? — spytała kobieta w czerwieni. Powiedziała co´s wi˛ecej, ale rewolwerowiec tego nie zrozumiał. „Jedzenie lub picie”, pomy´slał. Ten czerwony materiał nie był bawełna.˛ Jedwab? Troch˛e podobny do jedwabiu, ale. . . — D˙zin — usłyszał głos i zrozumiał go. Nagle zrozumiał znacznie wi˛ecej. 22
Nie widział drzwi. To były oczy. Chocia˙z wydawało si˛e to szale´nstwem, dostrzegał cz˛es´c´ powozu, który sunał ˛ po niebie. Spogladał ˛ czyimi´s oczami. „Czyimi?” Przecie˙z dobrze wiedział. Patrzył oczami wi˛ez´ nia.
Rozdział drugi Eddie Dean
Jak gdyby potwierdzajac ˛ t˛e my´sl, jakkolwiek szalona,˛ wszystko, co rewolwerowiec widział przez te niby-drzwi, nagle si˛e uniosło i przechyliło na bok. Widok si˛e zmienił (znów ten zawrót głowy, jakby stał nieruchomo na ruchomej platformie, która˛ niewidzialne r˛ece poruszaja˛ na wszystkie strony) i przej´scie zacz˛eło przepływa´c poza kraw˛edzie drzwi. Ujrzał miejsce, w którym stało kilka kobiet odzianych w takie same czerwone uniformy. Było tam mnóstwo stalowych rzeczy, i mimo bólu oraz zm˛eczenia zapragnał, ˛ by obraz znieruchomiał, pozwalajac ˛ mu przyjrze´c si˛e tym przedmiotom — najwyra´zniej jakim´s urzadzeniom. ˛ Jedno z nich wygladało ˛ jak piekarnik. Pierwsza umundurowana kobieta wła´snie napełniała szklaneczk˛e d˙zinem, którego za˙zadał ˛ głos. Nalewała go z bardzo małej buteleczki. Szklanej. Naczynie, do którego go wlewała, wygladało ˛ równie˙z jak szklane, ale rewolwerowiec zauwa˙zył, z˙ e nie było ze szkła. Widok za drzwiami przesunał ˛ si˛e, zanim Roland zda˙ ˛zył zobaczy´c co´s wi˛ecej. Po kolejnym z tych op˛eta´nczych przechyłów ujrzał metalowe drzwi. Miały owalny kształt i pod´swietlony znak na s´rodku. WOLNA — głosił napis. Obraz przesunał ˛ si˛e nieco w dół. Dło´n pojawiła si˛e z prawej strony drzwi, przez które spogladał ˛ rewolwerowiec, i chwyciła klamk˛e tych, na które patrzył. Zobaczył mankiet niebieskiej koszuli, lekko podciagni˛ ˛ ety i odsłaniajacy ˛ czarne włoski. Długie palce. Na jednym z nich pier´scie´n ozdobiony kamieniem, który mógł by´c rubinem, krwawnikiem albo bezwarto´sciowym szkiełkiem. Rewolwerowiec podejrzewał, z˙ e w gr˛e wchodzi ta ostatnia mo˙zliwo´sc´ : klejnot był zbyt du˙zy i zbyt wulgarny, aby mógł by´c prawdziwy. Metalowe drzwi otworzyły si˛e i zobaczył najdziwniejsza˛ wygódk˛e, jaka˛ kiedykolwiek widział. Była cała z metalu. Kraw˛edzie metalowych drzwi znalazły si˛e poza kraw˛edziami drzwi na pla˙zy. Rewolwerowiec usłyszał, jak si˛e otwieraja˛ i zamykaja.˛ Oszcz˛edzono mu nast˛epnego chwiejnego obrotu, wi˛ec doszedł do wniosku, z˙ e człowiek, którego oczami patrzył, si˛egnał ˛ za siebie, z˙ eby zamkna´ ˛c zatrzask. 24
Potem widok znów si˛e obrócił — niecałkowicie, ale o pół obrotu — i zobaczył lustro, a w nim twarz, która˛ ju˙z kiedy´s widział. . . na karcie tarota. Te same czarne oczy i strzecha ciemnych włosów. Twarz spokojna, lecz blada, a w oczach — którymi teraz widział ich odbicie — Roland ujrzał przera˙zenie gn˛ebionej przez pawiana istoty z karty tarota. M˛ez˙ czyzna dygotał. „On te˙z jest chory.” Potem przypomniał sobie Norta, trawo˙zera z Tuli. Pomy´slał o Wyroczni. „Op˛etał go demon.” Rewolwerowiec nagle pomy´slał, z˙ e mo˙ze jednak wie, czym jest HEROINA: czym´s w rodzaju diabelskiego ziela. „Troch˛e denerwujace, ˛ prawda?” Bez namysłu, ze zdecydowaniem, które czyniło go ostatnim z nich, a przynajmniej pozwoliło maszerowa´c dalej i dalej długo po tym, jak Cuthbert i inni zgin˛eli albo zrezygnowali, popełnili samobójstwo, zostali zdradzeni lub po prostu odrzucili ide˛e Wie˙zy, rewolwerowiec przeszedł przez drzwi z tym samym prostodusznym i oboj˛etnym zdecydowaniem, które przeprowadziło go przez pustyni˛e oraz wiodło przez wszystkie poprzednie lata, s´ladem człowieka w czerni.
***
Eddie zamówił d˙zin z tonikiem. Przej´scie przez nowojorska˛ odpraw˛e celna,˛ b˛edac ˛ na cyku, mogło nie by´c najlepszym pomysłem, wiedział przecie˙z, z˙ e je´sli zacznie, to nie potrafi przesta´c, ale musiał co´s łykna´ ˛c. „Je˙zeli trzeba zjecha´c, a nie mo˙zesz znale´zc´ windy” — powiedział mu kiedy´s Henry — „musisz to zrobi´c w jaki´s inny sposób. Nawet na miotle.” Kiedy ju˙z zamówił i stewardesa odeszła, poczuł, z˙ e zbiera mu si˛e na wymioty. Nie czuł si˛e tak, z˙ eby na pewno miał zwymiotowa´c, ale lepiej by´c przezornym. Przej´scie przez komor˛e celna˛ z jednofuntowa˛ paczka˛ kokainy pod ka˙zda˛ pacha˛ i oddechem cuchnacym ˛ d˙zinem to ryzyko, lecz przej´scie przez komor˛e celna˛ z wymiocinami zasychajacymi ˛ na spodniach to katastrofa. Lepiej si˛e zabezpieczy´c. Te nudno´sci pewnie mina,˛ jak zwykle, lepiej jednak dmucha´c na zimne. Problem polegał na tym, z˙ e próbował odstawi´c. Próbował, ale nie odstawił. Kolejne prorocze słowa wielkiego m˛edrca i wybitnego c´ puna. . . Henry’ego Deana. Siedzieli na balkonie apartamentu w Regency Tower, jeszcze nie podrzemujac, ˛ ale powoli zapadajac ˛ w drzemk˛e, grzejac ˛ twarze w sło´ncu i przyjemnie odlatu25
jac. ˛ . . w tamtych dobrych czasach, kiedy Eddie dopiero zaczynał wacha´ ˛ c, a Henry jeszcze nie dawał sobie w z˙ ył˛e. „Wszyscy mówia,˛ z˙ e odstawia” ˛ — stwierdził Henry — „ale zanim to zrobisz, najpierw musisz spróbowa´c odstawi´c.” Eddie, za´cpany po uszy, zarechotał jak szaleniec, poniewa˙z doskonale wiedział, o czym mówił Henry, a jednak Henry nawet si˛e nie u´smiechnał. ˛ „Pod pewnymi wzgl˛edami próba odstawienia jest gorsza ni˙z odstawienie” — rzekł. „Kiedy zupełnie odstawisz, to przynajmniej wiesz, z˙ e b˛edziesz rzygał, wiesz, z˙ e b˛edziesz dygotał, wiesz, z˙ e b˛edziesz si˛e pocił, a˙z wyda ci si˛e, z˙ e toniesz we własnym pocie. Natomiast próba odstawienia to przekle´nstwo oczekiwania.” Eddie pami˛etał, z˙ e zapytał Henry’ego o to, jak nazwa´c narkomanów (którymi oni nigdy si˛e nie stana,˛ co obaj stanowczo twierdzili w tych ginacych ˛ w mroku niepami˛eci dniach przed szesnastoma miesiacami) ˛ dajacych ˛ sobie złoty strzał. „Ci po prostu ida˛ w odstawk˛e” — odparł bez wahania Henry i zrobił zdziwiona˛ min˛e, jak kto´s, kto powiedział co´s zabawniejszego, ni˙z zamierzał, i spojrzeli po sobie, a potem obaj rykn˛eli s´miechem i u´sciskali si˛e. Ida˛ w odstawk˛e, bardzo s´mieszne, ale teraz ju˙z nie. Eddie poszedł przej´sciem na dziób. Mijajac ˛ kuchni˛e, sprawdził napis — WOLNA — i otworzył drzwi. „Hej, Henry, wielki m˛edrcze i wybitny bracie c´ punie, skoro ju˙z zeszli´smy na ten temat, czy chcesz usłysze´c moja˛ definicj˛e wpadki? To wtedy, kiedy celnik na lotnisku Kennedy’ego uzna, z˙ e wygladasz ˛ podejrzanie. . . albo trafisz akurat na dzie´n, gdy zamiast urz˛ednika maja˛ tam te psy z nosami godnymi doktoratu, a one wszystkie zaczna˛ szczeka´c i sika´c na podłog˛e i to wła´snie ciebie usiłuja˛ dopa´sc´ , szarpiac ˛ si˛e w kolczatkach, a kiedy celnicy przetrzasn ˛ a˛ ci cały baga˙z, zabieraja˛ ci˛e do pokoiku obok i pytaja,˛ czy zechciałby´s zdja´ ˛c koszul˛e, ty za´s mówisz: pewnie, z˙ e mam co´s przeciwko temu, bo przezi˛ebiłem si˛e troch˛e na Bahamach, a klimatyzacja tutaj jest właczona ˛ na pełna˛ moc i boj˛e si˛e, z˙ e mog˛e dosta´c zapalenia płuc, a oni na to: ach tak, czy zawsze pan si˛e tak poci przy klimatyzatorze właczonym ˛ na pełna˛ moc, panie Dean, ach tak, dobrze, do diabła z uprzejmo´sciami, zrób pan to zaraz, a ty to robisz, i wtedy mówia,˛ by´s lepiej zdjał ˛ te˙z podkoszulek, bo wygladasz, ˛ jakby´s miał jakie´s problemy ze zdrowiem, kole´s, te wybrzuszenia pod twoimi pachami przypominaja˛ guzy nowotworowe albo co´s w tym rodzaju, a tobie ju˙z nie chce si˛e mówi´c, tak jak rozgrywajacy ˛ nawet nie próbuje goni´c za piłka,˛ kiedy zostaje uderzona w pewien sposób, a jedynie odwraca si˛e i patrzy, jak ona leci, bo stało si˛e i trudno, wi˛ec zdejmujesz podkoszulek i, hej, patrzcie no, masz szcz˛es´cie, dzieciaku, to nie nowotwór, chyba z˙ e mówimy o naro´sli na zdrowym ciele społecze´nstwa. . . ha, ha, ha, to raczej wyglada ˛ na dwa woreczki przyklejone ta´sma˛ izolacyjna,˛ a przy okazji, synu, nie przejmuj si˛e tym zapachem. . . to tylko ty wpadłe´s jak s´liwka w kompot.” ´ Si˛egnał ˛ za plecy i pociagn ˛ ał ˛ zasuwk˛e. Swiatła nad głowa˛ poja´sniały. Warkot 26
silników przeszedł w cichy pomruk. Odwrócił si˛e do lustra, chcac ˛ zobaczy´c, jak kiepsko wyglada, ˛ i nagle doznał strasznego, nieodpartego uczucia, z˙ e jest obserwowany. „Hej, daj spokój, sko´ncz z tym” — pomy´slał niespokojnie. „Podobno jeste´s najnormalniejszym facetem pod sło´ncem. To dlatego ci˛e wysłali. Dlatego. . . ” A jednak wydało mu si˛e, z˙ e z lustra patrza˛ nie jego własne oczy. . . nie orzechowe, a mo˙ze prawie zielone oczy Eddiego Deana, oczy, które złamały tyle serc i rozkładały przed nim tyle nóg przez kilka ostatnich lat jego dwudziestojednoletniego z˙ ycia. . . nie jego oczy, ale jakiej´s obcej osoby. Nie jakiekolwiek orzechowe, lecz niebieskie niczym wyblakłe lewisy. Chłodne, uwa˙zne, niespodziewanie skupione. Oczy snajpera. Ujrzał w nich odbicie — bardzo wyra´zne — mewy nurkujacej ˛ w załamujac ˛ a˛ si˛e fal˛e i porywajacej ˛ co´s z wody. Zda˙ ˛zył pomy´sle´c „na miło´sc´ boska,˛ co to z gówno?”, zanim uzmysłowił sobie, z˙ e mu nie przejdzie i jednak zaraz zwymiotuje. W nast˛epnym ułamku sekundy, przez jaki wcia˙ ˛z spogladał ˛ w lustro, te niebieskie oczy znikn˛eły. . . lecz zanim si˛e to stało, nagle doznał wra˙zenia, z˙ e stał si˛e podwójna˛ osoba˛ — został op˛etany, tak jak ta dziewczynka w „Egzorcy´scie”. Wyra´znie czuł czyj´s umysł w swojej ja´zni i słyszał my´sl, która nie była jego my´sla,˛ lecz bardziej przypominała głos z radia: „Przeszedłem. Jestem w podniebnym powozie.” I jeszcze co´s, czego Eddie nie słyszał. Był zbyt zaj˛ety, starajac ˛ si˛e jak najciszej wymiotowa´c do umywalki. Kiedy sko´nczył, zanim otarł usta, wydarzyło si˛e co´s, co jeszcze nigdy mu si˛e nie przytrafiło. Przez jedna˛ przera˙zajac ˛ a˛ chwil˛e nie było nic. . . a jedynie pustka. Jakby kto´s starannie i całkowicie wymazał jaki´s wiersz gazetowej kolumny. „Co to jest?” — pomy´slał bezradnie Eddie. „Do diabła, co to za gówno?” Potem znów musiał zwymiotowa´c, i mo˙ze dobrze, bo cokolwiek mo˙zna sadzi´ ˛ c o wymiotowaniu, ma ono przynajmniej jedna˛ zalet˛e: dopóki to robisz, nie my´slisz o niczym innym.
***
„Przeszedłem. Jestem w podniebnym powozie” — pomy´slał rewolwerowiec, a w chwil˛e pó´zniej: „On widzi mnie w lustrze.” Roland wycofał si˛e — nie odszedł, ale wycofał si˛e, jak dziecko umykajace ˛ w najdalszy kat ˛ bardzo długiego pokoju. Znajdował si˛e we wn˛etrzu podniebnego powozu, a tak˙ze w człowieku, który nie był nim — rewolwerowcem. We wn˛e27
trzu wi˛ez´ nia. W pierwszej chwili, kiedy znalazł si˛e bli˙zej przodu (bo tylko tak potrafił to opisa´c), prawie stał si˛e tym m˛ez˙ czyzna.˛ Czuł jego złe samopoczucie, jakikolwiek był tego powód, a tak˙ze wyczuwał, z˙ e ten człowiek zaraz zwymiotuje. Roland zrozumiał, z˙ e w razie potrzeby mo˙ze zapanowa´c nad tym ciałem. Odczuwałby jego ból, byłby dr˛eczony przez t˛e demoniczna˛ małp˛e, która gn˛ebiła nieznajomego, ale w razie potrzeby mógł to zrobi´c. Albo zosta´c tutaj, niezauwa˙zony. Kiedy wi˛ez´ niowi przeszły mdło´sci, rewolwerowiec skoczył w przód — tym razem jak najdalej. Niezbyt pojmował t˛e niezwykła˛ sytuacj˛e, a działanie bez zrozumienia sytuacji oznacza pakowanie si˛e w najgorsze tarapaty, ale musiał pozna´c odpowiedzi na dwa pytania. . . i chciał je pozna´c tak rozpaczliwie, z˙ e ta potrzeba przezwyci˛ez˙ yła obaw˛e przed ewentualnymi konsekwencjami takiego post˛epowania. Czy te drzwi, którymi przedostał si˛e tutaj z własnego s´wiata, wcia˙ ˛z tam były? A je´sli tak, to czy jego cielesna powłoka wcia˙ ˛z le˙zała tam — nieprzytomna, porzucona, mo˙ze umierajaca ˛ lub ju˙z martwa, gdy jej s´wiadomo´sc´ przestała bezwiednie kierowa´c praca˛ płuc, serca i nerwów? Je˙zeli nawet jego ciało z˙ yło jeszcze, nie wytrzyma dłu˙zej ni˙z do nadej´scia nocy. Wtedy homarokoszmary przyjda˛ zadawa´c swe pytania i szuka´c po˙zywienia. Obejrzał si˛e za siebie, szybko odwróciwszy głow˛e, która przez moment była jego głowa.˛ Drzwi były tam, za jego plecami. Stały otworem, ukazujac ˛ jego własny s´wiat, majac ˛ zawiasy zamocowane do stalowej framugi dziwacznej wygódki i tak, lez˙ ał tam on, Roland, ostatni krzy˙zowiec, spoczywajac ˛ na boku, przyciskajac ˛ do brzucha owiazan ˛ a˛ prawa˛ dło´n. „Oddycham” — pomy´slał. Musz˛e tam wróci´c i podnie´sc´ si˛e. „Tylko najpierw musz˛e co´s zrobi´c. Musz˛e. . . ” Uwolnił umysł wi˛ez´ nia i wycofał si˛e, obserwujac, ˛ sprawdzajac, ˛ czy tamten wie o jego obecno´sci, czy nie.
***
Kiedy przestał wymiotowa´c, Eddie pozostał pochylony nad umywalka˛ i nie otworzył oczu. „Na chwil˛e urwał mi si˛e film. Nie wiem dlaczego. Czy obejrzałem si˛e?” Po omacku odnalazł kran i pu´scił zimna˛ wod˛e. Wcia˙ ˛z nie otwierajac ˛ oczu, obmył sobie policzki i czoło. Poniewa˙z nie mógł ju˙z dłu˙zej zwleka´c, ponownie spojrzał w lustro. 28
Popatrzyły na niego jego własne oczy. Nie słyszał w głowie z˙ adnych obcych głosów. Nie miał wra˙zenia, z˙ e jest obserwowany. „To tylko chwilowa utrata s´wiadomo´sci, Eddie” — powiedział mu wielki m˛edrzec i wybitny c´ pun. „Co´s takiego cz˛esto si˛e zdarza tym, którzy sa˛ na głodzie.” Eddie spojrzał na zegarek. Półtorej godziny do Nowego Jorku. Samolot miał wyladowa´ ˛ c o 4:05 czasu wschodnioameryka´nskiego, lecz tak naprawd˛e b˛edzie to samo południe. Czas rozgrywki. Wrócił na swoje miejsce. Jego drink stał na tacy. Upił dwa łyki i stewardesa podeszła do niego, by zapyta´c, czy mo˙ze słu˙zy´c mu czym´s jeszcze. Otworzył usta, z˙ eby zaprzeczy´c. . . i wtedy znowu na chwil˛e urwał mu si˛e film.
***
— Chciałbym co´s zje´sc´ , je´sli mo˙zna — powiedział rewolwerowiec ustami Eddiego Deana. — Podamy gorace ˛ przekaski ˛ w. . . — Naprawd˛e umieram z głodu — powiedział absolutnie szczerze rewolwerowiec. — Cokolwiek, nawet pajd˛e. . . — Pajd˛e? — zmarszczyła drzwi umundurowana kobieta i rewolwerowiec pospiesznie zajrzał do umysłu wi˛ez´ nia. „Kanapka. . . ” — to słowo było tak odległym poj˛eciem, jak szum morza w muszli. — Nawet kanapk˛e — poprawił si˛e. Umundurowana kobieta spojrzała na niego niepewnie. — Có˙z. . . mam troch˛e konserwy rybnej z tu´nczyka. . . ˙ — Byłoby s´wietnie — rzekł, chocia˙z nigdy nie słyszał o takiej rybie. Zebracy nie maja˛ wyboru. — Jest pan troch˛e blady — powiedziała umundurowana. — My´slałam, z˙ e to choroba lokomocyjna. — To z głodu. Obdarzyła go profesjonalnym u´smiechem. — Zobacz˛e, co uda mi si˛e zw˛edzi´c. „B˛edzie ja˛ w˛edzi´c?” — pomy´slał oszołomiony rewolwerowiec. W jego s´wiecie to słowo miało tylko taki sens. Niewa˙zne, dostanie jedzenie. Nie miał poj˛ecia, jak zdoła je przenie´sc´ z powrotem przez drzwi do ciała, które tak bardzo go potrzebowało, ale nie wszystko naraz, nie wszystko naraz. „W˛edzi´c” — pomy´slał, a Eddie Dean pokr˛ecił głowa,˛ jakby z niedowierzaniem. 29
Wtedy rewolwerowiec znowu si˛e wycofał.
***
„Nerwy” — zapewnił go wielki m˛edrzec i wybitny c´ pun. „To tylko nerwy. Wszystko to rezultat odstawienia, braciszku.” Je´sli jednak były to nerwy, to dlaczego czuł te ogarniajac ˛ a˛ go senno´sc´ — przedziwna,˛ gdy˙z powinien odczuwa´c sw˛edzenie, mrowienie, ch˛ec´ wiercenia si˛e i drapania, poprzedzajac ˛ a˛ dreszcze, a je˙zeli nie były to objawy głodu, opisywane przez Henry’ego jako „odstawienie”, pozostawał jeszcze fakt, z˙ e wła´snie usiłował przemyci´c na terytorium Stanów Zjednoczonych dwa funty kokainy, co było przest˛epstwem podlegajacym ˛ karze co najmniej dziesi˛eciu lat wi˛ezienia federalnego, i nieoczekiwanie chwilami tracił s´wiadomo´sc´ . I to uczucie senno´sci. Ponownie upił łyk d˙zinu i zamknał ˛ oczy. „Dlaczego straciłe´s przytomno´sc´ ?” „Nie straciłem, inaczej pobiegłaby po sprz˛et reanimacyjny, jaki maja˛ w kabinie.” „No, to powiedzmy, z˙ e urwał ci si˛e film. Tak czy inaczej, jest kiepsko. Nigdy przedtem nie traciłe´s w ten sposób s´wiadomo´sci. Przysypiałe´s, owszem, ale nigdy nie urywał ci si˛e film.” Co´s dziwnego stało si˛e te˙z z jego prawa˛ r˛eka.˛ Zdawała si˛e lekko pulsowa´c, ˙ jakby tłukł w nia˛ młotkiem. Poruszył palcami, nie otwierajac ˛ oczu. Zadnego bó˙ lu. Ani pulsowania. Zadnych niebieskich oczu snajpera. Co do tych chwilowych amnezji, to jedynie objawy głodu, połaczone ˛ z tym, co wielki m˛edrzec i wybitny et cetera niewatpliwie ˛ nazwałby przemytniczym bluesem. „Mimo to zaraz zasn˛e” — pomy´slał. „I co ty na to?” Twarz Henry’ego unosiła si˛e przed nim jak zerwany z uwi˛ezi balon. „Nie martw si˛e” — mówił Henry. „Nic ci nie b˛edzie, braciszku. Dolecisz do Nassau, zameldujesz si˛e w Aquinas, a tam w piatek ˛ wieczorem przyjdzie pewien człowiek. Jeden z tych porzadnych ˛ facetów. On ci pomo˙ze, zostawi ci do´sc´ towaru, z˙ eby´s przetrwał weekend. W niedziel˛e wieczorem przyniesie kok˛e, a ty dasz mu klucz do skrytki w przechowalni baga˙zu. W poniedziałek rano wykonasz wszystko zgodnie z planem, tak jak powiedział Balazar. Ten facet zrobi swoje — wie, jak to ma by´c załatwione. W poniedziałek w południe odlecisz, a z taka˛ uczciwa˛ twarza˛ jak twoja przemkniesz przez cło niczym wietrzyk i zanim zajdzie sło´nce, b˛edziemy jedli stek u Sparksa. To b˛edzie niczym wietrzyk, braciszku, tylko chłodny wiaterek.” 30
Tymczasem ten wietrzyk okazał si˛e do´sc´ goracy. ˛ Problem z nim i Henrym polegał na tym, z˙ e byli jak Charlie Brown i Lucy. Ró˙znica˛ było wyłacznie ˛ to, z˙ e Henry od czasu do czasu podawał mu piłk˛e, tak z˙ eby Eddie mógł ja˛ kopna´ ˛c — niezbyt cz˛esto, ale czasem. Eddie nawet doszedł do wniosku — podczas jednego ze swych heroinowych odlotów — z˙ e powinien napisa´c list do Charlesa Schultza. Szanowny Panie Schultz — napisałby. „Popełnia pan bład, ˛ ka˙zac ˛ Lucy w ostatniej chwili strzeli´c bramk˛e. Od czasu do czasu powinna da´c pogra´c Charliemu. Nie tak, z˙ eby mógł to przewidzie´c, rozumie pan. Niech czasem da mu kopna´ ˛c trzy, nawet cztery razy pod rzad, ˛ potem nic przez miesiac, ˛ pó´zniej raz, znów nic przez trzy lub cztery dni, a potem. . . no, wie pan, o co chodzi. To naprawd˛e podrajcowałoby chłopaka, czy˙z nie?” Eddie wiedział, z˙ e to naprawd˛e podrajcowałoby chłopaka. Wiedział to z do´swiadczenia. „Jeden z tych porzadnych ˛ facetów” — powiedział Henry, ale go´sc´ , który si˛e pojawił, miał chorobliwie z˙ ółta˛ cer˛e, angielski akcent, cienki wasik, ˛ który wygla˛ dał jak z czarnego kryminału z lat czterdziestych, oraz po˙zółkłe z˛eby, pochylone do wewnatrz, ˛ niczym szcz˛eki bardzo starego potrzasku na zwierzyn˛e. Ma pan klucz, senior? — zapytał, tylko z˙ e akcent ekskluzywnej angielskiej szkoły sprawił, z˙ e zabrzmiało to jak wyra˙zenie, jakim okre´slało si˛e ostatni rok sp˛edzony w liceum. — Klucz jest w bezpiecznym miejscu — odparł Eddie — je´sli to ma pan na my´sli. — Zatem niech mi go pan da. — Nie tak miało by´c. Miałem dosta´c od pana co´s, co pozwoli mi przetrwa´c weekend. W niedziel˛e wieczorem ma mi pan co´s przynie´sc´ . Wtedy dam panu klucz. W poniedziałek pojedzie pan do miasta i wykorzysta klucz, z˙ eby załatwi´c co´s innego. Nie wiem co, bo to nie mój interes. Nagle w dłoni z˙ ółtoskórego pojawił si˛e mały i płaski, połyskujacy ˛ stala˛ automatyczny pistolet. — Dlaczego po prostu mi go pan nie da, senior. To oszcz˛edzi nam czasu i trudu, a panu uratuje z˙ ycie. ´ Cpun czy nie, Eddie Dean nie dawał si˛e łatwo zastraszy´c. Henry wiedział o tym, a co wa˙zniejsze, Balazar tak˙ze. Dlatego go wysłali. Wi˛ekszo´sc´ my´slała, z˙ e pojechał, poniewa˙z wsiakł ˛ po same uszy. On o tym wiedział, Henry wiedział i Balazar te˙z. Lecz tylko on i Henry wiedzieli, z˙ e pojechałby nawet wtedy, gdyby był czysty jak kryształ. Dla Henry’ego. Balazar nie był a˙z taki domy´slny, ale pieprzy´c Balazara. — Dlaczego tego nie odło˙zysz, ty mały s´mieciu? — zapytał Eddie. — a moz˙ e chcesz, z˙ eby Balazar przysłał tu kogo´s, kto zardzewiałym no˙zem wydłubie ci oczy?
31
˙ Zółtoskóry u´smiechnał ˛ si˛e. Pistolet znikł jak za dotkni˛eciem czarodziejskiej ró˙zd˙zki, a na jego miejscu pojawiła si˛e mała koperta. Wr˛eczył ja˛ Eddiemu. — To był tylko taki z˙ arcik, no, wie pan. — Skoro tak twierdzisz. — Zobaczymy si˛e w niedziel˛e wieczorem. Odwrócił si˛e do drzwi. — My´sl˛e, z˙ e powiniene´s zaczeka´c. ˙ Zółtoskóry obejrzał si˛e, unoszac ˛ brwi. — Przypuszcza pan, z˙ e nie odejd˛e, je´sli zechc˛e? — My´sl˛e, z˙ e je´sli pójdziesz, a to oka˙ze si˛e strasznym gównem, to jutro mnie tu nie b˛edzie, a wtedy ty wpadniesz w gówno. ˙ Zółtoskóry zawrócił z nadasan ˛ a˛ mina.˛ Usiadł w jedynym fotelu, jaki znajdował si˛e w pokoju, a Eddie otworzył kopert˛e i wysypał niewielka˛ ilo´sc´ brazowego ˛ proszku. Towar wygladał ˛ paskudnie. Eddie spojrzał na z˙ ółtoskórego. ˙ — Wiem, jak to wyglada. ˛ . . jak gówno, ale taka jego uroda — rzekł Zółtoskóry. — Jest w porzadku. ˛ Eddie wydarł kartk˛e z le˙zacego ˛ na biurku notesu i oddzielił nia˛ od kupki odrobin˛e brazowego ˛ proszku. Roztarł go w palcach, a potem dotknał ˛ podniebienia. w nast˛epnej chwili splunał ˛ do kosza na s´mieci. — Chcesz umrze´c? O to ci chodzi? Jeste´s samobójca? ˛ — Nie mam nic innego. ˙ Zółtoskóry nadasał ˛ si˛e jeszcze bardziej. — Mam na jutro zarezerwowane miejsce w samolocie — powiedział Eddie. ˙ Skłamał, ale nie wierzył, by Zółtoskóry był w stanie to sprawdzi´c. — Linia TWA. Zrobiłem to na własna˛ r˛ek˛e, w razie gdyby kontakt okazał si˛e takim popapra´ncem jak ty. Mnie nie zale˙zy. Tak nawet b˛edzie lepiej. Nie nadaj˛e si˛e do takiej roboty. ˙ Zółtoskóry siedział i przetrawiał te słowa. Eddie siedział i starał si˛e nie rusza´c. Miał ochot˛e co´s robi´c: chciał si˛e wierci´c i kr˛eci´c, podskakiwa´c i podrygiwa´c, iska´c si˛e i drapa´c i w ogóle wyj´sc´ z siebie. Czuł, z˙ e jego oczy same usiłuja˛ przesuna´ ˛c si˛e w kierunku kupki brazowego ˛ proszku, chocia˙z dobrze wiedział, z˙ e to trucizna. Ostatnio brał o dziesiatej ˛ rano. Od tego czasu min˛eło tyle˙z godzin. Gdyby jednak ˙ spróbował tych rzeczy, sytuacja by si˛e zmieniła. Zółtoskóry robił co´s wi˛ecej ni˙z tylko przetrawiał jego słowa: usiłował rozgry´zc´ Eddiego. — Mo˙ze uda mi si˛e co´s znale´zc´ — powiedział w ko´ncu. — No, to na co czekasz? — odparł Eddie. — Tylko przyjd´z do jedenastej. Potem zgasz˛e s´wiatło i powiesz˛e na klamce wywieszk˛e „Nie przeszkadza´c”, a je´sli usłysz˛e pukanie do drzwi, zadzwoni˛e do recepcji, z˙ e kto´s mnie niepokoi i poprosz˛e o przysłanie faceta z ochrony. — Jeste´s pierdoła — stwierdził z˙ ółtoskóry ze swoim nienagannym brytyjskim akcentem.
32
— Nie — odparł Eddie. — My´slałe´s, z˙ e spotkasz pierdoł˛e. Ja nie dam si˛e wydyma´c. Albo b˛edziesz tu przed jedenasta,˛ z czym´s co nada si˛e do czego´s. . . to nie musi by´c wspaniały towar, wystarczy, z˙ eby był dobry. . . albo b˛edziesz martwym s´mieciem.
***
˙ Zółtoskóry wrócił wcze´sniej ni˙z o jedenastej; pojawił si˛e o dziewiatej ˛ trzydzies´ci. Eddie podejrzewał, z˙ e druga˛ kopert˛e z towarem miał przez cały czas w samochodzie. Tym razem proszku było troch˛e wi˛ecej. Nie był biały, lecz koloru starej ko´sci słoniowej, co rodziło pewne nadzieje. Eddie skosztował. Smak w porzadku. ˛ Nawet lepiej ni˙z w porzadku. ˛ Całkiem niezły towar. Zwinał ˛ banknot w rurk˛e i wciagn ˛ ał ˛ porcj˛e do nosa. — No, to do niedzieli — rzekł ra´znie z˙ ółtoskóry, wstajac ˛ z fotela. — Zaczekaj — powiedział Eddie takim tonem, jakby to on miał bro´n. W pewnym sensie tak było. Ta˛ bronia˛ był Balazar. Enrico Balazar — gruba ryba w cudownym s´wiecie nowojorskich handlarzy narkotyków. ˙ — „Zaczekaj?” — Zółtoskóry odwrócił si˛e i spojrzał na Eddiego, jakby sadził, ˛ z˙ e ten oszalał. — Na co? — Hm, tylko dla twojego własnego dobra — o´swiadczył Eddie. — Je´sli ci˛ez˙ ko si˛e rozchoruj˛e po tym, co mi dałe´s, to nici z interesu. Je´sli umr˛e, to oczywi´scie te˙z nic z tego. Pomy´slałem sobie, z˙ e je˙zeli b˛edzie mi tylko troch˛e niedobrze, to mo˙ze dam ci jeszcze jedna˛ szans˛e. No, wiesz, tak jak w tej bajce, w której jaki´s dzieciak pociera lamp˛e i spełniaja˛ mu si˛e trzy z˙ yczenia. — Nie b˛edziesz chory. To chi´nska porcelana. — Je´sli to jest chi´nska porcelana — prychnał ˛ Eddie — to ja jestem Dwight Gooden. — Kto? — Niewa˙zne. ˙ Zółtoskóry usiadł. Eddie zajał ˛ miejsce przy biurku w hotelowym pokoju, majac ˛ przed soba˛ kupk˛e białego proszku (ju˙z dawno spu´scił z woda˛ tamta˛ lipna˛ her˛e czy cokolwiek to było). W telewizji Braves dostawali ci˛egi od Metsów, co pokazywała WTBS przez wielki talerz anteny satelitarnej na dachu hotelu Aquinas. Eddie poczuł, z˙ e ogarnia go spokój, który zdaje si˛e napływa´c z gł˛ebi jego umysłu. . . Tylko z˙ e z tego, co czytał w medycznych czasopismach, dobrze wiedział, i˙z to uczucie wypływa z wiazki ˛ nerwów u podstawy kr˛egosłupa, na która˛ działa heroina, powodujac ˛ ich nienaturalne pogrubienie. 33
„Chcesz si˛e szybko wyleczy´c, Henry?” — zapytał kiedy´s. — „Złam sobie kr˛egosłup. Przestaniesz rusza´c nogami i fiutem, ale od razu odechce ci si˛e igły.” Henry nie uznał tego za dobry z˙ art. Prawd˛e mówiac, ˛ Eddie tak˙ze nie uwa˙zał, z˙ e to jest zabawne. Kiedy jedynym sposobem na szybkie pozbycie si˛e małpy, która˛ d´zwigasz na plecach, jest złamanie sobie krzy˙za powy˙zej tej wiazki ˛ nerwów, to masz do czynienia z naprawd˛e ci˛ez˙ ka˛ małpa.˛ Nie z kapucynka˛ ani s´liczna˛ mała˛ maskotka˛ kataryniarza, lecz z wielkim i zło´sliwym starym pawianem. Eddie zaczał ˛ pociaga´ ˛ c nosem. — W porzadku ˛ — rzekł w ko´ncu. — Ujdzie. Mo˙zesz opu´sci´c teren, s´mieciu. ˙ Zółtoskóry wstał. — Mam przyjaciół — oznajmił. — Mogliby tu przyj´sc´ i zrobi´c ci co´s. Błagałby´s, z˙ ebym pozwolił ci powiedzie´c, gdzie jest ten klucz. — Nie ja, mistrzu — odparł Eddie. — Nie ten adres. I u´smiechnał ˛ si˛e. Nie wiedział, jak wyglada ˛ ten u´smiech, ale widocznie nie był ˙ zbyt przyjemny, gdy˙z Zółtoskóry opu´scił teren, opu´scił go szybko i nie ogladał ˛ si˛e za siebie. Kiedy Eddie Dean si˛e upewnił, z˙ e tamten sobie poszedł, podzielił towar. Za˙zył działk˛e. Zasnał. ˛
***
I teraz spał. Rewolwerowiec, jakim´s cudem znajdujacy ˛ si˛e wewnatrz ˛ tego m˛ez˙ czyzny (imienia w dalszym ciagu ˛ nie znał, gdy˙z z˙ ółtoskóry łachudra, o którym wi˛ezie´n my´slał jako o z˙ ółtoskórym, nie znał go tak˙ze, wi˛ec go nie wymówił), obserwował to tak, jak kiedy´s jako dziecko ogladał ˛ przedstawienia teatralne, zanim s´wiat poszedł naprzód. . . a przynajmniej tak my´slał, poniewa˙z nigdy nie widział niczego oprócz przedstawie´n teatralnych. Gdyby kiedy´s ogladał ˛ jaki´s film, byłoby to pierwszym skojarzeniem, jakie przyszłoby mu do głowy. To, czego sam nie widział, mógł pobiera´c z umysłu wi˛ez´ nia, gdy˙z bez trudu odnajdywał skojarzenia. Dziwna sprawa z tym jego imieniem. Poznał imi˛e jego brata, ale nie samego wi˛ez´ nia. Oczywi´scie imiona nale˙zy utrzymywa´c w tajemnicy, gdy˙z maja˛ ogromna˛ moc. Poza tym od znajomo´sci jego imienia wa˙zniejsze były inne sprawy. Jedna˛ z nich była słabo´sc´ zwiazana ˛ z uzale˙znieniem. Druga˛ ukryta pod ta˛ słabo´scia˛ siła, jak dobra bro´n wchłoni˛eta przez ruchome piaski. 34
Ten m˛ez˙ czyzna troch˛e przypominał rewolwerowcowi Cuthberta. ´ acy Kto´s nadchodził. Spi ˛ wi˛ezie´n nie słyszał tego. Rewolwerowiec nie spał, usłyszał kroki i znów wysunał ˛ si˛e w przód.
***
´ „Swietnie” — pomy´slała Jane. „Mówi mi, jaki jest głodny, ja robi˛e mu kanapk˛e, poniewa˙z jest całkiem przystojny, a on zasypia.” „Nagle pasa˙zer — facet około dwudziestki, wysoki, w czystych, lekko wyblakłych d˙zinsach i kolorowej wełnianej koszuli — otwiera oczy i u´smiecha si˛e do niej.” — Dzi˛ekuje, sai — mówi, a przynajmniej tak to brzmi. Prawie archaicznie. . . albo cudzoziemsko. „Jest zaspany i bełkocze” — pomy´slała Jane. — Bardzo prosz˛e. U´smiechn˛eła si˛e swoim najlepszym u´smiechem stewardesy, pewna, z˙ e m˛ez˙ czyzna zaraz znów za´snie i kanapka b˛edzie le˙zała tu niezjedzona, kiedy przyjdzie pora na posiłek. No, có˙z, przecie˙z wła´snie tego nauczyli ci˛e oczekiwa´c, czy˙z nie? Wróciła do kuchni na dymka. Zapaliła zapałk˛e, zacz˛eła podnosi´c ja˛ do papierosa i znieruchomiała, zapominajac ˛ o niej, gdy˙z nie tylko tego ja˛ uczyli. „Pomys´lałam, z˙ e jest całkiem przystojny. Głównie z powodu oczu. Orzechowych oczu.” Kiedy jednak siedzacy ˛ na miejscu 3A m˛ez˙ czyzna przed chwila˛ otworzył oczy, nie były one orzechowe, ale niebieskie. Nie słodko bł˛ekitne i seksowne jak Paula Newmana, lecz koloru góry lodowej. I. . . — Au! Zapałka oparzyła jej palce. Zgasiła ja˛ machni˛eciem r˛eki. — Jane? — zapytała Paula. — Dobrze si˛e czujesz? ´ — Swietnie. Zamy´sliłam si˛e. Zapaliła druga˛ zapałk˛e i tym razem zrobiła wszystko jak nale˙zy. Zaciagn˛ ˛ eła si˛e i zaraz przyszło jej do głowy całkowicie racjonalne wytłumaczenie. Szkła kontaktowe. Oczywi´scie. Takie, które zmieniaja˛ kolor oczu. Poszedł do toalety. Siedział tam tak długo, z˙ e zacz˛eła si˛e obawia´c, i˙z dostał choroby lokomocyjnej — miał blada˛ twarz i wyglad ˛ człowieka, który z´ le si˛e czuje. Tymczasem on tylko zdjał ˛ szkła kontaktowe przed snem. Całkiem rozsadnie. ˛ „Mo˙zecie co´s wyczu´c” — przypomniała sobie głos z nie tak dawnej przeszłos´ci. „Mie´c jakie´s przeczucie. Mo˙zecie zobaczy´c co´s niepokojacego.” ˛ Kolorowe szkła kontaktowe.
35
Jane Doming osobi´scie znała ponad dwadzie´scia osób, które nosiły szkła kontaktowe. Wi˛ekszo´sc´ z nich pracowała w liniach lotniczych. Nikt nigdy nic nie mówił na ten temat, ale podejrzewała, z˙ e głównym powodem było to, z˙ e pasaz˙ erowie nie lubia,˛ gdy kto´s z personelu pokładowego nosi okulary — ten widok ich niepokoi. Z tych wszystkich osób tylko cztery u˙zywały kolorowych szkieł. Ju˙z zwyczajne szkła były drogie, a barwione kosztowały majatek. ˛ Spo´sród znajomych Jane tylko te cztery bardzo pró˙zne kobiety były skłonne wyda´c na to tyle pieni˛edzy. „I co z tego? Faceci te˙z potrafia˛ by´c pró˙zni. Czemu nie? Jest bardzo przystojny.” Nie. Wcale nie. Owszem, ładny chłopak, ale nic poza tym, a ta blada cera odbierała mu sporo uroku. Po co mu takie szkła kontaktowe? Pasa˙zerowie linii lotniczych cz˛esto boja˛ si˛e lata´c. W s´wiecie, w którym na porzadku ˛ dziennym jest porywanie samolotów i przemyt narkotyków, personel pokładowy cz˛esto boi si˛e pasa˙zerów. Głos, który zapoczatkował ˛ ten ła´ncuch my´sli, nale˙zał do instruktorki szkoły lotniczej, twardej baby, wygladaj ˛ acej ˛ tak, jakby przewoziła poczt˛e dla Wiley Post. „Nie ignorujcie waszych podejrze´n” — mówiła. „Je´sli nawet zapomnicie o wszystkim, czego nauczyły´scie si˛e o post˛epowaniu z potencjalnymi czy aktywnymi terrorystami, zapami˛etajcie jedno: „nie ignorujcie waszych podejrze´n”. W niektórych wypadkach załoga samolotu twierdzi po fakcie, z˙ e niczego nie przeczuwała, dopóki facet nie wyjał ˛ granatu i nie kazał skr˛eci´c na Kub˛e, bo inaczej wszyscy na pokładzie zamienia˛ si˛e w par˛e. Najcz˛es´ciej jednak dwie lub trzy osoby — przewa˙znie stewardesy, którymi wy, panie, b˛edziecie za miesiac ˛ — przyznaja,˛ z˙ e co´s wyczuwały. Miały jakie´s przeczucie. Wra˙zenie, z˙ e z tym facetem na miejscu dziewi˛ec´ dziesiatym ˛ pierwszym albo z dziewczyna˛ na pi˛ec´ A jest co´s nie tak. Wyczuwały co´s, ale nic nie zrobiły. Czy wylano je za to? Chryste, nie! Nie mo˙zna zwiaza´ ˛ c człowieka dlatego, z˙ e denerwuje ci˛e jak wyciska sobie pryszcze. Problem polega na tym, z˙ e te kobiety wyczuły co´s. . . lecz zaraz o tym zapomniały.” Twarda baba ostrzegawczo podniosła gruby palec. Jane Doming, wraz z kolez˙ ankami z kursu, uwa˙znie słuchała jej słów: „Je´sli poczujecie taki niepokój, nic nie róbcie. . . ale nie zapominajcie o nim. Bo zawsze jest niewielka szansa na to, z˙ e mo˙ze uda wam si˛e zapobiec czemu´s. . . na przykład nieplanowanemu dwunastodniowemu postojowi na lotnisku jakiego´s zasranego arabskiego kraiku.” „To tylko szkła kontaktowe, a jednak. . . ” „Dzi˛ekuj˛e, sai.” Bełkot zaspanego człowieka? Czy te˙z niewyra´zne słowa w jakim´s obcym j˛ezyku? Jane postanowiła, z˙ e b˛edzie go obserwowa´c. I nie zapomni. 36
***
„Teraz” — pomy´slał rewolwerowiec. „Teraz zobaczymy, no nie?” Przez drzwi na pla˙zy zdołał przej´sc´ ze swojego s´wiata do tego ciała. Musiał jednak sprawdzi´c, czy uda mu si˛e przenie´sc´ co´s z powrotem. Och, nie siebie. Był przekonany, z˙ e w ka˙zdej chwili mógłby tam wróci´c i ponownie wnikna´ ˛c do swego wyczerpanego, chorego ciała, a jak z innymi rzeczami? z przedmiotami?. Na przykład teraz le˙zało przed nim po˙zywienie, co´s, co umundurowana kobieta nazywała kanapa˛ z w˛edzona˛ ryba.˛ Rewolwerowiec nie wyczuwał zapachu w˛edzonki, ale potrafił rozpozna´c pajd˛e chleba, chocia˙z ten wygladał ˛ na bardzo słabo wypieczony. Jego ciało potrzebowało jedzenia i picia, ale jeszcze bardziej jakiego´s medykamentu. Bez lekarstwa umrze z ran zadanych przez homarokoszmara. Na tym s´wiecie mógł by´c na to lek: je´sli powozy lataja˛ tu w powietrzu, w dodatku znacznie wy˙zej ni˙z najsilniejsze orły, to wszystko jest mo˙zliwe. Mimo to najlepsze nawet lekarstwo w niczym mu nie pomo˙ze, je˙zeli nie da si˛e go przenie´sc´ przez drzwi. „Mógłby´s z˙ y´c w tym ciele, rewolwerowcze” — usłyszał słowa człowieka w czerni. „Zostawi´c krabom ten kawał ledwie zipiacego ˛ mi˛echa. To przecie˙z tylko skorupa.” Nie zrobi tego. Po pierwsze byłaby to nie tylko kradzie˙z, ale i morderstwo, gdy˙z nie potrafiłby długo pozosta´c pasa˙zerem i patrze´c oczami tego człowieka, jak podró˙zny spogladaj ˛ acy ˛ na mijane widoki z okien dyli˙zansu. Po drugie był Rolandem. Je´sli b˛edzie musiał umrze´c, to jako Roland. W razie potrzeby umrze, pełznac ˛ w kierunku Wie˙zy. Potem ponownie doszła do głosu praktyczna strona jego charakteru, egzystujaca ˛ obok drzemiacego ˛ w nim romantyka. Nie ma potrzeby my´sle´c o s´mierci, dopóki nie przeprowadzi tego eksperymentu. Podniósł pajd˛e chleba. Została przeci˛eta na dwie połowy. Wział ˛ je w dłonie. Otworzył oczy wi˛ez´ nia i spojrzał wokół. Nikt na niego nie patrzył (chocia˙z w kuchni Jane Doming my´slała o nim, i to bardzo intensywnie). Roland odwrócił si˛e do drzwi i przeszedł przez nie, trzymajac ˛ w dłoniach chleb.
***
Najpierw usłyszał szurgot poruszanych przez fale kamieni, potem kłótliwe wrzaski stada morskich ptaków, które poderwały si˛e z pobliskich głazów, gdy 37
próbował usia´ ˛sc´ („te tchórzliwe dranie skradały si˛e” — pomy´slał — „i wkrótce wydziobałyby mi oczy, oddychajacemu ˛ czy nie — to zwyczajne s˛epy, tylko z białym upierzeniem”). Potem zauwa˙zył, z˙ e jedna połowa kromki, ta z prawej r˛eki, upadła na twardy szary piach, poniewa˙z przechodzac ˛ przez drzwi, trzymał ja˛ cała˛ dłonia,˛ która teraz — albo „przedtem” — została zredukowana o czterdzie´sci procent. Niezgrabnie podniósł chleb kciukiem i serdecznym palcem, oczy´scił z piasku i ostro˙znie ugryzł. W nast˛epnej chwili łapczywie pochłonał ˛ kanapk˛e, nie zwa˙zajac ˛ na drobiny, które zgrzytały mu mi˛edzy z˛ebami. Potem zajał ˛ si˛e druga˛ połowa.˛ T˛e zjadł trzema k˛esami. Nie miał poj˛ecia, co to była za ryba, ale smakowała wy´smienicie. To mu wystarczało.
***
W samolocie nikt nie dostrzegł momentu znikni˛ecia kanapki z tu´nczykiem. Nikt nie widział, jak Eddie Dean zaciska dłonie na jej dwóch połówkach tak moc˙ no, z˙ e jego palce pozostawiaja˛ wgł˛ebienia w białym chlebie. Zaden z pasa˙zerów nie zauwa˙zył, jak kanapka powoli staje si˛e przezroczysta i znika, pozostawiajac ˛ tylko kilka okruszków. Mniej wi˛ecej dwadzie´scia sekund pó´zniej Jane Doming zgasiła papierosa i weszła do kabiny. Wyj˛eła ksia˙ ˛zk˛e ze swojego neseseru, lecz tak naprawd˛e to chciała jeszcze raz rzuci´c okiem na 3A. Wygladał ˛ na pogra˙ ˛zonego w gł˛ebokim s´nie. . . ale kanapka znikn˛eła. „Jezu” — pomy´slała Jane. „On jej nie zjadł, tylko połknał ˛ w cało´sci, a teraz znów s´pi? Chyba z˙ artujesz?” Dziwny niepokój, jaki budził w niej pasa˙zer 3A, Pan Raz-Orzechowo-Raz-Niebieskooki, nie ust˛epował. Z tym facetem co´s było nie w porzadku. ˛ Co´s.
Rozdział trzeci Kontakt i ladowanie ˛
Eddiego obudził komunikat pilota, który zapowiedział, mniej wi˛ecej za czterdzie´sci pi˛ec´ minut, ladowanie ˛ na lotnisku Kennedy’ego, gdzie widoczno´sc´ jest znakomita, wiatr wieje z zachodu z pr˛edko´scia˛ dziesi˛eciu mil na godzin˛e, a temperatura powietrza wynosi dwadzie´scia jeden stopni. Powiedział im, na wypadek gdyby nie zda˙ ˛zył zrobi´c tego pó´zniej, z˙ e chce podzi˛ekowa´c za to, z˙ e wybrali linie lotnicze Delta. Eddie rozejrzał si˛e i zobaczył, z˙ e ludzie sprawdzaja˛ deklaracje celne oraz dowody to˙zsamo´sci. Przylatujacej ˛ z Nassau osobie powinno wystarczy´c prawo jazdy i karta kredytowa, wystawiona przez jeden z krajowych banków, ale wi˛ekszo´sc´ pasa˙zerów miała przy sobie paszporty. Eddie poczuł, z˙ e wokół klatki piersiowej zaczyna mu si˛e zaciska´c stalowa obr˛ecz. Nie mógł uwierzy´c, z˙ e zdołał zasna´ ˛c, w dodatku tak gł˛ebokim snem. Wstał i poszedł do toalety. Woreczki z koka˛ pod pachami trzymały si˛e dobrze i mocno, pasujac ˛ do konturów jego ciała jak wtedy, w pokoju hotelowym, kiedy przymocował je mu cicho mówiacy ˛ Amerykanin, który przedstawił si˛e jako Wiliam Wilson. Po tej operacji m˛ez˙ czyzna o nazwisku rozsławionym przez Poego (Wilson tylko popatrzył na Eddiego nic niewyra˙zajacym ˛ wzrokiem, gdy ten rzucił jaka´ ˛s aluzj˛e na ten temat) wr˛eczył mu koszule. Zwyczajna˛ kolorowa,˛ wełniana˛ koszul˛e, troch˛e wyblakła,˛ z rodzaju tych, jakie mo˙ze nosi´c ka˙zdy student wracajacy ˛ samolotem z krótkich wakacji podczas przerwy mi˛edzysemestralnej. . . Tyle z˙ e ta była specjalnie uszyta, tak by zamaskowa´c wypukło´sci pod pachami. — Przed ladowaniem ˛ sprawdzi pan wszystko, z˙ eby mie´c pewno´sc´ — rzekł Wilson — ale na pewno b˛edzie dobrze. Eddie nie wiedział, czy b˛edzie dobrze, czy nie, ale miał jeszcze inny powód, by skorzysta´c z kibla, zanim zapali si˛e napis: ZAPIA˛C´ PASY. Mimo pokusy — a ostatnia noc nie była tylko pokusa,˛ lecz dotkliwym głodem — zdołał powstrzyma´c si˛e od wykorzystania tego, co z˙ ółtoskóry miał czelno´sc´ nazywa´c chi´nska˛ porcelana.˛ 39
Przej´scia przez odpraw˛e celna˛ po powrocie z Nassau nie mo˙zna było porównywa´c z kontrola˛ powracajacych ˛ z Haiti, Quincon czy Bogoty, ale i tych obserwowali. Wyszkoleni obserwatorzy. Powinien wykorzysta´c wszystkie mo˙zliwe atuty. Je´sli do tego czasu zdoła si˛e troch˛e uspokoi´c, cho´cby troszeczk˛e, mo˙ze to wystarczy, z˙ eby mu si˛e udało. Wciagn ˛ ał ˛ nosem proszek, spu´scił z woda˛ rulonik papieru, a potem umył r˛ece. „Oczywi´scie, z˙ e uda ci si˛e, nawet tego nie zauwa˙zysz” — pomy´slał. „Pewnie. Nie zauwa˙zy. Wcale nie b˛edzie si˛e przejmował.” Wracajac ˛ na swoje miejsce, ujrzał stewardes˛e, która przyniosła mu drinka. U´smiechn˛eła si˛e do niego. U´smiechnał ˛ si˛e równie˙z, usiadł, zapiał ˛ pas, wział ˛ magazyn linii lotniczej i zaczaj go kartkowa´c, patrzac ˛ na zdj˛ecia i słowa. Nie robiły na nim z˙ adnego wra˙zenia. Stalowa obr˛ecz wcia˙ ˛z s´ciskała mu pier´s, a kiedy pods´wietlił si˛e napis ZAPIAC´ PASY, poszerzyła si˛e i zacisn˛eła jeszcze mocniej. Heroina działała — czego dowodził fakt, z˙ e pociagał ˛ nosem — lecz na pewno jej nie czuł. Tu˙z przed ladowaniem ˛ znów doznał tego niepokojacego ˛ wra˙zenia, z˙ e urwał mu si˛e film. . . wprawdzie tylko na chwil˛e, a jednak poczuł to wyra´znie. Boeing skr˛ecił nad wodami Long Island Sound i zaczał ˛ podchodzi´c do lado˛ wania.
***
Jane Doming była w kuchni klasy biznesowej, pomagajac ˛ Peterowi i Annie sprzata´ ˛ c szklaneczki po poobiednim drinku, kiedy ten facet wygladaj ˛ acy ˛ na chłopaka z college’u poszedł do toalety pierwszej klasy. Wracał na swoje miejsce, gdy odsun˛eła zasłon˛e mi˛edzy przedziałami i bezwiednie przyspieszyła kroku, posyłajac ˛ mu zara´zliwy u´smiech, którym zwróciła jego uwag˛e i zmusiła go do u´smiechu. Znów miał orzechowe oczy. „W porzadku, ˛ w porzadku. ˛ Poszedł do toalety i zdjał ˛ je przed drzemka,˛ teraz był tam ponownie i nało˙zył je z powrotem. Rany boskie, Jane! Ale z ciebie g˛es´!” „A jednak nie. Nie wiedziała, jak to wytłumaczy´c, lecz na pewno nie tym, z˙ e straszna z niej g˛es´.” Jest zbyt blady.”„ „I co z tego? Tysiace ˛ ludzi ma zbyt blada˛ cer˛e. . . włacznie ˛ z twoja˛ matka,˛ od kiedy nawalił jej p˛echerzyk z˙ ółciowy.” „Miał bardzo ładne niebieskie oczy — mo˙ze nie tak ładne jak te orzechowe soczewki kontaktowe — ale z pewno´scia˛ zwracajace ˛ uwag˛e. Po co wi˛ec wykosz40
tował si˛e na kolorowe szkła?” „Poniewa˙z lubi taki kolor. Czy to nie wystarczy?” Nie. Na chwil˛e przed tym zanim zapalił si˛e napis ZAPIA˛C´ PASY . Przed ostatnia˛ kontrola˛ pasa˙zerów, zrobiła co´s, czego nigdy przedtem nie robiła. Pami˛etała wskazówki tamtej twardej instruktorki. Napełniła termos gorac ˛ a˛ kawa˛ i zakr˛eciła go czerwona˛ plastikowa˛ zakr˛etka,˛ nie zatykajac ˛ go uprzednio korkiem. Nakr˛etk˛e przekr˛eciła leciutko, dopóki nie wyczuła, z˙ e gwint chwycił. Susy Douglas przekazała polecenia przed ladowaniem, ˛ ka˙zac ˛ opornym zgasi´c papierosy i schowa´c do szafek to, co z nich wyj˛eli. Powiedziała, z˙ e przedstawiciel linii lotniczych Delta b˛edzie czekał przy wyj´sciu, i przypomniała o sprawdzeniu deklaracji celnych i dowodów to˙zsamo´sci oraz konieczno´sci zwrócenia wszystkich szklanek, kieliszków i słuchawek. „Dziwi˛e si˛e, z˙ e jeszcze nie ka˙za˛ nam sprawdza´c, czy sa˛ trze´zwi” — pomy´slała. „Czuła, jak stalowa obr˛ecz zaciska si˛e jej wokół piersi, pozbawiajac ˛ tchu.” — Zamie´nmy si˛e stronami — powiedziała do Susy, gdy ta odwiesiła mikrofon. Susy spojrzała na termos, a potem na min˛e Jane. ´ si˛e czujesz? Jeste´s biała jak kreda. — Jane? Zle — Nie jestem chora. Siad´ ˛ z po mojej stronie. Wyja´sni˛e ci to pó´zniej. — Jane zerkn˛eła na składane siedzenia obok wyj´scia po lewej. — Chc˛e siedzie´c na ko´zle. — Jane. . . — Siadaj na moim miejscu. ˙ — Dobrze — odparła Susy. — W porzadku, ˛ Jane. Zaden problem. Jane Doming usiadła na składanym siedzeniu tu˙z przy przej´sciu. W r˛ekach trzymała termos i nie zapi˛eła pasów. Powinna mie´c pełna˛ swobod˛e ruchów, gdyby musiała posłu˙zy´c si˛e termosem. „Susy my´sli, z˙ e mi odbiło.” Jane miała nadziej˛e, z˙ e tak jest. „Je´sli kapitan McDonald wykona twarde ladowanie, ˛ to b˛ed˛e miała p˛echerze na r˛ekach.” „Trudno, zaryzykuj˛e.” Samolot obni˙zał pułap. M˛ez˙ czyzna na miejscu 3 A, ten o dwubarwnych oczach i bladej twarzy, nagle si˛e pochylił i wyjał ˛ spod siedzenia torb˛e podró˙zna.˛ „Teraz” — pomy´slała Jane. „Teraz wyjmie granat, pistolet automatyczny czy co tam ma.” W chwili gdy to zobaczy, natychmiast zdejmie czerwona˛ zakr˛etk˛e termosu, który trzymała w lekko dr˙zacych ˛ dłoniach, a wtedy jeden bardzo zaskoczony przyjaciel Allaha b˛edzie tarzał si˛e w przej´sciu na podłodze boeinga, z poparzona˛ twarza.˛ Facet rozpiał ˛ torb˛e. 41
Jane si˛e przygotowała.
***
Rewolwerowiec doszedł do wniosku, z˙ e ten człowiek, wi˛ezie´n lub nie, zapewne lepiej zna tajniki sztuki przetrwania ni˙z jakikolwiek inny pasa˙zer podniebnego powozu. Inni byli przewa˙znie otyli, a nawet ci, którzy sprawiali wra˙zenie sprawnych, wygladali ˛ na otwartych i bezbronnych, mieli twarze rozpieszczonych i rozpuszczonych dzieci, twarze ludzi gotowych w ko´ncu podja´ ˛c walk˛e, ale długo j˛eczacych ˛ przed jej rozpocz˛eciem. Mo˙zna by wypru´c im flaki, a na ich twarzach nie pojawiłby si˛e gniew czy ból, lecz głupawe zdziwienie. Wi˛ezie´n był lepszy. . . ale nie do´sc´ dobry. Wcale nie. „Ta umundurowana kobieta. Zauwa˙zyła co´s. Nie wiem co, ale domy´sliła si˛e, z˙ e co´s jest nie tak. Patrzy na niego zupełnie inaczej ni˙z na pozostałych.” Wi˛ezie´n usiadł. Przejrzał oprawiona˛ w mi˛ekkie okładki ksia˙ ˛zk˛e, która˛ w mys´lach nazywał „Magda-Seen”, chocia˙z Roland nie miał zielonego poj˛ecia, kim była ta Magda i jej Seen. Rewolwerowiec nie zamierzał oglada´ ˛ c tej ksia˙ ˛zki, chocia˙z ch˛etnie by to zrobił. Musiał obserwowa´c kobiet˛e w uniformie. Z trudem powstrzymywał ch˛ec´ wysuni˛ecia si˛e do przodu i zapanowania nad sytuacja.˛ Jako´s mu si˛e to udawało. . . przynajmniej na razie. Wi˛ezie´n poszedł gdzie´s i zdobył towar. Nie to, co za˙zywaj w wygódce, ani nie to, co wyleczyłoby zaka˙zenie rewolwerowca, ale proszek, za który ludzie płacili ci˛ez˙ kie pieniadze, ˛ gdy˙z jego posiadanie było sprzeczne z prawem. Miał odda´c ten proszek bratu, który z kolei przeka˙ze go człowiekowi o nazwisku Balazar. Dobija˛ interesu, kiedy Balazar za ten proszek da im inny, ten który za˙zywaja.˛ Oczywis´cie, je´sli tylko wi˛ezie´n zdoła prawidłowo odprawi´c nieznany rewolwerowcowi rytuał (a na takim dziwnym s´wiecie niewatpliwie ˛ musiało istnie´c wiele dziwnych rytuałów) zwany przej´sciem przez kontrol˛e celna.˛ „Tylko z˙ e ta kobieta obserwuje go.” Czy mogła mu uniemo˙zliwi´c przej´scie przez kontrol˛e celna? ˛ Roland sadził, ˛ z˙ e prawdopodobnie tak, a wtedy? Wi˛ezienie, a je´sli wi˛ezie´n znajdzie si˛e w celi, to Roland nie zdoła zdoby´c lekarstwa potrzebnego zaka˙zonemu, umierajacemu ˛ ciału. „On musi przej´sc´ przez kontrol˛e celna” ˛ — pomy´slał Roland. „Musi. I musi pój´sc´ z bratem do tego Balazara. To nie jest zgodne z planem i nie spodoba si˛e jego bratu, ale musi.” Człowiek handlujacy ˛ takimi proszkami na pewno zna kogo´s, kto leczy, mo˙ze nawet sam to potrafi. Taki człowiek mógłby wysłucha´c opisu choroby, a wtedy. . . 42
„On musi przej´sc´ przez kontrol˛e celna.” ˛ Rozwiazanie ˛ było tak jasne i proste i znajdowało si˛e tak blisko, z˙ e o mało go nie przeoczył. Oczywi´scie, to ten proszek, który wi˛ezie´n zamierzał przemyci´c, tak bardzo utrudniał przej´scie przez kontrol˛e celna.˛ Mo˙ze to jaki´s rodzaj Wyroczni, której rady zasi˛egaja˛ w wypadku podejrzanie wygladaj ˛ acych ˛ ludzi. W przeciwnym razie, rozmy´slał Roland, ceremonia przej´scia byłaby dziecinnie łatwa, tak jak przekraczanie granic w jego własnym s´wiecie. Wystarczy zło˙zy´c hołd władcy danego królestwa — cho´cby symboliczny — i pozwola˛ ci przej´sc´ . On mógł przenosi´c przedmioty ze s´wiata wi˛ez´ nia do swojego, dowodziła tego historia z pajda˛ chleba. Zabierze woreczki z proszkiem, tak jak wział ˛ kromk˛e. Wi˛ezie´n przejdzie przez kontrol˛e celna,˛ a wtedy Roland przyniesie te woreczki z powrotem. „Dasz rad˛e?” Hm, to pytanie dostatecznie zaprzatało ˛ jego uwag˛e, z˙ eby nie mógł jej skupi´c na tafli wody w dole. . . Przelecieli nad czym´s, co wygladało ˛ jak ogromny ocean, a teraz skr˛ecili z powrotem w kierunku linii brzegowej. Gdy to zrobili, woda powoli zacz˛eła si˛e przybli˙za´c. Powietrzny powóz opadał (Eddie zaledwie na to zerknał, ˛ lecz rewolwerowiec patrzył urzeczony jak dziecko na widok pierwszego s´niegu). Wiedział, z˙ e mo˙ze zabiera´c przedmioty z tego s´wiata. Tylko czy potrafi przynosi´c je z powrotem? Tego jeszcze nie wiedział. B˛edzie musiał to sprawdzi´c. Rewolwerowiec si˛egnał ˛ do kieszeni wi˛ez´ nia i zacisnał ˛ jego palce na monecie. Roland ponownie przeszedł przez drzwi.
***
Ptaki odleciały, kiedy usiadł. Tym razem nie odwa˙zyły si˛e podej´sc´ tak blisko. Był obolały, oszołomiony, miał goraczk˛ ˛ e. . . a jednak to zadziwiajace, ˛ jak bardzo pokrzepiła go ta mała przekaska. ˛ Spojrzał na monet˛e, która˛ zabrał ze soba.˛ Wygladała ˛ jak srebro, lecz czerwonawy połysk na brzegu s´wiadczył o tym, z˙ e w rzeczywisto´sci wybito ja˛ z jakiego´s pospolitszego metalu, z jednej strony był profil m˛ez˙ czyzny, którego rysy sugerowały szlachetno´sc´ , odwag˛e i upór. Włosy, kr˛econe u nasady karku i s´ciagni˛ ˛ ete w kucyk, s´wiadczyły o odrobinie pró˙zno´sci. Roland odwrócił monet˛e i zobaczył co´s tak zdumiewajacego, ˛ z˙ e wydał chrapliwy okrzyk zdziwienia. Na rewersie widniał orzeł, taki jaki zdobił jego własne sztandary w tych dawnych czasach, kiedy jeszcze istniały królestwa i proporce b˛edace ˛ ich symbolami. „Czas ucieka. Wracaj. Szybko.” Mimo to zwlekał jeszcze chwilk˛e, rozmy´slajac. ˛ Teraz trudniej mu było my43
s´le´c. Umysł wi˛ez´ nia te˙z nie był trze´zwy, ale — przynajmniej chwilowo — znacznie sprawniejszy. Próba przeniesienia monety w obie strony to zaledwie połowa eksperymentu, prawda? Roland wyjał ˛ z pasa jeden nabój i zacisnał ˛ go w dłoni razem z moneta.˛ Potem ponownie przeszedł przez drzwi.
***
Moneta wi˛ez´ nia wcia˙ ˛z tam była, mocno zaci´sni˛eta we wsuni˛etej w kiesze´n dłoni. Nie musiał przesuwa´c si˛e w przód, z˙ eby sprawdzi´c nabój. Wiedział ju˙z, z˙ e ten nie przetrwał podró˙zy. Mimo to na moment wysunał ˛ si˛e, poniewa˙z musiał si˛e dowiedzie´c jeszcze czego´s. Musiał co´s zobaczy´c. Odwrócił si˛e tak, jakby poprawiał t˛e mała˛ papierowa˛ rzecz na oparciu fotela (na wszystkich bogów, na tym s´wiecie papier był wsz˛edzie), i spojrzał przez drzwi. Ujrzał swoje ciało, le˙zace ˛ jak przedtem, teraz ze s´wie˙zym krwawiacym ˛ skaleczeniem na policzku — pewnie w wyniku uderzenia o kamie´n przy ostatnim przej´sciu. Nabój, który wcze´sniej trzymał w dłoni razem z moneta,˛ le˙zał tu˙z przed drzwiami, na piasku. Rezultat jednak był zadowalajacy. ˛ Wi˛ezie´n zdoła przej´sc´ przez kontrol˛e celna.˛ Stra˙ze moga˛ przeszuka´c go od stóp do głów, z przodu i z tyłu, a potem jeszcze raz. Niczego nie znajda.˛ Rewolwerowiec cofnał ˛ si˛e w głab ˛ umysłu, zadowolony, na razie nie zdajac ˛ sobie sprawy z tego, z˙ e jeszcze nie ogarnia cało´sci problemu.
***
Boeing przeleciał nisko i gładko nad słonymi bagniskami Long Island, pozostawiajac ˛ za soba˛ brudne smugi spalonego paliwa. Podwozie wysun˛eło si˛e z warkotem i stukiem.
44
***
Pasa˙zer na miejscu 3A, m˛ez˙ czyzna o dwukolorowych oczach, wyprostował si˛e i Jane zobaczyła w jego r˛ekach — naprawd˛e zobaczyła — t˛eponose uzi, zanim u´swiadomiła sobie, z˙ e w rzeczywisto´sci jest to formularz deklaracji celnej oraz zamykana na ekler saszetka, w której m˛ez˙ czy´zni czasem przechowuja˛ paszporty. Samolot wyladował ˛ mi˛ekko, jak w puchu. Z przeciagłym, ˛ gł˛ebokim westchnieniem mocno dokr˛eciła czerwona˛ zakr˛etk˛e termosu. — Nazwij mnie idiotka˛ — powiedziała cicho do Susy, poniewczasie zapinajac ˛ pas. Powiedziała jej, czego mo˙zna oczekiwa´c przy podej´sciu do ladowania, ˛ z˙ eby Susy była przygotowana. — Masz prawo. — Nie — powiedziała Susy. — Zrobiła´s to, co powinna´s. — Przesadziłam. Stawiam ci obiad. — Akurat. I nie patrz na niego. Patrz na mnie. U´smiechnij si˛e, Jane. U´smiechn˛eła si˛e. Kiwn˛eła głowa.˛ Zastanawiała si˛e, co te˙z, na Boga, dzieje si˛e teraz. — Ty patrzyła´s na jego r˛ece — stwierdziła Susy, s´miejac ˛ si˛e? Jane zawtórowała jej. — Ja patrzyłam, co działo si˛e z jego koszula,˛ kiedy schylił si˛e po torb˛e. Ma pod nia˛ tyle towaru, z˙ e napełniłby koszyk u Woolwortha. Tylko nie wydaje mi si˛e, z˙ eby´s mogła kupi´c taki towar u Woolwortha. Jane odchyliła głow˛e do tyłu i znów parskn˛eła s´miechem, czujac ˛ si˛e jak marionetka. — Co z tym zrobimy? Susy miała o pi˛ec´ lat dłu˙zszy sta˙z od niej, wi˛ec Jane, której zaledwie przed minuta˛ wydawało si˛e, z˙ e jako´s panuje nad sytuacja,˛ teraz była bardzo zadowolona z tego, z˙ e mo˙ze zasi˛egna´ ˛c jej rady. — Nic. Powiemy kapitanowi podczas kołowania. Kapitan zawiadomi celników. Twój przyjaciel stanie w kolejce jak wszyscy, tyle z˙ e paru celników wyprowadzi go z niej i zaprosi do pokoiku obok. Sadz˛ ˛ e, z˙ e dla niego b˛edzie to pierwszy z wielu małych pokoików. — Jezu. Jane u´smiechała si˛e, ale czuła dreszcze, na przemian gorace ˛ i zimne. Kiedy silniki przeszły na wsteczny ciag, ˛ nacisn˛eła guzik zwalniajacy ˛ pas, oddała termos Susy, a potem wstała i zastukała do drzwi kokpitu. To nie terrorysta, a szmugler narkotyków. Dzi˛eki ci, Bo˙ze, za twe drobne łaski. Mimo wszystko zrobiło si˛e jej go z˙ al. Naprawd˛e był przystojny. Mo˙ze nie bardzo, ale troch˛e.
45
***
„On nic nie spostrzegł” — pomy´slał rewolwerowiec, z gniewem i rosnac ˛ a˛ rozpacza.˛ „O bogowie!” Eddie pochylił si˛e po papiery potrzebne do rytuału, a kiedy si˛e wyprostował, umundurowana kobieta gapiła si˛e na niego wytrzeszczonymi oczami. Twarz miała tak biała˛ jak te papierowe rzeczy na oparciach foteli. Srebrna rura z czerwonym ko´ncem, która˛ w pierwszej chwili wział ˛ za rodzaj pojemnika, najwidoczniej była jaka´ ˛s bronia.˛ Teraz przyciskała ja˛ do piersi. Roland pomy´slał, z˙ e zaraz ci´snie tym przedmiotem albo odkr˛eci czerwona˛ nakr˛etk˛e i zastrzeli go. Nagle odpr˛ez˙ yła si˛e i zapi˛eła pas, chocia˙z głuchy stuk oznajmił zarówno rewolwerowcowi, jak i wi˛ez´ niowi, z˙ e powietrzny powóz ju˙z ko´nczy podró˙z. Odwróciła si˛e i powiedziała co´s do drugiej umundurowanej, która siedziała obok. Tamta si˛e roze´smiała i pokiwała głowa,˛ ale rewolwerowiec pomy´slał, z˙ e je´sli to był szczery s´miech, to przypomina rzeczna˛ z˙ ab˛e. Zastanawiał si˛e, jak ten człowiek, którego umysł stał si˛e tymczasowym domem jego , mo˙ze by´c taki głupi. Oczywi´scie cz˛es´ciowo spowodował to ten proszek, którym si˛e faszerował. . . jedna z tutejszych wersji diabelskiego ziela. Cz˛es´ciowo, ale nie tylko. Nie był taki mi˛ekki i mało spostrzegawczy jak inni, lecz nie zawsze. „Sa˛ wła´snie tacy, poniewa˙z z˙ yja˛ w s´wietle — pomy´slał nagle rewolwerowiec. ˙ a˛ „W tym blasku cywilizacji, który nauczono ci˛e podziwia´c ponad wszystko. Zyj w s´wiecie, który nie poszedł naprzód.” Je´sli takimi stawali si˛e ludzie na tym s´wiecie, to Roland nie był pewien, czy nie woli mroku. „Tak było, zanim s´wiat poszedł naprzód” — twierdzili ludzie w jego s´wiecie i zawsze mówiono to z gł˛ebokim smutkiem. . . Mo˙ze jednak ten smutek był tylko odruchowy i bezmy´slny. „Ona sadziła, ˛ z˙ e ja/on chce wyciagn ˛ a´ ˛c bro´n, kiedy ja/on schylił si˛e po papiery. Kiedy je wyjał/wyj ˛ ałem, ˛ uspokoiła si˛e i zrobiła to samo, co zrobili wszyscy inni, nim powietrzny powóz opadł na ziemi˛e. Teraz s´mieje si˛e i rozmawia z przyjaciółka,˛ lecz ich twarze — a szczególnie jej twarz, tej kobiety z metalowa˛ rura˛ — ma dziwny wyraz. Rzeczywi´scie rozmawiaja,˛ ale tylko udaja˛ rozbawienie. . . a to dlatego, z˙ e mówia˛ o mnie/nim.” Powóz jechał teraz po czym´s, co wygladało ˛ na długa˛ betonowa˛ drog˛e, jedna˛ z wielu. Rewolwerowiec wcia˙ ˛z obserwował kobiety, ale katem ˛ oka widział inne powietrzne powozy poruszajace ˛ si˛e tu i tam po drogach. Niektóre stały nieruchomo, inne mkn˛eły z niesamowita˛ szybko´scia,˛ wcale nie jak powozy, lecz jak pociski wystrzelone z armat lub dział, szykujac ˛ si˛e do skoku w powietrze. Pomimo rozpaczliwej sytuacji, w jakiej si˛e znalazł, bardzo chciał wysuna´ ˛c si˛e do przodu
46
i obróci´c głow˛e, aby przyjrze´c si˛e tym pojazdom, gdy skacza˛ w niebo. Były dziełem ludzkich rak, ˛ lecz równie ba´sniowym jak mityczny Wielki Pierzasty, który podobno z˙ ył kiedy´s w odległym i równie mitycznym królestwie Garlan — mo˙ze nawet bardziej ba´sniowe, gdy˙z one zostały zbudowane przez człowieka. Kobieta, która przyniosła mu kromk˛e, odpi˛eła pas (niecała˛ minut˛e po tym, jak go zapi˛eła) i podeszła do niewielkich drzwi. „To tam siedzi wo´znica” — pomy´slał rewolwerowiec, lecz gdy otworzyła drzwiczki i przechodziła przez nie, zobaczył, z˙ e podniebnym pojazdem kierowało a˙z trzech wo´zniców, i nawet to szybkie spojrzenie ukazało mu chyba z milion tarcz, d´zwigni oraz s´wiatełek. . . i pozwoliło zrozumie´c powód. Wi˛ezie´n patrzył na to wszystko, ale niczego nie widział. Cort najpierw prychnałby ˛ szyderczo, a potem rozkwasił go na najbli˙zszej s´cianie. Wi˛ezie´n był całkowicie zaabsorbowany wyciaganiem ˛ torby spod fotela, wyjmowaniem kurtki z pojemnika nad głowa.˛ . . i zbli˙zajacym ˛ si˛e rytuałem. Niczego nie dostrzegał, rewolwerowiec za´s widział wszystko. „Ta kobieta uznała go za złodzieja lub szale´nca. On — a mo˙ze ja, tak, to całkiem mo˙zliwe — zrobił co´s, co kazało jej tak my´sle´c. Potem zmieniła zdanie, ale ta starsza kobieta utwierdziła ja˛ w podejrzeniach. . . Tylko z˙ e teraz chyba ju˙z wiedza,˛ o co naprawd˛e chodzi. Odgadły, z˙ e on zamierza sprofanowa´c rytuał.” Nagle, jak w blasku błyskawicy, ujrzał reszt˛e problemu. Po pierwsze, nie była to tylko kwestia przeniesienia worków do jego s´wiata, tak jak zrobił to z moneta.˛ Pienia˙ ˛zek nie był przyklejony do skóry wi˛ez´ nia ta´sma˛ izolacyjna,˛ jaka˛ wi˛ezie´n owinał ˛ górna˛ połow˛e swojej klatki piersiowej, z˙ eby mocno przycisna´ ˛c woreczki do ciała. Ta ta´sma izolacyjna stanowiła tylko cz˛es´c´ problemu. Wi˛ezie´n nie zauwa˙zył chwilowego znikni˛ecia jednej z wielu monet, ale gdy stwierdzi, z˙ e nie ma rzeczy, dla której zaryzykował swoje z˙ ycie, na pewno zareaguje bardzo gwałtownie. . . i co wtedy? Było wi˛ecej ni˙z prawdopodobne, z˙ e wi˛ezie´n zacznie si˛e zachowywa´c tak irracjonalnie, i˙z zamkna˛ go w wi˛ezieniu równie szybko, jak gdyby przyłapano go na profanacji. Ju˙z sama strata byłaby dotkliwym ciosem, ale gdyby woreczki po prostu znikn˛eły spod jego pach zapewne doszedłby do wniosku, z˙ e naprawd˛e oszalał. Powietrzny powóz, sunacy ˛ teraz po ziemi tak wolno jak zaprz˛ez˙ ony w muły, skr˛ecił w prawo. Rewolwerowiec zrozumiał, z˙ e nie ma ju˙z czasu na dalsze rozmy´slania. Musiał zrobi´c co´s wi˛ecej, ni˙z wysuna´ ˛c si˛e w przód. Musiał nawiaza´ ˛ c kontakt z wi˛ez´ niem. Natychmiast.
47
***
Eddie wepchnał ˛ deklaracj˛e i paszport do kieszeni na piersi. Stalowa obr˛ecz teraz powoli si˛e obracała, uciskajac ˛ coraz silniej i silniej, a˙z nerwy iskrzyły mu i skwierczały. Nagle usłyszał głos w swojej głowie. To nie była my´sl, lecz „głos”. „Posłuchaj mnie, kolego. Posłuchaj uwa˙znie, a je´sli chcesz by´c bezpieczny, to nie pozwól, by twój wyraz twarzy obudził jeszcze wi˛eksze podejrzenia tych umundurowanych kobiet. Bóg wie, z˙ e ju˙z i tak nabrały podejrze´n.” W pierwszej chwili Eddie pomy´slał, z˙ e wcia˙ ˛z ma na uszach słuchawki i odbiera jaka´ ˛s dziwna˛ rozmow˛e z kokpitu. Stewardesa jednak zabrała słuchawki ju˙z pi˛ec´ minut temu. Potem pomy´slał, z˙ e jacy´s ludzie stoja˛ obok niego i rozmakaja.˛ Ju˙z chciał gwałtownie odwróci´c głow˛e w lewo, ale byłoby to absurdalne. Czy mu si˛e podobało, czy nie, musiał spojrze´c prawdzie w oczy. Ten głos rozlegał si˛e w jego głowie. Mo˙ze plomby w z˛ebach odbierały jakiego´s rodzaju transmisj˛e — na falach długich, krótkich czy ultrakrótkich. Słyszał o takich wy. . . „Siad´ ˛ z prosto, n˛edzny robaku! I tak ju˙z ci˛e podejrzewaja,˛ wi˛ec staraj si˛e nie wyglada´ ˛ c na szale´nca!” Eddie usiadł prosto tak gwałtownie, jakby go spoliczkowano. Ten głos nie nale˙zał do Henry’ego, ale on podobnym tonem mówił do Eddiego, kiedy byli dwoma dorastajacymi ˛ dzieciakami, Henry osiem lat starszy od niego; ich siostra stanowiła ju˙z tylko nikłe wspomnienie. Seline przejechał samochód, gdy Eddie miał dwa lata, a Henry dziesi˛ec´ . Takim szorstkim tonem przemawiał Henry, widzac, ˛ z˙ e Eddie robi co´s, w wyniku czego mo˙ze przedwcze´snie wyladowa´ ˛ c w sosnowej skrzyni. . . tak jak Selina. „Co si˛e tu dzieje, do kurwy n˛edzy?” „To nie sa˛ urojenia” — usłyszał głos. Nie, to nie był głos Henry’ego. Starszy, bardziej suchy. . . silniejszy, a jednak taki podobny do jego głosu. . . i nie sposób mu nie wierzy´c. „Po pierwsze — nie zwariowałe´s. Ja naprawd˛e jestem inna˛ osoba.” ˛ „Czy to telepatia?” Eddie niejasno zdawał sobie spraw˛e z tego, z˙ e jego twarz jest zupełnie pozbawiona wyrazu. Pomy´slał, z˙ e w tych okoliczno´sciach powinno go to kwalifikowa´c do Oscara w kategorii najlepszego aktora roku. Spojrzał przez okno i zobaczył, z˙ e samolot zbli˙za si˛e do tej cz˛es´ci mi˛edzynarodowego terminalu lotniska Kennedy’ego, która jest przeznaczona dla linii lotniczych Delta. „Nie znam tego słowa. Lecz wiem, z˙ e te umundurowane kobiety wiedza,˛ z˙ e przewozisz. . . ” Głos zamilkł. Eddie doznał niewypowiedzianie dziwnego wra˙zenia, z˙ e wid-
48
mowe palce gmeraja˛ w jego mózgu, jakby był z˙ ywa˛ szuflada˛ z fiszkami. „. . . heroin˛e lub kokain˛e. Nie wiem co, chocia˙z. . . chocia˙z to musi by´c kokaina, gdy˙z przewozisz to, czego nie za˙zywasz, z˙ eby kupi´c to, czego potrzebujesz.” — Jakie umundurowane kobiety? — wymamrotał Eddie. Zupełnie nie zdawał sobie sprawy z tego, z˙ e powiedział to gło´sno. — Co, do diabła, wygadujesz o. . . Znów miał wra˙zenie, z˙ e został spoliczkowany. . . wra˙zenie tak realne, z˙ e zadzwoniło mu w uszach. „Zamknij dziób, ty przekl˛ety durniu!” „Dobrze, dobrze! Chryste!” Ponownie poczuł te gmerajace ˛ palce. „Mundurowe stewardesy” — rzekł obcy głos. „Rozumiesz mnie? Nie mam czasu na analizowanie ka˙zdej twojej my´sli, wi˛ez´ niu!” — Jak mnie. . . — zaczał ˛ Eddie i zamknał ˛ usta. „Jak mnie nazwałe´s?” „Niewa˙zne. Tylko słuchaj. Mamy bardzo, bardzo mało czasu. Oni wiedza.˛ Te mundurowe stewardesy wiedza,˛ z˙ e masz ta˛ kokain˛e.” „Jakim cudem? To s´mieszne!” „Nie wiem, jak si˛e tego dowiedziały, lecz to nie ma znaczenia. Jedna z nich powiedziała wo´znicom. Oni zawiadomia˛ kapłanów, którzy odprawiaja˛ ceremoni˛e przej´scia przez kontrol˛e celna.˛ . . ” To co´s w jego głowie przemawiało zawiłym j˛ezykiem, u˙zywajac ˛ okre´sle´n tak dziwacznych, z˙ e prawie zabawnych. . . przekazywało jednak bardzo wa˙zna˛ wiadomo´sc´ . Chocia˙z Eddie zachował kamienny wyraz twarzy, mocno zacisnał ˛ z˛eby i z cichym sykiem wciagn ˛ ał ˛ przez nie powietrze. Dowiedział si˛e, z˙ e gra sko´nczona. Jeszcze nie zda˙ ˛zył wysia´ ˛sc´ z samolotu, a ju˙z było po wszystkim. Nie, to niemo˙zliwe. To nie mo˙ze by´c prawda.˛ Po prostu jego umysł popada w paranoj˛e przed ladowaniem, ˛ nic poza tym. Zignoruje to. Zignoruje to i ten głos ucichnie. . . „Nie zignorujesz tego, bo pójdziesz do wi˛ezienia, a ja umr˛e!” „Kim jeste´s, na Boga?” — zapytał niech˛etnie Eddie, ze strachem, i usłyszał, jak kto´s lub co´s oddycha z ulga.˛
***
„Uwierzył” — pomy´slał rewolwerowiec. „Dzi˛eki wszystkim tym, którzy byli i b˛eda,˛ uwierzył!”
49
***
´ PASY zgasł. Schody podSamolot zatrzymał si˛e. Pod´swietlany napis ZAPIA˛C toczyły si˛e i z cichym stukiem uderzyły o przednie drzwi z prawej strony kadłuba. Dotarli do celu.
***
„Jest takie miejsce, gdzie mógłby´s schowa´c to na czas przej´scia przez kontrol˛e celna” ˛ — rozległ si˛e głos. „Bezpieczne miejsce. Potem, kiedy b˛edziesz daleko, mo˙zesz znów to wzia´ ˛c i zanie´sc´ do tego Balazara.” Ludzie zacz˛eli wstawa´c, wyjmowa´c baga˙ze ze schowków nad fotelami i składa´c płaszcze, które — według komunikatu z kokpitu — były zbyt ciepłymi okryciami, z˙ eby je tu nosi´c. „We´z swoja˛ torba.˛ We´z kurtk˛e. Potem znów id´z do wygódki.” „Wy. . . ” Och. Toaleta. Na dziobie. „Je´sli sadz ˛ a,˛ z˙ e mam towar, to pomy´sla,˛ z˙ e próbuj˛e si˛e go pozby´c.” Eddie wiedział, z˙ e to bez znaczenia. Nie wywa˙za˛ drzwi, bo to mogłoby wystraszy´c pasa˙zerów, a ponadto wiedza,˛ z˙ e nie da si˛e wpu´sci´c dwóch funtów kokainy do lotniczej toalety i nie zostawi´c z˙ adnego s´ladu. Chyba z˙ e naprawd˛e jest jakie´s bezpieczne miejsce. „Tylko jakie?” „Niewa˙zne, niech ci˛e szlag! Id´z!” Wykonał polecenie, poniewa˙z w ko´ncu w pełni zdał sobie spraw˛e z sytuacji. Nie widział tego, co Roland, majacy ˛ za soba˛ lata morderczego treningu, ale ujrzał twarze stewardes — ich prawdziwe twarze, ukryte za u´smiechami i krzatanin ˛ a˛ przy workach i kartonach upchanych w składziku na dziobie. Zauwa˙zył, w jaki sposób raz po raz zerkały na niego i szybko umykały wzrokiem. Wział ˛ swoja˛ torb˛e. Wział ˛ kurtk˛e. Otwarto drzwi wyj´sciowe i ludzie zacz˛eli przesuwa´c si˛e przej´sciem. W otwartych drzwiach kokpitu stał kapitan, te˙z u´smiechni˛ety. . . ale i on przygladał ˛ si˛e pasa˙zerom pierwszej klasy, którzy jeszcze zbierali swoje rzeczy. Zauwa˙zył Eddiego — nie, raczej namierzył go — i zaraz odwrócił wzrok, skłonił si˛e komu´s i pogłaskał po główce czyje´s dziecko. Eddie przyjał ˛ to z chłodnym spokojem. Nie z lodowatym, ale z chłodnym. Ten głos w jego głowie nie musiał go uspokaja´c. Chłodny spokój czasami wystarcza. Tylko trzeba uwa˙za´c, bo bywa i tak, z˙ e mo˙ze zmieni´c si˛e w spokój wieczny.
50
Eddie przesuwał si˛e do przodu, a˙z dotarł do miejsca, gdzie, skr˛eciwszy w lewo, wyszedłby na schody. . . wtedy nagle przycisnał ˛ dło´n do ust. — Niedobrze mi — wymamrotał. — Przepraszam. Przymknał ˛ drzwi kokpitu, które blokowały przej´scie do przedziału pierwszej klasy i otworzył drzwi prawej toalety. — Obawiam si˛e, z˙ e b˛edzie pan musiał opu´sci´c samolot — rzekł ostrym tonem pilot. — To. . . — Zaraz zwymiotuj˛e i nie chc˛e zrobi´c tego na pa´nskie buty — powiedział Eddie — ani na moje. Sekund˛e pó´zniej był ju˙z w s´rodku i zamknał ˛ drzwi. Kapitan mówił co´s, lecz Eddie nie słyszał tego, nie chciał słysze´c. Najwa˙zniejsze było to, z˙ e tamten mówił, a nie wrzeszczał; nikt nie b˛edzie wrzeszczał w obecno´sci około stu pi˛ec´ dziesi˛eciu pasa˙zerów zmierzajacych ˛ do wyj´scia. Eddie był w toalecie, chwilowo bezpieczny. . . Tylko co mu to da? „Je´sli tam si˛e znajdujesz” — pomy´slał — „lepiej zrób co´s jak najszybciej, kimkolwiek jeste´s.” Przez jedna˛ straszna˛ chwil˛e nie było odpowiedzi. Nie trwało to długo, lecz Eddie Dean miał wra˙zenie, z˙ e ciagnie ˛ si˛e to w niesko´nczono´sc´ , jak tureckie toffi Bonomo, które Henry czasem kupował mu w lecie, kiedy byli dzie´cmi. Je´sli co´s przeskrobał, Henry tłukł go na kwa´sne jabłko, a je˙zeli był grzeczny, kupował mu tureckie toffi. W ten sposób Henry wywiazywał ˛ si˛e ze swoich zwi˛ekszonych obowiazków ˛ wychowawczych podczas wakacji. „Bo˙ze, Chryste, wyobraziłem sobie to wszystko, o Jezu, chyba zwario. . . ” „Przygotuj si˛e” — usłyszał ponury głos. „Nie zdołam zrobi´c tego sam. Mog˛e wysuna´ ˛c si˛e w przód, ale nie mog˛e kaza´c ci przej´sc´ . Musisz zrobi´c to razem ze mna.˛ Odwró´c si˛e.” Nagle Eddie patrzył dwiema parami oczu, korzystał z dwóch układów nerwowych (nie wszystkie nerwy tej drugiej osoby były na swoim miejscu: niektóre nie działały, od niedawna, obezwładnione przeszywajacym ˛ bólem), odczuwał dziesi˛ecioma zmysłami, my´slał dwoma mózgami, a krew pompowały mu dwa serca. Odwrócił si˛e. W s´cianie toalety była dziura wygladaj ˛ aca ˛ jak drzwi. Widział przez nia˛ szara,˛ kamienista˛ pla˙ze˛ i omywajace ˛ ja˛ fale koloru starych skarpetek atlety. Usłyszał ich szum. Poczuł zapach soli, tak gorzki jak łzy. „Przechod´z.” Kto´s dobijał si˛e do drzwi toalety, nakazujac ˛ mu wyj´sc´ i natychmiast opu´sci´c samolot. „Przechod´z, niech ci˛e szlag!” Eddie, j˛eczac, ˛ zrobił krok w stron˛e drzwi. . . potknał ˛ si˛e. . . i wpadł do innego s´wiata. 51
***
Powoli podniósł si˛e z ziemi i zauwa˙zył, z˙ e skaleczył si˛e odłamkiem muszli w prawa˛ dło´n. Bezmy´slnie popatrzył na krew płynac ˛ a˛ linia˛ z˙ ycia, a potem zobaczył m˛ez˙ czyzn˛e, który wolno wstawał po jego prawej stronie. Eddie zachwiał si˛e, zdezorientowany i rozkojarzony, a teraz w dodatku przestraszony. Ten człowiek był martwy, tylko o tym nie wiedział. Miał wychudła˛ twarz, mocno opi˛eta˛ skóra,˛ która przypominała bliski p˛ekni˛ecia materiał nacia˛ gni˛ety na metalowej ramie. Blada˛ cer˛e znaczyły tylko chorobliwe rumie´nce na policzkach oraz owalny znak mi˛edzy oczami, wygladaj ˛ acy ˛ jak dziecinne na´sladownictwo kastowego symbolu wyznawców hinduizmu. Natomiast jego oczy — niebieskie, spokojne, rozumne — były nie tylko z˙ ywe, ale pełne straszliwej i niepohamowanej energii. Miał na sobie czarna˛ koszul˛e z podwini˛etymi r˛ekawami, która wyblakła tak, z˙ e była prawie szara, oraz spodnie z czego´s, co wygladało ˛ na niebieski d˙zins. Na biodrach wisiały dwa rewolwery, lecz ładownice pasów były prawie puste. W olstrach tkwiły rewolwery wygladaj ˛ ace ˛ na czterdziestkipiatki, ˛ ale niewiarygodnie stare czterdziestkipiatki. ˛ Gładkie drewniane okładziny ich kolb zdawały si˛e jarzy´c własnym wewn˛etrznym blaskiem. Eddie, który sam nie wiedział, z˙ e chce co´s powiedzie´c — z˙ e w ogóle ma co´s do powiedzenia — usłyszał swój głos. — Jeste´s duchem? — Jeszcze nie — wychrypiał uzbrojony m˛ez˙ czyzna. — Diabelskie ziele. Kokaina. . . jakkolwiek to nazywasz. Zdejmij koszul˛e. — Twoje r˛ece. . . Eddie nie mógł oderwa´c od nich wzroku. Przedramiona tego człowieka, który wygladał ˛ jak rewolwerowiec z jakiego´s spaghetti-westernu, przecinały jasnoczer´ wone, złowrogie pr˛egi. Eddie wiedział, co to oznacza. Swiadczyły o zaka˙zeniu ´ krwi. Oznaczały, z˙ e smier´c nie tylko dyszy ci w kark, ale ju˙z pełznie kanałem prowadzacym ˛ do twojej pompki. — Do diabła z moimi pieprzonymi r˛ekami! — powiedziała blada zjawa. — Zdejmij koszul˛e i pozbad´ ˛ z si˛e tego! Słyszał fale. Słyszał przeciagłe ˛ wycie wiatru, dla którego nie istniały z˙ adne przeszkody. Widział tego szalonego, umierajacego ˛ człowieka i pustk˛e, lecz za plecami słyszał te˙z stłumione głosy wysiadajacych ˛ pasa˙zerów i miarowe stukanie. — Panie Dean! „Ten głos” — pomy´slał Eddie — „dobiega z innego s´wiata.” Wła´sciwie wcale w to nie watpił, ˛ lecz próbował wbi´c sobie do głowy, jak gwó´zd´z w gruba˛ mahoniowa˛ desk˛e. — Naprawd˛e musi pan. . .
52
— Zostawisz ja˛ tu i zabierzesz pó´zniej — wychrypiał rewolwerowiec. — Bogowie, czy nie rozumiesz, z˙ e tutaj musz˛e mówi´c? To boli! i nie ma czasu, idioto! Kogo´s innego Eddie mógłby zabi´c za taki epitet. . . ale przypuszczał, z˙ e tego człowieka nie byłoby łatwo zabi´c, je´sli nawet wygladał ˛ tak, jakby niewiele brakowało mu do s´mierci. Wyczytał prawd˛e w niebieskich oczach, a ich szale´nczy błysk odebrał mu ochot˛e do dalszych pyta´n. Zaczał ˛ rozpina´c koszul˛e. W pierwszej chwili chciał po prostu zerwa´c ja˛ z siebie, jak Clark Kent, gdy Lois Lane była przywiazana ˛ do torów kolejowych czy czego´s takiego, ale w z˙ yciu to si˛e nie sprawdza. Pr˛edzej czy pó´zniej musiałby wyja´sni´c, gdzie podziały si˛e brakujace ˛ guziki. Tak wi˛ec pospiesznie rozpiał ˛ ja,˛ wcia˙ ˛z słyszac ˛ stukanie. Wyciagn ˛ ał ˛ koszul˛e z d˙zinsów, zdjał ˛ ja˛ i upu´scił, ukazujac ˛ owini˛eta˛ ta´sma˛ pier´s. Wygladał ˛ jak człowiek dochodzacy ˛ do siebie po paskudnym złamaniu z˙ eber. Zerknał ˛ przez rami˛e i zobaczył otwarte drzwi. Ich dolna kraw˛ed´z pozostawiła wachlarzowaty s´lad w szarym piachu pla˙zy, kiedy kto´s — zapewne ten umierajacy ˛ m˛ez˙ czyzna — otworzył je. Za drzwiami ujrzał łazienk˛e pierwszej klasy, umywalk˛e, lustro. . . a w nim swoja˛ zdesperowana˛ twarz, czarne włosy opadajace ˛ na czoło i orzechowe oczy. W tle widział rewolwerowca, pla˙ze˛ i szybujace ˛ mewy, które piszczały i biły si˛e nie wiadomo o co. Chwycił ta´sm˛e, zastanawiajac ˛ si˛e, od czego zacza´ ˛c, jak znale´zc´ koniec. Nagle poczuł si˛e bezsilny. Tak musi czu´c si˛e jele´n lub królik, kiedy na s´rodku szosy obejrzy si˛e i skamienieje na widok s´wiateł nadje˙zd˙zajacej ˛ ci˛ez˙ arówki. Williamowi Wilsonowi, człowiekowi o nazwisku rozsławionym przez Poego, owiazanie ˛ Eddiego ta´sma˛ zaj˛eło dwadzie´scia minut. Drzwi do toalety wyłamia˛ za pi˛ec´ , najdalej siedem minut. Nie dam rady tego zdja´ ˛c — powiedział chwiejacemu ˛ si˛e przed nim m˛ez˙ czy´znie. — Nie wiem, kim jeste´s i gdzie si˛e znalazłem, ale mówi˛e ci, z˙ e jest za du˙zo ta´smy i za mało czasu.
***
Deere, drugi pilot, poradził kapitanowi McDonaldowi, zirytowanemu milczeniem pasa˙zera 3A, z˙ eby przestał łomota´c w drzwi. — Przecie˙z stamtad ˛ nie ucieknie — powiedział Deere. — i co mo˙ze zrobi´c? Spu´sci´c si˛e z woda? ˛ Jest za du˙zy. — Je´sli przemyca. . . — zaczał ˛ McDonald. Deere, który co najmniej kilka razy za˙zył kokain˛e, przerwał mu: — Je´sli przemyca, to du˙zo. Nie zdoła si˛e tego pozby´c. — Zakr˛ec´ cie wod˛e — warknał ˛ nagle McDonald. 53
— Ju˙z to zrobiłem — rzekł nawigator (który równie˙z kilkakrotnie wciagał ˛ nosem biały proszek). — Lecz nie sadz˛ ˛ e, z˙ eby to miało jakie´s znaczenie. Mo˙zesz rozpu´sci´c to, co wpada do zbiorników, ale i tak tam zostanie. Stali przed drzwiami toalety, na których drwiaco ˛ jarzył si˛e napis ZAJETA, ˛ i rozmawiali przyciszonymi głosami. — Chłopcy z DEA pobiora˛ próbk˛e i facet jest ugotowany. — Zawsze mo˙ze powiedzie´c, z˙ e kto´s był tam przed nim i wyrzucił towar — odparł McDonald. Jego głos przybrał nieco chrapliwy ton. Nie chciał o tym rozmawia´c, chciał działa´c, chocia˙z doskonale zdawał sobie spraw˛e z tego, z˙ e stonka jeszcze nie wysiadła i cz˛es´c´ pasa˙zerów z niezdrowa˛ ciekawo´scia˛ patrzy na stojacych ˛ przed drzwiami toalety pilotów i stewardesy. Ze swej strony załoga miała s´wiadomo´sc´ tego, z˙ e nazbyt radykalne działanie mo˙ze obudzi´c lek przed terrorysta,˛ drzemia˛ cy w pod´swiadomo´sci ka˙zdego pasa˙zera. McDonald wiedział, z˙ e jego nawigator i główny mechanik maja˛ racje, z˙ e towar na pewno jest zapakowany w plastikowe torebki, na których pozostana˛ s´lady palców tego s´miecia, a jednak w jego głowie zabrzmiał dzwonek alarmowy. Co´s tu było nie tak. Co´s w jego umy´sle krzyczało: „Oszustwo! Oszustwo!” — jakby ten facet z 3A był szulerem z rzecznego parowca, szykujacym ˛ si˛e do wyciagni˛ ˛ ecia asa z r˛ekawa. — On nie próbuje spłuka´c muszli — stwierdziła Susy Douglas. — Nawet nie usiłował skorzysta´c z umywalki. Gdyby było inaczej, słyszeliby´smy zasysanie powietrza. Dotarło co´s do moich uszu, ale. . . — Odejd´z — rzucił McDonald. Zerknał ˛ na Jane Doming. — Ty te˙z. My si˛e tym zajmiemy. Jane zaczerwieniła si˛e i odwróciła, z˙ eby wykona´c polecenie. Susy jednak powiedziała spokojnie: — Jane wystawiła go, a ja zauwa˙zyłam te wypukło´sci pod jego pachami. Chyba zostaniemy, kapitanie McDonald. Je´sli zechce nas pan oskar˙zy´c o niesubordynacj˛e, bardzo prosz˛e Lecz pragn˛e przypomnie´c, z˙ e by´c mo˙ze mamy do czynienia z czym´s, co oka˙ze si˛e naprawd˛e wielkim sukcesem DEA. — Ich oczy spotkały si˛e, jak krzemie´n i stal. Susy dodała: — Latałam z toba˛ siedemdziesiat ˛ lub osiemdziesiat ˛ razy, Mac. Cenie sobie nasza˛ przyja´zn´ . McDonald spogladał ˛ na nia˛ jeszcze przez chwil˛e, po czym kiwnał ˛ głowa.˛ — Zosta´n. Chc˛e jednak, z˙ eby´scie obie cofn˛eły si˛e do drzwi kokpitu. Stanał ˛ na palcach, obejrzał si˛e i zobaczył ostatnich pasa˙zerów, wła´snie przechodzacych ˛ z klasy turystycznej do biznesowej. Dwie minuty, mo˙ze trzy. Odwrócił si˛e do przedstawiciela linii lotniczej, który stał przy drzwiach wyj´sciowych, uwa˙znie ich obserwujac. ˛ Widocznie wyczuł, z˙ e ma jaki´s problem, bo wyjał ˛ z futerału krótkofalówk˛e i trzymał ja˛ w dłoni. — Powiedz mu, z˙ eby s´ciagn ˛ ał ˛ tu celników — szepnał ˛ McDonald do nawigatora. — Trzech lub czterech z bronia.˛ Natychmiast. 54
Nawigator przecisnał ˛ si˛e mi˛edzy pasa˙zerami, przepraszajac ˛ z uprzejmym u´smiechem, po czym cicho powiedział kilka słów do przedstawiciela, a ten podniósł nadajnik do ust. McDonald — który nigdy w z˙ yciu nie za˙zył niczego mocniejszego od aspiryny, a i t˛e niecz˛esto — zwrócił si˛e do drugiego pilota. Zacisnał ˛ wargi w cienka˛ lini˛e, podobna˛ do blizny. — Gdy tylko ostatni pasa˙zer opu´sci pokład, wyłamiemy drzwi tego sracza — o´swiadczył. — Niewa˙zne, czy celnicy b˛eda˛ tu, czy nie. Rozumiesz? — Roger — odparł Deere i patrzył, jak koniec kolejki przesuwa si˛e w głab ˛ pierwszej klasy.
***
— We´z mój nó˙z — powiedział rewolwerowiec. — Jest w torbie. Wskazał na torb˛e z pop˛ekanej skóry, le˙zac ˛ a˛ na piasku. Bardziej ni˙z torb˛e przypominała spory plecak, w stylu tych, które spodziewasz si˛e zobaczy´c u hipisa w˛edrujacego ˛ przez Appalachy i starajacego ˛ si˛e z˙ y´c w zgodzie z natura˛ (od czasu do czasu wspomagana˛ skr˛etem). Tylko z˙ e ta wygladała ˛ na Prawdziwa˛ rzecz, a nie na ozdóbk˛e podbudowujac ˛ a˛ czyje´s rozd˛ete ego. Najwyra´zniej miała za soba˛ długie lata ci˛ez˙ kich — a mo˙ze i niebezpiecznych — podró˙zy. Wła´sciwie skinał ˛ r˛eka,˛ a nie wskazał. Nie mógł. Eddie zrozumiał, dlaczego m˛ez˙ czyzna ma prawa˛ dło´n owini˛eta˛ kawałkiem brudnej szmaty; brakowało mu kilku palców. — We´z ja˛ — ponaglił. — Przetnij ta´sm˛e. Staraj si˛e nie pokaleczy´c. To łatwe. Musisz uwa˙za´c, a jednocze´snie pospieszy´c si˛e. Nie ma wiele czasu. — Wiem o tym — odparł Eddie i kl˛eknał ˛ na piasku. To wszystko było nierealne. No, wła´snie, oto odpowied´z. Jak by ujał ˛ to Henry Dean, wielki m˛edrzec i wybitny c´ pun: „hip-hop, hula-hop, wyjd´z ze skóry i sta´n obok, z˙ ycie to fikcja a s´wiat załgany, wi˛ec pu´sc´ Creedence i ruszaj w tany.” To wszystko nie było realne, to tylko nadzwyczaj realistyczna halucynacja, wi˛ec najlepiej poło˙zy´c uszy po sobie i płyna´ ˛c z pradem. ˛ Naprawd˛e realistyczna halucynacja. Si˛egnał ˛ do zamka — a mo˙ze to b˛edzie ta´sma na rzepy — torby rewolwerowca i zobaczył, z˙ e jest zamkni˛eta przewleczonymi na krzy˙z rzemykami; niektóre zerwane i starannie zwiazane ˛ tak małymi w˛ezełkami, z˙ eby przechodziły przez metalowe oczka. Eddie pociagn ˛ ał ˛ za koniec rzemienia, rozszerzył otwór i znalazł nó˙z pod wilgotnym zawiniatkiem ˛ zawierajacym ˛ naboje. Ju˙z na sam widok r˛ekoje´sci zaparło mu dech. Zrobiona z lekko za´sniedziałego, czystego srebra, pokryta skompliko55
wanym wzorem, który przyciagał ˛ wzrok, który. . . Ból eksplodował mu w uszach, z rykiem przeleciał przez głow˛e i na chwil˛e zasnuł oczy czerwona˛ chmura.˛ Niezgrabnie upadł na otwarta˛ torb˛e, uderzył o piach i spojrzał na m˛ez˙ czyzn˛e w dziurawych butach. To nie była halucynacja. Te niebieskie oczy, gniewnie spogladaj ˛ ace ˛ z twarzy umierajacego, ˛ wyra˙zały cała˛ prawd˛e. — Pó´zniej b˛edziesz go podziwiał, wi˛ez´ niu — rzekł rewolwerowiec. — Na razie po prostu go u˙zyj. Czuł, z˙ e ucho pulsuje mu i puchnie. „Dlaczego wcia˙ ˛z mnie tak nazywasz?” — Przetnij ta´sm˛e — rzucił ponuro rewolwerowiec. — Je´sli wedra˛ si˛e do wygódki, zanim stad ˛ wyjdziesz, to podejrzewam, z˙ e zostaniesz tu bardzo długo i wkrótce tylko w towarzystwie trupa. Eddie wyjał ˛ nó˙z z pochwy. Sztylet nie był stary. . . był po prostu staro˙zytny. Klinga, naostrzona tak, z˙ e prawie niewidoczna, wydawała si˛e zawiera´c czas zakl˛ety w metalu. — Taak, wyglada ˛ na ostry — powiedział dr˙zacym ˛ głosem.
***
Ostatni pasa˙zerowie wchodzili na schody. Dama około siedemdziesiatki ˛ i z charakterystycznym wyrazem twarzy, jaki widuje si˛e tylko u lecacych ˛ pierwszy raz osób w podeszłym wieku lub kiepsko władajacych ˛ j˛ezykiem angielskim, przystan˛eła i pokazała Jane Doming bilet. — Jak mam znale´zc´ samolot do Montrealu? — zapytała. — I co z moimi baga˙zami? Czy mam przej´sc´ przez kontrol˛e celna˛ tu, czy tam? — Przy wyj´sciu b˛edzie czekał przedstawiciel linii, który udzieli pani wszelkich informacji — odparła Jane. — Nie rozumiem, dlaczego pani nie mo˙ze udzieli´c mi tych informacji — powiedziała staruszka. — Przy wyj´sciu wcia˙ ˛z jest mnóstwo ludzi. — Prosz˛e przechodzi´c — wtracił ˛ si˛e kapitan McDonald. — Mamy pewien problem. — Có˙z, przepraszam, z˙ e z˙ yj˛e — rzuciła ura˙zona staruszka. — Widz˛e, z˙ e chcecie si˛e mnie pozby´c! Przeszła obok nich, z nosem zadartym jak u psa w˛eszacego ˛ po˙zar w oddali, z neseserem zaci´sni˛etym w jednej r˛ece i plikiem biletów (z takim mnóstwem sterczacych ˛ z niego oddartych kart pokładowych, z˙ e mo˙zna by sadzi´ ˛ c, i˙z obleciała cała˛ kul˛e ziemska,˛ co kilka godzin zmieniajac ˛ samolot) w drugiej. — Oto dama, która ju˙z nigdy nie poleci samolotem linii delta — mrukn˛eła 56
Susy. — Gówno mnie obchodzi, je´sli nawet przeleci samego Supermana — warknał ˛ McDonald. — To ju˙z ostatnia? Jane prze´slizgn˛eła si˛e obok, zajrzała do przedziału klasy biznesowej, a potem do głównej kabiny. Nikogo. Wróciła i zameldowała, z˙ e samolot jest pusty. McDonald spojrzał w stron˛e schodów i zobaczył dwóch umundurowanych urz˛edników celnych, którzy przeciskali si˛e przez tłum, przepraszajac, ˛ lecz nawet nie ogladaj ˛ ac ˛ si˛e na ludzi, których odepchn˛eli. Ostatnia˛ z tych osób była starsza pani, która upu´sciła ksia˙ ˛zeczk˛e z biletami. Karteczki wypadły z okładki i trzepoczac, ˛ rozsypały si˛e wokół, a ona rzuciła si˛e na nie z wrzaskiem, jak rozzłoszczona wrona. — W porzadku, ˛ panowie — powiedział McDonald. — Zosta´ncie na zewnatrz. ˛ — Kapitanie, jeste´smy urz˛ednikami federal. . . — Wiem, bo sam was wezwałem, i ciesz˛e si˛e, z˙ e przyszli´scie tak szybko. Teraz sta´ncie tam, poniewa˙z to mój samolot, a ten facet w toalecie to jeden z moich pasa˙zerów. Kiedy wyjdzie z samolotu na schody, b˛edzie wasz i mo˙zecie z nim zrobi´c, co chcecie. — Skinał ˛ na Deere’a. — Dam temu sukinsynowi ostatnia˛ szans˛e, a potem wywa˙zymy drzwi. — Nie mam nic przeciwko temu — mruknał ˛ Deere. McDonald rabn ˛ ał ˛ w drzwi nasada˛ dłoni i wrzasnał: ˛ — No, ju˙z, wychod´z, przyjacielu! Nie b˛ed˛e wi˛ecej prosił! Nikt nie odpowiedział. — W porzadku ˛ — rzekł McDonald. — Zróbmy to.
***
Eddie usłyszał niewyra´zne słowa staruszki: — Có˙z, przepraszam, z˙ e z˙ yj˛e. Widz˛e, z˙ e chcecie si˛e mnie pozby´c! Przeciał ˛ ta´sm˛e do połowy. Kiedy staruszka odezwała si˛e, troch˛e drgn˛eła mu r˛eka i zobaczył stru˙zk˛e krwi, spływajac ˛ a˛ mu po brzuchu. — Kurwa! — zaklał. ˛ — Tego nie da si˛e unikna´ ˛c — rzekł ochrypłym głosem rewolwerowiec. — Doko´ncz robot˛e. A mo˙ze na widok krwi robi ci si˛e słabo? — Tylko na widok mojej własnej — odparł Eddie. Ta´sma zachodziła mu niemal na brzuch. Kiedy zaczał ˛ przecina´c wy˙zsze warstwy, prawie nie widział, co robi. Rozciał ˛ jeszcze ze dwa cale ta´smy i o mało znów si˛e nie skaleczył, gdy usłyszał, jak McDonald mówi: 57
— W porzadku, ˛ panowie. Zosta´ncie na zewnatrz. ˛ — Mog˛e doko´nczy´c i poder˙zna´ ˛c sobie gardło albo mo˙zesz mi pomóc — rzekł Eddie. — Nie widz˛e, co robi˛e. Zasłania mi moja pieprzona broda. Rewolwerowiec wział ˛ nó˙z w lewa˛ r˛ek˛e. Trz˛esła mu si˛e. Patrzac ˛ na dr˙zacy, ˛ ostry jak brzytwa sztylet, Eddie si˛e przeraził. — Mo˙ze lepiej spróbuj˛e s. . . — Zaczekaj. Rewolwerowiec uwa˙znie popatrzył na swoja˛ lewa˛ r˛ek˛e. Nie mo˙zna powiedzie´c, z˙ e Eddie negował istnienie telepatii, ale te˙z nie do ko´nca w nia˛ wierzył. Mimo to poczuł teraz co´s, co było tak rzeczywiste i namacalne, jak z˙ ar buchajacy ˛ z pieca. Po kilku sekundach pojał, ˛ co to takiego: siła woli tego dziwnego człowieka. „Do diabła, jak on mo˙ze by´c umierajacy, ˛ je´sli wyczuwam w nim taka˛ sił˛e?” Dr˙zaca ˛ dło´n zacz˛eła si˛e uspokaja´c. Wkrótce prawie si˛e nie trz˛esła. Po kilku nast˛epnych sekundach była nieruchoma jak głaz. — Teraz — rzekł rewolwerowiec. Zrobił krok w przód, podniósł nó˙z i Eddie poczuł co´s jeszcze — bijac ˛ a˛ od niego goraczk˛ ˛ e. — Jeste´s ma´nkutem? — zapytał. — Nie — odparł rewolwerowiec. — O Jezu — j˛eknał ˛ Eddie i doszedł do wniosku, z˙ e lepiej na chwil˛e zamkna´ ˛c oczy. Usłyszał cichy trzask przecinanej ta´smy. — Gotowe — oznajmił rewolwerowiec, cofajac ˛ si˛e o krok. — Teraz zerwij ja˛ jak najszybciej. Ja zajm˛e si˛e plecami. Uprzejme pukanie do drzwi toalety przeszło w dono´sne łomotanie pi˛es´cia.˛ „Pasa˙zerowie wysiedli. Koniec z pieszczotami. O kurwa.” — No, ju˙z, wychod´z, przyjacielu! Nie b˛ed˛e wi˛ecej prosił! — Zerwij ja! ˛ — warknał ˛ rewolwerowiec. Eddie chwycił w dłonie ko´nce ta´smy i szarpnał ˛ z całej siły. Zabolało, bolało jak wszyscy diabli. „Przesta´n narzeka´c” — pomy´slał. „Mogło by´c gorzej. Mógłby´s mie´c owłosiony tors, jak Henry.” Spojrzał w dół i zobaczył czerwony, majacy ˛ prawie pi˛ec´ cali szeroko´sci, pas podra˙znionej skóry na wysoko´sci mostka. Skaleczył si˛e tu˙z nad splotem słonecznym. Krew zbierała si˛e we wgł˛ebieniu i szkarłatna˛ stru˙zka˛ spływała mu do p˛epka. Woreczki z towarem, jak z´ le zamocowane juki, wisiały mu teraz pod pachami. — W porzadku ˛ — rozległ si˛e niewyra´zny głos za drzwiami. — Zróbmy. . . Przeszywajacy ˛ ból sprawił, z˙ e Eddie nie dosłyszał ko´nca zdania, gdy rewolwerowiec bezceremonialnie zerwał mu resztki ta´smy z pleców. Eddie przygryzł wargi, tłumiac ˛ krzyk. — Włó˙z koszul˛e — polecił rewolwerowiec. Jego twarz, która˛ Eddie wczes´niej uznał za najbledsza,˛ jaka˛ mo˙ze mie´c z˙ ywy człowiek, teraz przybrała barw˛e 58
popiołu. W lewej r˛ece trzymał resztki ta´smy (posklejanej w kłab, ˛ z woreczkami białego proszku, wygladaj ˛ acymi ˛ jak jakie´s dziwne kokony). Odrzucił je na bok. Eddie zauwa˙zył krew sacz ˛ ac ˛ a˛ si˛e przez prowizoryczny opatrunek na prawej dłoni rewolwerowca. — Zrób to szybko. Rozległ si˛e głuchy łoskot. To ju˙z nie było pukanie. Eddie spojrzał na drzwi toalety i zobaczył, z˙ e zadr˙zały, a s´wiatełko na nich przygasło. Usiłowali je wywa˙zy´c. Podniósł koszul˛e palcami, które nagle stały si˛e za du˙ze i zbyt niezgrabne. Lewy mankiet podwinał ˛ si˛e na lewa˛ stron˛e. Spróbował go wyja´ ˛c, na moment zaplatała ˛ mu si˛e r˛eka, a potem pociagn ˛ ał ˛ tak mocno, z˙ e wywinał ˛ cały r˛ekaw. Bach! Drzwi toalety znowu zadygotały. — O bogowie, jak mo˙zesz by´c takim niezdara? ˛ — j˛eknał ˛ rewolwerowiec i sam wepchnał ˛ pi˛es´c´ w r˛ekaw koszuli Eddiego. Ten chwycił za mankiet, a rewolwerowiec pociagn ˛ ał. ˛ Potem podał mu ja,˛ jak lokaj podajacy ˛ płaszcz. Eddie wło˙zył koszul˛e i spróbował wymaca´c najni˙zszy guzik. — Jeszcze nie! — warknał ˛ m˛ez˙ czyzna i oddarł kolejny pas ze swojej coraz mniejszej koszuli. — Wytrzyj sobie brzuch! Eddie zrobił to, najlepiej jak umiał. Wgł˛ebienie w miejscu, gdzie nó˙z przebił skór˛e, wcia˙ ˛z krwawiło. Ten sztylet rzeczywi´scie był ostry. Wystarczajaco. ˛ Upu´scił zakrwawiony gałgan na piasek i zapiał ˛ koszul˛e. Bach. Tym razem drzwi nie tylko zadygotały, ale wygi˛eły si˛e we framudze. Spojrzawszy przez drzwi na pla˙zy, Eddie zobaczył butelk˛e mydła w płynie, która spadła z półeczki nad umywalka.˛ Wyladowała ˛ na jego torbie. Chciał wepchna´ ˛c koszul˛e, teraz ju˙z zapi˛eta˛ (w dodatku prosto, istny cud), do spodni. Nagle przyszedł mu do głowy lepszy pomysł. Eddie rozpiał ˛ pasek. — Nie ma na to czasu! — Rewolwerowiec u´swiadomił sobie, z˙ e próbuje krzykna´ ˛c i nie mo˙ze. — Przy nast˛epnym uderzeniu wyłamia˛ drzwi! — Wiem, co robi˛e — odparł Eddie, majac ˛ nadziej˛e, z˙ e naprawd˛e tak jest, po czym przeszedł przez drzwi mi˛edzy s´wiatami, rozpinajac ˛ d˙zinsy i zamek błyskawiczny. Rewolwerowiec po krótkim, rozpaczliwym wahaniu, poszedł za nim — w jednej chwili obolały na duszy i ciele, a w nast˛epnej jako spokojne ka w głowie Eddiego.
***
— Jeszcze raz — rzekł ponuro McDonald, a Deere skinał ˛ głowa.˛ Teraz, kiedy wszyscy pasa˙zerowie opu´scili pokład samolotu i zeszli po schodach, urz˛ednicy celni wyj˛eli bro´n. 59
— Ju˙z! Obaj z rozbiegu razem uderzyli w drzwi. Te otworzyły si˛e gwałtownie, a kawałek laminatu przez moment zwisał z zamka, po czym upadł na podłog˛e. Na sedesie siedział pan 3A, ze spodniami spuszczonymi do kostek i połami wyblakłej wełnianej koszuli ledwie skrywajacymi ˛ fiuta. „No, có˙z, wyglada ˛ na to, z˙ e przyłapali´smy go z opuszczonymi portkami” — pomy´slał ze znu˙zeniem kapitan McDonald. „Chodzi o to, z˙ e, o ile mi wiadomo, to, co robi, nie jest zabronione przez prawo.” Nagle poczuł bolesne pulsowanie ramienia, którym uderzył o drzwi. Ile razy? Trzy? Cztery? — Co pan tu robi, do diabła? — zapytał kapitan. — Załatwiam si˛e — odparł pasa˙zer 3A — ale je´sli wszyscy tak bardzo chcecie si˛e tu dosta´c, to chyba podetr˛e si˛e w terminalu. . . — I pewnie nie słyszałe´s pukania, spryciarzu? — Nie mogłem dosi˛egna´ ˛c drzwi. — Wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e, na poparcie swoich słów, i chocia˙z wywa˙zone drzwi wisiały teraz tylko na jednym zawiasie, nie musiał tego pokazywa´c McDonaldowi. — Pewnie mogłem wsta´c, ale nie panowałem nad sytuacja˛ a wła´sciwie nie nad sytuacja,˛ je´sli rozumiecie, o co mi chodzi. Po prostu nie mogłem nad tym zapanowa´c, je˙zeli mo˙zna tak powiedzie´c. 3A u´smiechnał ˛ si˛e zara´zliwym, lekko głupkowatym u´smiechem, który kapitanowi McDonaldowi wydał si˛e równie prawdziwy jak dziewi˛eciodolarowy banknot. Słuchajac ˛ tego faceta, mo˙zna by pomy´sle´c, z˙ e nikt nie powiedział mu, z˙ e człowiek mo˙ze si˛e pochyli´c. — Wsta´n — polecił. — Z przyjemno´scia.˛ Mogliby´scie zabra´c stad ˛ na chwil˛e te panie? — 3A u´smiechnał ˛ si˛e czarujaco. ˛ — Wiem, z˙ e w dzisiejszych czasach to staro´swieckie i niemodne, lecz nic na to nie poradz˛e. Jestem wstydliwy. Chocia˙z prawd˛e mówiac, ˛ nie ma czego si˛e wstydzi´c. — Trzymajac ˛ kciuk w odległo´sci mniej wi˛ecej cala od czubka wskazujacego ˛ palca, pokazał s´rednic˛e i mrugnał ˛ do Jane Doming, która poczerwieniała i natychmiast znikn˛eła w przej´sciu, wraz z depczac ˛ a˛ jej po pi˛etach Susy. „Wcale nie wygladasz ˛ na wstydliwego” — pomy´slał kapitan McDonald. „Wygladasz ˛ raczej jak kot, który wła´snie ze˙zarł s´mietan˛e, ot co.” Kiedy stewardesy odeszły, 3A wstał i podciagn ˛ ał ˛ gatki oraz d˙zinsy. Potem si˛egnał ˛ do przycisku spłuczki, ale kapitan McDonald natychmiast odtracił ˛ jego dło´n, złapał go za ramiona i odwrócił w kierunku drzwi. Deere przytrzymał Eddiego, chwytajac ˛ go za pasek spodni. — Bez urazy — rzekł Eddie. Powiedział to lekkim tonem, tak jak nale˙zało. . . a przynajmniej tak sadził. ˛ . . ale miał zam˛et w głowie. Czuł w niej obecno´sc´ tamtego, wyczuwał ja˛ wyra´znie. M˛ez˙ czyzna był w jego umy´sle i czujnie go obserwował, stojac ˛ w pobli˙zu, gotowy wkroczy´c, gdyby Eddie co´s spieprzył. Bo˙ze, to przecie˙z sen, no nie? No nie? 60
— Stój spokojnie — powiedział Deere. Kapitan zajrzał do muszli. — Nie ma gówna — rzekł, a kiedy nawigator mimo woli parsknał ˛ s´miechem, McDonald obrzucił go gniewnym wzrokiem. — Có˙z, wiecie, jak to jest — o´swiadczył Eddie. — Czasem ma si˛e szcz˛es´cie i to tylko fałszywy alarm. Pu´sciłem kilka bengali. Mówi˛e o gazie błotnym. Gdyby´scie trzy minuty temu zapalili tu zapałk˛e, upiekliby´scie mnie jak indyka na ´ eto Dzi˛ekczynienia. Pewnie zjadłem co´s, zanim wsiadłem do samolotu i. . . Swi˛ — Zabierzcie go stad ˛ — warknał ˛ McDonald, a Deere, wcia˙ ˛z trzymajac ˛ Eddiego za pasek spodni, popchnał ˛ go do wyj´scia, gdzie przedstawiciele urz˛edu celnego złapali go za r˛ece. — Hej! — zawołał Eddie. — A moja torba? I kurtka! — Och, z pewno´scia˛ zabierzemy wszystkie pa´nskie rzeczy — odezwał si˛e jeden z agentów. Eddie poczuł na twarzy jego ci˛ez˙ ki oddech, pachnacy ˛ maaloksem i kwasem z˙ oładkowym. ˛ — Pa´nski baga˙z bardzo nas interesuje a teraz chod´zmy, kolego. Eddie powtarzał im, z˙ eby odpu´scili i dali mu i´sc´ samemu ale pó´zniej doszedł do wniosku, z˙ e najwy˙zej trzy lub cztery razy dotknał ˛ ziemi czubkami butów, nim pokonali odległo´sc´ dzielac ˛ a˛ samolot od drzwi terminalu. Tam czekali jeszcze trzej agenci i pół tuzina gliniarzy z ochrony lotniska. Agenci czekali na Eddiego, a policjanci powstrzymywali tłum, który patrzył z chciwym, niezdrowym zainteresowaniem, jak go odprowadzali.
Rozdział czwarty Wie˙za
Eddie Dean siedział na krze´sle. Krzesło stało w białym pokoiku. Było to jedyne krzesło w tym białym pokoiku. Biały pokoik był zatłoczony. Biały pokoik był zadymiony. Eddie był tylko w gatkach. Chciało mu si˛e pali´c. Pozostali m˛ez˙ czy´zni obecni w tym pomieszczeniu byli ubrani. Było ich sze´sciu. . . nie, siedmiu. Stali wokół niego, otaczajac ˛ go. Trzej — nie, czterej — palili papierosy. Eddie miał ochot˛e skaka´c i s´piewa´c. Fika´c koziołki i wycina´c hołubce. Siedział spokojnie, odpr˛ez˙ ony, z rozbawionym zainteresowaniem spogladaj ˛ ac ˛ na otaczajacych ˛ go ludzi, jakby rozpaczliwie nie potrzebował prochów, jakby nie wariował od klaustrofobii. A wszystko z powodu tego drugiego w jego głowie. Z poczatku ˛ przera˙zał go. Teraz dzi˛ekował Bogu, z˙ e ten m˛ez˙ czyzna tam tkwił. Mo˙ze był chory, a nawet umierajacy, ˛ ale miał do´sc´ siły woli, by obdzieli´c cho´c niewielka˛ jej czastk ˛ a˛ przestraszonego, dwudziestojednoletniego c´ puna. — Masz na piersi bardzo interesujacy ˛ czerwony s´lad — Zauwa˙zył jeden z agentów. Z kacika ˛ ust zwisał mu papieros w kieszonce koszuli miał cała˛ paczk˛e. Eddie czuł, z˙ e mógłby wzia´ ˛c pi˛ec´ papierosów naraz, wetkna´ ˛c wszystkie do ust, zapali´c i zaciagn ˛ a´ ˛c si˛e. . . dopiero wtedy by mu ul˙zyło. — Wyglada ˛ na s´lad po przylepcu. Wyglada ˛ na to, z˙ e miałe´s tam co´s przyklejone, Eddie, a˙z nagle doszedłe´s do wniosku, z˙ e lepiej b˛edzie to oderwa´c i wyrzuci´c. — Dostałem uczulenia na Bahamach — odparł Eddie. — Mówiłem wam. Chc˛e powiedzie´c, z˙ e przerabiali´smy to ju˙z kilka razy. Próbuj˛e zachowa´c poczucie humoru, ale przychodzi mi to z coraz wi˛ekszym trudem. — Pieprzy´c twoje poczucie humoru — rzucił w´sciekle inny i Eddie rozpoznał ten ton. Sam czasem tak mówił, kiedy przez pół zimnej nocy czekał na kogo´s, kto si˛e nie zjawił. Poniewa˙z ci faceci te˙z byli uzale˙znieni. Jedyna˛ ró˙znica˛ mi˛edzy takimi jak on a Henrym był narkotyk, którego potrzebowali. — A co z ta˛ dziura˛ na twoim brzuchu? Skad ˛ ona si˛e wzi˛eła, Eddie? Z wyprzeda˙zy? 62
Trzeci agent wskazywał miejsce, gdzie Eddie skaleczył si˛e przy przecinaniu ta´smy. Rana w ko´ncu przestała krwawi´c, lecz pozostał jeszcze ciemnopurpurowy p˛echerz, który groził p˛ekni˛eciem przy ka˙zdym gwałtowniejszym ruchu. Eddie pokazał czerwony s´lad po ta´smie. — To sw˛edzi — rzekł. Nie kłamał. — Zasnałem ˛ w samolocie. . . spytajcie stewardes˛e, je´sli nie wierzycie. — Dlaczego mieliby´smy ci nie wierzy´c, Eddie? — Nie wiem. Czy cz˛esto spotykacie przemytników narkotyków, którzy chrapia˛ w samolocie? — Odczekał chwil˛e, pozwalajac, ˛ by zapadło im to w pami˛ec´ , a potem wyciagn ˛ ał ˛ r˛ece. Niektóre paznokcie miał obgryzione. Inne obskubane. Odkrył, z˙ e kiedy odstawi si˛e prochy, własne paznokcie staja˛ si˛e ulubiona˛ przeka˛ ska.˛ — Bardzo starałem si˛e nie drapa´c, ale pewnie zrobiłem to we s´nie. — Albo b˛edac ˛ na haju. To mo˙ze by´c s´lad po igle. Eddie wiedział, z˙ e wcale tak nie my´sleli. Je´sli wstrzykniesz sobie co´s tak blisko splotu słonecznego, który jest deska˛ rozdzielcza˛ układu nerwowego, mo˙ze to by´c ostatnia rzecz, jaka˛ zrobisz w z˙ yciu. — Dajcie z˙ y´c — stwierdził. — Tak długo zagladali´ ˛ scie mi w oczy, sprawdzajac ˛ moje z´ renice, z˙ e ju˙z zaczałem ˛ podejrzewa´c, z˙ e macie ochot˛e na całusa. Wiecie, z˙ e nie jestem na haju. Trzeci agent spojrzał na niego z niesmakiem. — Jak na niewinna˛ owieczk˛e strasznie du˙zo wiesz o narkotykach, Eddie. — Czego nie widziałem u „Gliniarzy z Miami”, to przeczytałem w „Reader’s Digest”. Powiedzcie mi, ale szczerze. . . ile razy b˛edziemy to jeszcze przerabia´c? Czwarty agent pokazał mu mała˛ plastikowa˛ torebk˛e. w s´rodku było kilka kawałeczków. — To włókienka. Mamy ju˙z potwierdzenie z laboratorium, ale i tak wiedzieli´smy, co to takiego. To kawałki ta´smy izolacyjnej. — Nie brałem prysznica przed opuszczeniem hotelu — powtórzył po raz czwarty Eddie. — Le˙załem na basenie, grzejac ˛ si˛e w sło´ncu. Próbowałem pozby´c si˛e wysypki. Alergicznej wysypki. Zaspałem. Miałem piekielne szcz˛es´cie, z˙ e w ogóle zda˙ ˛zyłem na samolot. Musiałem biec jak wszyscy diabli. Wiał wiatr. Nie wiem, co mogło przyklei´c mi si˛e do ciała. Inny agent wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e i przesunał ˛ palcem po zagi˛eciu jego lewego łokcia. — A to nie sa˛ s´lady po igle. Eddie odepchnał ˛ jego dło´n. — Ukaszenia ˛ moskitów. Mówiłem wam. Prawie si˛e zagoiły, Jezu Chryste, przecie˙z mo˙zecie to sprawdzi´c! Mogli. Tego interesu nie przygotowywali na łapu-capu. Eddie Przestał si˛e szprycowa´c ju˙z miesiac ˛ temu. Henry nie potrafiłby tego zrobi´c i mi˛edzy innymi dlatego poleciał Eddie, „musiał” polecie´c Eddie. A kiedy ju˙z nie mógł wytrzyma´c bez dawki, to wstrzykiwał sobie w lewa˛ pachwin˛e, gdzie moszna lewego jadra ˛ 63
dotykała lewego uda. . . Tak jak tamtej nocy, kiedy z˙ ółtoskóry w ko´ncu przyniósł mu troch˛e towaru, który nadawał si˛e do czego´s. Wi˛ekszo´sc´ po prostu wciagn ˛ ał ˛ nosem, czym Henry ju˙z si˛e nie zadowalał. To wywoływało wra˙zenia, jakich Eddie nie potrafił opisa´c — połaczenie ˛ dumy i wstydu. Gdyby tam zajrzeli, gdyby odchylili jego jadra, ˛ mógłby mie´c naprawd˛e powa˙zny problem. Badanie krwi mogłoby spowodowa´c jeszcze powa˙zniejsze kłopoty, nie wolno jednak im tego zrobi´c, nie majac ˛ jakiego´s powa˙znego dowodu — a tego po prostu nie mieli. Wiedzieli wszystko, lecz niczego nie byli w stanie udowodni´c. Na tym polega ró˙znica mi˛edzy chcie´c a móc, jak powiedziałaby jego droga mamusia. — Ukaszenia ˛ komarów. — Tak. — A ten czerwony s´lad to alergiczna wysypka. — Tak. Miałem ja˛ ju˙z, zanim poleciałem na Bahamy, tylko nie taka˛ paskudna.˛ — Miał ja˛ ju˙z, zanim tam poleciał — powiedział jeden agent do drugiego. — Uhm — mruknał ˛ tamten. — A ty w to wierzysz? — Pewnie. — W s´wi˛etego Mikołaja te˙z? — Pewnie. Kiedy byłem mały, zrobili mi z nim zdj˛ecie. — Spojrzał na Eddiego. — Zrobiłe´s sobie zdj˛ecie tej słynnej wysypki, nim wybrałe´s si˛e na t˛e mała˛ wycieczk˛e, Eddie? Eddie nie odpowiedział. — Je´sli jeste´s czysty, to dlaczego nie zgadzasz si˛e na badanie krwi? To pytał pierwszy facet, ten z papierosem w kaciku ˛ ust. Papieros wypalił si˛e ju˙z prawie do filtra. Eddie nagle si˛e w´sciekł — w´sciekł si˛e jak diabli. Posłuchał głosu w swojej głowie. „W porzadku” ˛ — usłyszał natychmiast głos i Eddie wyczuł cos wi˛ecej ni˙z zgod˛e, poczuł zach˛et˛e, by pój´sc´ na całego. Poczuł si˛e tak jak wtedy, kiedy Henry u´scisnał ˛ go, zmierzwił mu włosy, klepnał ˛ w rami˛e i rzekł: „Dobrze si˛e spisałe´s, mały, niech ci to nie uderzy do głowy, ale dobrze si˛e spisałe´s.” — Wiecie, z˙ e jestem czysty. — Nagle wstał tak gwałtownie, z˙ e si˛e cofn˛eli. Spojrzał na najbli˙zej stojacego ˛ m˛ez˙ czyzn˛e. — I powiem ci co´s, kole´s. Je´sli nie zabierzesz tego gwo´zdzia sprzed mojego nosa, to wbij˛e ci go do gardła. Facet si˛e odsunał. ˛ — Chłopcy, ju˙z opró˙znili´scie szambo w samolocie. Bo˙ze, mieli´scie do´sc´ czasu, z˙ eby sprawdzi´c je ze trzy razy. Przejrzeli´scie mój baga˙z. Nachyliłem si˛e i pozwoliłem, by jeden z was wepchnał ˛ mi w tyłek najdłu˙zszy palec na s´wiecie. Je´sli obmacywanie prostaty jest badaniem, było to pierdolone safari. Bałem si˛e spojrze´c w dół. My´slałem, z˙ e zobacz˛e palec tego go´scia sterczacy ˛ z mojego ptaka. — Obrzucił ich gniewnym spojrzeniem. — Sprawdzili´scie mój tyłek, sprawdzili´scie
64
mój baga˙z, a teraz siedz˛e tu w gaciach, a wy dmuchacie mi dymem w twarz. Chcecie zbada´c mi krew? Dobra. Przyprowad´zcie tu kogo´s, kto to zrobi. — Poszeptali i popatrzyli po sobie. Zdziwieni. Zaniepokojeni. — Ale je´sli chcecie przeprowadzi´c badanie bez nakazu sadu ˛ — dodał — to niech ten, kto tu przyjdzie, przyniesie sporo dodatkowych strzykawek i probówek, bo niech mnie szlag, je´sli b˛ed˛e brał w tym udział sam. Zrobi˛e to w obecno´sci szeryfa federalnego, je´sli ka˙zdy z was podda si˛e takiemu samemu badaniu, ka˙zdy pojemnik zostanie opisany waszymi danymi, a zabierze je szeryf federalny, i na cokolwiek b˛edziecie si˛e bada´c — kokain˛e, heroin˛e, amf˛e, cokolwiek — chc˛e, z˙ eby takie same próby wykonano na próbkach pobranych od was. A potem za˙zadam, ˛ aby wyniki przekazano mojemu adwokatowi. — O rany, „mojemu adwokatowi” — zawołał jeden z nich — Tak zawsze si˛e ko´nczy z takimi gówniarzami, no nie, Eddie? Skontaktujcie si˛e z moim adwokatem. Na´sl˛e na was mojego adwokata. Rzyga´c mi si˛e chce od tego gówna! — Nawiasem mówiac, ˛ obecnie nie mam adwokata — powiedział Eddie i mówił prawd˛e. — Nie przypuszczałem, z˙ e b˛edzie mi potrzebny. Niczego na mnie nie macie, bo niczego nie miałem, ale nie mo˙zecie przesta´c z ta˛ kołomyjka? ˛ Chcecie, ´ z˙ ebym ta´nczył, jak zagracie? Swietnie. Zata´ncz˛e. Tylko nie b˛ed˛e tego robił sam. Wy te˙z musicie zata´nczy´c. Zapadła napi˛eta, głucha cisza. — Chciałbym, z˙ eby pan jeszcze raz zsunał ˛ spodenki, panie Dean — powiedział jeden z nich. Ten był starszy. Wygladał ˛ tak, jakby tu dowodził. Eddie pomy´slał, z˙ e mo˙ze — tylko mo˙ze — ten facet wpadł w ko´ncu na pomysł, gdzie powinien szuka´c s´ladów. Do tej pory tam nie zagladali. ˛ R˛ece, ramiona, nogi. . . ale nie tam. Byli zbyt pewni, z˙ e go maja.˛ — Mam do´sc´ rozbierania, ubierania i tego całego gówna — odparł. — Sprowad´zcie tu kogo´s i zróbmy zbiorowe badanie krwi albo wychodz˛e stad. ˛ No, jak b˛edzie? Znowu zapadła cisza. A kiedy zacz˛eli spoglada´ ˛ c po sobie, Eddie zrozumiał, z˙ e wygrał. „My wygrali´smy” — poprawił si˛e. „Jak si˛e nazywasz, kolego?” „Roland. A ty Eddie. Eddie Dean.” „Umiesz słucha´c.” „Słucha´c i patrze´c.” — Oddajcie mu ubranie — rzekł z niesmakiem starszy m˛ez˙ czyzna. Spojrzał na Eddiego. — Nie wiem, co miałe´s ani jak si˛e tego pozbyłe´s, ale chc˛e, z˙ eby´s wiedział, z˙ e znajdziemy to. — Stary piernik uwa˙znie mu si˛e przyjrzał. — A wi˛ec siedzisz tu sobie. Siedzisz i s´miejesz si˛e w duchu. Nie chce mi si˛e rzyga´c od tego, co mówisz, lecz robi mi si˛e niedobrze na twój widok. — Chc˛e, by´s pan rzygnał. ˛ 65
— Potwierdzasz nasze podejrzenia. — O rany — westchnał ˛ Eddie. — To mi si˛e podoba. Siedz˛e tu, w tym pokoiku, w samych gaciach, a wy stoicie wokół mnie w siedmiu, ze spluwami na biodrach, i to tobie chce si˛e rzyga´c. Człowieku, masz problem. Eddie zrobił krok w jego kierunku. M˛ez˙ czyzna przez chwil˛e wytrzymał jego spojrzenie, a potem co´s w oczach Eddiego o dziwnym, na pół orzechowym, a na pół niebieskim kolorze — sprawiło, z˙ e mimo woli si˛e cofnał. ˛ — Niczego nie mam! — wrzasnał ˛ Eddie. — Sko´nczcie z tym! Koniec! Dajcie mi spokój! Znów zapadła cisza. Potem stary urz˛ednik odwrócił si˛e i krzyknał ˛ do kogo´s: — Nie słyszeli´scie? Oddajcie mu ubranie! I tak si˛e to sko´nczyło.
***
— My´sli pan, z˙ e jeste´smy s´ledzeni? — zapytał taksiarz. Wygladał ˛ na rozbawionego. Eddie spojrzał na niego. — Skad ˛ ten pomysł? — Wcia˙ ˛z pan spoglada ˛ przez tylna˛ szyb˛e. — Wcale nie podejrzewam, z˙ e kto´s mnie s´ledzi — powiedział Eddie. Była to szczera prawda. Zauwa˙zył ogony ju˙z za pierwszym razem, kiedy si˛e obejrzał. Ogony, nie ogon. Nie musiał wi˛ecej spoglada´ ˛ c za siebie, z˙ eby si˛e upewni´c. Pacjent na przepustce z sanatorium dla opó´znionych w rozwoju z trudem zgubiłby taksówk˛e Eddiego w to pó´zne poniedziałkowe popołudnie; na ulicach panował niewielki ruch. — Po prostu jestem studentem wydziału komunikacji. — Och — mruknał ˛ taksówkarz. W niektórych kr˛egach takie stwierdzenie zach˛eciłoby do dalszych pyta´n, lecz nowojorscy taksówkarze rzadko pytaja.˛ . . cz˛es´ciej wygłaszaja˛ przemowy, zazwyczaj w wielkim stylu. Wi˛ekszo´sc´ tych przemówie´n zaczyna si˛e od słów „To miasto!”, jakby była to religijna inwokacja poprzedzajaca ˛ kazanie. . . bo tak te˙z przewa˙znie jest. Zamiast tego ten taksiarz rzekł: — Bo gdyby pan my´slał, z˙ e jeste´smy s´ledzeni, to zapewniam, z˙ e nie. Zauwa˙zyłbym. To miasto! Jezusie! Nieraz samemu zdarzało mi si˛e s´ledzi´c innych. Zdziwiłby si˛e pan, ilu ludzi wskakuje do mojej taksówki i mówi: „za tym samochodem”. Wiem, z˙ e to brzmi jak kwestia, która˛ słyszy si˛e tylko w filmach, prawda? Racja. Tylko z˙ e, jak powiadaja,˛ z˙ ycie na´sladuje sztuk˛e, a sztuka z˙ ycie. Naprawd˛e tak jest. A co do gubienia ogona, to łatwe, je´sli tylko wiesz jak. Trzeba. . . Eddie wyciszył głos taksiarza do ledwie słyszalnego pomruku w tle, wystarczajacego, ˛ by we wła´sciwych momentach kiwa´c głowa.˛ Kiedy si˛e nad tym zasta66
nowi´c, ta gadanina była naprawd˛e zabawna. Jednym z jadacych ˛ za nimi samochodów była granatowa limuzyna. Eddie domy´slił si˛e, z˙ e nale˙zała do agentów urz˛edu celnego. Drugim okazała si˛e furgonetka dostawcza z napisem: PIZZA GINELLI po obu bokach. Była tam tak˙ze namalowana pizza. . . w postaci u´smiechni˛etej chłopi˛ecej buzi, a u´smiechni˛ety chłopiec oblizywał si˛e i pod obrazkiem widniał slogan: MMMNIAM! DOOOBRA PIZZA! Jaki´s młody miejski artysta, z puszka˛ sprayu oraz niewyszukanym poczuciem humoru, skre´slił słowo „pizza” i napisał nad nim „piczka”. Ginelli. Eddie znał tylko jednego Ginellego, który prowadził restauracj˛e zwana˛ Czterej Ojcowie. Interes z pizza˛ był ubocznym zaj˛eciem, przykrywka,˛ zaj˛eciem dla ksi˛egowego. Ginelli i Balazar. Ci dwaj byli nierozłaczni ˛ jak hot dog i musztarda. Zgodnie z planem przed terminalem miała czeka´c limuzyna z kierowca,˛ z˙ eby przewie´zc´ go do knajpy w s´ródmie´sciu, gdzie Balazar prowadził swoje interesy. Oczywi´scie ten plan nie obejmował dwóch godzin sp˛edzonych w białym pokoiku, dwóch godzin intensywnego przesłuchiwania przez jeden zespół agentów, podczas gdy drugi opró˙znił zbiorniki toalety boeinga z zawarto´sci i sprawdził ja,˛ szukajac ˛ du˙zego ładunku, którego nie dałoby si˛e rozpu´sci´c. Kiedy wyszedł, limuzyny nie było. Kierowca na pewno otrzymał odpowiednie instrukcje: je´sli muł nie opu´sci terminalu najpó´zniej pi˛etna´scie minut po ostatnich pasa˙zerach tego lotu, szybko odjed´z. Kierowca limuzyny wiedział, z˙ e nie powinien u˙zywa´c zainstalowanego w samochodzie telefonu, który w rzeczywisto´sci jest radionadajnikiem, łatwym do monitorowania. Balazar zadzwonił do swoich ludzi, dowiedział si˛e, z˙ e Eddie wpadł w kłopoty, i przygotował si˛e na nie. Balazar mógł dostrzec stalowa˛ wol˛e Eddiego, ale to nie zmieniało faktu, z˙ e Eddie był c´ punem. A nie mo˙zna liczy´c na to, z˙ e c´ pun nie b˛edzie sypał. To oznaczało, z˙ e furgonetka z pizza˛ mo˙ze si˛e zrówna´c z taksówka,˛ a wtedy kto´s wystawi przez boczne okienko luf˛e pistoletu maszynowego i taksówka zmieni si˛e w co´s, co wyglada ˛ jak wielki kawał szwajcarskiego sera. Eddie bardziej przejmowałby si˛e tym, gdyby trzymali go cztery godziny zamiast dwóch, a powa˙znie obawiałby si˛e, gdyby siedział tam sze´sc´ . Ale dwie. . . sadził, ˛ z˙ e Balazar powinien wierzy´c, z˙ e Eddie wytrzyma przynajmniej tyle. I na pewno b˛edzie chciał si˛e dowiedzie´c, co z jego towarem. Prawdziwym powodem tego, z˙ e Eddie wcia˙ ˛z ogladał ˛ si˛e przez rami˛e, były drzwi. Fascynowały go. Gdy agenci na pół nie´sli, a na pół wlekli go po schodach biurowca administracyjnej cz˛es´ci lotniska Kennedy’ego, zerknał ˛ przez rami˛e i one były tam — nieprawdopodobne, lecz niewatpliwie ˛ bezsprzecznie realne, unoszace ˛ si˛e w odległo´sci jarda. Widział wolno przetaczajace ˛ si˛e za nimi fale, rozbijajace ˛ si˛e na piasku. Dostrzegł, z˙ e zaczynało si˛e tam s´ciemnia´c. 67
Najwidoczniej te drzwi były jak jedna ze sztuczek z ukrytym obrazem; w pierwszej chwili nie mo˙zna ich było dostrzec, ale kiedy si˛e to udało, nie sposób ich ju˙z nie widzie´c. . . Znikły tylko dwa razy, kiedy rewolwerowiec wrócił przez nie bez Eddiego. . . i to było przera˙zajace. ˛ Eddie czuł si˛e wtedy jak dziecko, któremu zgaszono nocna˛ lampk˛e. Po raz pierwszy stało si˛e to, gdy przesłuchiwali go agenci. „Musz˛e i´sc´ ” — głos Rolanda zagłuszył pytanie, które w tym momencie zadali Eddiemu. „Nie b˛edzie mnie tylko chwilk˛e. Nie bój si˛e.” „Dlaczego?” — spytał Eddie. „Dlaczego musisz tam i´sc´ ?” — Co si˛e stało? — zapytał jeden z agentów. — Nagle wygladasz ˛ na przestraszonego. I był przestraszony, ale ten palant i tak by tego nie zrozumiał. Zerknał ˛ przez rami˛e i agenci te˙z si˛e obejrzeli. Nie zobaczyli niczego prócz nagiej białej s´ciany, pokrytej białymi panelami z otworami tłumiacymi ˛ d´zwi˛eki. Eddie ujrzał drzwi, tak jak poprzednio znajdujace ˛ si˛e w odległo´sci jarda (teraz tkwiace ˛ w s´cianie pokoju, jak wyj´scie awaryjne, wyj´scie, którego nie mogli dostrzec przesłuchujacy ˛ go ludzie). Zobaczył co´s wi˛ecej. Ujrzał stwory wychodzace ˛ z morza, stwory wygladaj ˛ ace ˛ jak z˙ ywcem wzi˛ete z jakiego´s horroru o nazbyt wyszukanych efektach specjalnych, tak specjalnych, z˙ e wszystko wydaje si˛e prawdziwe. Te stwory wygladały ˛ jak odra˙zajace ˛ skrzy˙zowanie krewetki z homarem i pajakiem. ˛ Wydawały niesamowite d´zwi˛eki. — Masz omamy, Eddie? — zapytał jeden z agentów. — Widzisz biegajace ˛ po s´cianach pajaki? ˛ Był tak bliski prawdy, z˙ e Eddie o mało si˛e nie roze´smiał. Wiedział jednak, dlaczego ten m˛ez˙ czyzna imieniem Roland musiał odej´sc´ . Jego umysł był bezpieczny — przynajmniej na razie — lecz te stwory zmierzały w kierunku ciała i Eddie podejrzewał, z˙ e je´sli Roland szybko nie przemie´sci swojej fizycznej powłoki, to by´c mo˙ze nie b˛edzie ju˙z miał do czego wróci´c. Nagle usłyszał w my´slach z˙ ałosny j˛ek Davida Lee Rotha: „Och Ivvy. . . ja nie mam ciała. . . ” i tym razem parsknał ˛ s´miechem. Nie zdołał si˛e powstrzyma´c. — Co ci˛e tak s´mieszy? — zapytał ten agent, który chciał wiedzie´c, czy Eddie widzi pajaki. ˛ — Cała ta sytuacja — odparł Eddie. — Dlatego z˙ e jest taka szczególna, nie zabawna. Chc˛e powiedzie´c, z˙ e gdyby to był film, to raczej Felliniego ni˙z Woody’ego Allena, je´sli rozumiecie, o co mi chodzi. „Nic ci nie b˛edzie?” — zapytał Roland. „Jasne. PSS.” „Nie rozumiem.” „Pilnuj Swoich Spraw.” „Aha. W porzadku. ˛ Niedługo wróc˛e.”
68
I nagle tamten znikł. Po prostu znikł. Jak smuga dymu tak cienka, z˙ e mo˙ze ja˛ rozwia´c najl˙zejszy podmuch wiatru. Eddie rozejrzał si˛e, ale nie dostrzegł niczego prócz podziurawionych białych paneli — z˙ adnych drzwi, oceanu czy niesamo´ witych stworów. Scisn˛ eło go w dołku. Bynajmniej nie zaczał ˛ wierzy´c, z˙ e była to halucynacja. Prochy znikły i Eddie nie potrzebował innego dowodu. Roland jednak. . . pomagał mu. Sprawiał, z˙ e było mu łatwiej. — Chcesz, z˙ ebym powiesił tam jaki´s obrazek? — zapytał jeden z agentów. — Nie — odrzekł Eddie i odetchnał. ˛ — Chc˛e, z˙ eby´scie wypu´scili mnie stad. ˛ — Jak tylko nam powiesz, co zrobiłe´s z hera˛ — powiedział inny. — A mo˙ze to była koka? I znów si˛e zacz˛eło. . . w kółko to samo i bez ko´nca. Po dziesi˛eciu minutach — bardzo długich dziesi˛eciu minutach — Roland nagle ponownie znalazł si˛e w jego głowie. W jednej chwili go nie było, w nast˛epnej pojawił si˛e. Eddie wyczuł, z˙ e m˛ez˙ czyzna jest bardzo zm˛eczony. „Zrobiłe´s swoje?” „Tak. Przepraszam, z˙ e to tak długo trwało, a po chwili: Musiałem pełzna´ ˛c.” Eddie znów si˛e odwrócił. Drzwi w dalszym ciagu ˛ były widoczne, lecz teraz ukazywały nieco inny obraz tamtego s´wiata. Zrozumiał, z˙ e tak jak przesuwały si˛e z nim tutaj, podobnie poruszały si˛e razem z Rolandem. Ta my´sl sprawiła, z˙ e lekko zadr˙zał. Tak jakby byli połaczeni ˛ jaka´ ˛s niewidzialna˛ p˛epowina.˛ Ciało rewolwerowca le˙zało bezwładnie, lecz teraz patrzył z góry na długa˛ i omywana˛ falami przypływu pla˙ze˛ , po której kr˛eciły si˛e stwory, skrzeczac ˛ i popiskujac. ˛ Za ka˙zdym razem gdy spadała na nie fala, podnosiły szczypce. Wygladały ˛ jak tłum ze starych kronik filmowych, kiedy przemawia Hitler i wszyscy salutuja˛ mu Heil! tak gorliwie, jakby od tego zale˙zało ich z˙ ycie — bo te˙z pewnie tak było, je´sli si˛e nad tym zastanowi´c. Eddie dostrzegł na piasku s´lady mozolnie pełznacego ˛ rewolwerowca. Nagle zobaczył, jak jeden ze stworów z błyskawiczna˛ szybko´scia˛ wyciaga ˛ szczypce w gór˛e i łapie ptaka, który nieopatrznie przelatywał zbyt nisko nad plaz˙ a.˛ Ptak w dwóch tryskajacych ˛ krwia˛ kawałkach upadł na piach. Zanim jeszcze przestał si˛e rusza´c, zakryła go masa okropnych skorupiaków. Jedno białe piórko wzbiło si˛e w gór˛e. Szczypce chwyciły je i wciagn˛ ˛ eły do pyska. „Jezu Chryste” — pomy´slał oniemiały Eddie. „Ale˙z pieszczoszki!” — Dlaczego wcia˙ ˛z si˛e ogladasz ˛ za siebie? — zapytał główny urz˛ednik celny. — Od czasu do czasu potrzebuje odtrutki — odpowiedział Eddie. — Na co? — Na twoja˛ twarz.
69
***
Taksówkarz wysadził Eddiego przed budynkiem w Co-Op City, podzi˛ekował za dolara napiwku i odjechał. Eddie stał przez chwil˛e z torba˛ w jednej r˛ece i kurtka˛ zaczepiona˛ o wskazujacy ˛ palec drugiej, i przerzucona˛ przez ramie. Tutaj wspólnie z bratem wynajmowali dwupokojowe mieszkanie. Stał przez chwil˛e, spogladaj ˛ ac ˛ w gór˛e na ten monolit o stylu i urodzie zbudowanego z cegieł składu towarów. Małe okienka upodabniały go do wi˛ezienia i dla Eddiego ten widok był przygn˛ebiajacy, ˛ podobnie jak dla Rolanda zadziwiajacy. ˛ „Nigdy, nawet jako dziecko, nie widziałem takiego wysokiego budynku!” — rzekł Roland. „A tu jest ich tak wiele!” ˙ „Taak” — przytaknał ˛ Eddie. „Zyjemy jak w mrowisku. Mo˙ze ten widok ci si˛e podoba, Rolandzie, ale moim zdaniem szybko si˛e opatrzy. Bardzo szybko ci si˛e opatrzy.” Granatowy samochód przejechał obok. Furgonetka z pizza˛ zmieniła pas, podje˙zd˙zajac. ˛ Eddie zdr˛etwiał i poczuł, z˙ e Roland równie˙z si˛e spiał. ˛ Mo˙ze jednak postanowili go załatwi´c. „Drzwi?” — zapytał Roland. — „Mamy przez nie przej´sc´ ? Chcesz tego?” Eddie czuł, z˙ e Roland jest gotowy na wszystko, lecz jego głos brzmiał spokojnie. „Jeszcze nie” — odrzekł. „Mo˙ze chca˛ tylko pogada´c. Bad´ ˛ z jednak przygotowany.” Wiedział, z˙ e nie musiał tego mówi´c; czuł, z˙ e Roland nawet we s´nie był bardziej gotowy do działania ni˙z on kiedykolwiek na jawie. Furgonetka z namalowanym na boku u´smiechni˛etym dzieciakiem podjechała bli˙zej. Szyba okienka po stronie pasa˙zera zsun˛eła si˛e w dół, a Eddie stał przed wej´sciem do budynku, z długim cieniem przyklejonym do czubków jego sportowych butów, czekajac, ˛ co teraz zobaczy — twarz czy luf˛e pistoletu.
***
Po raz drugi Roland zniknał ˛ z jego umysłu zaledwie pi˛ec´ minut po tym, jak urz˛ednicy w ko´ncu zrezygnowali i wypu´scili Eddiego. Rewolwerowiec jadł, ale za mało, a ponadto powinien si˛e napi´c i przede wszystkim za˙zy´c jakie´s lekarstwo. Eddie na razie nie mógł da´c mu leku, którego Roland rzeczywi´scie potrzebował (chocia˙z prawdopodobnie rewolwerowiec miał racj˛e; Balazar mógłby mu pomóc. . . gdyby zechciał), ale zwykła aspiryna przy70
najmniej obni˙zyłaby temperatur˛e jego ciała; Eddie poczuł goraczk˛ ˛ e buchajac ˛ a˛ od rewolwerowca, gdy ten przysunał ˛ si˛e, by przecia´ ˛c górna˛ cz˛es´c´ ta´smy izolacyjnej. Eddie przystanał ˛ przed kioskiem z gazetami w głównym terminalu. „Czy tam, skad ˛ przybyłe´s, macie aspiryn˛e?” „Nigdy o tym nie słyszałem. Czy to czary, czy lekarstwo?” „Chyba i jedno, i drugie.” Podszedł do okienka i nabył pudełko bardzo mocnej anacyny. Potem udał si˛e do baru i kupił dwa pot˛ez˙ ne hot dogi i podwójna˛ pepsi. Wła´snie smarował kiełbaski musztarda˛ i keczupem (Henry nazywał te długie kanapki godzilla dogami), gdy nagle przypomniał sobie, z˙ e one nie sa˛ dla niego. Przyszło mu do głowy, z˙ e Roland mógł nie lubi´c musztardy i keczupu, mógł by´c wegetarianinem, a poza tym te hot dogi mogły go nawet zabi´c. „Có˙z, teraz ju˙z jest za pó´zno” — doszedł do wniosku. Czujac, ˛ z˙ e Roland co´s mówi lub robi, Eddie miał pewno´sc´ , z˙ e to si˛e dzieje naprawd˛e. Natomiast gdy milczał, uparcie powracała przera˙zajaca ˛ my´sl, z˙ e to tylko sen — niezwykle realistyczny sen, jaki s´ni mu si˛e podczas lotu 901 boeingiem linii lotniczych Delta. Roland powiedział mu, z˙ e mo˙ze przenie´sc´ po˙zywienie do swojego s´wiata. Podobno udało mu si˛e co´s takiego, kiedy Eddie spał. Trudno w to uwierzy´c, ale Roland zapewnił go, z˙ e tak było istotnie. „No, có˙z, wcia˙ ˛z musimy by´c bardzo ostro˙zni” — rzekł Eddie. „Dwaj agenci urz˛edu celnego obserwuja˛ mnie. Nas. Bez wzgl˛edu na to, gdzie teraz si˛e znajduj˛e.” „Wiem, z˙ e musimy uwa˙za´c” — odparł Roland. „Nie dwaj. Jest ich pi˛eciu.” Nagle Eddie doznał najdziwniejszego uczucia. Nie poruszył oczami, ale poczuł, z˙ e si˛e poruszaja.˛ Kierował nimi Roland. Facet w opi˛etym podkoszulku, rozmawiajacy ˛ przez telefon. Kobieta siedzaca ˛ na ławce i grzebiaca ˛ w torbie. Młody czarnoskóry m˛ez˙ czyzna, który mógłby uchodzi´c za nadzwyczaj przystojnego, gdyby nie zaj˛ecza warga, tylko cz˛es´ciowo zamaskowana wskutek operacji plastycznej. Ogladał ˛ podkoszulki na stoisku, obok którego niedawno przechodził Eddie. Wła´sciwie niczym si˛e nie wyró˙zniali, ale mimo to Eddie si˛e domy´slił, kim sa.˛ Byli niczym obrazek z dziecinnej układanki — raz uło˙zony, na zawsze pozostaje w pami˛eci. Eddie lekko si˛e zaczerwienił, poniewa˙z Roland zwrócił jego uwag˛e na to, co on powinien dostrzec natychmiast a rozszyfrował tylko dwóch. Tych troje maskowało si˛e lepiej, lecz te˙z nie za dobrze — oczy telefonujacego, ˛ zapatrzone w wyimaginowany obraz osoby, z która˛ rozmawiał, bacznie spogladały ˛ wokół. . . i, pozornie przypadkowo, co chwila kierowały si˛e na Eddiego. Kobieta z torebka˛ nie znalazła tego, czego szukała, a jednak nie zrezygnowała z dalszych poszukiwa´n, lecz robiła to bez ko´nca. „Klient” za´s zda˙ ˛zyłby ju˙z co najmniej dziesi˛ec´ razy obejrze´c ka˙zda koszulk˛e na obrotowym wieszaku.
71
Nagle Eddie poczuł si˛e tak, jakby znów miał pi˛ec´ lat i bał si˛e przej´sc´ przez ulic˛e, dopóki Henry nie we´zmie go za r˛ek˛e. „Niewa˙zne” — uspokajał go Roland. „I nie martw si˛e o jedzenie. Jadałem z˙ ywe owady, przynajmniej z˙ ywe na tyle, z˙ e niektóre z nich zbiegały mi do z˙ oładka.” ˛ „Taak” — odparł Eddie — „ale to jest Nowy Jork.” Zaniósł hot dogi i col˛e na sam koniec baru i stanał ˛ plecami do głównego holu. Potem zerknał ˛ w kierunku lewego rogu. Owalne lustro wybrzuszało si˛e tam, jak superczułe oko. Widział w nim wszystkich s´ledzacych ˛ go agentów, lecz z˙ aden z nich nie znajdował si˛e dostatecznie blisko, z˙ eby zdołał dostrzec kanapki i col˛e. I bardzo dobrze, gdy˙z Eddie nie miał poj˛ecia, co teraz nastapi. ˛ „Połó˙z t˛e astyn˛e na chlebie z mi˛esem. Potem we´z wszystko w dłonie.” „Aspiryn˛e.” „Dobrze. Nazywaj to z˙ abim skrzekiem, je´sli chcesz. . . Eddie. Tylko zrób to.” Wyjał ˛ anacyn˛e z plastikowej torebki, która˛ wcze´sniej wepchnał ˛ do kieszeni, i ju˙z miał wsuna´ ˛c pudełko do hot doga, gdy u´swiadomił sobie, z˙ e Roland b˛edzie miał problemy nie tylko z otwarciem pudełka, ale i z wyj˛eciem z niego proszków. Zrobił to sam: wytrzasn ˛ ał ˛ trzy tabletki na papierowa˛ serwetk˛e, zastanowił si˛e i dodał jeszcze trzy. „Trzy teraz, trzy pó´zniej. Je´sli b˛edzie jakie´s pó´zniej.” „W porzadku. ˛ Dzi˛ekuj˛e.” „I co teraz?” „We´z to wszystko w dłonie.” Eddie ponownie zerknał ˛ w wypukłe lustro. Dwaj agenci niedbałym krokiem zmierzali w kierunku baru. . . mo˙ze nie podobało im si˛e to, z˙ e Eddie stoi odwrócony do nich plecami, a mo˙ze wyczuli, z˙ e co´s jest nie w porzadku, ˛ i postanowili to sprawdzi´c. Je´sli co´s ma si˛e sta´c, powinno si˛e sta´c szybko. Eddie spełnił pro´sb˛e Rolanda i poczuł ciepło parówek w otoczce białej bułki oraz zimno schłodzonej pepsi. W tym momencie wygladał ˛ jak facet zamierzajacy ˛ zanie´sc´ przysmaki swoim dzieciakom. . . i nagle wszystko to zacz˛eło mu topnie´c w r˛ekach. Spojrzał w dół, coraz szerzej otwierajac ˛ oczy, a˙z miał wra˙zenie, z˙ e zaraz mu wypadna˛ z orbit i zawisna˛ na szypułkach. Przez warstw˛e bułki widział parówki. Przez s´cianki kubka widział pepsi, g˛esty od lodu płyn, uformowany w kształt naczynia, które stało si˛e niewidzialne. Potem poprzez kanapki ujrzał czerwony blat kontuaru, a przez pepsi biała˛ s´cian˛e. Jego dłonie zacz˛eły przysuwa´c si˛e do siebie. . . a˙z w ko´ncu si˛e zetkn˛eły. Jedzenie. . . serwetki. . . pepsi. . . sze´sc´ tabletek anacyny. . . wszystko to, co w nich trzymał, znikn˛eło. „Jezus podskoczył i zagrał na skrzypkach” — pomy´slał oniemiały Eddie. Pospiesznie zerknał ˛ w owalne lustro. Drzwi znikn˛eły. . . Rolanda równie˙z nie było ju˙z w jego umy´sle.
72
„Podjedz sobie, przyjacielu” — pomy´slał Eddie. Tylko czy ta obca osobowo´sc´ , która nazywała si˛e Rolandem, naprawd˛e była jego przyjacielem? To si˛e dopiero oka˙ze, czy˙z nie? Uratował tyłek Eddiego, to prawda, ale to wcale nie oznacza, z˙ e jest dobrym skautem. Mimo wszystko Eddie lubił Rolanda. Obawiał si˛e go, a jednocze´snie polubił. Podejrzewał, z˙ e z czasem mógłby go pokocha´c, tak jak kochał Henry’ego. „Najedz si˛e, przybyszu. Najedz si˛e, prze˙zyj. . . i wró´c.” Obok le˙zało kilka zabrudzonych musztarda˛ serwetek, pozostawionych przez poprzedniego klienta. Eddie zmiał ˛ je w kulk˛e i cisnał ˛ do kosza, idac ˛ do wyjs´cia i poruszajac ˛ ustami, jakby ko´nczył prze˙zuwa´c. Zdołał nawet lekko czkna´ ˛c, podchodzac ˛ do czarnoskórego i poda˙ ˛zajac ˛ w stron˛e znaków głoszacych ˛ „Baga˙ze” oraz „Wyj´scie do miasta”. — Nie znalazł pan odpowiedniej koszulki? — zapytał. — Przepraszam? — czarnoskóry odwrócił si˛e od ekranu monitora wy´swietlajacego ˛ godziny odlotów American Airlines, które pozornie studiował. — My´slałem, z˙ e szuka pan takiej z napisem „Wspomó˙zcie mnie, prosz˛e, jestem tajnym agentem” — powiedział Eddie i poszedł dalej. Kierujac ˛ si˛e do schodów, zauwa˙zył, z˙ e kobieta z torebka˛ pospiesznie zatrzaskuje ja˛ i wstaje z ławki. ´ eta Dzi˛ekczynienia.” „O rany, to istna parada Macy’ego z okazji Swi˛ Eddie uznał ten dzie´n za cholernie interesujacy ˛ i podejrzewał, z˙ e to jeszcze nie wszystko.
***
Kiedy Roland znów zobaczył wychodzace ˛ z fal homaropodobne stwory (a wi˛ec ich obecno´sc´ nie była zwiazana ˛ z przypływem, ale z nadej´sciem zmroku), opu´scił Eddiego Deana, z˙ eby przenie´sc´ gdzie´s swoje ciało, zanim potwory znajda˛ je i po˙zra.˛ Spodziewał si˛e bólu i był na´n przygotowany. Od tak dawna z˙ ył z bólem, z˙ e prawie si˛e z nim zaprzyja´znił. Jednak˙ze przeraziła go szybko´sc´ , z jaka˛ rosła goraczka ˛ i opuszczały go siły. Je´sli nie był umierajacy ˛ przedtem, to teraz na pewno umierał. Czy w s´wiecie wi˛ez´ nia istniało dostatecznie silne lekarstwo, z˙ eby powstrzyma´c ten proces? Mo˙ze. Je´sli jednak nie zdob˛edzie go w ciagu ˛ nast˛epnych sze´sciu lub o´smiu godzin, nie b˛edzie to ju˙z miało z˙ adnego znaczenia. Sprawy zajda˛ tak daleko, z˙ e z˙ adne lekarstwo ani z˙ adna magia tego lub innego s´wiata nie zdołaja˛ go ju˙z uzdrowi´c. Nie był w stanie chodzi´c. B˛edzie musiał si˛e czołga´c. 73
Ju˙z miał zacza´ ˛c to robi´c, gdy jego spojrzenie przywarło do kł˛ebu zmi˛etej tas´my izolacyjnej i woreczków z diabelskim zielem. Je´sli je tutaj zostawi, homarokoszmary z pewno´scia˛ potna˛ worki szczypcami. a bryza rozwieje proszek na cztery strony s´wiata. „Co te˙z powinno si˛e z nim zrobi´c?” — zastanawiał si˛e ponuro rewolwerowiec. Nie mógł dopu´sci´c do tego, z˙ eby zniknał. ˛ Przyjdzie taki czas, z˙ e Eddie Dean mo˙ze znale´zc´ si˛e w powa˙znych tarapatach, nie majac ˛ tego proszku. Trudno udobrucha´c takich ludzi, do jakich zapewne nale˙zał ten Balazar. On b˛edzie chciał dosta´c towar, za który zapłacił. Dopóki go nie zobaczy, Eddiego b˛edzie pilnowała mała armia dobrze uzbrojonych m˛ez˙ czyzn. Rewolwerowiec przyciagn ˛ ał ˛ kłab ˛ ta´smy izolacyjnej i zawiesił sobie na szyi. Potem zaczał ˛ czołga´c si˛e po pla˙zy. Pokonał odległo´sc´ mniej wi˛ecej dwudziestu jardów — jak osadził, ˛ prawie dosy´c, z˙ eby poczu´c si˛e bezpiecznie — gdy ze zgroza˛ (a jednocze´snie rozbawieniem) u´swiadomił sobie, z˙ e oddalił si˛e od drzwi. Na Boga, a wi˛ec po co przez to wszystko przechodził? Obejrzał si˛e i zobaczył drzwi nie dalej ni˙z jard za plecami. Przez chwil˛e tylko gapił si˛e na nie, zanim zrozumiał to, co pojałby ˛ ju˙z dawno, gdyby nie uznał tego za swoiste delirium pod wpływem goraczki ˛ i głosów inkwizytorów, zasypujacych ˛ Eddiego gradem pyta´n. „Gdzie, jak, dlaczego, kiedy” (pytania zdajace ˛ si˛e przedziwnie stapia´c z pytaniami straszliwych skorupiaków, które wyłaziły z fal: „To-to-tak? Tu-tu-tum? Ta-ta-tam?”). Wcale mu si˛e to nie przywidziało. „Teraz zabieram je ze soba˛ wsz˛edzie, dokad ˛ id˛e” — pomy´slał. „Tak samo jak on. Poda˙ ˛zaja˛ za nami wsz˛edzie, niczym przekle´nstwo, którego nigdy nie zdołasz si˛e pozby´c.” Wszystko to wydawało si˛e tak prawdziwe, z˙ e nie budziło z˙ adnych watpliwo˛ s´ci. . . podobnie jak jeszcze jedna sprawa. Je´sli te drzwi mi˛edzy nimi zamkna˛ si˛e, to na zawsze. „A kiedy to nastapi” ˛ — pomy´slał ponuro Roland — „on powinien by´c po tej stronie. Ze mna.” ˛ „Ale˙z z ciebie uosobienie wszelkich cnót!” — przypomniał sobie słowa człowieka w czerni. Wydawało si˛e, z˙ e na stałe zadomowił si˛e w głowie Rolanda. „Zabiłe´s chłopaka; dzi˛eki tej ofierze zdołałe´s mnie schwyta´c i zapewne stworzy´c te drzwi mi˛edzy s´wiatami. Teraz zamierzasz dobra´c Trójk˛e, po kolei, i skaza´c ich wszystkich na co´s, czego sam by´s nie chciał: na z˙ ycie w obcym s´wiecie, gdzie moga˛ zgina´ ˛c tak łatwo jak wypuszczone na wolno´sc´ zwierz˛eta z zoo.” „Wie˙za” — pomy´slał wzburzony Roland. „Kiedy dotr˛e do Wie˙zy i zrobi˛e to, co powinienem, dokonam tego aktu odrodzenia czy odkupienia, jaki jest mi przeznaczony, to mo˙ze wtedy. . . ” A jednak wrzaskliwy s´miech człowieka w czerni, człowieka, który był martwy, ale z˙ ył jako wyrzut sumienia rewolwerowca, nie pozwolił mu doko´nczy´c tej my´sli. Mimo to nawet wspomnienie zdrady nie zdołało skłoni´c go do zej´scia z wybranej drogi. Zdołał przeby´c jeszcze dziesi˛ec´ jardów, obejrzał si˛e i zobaczył, z˙ e 74
nawet najwi˛eksze z pełzajacych ˛ potworów nie oddalaja˛ si˛e bardziej ni˙z dwadzies´cia jardów od linii wody, a on przebył trzy razy wi˛eksza˛ odległo´sc´ . „Ju˙z dobrze.” „Nic nie jest dobrze” — odparł wesoło człowiek w czerni — „i doskonale o tym wiesz.” „Zamknij si˛e” — pomy´slał rewolwerowiec i ku jego zaskoczeniu głos rzeczywi´scie ucichł. Roland wepchnał ˛ woreczki z diabelskim zielem w szczelin˛e miedzy dwoma głazami i zamaskował je gar´sciami zerwanej trawy. Zrobiwszy to, odpoczał ˛ chwile. Łupało go w głowie i raz było mu zimno, raz goraco. ˛ Przetoczył si˛e z powrotem przed drzwi do innego s´wiata i do innego ciała, na chwil˛e pozostawiajac ˛ za soba˛ to, które trawiła s´miertelna infekcja.
***
W nast˛epnym momencie znalazł si˛e w ciele pogra˙ ˛zonym w tak gł˛ebokim s´nie, z˙ e nawet pomy´slał, i˙z zapadło w s´piaczk˛ ˛ e. W tym stanie wszystkie procesy z˙ yciowe uległy takiemu spowolnieniu, jakby pokonały długa˛ pochylni˛e zmierzajac ˛ a˛ ku ciemno´sci. Obudził to ciało, wyciagaj ˛ ac ˛ je siła˛ z jaskini, w której si˛e schroniło. Sprawił, z˙ e serce zacz˛eło uderza´c szybciej, nerwy ponownie zaakceptowały przeszywajacy ˛ ból i u´swiadomiły ciału przykra˛ rzeczywisto´sc´ . Zapadła noc. Na niebie s´wieciły gwiazdy. Te kawałki chleba, które kupił mu Eddie, były drobinami ciepła w morzu chłodu. Nie miał ochoty, ale b˛edzie musiał je zje´sc´ . Najpierw jednak. . . Popatrzył na białe tabletki, które trzymał w dłoni. Astyna — tak nazwał to Eddie. Nie, wła´sciwie inaczej, ale Roland nie potrafił wymówi´c tego słowa tak, jak wymawiał je wi˛ezie´n. Krótko mówiac, ˛ były to lekarstwa. Leki z innego s´wiata. „Je´sli cokolwiek z twojego s´wiata dobrze mi zrobi” — pomy´slał Roland — „to pr˛edzej wasze medykamenty ni˙z kanapki.” Powinien spróbowa´c. Nie miał dokładnie tego, czego potrzebował — czego potrzebował zdaniem Eddiego — ale ten lek mógł obni˙zy´c goraczk˛ ˛ e. „Trzy teraz, trzy pó´zniej. Je´sli b˛edzie jakie´s pó´zniej.” Wło˙zył trzy tabletki do ust, potem odkrył przykrywk˛e z jakiego´s dziwnego materiału, który nie był ani papierem, ani szkłem, ale wygladał ˛ jak oba po trosze — kubka, w którym był napój. Popił lekarstwo. Pierwszy łyk zaskoczył go tak bardzo, z˙ e przez moment le˙zał oparty o skał˛e, z oczami tak szeroko otwartymi i pełnymi odbitego s´wiatła, z˙ e z pewno´scia˛ ka˙zdy 75
przypadkowy przechodzie´n uznałby go za martwego. Potem łapczywie wychylił wszystko, trzymajac ˛ kubek w obu dłoniach, tak pochłoni˛ety tym, co pił, z˙ e nie czuł bólu kikutów palców. „Słodkie! Bo˙ze, co za słodycz! Co za słodycz! Słodycz!” Jeden z płaskich kawałeczków lodu utknał ˛ mu w gardle. Zakaszlał, klepnał ˛ si˛e w pier´s i wypluł go. Teraz czuł w głowie nowy rodzaj bólu: srebrzysty, taki jaki przychodzi po zbyt szybkim wypiciu za zimnego napoju. Le˙zał nieruchomo i czuł, jak serce łomocze mu niczym pot˛ez˙ na machina, a w ciało tak gwałtownie wlewaja˛ si˛e nowe siły, z˙ e zdaje si˛e bliskie eksplozji. Nie my´slac ˛ o tym, co robi, oddarł kolejny pasek materiału od swojej koszuli — z której niebawem pozostanie tylko kawałek szmaty wiszacy ˛ mu na szyi — i połoz˙ ył go sobie na udzie. Kiedy wypije napój, owinie lód gałgankiem i zrobi z niego okład na zraniona˛ r˛ek˛e. . . my´slami jednak bładził ˛ gdzie indziej. „Słodki!” — powtarzał raz po raz, usiłujac ˛ znale´zc´ sens albo przekona´c si˛e, z˙ e jest w tym jaki´s sens, tak samo jak Eddie usiłował przekona´c siebie, z˙ e len facet jest prawdziwa˛ istota,˛ a nie wytworem wyobra´zni. Ten ciemny napój zawierał cukier, i to w ilo´sci wi˛ekszej ni˙z Marten — który mimo swej ascetycznej pozy był zwykłym łakomczuchem — sypał do kawy rankiem w Downers. „Cukier. . . biały. . . proszek. . . ” Spojrzenie rewolwerowca przesun˛eło si˛e ku woreczkom, ledwie widocznym pod trawa,˛ która˛ je przykrył. Przez chwil˛e zastanawiał si˛e, czy proszek w tych torebkach nie jest tym samym s´rodkiem, który znajdował si˛e w tym, co wypił. Wiedział, z˙ e Eddie doskonale rozumiał sytuacje, w których byli dwiema ró˙znymi osobami. Podejrzewał, z˙ e gdyby przeniósł swoje ciało do s´wiata Eddiego (a instynktownie przeczuwał, z˙ e da si˛e to zrobi´c. . . chocia˙z kiedy drzwi zamkna˛ si˛e za nim, wtedy pozostanie tam na zawsze, tak samo jak w odwrotnej sytuacji Eddie pozostałby tutaj), rozumiałby go równie dobrze. Wyczytał w my´slach Eddiego, z˙ e oba ich j˛ezyki były bardzo podobne. Podobne, a jednak nieidentyczne. Tutaj kromka była kanapka.˛ Zw˛edzi´c oznaczało znale´zc´ co´s do jedzenia. Czy wi˛ec nie jest mo˙zliwe, z˙ e ten proszek, który w s´wiecie Eddiego okre´slano kokaina,˛ w s´wiecie rewolwerowca zwano cukrem? Po dokładnym rozwa˙zeniu sprawy uznał, z˙ e to mało prawdopodobne. Eddie po prostu kupił ten napój, wiedzac, ˛ z˙ e s´ledza˛ go ludzie słu˙zacy ˛ Kapłanom Cła. Co wi˛ecej, Roland doszedł do wniosku, z˙ e Eddie zapłacił za niego stosunkowo niewiele. Nawet mniej ni˙z za kromki chleba. Nie, cukier to nie kokaina, ale Roland nie mógł zrozumie´c, dlaczego w ogóle kto´s miałby potrzebowa´c kokainy czy innego nielegalnego proszku, je´sli na tym s´wiecie było takie mnóstwo taniego cukru. Ponownie spojrzał na chleb, poczuł pierwszy skurcz, by´c mo˙ze głodu. . . i ze zdumieniem oraz lekka˛ ulga˛ u´swiadomił sobie, z˙ e czuje si˛e lepiej. Ten napój? To dlatego? Przez ten cukier? 76
By´c mo˙ze cz˛es´ciowo — ale nie tylko. Cukier pozwala szybko zregenerowa´c nadwatlone ˛ siły. Rewolwerowiec wiedział o tym od dziecka. Cukier jednak nie złagodzi bólu i nie ugasi ognia trawiacego ˛ ciało, które w wyniku infekcji zmieniło si˛e w piec rozpalony goraczk ˛ a.˛ A tymczasem wła´snie tak si˛e stało. . . i w dalszym ciagu ˛ tak było. Konwulsyjne skurcze ustały. Pot wysechł na czole. Haczyki na ryby, które wydawały si˛e tkwi´c w jego gardle, nagle znikły. Chocia˙z było to niemo˙zliwe, pozostawało bezsprzecznym faktem, a nie złudzeniem czy pobo˙znym z˙ yczeniem (a jednak, prawd˛e mówiac, ˛ od niezliczonych i niewiadomych lat rewolwerowiec po prostu nie był zdolny do takich frywolnych my´sli). Kikuty palców r˛eki i nogi wcia˙ ˛z pulsowały bole´snie, ale wydawało mu si˛e, z˙ e i to odczuwał troch˛e łagodniej. Roland odchylił głow˛e do tyłu, zamknał ˛ oczy i podzi˛ekował bóstwu. Bóstwu i Eddiemu Deanowi. „Nie popełnij bł˛edu i nie podchod´z do niego z sercem na dłoni, Rolandzie” — usłyszał głos płynacy ˛ z gł˛ebi jego duszy. Nie był to nerwowy, zgrzytliwy i kłótliwy głos człowieka w czerni. . . ani szorstki głos Corta. W uszach rewolwerowca zabrzmiało to jak głos ojca. „Wiesz, z˙ e to, co dla ciebie zrobił, uczynił dla własnego dobra, tak samo jak wiesz, z˙ e tamci ludzie — cho´c by´c mo˙ze sa˛ to inkwizytorzy — mieli co do niego cz˛es´ciowa˛ lub całkowita˛ racj˛e. On jest słabym naczyniem i zatrzymali go, kierujac ˛ przeciwko niemu zarzuty, które nie były sfingowane ani niesłuszne. Jest twardy, nie przecz˛e, ale równie˙z słaby. Jest jak Hax, kucharz. Hax truł niech˛etnie. . . lecz to wcale nie tłumiło krzyków umierajacych ˛ z pop˛ekanymi wn˛etrzno´sciami, l jest jeszcze jeden powód, aby si˛e strzec. . . ” Ten głos nie musiał wyja´snia´c Rolandowi, jaki to powód. Widział to w oczach Jake’a, kiedy chłopiec w ko´ncu zaczał ˛ rozumie´c jego zamiary. „Nie popełnij tego bł˛edu i nie podaj mu serca na dłoni.” Wła´sciwa rada. Ju˙z nieraz oddawałe´s sobie zła˛ przysług˛e, dobrze my´slac ˛ o tych, których w ko´ncu b˛edziesz musiał skrzywdzi´c. „Pami˛etaj o swoich obowiazkach, ˛ Rolandzie.” — Nigdy o nich nie zapomniałem — warknał ˛ do bezlito´snie s´wiecacych ˛ gwiazd, odbijajacych ˛ si˛e od fal i o´swietlajacych ˛ homarokoszmary, które zadawały idiotyczne pytania. — Moje obowiazki ˛ czynia˛ mnie przekl˛etym. A dlaczego przekl˛ety miałby si˛e od nich wykr˛eca´c? Zaczał ˛ je´sc´ chleb z mi˛esem, to, co Eddie nazywał „hot dogami”. Roland nie miał nic przeciwko spo˙zywaniu psiego mi˛esa. Wprawdzie w porównaniu z tu´nczykiem smakowało jak resztki z rynsztoka, ale po tym wspaniałym napoju nie miał prawa narzeka´c. Na pewno nie. Ponadto sytuacja była zbyt powa˙zna, z˙ eby przejmowa´c si˛e takimi drobiazgami. Zjadł wszystko, a potem wrócił tam, gdzie był Eddie. . . do magicznego powozu, który p˛edził metalowa˛ droga.˛ . . pełna˛ innych takich pojazdów. Były ich dziesiatki, ˛ a mo˙ze setki i z˙ adnego z nich nie ciagn˛ ˛ eły konie. 77
***
Eddie spokojnie czekał, a˙z podjedzie do niego furgonetka rozwo˙zaca ˛ pizz˛e. Roland w jego umy´sle był jeszcze spokojniejszy. „To kolejna wersja snu Diany” — pomy´slał Roland. „Co było w tym pudełku? Złota misa czy jadowity wa˙ ˛z? A kiedy przekr˛eca klucz i ju˙z ma podnie´sc´ wieko, słyszy wołanie matki: "Obud´z si˛e, Diano! Czas doi´c! ".” „W porzadku” ˛ — rozwa˙zał Eddie. „Co teraz b˛edzie? Dama czy tygrys?” Z okna po stronie pasa˙zera spojrzała na niego blada pryszczata twarz m˛ez˙ czyzny z ko´nskimi z˛ebami. Znał t˛e twarz. — Cze´sc´ , Col — odezwał si˛e bez entuzjazmu Eddie. Obok Cola Vincenta siedział za kółkiem Jeszcze Brzydszy, jak Henry nazywał Jacka Andoliniego. „Nigdy nie nazwał go tak w jego obecno´sci” — przeszło przez my´sl Eddiemu. Nie, pewnie z˙ e nie. Powiedzie´c co´s takiego w oczy Jackowi Andoliniemu byłoby szukaniem s´mierci. Ten ogromny facet miał cofni˛ete czoło jaskiniowca i niezwykle wydatna˛ dolna˛ szcz˛ek˛e. Był spokrewniony z Balazarem przez mał˙ze´nstwo. . . z siostrzenica,˛ kuzynka˛ czy inna˛ cholera.˛ Jego ogromne łapska s´ciskały kierownic˛e furgonetki niczym łapy małpy trzymajacej ˛ si˛e gał˛ezi. Z uszu sterczały mu k˛epki twardych włosów. Eddie widział teraz tylko jedno z tych uszu, gdy˙z Jack Andolini pozostawał zwrócony do niego profilem. . . ani na chwile nie odwracajac ˛ głowy w bok. Stary Jeszcze Brzydszy. Ajednak Henry (który, co Eddie musiał przyzna´c, nie zawsze był najrozsadniejszym ˛ facetem na s´wiecie) nigdy nie popełnił tego bł˛edu, z˙ eby nazwa´c go Jeszcze Głupszym. Colin Vincent był zr˛ecznym chłopcem na posyłki. Tymczasem Jack miał do´sc´ rozumu pod czołem neandertalczyka, by by´c prawa˛ r˛eka˛ Balazara. Eddiemu nie spodobało si˛e, z˙ e Balazar przysłał po niego takiego wa˙znego faceta. Wcale mu si˛e to nie spodobało. — Cze´sc´ , Eddie — rzekł Col. — Słyszałem, z˙ e miałe´s kłopoty. — Nic takiego, z czym nie zdołałbym sobie poradzi´c — powiedział Eddie. Zdał sobie spraw˛e, z˙ e najpierw podrapał si˛e po jednej r˛ece, a potem po drugiej. . . typowy odruch c´ puna, odruch, nad którym tak usilnie starał si˛e zapanowa´c podczas przesłuchania. Teraz te˙z mu si˛e udało. Col jednak u´smiechał si˛e i Eddie miał ochot˛e rabn ˛ a´ ˛c w te wyszczerzone z˛eby, z˙ eby pi˛es´c´ przeszła na wylot. Mo˙ze by to zrobił. . . gdyby nie Jack. Ten wcia˙ ˛z patrzył przed siebie, jak człowiek zatopiony w swoich własnych prymitywnych my´slach, postrzegajacy ˛ s´wiat w podstawowych barwach i w nieskomplikowany sposób, gdy˙z takiego ograniczonego człowieka nie sta´c na nic wi˛ecej (a przynajmniej tak mo˙zna by uzna´c, sadz ˛ ac ˛ po jego wygladzie). ˛ Mimo to Eddie przypuszczał, z˙ e Jack widzi wi˛ecej w ciagu ˛ jednego dnia ni˙z Col Vincent.
78
— To dobrze — stwierdził Col. — Bardzo dobrze. Cisza. Col patrzył na Eddiego, u´smiechajac ˛ si˛e i czekajac, ˛ a˙z Eddie znów za´ cznie Taniec Cpuna, drapiac ˛ si˛e i przest˛epujac ˛ z nogi na nog˛e, jak dziecko chcace ˛ pój´sc´ do ubikacji, ale przede wszystkim czekał, a˙z Eddie zapyta, o co chodzi i czy nie maja˛ przy sobie małej działki? Eddie spojrzał na niego. Ju˙z si˛e nie drapał i nawet si˛e nie dotykał. Łagodny podmuch gnał po parkingu opakowanie po Ring-Ding. Tylko cichy szmer metalizowanej folii i astmatyczny kaszel lu´znych zaworów furgonetki zakłócały cisz˛e. Szyderczy u´smieszek na twarzy Cola zaczał ˛ przygasa´c. — Wskakuj, Eddie — powiedział Jack, nie odwracajac ˛ głowy. — Przejedziemy si˛e. — Dokad? ˛ — zapytał Eddie, chocia˙z dobrze wiedział. — Do Balazara. — Jack nie poruszył głowa,˛ a jedynie lekko rozlu´znił zacis´ni˛ete na kierownicy dłonie. Gdy to robił, na s´rodkowym palcu jego prawej r˛eki błysnał ˛ wielki sygnet z onyksowym oczkiem przypominajacym ˛ s´lepie gigantycznego owada. — Chce wiedzie´c, co z jego towarem. — Mam jego towar. W bezpiecznym miejscu. ´ — Swietnie. To nikt nie ma powodu do zmartwienia — rzekł Jack Andolini, nie poruszajac ˛ głowa.˛ — Chyba najpierw pójd˛e na gór˛e — powiedział Eddie. — Chc˛e si˛e przebra´c, pogada´c z Henrym. . . — I da´c sobie w z˙ ył˛e, nie zapomnij o tym — przerwał mu Col i wyszczerzył w u´smiechu te wielkie, z˙ ółte z˛ebiska. — Tylko z˙ e niczego nie masz, tak to jest. „To-to-tak?” — przypomniał sobie rewolwerowiec w umy´sle Eddiego i zadr˙zał. Eddie wzdrygnał ˛ si˛e. Col zauwa˙zył to i u´smiechnał ˛ si˛e jeszcze szerzej. „No, jednak si˛e zaczyna” — ´ pomy´slał. „Stary Taniec Cpuna. A ju˙z si˛e prawie niepokoiłem, Eddie.” Widok z˛ebów, odsłoni˛etych w jeszcze szerszym u´smiechu, wcale nie był przyjemniejszy od poprzedniego. — Po co? — Pan Balazar uwa˙zał, z˙ e lepiej spotka´c si˛e w pewnym i czystym miejscu — odparł Jack, nie odwracajac ˛ głowy. W dalszym ciagu ˛ obserwował otoczenie, chocia˙z postronny widz uznałby, z˙ e w wypadku tego człowieka to po prostu niemo˙zliwe. — W razie gdyby wydarzyło si˛e co´s nieprzewidzianego. — Na przykład pojawili si˛e federalni z nakazem rewizji — dodał Col i wykrzywił si˛e szyderczo. Eddiemu zdawało si˛e, z˙ e Roland te˙z ma ochot˛e rabn ˛ a´ ˛c pi˛es´cia˛ w te popsute z˛eby, które sprawiały, z˙ e u´smiech Cola był tak odra˙zajacy ˛ i niezno´sny. Ta jedno´sc´ uczu´c troch˛e poprawiła mu humor. — Przysłał do waszego mieszkania ekip˛e sprzataczy, ˛ którzy umyli s´ciany, odkurzyli dywany, i nie 79
policzy ci za to złamanego centa, Eddie! „A teraz zapytaj, czy mam jaki´s towar” — mówił u´smiech Cola. „O tak, teraz zapytaj, Eddie, chłopaczku. Bo mo˙ze nie lubisz cukiernika, ale uwielbiasz słodycze, no nie? A skoro ju˙z wiesz, z˙ e Balazar wyczy´scił ci zapas. . . ” Nagła my´sl, paskudna i przera˙zajaca, ˛ przemkn˛eła mu przez głow˛e. Je´sli nie ma zapasu. . . — Gdzie jest Henry? — zapytał nagle tak chrapliwym głosem, z˙ e Col cofnał ˛ si˛e zaskoczony. Jack Andolini w ko´ncu odwrócił głow˛e. Zrobił to powoli, jakby wykonywał ten ruch bardzo rzadko i z ogromnym wysiłkiem. Niemal mo˙zna by oczekiwa´c, z˙ e usłyszy si˛e zgrzyt z´ le naoliwionych zawiasów w tym grubym karku. — Bezpieczny — powiedział i równie powoli jego głowa powróciła na poprzednia˛ pozycj˛e. Eddie stał obok furgonetki, walczac ˛ z narastajac ˛ a˛ panika,˛ która groziła utrata˛ zdolno´sci trze´zwego rozumowania. Narkotyczny głód, który dotychczas udawało mu si˛e trzyma´c na wodzy, stał si˛e nie do zniesienia. Musiał dosta´c działk˛e. Wtedy mógłby odzyska´c zimna˛ krew i. . . „Przesta´n!” — ryknał ˛ Roland tak gło´sno, z˙ e Eddie si˛e skrzywił (a Col, bio´ rac ˛ ten grymas bólu i zdziwienia za kolejny krok Ta´nca Cpuna, znów zaczał ˛ si˛e u´smiecha´c). „Przesta´n! Ja zapewni˛e ci do´sc´ tej cholernej zimnej krwi!” „Nie rozumiesz! To mój brat! To mój pieprzony brat! Balazar ma mojego brata!” „Mówisz tak, jakbym jeszcze nigdy nie słyszał tego słowa. Boisz si˛e o niego?” „Tak! Chryste, tak!” „No, wi˛ec rób to, czego si˛e spodziewaja.˛ Płacz. Rzygaj i pro´s. Błagaj o t˛e twoja˛ działk˛e. Jestem pewien, z˙ e tego oczekuja˛ i na pewno ja˛ maja.˛ Zrób to wszystko, niech zyskaja˛ pewno´sc´ , z˙ e wła´sciwie ci˛e ocenili, a wszystkie twoje obawy b˛eda˛ usprawiedliwione.” „Nie rozumiem, co m. . . ” „Mam na my´sli to, z˙ e je´sli oka˙zesz si˛e tchórzem, to zabija˛ ci tego ukochanego braciszka. Czy tego chcesz?” „W porzadku. ˛ B˛ed˛e spoko. Mo˙ze na to nie wyglada, ˛ ale b˛ed˛e spoko.” „Tak to nazywasz? No, dobrze. Tak. Bad´ ˛ z spoko.” — Nie taka była umowa — rzucił Eddie znad ramienia Cola, prosto do k˛epki włosów sterczacych ˛ z ucha Jacka Andoliniego. — Nie dlatego pilnowałem towaru Balazara i trzymałem dziób na kłódk˛e. Kto´s inny w tej sytuacji wypluwałby pi˛ec´ nazwisk za ka˙zdy rok warunkowego zwolnienia. — Balazar uznał, z˙ e twój brat b˛edzie bezpieczniejszy u niego — powiedział Jack, nie odwracajac ˛ głowy. — Zastosował wobec niego areszt ochronny. — To dobrze — rzekł Eddie. — Podzi˛ekujcie mu w moim imieniu i powiedzcie, z˙ e wróciłem, jego towar jest bezpieczny, a ja zaopiekuj˛e si˛e Henrym tak, jak 80
Henry zawsze opiekował si˛e mna.˛ Powiedzcie, z˙ e mam w lodówce sze´sciopak, którym podziel˛e si˛e z Henrym, kiedy wróci do domu. Potem wsiadziemy ˛ do samochodu, pojedziemy do miasta i zako´nczymy interes jak nale˙zy. Tak, jak si˛e umawiali´smy. — Balazar chce ci˛e widzie´c, Eddie — nalegał Jack. Mówił oboj˛etnym, beznami˛etnym głosem. Nie poruszył głowa.˛ — Wsiadaj do furgonetki. — Wsad´z ja˛ sobie tam, gdzie sło´nce nie dochodzi, pierdolcu — warknał ˛ Eddie i ruszył w stron˛e budynku.
***
Od drzwi dzieliła go niewielka odległo´sc´ , ale przeszedł zaledwie połow˛e, gdy dło´n Andoliniego zacisn˛eła si˛e na jego ramieniu z parali˙zujac ˛ a˛ siła˛ imadła. Eddie poczuł na karku goracy ˛ oddech goryla. Andolini w mgnieniu oka wyskoczył z wozu i przebiegł po chodniku, chocia˙z sprawiał wra˙zenie faceta, który dopiero po kilku minutach zdoła doj´sc´ do wniosku, z˙ e powinien chwyci´c za klamk˛e. Eddie odwrócił si˛e. „Spoko, Eddie” — szepnał ˛ Roland. „Spoko” — pomy´slał Eddie w odpowiedzi. — Mógłbym ci˛e za to zabi´c — syknał ˛ Andolini. — Nikt nie b˛edzie mi mówił, co mam sobie wepchna´ ˛c w tyłek, a szczególnie taki zasrany mały c´ pun jak ty. — Zabi´c, kurwa! — wrzasnał ˛ Eddie z wykalkulowana˛ w´sciekło´scia.˛ Zimna˛ w´sciekło´scia,˛ je´sli kapujecie. Stali tam, ciemne sylwetki na tle złotego blasku zachodzacego, ˛ pó´znowiosennego sło´nca, na betonowej pustyni, jaka˛ jest Co-Op City na Bronksie, a ludzie usłyszeli słowo „zabi´c” i je´sli mieli właczone ˛ radia, to podkr˛ecili je gło´sniej, a je˙zeli mieli je wyłaczone, ˛ to pospiesznie je właczyli, ˛ poniewa˙z tak jest lepiej, bezpieczniej. — Rico Balazar złamał słowo! Kryłem go, a on nie dotrzymuje umowy! Dlatego mówi˛e ci, z˙ eby´s wsadził to sobie w twoja˛ pieprzona˛ dup˛e, mówi˛e jemu, z˙ eby wsadził to sobie w pieprzona˛ dup˛e, i to samo powiem ka˙zdemu! — Andolini spojrzał na niego. Oczy miał tak brazowe, ˛ z˙ e kolor wydawał si˛e wycieka´c na rogówk˛e, która przybrała wyglad ˛ starego i po˙zółkłego pergaminu. — Powiem prezydentowi Reaganowi, z˙ eby wsadził to sobie w dup˛e, je´sli nie dotrzyma słowa, i pieprzy´c jego pieprzone hemoroidy, czy cokolwiek tam ma! Te słowa zamarły, odbiwszy si˛e echem od cegieł i betonu. Jaki´s dzieciak o bardzo czarnej skórze, w białych szortach koszykarza i sportowych butach do kostek, stał na placu zabaw po drugiej stronie ulicy, obserwujac ˛ ich. Piłk˛e trzymał w zagi˛eciu łokcia, lekko przyci´sni˛eta˛ do boku. 81
— Sko´nczyłe´s? — zapytał Andolini, gdy ucichło ostatnie echo. — Tak — powiedział Eddie zupełnie normalnym głosem. — W porzadku ˛ — rzekł Andolini. Rozczapierzył swoje małpie paluchy i u´smiechnał ˛ si˛e. . . a kiedy to zrobił, wydarzyły si˛e dwie rzeczy jednocze´snie: po pierwsze stał si˛e tak zaskakujaco ˛ czarujacy, ˛ z˙ e a˙z rozbrajajacy, ˛ a po drugie w tym momencie było wiadomo, z˙ e to bystry facet. Niebezpiecznie bystry. — Czy teraz mo˙zemy zacza´ ˛c od poczatku? ˛ Eddie przygładził dłonia˛ włosy, skrzy˙zował ramiona, z˙ eby jednocze´snie podrapa´c si˛e po obu, po czym odparł: — My´sl˛e, z˙ e powinni´smy, bo takie gadanie do niczego nie prowadzi. — W porzadku ˛ — mruknał ˛ Andolini. — Nikt niczego nie powiedział i nikt nikogo nie obraził. — I nie odwracajac ˛ głowy ani nie przerywajac, ˛ dodał: — Wsiadaj do samochodu, t˛epaku. Col Vincent, który przezornie wysiadł z furgonetki drzwiami, które Andolini zostawił uchylone, wrócił do s´rodka tak szybko, z˙ e uderzył si˛e w głow˛e. Przesunał ˛ si˛e na siedzeniu i wyciagn ˛ ał ˛ na swoim poprzednim miejscu, z ponura˛ mina˛ masujac ˛ sobie czoło. — Musisz zrozumie´c, z˙ e wszystko si˛e zmieniło, kiedy zgarn˛eli ci˛e ludzie z urz˛edu celnego — trze´zwo ocenił sytuacj˛e Andolini. — Balazar to gruba ryba. Musi dba´c o swoje interesy. Musi chroni´c swoich ludzi. Tak si˛e składa, z˙ e jednym z nich jest twój brat Henry. My´slisz, z˙ e to bzdury? Je´sli tak, to lepiej zastanów si˛e nad tym, co si˛e teraz z nim dzieje. — Henry czuje si˛e s´wietnie — stwierdził Eddie, ale wiedział, z˙ e to nieprawda, i nie zdołał tego ukry´c. Słyszał to w tonie swojego głosu i wiedział, z˙ e Andolini te˙z to słyszy. Ostatnio wygladało ˛ na to, z˙ e Henry jest wcia˙ ˛z na haju. w koszulach miał dziury powypalane papierosami. Paskudnie rozharatał sobie dło´n elektrycznym otwieraczem do konserw, kiedy otwierał puszk˛e dla Potzie, ich kota. Eddie nie miał poj˛ecia, jak mo˙zna si˛e skaleczy´c elektrycznym otwieraczem do konserw, ale Henry’emu jako´s si˛e to udało. Czasem na kuchennym stole zostawała warstewka prochów Henry’ego albo zw˛eglone resztki w umywalce. „Henry” — ostrzegał go. „Henry, musisz uwa˙za´c, sprawy wymykaja˛ ci si˛e z rak ˛ i jak tak dalej pójdzie, to w ko´ncu ci˛e zamkna.” ˛ „Taak, w porzadku, ˛ braciszku” — odpowiadał Henry — „panuj˛e nad sytuacja.” ˛ A jednak czasem, patrzac ˛ na jego szara˛ jak popiół twarz i puste spojrzenie, Eddie wiedział, z˙ e Henry ju˙z nigdy nie b˛edzie w stanie nad niczym zapanowa´c. To, co chciał powiedzie´c bratu i nie mógł, nie miało nic wspólnego z ewentualnym aresztowaniem Henry’ego czy ich obu. Chciał mu powiedzie´c: „Henry, wygladasz ˛ tak, jakby´s szukał miejsca, gdzie chcesz umrze´c. Tak to odbieram i chciałbym, z˙ eby´s z tym sko´nczył, do cholery! Bo je´sli ty umrzesz, to po co ja miałbym z˙ y´c?” 82
— Henry wcale nie czuje si˛e s´wietnie — oznajmił Jack Andolini. — Potrzebny mu kto´s, kto by go pilnował. Potrzebny mu. . . Jak to jest w tej piosence? Most nad rzeka˛ kłopotów. Wła´snie tego potrzeba Henry’emu. Mostu nad rzeka˛ kłopotów. Tym mostem jest Il Roche. „Il Roche to most do piekła”, pomy´slał Eddie. A gło´sno powiedział: — To u niego jest Henry? U Balazara? — Tak. — Ja dam mu towar, a on mi Henry’ego? — Oraz wasz towar — dodał Andolini — nie zapominaj o tym. — Innymi słowy, wszystko b˛edzie tak, jak miało by´c. — Racja. — Powiedz mi, z˙ e naprawd˛e tak my´slisz. No, Jack. Powiedz. Chc˛e zobaczy´c, czy potrafisz powiedzie´c mi to z powa˙zna˛ mina.˛ A je´sli potrafisz, to chc˛e zobaczy´c, jak wydłu˙za ci si˛e nos. — Nie rozumiem ci˛e, Eddie. — Jasne, z˙ e nie. Balazar my´sli, z˙ e to ja mam jego towar? Byłby głupi, gdyby tak my´slał, a ja wiem, z˙ e nie jest głupi. — Nie wiem, co on my´sli — odparł niewinnie Andolini. — Czytanie w jego my´slach to nie moja robota. On wie, z˙ e miałe´s jego towar, kiedy opu´sciłe´s Wyspy, z˙ e faceci zgarn˛eli ci˛e i pu´scili, z˙ e jeste´s tutaj, a nie siedzisz w pierdlu, i z˙ e jego towar gdzie´s musi by´c. — I wie, z˙ e ci faceci przyczepili si˛e do mnie, jak mokry skafander do nurka, poniewa˙z sam to widziałe´s i wysłałe´s mu zaszyfrowana˛ wiadomo´sc´ przez radio furgonetki. Co´s w rodzaju „podwójny ser, bez sardynek”, prawda Jack? — Jack Andolini nic nie odpowiedział i miał niewinna˛ min˛e. — Tylko z˙ e powiedziałe´s mu to, o czym on ju˙z wiedział. To jakby´s połaczył ˛ kreska˛ punkty i otrzymał rysunek, który i tak widziałe´s. — Andolini stał w złoci´scie zachodzacym ˛ sło´ncu, które powoli przybierało ciemnopomara´nczowa˛ barw˛e. Wcia˙ ˛z miał niewinna˛ min˛e i nie odzywał si˛e. — On my´sli, z˙ e mnie przekabacili. My´sli, z˙ e pracuj˛e dla nich. Albo z˙ e jestem taki głupi, z˙ eby uciec. Wła´sciwie nie mam mu tego za złe. ´ No bo czemu nie? Cpun jest zdolny do wszystkiego. Chcesz sprawdzi´c, czy nie mam mikrofonu? — Wiem, z˙ e nie masz — odparł Andolini. — W furgonetce znajduje si˛e co´s, co przypomina alkomat, a wyłapuje wszystko, co jest nadawane przez krótkofalówki. Nie sadz˛ ˛ e, z˙ eby´s pracował dla federalnych. — Ach tak? — Tak. No, to wsiadamy do furgonetki i jedziemy do miasta? — A mam jaki´s wybór? „Nie” — podpowiedział mu Roland. — Nie — odparł Andolini.
83
Eddie wrócił do furgonetki. Chłopak z piłka˛ do koszykówki wcia˙ ˛z stał po drugiej stronie ulicy. Jego cie´n był ju˙z długi jak portowy d´zwig. — Zje˙zd˙zaj stad, ˛ mały — zawołał Eddie. — Wcale ci˛e tu nie było, nikogo i niczego nie widziałe´s. Spieprzaj. Chłopak uciekł. Col wyszczerzył z˛eby w u´smiechu. — Posu´n, si˛e mistrzu — rzekł Eddie. — My´sl˛e, z˙ e powiniene´s usia´ ˛sc´ w s´rodku, Eddie. — Posu´n si˛e — powtórzył Eddie. Col spojrzał na niego, a potem na Andoliniego, który nie odwrócił głowy, ale zamknał ˛ drzwi i zapatrzył si˛e w dal, jak Budda na urlopie, pozostawiajac ˛ im rozstrzygni˛ecie tego sporu. Znów zerknał ˛ na Eddiego i przesunał ˛ si˛e na s´rodek. Ruszyli do centrum Nowego Jorku i chocia˙z rewolwerowiec (który mógł tylko patrze´c na coraz wy˙zsze i ładniejsze wie˙zowce, na stalowe paj˛eczyny mostów przerzucone nad szeroka˛ rzeka˛ oraz powietrzne powozy ze s´migłami, przypominajace ˛ mechaniczne owady) o tym nie wiedział, wła´snie zmierzali do Wie˙zy.
***
Podobnie jak Andolini, Enrico Balazar nie podejrzewał, z˙ e Eddie Dean pracuje dla federalnych. Podobnie jak Andolini, Balazar to wiedział. W barze było pusto. Wywieszka na drzwiach głosiła: ZAMKNIETE ˛ TYLKO ´ DZIS. Balazar siedział w swoim biurze, czekajac, ˛ a˙z Andolini i Col Vincent przyjada˛ z tym małym Deanem. Byli z nim jego dwaj goryle — Claudio Andolini, brat Jacka, oraz ’Cimi Dretto. Siedzieli na kanapie na lewo od wielkiego biurka Balazara i jak urzeczeni patrzyli na budowany przez niego domek z kart. Drzwi stały otworem. Za nimi znajdował si˛e krótki korytarz. Po jego prawej stronie były drzwi na zaplecze baru i do małej kuchni, w której przygotowywano proste potrawy. Po lewej znajdowało si˛e biuro i magazyn. W biurze trzej nast˛epni „d˙zentelmeni” — gdy˙z tak ich nazywano — Balazara grali w sto pyta´n z Henrym Deanem. — Dobra — mówił George Biondi — teraz b˛edzie łatwe Henry. Henry? Jeste´s tam, Henry? Ziemia do Henry’ego, mieszka´ncy Ziemi potrzebuja˛ ci˛e. Wró´c do nas, Henry. Powtarzam: wró´c do. . . — Jestem tu, jestem — powiedział Henry ospałym, niewyra´znym głosem s´pia˛ cego człowieka, który mówi z˙ onie, z˙ e ju˙z nie s´pi, z˙ eby dała mu pole˙ze´c jeszcze pi˛ec´ minut. — Dobra. Z dziedziny sztuki i rozrywki. Pytanie brzmi. . . Henry? Nie zasypiaj mi tu, ty przekl˛ety dupku! 84
— Nie zasypiam! — wrzasnał ˛ kłótliwie Henry. — Dobra. Pytanie brzmi: jaki jest tytuł niezwykle popularnej powie´sci Williama Petera Blatty’ego, której akcja jest osadzona w stanie Waszyngton, na przedmie´sciu Georgetown i opisuje op˛etanie małej dziewczynki przez demona? — Johnny Cash — odparł Henry. — Jezu Chryste! — wrzasnał ˛ Tricks Postino. — Odpowiadasz tak na ka˙zde pytanie! Johnny Cash, cholera, tak mówisz na wszystko! — Bo Johnny Cash jest wszystkim — odparł powa˙znie Henry i na chwil˛e zapadła gł˛eboka, pełna zdziwienia cisza. . . przerwana wybuchem s´miechu nie tych, którzy pilnowali Henry’ego, ale dwóch innych „d˙zentelmenów” siedzacych ˛ w magazynku. — Mam zamkna´ ˛c drzwi, panie Balazar? — zapytał spokojnie ’Cimi. — Nie, nie trzeba — odparł Balazar. Chocia˙z miał ojca Sycylijczyka, mówił bez s´ladu akcentu i bynajmniej nie jak człowiek, którego jedyna˛ szkoła˛ była ulica. W przeciwie´nstwie do wielu swoich konkurentów, uko´nczył szkoł˛e s´rednia.˛ A nawet wi˛ecej — przez dwa lata ucz˛eszczał do szkoły biznesu na nowojorskim uniwersytecie. Jego głos, podobnie jak metody prowadzenia interesów, był spokojny, kulturalny i bardzo ameryka´nski, co czyniło go równie zwodniczym jak Jack Andolini. Ludzie, którzy po raz pierwszy słyszeli ten wyra´zny, pozbawiony obcego akcentu głos, zawsze wygladali ˛ na zaskoczonych, jakby słuchali popisów zr˛ecznego brzuchomówcy. Wygladał ˛ jak farmer, karczmarz lub drobny mafioso, który zawdzi˛ecza swoje sukcesy raczej umiej˛etno´sci pojawiania si˛e w odpowiednich miejscach we wła´sciwym czasie ni˙z rozumowi. Przypominał faceta, którego madrale ˛ z poprzedniego pokolenia nazywali Wasatym ˛ Pete’em. Tłu´scioch, który ubierał si˛e jak wie´sniak. Tego wieczoru miał na sobie zwykła˛ biała˛ koszul˛e rozpi˛eta˛ pod szyja˛ (z rozszerzajacymi ˛ si˛e ciemnymi plamami pod pachami) i szare gabardynowe spodnie. Grube bose nogi wbił w brazowe ˛ półbuty, tak stare, z˙ e bardziej podobne do kapci. Na kostkach nóg widoczna była siateczka niebieskich i purpurowych z˙ ył. ’Cimi i Claudio patrzyli na niego, zafascynowani. Za dawnych dni nazywano go Il Roche — Skała. Niektórzy starzy znajomi w dalszym ciagu ˛ to robili. W prawej szufladzie biurka, tam, gdzie inni ludzie interesu trzymaja˛ notesy, długopisy, spinacze oraz tego rodzaju rzeczy, Enrico Balazar zawsze trzymał trzy talie kart. Nie słu˙zyły mu jednak do gry. Układał domki z kart. Brał dwie i opierał jedna˛ o druga,˛ tworzac ˛ „A” bez poprzecznej kreski. Obok układał nast˛epne takie „A”. Potem na obydwa kładł jedna˛ kart˛e, robiac ˛ daszek. Ustawiał tak jedno „A” za drugim i nakrywał je, a˙z zajmowały cała˛ długo´sc´ biurka. Je´sli si˛e kto´s schylił i spojrzał od spodu, zobaczył co´s, co przypominało pszczeli plaster z trójkatów. ˛ ’Cimi setki razy widział, jak te domki si˛e waliły. Claudio od czasu do czasu te˙z, ale nie tak cz˛esto, gdy˙z był trzydzie´sci lat młodszy ni˙z 85
’Cimi, który niebawem zamierzał przej´sc´ na emerytur˛e i przenie´sc´ si˛e z ta˛ suka,˛ swoja˛ z˙ ona,˛ na farm˛e w północnej cz˛es´ci Jersey. Tam do ko´nca swoich dni b˛edzie piel˛egnował ogródek. . . i b˛edzie starał si˛e prze˙zy´c t˛e suk˛e, która˛ po´slubił. Nie tes´ciowa; ˛ ju˙z dawno porzucił wszelkie marzenia o tym, z˙ e kiedy´s zje fettucini na stypie po´swi˛econej La Monstra. La Monstra jest nie´smiertelna, lecz pragnał ˛ wierzy´c, z˙ e zdoła prze˙zy´c jej córk˛e. Jego ojciec miał takie powiedzenie, które mo˙zna było przetłumaczy´c mniej wi˛ecej tak: „Bóg codziennie sika ci za kołnierz, ale utona´ ˛c to mo˙zesz tylko raz”. I chocia˙z te słowa były troch˛e niejasne, prawdopodobnie miały oznacza´c, z˙ e Bóg jest jednak bardzo porzadnym ˛ facetem, wi˛ec ’Cimi miał nadziej˛e prze˙zy´c chocia˙z jedna,˛ je´sli nie obie te baby. Dotychczas tylko raz widział Balazara zdenerwowanego tym, z˙ e rozsypał mu si˛e domek z kart. Przewa˙znie rozpadały si˛e z jakiego´s błahego powodu kto´s trzasnał ˛ drzwiami w sasiednim ˛ pomieszczeniu lub pijak wpadł na s´cian˛e. Bywało, z˙ e wznoszona całymi godzinami przez Balazara (którego ’Cimi wcia˙ ˛z nazywał Szefem, jak posta´c z komiksu Chestera Goulda) konstrukcja waliła si˛e, poniewa˙z basy szafy grajacej ˛ dudniły za mocno. Czasem te delikatne domy rozsypywały si˛e bez z˙ adnego widocznego powodu. Kiedy´s — i t˛e histori˛e opowiadał co najmniej pi˛ec´ tysi˛ecy razy i s´miertelnie zanudził nia˛ wszystkich swoich znajomych (oprócz siebie) — Szef spojrzał na niego znad ruin karcianego domu i powiedział: „Widzisz to, ’Cimi? Oto odpowied´z dla ka˙zdej matki przeklinajacej ˛ Boga za to, z˙ e samochód przejechał jej dziecko; dla ka˙zdego ojca, wyklinajacego ˛ faceta, który zwolnił go z pracy w fabryce; dla ka˙zdego dziecka zrodzonego po to, by cierpie´c. Nasze z˙ ycie jest jak te zamki, które buduj˛e. Czasem si˛e wali z jakiej´s przyczyny, a czasem zupełnie bez powodu”. Carlocimi Dretto uznał te słowa za najgł˛ebsza˛ definicj˛e ludzkiego z˙ ycia. . . jaka˛ kiedykolwiek słyszał. Tylko raz Balazar zdenerwował si˛e zniszczeniem jednego ze swoich zamków, a zdarzyło si˛e to dwana´scie, a mo˙ze czterna´scie lat temu. Pewien facet przyszedł zobaczy´c si˛e z nim w sprawie gorzały. Facet bez klasy i dobrych manier. Go´sc´ , który cuchnał ˛ tak, jakby kapał ˛ si˛e tylko raz w roku, czy tego potrzebował, czy nie. Krótko mówiac, ˛ kmiot. Kmioty zawsze handlowały wóda,˛ nigdy prochami. I ten gnój my´slał, z˙ e to, co zobaczył na biurku Szefa, to dobry z˙ art. „Pomy´sl sobie o jakim´s z˙ yczeniu!” — zawołał, kiedy Szef wyja´snił mu tak, jak jeden d˙zentelmen drugiemu, dlaczego nie moga˛ razem robi´c interesów. A wtedy ten kmiot, jeden z tych facetów o rudych kr˛econych włosach i cerze tak bladej, jakby mieli gru´zlic˛e albo co, jeden z tych, których nazwiska zaczynaja˛ si˛e na „O”, po czym jest ta mała deseczka poprzedzajaca ˛ prawdziwe nazwisko, dmuchnał ˛ w stron˛e biurka, jak dzieciak dmuchajacy ˛ na tort urodzinowy. Karty rozsypały si˛e wokół, a Balazar otworzył lewa˛ szuflad˛e biurka, w której inni biznesmeni trzymaja˛ papeterie, dzienniki lub podobne rzeczy, wyjał ˛ z niej czterdziestk˛epiatk˛ ˛ e i strzelił kmiotowi w głow˛e, przy czym nawet nie zmienił mu si˛e wyraz twarzy. A kiedy ’Cimi i nie86
jaki Truman Alexander (który umarł przed czterema laty na atak serca) zakopali kmiota w kurniku, gdzie´s opodal Sedonville w Connecticut, Balazar powiedział do ’Cimiego: „Ludzie powinni budowa´c. Natomiast burzy´c mo˙ze tylko Bóg. Zgadzasz si˛e z tym?”. — Tak, panie Balazar — odparł ’Cimi. Rzeczywi´scie si˛e zgadzał. Balazar z zadowoleniem kiwnał ˛ głowa.˛ — Zrobili´scie, jak kazałem? Zakopali´scie go w miejscu, gdzie b˛eda˛ na niego srały kury, kaczki lub inne ptactwo? — Tak. — To bardzo dobrze — rzekł spokojnie Balazar i wyjał ˛ nowa˛ tali˛e kart z prawej górnej szuflady biurka. Jeden poziom nie wystarczał Balazarowi, Il Roche. Na dachu pierwszego rz˛edu wznosił drugi, tylko nie tak szeroki, na drugim trzeci, a na trzecim czwarty. Wznosiłby i wy˙zsze, ale po czwartym pi˛etrze musiałby wsta´c. Nie trzeba ju˙z było si˛e schyla´c, z˙ eby spojrze´c z boku na taki zamek, a kiedy popatrzyłe´s, nie widziałe´s ju˙z trójkatów, ˛ tylko delikatny, zdumiewajacy ˛ i niewiarygodnie ładny stos elementów w kształcie przekrojonych diamentów. Je´sli patrzyłe´s na´n za długo, zaczynało ci si˛e kr˛eci´c w głowie. ’Cimi raz był w lustrzanym labiryncie wesołego miasteczka i te˙z tak si˛e czuł. Nigdy wi˛ecej tam nie poszedł. ’Cimi twierdził (i sadził, ˛ z˙ e nikt mu nie wierzy, podczas gdy nikogo to nie interesowało), z˙ e kiedy´s widział, jak Balazar zbudował nie domek z kart, ale wie˙ze˛ , która wznosiła si˛e na osiem pi˛eter, zanim si˛e przewróciła. ’Cimi nie miał poj˛ecia, z˙ e nikogo to nie obchodzi, bo wszyscy, którym o tym opowiadał, gło´sno wyraz˙ ali zdumienie — bo był tak blisko Szefa. Byli jednak zdumieni, gdyby potrafił im opisa´c, jak delikatna była ta konstrukcja, si˛egajaca ˛ od blatu biurka prawie pod sam sufit precyzyjna konstrukcja z waletów, dam, królów, dziesiatek ˛ oraz asów, czerwono-czarny układ papierowych diamentów rzucajacych ˛ wyzwanie s´wiatu wirujacemu ˛ we wszech´swiecie nieskoordynowanych ruchów i sił. Wie˙za, która w oczach zdumionego ’Cimiego wydawała si˛e dono´snym zaprzeczeniem wszystkich niesprawiedliwych paradoksów z˙ ycia. Gdyby wiedział, jak to wyrazi´c, powiedziałby: „Spojrzałem na to, co zbudował, i zrozumiałem gwiazdy”.
***
Balazar wiedział, co si˛e stało. Federalni wyw˛eszyli Eddiego. Mo˙ze w ogóle głupio zrobił, wysyłajac ˛ Eddiego, mo˙ze zawiódł go instynkt, ale ten chłopak wydawał si˛e odpowiedni, wprost 87
doskonały. Wuj Balazara, dla którego pracował, wchodzac ˛ w narkotykowy interes, twierdził, z˙ e od ka˙zdej reguły sa˛ wyjatki, ˛ oprócz jednej: nigdy nie ufaj c´ punowi. Balazar nic na to nie powiedział — pi˛etnastoletni chłopiec nie powinien si˛e odzywa´c nawet po to, by przytakna´ ˛c — ale w duchu pomy´slał, z˙ e jedyna˛ reguła,˛ od której nie ma wyjatków, ˛ jest ta, z˙ e w wypadku pewnych reguł to si˛e nie sprawdza. „Gdyby Tio Verone jeszcze z˙ ył” — pomy´slał Balazar — „wy´smiałby ci˛e, i rzekł: widzisz, Rico, zawsze byłe´s za sprytny, z˙ eby ci to wyszło na dobre, znałe´s zasady, trzymałe´s j˛ezyk za z˛ebami, gdy tak nakazywał szacunek, lecz zawsze miałe´s w oczach ten drwiacy ˛ błysk. Zawsze widziałe´s w sobie strasznego spryciarza i w ko´ncu wpadłe´s w pułapk˛e własnej pró˙zno´sci. Przewidziałem, z˙ e tak b˛edzie.” Ustawił domek z kart i nakrył go jedna˛ karta.˛ Zgarn˛eli Eddiego, przetrzymali go chwil˛e, a potem pu´scili. Balazar przejał ˛ brata Eddiego oraz ich wspólne zapasy towaru. To powinno wystarczy´c, z˙ eby go tu s´ciagn ˛ a´ ˛c. . . A bardzo chciał zobaczy´c Eddiego. Chciał go zobaczy´c, gdy˙z min˛eły tylko dwie godziny, a to mu si˛e nie zgadzało. Przesłuchiwali go na lotnisku, nie na Czterdziestej Trzeciej. . . i to tak˙ze mu si˛e nie podobało. To oznaczało, z˙ e Eddie zdołał pozby´c si˛e wi˛ekszo´sci lub całej koki. A mo˙ze nie? Rozmy´slał. Dziwił si˛e. Eddie wyszedł z lotniska Kennedy’ego dwie godziny po tym, jak go zgarn˛eli z samolotu. To zbyt krótki czas, by zdołali go złama´c, i za długi, je´sli był czysty i tylko jaka´s stewardesa popełniła głupi bład. ˛ Rozmy´slał. Dziwił si˛e. Brat Eddiego to zombi, ale mały wcia˙ ˛z był sprytny i twardy. Nie p˛ekłby w cia˛ gu dwóch godzin. . . chyba z˙ e chodziłoby o brata. Gdyby zagrozili jego bratu. Mimo wszystko, jak to si˛e stało, z˙ e nie zawie´zli go na Czterdziesta˛ Trzecia? ˛ Jak to mo˙zliwe, z˙ e nie było furgonetki wygladaj ˛ acej ˛ jak ambulans pocztowy, ale z druciana˛ siatka˛ na tylnej szybie? Czy˙zby Eddie naprawd˛e zrobił co´s z towarem? Wyrzucił go? Ukrył gdzie´s? Nie da si˛e niczego schowa´c w samolocie. I nie da si˛e niczego wyrzuci´c. Oczywi´scie nie mo˙zna te˙z uciec z niektórych wi˛ezie´n, obrabowa´c niektórych banków, wykr˛eci´c si˛e z niektórych oskar˙ze´n. Mimo to ludzie robia˛ to. Harry Houdini uwalniał si˛e z kaftanów bezpiecze´nstwa, zamkni˛etych skrzy´n, pieprzonych sejfów bankowych. Tylko z˙ e Eddie Dean to nie Houdini. A mo˙ze? Mógł kaza´c wyko´nczy´c Henry’ego w jego mieszkaniu, mógł kaza´c skosi´c Eddiego na ulicy albo jeszcze lepiej, tak˙ze w mieszkaniu, co dla glin wygladałoby ˛ na awantur˛e mi˛edzy dwoma c´ punami, którzy pod wpływem głodu zapomnieli, z˙ e sa˛ bra´cmi, i pozabijali si˛e. Tylko z˙ e wtedy wiele pyta´n pozostałoby bez odpowiedzi. 88
Uzyska te odpowiedzi tutaj, z˙ eby przygotowa´c si˛e na przyszło´sc´ lub jedynie zaspokoi´c swoja˛ ciekawo´sc´ , zale˙znie od tego, co usłyszy, a potem zabije ich obu. Kilka odpowiedzi wi˛ecej, dwóch c´ punów mniej. Drobny zysk i niewielka strata. W sasiednim ˛ pokoju znów przyszła kolej na Henry’ego. — Dobra, Henry — powiedział George Biondi. — Uwa˙zaj, bo to podchwytliwe pytanie. z geografii. Jak brzmi nazwa jedynego kontynentu, na którym kangury sa˛ rodzima˛ forma˛ z˙ ycia? Napi˛eta cisza. — Johnny Cash — odparł Henry, co przyj˛eto huraganowa˛ salwa˛ s´miechu. ´ Sciany zatrz˛esły si˛e. ’Cimi spiał ˛ si˛e, czekajac, ˛ a˙z domek z kart (który stanie si˛e Wie˙za˛ tylko wtedy, gdy pozwoli na to Bóg albo siły rzadz ˛ ace ˛ wszech´swiatem w Jego imieniu) si˛e rozsypie. Karty lekko zadr˙zały. Je´sli upadnie jedna, rozsypia˛ si˛e wszystkie. Balazar podniósł głow˛e i u´smiechnał ˛ si˛e do ’Cimiego. — „Paisan” — powiedział. — „Il Dio est bono; il Dio est malo; temps est poco-poco; tu est une grande peeparollo.” ’Cimi u´smiechnał ˛ si˛e. — Si, senior — odparł. — „Io grand˛e peeparollo; Io va fanculo por tu.” — „None va fanculo, catzarro” — rzekł. — „Eddie Dean va fanculo.” Z łagodnym u´smiechem zabrał si˛e do układania drugiego poziomu swej wie˙zy z kart.
***
Kiedy furgonetka podjechała do kraw˛ez˙ nika nieopodal lokalu Balazara, Col Vincent akurat patrzył na Eddiego. Zauwa˙zył rzecz niewiarygodna.˛ Chciał co´s powiedzie´c, ale nie mógł. J˛ezyk przywarł mu do podniebienia i zdołał wydoby´c z siebie tylko zduszony pomruk. Zobaczył, z˙ e oczy Eddiego zmieniaja˛ kolor — z piwnego na niebieski.
***
Tym razem Roland nie podjał ˛ s´wiadomej decyzji, aby wysuna´ ˛c si˛e do przodu.
89
Po prostu skoczył bez zastanowienia, tak odruchowo, jakby zerwał si˛e z krzesła i si˛egnał ˛ po bro´n na widok kogo´s wpadajacego ˛ do baru. „Wie˙za!” — przemkn˛eło mu przez my´sl. „To Wie˙za, mój Bo˙ze, Wie˙za si˛egajaca ˛ nieba, Wie˙za! Widz˛e Wie˙ze˛ si˛egajac ˛ a˛ nieba, nakre´slona˛ liniami czerwonego s´wiatła! Cuthbercie! Alanie! Desmondzie! To Wie˙za! Wie. . . ” Poczuł, z˙ e Eddie stawia opór — nie walczy z nim, lecz usiłuje porozmawia´c, rozpaczliwie próbujac ˛ mu co´s wyja´sni´c. Rewolwerowiec wycofał si˛e, nasłuchujac ˛ — rozpaczliwie słuchajac, ˛ jak gdzie´s na pla˙zy, nie wiedzie´c jak odległej w przestrzeni i czasie, jego bezsilne ciało porusza si˛e i dr˙zy niczym człowiek pogra˙ ˛zony w ekstatycznym lub koszmarnym s´nie.
***
„Szyld!” — krzyczał niemo Eddie w swojej głowie. . . i głowie tego drugiego. „To szyld, po prostu neonowy szyld. Nie wiem, co to za wie˙za, o której my´slisz, ale to tylko bar, lokal Balazara. Krzywa Wie˙za — nazwał ja˛ tak, jak nazywa si˛e ta w Pizie! To tylko neon, który ma wyglada´ ˛ c jak ta pieprzona Krzywa Wie˙za w Pizie! Przesta´n! Przesta´n! Chcesz, z˙ eby nas zabili, zanim b˛edziemy mie´c okazj˛e ich załatwi´c?” „Piza?” — powtórzył niepewnie rewolwerowiec i spojrzał jeszcze raz. Szyld. Tak, rzeczywi´scie, teraz to widział. To nie była Wie˙za, ale Drogowskaz. Przechylony na bok, z licznymi z˙ łobkowatymi ozdóbkami, był cudowny, lecz to wszystko. Teraz rewolwerowiec dostrzegł, z˙ e ten znak był zrobiony z rurek, które w jaki´s sposób wypełniono płonacym ˛ bagiennym ogniem. W niektórych miejscach było go mniej ni˙z w innych — tam linie ognia pulsowały i brz˛eczały. Zauwa˙zył poni˙zej litery, równie˙z zrobione z płonacych ˛ rurek Przewa˙znie były ˙ to Du˙ze Litery: WIEZA — zdołał odczyta´c, i tak, KRZYWA. Krzywa Wie˙za. Poprzedzało je krótkie słowo którego s´rodkowej litery nigdy nie widział. „Co to za znak?” — zapytał Eddiego. „Bez znaczenia. Rozumiesz ju˙z, z˙ e to zwyczajny neon? Tylko to jest wa˙zne!” „Rozumiem” — odparł rewolwerowiec, zastanawiajac ˛ si˛e, czy wi˛ezie´n naprawd˛e wierzy w to, co mówi, czy te˙z tylko tak gada, z˙ eby wszystko nie zacz˛eło im si˛e wali´c na głowy, tak jak ta oznaczona ognistymi liniami wie˙za. Zastanawiał si˛e, czy Eddie wierzy, z˙ e jakikolwiek znak mo˙ze by´c zwyczajny. „No, to odpu´sc´ sobie! Słyszysz? Odpu´sc´ !” „Spoko?” — zapytał Roland i obaj poczuli, z˙ e si˛e u´smiecha. „Wła´snie, spoko. Pozwól, z˙ e sam si˛e tym zajm˛e.” 90
„Tak. W porzadku.” ˛ Pozwoli, z˙ eby Eddie si˛e tym zajał. ˛ Na razie.
***
Col Vincent w ko´ncu zdołał odklei´c j˛ezyk od podniebienia. — Jack — wychrypiał głosem szorstkim jak sizalowy dywan. Andolini wyłaczył ˛ silnik i z irytacja˛ spojrzał na kompana. — Jego oczy. . . — Co z jego oczami? — Wła´snie, co z moimi oczami? — zapytał Eddie. Col popatrzył na niego. Sło´nce ju˙z zachodziło, pozostawiajac ˛ w powietrzu dogasajacy ˛ z˙ ar dnia, lecz było jeszcze dostatecznie jasno, by Col zobaczył, t˛eczówki Eddiego znów sa˛ bra˛ zowe. Je´sli w ogóle były kiedy´s niebieskie. „Widziałe´s to” — upierała si˛e cz˛es´c´ jego s´wiadomo´sci, ale czy naprawd˛e? Col miał dwadzie´scia cztery lata i przez ostatnie dwadzie´scia jeden nikt nie uwa˙zał go za godnego zaufania. Czasem bywał u˙zyteczny. Niemal zawsze posłuszny. . . je´sli krótko go trzyma´c. Godny zaufania? Nie. W ko´ncu Col sam przestał sobie ufa´c. — Nic — wymamrotał. — No, to chod´zmy — powiedział Andolini. Wysiedli z furgonetki dostawczej. Idac ˛ mi˛edzy Andolinim po lewej a Vincentem po prawej stronie, Eddie i rewolwerowiec wmaszerowali do Krzywej Wie˙zy.
Rozdział piaty ˛ Rozgrywka i strzelanina
W pewnym bluesie z lat dwudziestych Billie Holiday, która pewnego dnia sama miała si˛e o tym przekona´c, s´piewała: „Lekarz rzekł mojej córce, z˙ eby przestała bra´c, bo po nast˛epnym zastrzyku ju˙z nigdy nie b˛edzie c´ pa´c”. Henry Dean dostał swój ostatni zastrzyk zaledwie pi˛ec´ minut przed tym, zanim furgonetka podjechała pod Krzywa˛ Wie˙ze˛ i jego brata wprowadzono do s´rodka. Poniewa˙z siedział po prawej r˛ece Henry’ego, George Biondi — znany w´sród przyjaciół jako „Wielki George”, a w´sród wrogów jako „Wielki Nochal” — zadawał mu pytania. Teraz, gdy Henry siedział nad plansza,˛ kiwajac ˛ si˛e i sennie mrugajac ˛ oczami, Tricks Postino wło˙zył mu kostk˛e w dło´n, która ju˙z miała ten matowy kolor s´wiadczacy ˛ o zaawansowanych zmianach, b˛edacych ˛ rezultatem długotrwałego za˙zywania heroiny i poprzedzajacych ˛ gangren˛e. — Twoja kolej, Henry — powiedział Tricks i Henry pozwolił, by kostka wypadła mu z r˛eki. Kiedy zapatrzył si˛e w przestrze´n i nie wykazywał ch˛eci, z˙ eby przesuna´ ˛c swój z˙ eton, Jimmy Haspio zrobił to za niego. — Spójrz tylko — zach˛ecał. — Masz teraz szans˛e odkucia si˛e. — Odku´c. . . podku´c — mruknał ˛ sennie Henry i nagle rozejrzał si˛e wokół, jak zbudzony ze snu. — Gdzie Eddie? — Zaraz tu b˛edzie — uspokoił go Tricks. — Graj. — A co z działka? ˛ — Graj, Henry. — No, dobra, dobra, nie poganiaj mnie. — Nie poganiaj go — rzekł Kevin Blake do Jimmy’ego. — W porzadku, ˛ nie b˛ed˛e — obiecał Jimmy. — Gotowy? — spytał George Biondi i znaczaco ˛ mrugnał ˛ do pozostałych, gdy broda Henry’ego opadła na pier´s, a potem powoli znowu si˛e uniosła. . . jak nasiakni˛ ˛ eta woda˛ kłoda, jeszcze niemogaca ˛ na dobre pój´sc´ na dno. — Taak — rzekł Henry. — Strzelaj. 92
— Strzelaj! — zawołał wesoło Jimmy Haspio. — Sam odstrzel drania! — powiedział mu Tricks i wszyscy rykn˛eli s´miechem. W sasiednim ˛ pokoju układany przez Balazara domek z kart, majacy ˛ ju˙z trzy pi˛etra, znowu zadr˙zał, ale si˛e nie rozsypał. — No, dobra, słuchaj uwa˙znie — powiedział George i znów mrugnał. ˛ Chocia˙z Henry wylosował pytanie z dziedziny sportu, George powiedział mu, z˙ e ma sztuk˛e i rozrywk˛e. — Który popularny piosenkarz country wylansował takie hity, jak a „Boy Named Sue”, „Folsom Prison Blues” oraz mnóstwo innych gównianych piosenek? Kevin Blake, który umiał doda´c siedem do dziewi˛eciu (je´sli pomógł sobie przy tym kartami do pokera), ryknał ˛ s´miechem, klepiac ˛ si˛e po kolanach i prawie wywracajac ˛ stolik. Wcia˙ ˛z udajac, ˛ z˙ e czyta tekst z karty, George doko´nczył: — Ten popularny piosenkarz jest znany równie˙z jako „Człowiek w Czerni”. Jego imi˛e brzmi tak samo jak nazwa miejsca, gdzie idziesz si˛e odla´c, a nazwisko. . . tak jak to, co masz w portfelu, je´sli nie jeste´s pieprzonym c´ punem. Zapadła długa, pełna wyczekiwania cisza. — Walter Brennan — odparł w ko´ncu Henry. Ryk s´miechu. Jimmy Haspio u´sciskał Kevina Blake’a. Kevin raz po raz klepał go po ramieniu. W biurze Balazara domek z kart, który powoli zmieniał si˛e w wie˙ze˛ , znów si˛e zatrzasł. ˛ — Ciszej! — wrzasnał ˛ ’Cimi. — Szef układa! Natychmiast si˛e uciszyli. — Dobrze — powiedział George. — Prawidłowa odpowied´z, Henry. To było trudne pytanie, ale poradziłe´s sobie. — Jak zawsze — wymamrotał Henry. — Zawsze wychodz˛e z pieprzonych opałów. Co z działka? ˛ — Dobra my´sl! — odparł George i wział ˛ le˙zace ˛ za jego plecami pudełko po cygarach Roi-Tan. Wyjał ˛ z niego strzykawk˛e. Wbił Henry’emu igł˛e w poznaczona˛ nakłuciami z˙ ył˛e powy˙zej łokcia i w ten sposób Henry dostał swój ostatni zastrzyk.
***
Z zewnatrz ˛ furgonetka wygladała ˛ paskudnie, ale pod warstwa˛ kurzu i jaskrawej farby krył si˛e cud techniki, którego mogliby Balazarowi pozazdro´sci´c chłopcy z DEA. Jak nieraz powiadał, nie mo˙zna pokona´c drani, je´sli nie mo˙zna si˛e z nimi równa´c, czyli je´sli si˛e nie ma równie dobrego wyposa˙zenia. Sprz˛et był kosztowny, ale ludzie Balazara mieli przewag˛e nad facetami z DEA: ukradli to, co tamci musieli kupowa´c po bardzo wy´srubowanych cenach. W Eastern Seaboard roiło 93
si˛e od pracowników firm elektronicznych, którzy ch˛etnie sprzedawali s´ci´sle tajne oprzyrzadowanie ˛ po okazyjnych cenach. Ci catzzaroni (Jack Andolini nazywał ich kokogłowymi z Krzemowej Doliny) dosłownie wpychali im te graty. Pod deska˛ rozdzielcza˛ był włacznik ˛ wykrywacza radaru, nadajnik UKF zagłuszajacy ˛ działanie policyjnych radarów, wykrywacz fal radiowych dalekiego zasi˛egu i du˙zej cz˛estotliwo´sci, nadajnik h-r/hf, wzmacniacz sygnału radiolokacyjnego, dzi˛eki któremu kto´s próbujacy ˛ wy´sledzi´c furgonetk˛e dowiedziałby si˛e, z˙ e znajduje si˛e jednocze´snie w Connecticut, Harlemie i Montauk Sound, ponadto radiotelefon. . . i mały czerwony guzik, który Andolini nacisnał, ˛ gdy tylko Eddie Dean wysiadł z samochodu. W biurze Balazara zadzwonił domofon. — To oni — oznajmił Il Roche. — Claudio, wpu´sc´ ich. ’Cimi, powiedz wszystkim, z˙ eby siedzieli cicho. Niech Eddie my´sli, z˙ e nie ma tu nikogo oprócz mnie, ciebie i Claudia. ’Cimi, przejd´z do magazynu, razem z pozostałymi d˙zentelmenami. Wyszli ’Cimi poszedł w lewo, a Claudio Andolini w prawo. Balazar spokojnie zaczał ˛ układa´c nast˛epne pi˛etro domku z kart.
***
„Pozwól, z˙ e sam si˛e tym zajm˛e” — powtórzył Eddie, gdy Claudio otworzył drzwi. „Tak” — zgodził si˛e rewolwerowiec, ale pozostał czujny, gotowy wysuna´ ˛c si˛e, gdyby okazało si˛e to konieczne. Brz˛ekn˛eły klucze. Rewolwerowiec wyra´znie wyczuwał zapachy: zastarzałego potu Cola Vincenta z prawej, ostra,˛ prawie cierpka˛ wo´n płynu po goleniu Jacka Andoliniego z lewej, a gdy weszli w półmrok, kwa´sny odór piwa. Zapach piwa był jedynym, jaki rozpoznał. To nie był toporny saloon z trocinami na podłodze i barem z uło˙zonych na kozłach desek. Rewolwerowiec stwierdził, z˙ e to miejsce w niczym nie przypomina knajpy Sheba w Tuli. Wsz˛edzie matowo błyszczało szkło. W tym jednym pomieszczeniu było wi˛ecej szkła, ni˙z widział od dzieci´nstwa, kiedy dostawy przestały przychodzi´c regularnie, cz˛es´ciowo z powodu nieustannych napadów rebelianckich sił Farson, Dobrego Człowieka, ale głównie, jak przypuszczał, dlatego z˙ e s´wiat poszedł naprzód. Siły Farson były objawem, nie powodem tego doniosłego procesu. Rewolwerowiec wsz˛edzie widział ich odbicia: na s´cianach, w przeszklonym barze i długim lustrze za nim. Ujrzał nawet male´nkie sylwetki odbite w beczułkowatych kieliszkach wiszacych ˛ nó˙zkami w gór˛e nad barem. . . Kieliszkach tak 94
pi˛eknych i kruchych jak karnawałowe ozdoby. W jednym kacie ˛ stała bryła ze s´wiateł, które błyskały i gasły, błyskały i gasły, błyskały i gasły. Złoto zmieniało si˛e w ziele´n, ziele´n w z˙ ół´c, z˙ ół´c w czerwie´n, a ta znowu w złoto. Wielkimi Literami wypisano tam jakie´s słowo, które nic mu nie mówiło chocia˙z zdołał je odczyta´c: ROCKOLA. Niewa˙zne. Miał tu spraw˛e do załatwienia. Nie był turysta˛ i nie mógł sobie pozwoli´c na to, z˙ eby zachowywa´c si˛e jak turysta, oboj˛etnie jak cudowne czy dziwne zobaczy tu rzeczy. M˛ez˙ czyzna, który ich tu wpu´scił, najwidoczniej był bratem tego, który powoził pojazdem nazywanym przez Eddiego furgonetka˛ (pewnie od furgonu, pomy´slał Roland), tylko znacznie wy˙zszy i chyba pi˛ec´ lat młodszy. Nosił bro´n w kaburze na biodrze. — Gdzie Henry? — zapytał Eddie. — Chc˛e zobaczy´c Henry’ego. — Podniósł głos: — Henry! Hej, Henry! ˙ Zadnej odpowiedzi. . . tylko cisza, w której wiszace ˛ nad barem kieliszki zdawały si˛e dr˙ze´c z brz˛ekiem tak cichym, z˙ e niesłyszalnym dla ludzkiego ucha. — Pan Balazar chce najpierw porozmawia´c z toba.˛ — Trzymacie go gdzie´s zwiazanego ˛ i zakneblowanego, tak? — spytał Eddie i zanim Claudio zda˙ ˛zył mu odpowiedzie´c, roze´smiał si˛e. — Nie, my´sl˛e po prostu, z˙ e dali´scie mu działk˛e. Po co mieliby´scie bawi´c si˛e sznurami i kneblami, je´sli wystarczy da´c Henry’emu w z˙ ył˛e, z˙ eby siedział cicho? No, dobrze. Zaprowad´zcie mnie do Balazara. Załatwmy to jak najszybciej.
***
Rewolwerowiec spojrzał na wie˙ze˛ z kart na biurku Balazara i pomy´slał: „Nast˛epny znak”. Balazar nie podniósł wzroku — wie˙za z kart była ju˙z zbyt wysoka, aby było to konieczne — tylko spojrzał ponad nia˛ na wchodzacych. ˛ U´smiechnał ˛ si˛e miło i serdecznie. — Eddie — powiedział. — Ciesz˛e si˛e, z˙ e ci˛e widz˛e, synu. Słyszałem, z˙ e miałe´s jakie´s kłopoty na lotnisku. — Nie jestem twoim synem — odparł beznami˛etnie Eddie. Balazar machnał ˛ r˛eka.˛ Ten gest był jednocze´snie zabawny, smutny i nieufny. „Ranisz mnie, Eddie” — wyra˙zał. — „Ranisz mnie, kiedy mówisz takie rzeczy.” — Przejd´zmy do interesów — zaproponował Eddie. — Wiesz, z˙ e wszystko sprowadza si˛e do tego: albo pracuj˛e dla federalnych, albo mnie pu´scili. Wiesz, z˙ e nie mogli mnie złama´c w ciagu ˛ zaledwie dwóch godzin. I wiesz, z˙ e gdyby tak 95
si˛e stało, siedziałbym teraz na Czterdziestej Trzeciej, odpowiadajac ˛ na pytania i rzygajac ˛ do umywalki. — Pracujesz dla nich, Eddie? — zapytał z umiarkowanym zainteresowaniem Balazar. ´ — Nie. Pu´scili mnie. Sledzili mnie, ale nie wlokłem tu za soba˛ ogona. — A wi˛ec pozbyłe´s si˛e towaru — rzekł Balazar. — To fascynujace. ˛ Musisz powiedzie´c mi, jak mo˙zna si˛e pozby´c dwóch funtów koki na pokładzie samolotu. To z pewno´scia˛ byłaby przydatna informacja. Co´s w rodzaju zagadki morderstwa w zamkni˛etym pokoju. — Nie pozbyłem si˛e go — odparł Eddie — ale ju˙z go nie mam. — A kto go ma? — zapytał Claudio i poczerwieniał, gdy brat skarcił go gro´znym spojrzeniem. — On — rzekł z u´smiechem Eddie i wskazał na siedzacego ˛ za wie˙za˛ z kart Enrica Balazara. — Towar został dostarczony na miejsce. Od kiedy wprowadzono Eddiego do biura, na twarzy Balazara pojawiło si˛e pierwsze szczere uczucie: zdziwienie. Potem znikn˛eło. U´smiechnał ˛ si˛e uprzejmie. — Tak — powiedział. — A to miejsce wyjawisz mi pó´zniej, kiedy odzyskasz brata, wasz towar i odjedziesz stad. ˛ Na przykład na Islandi˛e. Tak to sobie wyobraz˙ asz? — Nie — odparł Eddie. — Nic nie rozumiesz. Towar jest tutaj. Dostarczony prosto pod twoje drzwi. Tak jak si˛e umówili´smy. Poniewa˙z nawet w naszych czasach niektórzy ludzie wcia˙ ˛z wierza,˛ z˙ e nale˙zy dotrzymywa´c umów. Wiem, z˙ e to zdumiewajace, ˛ ale tak jest. Wszyscy gapili si˛e na niego z niedowierzaniem. „Jak mi idzie, Rolandzie?” — zapytał Eddie. „My´sl˛e, z˙ e s´wietnie. Tylko nie pozwól temu Balazarowi otrzasn ˛ a´ ˛c si˛e z zaskoczenia. Sadz˛ ˛ e, z˙ e on jest niebezpieczny.” „Tak uwa˙zasz, co? No, to jest nas ju˙z dwóch, przyjacielu. Ja wiem, z˙ e on jest niebezpieczny. Kurewsko niebezpieczny.” Ponownie spojrzał na Balazara i mrugnał ˛ do niego. — Wła´snie dlatego to ty powiniene´s przejmowa´c si˛e teraz federalnymi, a nie ja. Je´sli nagle pojawia˛ si˛e z nakazem rewizji, to mo˙ze si˛e okaza´c, z˙ e wydymali ci˛e, chocia˙z nawet nie rozło˙zyłe´s nóg, panie Balazar. Balazar wział ˛ dwie karty. Zatrz˛esły mu si˛e r˛ece i odło˙zył karty na bok. To dr˙zenie było ledwie widoczne, ale Roland zauwa˙zył je, i Eddie równie˙z. Na twarzy Il Roche pojawił si˛e i zniknał ˛ grymas niepewno´sci. . . a mo˙ze nawet przestrachu. — Uwa˙zaj, co do mnie mówisz, Eddie. Zachowuj si˛e i pami˛etaj, z˙ e moja cierpliwo´sc´ i tolerancja ma pewne granice. Jack Andolini zaniepokoił si˛e. — Poszedł na ugod˛e, panie Balazar! Ten gówniarz oddał im kok˛e, a oni podrzucili ja˛ tutaj, kiedy udawali, z˙ e go przesłuchuja! ˛ 96
— Nikogo tu nie było — rzekł Balazar. — Nikt nie mógł si˛e tutaj dosta´c, Jack, i dobrze o tym wiesz. Alarm włacza ˛ si˛e nawet wtedy, kiedy gołab ˛ pierdnie na dachu. — Przecie˙z. . . — Gdyby jednak jako´s zdołali nas wrobi´c, to w agencji maja˛ takie przecieki, z˙ e w ciagu ˛ trzech dni udałoby nam si˛e roznie´sc´ ich oskar˙zenie w strz˛epy. Dowiedzieliby´smy si˛e kto, kiedy i jak. Balazar znów spojrzał na Eddiego. — Eddie — powiedział — masz pi˛etna´scie sekund, z˙ eby przesta´c pieprzy´c bzdury. Potem zawołam tu ’Cimiego Dretta, który zrobi ci krzywd˛e. A kiedy sko´nczy robi´c ci krzywd˛e, wyjdzie stad ˛ i usłyszysz, jak w sasiednim ˛ pokoju robi krzywd˛e twojemu bratu. Eddie zdr˛etwiał. ˙ „Spokojnie” — mruknał ˛ rewolwerowiec, my´slac ˛ jednocze´snie: „Zeby go skrzywdzi´c, wystarczy wspomnie´c o jego bracie. To jak merdanie kijem w otwartej ranie.” — Teraz pójd˛e do łazienki — zadecydował Eddie. Wskazał na drzwi w lewym rogu pokoju, tak niepozorne, z˙ e wygladały ˛ jak jeden z paneli s´ciennych. — Pójd˛e tam sam. Potem wyjd˛e i dam ci funt kokainy. Połowa dostawy. Sprawdzicie sobie. Pó´zniej przyprowadzicie Henry’ego, bym mógł go zobaczy´c. Kiedy przekonam si˛e, z˙ e nic mu nie jest, dasz mu nasz towar i jeden z twoich d˙zentelmenów odwiezie go do domu. W tym czasie ja i. . . — o mało nie powiedział „Roland” — . . . ja i reszta tych chłopców, którzy czekaja˛ obok, b˛edziemy patrze´c, jak budujesz domek z kart. Gdy Henry znajdzie si˛e bezpieczny w domu. . . co oznacza, z˙ e nikt nie b˛edzie stał nad nim i trzymał lufy w jego uchu. . . zadzwoni tutaj i poda mi hasło. Uzgodnili´smy je, zanim wyjechałem. Na wszelki wypadek. Rewolwerowiec sprawdził w pami˛eci Eddiego, czy to nie blef. Eddie mówił prawd˛e, a przynajmniej tak sadził. ˛ Roland wiedział, z˙ e Eddie rzeczywi´scie wierzył w to, z˙ e jego brat pr˛edzej by umarł, ni˙z wyjawił hasło wrogom. Rewolwerowiec nie był tego taki pewny. — Chyba my´slisz, z˙ e ja wcia˙ ˛z wierz˛e w s´wi˛etego Mikołaja — powiedział Balazar. — Wiem, z˙ e nie. — Claudio. Przeszukaj go. Jack, id´z do łazienki i przeszukaj ja˛ dokładnie. — Czy jest tam jaki´s schowek, o którym nie wiem? — zapytał Andolini. Balazar zastanowił si˛e, czujnie spogladaj ˛ ac ˛ piwnymi oczami na Andoliniego. — W tylnej s´ciance szafki z lekarstwami jest ruchoma półka — wyja´snił. — Trzymam tam kilka drobiazgów. Jest za mała, z˙ eby zmie´sciły si˛e tam dwa funty towaru, ale mo˙ze lepiej zajrzyj do niej. Jack poszedł, a kiedy wchodził do niewielkiej toalety, rewolwerowiec dojrzał błysk tego samego mro´znego s´wiatła, jakie rozja´sniało ubikacj˛e w powietrznym 97
powozie. Potem drzwi si˛e zamkn˛eły. Balazar obrzucił spojrzeniem Eddiego. — Dlaczego wygadujesz takie bzdury? — zapytał prawie ze smutkiem. — Miałem ci˛e za madrego. ˛ — Spójrz mi w oczy — odparł Eddie — i powiedz, z˙ e kłami˛e. Balazar zrobił to. Patrzył przez długa˛ chwil˛e. Potem odwrócił si˛e i tak gł˛eboko wepchnał ˛ r˛ece do kieszeni, z˙ e odsłonił cz˛es´c´ rowka mi˛edzy szerokimi po´sladkami. Miał zbolała˛ min˛e człowieka przej˛etego niewła´sciwym post˛epowaniem syna, ale zanim si˛e odwrócił, Roland ujrzał na jego twarzy co´s, co nie było smutkiem. To, co Balazar wyczytał z oczu Eddiego, nie zasmuciło go, lecz mocno zaniepokoiło. — Rozbierz si˛e — powiedział Claudio i wycelował pistolet w Eddiego. Ten zaczał ˛ zdejmowa´c ubranie.
***
„Nie podoba mi si˛e to” — pomy´slał Balazar, czekajac, ˛ a˙z Jack Andolini wróci z toalety. Bał si˛e i nagle poczuł wilgo´c nie tylko pod pachami i w kroku, gdzie pocił si˛e nawet w s´rodku zimy i w najgorsze mrozy, ale dosłownie wsz˛edzie. Eddie odleciał na Wyspy, wygladaj ˛ ac ˛ jak c´ pun — sprytny, ale jednak c´ pun, którym z łatwo´scia˛ mo˙zna pokierowa´c i zrobi´c cokolwiek — a wrócił jako. . . jako kto? Jakby tam dorósł, zmienił si˛e. „Tak jakby kto´s usztywnił mu kijem kr˛egosłup.” No tak. Wła´snie. I ten towar. Pieprzony towar. Jack przeszukał łazienk˛e, a Claudio rewidował Eddiego z brutalna˛ dokładno´scia,˛ sadystycznego stra˙znika wi˛eziennego. Balazar nigdy nie spodziewał, z˙ e Eddie czy inny narkoman b˛edzie stał pokojnie, gdy Claudio cztery razy splunie sobie w lewa˛ dło´n, rozsmaruje s´lin˛e z flegma˛ na prawej i wepchnie ja˛ a˙z po przegub w odbyt rewidowanego, a potem jeszcze troch˛e. Towaru nie było w ubikacji, przy Eddiem ani w nim. Koki nie było w ubraniu Eddiego, jego kurtce czy torbie podró˙znej. A wi˛ec to tylko blef. „Spójrz mi w oczy i powiedz, z˙ e kłami˛e.” Popatrzył. I zobaczył co´s niepokojacego. ˛ Zobaczył, z˙ e Eddie Dean był pewny swego: zamierzał wej´sc´ do łazienki i wyj´sc´ z połowa˛ towaru Balazara. Balazar prawie sam w to uwierzył. Claudio Andolini wyjał ˛ r˛ek˛e. Jego palce z cichym mla´sni˛eciem wyszły z tyłka Eddiego. Claudio zacisnał ˛ wargi w cienka˛ lini˛e, podobna˛ do nylonowej z˙ yłki. — Pospiesz si˛e, Jack, mam na r˛ece gówno tego c´ puna! — krzyknał ˛ gniewnie. — Gdybym wiedział, z˙ e b˛edziesz tam zagladał, ˛ Claudio, to po ostatnim sraniu 98
wyczy´sciłbym sobie dup˛e noga˛ od krzesła — powiedział spokojnie Eddie. — Ty miałby´s czy´sciejsza˛ r˛ek˛e, a ja nie stałbym tutaj, czujac ˛ si˛e tak, jakby przeleciał mnie Byczek Fernando. — Jack! — Id´z do kuchni i umyj r˛ece — polecił cicho Balazar. — Eddie i ja nie mamy powodu robi´c sobie krzywdy. Prawda, Eddie? — Prawda. — W ka˙zdym razie jest czysty — powiedział Claudio. — No, mo˙ze „czysty” to niewła´sciwe słowo. Chc˛e powiedzie´c, z˙ e nie ma broni. Mo˙ze pan by´c tego pewny. Wyszedł, trzymajac ˛ brudna˛ r˛ek˛e przed soba,˛ jak s´ni˛eta˛ ryb˛e. Eddie spokojnie patrzył na Balazara, który znów my´slał o Harrym Houdinim, Blackstonie, Dougu Henningu i David Copperfieldzie. Wcia˙ ˛z powtarzano, z˙ e sztuki magiczne umarły tak samo jak wodewil, ale Henning był supergwiazda˛ a mały Copperfield przyciagn ˛ ał ˛ tłumy, kiedy Balazar był na jego pokazie w Atlantic City. Balazar uwielbiał magików, od kiedy po raz pierwszy zobaczył jednego na rogu ulicy, pokazujacego ˛ karciane sztuczki za kilka centów. Co oni zawsze robia,˛ zanim co´s wyczaruja˛ — zanim cała widownia najpierw j˛eknie z zachwytu, a potem zacznie bi´c brawo? Prosza˛ kogo´s z widzów z˙ eby sam si˛e przekonał, z˙ e cylinder lub skrzynia, z której ma wyskoczy´c królik, półnaga s´licznotka czy gołab, ˛ jest zupełnie pusta. Co wi˛ecej, ka˙za˛ im sprawdzi´c, z˙ e w z˙ aden sposób nie da si˛e tam niczego podrzuci´c. „My´sl˛e, z˙ e on wła´snie tak zrobił. Nie wiem jak i nic mnie to nie obchodzi. Pewny jednak jestem tego, z˙ e wcale mi si˛e to nie podoba, ni cholery.”
***
George’owi Biondiemu równie˙z co´s si˛e nie podobało. Podejrzewał, z˙ e Eddie Dean tak˙ze nie b˛edzie tym zachwycony. George był przekonany, z˙ e wkrótce po tym jak ’Cimi zgasił s´wiatło i poszedł do biura, Henry umarł. Cicho i spokojnie, bez zamieszania i hałasu. Po prostu odleciał, jak niesione wiaterkiem nasionko dmuchawca. George sadził, ˛ z˙ e stało si˛e to w tej samej chwili, gdy Claudio wkroczył do kuchni, z˙ eby umy´c sobie uwalana˛ gównem r˛ek˛e. — Henry? — szepnał ˛ George do ucha Henry’ego. Przysunał ˛ usta tak blisko, jakby całował w kinie dziewczyn˛e. . . cholernie zabawne, szczególnie je´sli pomys´le´c, z˙ e facet pewnie ju˙z nie z˙ ył. Jaka´s narkofobia, czy jak to tam, kurwa, nazywaja,˛ ale musiał sprawdzi´c, a s´ciana mi˛edzy biurem a gabinetem Balazara była 99
cienka. — Co si˛e stało, George? — zapytał Tricks Postino. — Zamknijcie si˛e — warknał ˛ ’Cimi. Jego głos przypominał huk ci˛ez˙ arówki na jałowym biegu. Zamkn˛eli si˛e. George wsunał ˛ dło´n pod koszul˛e Henry’ego. Och, coraz gorzej, opuszczało go wra˙zenie, z˙ e siedzi w kinie z dziewczyna.˛ Wła´snie ja˛ obmacywał, tylko z˙ e to nie była ona, a on, i nie tylko narkofobia, ale pieprzona pedalska narkofobia, a chuda narkoma´nska pier´s Henry’ego nie poruszała si˛e w gór˛e i w dół i nic w niej nie robiło łup-łup-łup. Dla Henry’ego Deana wszystko si˛e ju˙z sko´nczyło i mecz przerwano przed ko´ncem drugiej połowy. George nasłuchiwał bicia jego serca, lecz słyszał jedynie tykanie zegarka. Wszedł w g˛esta˛ od zapachu oleju i czosnku atmosfer˛e Starego Kraju, jaka otaczała ’Cimiego Dretta. — My´sl˛e, z˙ e mo˙zemy mie´c problem — szepnał ˛ George.
***
Jack wyszedł z łazienki. — Nie ma tam towaru — poinformował, mierzac ˛ Eddiego nieruchomymi oczami. — A je´sli my´slałe´s o ucieczce przez okno, to mo˙zesz o tym zapomnie´c. Jest tam stalowa siatka o oczkach szeroko´sci pół cala. — Nie zamierzałem ucieka´c przez okno, a towar tam jest — o´swiadczył spokojnie Eddie. — Po prostu nie wiesz, gdzie go szuka´c. — Przepraszam, panie Balazar — powiedział Andolini — ale ten dupek zaczyna mnie wnerwia´c. Balazar przygladał ˛ si˛e Eddiemu, jakby tego nie słyszał. Rozmy´slał bardzo intensywnie. My´slał o magiku wyciagaj ˛ acym ˛ królika z cylindra. Prosisz kogo´s z widowni, z˙ eby sprawdził, z˙ e kapelusz jest pusty. Co jeszcze nigdy si˛e nie zmieniało? Oczywi´scie to, z˙ e poza magikiem nie zagladał ˛ do s´rodka kapelusza. A co powiedział ten chłopak? „Teraz pójd˛e do łazienki. Pójd˛e tam sam.” Zazwyczaj ludzie nie chca˛ wiedzie´c, na czym polega sztuczka, gdy˙z to popsułoby im zabaw˛e. „Zazwyczaj.” Tymczasem on po prostu nie mógł si˛e doczeka´c chwili kiedy popsuje t˛e zabaw˛e. 100
´ — Swietnie — zwrócił si˛e do Eddiego. — Je´sli towar tam jest, id´z po niego. Tak jak stoisz. z gołym tyłkiem. — Dobrze — rzekł Eddie i ruszył do drzwi łazienki. — Ale nie sam — dodał Balazar. Eddie stanał ˛ jak wryty i zesztywniał tak, jakby Balazar przeszył go niewidocznym oszczepem. Ten widok uradował serce Balazara. Po raz pierwszy co´s poszło niezgodnie z planem szczeniaka. — Jack pójdzie z toba.˛ — Nie — sprzeciwił si˛e natychmiast Eddie. — Nie tak. . . — Eddie — rzekł łagodnie Balazar. — Nie mów mi „nie”. Nigdy tego nie rób.
***
W porzadku ˛ — powiedział rewolwerowiec. Niech idzie. „Przecie˙z. . . przecie˙z” Eddie był bliski szale´nstwa i ledwie trzymał si˛e w karbach. Nie tylko z powodu tej kr˛econej piłki, jaka˛ nagle cisnał ˛ mu Balazar, ale doskwierał mu niepokój o Henry’ego, a nad tym wszystkim powoli brał gór˛e głód. „Niech idzie. Wszystko b˛edzie dobrze. Posłuchaj. . . ” Eddie posłuchał.
***
Balazar obserwował go, tego szczupłego, nagiego m˛ez˙ czyzn˛e, u którego dopiero miała si˛e uwidoczni´c zapadni˛eta klatka piersiowa, typowa dla narkomanów, stojacego ˛ z lekko przechylona˛ na bok głowa.˛ Patrzac ˛ na niego, czuł, z˙ e opuszcza go pewno´sc´ siebie. Wydawało si˛e, z˙ e szczeniak słucha jakiego´s głosu, który tylko on mo˙ze usłysze´c. Ta sama my´sl przemkn˛eła przez głow˛e Andoliniego, tylko nieco inaczej sformułowana: „Co jest? Wyglada ˛ jak ten pies na starych płytach RCA Victor!” Col Vincent chciał mu powiedzie´c co´s o oczach Eddiego. Nagle Jack Andolini po˙załował, z˙ e go nie wysłuchał. „Gdyby babcia miała wasy, ˛ to by była dziadkiem” — pomy´slał. Je´sli Eddie słuchał głosów w swojej głowie, to albo powinny przesta´c do niego gada´c. . . albo on nie powinien ich słucha´c. — W porzadku ˛ — odezwał si˛e Eddie. — Chod´z, Jack. Poka˙ze˛ ci ósmy cud
101
s´wiata. Błysnał ˛ z˛ebami w u´smiechu, który nie spodobał si˛e ani Jackowi Andoliniemu, ani Enricowi Balazarowi. — A wi˛ec tak? — Andolini wyjał ˛ bro´n z kabury przyczepionej do paska. — Chcesz mnie zadziwi´c? Eddie u´smiechnał ˛ si˛e jeszcze szerzej. — Och. My´sl˛e, z˙ e zdziwisz si˛e tak, z˙ e wyskoczysz z butów.
***
Andolini wszedł za Eddiem do toalety. Trzymał go na muszce, bo był wkurzony. — Zamknij drzwi — powiedział Eddie. — Pieprz si˛e — odparł Andolini. — Zamknij drzwi albo nie b˛edzie towaru. — Pieprz si˛e — powtórzył Andolini. Teraz, troch˛e przestraszony, wyczuwajac, ˛ z˙ e dzieje si˛e co´s, czego nie rozumie, Andolini wygladał ˛ na bystrzejszego ni˙z w furgonetce. — On nie chce zamkna´ ˛c drzwi! — krzyknał ˛ Eddie do Balazara. — Chyba dam sobie z panem spokój, panie Balazar. Masz tu pewnie sze´sciu goryli, ka˙zdy z nich ma co najmniej cztery spluwy, a trz˛esiecie portkami przed dzieciakiem w kiblu w dodatku dzieciakiem-´cpunem. — Zamknij te pieprzone drzwi, Jack! — wrzasnał ˛ Balazar — No, dobra — rzekł Eddie, gdy Jack Andolini kopniakiem zatrzasnał ˛ drzwi. — Jeste´s m˛ez˙ czyzna,˛ czy. . . — O rany, jak ja mam ju˙z dosy´c tego s´wira — mruknał ˛ Andolini, kierujac ˛ te słowa w przestrze´n. Podniósł rewolwer, kolba˛ do przodu, zamierzajac ˛ uderzy´c Eddiego w usta. Nagle zamarł, z uniesiona˛ bronia,˛ a gro´zny grymas na jego twarzy zmienił si˛e w grymas zdziwienia, gdy zobaczył to, co Col Vincent widział w furgonetce. Oczy Eddiego zmieniły kolor z piwnego na niebieski. — „Łap go!” — rozległ si˛e głuchy, rozkazujacy ˛ głos i chocia˙z wydobywał si˛e z ust Eddiego, nie był jego głosem. „Psychol” — pomy´slał Jack Andolini. „To psychol, pieprzony psy. . . ” Nie doko´nczył tej my´sli, bo Eddie złapał go za ramiona, a kiedy to zrobił, Andolini zobaczył dziur˛e, która nagle pojawiła si˛e jard za plecami chłopaka. Nie, nie dziur˛e. Miała zbyt regularny kształt. To były „drzwi”. 102
´ eta Mario łaski´s pełna — j˛eknał — Swi˛ ˛ cicho Jack. Przez te drzwi, które wisiały mniej wi˛ecej pi˛etna´scie cali nad prysznicem Balazara, ujrzał ciemny piasek pla˙zy opadajacej ˛ ku spienionym falom. Na pla˙zy poruszały si˛e jakie´s stwory. „Stwory”. Machnał ˛ r˛eka,˛ lecz cios, który miał wybi´c Eddiemu wszystkie przednie z˛eby, zaledwie otarł si˛e o jego wargi i troch˛e je rozkrwawił. Nagle zabrakło mu sił. Czuł, jak go opuszczaja.˛ — Powiedziałem ci, z˙ e wyskoczysz z butów, Jack — przypomniał mu Eddie i szarpnał. ˛ Jack w ostatniej chwili si˛e zorientował, co tamten zamierza zrobi´c, i zaczał ˛ walczy´c jak ry´s, ale było ju˙z za pó´zno. Run˛eli do tyłu przez te drzwi i monotonny pomruk Nowego Jorku noca,˛ tak znajomy i nieustanny, z˙ e nawet go nie słycha´c, dopóki nagle nie ucichnie, został zastapiony ˛ przez łoskot fal i trzeszczace, ˛ pytaja˛ ce głosy ledwie widocznych stworów, pełzajacych ˛ tam i z powrotem po pla˙zy.
***
„B˛edziemy musieli działa´c bardzo szybko, inaczej zostaniemy upieczeni na wolnym ogniu” — zapowiedział Roland. Pewnie chciał wytłumaczy´c, z˙ e je´sli nie b˛eda˛ si˛e zwija´c z pr˛edko´scia˛ s´wiatła, to wpadna˛ jak s´liwka w kompot. Eddie te˙z tak uwa˙zał. W kategorii twardych facetów Jack Andolini był jak Dwight Gooden: mo˙zna go trafi´c, a nawet ogłuszy´c, ale je´sli nie załatwisz go w pierwszych rundach, to rozniesie ci˛e pr˛edzej czy pó´zniej. „Lewa˛ r˛eka!” ˛ — krzyczał do siebie Roland, kiedy przelecieli, i opu´scił Eddiego. „Pami˛etaj! Lewa˛ r˛eka! ˛ Lewa!” ˛ Zobaczył, jak Eddie i Jack potykaja˛ si˛e i przewracaja,˛ a potem staczaja˛ si˛e po kamienistym stoku na pla˙ze˛ , walczac ˛ o bro´n, która˛ Andolini trzymał w r˛eku. Roland zda˙ ˛zył tylko pomy´sle´c, jakim okrutnym z˙ artem okazałoby si˛e to wszystko, gdyby wrócił do własnego s´wiata tylko po to, z˙ eby znale´zc´ swoje martwe ciało. . . Było jednak za pó´zno. Za pó´zno, by rozmy´sla´c, za pó´zno, by wróci´c.
***
Andolini nie miał poj˛ecia, co si˛e stało. Cz˛es´ciowo był przekonany, z˙ e zwario-
103
wał, cz˛es´ciowo, z˙ e Eddie wstrzyknał ˛ mu jaki´s narkotyk albo potraktował gazem, a cz˛es´ciowo, z˙ e m´sciwy Bóg z jego dzieci´nstwa w ko´ncu miał do´sc´ grzechów, wi˛ec zabrał go ze znanego mu s´wiata i przeniósł do tego upiornego czy´sc´ ca. Potem zobaczył drzwi, otwarte na o´scie˙z, rzucajace ˛ wachlarz białego s´wiatła — s´wiatła z kibla Balazara — na skalisty grunt, i zrozumiał, z˙ e mo˙zna stad ˛ wróci´c. Andolini przede wszystkim był człowiekiem praktycznym. Pó´zniej zacznie si˛e zastanawia´c, co to wszystko oznacza. Teraz zamierzał zabi´c tego s´wira i ponownie przej´sc´ przez te drzwi. Odzyskał siły, których pozbawiło go zaskoczenie. U´swiadomił sobie, z˙ e Eddie usiłuje wyrwa´c mu z r˛eki niewielki, ale niezwykle skuteczny colt cobra. Prawie mu si˛e to udało. Jack zaklał ˛ i cofnał ˛ dło´n. Spróbował wycelowa´c, ale Eddie natychmiast znów chwycił go za r˛ek˛e. Andolini uderzył kolanem w wielki mi˛esie´n jego prawego uda (gabardyn˛e drogich spodni Andoliniego oblepiał brudnoszary piasek pla˙zy) i Eddie wrzasnał ˛ z bólu. — Rolandzie! — krzyknał. ˛ — Pomó˙z mi! Rany boskie, pomó˙z mi! Andolini gwałtownie odwrócił głow˛e i to, co zobaczył, znów wytraciło ˛ go z równowagi. Na pla˙zy stał facet. . . tylko z˙ e wygladał ˛ bardziej jak duch ni˙z z˙ ywy człowiek. I na pewno nie jak Przyjazny Duszek Casper. Blada˛ wychudła˛ twarz tej chwiejacej ˛ si˛e postaci porastała szczecina zarostu. Koszul˛e miał w strz˛epach, które bezładnie powiewały na wietrze, odsłaniajac ˛ sterczace ˛ z˙ ebra. Prawa dło´n była owini˛eta˛ brudna˛ szmata.˛ Wygladał ˛ na chorego, chorego i umierajacego, ˛ ale mimo to sprawiał wra˙zenie tak twardego go´scia, z˙ e Andolini poczuł si˛e przy nim jak ugotowane na mi˛ekko jajko. Ten facet miał dwa rewolwery. Wydawały si˛e starsze ni˙z góry, tak stare, jakby zabrał je z muzeum Dzikiego Zachodu. . . a jednak były to prawdziwe rewolwery, które mogły działa´c, i nagle Andolini zdał sobie spraw˛e z tego, z˙ e b˛edzie musiał natychmiast załatwi´c tego bladego nieznajomego. Chyba z˙ e naprawd˛e ze´swirował, a je´sli tak, to wszystko jest bez znaczenia i nie ma powodu si˛e przejmowa´c. Andolini pu´scił Eddiego i przetoczył si˛e w prawo, ledwie czujac ˛ ostra˛ kraw˛ed´z skały, która rozerwała mu sportowa marynark˛e za pi˛ec´ set dolarów. W tej samej chwili rewolwerowiec lewa˛ r˛eka˛ wyrwał rewolwer z kabury i zrobił to tak jak zawsze — czy zdrowy, czy chory, na jawie czy w pół´snie — szybciej ni˙z letnia błyskawica. „Ju˙z po mnie” — stwierdził Andolini z przera˙zeniem i podziwem. „Chryste, to najszybszy go´sc´ , jakiego widziałem! Ju˙z po mnie, Matko Boska, zaraz mnie załatwi, za. . . ” M˛ez˙ czyzna w podartej koszuli pociagn ˛ ał ˛ za spust rewolweru, który trzymał w lewej r˛ece, i Jack Andolini pomy´slał — naprawd˛e pomy´slał — z˙ e ju˙z nie z˙ yje, zanim sobie u´swiadomił, z˙ e zamiast wystrzału rozległ si˛e tylko suchy trzask. 104
Niewypał. Andolini z u´smiechem przykl˛eknał ˛ i uniósł bro´n. — Nie wiem, kim jeste´s, ale ju˙z po tobie, ty pieprzony s´wirze — powiedział.
***
Eddie siedział na piachu, dygoczac, ˛ z nagim ciałem pokrytym g˛esia˛ skórka.˛ Ujrzał, jak Roland wyciaga ˛ bro´n, usłyszał suchy trzask zamiast huku, zobaczył Andoliniego podnoszacego ˛ si˛e na kl˛eczki, usłyszał, jak gangster mówi co´s, i zanim Eddie zdał sobie spraw˛e z tego, co robi, jego dło´n zacisn˛eła si˛e na sporym kamieniu. Wyciagn ˛ ał ˛ go z ziarnistego piasku i rzucił z całej siły. Kamie´n trafił Andoliniego w potylic˛e, odbił si˛e i upadł. Krew trysn˛eła z szarpanej rany głowy. Jack Andolini strzelił, ale kula, która z pewno´scia˛ zabiłaby rewolwerowca, poleciała nie wiadomo gdzie.
***
„Niezupełnie” — rewolwerowiec miał ochot˛e powiedzie´c Eddiemu. „Je´sli czujesz na policzku podmuch kuli, to trudno mówi´c, z˙ e poszła nie wiadomo gdzie.” Łapiac ˛ równowag˛e, odciagn ˛ ał ˛ kurek rewolweru i ponownie pociagn ˛ ał ˛ za spust. Tym razem w komorze tkwił dobry nabój. Suchy, gło´sny trzask odbił si˛e echem po pla˙zy. Mewy, s´piace ˛ na skałach wysoko nad homarokoszmarami, obudziły si˛e i odleciały z krzykiem, przestraszonymi stadami. Chocia˙z jeszcze chwiejnie stał na nogach, rewolwerowiec poło˙zyłby Andoliniego trupem, lecz gangster te˙z nie stał nieruchomo. Wła´snie padał na bok, na pół ogłuszony uderzeniem w głow˛e. Trzask rewolweru wydał mu si˛e odległy, lecz przeszywajacy ˛ ból, towarzyszacy ˛ uderzeniu pocisku, który strzaskał łokie´c, był wystarczajaco ˛ rzeczywisty. Andolini oprzytomniał i zerwał si˛e z ziemi. Jedna r˛eka zwisała mu bezwładnie, złamana i bezu˙zyteczna, ale usiłował wycelowa´c bro´n, która˛ trzymał w drugiej. Najpierw zobaczył Eddiego, Eddiego-´cpuna, Eddiego, który w jaki´s sposób sprowadził go tutaj. Szczeniak stał nagi jak niemowl˛e, dygoczac ˛ i kulac ˛ si˛e w lodowatych podmuchach wiatru. No, có˙z, Jack mo˙ze tu umrze, ale przynajmniej b˛edzie miał t˛e przyjemno´sc´ , z˙ e zabierze ze soba˛ Pieprzonego Eddiego Deana.
105
Andolini uniósł bro´n. Mała cobra wydawała si˛e wa˙zy´c teraz ze dwadzie´scia funtów, ale udało mu si˛e wycelowa´c.
***
„Lepiej z˙ eby nie był to znowu niewypał” — pomy´slał ponuro Roland i ponownie odciagn ˛ ał ˛ kciukiem kurek. Przez wrzask mew usłyszał cichy szcz˛ek obracajacego ˛ si˛e, naoliwionego b˛ebenka.
***
To nie był niewypał.
***
Rewolwerowiec nie celował w głow˛e Andoliniego, ale w bro´n, która˛ gangster trzymał w dłoni. Roland nie wiedział, czy ten człowiek b˛edzie im jeszcze potrzebny, ale kto wie. Był wa˙zny dla Balazara, a poniewa˙z ten okazał si˛e tak niebezpieczny, jak Roland przypuszczał, lepiej zachowa´c ostro˙zno´sc´ . Strzał był celny, w czym nie było niczego niezwykłego, natomiast dziwne było to, co stało si˛e z bronia˛ Andoliniego i nim samym. Roland widział ju˙z kiedy´s co´s takiego, ale tylko dwa razy przez te wszystkie lata, kiedy ogladał ˛ strzelajacych ˛ do siebie ludzi. „Miałe´s pecha, człowieku” — pomy´slał rewolwerowiec, patrzac ˛ na Andoliniego, który zataczajac ˛ si˛e, z wrzaskiem pobiegł ku pla˙zy. Krew zalała mu koszul˛e i spodnie. Brakowało mu połowy tej dłoni, w której uprzednio trzymał colta. Bro´n zmieniła si˛e w pogi˛ety kawałek metalu, le˙zacy ˛ na piasku. Eddie gapił si˛e na niego, oszołomiony. Jack Andolini ju˙z nikogo nie zwiedzie ta˛ swoja˛ twarza˛ jaskiniowca, gdy˙z teraz nie miał twarzy; to co dotychczas nia˛ było, zmieniło si˛e w krwawa˛ plam˛e poszarpanego mi˛esa z czarna˛ dziura wrzeszczacych ˛ ust. — Mój Bo˙ze, co si˛e stało? — Widocznie moja kula trafiła w b˛ebenek jego rewolweru w tej samej chwili, 106
gdy pociagał ˛ za spust — wyja´snił rewolwerowiec. Mówił beznami˛etnym tonem, jak profesor wygłaszajacy ˛ wykład z balistyki dla słuchaczy akademii policyjnej — - w wyniku tego nastapiła ˛ eksplozja, która rozerwała jego bro´n. My´sl˛e, z˙ e wybuchł nie jeden, ale dwa lub trzy naboje. — Zastrzel go — powiedział Eddie. Trzasł ˛ si˛e jeszcze bardziej i teraz nie powodował tego tylko nocny chłód, zimny wiatr i brak ubrania. — Zabij go. Skró´c jego m˛eki, na miło´sc´ . . . — Za pó´zno — odparł Roland z lodowatym spokojem, który zmroził Eddiego do ko´sci. Eddie odwrócił głow˛e; nie mógł unikna´ ˛c widoku homarokoszmarów, które dopadły nóg Andoliniego i odci˛eły półbuty od Gucciego — oczywi´scie z tkwiacymi ˛ w nich stopami. Wrzeszczac ˛ i rozpaczliwie wymachujac ˛ r˛ekami, Andolini runał ˛ na piach. Homarokoszmary pokryły go wygłodniała˛ fala,˛ zadajac ˛ niespokojne pytania i po˙zerajac ˛ z˙ ywcem. „To-to-tak? Tu-tu-tum? Ta-ta-tam? Ty-ty-tyk?” — Jezu — j˛eknał ˛ Eddie. — Co teraz zrobimy? — We´zmiesz dokładnie tyle („diabelskiego proszku” — powiedział rewolwerowiec; „kokainy” — usłyszał Eddie), ile obiecałe´s temu Balazarowi — rzekł Roland. — Nie mniej, nie wi˛ecej. I wrócimy. — Spojrzał uwa˙znie na Eddiego. — Tylko z˙ e tym razem musz˛e tam pój´sc´ z toba.˛ W moim ciele. — Jezu Chryste — mruknał ˛ Eddie. — Mo˙zesz to zrobi´c? — I natychmiast sam sobie odpowiedział: — Pewnie, z˙ e tak. Tylko dlaczego? — Dlatego, z˙ e sam sobie nie poradzisz — odparł Roland. — Podejd´z tu. Eddie obejrzał si˛e na drgajac ˛ a˛ stert˛e uzbrojonych w szczypce stworów. Nigdy nie lubił Jacka Andoliniego, a mimo to z˙ oładek ˛ podjechał mu do gardła. — Podejd´z tu! — powtórzył niecierpliwie Roland. — Mamy mało czasu i niezbyt mi si˛e podoba to, co mnie teraz czeka. Jeszcze nigdy nie robiłem czego´s takiego. I nigdy nie sadziłem, ˛ z˙ e b˛ed˛e musiał. — Wykrzywił usta w gorzkim u´smiechu. — Zaczynam si˛e przyzwyczaja´c do robienia takich rzeczy. Eddie powoli podchodził do chudego m˛ez˙ czyzny, na coraz bardziej mi˛ekkich nogach. W półmroku tego obcego s´wiata blada twarz rewolwerowca była prawie biała. „Kim ty jeste´s, Rolandzie?” — pomy´slał. „Czym jeste´s? A ten z˙ ar, jaki od ciebie bucha — czy to tylko goraczka? ˛ A mo˙ze jaki´s rodzaj szale´nstwa? My´sl˛e, z˙ e po trosze jedno i drugie.” Bo˙ze, jak potrzebował działki. Wi˛ecej: zasłu˙zył na działk˛e. — Czego nigdy jeszcze nie robiłe´s? — zapytał. — O czym ty mówisz? — We´z go — rzekł Roland i pokazał staromodny rewolwer, który wisiał na jego prawym biodrze. Nie wskazał go, gdy˙z w miejscu wskazujacego ˛ palca miał tylko nieforemny, zakrwawiony gałgan. — Mnie si˛e nie przyda. Nie teraz, a mo˙ze ju˙z nigdy. — Ja. . . — Eddie przełknał ˛ s´lin˛e. — Nie chc˛e go dotyka´c.
107
— Ja te˙z nie — odparł dziwnie łagodnie rewolwerowiec — ale obawiam si˛e, z˙ e obaj nie mamy wyboru. B˛edzie strzelanina. — Na pewno? — Tak. — Rewolwerowiec spojrzał w oczy Eddiemu. — My´sl˛e, z˙ e to b˛edzie za˙zarta walka.
***
Balazar niepokoił si˛e coraz bardziej. Za długo. Siedzieli tam zbyt długo i było za cicho. W oddali, mo˙ze przecznic˛e dalej, usłyszał podniesione głosy, a potem kilka odgłosów, które mogły by´c trzaskiem petard. . . Tylko z˙ e siedzac ˛ w takim interesie, jaki prowadził Balazar, petardy nie były pierwsza˛ rzecza,˛ jaka człowiekowi przychodzi na my´sl. Krzyk. Czy to był krzyk? „Niewa˙zne. Cokolwiek si˛e dzieje przecznic˛e dalej, nie ma nic wspólnego z toba.˛ Trz˛esiesz si˛e jak stara baba.” Mimo wszystko. . . z´ le to wygladało. ˛ Bardzo z´ le. — Jack? — zawołał w kierunku zamkni˛etych drzwi łazienki. ˙ Zadnej odpowiedzi. Balazar otworzył lewa˛ górna˛ szuflad˛e biurka i wyjał ˛ bro´n. Nie był to colt cobra, dostatecznie mały, aby mo˙zna go nosi´c w kaburze na pasku, ale magnum 357. — ’Cimi! — krzyknał. ˛ — Jeste´s mi potrzebny! Zamknał ˛ szuflad˛e. Wie˙za z kart rozsypała si˛e z cichym, przeciagłym ˛ westchnieniem, lecz Balazar nawet tego nie zauwa˙zył. ’Cimi Dretto wypełnił drzwi swoim dwustupi˛ec´ dziesi˛eciofuntowym cielskiem. Zobaczył, z˙ e Szef wyjmuje bro´n z szuflady, wi˛ec natychmiast wyjał ˛ swoja˛ spod wełnianej marynarki w tak jaskrawa˛ krat˛e, z˙ e ka˙zdemu, kto nieopatrznie za długo by si˛e jej przygladał, ˛ zakr˛eciłoby si˛e w głowie. ´ agnij — Chc˛e tu mie´c Claudia i Tricksa — powiedział. — Sci ˛ ich natychmiast. Ten mały co´s szykuje. — Mamy problem — rzekł ’Cimi. Balazar błyskawicznie oderwał wzrok od drzwi łazienki. — Och, mam ich ju˙z a˙z za du˙zo — warknał. ˛ — Na czym on polega, ’Cimi? ’Cimi oblizał spierzchni˛ete wargi. Nie lubił przekazywa´c złych wie´sci Szefowi, nawet gdy ten był w dobrym humorze, a teraz. . . — Có˙z — zaczał ˛ i znów zwil˙zył wargi. — No, wi˛ec. . . — Mo˙ze by´s si˛e, kurwa, pospieszył?! — wrzasnał ˛ Balazar.
108
***
Zrobione z sandałowego drewna okładziny kolby rewolweru były tak gładkie, z˙ e chwyciwszy bro´n, Eddie o mało nie upu´scił jej sobie na nogi. Była tak wielka, z˙ e wygladała ˛ na prehistoryczna˛ i do tego stopnia ci˛ez˙ ka,˛ z˙ e wiedział, i˙z b˛edzie musiał trzyma´c ja˛ oburacz. ˛ „A odrzut pewnie wbije mnie w najbli˙zsza˛ s´cian˛e. Jes´li ten grat w ogóle wystrzeli.” Mimo to pod´swiadomie chciał trzyma´c t˛e bro´n, reagujac ˛ na jej oczywiste przeznaczenie, wyczuwajac ˛ jej mroczna˛ i krwawa˛ histori˛e, pragnac ˛ by´c jej cz˛es´cia.˛ „Ta bro´n zawsze znajdowała si˛e w najlepszych r˛ekach” — pomy´slał Eddie. „Przynajmniej do dzi´s.” — Jeste´s gotowy? — zapytał Roland. — Nie, ale zróbmy to — odparł Eddie. Lewa˛ r˛eka˛ chwycił przegub lewej r˛eki Rolanda. Ten zarzucił gorace ˛ prawe rami˛e na nagie ramiona Eddiego. Razem przeszli z powrotem przez drzwi, z wietrznej ciemno´sci pla˙zy umierajacego ˛ s´wiata Rolanda w chłodny fluorescencyjny blask łazienki Balazara w Krzywej Wie˙zy. Eddie zamrugał, oswajajac ˛ oczy ze s´wiatłem, i usłyszał dobiegajacy ˛ zza drzwi głos ’Cimiego Dretta. „Mamy problem” — powiedział ’Cimi. „My te˙z” — pomy´slał Eddie, a potem przywarł spojrzeniem do szafki z lekarstwami Balazara. Była otwarta. Przypomniał sobie, jak Balazar kazał Jackowi przeszuka´c łazienk˛e, a ten zapytał, czy jest tam jaki´s schowek, o którym nie wie. Balazar zawahał si˛e, zanim odpowiedział: „W tylnej s´ciance szafki z lekarstwami jest ruchoma płytka. Trzymam tam kilka drobiazgów”. Andolini otworzył metalowe drzwiczki, ale zapomniał o ich zamkni˛eciu. — Rolandzie! — syknał ˛ Eddie. Roland uniósł rewolwer i uciszył go, przyciskajac ˛ luf˛e do warg. Eddie w milczeniu podszedł do apteczki. „Kilka drobiazgów” — słoiczek czopków, egzemplarz n˛edznie wydanego czasopisma „Dzieci˛ece Zabawy” (zdj˛ecie na okładce ukazywało dwie nagie, nami˛etnie si˛e całujace, ˛ mniej wi˛ecej o´smioletnie dziewczynki) oraz osiem lub dziesi˛ec´ opakowa´n kefleksu. ´ Eddie wiedział, co to za s´rodek. Cpuny, podatne na miejscowe i ogólne infekcje, przewa˙znie dobrze znały ten lek. Keflex to antybiotyk. — Och, mam ich ju˙z a˙z za du˙zo — usłyszał Balazara. — Na czym on polega, ’Cimi? „Je´sli keflex nie wyleczy go z tego, co mu jest, nic mu nie pomo˙ze” — pomys´lał Eddie. Chwycił tabletki i chciał je wetkna´ ˛c do kieszeni. U´swiadomił sobie,
109
z˙ e nie ma na sobie ubrania. Wydał chrapliwy d´zwi˛ek, który nawet w przybli˙zeniu nie był podobny do s´miechu. Wrzucił tabletki do zlewu. Zabierze je pó´zniej. . . je˙zeli b˛edzie jakie´s pó´zniej. — Có˙z — mówił ’Cimi. — No, wi˛ec. . . — Mo˙ze by´s si˛e, kurwa, pospieszył?! — wrzasnał ˛ Balazar. — Chodzi o brata tego małego — powiedział ’Cimi i Eddie zamarł z dwoma ostatnimi opakowaniami tabletek w r˛eku lekko przechylajac ˛ głow˛e. Wygladał ˛ dokładnie tak, jak piesek na starych płytach RCA Victor. — Co z nim? — zapytał niecierpliwie Balazar. — Nie z˙ yje — odparł ’Cimi. Eddie upu´scił keflex do zlewu i odwrócił si˛e do Rolanda. — Zabili mojego brata — powiedział.
***
Balazar otworzył usta, by powiedzie´c ’Cimiemu, z˙ eby nie opowiadał mu pierdoł, kiedy ma na głowie wa˙zniejsze rzeczy — na przykład to nieodparte przeczucie, z˙ e ten szczeniak zamierza go wycycka´c, czy Andolini b˛edzie go pilnował, czy nie. Nagle usłyszał głos chłopaka, tak wyra´znie jak tamten z pewno´scia˛ słyszał jego i ’Cimiego. — Zabili mojego brata — mówił chłopak. Nagle Balazar przestał my´sle´c o swoim towarze, o odpowiedziach na pytania i czymkolwiek innym oprócz tego, by jak najszybciej opanowa´c sytuacj˛e, zanim zupełnie wymknie mu si˛e spod kontroli. — Zabij go, Jack! — wrzasnał. ˛ ˙Zadnej odpowiedzi. Potem usłyszał ponownie głos chłopaka. — Zabili mojego brata. Zabili Henry’ego. Nagle Balazar zrozumiał — „wiedział” — z˙ e chłopak nie mówi do Jacka. — Zwołaj tu wszystkich d˙zentelmenów — zwrócił si˛e do ’Cimiego. — Wszystkich. Załatwimy skurwiela, a kiedy b˛edzie martwy, zaniesiemy go do kuchni i osobi´scie odrabi˛ ˛ e mu głow˛e.
***
— Zabili mojego brata — powiedział wi˛ezie´n.
110
Rewolwerowiec nie odezwał si˛e. Tylko patrzył i my´slał: „Te buteleczki w zlewie. Tego potrzebuj˛e, a przynajmniej on tak uwa˙za — Proszki. Nie zapomnij. Nie zapomnij.” A z sasiedniego ˛ pokoju: — Zabij go, Jack! Ani rewolwerowiec, ani Eddie nie zwrócili na to uwagi. — Zabili mojego brata. Zabili Henry’ego. W sasiednim ˛ pokoju Balazar mówił teraz o tym, z˙ e utnie głow˛e Eddiego. . . jako trofeum. Te słowa w dziwny sposób podniosły na duchu rewolwerowca: wygladało ˛ na to, z˙ e ten s´wiat nie pod ka˙zdym wzgl˛edem ró˙znił si˛e od jego s´wiata. M˛ez˙ czyzna zwany ’Cimi zaczał ˛ ochryple nawoływa´c pozostałych. Przybiegli w niegodnym d˙zentelmenów po´spiechu, tupiac ˛ nogami. — Chcesz co´s z tym zrobi´c, czy tylko b˛edziesz tu stał? — zapytał Roland. — Och, chc˛e co´s z tym zrobi´c — odparł Eddie i uniósł luf˛e rewolweru. Chocia˙z zaledwie chwil˛e wcze´sniej sadził, ˛ z˙ e b˛edzie musiał trzyma´c go oburacz, ˛ teraz bez trudu zrobił to jedna˛ r˛eka.˛ — A co? — spytał Roland i własny głos wydał mu si˛e dobiega´c gdzie´s z oddali. Był chory, miał wysoka˛ temperatur˛e, ale to, co si˛e działo z nim teraz, było atakiem zupełnie innej goraczki, ˛ a˙z nazbyt dobrze mu znanej. Tej, która ogarn˛eła go w Tuli. To z˙ adza ˛ walki, tłumiaca ˛ wszelkie inne uczucia, pozostawiajaca ˛ jedynie potrzeb˛e zapomnienia o wszystkim i rozpocz˛ecia strzelaniny. — Chc˛e wojny — odparł Eddie. — Nie wiesz, o czym mówisz — rzekł Roland — ale zaraz si˛e dowiesz. Kiedy stad ˛ wyjdziemy, ty pilnuj prawej strony. Ja zajm˛e si˛e lewa.˛ T˛e r˛ek˛e mam sprawna.˛ Eddie skinał ˛ głowa.˛ Ruszyli na wojn˛e.
***
Balazar spodziewał si˛e Eddiego lub Andoliniego albo ich obu. Nie spodziewał si˛e zobaczy´c Eddiego i jakiego´s nieznajomego, wysokiego m˛ez˙ czyzn˛e o brudnych siwo-czarnych włosach i twarzy, która wygladała ˛ na wykuta˛ w opornym kamieniu przez okrutnego boga. Przez moment nie wiedział do którego strzeli´c. ’Cimi jednak nie miał takich watpliwo´ ˛ sci. Szef był w´sciekły na Eddiego. Dlatego najpierw załatwi Eddiego, a potem b˛edzie martwił si˛e tym drugim catzarro. ’Cimi niezgrabnie odwrócił si˛e do Eddiego i trzykrotnie pociagn ˛ ał ˛ za spust. Łuski błysn˛eły, koziołkujac ˛ w powietrzu. Eddie zauwa˙zył, z˙ e olbrzymi m˛ez˙ czyzna obraca si˛e, i po´slizgiem przeleciał po podłodze, piszczac ˛ jak dzieciak na konkursie 111
disco, podrajcowany dzieciak, który nawet nie zauwa˙zył, z˙ e zapomniał swojego kostiumu Johna Travolty, włacznie ˛ z bielizna.˛ Otarta skóra na kolanach najpierw zapiekła go, a potem zacz˛eła szczypa´c. Nad jego głowa˛ w drewnopodobnych panelach, które miały wyglada´ ˛ c jak s˛ekate sosnowe deski, pojawiły si˛e trzy dziury. Deszcz drzazg obsypał mu ramiona i włosy. „Bo˙ze, nie pozwól, z˙ ebym umarł goły i na głodzie” — modlił si˛e w duchu, wiedzac, ˛ z˙ e taka modlitwa nie tylko jest blu´zniercza, ale absurdalna. Mimo to nie mógł si˛e powstrzyma´c. „Dobrze, zgina,˛ lecz prosza,˛ daj mi jeszcze. . . ” Huknał ˛ rewolwer Rolanda. Na otwartej przestrzeni ten d´zwi˛ek był bardzo głos´ny. Tutaj był ogłuszajacy. ˛ — O Jeeezu! — wrzasnał ˛ ’Cimi Dretto zduszonym, piskliwym głosem. Graniczyło z cudem, z˙ e w ogóle zdołał cos powiedzie´c. Cz˛es´c´ jego klatki piersiowej zapadła si˛e, jakby kto´s walnał ˛ kafarem w beczk˛e. Na białej koszuli wykwitły czerwone plamy, niczym maki. — O Jeeezu! O Jeeezu! O Jee. . . Claudio Andolini odepchnał ˛ go na bok. ’Cimi z łoskotem runał ˛ na podłog˛e. Dwa oprawione w ramki zdj˛ecia Balazara spadły ze s´ciany. To, które ukazywało szefa wr˛eczajacego ˛ nagrod˛e sportowca roku u´smiechni˛etemu młodzie´ncowi na bankiecie Policyjnego Klubu Sportowego, wyladowało ˛ na głowie ’Cimiego. Odłamki szkła obsypały mu ramiona. — O Jeeezu — wyszeptał słabnacym ˛ głosem i pienista krew pociekła mu z ust. Za Claudiem biegł Tricks i jeszcze jeden z m˛ez˙ czyzn, którzy czekali w magazynie. Claudio w obu r˛ekach trzymał pistolety, facet z magazynu miał dubeltówk˛e Remingtona z bardzo krótko obci˛eta˛ lufa,˛ a Tricks Postino niósł to, co nazywał Cudowna˛ Maszyna˛ Rambo — szybkostrzelny karabinek szturmowy M-16. — Gdzie jest mój brat, ty pierdolony c´ punie? — wrzasnał ˛ Claudio. — Co zrobiłe´s Jackowi? Najwyra´zniej nie był specjalnie ciekaw odpowiedzi, bo zaczai strzela´c, zanim jeszcze sko´nczył wrzeszcze´c. „Ju˙z po mnie” — pomy´slał Eddie, a wtedy Roland wystrzelił po raz drugi. Claudio Andolini odleciał do tyłu w chmurze kropelek krwi. Pistolety wypadły mu z rak, ˛ przeleciały po blacie biurka i z łoskotem upadły na dywan, czemu towarzyszył trzepot kart do gry. Spora cz˛es´c´ wn˛etrzno´sci Claudia uderzyła o s´cian˛e na moment przed tym, zanim dogonił je ich wła´sciciel. — Załatwcie go! — wrzeszczał Balazar. — Załatwcie obcego! Szczeniak jest niegro´zny! To tylko goły c´ pun! Załatwcie obcego! Załatwcie go! Dwukrotnie nacisnał ˛ spust trzystapi˛ec´ dziesiatkisiódemki. ˛ Magnum hukn˛eło prawie tak gło´sno, jak rewolwer Rolanda. Pociski nie pozostawiły równych otworów w s´cianie, pod która˛ stał rewolwerowiec, ale wybiły dwie poszarpane dziury w drewnopodobnych panelach po obu stronach jego głowy. Błysn˛eło przez nie zimne s´wiatło łazienki. Roland nacisnał ˛ spust rewolweru. Suchy trzask. 112
Niewypał. — Eddie! — krzyknał ˛ rewolwerowiec, a Eddie podniósł rewolwer i teraz on pociagn ˛ ał ˛ za spust. Huk był tak gło´sny, z˙ e Eddie przez chwil˛e my´slał, i˙z bro´n eksplodowała mu w r˛eku, tak jak przedtem Jackowi. Odrzut nie wbił go w s´cian˛e, ale poderwał rami˛e gwałtownym ruchem o mało nie rozrywajac ˛ s´ci˛egien. Zobaczył, z˙ e cz˛es´c´ ramienia Balazara znika w fontannie krwi, usłyszał przera´zliwy pisk gangstera i wrzasnał: ˛ ´ — Cpun jest niegro´zny, tak powiedziałe´s? Tak, ty durny pierdoło? Chcesz rolowa´c mnie i mojego brata? Poka˙ze˛ ci, kto jest gro´zny! Po. . . Rozległ si˛e potworny huk, jakby wybuchł granat, gdy facet z magazynu wystrzelił z obrzyna. Eddie przetoczył si˛e po podłodze; s´rut zrobił setk˛e dziurek w s´cianach i drzwiach łazienki. Par˛e drobinek niegro´znie zraniło Eddiego w kilku miejscach i zrozumiał, z˙ e gdyby strzał padł z bli˙zszej odległo´sci i s´rut nie rozproszył si˛e, rozerwałoby go na strz˛epy. „Do diabła, i tak ju˙z po mnie” — pomy´slał, patrzac, ˛ jak facet z magazynu przeładowuje remingtona, wprowadzajac ˛ nowy nabój do komory, i opiera bro´n o przedrami˛e. Gangster u´smiechał si˛e. Miał bardzo po˙zółkłe z˛eby. Eddie doszedł do wniosku, z˙ e od dawna nie widziały szczoteczki. „Chryste, wyko´nczy mnie jaki´s popapraniec z z˙ ółtymi z˛ebami, a ja nawet nie znam jego nazwiska. Przynajmniej wpakowałem kulk˛e Balazarowi. Przynajmniej to.” Zastanawiał si˛e, czy Roland wystrzelił jeszcze raz. Nie mógł sobie przypomnie´c. — Mam go! — krzyknał ˛ triumfalnie Tricks Postino. — Odsu´n si˛e, Dario! I zanim m˛ez˙ czyzna nazwany Dariem zda˙ ˛zył usuna´ ˛c si˛e z pola ostrzału, Tricks rozpoczał ˛ ogie´n z Cudownej Maszyny Rambo. Gło´sny terkot szybkostrzelnej broni wypełnił gabinet Balazara. Ta salwa uratowała z˙ ycie Eddiego Deana. Dario miał go na muszce obrzyna, ale zanim zda˙ ˛zył wypali´c, przeci˛eła go seria z M-16. — Przesta´n strzela´c, idioto! — ryknał ˛ Balazar. Tricks jednak nie słyszał go, nie mógł przesta´c albo nie chciał. Z wargami s´ciagni˛ ˛ etymi tak, z˙ e odsłaniały l´sniace ˛ od s´liny z˛eby, wyszczerzone w wilczym u´smiechu, omiótł pokój długa˛ seria˛ rozwalajac ˛ panele dwóch s´cian, zmieniajac ˛ oprawione w ramki zdj˛ecia w chmury odłamków szkła, zrywajac ˛ z zawiasów drzwi łazienki. Matowe szkło osłony prysznica rozleciało si˛e na kawałki. Statuetka, która˛ Balazar otrzymał zaledwie rok wcze´sniej, zad´zwi˛eczała jak gong, gdy przeszyła ja˛ kula. Na filmach ludzie zabijaja˛ si˛e wzajemnie, strzelajac ˛ seriami z r˛ecznej broni automatycznej. W prawdziwym z˙ yciu rzadko si˛e to zdarza. A je´sli nawet, to celne sa˛ pierwsze trzy lub cztery strzały (o czym mógłby za´swiadczy´c nieszcz˛esny Dario, gdyby kiedykolwiek zdołał jeszcze co´s powiedzie´c). Po tych pierwszych wystrzelonych pociskach strzelec — cho´cby był nim silny m˛ez˙ czyzna — przestaje panowa´c nad bronia.˛ Lufa zaczyna si˛e unosi´c, a ciało strzelajacego ˛ obraca si˛e 113
w lewo lub w prawo, zale˙znie którym nieszcz˛esnym ramieniem postanowił amortyzowa´c odrzut broni. Krótko mówiac, ˛ tylko idiota lub gwiazdor filmowy próbowałby strzela´c z takiej broni. Równie dobrze mo˙zna by stara´c si˛e przedziurawi´c kogo´s wiertarka˛ elektryczna.˛ Przez moment Eddie nie był w stanie podja´ ˛c z˙ adnych konstruktywnych działa´n, tylko podziwiał ten popis czystego idiotyzmu. Potem dostrzegł nast˛epnych m˛ez˙ czyzn, cisnacych ˛ si˛e do drzwi za plecami Tricksa. Wycelował z rewolweru Rolanda. — Mam go! — wrzeszczał Tricks z radosna˛ histeria˛ człowieka, który ogladał ˛ za du˙zo filmów, by odró˙zni´c to, co podpowiadał mu scenariusz w jego głowie, od tego, co si˛e działo naprawd˛e. — Mam go! Mam go! Mam. . . ! Eddie nacisnał ˛ spust i odstrzelił mu pół głowy, od brwi w gór˛e. Sadz ˛ ac ˛ po tym, co wyprawiał ten facet, nie była to wielka strata. „Jezu Chryste, kiedy ta spluwa ju˙z strzeli, to wywala naprawd˛e wielkie dziury.” Na lewo od Eddiego rozległo si˛e gło´sne „ba-bach!”. Co´s smagn˛eło go po wychudłym bicepsie lewej r˛eki. Zobaczył Balazara, który celował do niego z magnum zza biurka zasypanego kartami do gry. Rami˛e gangstera było ociekajac ˛ a˛ krwia˛ miazga.˛ Eddie uskoczył, zanim tamten ponownie wypalił z magnum.
***
Roland zdołał przyja´ ˛c pozycj˛e strzelecka,˛ wycelował w pierwszego z nast˛epnych m˛ez˙ czyzn wbiegajacych ˛ przez drzwi i pociagn ˛ ał ˛ za cyngiel. Odchylił b˛ebenek, wyrzucił puste łuski wysypał reszt˛e naboi na dywan i załadował jeden. Zrobił to z˛ebami. Balazar ostrzeliwał Eddiego. „Je´sli ten nie wystrzeli, to chyba b˛edzie po nas.” Wystrzelił. Bro´n hukn˛eła, podskoczyła mu w dłoni i Jimmy Haspio obrócił si˛e na pi˛ecie. Czterdziestkapiatka ˛ wypadła mu z r˛eki. Rewolwerowiec dostrzegł drugiego m˛ez˙ czyzn˛e uskakujacego ˛ za framug˛e drzwi. Wsunał ˛ bro´n z powrotem do kabury i przeczołgał si˛e po drzazgach i kawałkach szkła, którymi była zasypana podłoga. My´sl o ponownym ładowaniu broni dłonia˛ bez dwóch palców wydawała si˛e z˙ artem. Eddie nie´zle sobie radził, mimo z˙ e był nagi. To trudne dla m˛ez˙ czyzny. Czasem niemo˙zliwe. Chwycił jeden z pistoletów upuszczonych przez Claudia Andoliniego. — Na co wy wszyscy czekacie?! — wrzasnał ˛ Balazar. — Jezu! Zjedzcie ich z˙ ywcem! 114
Wielki George Biondi i jeszcze jeden gangster z magazynu wpadli do pokoju. Ten drugi facet wykrzykiwał co´s po włosku. Roland doczołgał si˛e do biurka. Eddie podniósł si˛e i wycelował w kierunku drzwi oraz nadbiegajacych ˛ m˛ez˙ czyzn. „On wie, z˙ e Balazar tam jest i czeka, ale my´sli, z˙ e tylko jeden z nas ma teraz bro´n” — pomy´slał Roland. „Oto jeszcze jeden gotowy za ciebie umrze´c, Rolandzie. Có˙z takiego okropnego uczyniłe´s, z˙ e u tak wielu budzisz poczucie lojalno´sci?” Balazar wstał, nie zauwa˙zywszy rewolwerowca, który znajdował si˛e teraz po jego prawej stronie. Gangster my´slał tylko jednym: wyko´nczy´c tego przekl˛etego c´ puna, który s´ciagn ˛ ał ˛ mu na głow˛e tyle kłopotów. — Nie — powiedział rewolwerowiec i Balazar spojrzał na niego z grymasem zdziwienia na twarzy. — Pier. . . — zaczał ˛ Balazar, usiłujac ˛ wycelowa´c magnum. Rewolwerowiec wpakował mu cztery kule z automatu nale˙zacego ˛ do Claudia. Tandetna bro´n, zwykła zabaweczka, budzaca ˛ obrzydzenie, ale mo˙ze wła´snie taka˛ n˛edzna˛ bronia˛ nale˙zy zabi´c n˛edznika. Enrico Balazar umarł z wyrazem bezbrze˙znego zdziwienia na tym, co pozostało z jego twarzy. — Cze´sc´ , George! — zawołał Eddie i ponownie nacisnał ˛ spust rewolweru. Znowu usłyszał ten satysfakcjonujacy ˛ huk. „W tym nie ma kiepskich naboi” — przemkn˛eła mu przez głow˛e idiotyczna my´sl. „Chyba dostała mi si˛e lepsza sztuka.” George zda˙ ˛zył strzeli´c tylko raz, i to niecelnie, zanim pocisk Eddiego rzucił go jak kula kr˛eglem na krzyczacego ˛ gangstera. Eddie miał irracjonalne, ale nieodparte wra˙zenie, z˙ e bro´n Rolanda ma jaka´ ˛s magiczna˛ moc. Dopóki trzyma ja˛ w r˛eku, nic mu si˛e nie stanie. Potem zapadła cisza, w której słyszał tylko poj˛ekiwanie m˛ez˙ czyzny przygniecionego przez Big George’a (kiedy upadł na Rudy’ego Vechhia, bo tak nazywał si˛e ten nieszcz˛es´nik, i złamał mu trzy z˙ ebra) oraz dono´sne dzwonienie w uszach. Zastanawiał si˛e, czy odzyska słuch. W porównaniu z ta˛ kanonada,˛ która chyba ju˙z si˛e sko´nczyła, najgło´sniejszy koncert rockowy, jakiego słuchał Eddie, wydawał si˛e odgłosem radia grajacego ˛ dwie ulice dalej. Gabinet Balazara przestał przypomina´c pokój. Trudno byłoby si˛e domy´sli´c, jaka˛ funkcj˛e pełnił poprzednio. Eddie patrzył na to zdziwionymi, szeroko otwartymi oczami młodzie´nca, który po raz pierwszy widzi co´s takiego, ale Roland doskonale znał taki widok — zawsze taki sam. Czy na polu bitwy, gdzie tysiace ˛ gin˛eły od pocisków artyleryjskich, kul, mieczy i halabard, czy w małym pomieszczeniu, gdzie strzelało do siebie pi˛eciu lub sze´sciu przeciwników, w ostatecznym rezultacie zawsze było tak samo: kolejne pobojowisko, cuchnace ˛ prochem i krwia.˛ Ze s´cianki działowej mi˛edzy gabinetem a toaleta˛ pozostały tylko fragmenty. Wsz˛edzie migotało potłuczone szkło. Panele stropu, posiekane przez Tricksa Postina pociskami z gło´snego lecz bezu˙zytecznego M-16, zwisały jak płaty obłaz˙ acej ˛ skóry. Eddie odkaszlnał. ˛ Teraz zacz˛eły dociera´c do niego inne d´zwi˛eki — 115
o˙zywiony gwar, krzyki przed barem, a w oddali zawodzenie syren. — Ilu? — zapytał rewolwerowiec. — Załatwili´smy wszystkich? — Tak sadz˛ ˛ e. . . — Mam co´s dla ciebie, Eddie — zawołał Kevin Blake z korytarza. — Pomys´lałem, z˙ e przyda ci si˛e na pamiatk˛ ˛ e, wiesz? Tego, czego Balazar nie zdołał zrobi´c z młodszym z braci Dean, Kevin zrobił starszemu. Cisnał ˛ przez próg odci˛eta˛ głow˛e Henry’ego. Na jej widok Eddie wrzasnał. ˛ Pobiegł w kierunku drzwi, nie zwa˙zajac ˛ na kawałki drewna i szkła wbijajace ˛ mu si˛e w bose stopy, krzyczac ˛ i strzelajac, ˛ a˙z wystrzelił ostatnie naboje z wielkiego rewolweru. — Eddie, nie! — wrzasnał ˛ rewolwerowiec, lecz chłopak go nie słyszał. Nie był w stanie. Szósty nabój okazał si˛e niewypałem, ale w tym momencie Eddie nie zdawał ju˙z sobie z tego sprawy. Henry nie z˙ yje, Henry. . . odci˛eli mu głow˛e, jaki´s n˛edzny skurwysyn odciał ˛ głow˛e Henry’ego i zaraz za to zapłaci, o tak, mo˙ze by´c tego pewien. Biegł w kierunku drzwi, raz po raz pociagaj ˛ ac ˛ za spust, nie´swiadomy tego, z˙ e nic si˛e nie dzieje, nie zdajac ˛ sobie sprawy, z˙ e stopy ma całe we krwi. Kevin Blake wyskoczył zza framugi drzwi, nisko pochylony, trzymajac ˛ w dłoni automat Llama .38. Rude włosy sterczały mu na wszystkie strony i u´smiechał si˛e.
***
„Na pewno si˛e pochyli” — pomy´slał rewolwerowiec, wiedzac, ˛ z˙ e je´sli nawet ten domysł jest trafny, to b˛edzie mu potrzeba sporo szcz˛es´cia, z˙ eby strzeli´c celnie z tej n˛edznej zabaweczki. Kiedy si˛e zorientował, z˙ e z˙ ołnierz Balazara próbuje podst˛epem sprowokowa´c Eddiego do ataku, Roland podniósł si˛e na kl˛eczki i podparł lewa˛ dło´n prawa˛ r˛eka,˛ nie zwa˙zajac ˛ na ból towarzyszacy ˛ zaci´sni˛eciu pi˛es´ci. B˛edzie miał tylko jedna˛ szans˛e. Ból nie ma znaczenia. Rudowłosy m˛ez˙ czyzna pojawił si˛e w progu, u´smiechni˛ety, a Roland jak zwykle przestał my´sle´c o czymkolwiek. Zobaczył, nacisnał ˛ spust i nagle rudowłosy le˙zał pod s´ciana˛ korytarza, z szeroko otwartymi oczami i granatowa˛ dziurka˛ na czole. Eddie stał nad nim, wrzeszczac ˛ i płaczac, ˛ raz po raz trzaskajac ˛ kurkiem wielkiego rewolweru z r˛ekoje´scia˛ obło˙zona˛ drewnem sandałowca, jakby ten m˛ez˙ czyzna o rudych włosach nie był jeszcze dostatecznie martwy. Rewolwerowiec czekał na seri˛e, która skosi Eddiego, a kiedy nie padł z˙ aden strzał, zrozumiał, z˙ e to naprawd˛e koniec. Je´sli byli tu jeszcze jacy´s z˙ ołnierze Ba116
lazara, to wzi˛eli nogi za pas. Z trudem wstał, zatoczył si˛e i powoli podszedł do Eddiego Deana. — Przesta´n — powiedział. Eddie nie zwrócił na niego uwagi i w dalszym ciagu ˛ szcz˛ekał kurkiem rewolweru, celujac ˛ w zabitego. — Przesta´n, Eddie. On nie z˙ yje. Oni wszyscy nie z˙ yja.˛ Masz zakrwawione stopy. Eddie ignorował go i wcia˙ ˛z pociagał ˛ za spust. Gwar podnieconych głosów przybli˙zał si˛e. Tak samo jak wycie syren. Rewolwerowiec chwycił jego bro´n i pociagn ˛ ał. ˛ Eddie odwrócił si˛e i zanim Roland zda˙ ˛zył zda´c sobie spraw˛e z jego zamiarów, Eddie uderzył go kolba˛ w skro´n. Roland poczuł, z˙ e krew spływa mu po twarzy, a on sam osuwa si˛e po s´cianie. Usiłował wsta´c. Powinni jak najszybciej opu´sci´c to miejsce a jednak mimo wszelkich stara´n powoli zsuwał si˛e coraz ni˙zej i na chwil˛e cały s´wiat znikł w szarej mgle.
***
Był nieprzytomny najwy˙zej dwie minuty, a potem zdołał doj´sc´ do siebie i wsta´c. Eddiego nie było ju˙z na korytarzu. Jego rewolwer le˙zał na piersi zabitego rudowłosego m˛ez˙ czyzny. Roland pochylił si˛e, walczac ˛ z mdło´sciami, wział ˛ bro´n i niezr˛ecznym ruchem wsunał ˛ ja˛ do kabury. „Chciałbym odzyska´c moje przekl˛ete palce” — pomy´slał ze znu˙zeniem. Próbował wróci´c do zrujnowanego gabinetu, ale z najwy˙zszym trudem zdołał przej´sc´ kilka kroków. Przystanał, ˛ podniósł ubranie Eddiego i wetknał ˛ je sobie pod lewa˛ pach˛e. Wycie syren słycha´c było tu˙z-tu˙z. Roland przypuszczał, z˙ e u˙zywajacy ˛ ich ludzie to pewnie miejscowa milicja, pomocnicy szeryfa lub co´s w tym rodzaju. . . Lecz równie dobrze mogli to by´c ludzie Balazara. — Eddie — wyrz˛eził. Gardło znów miał wyschni˛ete i obolałe, jeszcze bardziej ni˙z to opuchni˛ete miejsce na skroni, w która˛ Eddie uderzył go rewolwerem. Chłopak nie zwrócił na niego uwagi. Siedział na s´rodku podłogi, trzymajac ˛ na kolanach odci˛eta˛ głow˛e brata. Trzasł ˛ si˛e i płakał. Rewolwerowiec poszukał wzrokiem drzwi, nie dostrzegł ich i przez chwil˛e poczuł l˛ek, graniczacy ˛ z przera˙zeniem. Potem przypomniał sobie, z˙ e kiedy obaj byli po tej stronie, jedynym sposobem stworzenia drzwi był fizyczny kontakt z Eddiem. Wyciagn ˛ ał ˛ do niego r˛ek˛e, ale Eddie odsunał ˛ si˛e, wcia˙ ˛z płaczac. ˛ — Nie dotykaj mnie — powiedział. — Eddie, to ju˙z koniec. Oni wszyscy nie z˙ yja˛ i twój brat te˙z. — Zostaw mojego brata w spokoju! — wrzasnał ˛ dziecinnie Eddie i znów za117
czał ˛ dygota´c. Przycisnał ˛ odci˛eta˛ głow˛e do piersi. Potem podniósł zalane łzami oczy i spojrzał rewolwerowcowi w twarz. — Przez cały ten czas opiekował si˛e mna˛ — rzekł, szlochajac ˛ tak, z˙ e Roland ledwie zdołał go zrozumie´c. — Cały ten czas. Dlaczego ja nie mogłem nic dla niego zrobi´c, cho´cby ten jeden raz, po tym wszystkim, co dla mnie uczynił? „Pewnie. . . opiekował si˛e toba.˛ I spójrz na siebie, jak siedzisz tu i trz˛esiesz si˛e, niczym po zjedzeniu jabłka z febrodrzewa. Rzeczywi´scie, s´wietnie si˛e toba˛ opiekował.” — Musimy i´sc´ . — I´sc´ ? — Dopiero teraz na twarzy Eddiego pojawił si˛e cie´n zrozumienia, natychmiast zastapionego ˛ przez l˛ek. — Nigdzie nie id˛e. A szczególnie nie wracam tam, gdzie te wielkie kraby, czy jak je tam nazwa´c, po˙zarły Jacka. Kto´s dobijał si˛e do drzwi, gło´sno domagajac ˛ si˛e, z˙ eby je otworzy´c. — Chcesz tu zosta´c i wyja´sni´c, skad ˛ wzi˛eły si˛e te wszystkie ciała? — zapytał rewolwerowiec. — Nic mnie to nie obchodzi — odparł Eddie. — Bez Henry’ego to nie ma znaczenia. Nic nie ma znaczenia. — Mo˙ze dla ciebie nie ma — rzekł Roland — ale tu chodzi tak˙ze o innych, wi˛ez´ niu. — Nie nazywaj mnie tak! — krzyknał ˛ Eddie. — B˛ed˛e ci˛e tak nazywał, dopóki nie udowodnisz mi, z˙ e potrafisz wyj´sc´ z tej celi, w której siedzisz! — odkrzyknał ˛ Roland. Zabolało go przy tym gardło, ale mimo to ciagn ˛ ał: ˛ — Zostaw ten cholerny kawałek miecha i przesta´n biadoli´c! Eddie spojrzał na niego. Policzki miał mokre od łez, oczy szeroko otwarte i wystraszone. — To wasza ostatnia szansa! — rozległ si˛e ryk na zewnatrz, ˛ ten głos niezwykle przypominał Eddiemu głos znanego prezentera telewizyjnego. — Jeste´scie otoczeni przez brygad˛e antyterrorystyczna! ˛ Powtarzam: Jeste´scie otoczeni przez brygad˛e antyterrorystyczna! ˛ — A co mnie czeka po tamtej stronie drzwi? — zapytał cicho rewolwerowca. — No, powiedz. Mo˙ze wtedy pójd˛e z toba.˛ Je´sli jednak spróbujesz mnie okłama´c, nie uda ci si˛e. — Prawdopodobnie s´mier´c — odparł rewolwerowiec. Ale zanim to nastapi, ˛ nie sadz˛ ˛ e, z˙ e b˛edziesz si˛e nudził. Chc˛e, z˙ eby´s przyłaczył ˛ si˛e do mnie. Oczywis´cie nasza misja zapewne zako´nczy si˛e s´miercia.˛ . . s´miercia˛ całej naszej czwórki w jakim´s obcym miejscu. Gdyby´smy jednak zdołali si˛e przedrze´c. . . — Jego oczy zabłysły. — Gdyby´smy zdołali si˛e przedrze´c, Eddie ujrzałby´s co´s, czego w najs´mielszych marzeniach nie spodziewałe´s si˛e zobaczy´c. — Co? — Mroczna˛ Wie˙ze˛ . — Gdzie znajduje si˛e ta Wie˙za? 118
— Daleko od pla˙zy, na której mnie znalazłe´s. Nie wiem jak daleko. — A czym ona jest? — Tego te˙z nie wiem. . . ale domy´slam si˛e, z˙ e mo˙ze by´c czym´s w rodzaju rygla. Główna˛ zatyczka,˛ utrzymujac ˛ a˛ razem wszelki byt. Wszelki byt, czas i wymiar. — Wspomniałe´s o czwórce. Kim sa˛ dwaj pozostali? — Nie znam ich, gdy˙z jeszcze nie zostali wybrani. — Tak jak wybrałe´s mnie. A raczej, jak chcesz mnie wybra´c. — Wła´snie. Na zewnatrz ˛ rozległ si˛e głuchy huk, podobny do wybuchu pocisku z mo´zdzierza. Frontowe okno Krzywej Wie˙zy rozsypało si˛e. G˛este chmury gazu łzawiacego ˛ wypełniły cały bar. — I jak? — zapytał Roland. Mógł złapa´c Eddiego, w ten sposób powołujac ˛ do istnienia drzwi i przepchna´ ˛c go przez nie. Eddie jednak ryzykował dla niego z˙ ycie i walczył z godno´scia˛ urodzonego rewolwerowca, chocia˙z był niewolnikiem diabelskiego ziela i musiał walczy´c nago jak nowo narodzone dzieci˛e. Roland chciał, aby Eddie sam dokonał wyboru. — Misja, przygody, Wie˙ze, inne s´wiaty — powiedział z nikłym u´smiechem Eddie. Nie obejrzeli si˛e, gdy kolejne pociski z gazem łzawiacym ˛ wpadły przez okna i z sykiem eksplodowały na podłodze. Pierwsze pasma kwa´snego dymu zacz˛eły saczy´ ˛ c si˛e do gabinetu Balazara. — To brzmi lepiej ni˙z w jednej z tych ksia˙ ˛zek Edgara Rice’a Burroughsa o Marsie, które Henry czytywał mi, kiedy byli´smy dzie´cmi. Zapomniałe´s tylko o jednym. — O czym? — O półnagich s´licznotkach. Rewolwerowiec si˛e u´smiechnał. ˛ — W drodze do Mrocznej Wie˙zy — rzekł — wszystko jest mo˙zliwe. Kolejny spazm wstrzasn ˛ ał ˛ ciałem Eddiego. Podniósł zbroczona˛ krwia˛ głow˛e brata, ucałował w szary jak popiół policzek i delikatnie odło˙zył ja˛ na bok. Wstał. — Dobrze — powiedział. — I tak nie miałem z˙ adnych innych planów na dzisiejszy wieczór. — We´z je — Roland podał mu jego rzeczy. — Włó˙z przynajmniej buty. Pokaleczysz sobie nogi. Na chodniku na zewnatrz ˛ dwaj policjanci w hełmach z pleksiglasowymi osłonami twarzy i kevlarowych kuloodpornych kamizelkach rozbili wej´sciowe drzwi Krzywej Wie˙zy. W łazience Eddie (ubrany w szorty i adidasy) podawał opakowania kefleksu Rolandowi, który upychał je do kieszeni jego d˙zinsów. Kiedy schował wszystkie, Roland zarzucił prawe rami˛e na szyj˛e Eddiego, a ten chwycił go za przegub lewej r˛eki. Nagle pojawiły si˛e przed nimi drzwi — prostokat ˛ ciemnos´ci. Eddie poczuł, jak wiejacy ˛ z tamtej strony wiatr odwiewa mu włosy z czoła, 119
słyszał fale toczace ˛ si˛e po kamienistej pla˙zy. Czuł zapach słonego morskiego powietrza. I mimo wszystko, mimo bólu i cierpienia, nagle zapragnał ˛ zobaczy´c t˛e Wie˙ze˛ , o której mówił Roland. Bardzo chciał ja˛ zobaczy´c. Teraz, kiedy Henry nie z˙ ył, có˙z ten s´wiat miał do zaoferowania Eddiemu? Ich rodzice te˙z nie z˙ yli, a od trzech lat, od kiedy wpadł w szpony nałogu, nie miał stałej dziewczyny — tylko ˙ korowód dziwek, szprycerek i wachaczek. ˛ Zadnej normalnej. Pieprzy´c to. Przeszli przez drzwi. Eddie nawet minimalnie wyprzedził Rolanda. Po drugiej stronie znów poczuł dreszcze i bolesne skurcze mi˛es´ni — pierwsze powa˙zne objawy odstawienia heroiny. A z nimi przyszły pierwsze niespokojne my´sli. — Zaczekaj! — krzyknał. ˛ — Musze tam wróci´c na chwil˛e! Jego biurko! W biurku albo w sasiednim ˛ pokoju! Towar! Je´sli faszerowali Henry’ego, to musi tam by´c! Heroina! Potrzebuj˛e jej! Potrzebuj˛e! Błagalnie spojrzał na Rolanda, lecz twarz rewolwerowca była jak wykuta z kamienia. — Ta cz˛es´c´ twojego z˙ ycia sko´nczyła si˛e, Eddie — powiedział i wyciagn ˛ ał ˛ lewa˛ r˛ek˛e. — Nie! — wrzasnał ˛ Eddie, szarpiac ˛ si˛e z nim. — Nie, nic nie rozumiesz, człowieku! Ja jej potrzebuj˛e! Równie dobrze mógł szarpa´c głaz. Rewolwerowiec zatrzasnał ˛ drzwi. Zamkn˛eły si˛e z głuchym, nieodwołalnym łoskotem i upadły na piach. Obłoczki piasku trysn˛eły spod ich kraw˛edzi. Za drzwiami nie było nic, a teraz znikło te˙z wypisane na nich słowo. To przej´scie mi˛edzy s´wiatami zostało zamkni˛ete na zawsze. — Nie! — zaprotestował Eddie, a mewy odpowiedziały mu krzykiem, jakby z szydercza˛ pogarda,˛ homarokoszmary zadały swoje pytania, mo˙ze sugerujac, ˛ z˙ e słyszałby je znacznie lepiej, gdyby podszedł troch˛e bli˙zej. Eddie osunał ˛ si˛e na piasek, płaczac ˛ i dr˙zac, ˛ wstrzasany ˛ skurczami. — Ta potrzeba ci przejdzie — rzekł rewolwerowiec i zdołał wyja´ ˛c jedno opakowanie leku z kieszeni d˙zinsów Eddiego, tak podobnych do jego własnych. Ponownie udało mu si˛e odczyta´c niektóre z liter, ale nie wszystkie. „Heflet” — chyba tak brzmiało to słowo. Heflet. Lekarstwo z innego s´wiata. — Wyleczy lub zabije — mruknał ˛ Roland i połknał ˛ dwie kapsułki. Potem za˙zył jeszcze trzy astyny, poło˙zył si˛e obok Eddiego i przytulił do niego, najlepiej jak mógł. Po pewnym czasie obaj z trudem zasn˛eli.
Tasowanie
Tasowanie
To, co nadeszło po tej nocy, było dla Rolanda przerwa˛ w czasie, czasem wcale nieistniejacym ˛ jako czas. Zapami˛etał tylko szereg obrazów, chwil, wyrwanych z kontekstu rozmów. Obrazów migajacych ˛ jak jednookie walety, trójki i dziewiat˛ ki oraz Cholerna Suka, Czarna Królowa Pajaków ˛ w szybko tasowanej talii kart. Pó´zniej spytał Eddiego, jak długo to trwało, ale Eddie te˙z nie wiedział. Dla nich obu czas przestał istnie´c. W piekle nie ma czasu, a ka˙zdy z nich był w swoim własnym piekle: Roland cierpiał m˛eki goraczki ˛ i zaka˙zenia, a Eddie udr˛eki narkotycznego głodu. — Niecały tydzie´n — rzekł Eddie. — Tylko tyle wiem. — Skad ˛ mo˙zesz wiedzie´c? — Ta liczba tabletek wystarczała zaledwie na tydzie´n. Potem musiało nastapi´ ˛ c jedno lub drugie. — Miałem wyzdrowie´c lub umrze´c. — Wła´snie. tasowanie Wystrzał, gdy zmrok przechodzi w ciemno´sc´ , suchy trzask zagłuszajacy ˛ nieunikniony i nieuchronny szum fal umierajacych ˛ na pustej pla˙zy: ba-bach! Czuje zapach prochu strzelniczego. „Kłopoty” — my´sli ospale rewolwerowiec i si˛ega po swoja˛ bro´n której nie znajduje przy sobie. „O nie, to ju˙z koniec, to. . . ” A jednak nast˛epny strzał nie pada i co´s zaczyna tasowanie ładnie pachnie´c w mroku. Co´s, po tak długiej głodówce, co´s si˛e gotuje. To nie tylko zapach. Słyszy trzask i syk gałazek, ˛ widzi migotanie pomara´nczowych 122
płomyków obozowego ogniska. Chwilami, w podmuchach bryzy, wyczuwa pachnacy ˛ dym i jeszcze jeden apetyczny zapach. „Jedzenie. Mój Bo˙ze, czy˙zbym był głodny? Bo je´sli odczuwam głód, to mo˙ze wracam do zdrowia.” „Eddie” — usiłuje powiedzie´c, ale nie mo˙ze wydoby´c z siebie głosu. Boli go gardło, tak bardzo boli. „Powinni´smy byli zabra´c te˙z troch˛e astyny” — my´sli, a potem próbuje si˛e roze´smia´c. Wszystkie proszki dla niego, z˙ adnego dla Eddiego. Pojawia si˛e Eddie. Ma blaszany talerz, który rewolwerowiec poznałby wsz˛edzie. W ko´ncu pochodzi z jego własnej torby. Sa˛ na nim dymiace ˛ kawałki białoró˙zowego mi˛esa. „Co to?” — chce zapyta´c, lecz z jego ust wydobywa si˛e tylko ciche prychni˛ecie. Eddie czyta mu z warg. — Nie mam poj˛ecia — mówi opryskliwie. — Wiem tylko, z˙ e mnie nie zabiło. Jedz, niech ci˛e szlag. Zauwa˙za, z˙ e Eddie jest bardzo blady, trz˛esie si˛e i s´mierdzi czym´s, co jest albo łajnem, albo s´miercia.˛ Pojmuje, z˙ e z´ le z nim. Wyciaga ˛ r˛ek˛e, chcac ˛ go pocieszy´c, ale Eddie odtraca ˛ ja.˛ — Nakarmi˛e ci˛e — powiada. — Niech mnie diabli, je´sli wiem dlaczego. Powinienem ci˛e zabi´c. Zrobiłbym to, gdybym nie my´slał, z˙ e skoro raz potrafiłe´s przej´sc´ do mojego s´wiata, to mo˙ze zdołasz zrobi´c to znowu. — Rozglada ˛ si˛e wokół. — I gdyby nie to, z˙ e wtedy zostałbym sam. Nie liczac ˛ ich. — Znowu spoglada ˛ na Rolanda i całym jego ciałem wstrzasaj ˛ a˛ drgawki tak silne, z˙ e kawałki mi˛esa o mało nie spadaja˛ z blaszanego talerza. W ko´ncu mu przechodza.˛ — Jedz, niech ci˛e szlag. Rewolwerowiec je. Mi˛eso jest wi˛ecej ni˙z niezłe. . . jest cudowne. Zjada trzy kawałki, a potem wszystko zaciera tasowanie wysiłek, by przemówi´c, mo˙ze jednak tylko szepta´c. Mał˙zowina uszna Eddiego jest przyci´sni˛eta do jego warg, ale od czasu do czasu odrywa si˛e, gdy chłopakiem wstrzasaj ˛ a˛ kolejne spazmy. Powtarza: — Północ. Po. . . po pla˙zy. — Skad ˛ wiesz? — Po prostu wiem — szepcze. Eddie spoglada ˛ na niego. — Zwariowałe´s — mówi. Rewolwerowiec u´smiecha si˛e i próbuje straci´c przytomno´sc´ , ale Eddie policzkuje go. . . mocno. Roland otwiera swe niebieskie oczy, w których na moment 123
zapala si˛e tak gro´zny błysk, z˙ e Eddie ma niewyra´zna˛ min˛e. Potem jego usta rozciagaj ˛ a˛ si˛e w u´smiechu podobnym do warkni˛ecia. — Tak, mo˙zesz odpłyna´ ˛c — o´swiadcza — ale najpierw musisz za˙zy´c lekarstwo. Ju˙z czas. Przynajmniej tak pokazuje sło´nce. Tak sadz˛ ˛ e. Nigdy nie byłem skautem, wi˛ec nie jestem pewien. My´sl˛e jednak, z˙ e pora łykna´ ˛c dawk˛e. Otwórz dziób, Rolandzie. Otwórz go szeroko dla doktora Eddiego, ty pieprzony porywaczu. Rewolwerowiec otwiera usta, jak dziecko przy piersi. Eddie wkłada mu do nich dwie tabletki, a potem niedbale poi go s´wie˙za˛ woda.˛ Roland domy´sla si˛e, z˙ e woda pochodzi z jakiego´s strumienia, płynacego ˛ w´sród wzgórz na wschodzie. Mo˙ze jest zatruta; Eddie nie potrafiłby odró˙zni´c dobrej wody od trujacej. ˛ Z drugiej strony, Eddie jeszcze nie umarł, a poza tym nie ma wyboru, prawda? Nie ma. Przełyka wod˛e, krztusi si˛e i prawie dusi, a Eddie patrzy na niego oboj˛etnie. Roland wyciaga ˛ r˛ece. Eddie próbuje si˛e odsuna´ ˛c. Skupione spojrzenie rewolwerowca zatrzymuje go w miejscu. Roland przyciaga ˛ go do siebie tak blisko, z˙ e czuje wo´n jego choroby, tak jak Eddie czuje jego odór. Połaczenie ˛ tych zapachów wywołuje mdło´sci i niezdrowa˛ fascynacj˛e. — Tutaj masz tylko dwa wyj´scia — szepcze Roland. — Nie wiem, jak jest w twoim s´wiecie, ale tu sa˛ tylko dwa wyj´scia. Sta´c i mo˙ze prze˙zy´c albo umrze´c na kl˛eczkach, z pochylona˛ głowa,˛ wdychajac ˛ swój smród. Mnie. . . — Przerywa, wstrzasany ˛ kaszlem. — Mnie to nie obchodzi. — Kim ty jeste´s? — woła Eddie. — Twoim przeznaczeniem — odpowiada mu cicho rewolwerowiec. — Dlaczego po prostu nie zamkniesz ryja i nie umrzesz? — pyta Eddie. Rewolwerowiec próbuje mu odpowiedzie´c, ale wcze´sniej odpływa, gdy karty tasowanie Ba-bach! Roland otwiera oczy i widzi milion wirujacych ˛ w czerni gwiazd, a potem znów zamyka powieki. Nie wie, co si˛e dzieje, ale my´sli, z˙ e wszystko jest w porzadku. ˛ Talia wcia˙ ˛z si˛e
124
porusza, karty tasowanie znów słodkie, smakowite kawałeczki mi˛esa. Czuje si˛e lepiej. Eddie te˙z wygla˛ da lepiej. A tak˙ze wydaje si˛e lekko zaniepokojony. — Podchodza˛ bli˙zej — mówi. — Mo˙ze sa˛ paskudne, ale niegłupie. Wiedza,˛ co robiłem. W jaki´s sposób wiedza˛ i nie podoba im si˛e to. Co noc podchodza˛ troch˛e bli˙zej. Pewnie byłoby lepiej wynie´sc´ si˛e ze wschodem sło´nca, je´sli zdołasz. Inaczej mo˙ze to by´c ostatni wschód sło´nca, jaki zobaczymy. — Co? Nie jest to szept, ale co´s pomi˛edzy szeptem a normalna˛ mowa.˛ — One — mówi Eddie i wskazuje na pla˙ze˛ . — „To-to-tak? Tu-tu-tum?” I tak dalej. My´sl˛e, z˙ e one sa˛ takie same jak my: lubia˛ je´sc´ , ale nie lubia˛ by´c zjadane. Nagle, ze zgroza,˛ Roland pojmuje, skad ˛ si˛e wzi˛eły te kawałeczki białoró˙zowego mi˛esa, którymi karmił go Eddie. Nie jest w stanie nic powiedzie´c; obrzydzenie odbiera mu głos, jaki zdołał odzyska´c. Eddie jednak czyta wszystko z jego twarzy. ˙ zadzwoniłem do Czerwonego Homara po — A co my´slałe´s? — warczy. — Ze dostaw˛e? — Sa˛ trujace ˛ — szepcze Roland. — To dlatego. . . — Tak, to dlatego jeste´s hors de combat. Natomiast ja si˛e staram, mój przyjacielu Rolandzie, z˙ eby´s nie stał si˛e tak˙ze h’ors d’oeuvres. Co do trucizny, to grzechotniki te˙z sa˛ jadowite, ale ludzie je jedza.˛ Grzechotnik naprawd˛e jest smaczny. Jak kurczak. Gdzie´s o tym czytałem. Przypominały mi homary, wi˛ec postanowiłem zaryzykowa´c. A co innego mieli´smy je´sc´ ? Piasek? Zastrzeliłem jednego z tych popapra´nców i przysma˙zyłem go jak cholera. Nie było tu niczego innego. A poza tym sa˛ naprawd˛e niezłe. Co wieczór, gdy tylko sło´nce zaczynało zachodzi´c, odstrzeliwałem jednego. Nie sa˛ zbyt z˙ wawe, dopóki nie zrobi si˛e zupełnie ciemno. Ani razu nie widziałem, z˙ eby´s odmówił pocz˛estunku. — Eddie u´smiecha si˛e. — Chciałbym my´sle´c, z˙ e dostałem jednego z tych, które załatwiły Jacka. Podoba mi si˛e my´sl, z˙ e zjadłem tego drania. To mnie troch˛e uspokaja, wiesz? — Jeden z nich zjadł kawałek mojego ciała — wykrztusił rewolwerowiec. — Dwa palce. — Te˙z pi˛eknie. — Eddie w dalszym ciagu ˛ si˛e u´smiecha. Twarz ma blada,˛ rekinia.˛ . . ale straciła ju˙z ten niezdrowy wyglad, ˛ a spowijajacy ˛ go jak całun zapach łajna i s´mierci te˙z osłabł. — Pieprz si˛e — mamrocze rewolwerowiec. — Roland wykazuje troch˛e siły ducha! — woła Eddie. — Mo˙ze jednak nie umrzesz! Kochany! Uwaszam, z˙ e to cudowne! 125
˙ c — mówi Roland. Pomruk znów przechodzi w szept. Znowu drapie go — Zy´ w gardle. — Taak? — Eddie spoglada ˛ na niego, a potem kiwa głowa˛ i sam sobie odpowiada: — Taak. Sadz˛ ˛ e, z˙ e b˛edziesz. Raz my´slałem, z˙ e odchodzisz, a raz wydawało mi si˛e, z˙ e ju˙z odszedłe´s. Teraz wyglada ˛ na to, z˙ e wyzdrowiejesz. Przypuszczam, z˙ e antybiotyk ci pomógł, ale głównie sam si˛e z tego wyciagn ˛ ałe´ ˛ s. Po co? Dlaczego, kurwa, tak usilnie si˛e starasz prze˙zy´c na tej parszywej pla˙zy? — Wie˙za — bezgło´snie porusza wargami, gdy˙z teraz nie mo˙ze ju˙z nawet mamrota´c. — Ty i ta twoja pieprzona Wie˙za — rzuca Eddie i odwraca si˛e, lecz natychmiast ponownie spoglada ˛ ze zdziwieniem na Rolanda, gdy poczuł dło´n, która, jak stalowa obr˛ecz, zaciska si˛e na jego ramieniu. Przez chwil˛e patrza˛ sobie w oczy. — Dobrze. „Dobrze!” — „Na północ” — bezgło´snie przypomina rewolwerowiec. — „Na północ, mówiłem ci.” Czy tak mu powiedział? Tak mu si˛e zdaje, ale czuje si˛e zagubiony. Zagubiony w talii. — Skad ˛ wiesz? — krzyczy na niego Eddie, w nagłym przypływie gniewu. Podnosi pi˛es´ci, jakby chciał go uderzy´c, lecz zaraz je opuszcza. „Po prostu wiem, wi˛ec dlaczego marnujesz mój czas i siły, zadajac ˛ głupie pytania?” — chce odpowiedzie´c, ale wcze´sniej karty. . . tasowanie wleczony, przywiazany ˛ pasami od rewolwerów do jakich´s prowizorycznych noszy, podskakuje i obija si˛e, głowa bezradnie kołysze mu si˛e z boku na bok, słyszy jak Eddie Dean pod´spiewuje piosenk˛e, która jest tak upiornie znajoma, z˙ e w pierwszej chwili wydaje si˛e przejawem delirium: — „Hey Jude. . . don’t make it bad. . . take a saaad song. . . and make it better. . . ” „Skad ˛ ja˛ znasz?” — chce zapyta´c. „Słyszałe´s, jak ja˛ s´piewałem, Eddie? I gdzie jeste´smy?” Zanim jednak zda˙ ˛zy spyta´c tasowanie „Cort rozwaliłby chłopakowi głow˛e, gdyby zobaczył t˛e konstrukcj˛e” — mys´li Roland, patrzac ˛ na nosze, na których sp˛edził cały dzie´n, i s´mieje si˛e. Niezbyt 126
przypomina to s´miech. Brzmi tak, jak d´zwi˛ek fal zrzucajacych ˛ na pla˙ze˛ swój ładunek kamieni. Nie wie, jak daleko zaszli, ale wystarczajaco ˛ daleko, z˙ eby Eddie był kompletnie wyko´nczony. Siedzi na głazie w tych wydłu˙zajacych ˛ si˛e promieniach sło´nca, z jednym rewolwerem Rolanda na kolanach i w połowie wypełnionym bukłakiem pod r˛eka.˛ Jedna kiesze´n na jego piersiach jest lekko wybrzuszona. To pociski wyj˛ete z pasów — zmniejszajacy ˛ si˛e zapas „dobrych” naboi. Eddie zawiazał ˛ je w gałgan oddarty z własnej koszuli. Głównym powodem tego szybkiego kurczenia si˛e zapasu „dobrych” naboi jest to, z˙ e na ka˙zde cztery czy pi˛ec´ jeden okazuje si˛e niewypałem. Eddie, który prawie zasnał, ˛ nagle podnosi głow˛e. — Z czego si˛e s´miejesz? — pyta. Rewolwerowiec zbywa to pytanie machni˛eciem r˛eki i kr˛eci głowa.˛ U´swiadamia sobie, z˙ e si˛e mylił. Cort nie rozbiłby Eddiemu głowy za te nosze, cho´c sa˛ dziwacznym i pokracznym tworem. Roland my´sli, z˙ e Cort mógłby nawet mrukna´ ˛c jakie´s słowo pochwały — co zdarzało mu si˛e tak rzadko, z˙ e pochwalony nie miał poj˛ecia, jak zareagowa´c, i zostawał z rozdziawionymi ustami, niczym ryba wyj˛eta z beczki przez kucharza. Dwa boki zrobił z gał˛ezi krzewu bawełny — miały prawie taka˛ sama˛ długo´sc´ i grubo´sc´ . Rewolwerowiec domy´slił si˛e, z˙ e odłamał je wiatr. Na poprzeczki Eddie u˙zył mniejszych gał˛ezi, mocujac ˛ je do boków w rozmaity, przedziwny sposób: pasami od rewolwerów, ta´sma˛ izolacyjna,˛ która poprzednio przytrzymywała diabelski proszek pod jego pachami, a nawet rzemykiem od kapelusza Rolanda i sznurówkami swoich butów. Na noszach poło˙zył koc rewolwerowca. Cort nie uderzyłby go, bo chocia˙z był bardzo chory, Eddie przynajmniej nie siedział na tyłku i nie biadolił nad swoim losem. Zrobił co´s. Starał si˛e. I Cort mógłby obdarzy´c go jednym z tych mrukliwych, prawie niech˛etnych komplementów, gdy˙z — chocia˙z wygladały ˛ dziwacznie — te nosze spełniły swoje zadanie. Dowodziły tego dwie koleiny, które ciagn˛ ˛ eły si˛e wzdłu˙z pla˙zy a˙z po horyzont, gdzie zdawały si˛e łaczy´ ˛ c ze soba.˛ — Widzisz którego´s z nich? — pyta Eddie. Sło´nce opada, rzucajac ˛ pomara´nczowa˛ s´cie˙zk˛e na wod˛e, wi˛ec rewolwerowiec domy´sla si˛e, z˙ e tym razem spał ponad sze´sc´ godzin. Czuje si˛e silniejszy. Siada i patrzy na wod˛e. Nie zmieniła si˛e ani pla˙za, ani okolica, powoli wznoszaca ˛ si˛e ku zachodnim zboczom gór. Roland dostrzega niewielkie ró˙znice w wygladzie ˛ krajobrazu i znajdujacych ˛ si˛e na brzegu szczatków ˛ (na przykład martwa˛ mew˛e, le˙zac ˛ a˛ jak kupka poruszanych wiatrem piór na piasku, dwadzie´scia jardów na lewo i trzydzie´sci lub mniej od linii wody), ale pominawszy ˛ te drobiazgi, wszystko wyglada ˛ tak jak w punkcie wyj´scia. — Nie — mówi rewolwerowiec, a potem poprawia si˛e: — Tak. Widz˛e jednego. 127
Pokazuje r˛eka.˛ Eddie mru˙zy oczy i po chwili kiwa głowa.˛ Gdy sło´nce opada ni˙zej, pomara´nczowa s´cie˙zka coraz bardziej zaczyna przypomina´c krew, pierwsze homarokoszmary wyła˙za˛ z wody i zaczynaja˛ pełza´c po pla˙zy. Dwa z nich niezdarnie biegna˛ do zdechłej mewy. Zwyci˛ezca wy´scigu łapie ja,˛ rozcina i zaczyna wpycha´c sobie do dzioba rozkładajace ˛ si˛e szczatki. ˛ — „To-to-tak?” — pyta. — „Tu-tu-tum?” — odpowiada mu drugi. — „Ta-t. . . ” Ba-bach! Bro´n Rolanda kładzie kres pytaniom drugiego stwora. Eddie podchodzi do niego i łapie go za grzbiet, czujnie obserwujac ˛ przy tym jego kompana. Ten jednak nie sprawia z˙ adnych kłopotów — jest zbyt zaj˛ety mewa.˛ Eddie przynosi swoje trofeum. Stwór jeszcze si˛e rusza, unoszac ˛ i opuszczajac ˛ szczypce, ale wkrótce przestaje. Ogon po raz ostatni wygina si˛e w łuk, a potem nie zostaje opuszczony, lecz opada bezwładnie. Pot˛ez˙ ne szczypce obwisaja.˛ — Niebawem podamy do stołu, panie — mówi Eddie. — Do wyboru: filet z paskudnego skorupiaka albo filet z paskudnego skorupiaka. Co łaskawy pan raczy wybra´c? — Nie rozumiem ci˛e — odpowiada rewolwerowiec. — Ale˙z rozumiesz. Po prostu nie masz poczucia humoru. Co si˛e z nim stało? — Pewnie poległ na której´s wojnie. Słyszac ˛ to, Eddie u´smiecha si˛e. — Dzi´s wieczór wygladasz ˛ i mówisz jak z˙ ywy człowiek, Rolandzie. — Chyba wracam do zdrowia. — Có˙z, mo˙ze jutro zdołasz przej´sc´ kawałek. Powiem ci zupełnie szczerze, przyjacielu, z˙ e wleczenie ciebie to gówniana robota. — Spróbuj˛e. — Zrób to. — Ty te˙z wygladasz ˛ troch˛e lepiej — ryzykuje Roland. Przy ostatnich dwóch słowach głos załamuje mu si˛e, jak u przechodzacego ˛ mutacj˛e chłopca. „Je´sli zaraz nie przestan˛e gada´c — my´sli — to mo˙ze ju˙z nigdy nie b˛ed˛e mógł mówi´c.” — My´sl˛e, z˙ e prze˙zyj˛e. — Eddie beznami˛etnie spoglada ˛ na Rolanda. — Nigdy si˛e nie dowiesz, jak niewiele brakowało, z˙ eby było inaczej. Raz wziałem ˛ jeden z twoich rewolwerów i przystawiłem sobie luf˛e do czoła. Odciagn ˛ ałem ˛ kurek, potrzymałem tak przez chwil˛e, a potem wepchnałem ˛ bro´n z powrotem do kabury. Innej nocy dostałem konwulsji. My´sl˛e, z˙ e to była nast˛epna noc, ale nie jestem pewien. — Potrzasa ˛ głowa˛ i mówi co´s, co dla rewolwerowca jest jednocze´snie zrozumiałe i niepoj˛ete. — Teraz Michigan wydaje mi si˛e snem. Chocia˙z głos znowu opadł mu do ochrypłego pomruku i dobrze wie, z˙ e nic nie powinien mówi´c, rewolwerowiec chce si˛e czego´s dowiedzie´c. — Co ci˛e powstrzymało przed pociagni˛ ˛ eciem za spust?
128
— No, có˙z, to jedyna para majtek, jaka˛ mam — odpowiada Eddie. — A w ostatniej chwili pomy´slałem sobie, z˙ e je´sli nacisn˛e i oka˙ze si˛e, z˙ e to niewypał, to nigdy nie zbior˛e si˛e na odwag˛e, z˙ eby spróbowa´c ponownie. . . a jak zesrasz si˛e w gacie, to musisz od razu je wypra´c albo nauczy´c si˛e z˙ y´c z tym smrodem. Powiedział mi to Henry. Mówił, z˙ e nauczył si˛e tego w Wietnamie. A poniewa˙z był wieczór i Homar Lecter wyszedł na pla˙ze˛ , nie mówiac ˛ o wszystkich jego kumplach. . . Rewolwerowiec si˛e s´mieje, naprawd˛e si˛e s´mieje, chocia˙z tylko sporadycznie z jego ust wydobywa si˛e cichutki d´zwi˛ek. Eddie te˙z si˛e u´smiecha i mówi: — My´sl˛e, z˙ e to odstrzelone na wojnie poczucie humoru tylko amputowali ci w łokciu. Wstaje, zapewne zamierzajac ˛ wej´sc´ na zbocze, gdzie b˛eda˛ gał˛ezie na ognisko. — Czekaj — szepcze Roland i Eddie spoglada ˛ na niego. — powiedz dlaczego? — Chyba dlatego, z˙ e mnie potrzebowałe´s. Gdybym si˛e zabił, ty te˙z by´s umarł. Pó´zniej, kiedy ju˙z staniesz na nogi, mo˙ze ponownie si˛e nad tym zastanowi˛e. — Eddie rozglada ˛ si˛e wokół i ci˛ez˙ ko wzdycha. — Mo˙ze na twoim s´wiecie to jest Disneyland albo Coney Island, ale to, co widziałem dotychczas, niezbyt mnie cieszy. — Zaczyna odchodzi´c, przystaje i oglada ˛ si˛e na Rolanda. Ma ponura˛ min˛e, cho´c jego twarz straciła ju˙z chorobliwa˛ blado´sc´ . Drgawki przeszły w sporadyczne dr˙zenie. — Czasem naprawd˛e mnie nie rozumiesz, no nie? — Owszem — rz˛ezi rewolwerowiec. — Czasem nie rozumiem. — Zatem rozwin˛e temat. Sa˛ ludzie, którzy musza˛ si˛e kim´s opiekowa´c. Nie rozumiesz tego, poniewa˙z ty do nich nie nale˙zysz. Wykorzystałby´s mnie i odrzucił jak papierowa˛ torebk˛e, gdyby przyszło co do czego. W twoim wypadku Bóg spieprzył robot˛e. Jeste´s dostatecznie madry, ˛ z˙ eby mie´c z tego powodu wyrzuty sumienia, ale wystarczajaco ˛ twardy, z˙ eby to zrobi´c. Nie potrafiłby´s inaczej. Gdybym le˙zał tu na pla˙zy i błagał o pomoc, odszedłby´s, wiedzac, ˛ z˙ e miałbym ci przeszkodzi´c w dotarciu do tej twojej przekl˛etej Wie˙zy. Czy bardzo mijam si˛e z prawda? ˛ — Roland nie odpowiada, tylko patrzy na Eddiego. — Nie ka˙zdy jest taki. Sa˛ ludzie, którzy musza˛ opiekowa´c si˛e innymi. Tak jak w tej piosence Barbry Streisand. Przykre, ale prawdziwe. To po prostu jeszcze jedna forma uzale˙znienia. — Eddie wpatruje si˛e w Rolanda. — A skoro o tym mowa, to ty jeste´s czysty, prawda? — Roland obserwuje go bez słowa. — Nie liczac ˛ Wie˙zy. — Eddie parska krótkim s´miechem. — Jeste´s wie˙zowym c´ punem, Rolandzie. — Na jakiej wojnie? — szepcze Roland. — Co? — Na jakiej odstrzelili ci poczucie godno´sci i własnej warto´sci? Eddie gwałtownie odsuwa si˛e, jakby Roland wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e i spoliczkował go. — Pójd˛e przynie´sc´ troch˛e wody — rzuca. — Uwa˙zaj na te paskudne skorupiaki. Wprawdzie przeszli´smy dzi´s kawał drogi, ale nie wiem, czy one porozu129
miewaja˛ si˛e ze soba,˛ czy nie. Potem odwraca si˛e, dostatecznie szybko, by Roland nie zauwa˙zył ostatnich promieni zachodzacego ˛ sło´nca, odbijajacych ˛ si˛e w jego mokrych od łez policzkach. Roland siada twarza˛ do wody i patrzy. Homarokoszmary pełzaja˛ i pytaja,˛ pytaja˛ i pełzaja,˛ lecz obie czynno´sci wydaja˛ si˛e bezcelowe. Te stwory maja˛ szczatkow ˛ a˛ inteligencj˛e, lecz niewystarczajac ˛ a,˛ aby przekazywa´c sobie jakie´s informacje. „Bóg nie zawsze ciska ci piaskiem w oczy” — my´sli Roland. „Przewa˙znie, ale nie zawsze.” Eddie wraca z drewnem. — No? — pyta. — Co o nich sadzisz? ˛ — Nic nam nie grozi — chrypi rewolwerowiec i Eddie zaczyna co´s mówi´c, lecz Roland jest ju˙z zm˛eczony. Kładzie si˛e, spoglada ˛ na pierwsze gwiazdy zerkajace ˛ przez baldachim fiołkowego nieba i tasowanie w ciagu ˛ trzech nast˛epnych dni stopniowo wraca do zdrowia. Czerwone linie na jego r˛ekach najpierw zacz˛eły si˛e cofa´c, potem przybladły, a w ko´ncu znikn˛eły. Ju˙z nast˛epnego dnia po tamtej rozmowie czasem szedł sam, a czasem pozwalał, by ciagn ˛ ał ˛ go Eddie. Na drugi dzie´n wcale nie trzeba go było ciagn ˛ a´ ˛c, tylko co godzina lub dwie odpoczywali przez jaki´s czas, dopóki nie przestały si˛e pod nim ugina´c kolana. To podczas tych odpoczynków oraz w okresie mi˛edzy zjedzeniem kolacji a dopaleniem si˛e ogniska i snem rewolwerowiec poznał prawd˛e o Henrym i Eddiem. Pami˛etał, z˙ e zastanawiał si˛e, dlaczego stosunki mi˛edzy bra´cmi były tak skomplikowane, lecz kiedy Eddie zaczał ˛ mówi´c, opornie i z gniewem zrodzonym z gł˛ebokiego bólu, mógł go powstrzyma´c, mógł powiedzie´c: „Nie fatyguj si˛e, Eddie. Wszystko rozumiem.” Tylko z˙ e to nie pomogłoby Eddiemu. On nie mówił tego po to, aby pomóc Henry’emu, gdy˙z ten ju˙z nie z˙ ył. Mówił, z˙ eby pogrzeba´c go na dobre. a tak˙ze przypomnie´c sobie, z˙ e chocia˙z Henry umarł, to on, Eddie, z˙ yje. Dlatego rewolwerowiec słuchał i nic nie mówił. Prosta sprawa: Eddie był przekonany, z˙ e zmarnował bratu z˙ ycie. Henry te˙z tak my´slał. Mo˙ze sam doszedł do tego wniosku, a mo˙ze uwierzył w to, bo zbyt cz˛esto słyszał, jak matka powtarzała Eddiemu, ile ona i Henry dla niego po´swi˛ecili, z˙ eby mógł czu´c si˛e bezpiecznie — je´sli kto´s mo˙ze by´c bezpieczny w miejskiej d˙zungli — z˙ eby mógł by´c szcz˛es´liwy — je´sli kto´s mo˙ze by´c szcz˛es´liwy w miejskiej d˙zungli — z˙ eby nie sko´nczył jak jego biedna siostra, której pewnie prawie nie pami˛eta, a która była taka pi˛ekna, niech ja˛ Bóg ma w opiece. Ona przebywała w´sród anio130
łów i niewatpliwie ˛ to cudowne miejsce, ale nie chciała, z˙ eby Eddie poszedł tam za szybko, przejechany na ulicy przez jakiego´s zwariowanego pijanego kierowc˛e, tak jak ona, lub pchni˛ety no˙zem przez jakiego´s młodego c´ puna dla dwudziestu pi˛eciu centów i zostawiony z wn˛etrzno´sciami na chodniku, a poniewa˙z ona nie sadziła, ˛ z˙ e Eddie chce zaraz pój´sc´ do aniołków, wi˛ec niech lepiej słucha si˛e starszego brata, robi, co starszy brat mu ka˙ze, i niech zawsze pami˛eta, z˙ e Henry po´swi˛eca si˛e, bo go kocha. Eddie powiedział rewolwerowcowi, z˙ e watpi, ˛ by matka wiedziała o niektórych ich wybrykach, takich jak podkradanie komiksów ze sklepiku na Rincon Avenue, czy palenie papierosów za fabryka˛ kuchenek elektrycznych przy Cohoes Street. Raz zobaczyli chevroleta z kluczykami w stacyjce i chocia˙z Henry ledwie umiał je´zdzi´c — miał wtedy szesna´scie lat, a Eddie osiem — wepchnał ˛ brata do samochodu i o´swiadczył, z˙ e pojada˛ do centrum Nowego Jorku. Eddie bał si˛e i płakał, a Henry był wystraszony i w´sciekły na Eddiego. Mówił mu z˙ eby si˛e zamknał, ˛ z˙ eby przestał by´c takim pieprzonym dzieciuchem, z˙ e ma dziesi˛ec´ dolców, a Eddie trzy lub cztery, wi˛ec moga˛ przez cały pieprzony dzie´n siedzie´c w kinie, a potem złapa´c pociag ˛ z Pelham i wróci´c do domu, zanim matka postawi kolacj˛e na stole i zacznie si˛e zastanawia´c, gdzie te˙z si˛e podziali. Lecz Eddie wcia˙ ˛z płakał, a w pobli˙zu mostu Queensboro zauwa˙zyli radiowóz w bocznej uliczce, i chocia˙z Eddie był pewien, z˙ e siedzacy ˛ w wozie policjant nawet nie spojrzał w ich stron˛e, powiedział „tak”, kiedy Henry spytał go chrapliwym i dr˙zacym ˛ głosem, czy Eddie my´sli, z˙ e gliniarz ich zauwa˙zył. Henry zbladł i zaparkował samochód tak gwałtownie, z˙ e o mało nie skosił hydrantu. Był ju˙z w połowie drogi do nast˛epnej przecznicy, gdy Eddie, który równie˙z wpadł w panik˛e, wcia˙ ˛z zmagał si˛e z klamka˛ drzwiczek. Henry zatrzymał si˛e, zawrócił i wyciagn ˛ ał ˛ Eddiego z samochodu. i spoliczkował go. Potem wracali pieszo — a wła´sciwie przekradali si˛e — a˙z do Brooklynu. Zaj˛eło im to prawie cały dzie´n, a kiedy matka zapytała ich, dlaczego sa˛ tacy zgrzani, spoceni i zm˛eczeni, Henry powiedział, z˙ e przez wi˛ekszo´sc´ dnia uczył Eddiego gra´c w baseball na placu zabaw za blokiem. Potem przyszli tam wi˛eksi chłopcy, wi˛ec obaj musieli ucieka´c. Matka ucałowała Henry’ego i promiennie si˛e u´smiechn˛eła do Eddiego. Zapytała, czy nie ma najlepszego brata na s´wiecie. Eddie przyznał jej racj˛e. Powiedział to szczerze. Uwa˙zał, z˙ e ma. — Był wtedy równie przestraszony jak ja — wyznał Eddie Rolandowi, gdy siedzieli i patrzyli, jak ostatnie s´wiatło dnia dogasa na wodzie, która niebawem b˛edzie odbijała tylko blask gwiazd. — A nawet bardziej, poniewa˙z my´slał, z˙ e gliniarz zauwa˙zył nas, podczas gdy ja wiedziałem, z˙ e nie. Dlatego Henry uciekł. Ale wrócił po mnie. To było wa˙zne. Wrócił. — Roland milczał. — Rozumiesz to, prawda? — Eddie spogladał ˛ na niego ostro, pytajaco. ˛ — Rozumiem. — Zawsze si˛e bał, lecz zawsze wracał. Roland pomy´slał, z˙ e byłoby lepiej dla Eddiego, a mo˙ze dla nich obu, gdyby 131
Henry po prostu wział ˛ nogi za pas tamtego dnia. . . albo którego´s innego. Có˙z, tacy ludzie jak Henry nigdy tego nie robili. Tacy jak Henry zawsze wracali, poniewa˙z wiedzieli, jak wykorzysta´c zaufanie. To była jedyna rzecz, jaka˛ tacy jak Henry umieli wykorzysta´c. Najpierw zmieniali zaufanie w przyzwyczajenie, a potem przyzwyczajenie w narkotyk, a kiedy ju˙z im si˛e to udało, wtedy. . . Jak nazywał to Eddie? Szli na całego. Tak. Na całego. — Chyba zaraz zasn˛e — powiedział rewolwerowiec.
***
Nazajutrz Eddie podjał ˛ przerwana˛ opowie´sc´ , ale Roland ju˙z ja˛ znał. Henry nie mógł gra´c w piłk˛e w szkole s´redniej, bo nie mógł zostawa´c na treningach po lekcjach. Musiał opiekowa´c si˛e Eddiem. Oczywi´scie fakt, z˙ e Henry był chudy, miał nieskoordynowane ruchy i wcale nie interesował si˛e sportem, nie miał nic do rzeczy. Matka raz po raz zapewniała ich, z˙ e Henry byłby wspaniałym miotaczem lub rozgrywajacym. ˛ Henry otrzymywał kiepskie stopnie i zdawał poprawki z wielu przedmiotów, ale nie dlatego, z˙ e był głupi. Eddie i pani Dean wiedzieli, z˙ e Henry jest sprytny jak lis. Tylko z˙ e wiele czasu, jaki powinien sp˛edza´c na nauce lub odrabianiu lekcji, Henry musiał po´swi˛eca´c opiece nad Eddiem (to, z˙ e zazwyczaj robił to w saloniku, gdzie obaj wylegiwali si˛e na kanapie, ogladaj ˛ ac ˛ telewizj˛e lub tarzajac ˛ si˛e po podłodze, zdawało si˛e bez znaczenia). Kiepskie stopnie oznaczały, z˙ e Henry nie dostanie si˛e na z˙ adna˛ inna˛ uczelni˛e poza nowojorskim uniwersytetem, a na ten nie było ich sta´c, gdy˙z słabe oceny wykluczały uzyskanie stypendium. Potem Henry’ego powołano do wojska i wysłano do Wietnamu, gdzie odstrzelono mu wi˛eksza˛ cz˛es´c´ kolana, i ból był okropny, a lekarstwo, które mu podali, zawierało głównie morfin˛e. Kiedy poczuł si˛e lepiej, odstawili lek, lecz niezbyt dobrze si˛e spisali, bo po powrocie do Nowego Jorku Henry wcia˙ ˛z miał małp˛e na karku, głodna˛ małp˛e, domagajac ˛ a˛ si˛e po˙zywienia, wi˛ec po miesiacu ˛ lub dwóch poszedł na spotkanie z pewnym facetem, a cztery miesiace ˛ pó´zniej i miesiac ˛ po s´mierci ich matki Eddie po raz pierwszy zobaczył, jak brat wciaga ˛ nosem biały proszek. Eddie zakładał, z˙ e to koka. Okazało si˛e, z˙ e to heroina. A je´sli wszystko dobrze rozwa˙zy´c, czyja to wina? Roland nic nie powiedział, ale w my´slach usłyszał głos Corta: „Wina zawsze spoczywa w tym samym miejscu, moje dzieci; w tym, kto jest dostatecznie słaby, z˙ eby mo˙zna ja˛ na niego zrzuci´c.” Kiedy odkrył prawd˛e, Eddie był najpierw zszokowany, potem zły. Henry wcale nie obiecał mu zerwa´c z nałogiem, ale powiedział Eddiemu, z˙ e nie wini go o to, z˙ e si˛e zło´sci. On wie, z˙ e Wietnam zmienił go w bezwarto´sciowy worek gówna, 132
jest słaby, pójdzie sobie, tak b˛edzie najlepiej, Eddie ma racj˛e, nie potrzeba mu tu c´ puna, który tylko by przeszkadzał. Miał jedynie nadziej˛e, z˙ e Eddie za bardzo go nie wini. Przyznał, z˙ e jest słaby, z˙ e co´s w Wietnamie osłabiło go tak, jak wilgo´c prze˙zera sznurowadła butów i gumk˛e majtek. Najwidoczniej w Wietnamie było co´s, co wy˙zerało serce, powiedział ze łzami w oczach. Miał tylko nadziej˛e, z˙ e Eddie b˛edzie pami˛etał te wszystkie lata, przez które Henry musiał by´c silny. Ze wzgl˛edu na Eddiego. Ze wzgl˛edu na mam˛e. I Henry próbował odej´sc´ . A Eddie oczywi´scie nie pozwolił mu. Eddiego dr˛eczyło poczucie winy. Eddie widział poznaczona˛ bliznami okropno´sc´ , która kiedy´s była gładkim kolanem, teraz zawierajacym ˛ wi˛ecej teflonu ni˙z ko´sci. Wrzeszczeli na siebie na korytarzu, Henry stojacy ˛ tam w starym mundurze, majacy ˛ w r˛eku spakowany worek i czerwone kr˛egi pod oczami, Eddie w po˙zółkłych bokserkach. Henry mówił: nie potrzebujesz mnie, Eddie, jestem dla ciebie jak trucizna i dobrze o tym wiesz, a Eddie wrzeszczał: nigdzie nie pójdziesz, rusz dup˛e i wejd´z do s´rodka, i tak to si˛e toczyło, dopóki pani McGursky nie wyszła ze swojego mieszkania i nie wrzasn˛eła: „Id´z albo zosta´n, mnie nic do tego, ale lepiej zdecyduj si˛e szybko, bo wezw˛e policj˛e!” Pani McGursky chyba chciała powiedzie´c co´s jeszcze, ale w tym momencie zauwa˙zyła, z˙ e Eddie stoi tam w samych majtkach. Dorzuciła: „A ty, Eddie, jeste´s nieprzyzwoity!” — po czym znikła za drzwiami. Jak kukułka zegara. Eddie spojrzał na Henry’ego. Ten na niego. „Wyglada ˛ jak cherubinek z nadwaga” ˛ — powiedział s´ciszonym głosem Henry i obaj rykn˛eli s´miechem, s´ciskali si˛e i klepali po plecach, a potem Henry wrócił do mieszkania i jakie´s dwa tygodnie pó´zniej Eddie te˙z wachał ˛ proszek. Nie mógł zrozumie´c, o co robił tyle hałasu, do diabła, przecie˙z to tylko wachanie, ˛ cholera. Byłe´s po tym na luzie, a jak mówił Henry (którego Eddie w ko´ncu uznał za wielkiego m˛edrca i wybitnego c´ puna), skoro ten s´wiat najwidoczniej zmierza prosto do piekła, czy jest co´s złego w tym, z˙ e człowiek chce si˛e oderwa´c od wszystkiego? Min˛eło troch˛e czasu. Eddie nie powiedział ile. Rewolwerowiec nie pytał. Podejrzewał, z˙ e Eddie wiedział, i˙z mo˙zna znale´zc´ tysiace ˛ pretekstów, z˙ eby si˛e oderwa´c od wszystkiego, i panował nad nałogiem. Henry te˙z jako´s kontrolował swój. Nie tak dobrze jak Eddie, ale wystarczajaco, ˛ by zupełnie si˛e nie stoczy´c. Dlatego z˙ e — czy Eddie zdawał sobie z tego spraw˛e, czy nie (w gł˛ebi serca Roland sadził, ˛ z˙ e raczej tak) — to Henry musiał zna´c prawd˛e: bracia zamienili si˛e rolami. Teraz Eddie trzymał Henry’ego za r˛ek˛e. Przyszedł taki dzie´n, w którym Eddie przyłapał Henry’ego nie na wachaniu, ˛ lecz wstrzykiwaniu. Doszło do nast˛epnej histerycznej awantury, b˛edacej ˛ niemal dokładna˛ kopia˛ pierwszej, tylko tym razem nie na korytarzu, ale w sypialni Henry’ego. Zako´nczyła si˛e prawie dokładnie tak samo: Henry płakał i bronił si˛e w ten niezno´sny, wypróbowany sposób: Eddie ma racj˛e, Henry nie nadaje si˛e do z˙ ycia, nie nadaje si˛e nawet do wyjadania resztek z rynsztoka. Pójdzie sobie. Eddie ju˙z 133
nigdy go nie zobaczy. Ma tylko nadziej˛e, z˙ e b˛edzie pami˛etał o. . . Opowie´sc´ przeszła w monotonny pomruk, niewiele ró˙zniacy ˛ si˛e od odgłosu nadciagaj ˛ acych ˛ i załamujacych ˛ si˛e na pla˙zy fal. Roland znał t˛e histori˛e i nie odzywał si˛e. To Eddie jej nie znał i to Eddiemu rozja´sniło si˛e w głowie po raz pierwszy od dziesi˛eciu czy ilu´s tam lat. Nie opowiadał tej historii Rolandowi. Opowiadał ja˛ sobie. W porzadku. ˛ Rewolwerowiec uznał, z˙ e czasu maja˛ do´sc´ . Mo˙zna go wypełni´c rozmowa.˛ Eddie powiedział, z˙ e w koszmarnych snach widywał kolano Henry’ego, t˛e poszarpana˛ blizn˛e biegnac ˛ a˛ przez pół nogi. Oczywi´scie teraz, kiedy rana ju˙z si˛e wygoiła, Henry prawie nie utykał. . . chyba z˙ e si˛e kłócili — wtedy od razu mu si˛e pogarszało. Eddiego dr˛eczyły wszystkie te rzeczy, z których Henry zrezygnował dla niego, a tak˙ze bardziej praktyczny aspekt problemu — Henry nie przetrwałby w mie´scie. Byłby jak królik wypuszczony w d˙zungli pełnej tygrysów. Zdany tylko na siebie, Henry przed upływem tygodnia wyladowałby ˛ w wi˛ezieniu lub na przymusowym odwyku. Dlatego błagał, i Henry w ko´ncu łaskawie zgodził si˛e pozosta´c i sze´sc´ miesi˛ecy pó´zniej Eddie te˙z zaczał ˛ sobie dawa´c w z˙ ył˛e. Od tej chwili wszystko zacz˛eło kr˛eci´c si˛e coraz cia´sniejsza˛ spirala,˛ która zako´nczyła si˛e wycieczka˛ Eddiego na Bahamy i niespodziewana˛ interwencja˛ Rolanda. Inny człowiek, mniej pragmatyczny i bardziej skłonny do rozwa˙za´n ni˙z Roland, mógłby zada´c pytanie (samemu sobie, je´sli nie gło´sno): „Dlaczego on? Dlaczego akurat ten człowiek? Dlaczego ten, który zdaje si˛e słaby, dziwny. . . nawet niebezpieczny?” Rewolwerowiec nie tylko nie zadał tego pytania, ale nawet nie sformułował go w my´slach. Cuthbert by zapytał, on pytał o wszystko, był zatruty pytaniami i umarł z jednym z nich na ustach. Teraz wszyscy nie z˙ yli, wszyscy. Ostatni krzyz˙ owcy Corta, trzynastu ocalałych z klasy na poczatku ˛ liczacej ˛ pi˛ec´ dziesi˛eciu szes´ciu. . . wszyscy nie z˙ yli. Wszyscy oprócz Rolanda. On był ostatnim krzy˙zowcem w˛edrujacym ˛ przez s´wiat, który stawał si˛e stary, jałowy i pusty. „Trzynastu” — przypomniał sobie słowa Corta w dniu poprzedzajacym ˛ Prezentacj˛e. „To pechowa liczba.” I nast˛epnego dnia, po raz pierwszy od trzydziestu lat, Cort nie wział ˛ udziału w ceremonii. Ostatni uczniowie poszli do jego chaty, z˙ eby najpierw kl˛ekna´ ˛c przed nim, a potem wsta´c, otrzyma´c jego gratulacyjny pocałunek i po raz pierwszy pozwoli´c mu, by załadował im rewolwery. Dziewi˛ec´ tygodni pó´zniej Cort ju˙z nie z˙ ył. Niektórzy mówili, z˙ e od trucizny. Dwa lata po jego s´mierci wybuchła ostatnia krwawa wojna domowa. Fala rzezi dotarła do ostatniego bastionu cywilizacji, s´wiatła i rozsadku, ˛ niczym przypływ rozbijajacy ˛ zamek z piasku, unoszac ˛ ze soba˛ wszystko to, co wydawało im si˛e tak trwałe. No i był ostatni i by´c mo˙ze prze˙zył dlatego, z˙ e pragmatyzm i prostota wzi˛eły gór˛e nad romantyczna˛ strona˛ jego natury. Uwa˙zał, z˙ e licza˛ si˛e tylko trzy rzeczy: 134
przetrwanie, ka oraz Wie˙za. To wystarczy, z˙ eby mie´c o czym my´sle´c. Eddie sko´nczył swoja˛ opowie´sc´ około czwartej na trzeci dzie´n ich podró˙zy po monotonnej pla˙zy. Ta wydawała si˛e wcale nie zmienia´c. Je´sli chcieli sprawdzi´c, czy posuwaja˛ si˛e naprzód, mogli to zrobi´c, jedynie patrzac ˛ na lewo, na wschód. Tam poszarpane szczyty zdawały si˛e zaokragla´ ˛ c i troch˛e opada´c. Całkiem mo˙zliwe, z˙ e je´sli odejda˛ dostatecznie daleko na północ, te góry zmienia˛ si˛e w łagodne pagórki. Opowiedziawszy swoja˛ histori˛e, Eddie zamilkł i w˛edrowali w milczeniu przez pół godziny lub dłu˙zej. Eddie wcia˙ ˛z zerkał na rewolwerowca. Roland wiedział, z˙ e Eddie nie zdaje sobie sprawy z tego, z˙ e on to zauwa˙za. Był zbyt zaj˛ety soba.˛ Roland wiedział tak˙ze, na co czeka Eddie: na odpowied´z. Jaka´ ˛s reakcj˛e. Jakakol˛ wiek. Dwukrotnie otworzył usta, z˙ eby zaraz je zamkna´ ˛c. w ko´ncu zadał pytanie, którego rewolwerowiec si˛e spodziewał. — I co? Co o tym my´slisz? — My´sl˛e, z˙ e jeste´s tutaj. Eddie przystanał ˛ i podparł si˛e pod boki. — To wszystko? Tylko tyle? — Tylko tyle wiem — odparł rewolwerowiec. Brakujace ˛ palce i paluch nogi ˙ pulsowały i sw˛edziły. Załował, z˙ e nie ma ju˙z tej astyny ze s´wiata Eddiego. — Nie masz z˙ adnego zdania o tym, co to wszystko oznacza? Rewolwerowiec mógłby podnie´sc´ swoja˛ okaleczona˛ prawa˛ dło´n i powiedzie´c: „Sam pomy´sl, co to wszystko oznacza, ty idioto”, ale nie przyszło mu to do głowy, tak samo jak docieka´c, dlaczego akurat był to Eddie. . . ze wszystkich ludzi we wszech´swiecie. — To ka — odparł, cierpliwie spogladaj ˛ ac ˛ na towarzysza. — Co za ka? — spytał gniewnie Eddie. — Nigdy o tym nie słyszałem. Jedynie jako wymówione dwukrotnie i oznaczajace ˛ kup˛e niemowlaka. — Nie wiem, jak było w twoim s´wiecie — o´swiadczył rewolwerowiec. — Tutaj oznacza obowiazek ˛ lub przeznaczenie albo — w Wulgacie — miejsce, do którego musisz i´sc´ . Eddie miał stropiona,˛ zniesmaczona,˛ a jednocze´snie rozbawiona˛ min˛e. — Zatem powiedz je dwukrotnie, Rolandzie, gdy˙z te słowa znacza˛ dla mnie tyle samo, co gówno. Rewolwerowiec wzruszył ramionami. — Ja nie tocz˛e filozoficznych dysput. Nie studiuj˛e historii. Wiem tylko, z˙ e przeszło´sc´ jest przeszło´scia,˛ a co b˛edzie, to b˛edzie. To drugie jest ka i samo troszczy si˛e o siebie. — Taak? — Eddie spojrzał na północ. — No, có˙z, a ja widz˛e, z˙ e to b˛edzie tylko jakie´s dziewi˛ec´ miliardów tej samej pieprzonej pla˙zy. Je´sli jedynie to nas czeka, ka, kaka to jedno i to samo. Mo˙ze mamy jeszcze do´sc´ dobrych naboi, z˙ eby 135
załatwi´c pi˛ec´ czy sze´sc´ tych homarów, ale potem b˛edziemy rzuca´c w nie kamieniami. Wi˛ec dokad ˛ zmierzamy? Roland przez chwil˛e si˛e zastanawiał, czy Eddie kiedykolwiek zadał to pytanie swemu bratu, lecz gdyby powiedział to gło´sno, sprowokowałby długa˛ i bezsensowna˛ sprzeczk˛e. Dlatego wskazał kciukiem na północ i rzekł: — Tam. Na poczatek. ˛ Eddie spojrzał i nie zobaczył niczego oprócz tej samej szarej równiny, usłanej głazami i z˙ wirem. Znów zerknał ˛ na Rolanda, gotowy go ofukna´ ˛c, ujrzał malujac ˛ a˛ si˛e na jego twarzy pewno´sc´ siebie i popatrzył jeszcze raz. Zmru˙zył oczy. Prawa˛ dłonia˛ osłonił je przed blaskiem chylacego ˛ si˛e ku zachodowi sło´nca. Rozpaczliwie chciał co´s dostrzec, cokolwiek, cholera, wystarczyłby nawet mira˙z, ale nie widział niczego. — Mo˙zesz robi´c ze mnie wała — powiedział powoli — uwa˙zam jednak, z˙ e to cholernie nieładnie. Nadstawiałem dla ciebie karku u Balazara. — Wiem, z˙ e tak. — Rewolwerowiec si˛e u´smiechnał. ˛ . . rzadki u niego grymas, który rozpromienił jego twarz niczym błysk słonecznego s´wiatła w ponury jesienny dzie´n. — To dlatego gram z toba˛ uczciwie, Eddie. To tam jest. Zauwa˙zyłem godzin˛e temu. W pierwszej chwili pomy´slałem, z˙ e to tylko mira˙z albo pobo˙zne z˙ yczenie, ale to tam jest. . . i ju˙z. Eddie znowu spojrzał w tym kierunku i wpatrywał si˛e, a˙z łzy pociekły mu z kacików ˛ oczu. W ko´ncu rzekł: — Ja nie widz˛e tam nic oprócz tej przekl˛etej pla˙zy. A mam wzrok dwadzie´scia na dwadzie´scia. — Nie wiem, co to oznacza. — To oznacza, z˙ e gdyby co´s tam było, na pewno bym to zobaczył! Mimo to Eddie miał watpliwo´ ˛ sci. Zastanawiał si˛e, czy rewolwerowiec swymi niebieskimi oczami nie widzi dalej ni˙z on. Mo˙ze troch˛e. Mo˙ze znacznie wi˛ecej. — Zobaczysz to — rzekł rewolwerowiec. — Co zobacz˛e? — Nie dotrzemy tam dzisiaj, ale je´sli wzrok masz tak dobry jak twierdzisz, to zauwa˙zysz to, zanim sło´nce dotknie wody. No, chyba z˙ e b˛edziesz tutaj stał i nadymał si˛e. — Ka — powiedział w zadumie Eddie. Roland skinał ˛ głowa.˛ — Ka. — Kaka — rzekł Eddie i parsknał ˛ s´miechem. — Daj spokój, Rolandzie. Ruszajmy. A je´sli nie zobacz˛e niczego, kiedy sło´nce dotknie wody, b˛edziesz mi winien kurczaka z frytkami. Albo big maca. Albo cokolwiek, byle nie homara. — Chod´zmy.
136
Znowu ruszyli i pozostała jeszcze co najmniej godzina do chwili, gdy sło´nce dotknie dolna˛ kraw˛edzia˛ horyzontu, a Eddie ujrzał w oddali jaki´s kształt — dziwny, migoczacy, ˛ nieokre´slony, ale wyra´znie dostrzegalny. Co´s nowego. — W porzadku ˛ — rzekł. — Widz˛e to. Musisz mie´c oczy jak Superman. — Kto? — Niewa˙zne. To typowy przypadek niewiarygodnie gł˛ebokiej ró˙znicy kulturalnej, wiesz? — Co? Eddie si˛e za´smiał. — Niewa˙zne. Co to takiego? — Zobaczysz. Rewolwerowiec znów ruszył przed siebie, zanim Eddie zda˙ ˛zył zada´c mu kolejne pytanie. Dwadzie´scia minut pó´zniej Eddie uznał, z˙ e ju˙z widzi. Po dalszych pi˛etnastu był tego pewien. Ten obiekt znajdował si˛e jeszcze dwie, a mo˙ze trzy mile dalej, ale Eddie ju˙z wiedział, co to takiego. Oczywi´scie drzwi. Nast˛epne drzwi. ˙ Zaden z nich nie spał dobrze tej nocy. Wstali i wyruszyli w drog˛e na godzin˛e przed tym, nim sło´nce wyjrzało zza zerodowanych górskich grani. Dotarli do drzwi w chwili, gdy o´swietliły ich pierwsze promienie sło´nca. . . wysublimowane i nieruchome. Te promienie niczym lampy rozja´sniały poro´sni˛ete szczeciniastym zarostem policzki. Znów czyniły rewolwerowca czterdziestolatkiem, a Eddiego nie starszym ni˙z Roland był wtedy, kiedy podjał ˛ walk˛e z Cortem. . . jako jedyna˛ bro´n majac ˛ swojego sokoła Davida. Drzwi wygladały ˛ dokładnie tak samo jak tamte pierwsze, ró˙zniły si˛e tylko napisem: WŁADCZYNI MROKU — A wi˛ec to tak — powiedział cicho Eddie, patrzac ˛ na drzwi, które po prostu stały tu na zawiasach tkwiacych ˛ w jakiej´s niewidocznej futrynie mi˛edzy jednym s´wiatem a drugim, tym wszech´swiatem a innym. Stały z wygrawerowanym na nich napisem, realne jak skała i dziwne jak s´wiatło gwiazd. — A wi˛ec to tak — przytaknał ˛ rewolwerowiec. — Ka. — Ka. — Tutaj powołasz druga˛ z trzech? — Na to wyglada. ˛ Rewolwerowiec wiedział, o czym Eddie my´sli, zanim on sam zdał sobie z tego spraw˛e. Wiedział, co Eddie zrobi, nim ten wykonał jakikolwiek ruch. Mógł 137
wykr˛eci´c mu r˛ek˛e i złama´c ja˛ w dwóch miejscach, ale nie próbował. Nawet nie drgnał, ˛ gdy Eddie wyrwał mu rewolwer z prawego olstra. Po raz pierwszy w z˙ yciu pozwolił, by kto´s wział ˛ jego bro´n bez pozwolenia. Nie usiłował powstrzyma´c chłopaka. Odwrócił si˛e i spokojnie, a nawet przyja´znie spojrzał na Eddiego. Eddie był blady, spi˛ety. Białka jego oczu wydawały si˛e nienaturalnie wielkie w porównaniu ze z´ renicami. Oburacz ˛ trzymał wielki rewolwer, a mimo to lufa broni kołysała si˛e z boku na bok, to celujac ˛ w Rolanda, to gdzie´s w inna˛ stron˛e. — Otwórz je — powiedział. ˙ — Głupio robisz — ostrzegł go rewolwerowiec. — Zaden z nas nie wie, dokad ˛ prowadza˛ te drzwi. Wcale nie musza˛ wie´sc´ do twojego wszech´swiata, nie mówiac ˛ ju˙z o s´wiecie. Z tego, co wiemy, Władczyni Mroku mo˙ze mie´c o´smioro oczu i dziewi˛ec´ rak, ˛ jak Suvia. A je´sli nawet prowadza˛ do twojego s´wiata, mo˙ze to by´c s´wiat, na którym jeszcze si˛e nie narodziłe´s albo dawno umarłe´s. Eddie u´smiechnał ˛ si˛e zaci´sni˛etymi wargami. — Powiem ci co´s, Monty. Jestem bardziej ni˙z ch˛etny zamieni´c gumowate mi˛eso i wakacje na tej zasranej pla˙zy na to, co znajduje si˛e za tymi drzwiami numer dwa. — Nie rozumiem dl. . . — Wiem, z˙ e tego nie rozumiesz. To nie ma znaczenia. Po prostu otwórz to cholerstwo. Rewolwerowiec pokr˛ecił głowa.˛ Stali w blasku s´witu, a drzwi rzucały uko´sny cie´n w kierunku cofajacego ˛ si˛e morza. — Otwórz je! — krzyknał ˛ Eddie. — Id˛e tam z toba! ˛ Nie rozumiesz? Idziemy tam razem! To wcale nie oznacza, z˙ e tu nie wróc˛e. Mo˙ze to zrobi˛e. Chc˛e powiedzie´c, z˙ e pewnie tu wróc˛e. Chyba tyle jestem ci winien. Przez cały czas grałe´s ze mna˛ czysto i nie my´sl, z˙ e nie zdaj˛e sobie z tego sprawy. Kiedy jednak ty b˛edziesz szukał tej twojej Władczyni Czego´stam, ja zamierzam znale´zc´ najbli˙zsza˛ sma˙zalni˛e i kupi´c co´s na wynos. My´sl˛e, z˙ e na poczatek ˛ wystarczy trzydziestoporcjowy zestaw familijny. — Zostaniesz tutaj. — Uwa˙zasz, z˙ e nie mówi˛e powa˙znie? — powiedział Eddie piskliwym głosem, bliski wybuchu. Rewolwerowiec niemal widział, jak chłopak spoglada ˛ w m˛etne odm˛ety swego pot˛epienia. Eddie odciagn ˛ ał ˛ kciukiem kurek starego rewolweru. z nadej´sciem dnia i odpływu wiatr ucichł, wi˛ec trzask odwodzonego kurka był bardzo wyra´zny. — Tylko spróbuj. — My´sl˛e, z˙ e to zrobi˛e — odparł rewolwerowiec. — Zastrzel˛e ci˛e! — wrzasnał ˛ Eddie. — Ka — rzekł niewzruszony rewolwerowiec i odwrócił si˛e do drzwi. Wycia˛ gnał ˛ r˛ek˛e do klamki, lecz jego serce czekało. . . czekało, a˙z si˛e oka˙ze, czy b˛edzie z˙ ył, czy umrze. 138
Ka.
WŁADCZYNI MROKU
Rozdział pierwszy Detta i Odetta
Odrzuciwszy psychiatryczny z˙ argon, Adler ujałby ˛ to tak: schizofrenik doskonały — gdyby takowy istniał — byłby m˛ez˙ czyzna˛ lub kobieta˛ nie tylko nie´swiadomym swojej innej osobowo´sci lub innych osobowo´sci, ale kompletnie niezdajacym ˛ sobie sprawy z tego, z˙ e w jego lub jej z˙ yciu co´s jest nie tak. Adler powinien był pozna´c Dett˛e Walker lub Odett˛e Holmes.
***
— . . . ostatni rewolwerowiec — powiedział Andrew. Mówił ju˙z do´sc´ długo, ale Andrew zawsze mówił i Odetta zwykle puszczała to mimo uszu, tak jak pozwala, by ciepła woda z prysznica spływała po włosach i twarzy. Te słowa jednak nie tylko zwróciły jej uwag˛e, ale przykuły ja˛ tak gwałtownie, jakby nadepn˛eła na cier´n. — Przepraszam? — Och, to był tylko jaki´s artykuł w gazecie — rzekł Andrew. — Nie wiem, kto go napisał. Nie zauwa˙zyłem. Jeden z tych politykierów. Zapewne pani by wiedziała, pani Holmes. Uwielbiałem go i płakałem tego wieczoru, kiedy został wybrany. . . U´smiechn˛eła si˛e, wbrew woli rozczulona. Andrew twierdził z˙ e nie potrafi powstrzyma´c tej nieustannej paplaniny, nie panuje nad tym, gdy˙z w ten sposób daje zna´c o sobie jego irlandzkie pochodzenie, i przewa˙znie mówił głupstwa: ploteczki i fakciki dotyczace ˛ krewnych i znajomych, których nigdy nie poznała, wygłaszał niedojrzałe poglady ˛ polityczne, dziwaczne teorie naukowe, pochodzace ˛ z najdziwniejszych z´ ródeł (mi˛edzy innymi Andrew gł˛eboko wierzył w istnienie latajacych ˛ spodków, które nazywał you-foes), ale teraz rozczulił ja,˛ bo ona równie˙z płakała tamtego wieczoru po ogłoszeniu wyników wyborów. 141
— Ale nie płakałem, kiedy ten skurwysyn — przepraszam za łacin˛e, pani Holmes — kiedy ten skurwysyn Oswald go zastrzelił. i nie płakałem od tego czasu, chocia˙z to ju˙z. . . ile, dwa miesiace? ˛ „Trzy miesiace ˛ i dwa dni” — pomy´slała. — Zdaje si˛e, z˙ e co´s koło tego. Andrew pokiwał głowa.˛ — Potem przeczytałem ten artykuł, chyba w „The Daily News”, wczorajszej, o tym, z˙ e Johnson pewnie zrobi dobra˛ robot˛e, ale to ju˙z nie b˛edzie to samo. Facet twierdził, z˙ e Ameryka była s´wiadkiem odej´scia ostatniego rewolwerowca. — Nie sadz˛ ˛ e, z˙ eby Johna Kennedy’ego mo˙zna tak nazwa´c — odparła Odetta. Je´sli jej głos zabrzmiał nieco ostrzej, ni˙z zwykle mówiła do Andrew (zapewne tak było, gdy˙z w lusterku zobaczyła, z˙ e nagle przymknał ˛ powieki, co bardziej przypominało znaczace ˛ mrugni˛ecie), to dlatego, z˙ e sama te˙z wszystko bardzo prze˙zyła. To absurd, a jednak fakt. Co´s w tym zdaniu — „Ameryka była s´wiadkiem odej´scia ostatniego rewolwerowca” — wywołało gł˛eboki odzew w jej duszy. Nieładne, nieprawdziwe stwierdzenie, bo John Kennedy był zwolennikiem pokoju, a nie skorym do chwytania za bro´n Billym Kidem, którego bardziej przypominał Goldwater, lecz z jakiego´s niewiadomego powodu przyprawiło ja˛ o g˛esia˛ skórk˛e. — No, có˙z, facet twierdzi, z˙ e na tym s´wiecie nie zabraknie strzelców — cia˛ gnał ˛ Andrew, nerwowo obserwujac ˛ ja˛ w lusterku. Na przykład wspomniał o Jacku Rubym, Castro i tym facecie z Haiti. . . — Duvalierze — podpowiedziała. — Zwanym Papa Doc. Taak, on i Diem. . . — Bracia Diem nie z˙ yja.˛ — Napisał, z˙ e Jack Kennedy był inny, to wszystko. Chwytał za bro´n, ale tylko w obronie kogo´s słabszego i tylko je´sli nie było innego wyj´scia. Twierdzi, z˙ e Kennedy był dostatecznie madry, ˛ by rozumie´c, z˙ e czasem samo gadanie niczego nie da. Wiedział, z˙ e kiedy przeciwnik zaczyna toczy´c pian˛e z ust, trzeba strzela´c. — Wcia˙ ˛z przygladał ˛ jej si˛e z niepokojem. — Poza tym to był tylko taki artykuł. Limuzyna sun˛eła teraz po Piatej ˛ Alei, kierujac ˛ si˛e w stron˛e Central Parku. Emblemat cadillaca na ko´ncu maski ciał ˛ mro´zne, lutowe powietrze. — Tak — powiedziała łagodnie Odetta i oczy Andrew troch˛e si˛e uspokoiły. — Rozumiem. Nie zgadzam si˛e z tym, ale rozumiem. „Kłamiesz” — dotarł do niej wewn˛etrzny głos. Cz˛esto słyszała ten głos. Nawet nadała mu imi˛e. Był to głos Boa. „Doskonale rozumiesz i w pełni si˛e zgadzasz. Okłamuj Andrew, je´sli uwa˙zasz, z˙ e to konieczne, ale nie okłamuj samej siebie, kobieto.” Mimo to cz˛es´c´ jej umysłu protestowała, przera˙zona. W s´wiecie, który stał si˛e jedna,˛ wielka˛ beczka˛ prochu, beczka,˛ na której siedział teraz prawie miliard ludzi, było bł˛edem — a by´c mo˙ze samobójstwem — wierzy´c, z˙ e jest jaka´s ró˙znica mi˛edzy dobrymi strzelcami, a złymi. Zbyt wiele dr˙zacych ˛ dłoni trzymało zapalniczki 142
przy zbyt wielu lontach. To nie jest s´wiat dla rewolwerowców. Je´sli w ogóle był dla nich dobry czas, to ju˙z minał. ˛ Czy˙z nie? Na chwil˛e zamkn˛eła oczy i rozmasowała skronie. Czuła, z˙ e zbli˙za si˛e jeden z ataków migreny. Czasem mijały, niczym złowieszcze burzowe chmury zbierajace ˛ si˛e w gorace ˛ letnie popołudnie, by potem si˛e rozwia´c. . . jak te gro´zne burze, które nieraz zmieniaja˛ kierunek, by tłuc piorunami i błyskawicami w ziemi˛e w jakim´s innym miejscu. Miała jednak wra˙zenie, z˙ e tym razem burza jej nie ominie B˛eda˛ grzmoty, błyskawice i grad wielko´sci piłek golfowych. Rz˛edy s´wiateł wzdłu˙z Piatej ˛ Alei wydawały si˛e o wiele za jasne. — A jak było w Oxfordzie, pani Holmes? — zapytał ostro˙znie Andrew. — Wilgotno. Chocia˙z to luty, było bardzo wilgotno. Urwała, powtarzajac ˛ sobie, z˙ e nie wypowie tych słów, które jak z˙ ół´c podchodziły jej do gardła. . . z˙ e je połknie. Mówienie ich byłoby niepotrzebnym okrucie´nstwem. Słowa Andrew o ostatnim rewolwerowcu były tylko cz˛es´cia˛ nieustannej gadaniny. W obliczu tego wszystkiego przepełniły puchar i nie zdołała si˛e powstrzyma´c. Powiedziała to, czego nie powinna była mówi´c. Jej głos brzmiał chyba równie spokojnie i zdecydowanie jak zawsze, ale nie dała si˛e zwie´sc´ : umiała rozpozna´c te objawy. — Oczywi´scie por˛eczyciel bardzo szybko przyszedł z kaucja,˛ bo został wczes´niej zawiadomiony. Mimo to trzymali nas tak długo, jak mogli, a ja te˙z trzymałam, dopóki mogłam, ale chyba to oni wygrali, bo w ko´ncu si˛e zmoczyłam. — Zobaczyła, jak Andrew znów pospiesznie odwraca wzrok i chciała przesta´c, lecz nie mogła. — Widzisz, wła´snie o to im chodzi. Pewnie troch˛e z tego powodu, z˙ e to ci˛e przera˙za, a przestraszona osoba mo˙ze ju˙z wi˛ecej nie przyjedzie na to cudowne południe, z˙ eby ich niepokoi´c. My´sl˛e jednak, z˙ e wi˛ekszo´sc´ z nich. . . nawet ci głupi, a oni naprawd˛e nie wszyscy sa˛ głupi. . . zdaje sobie spraw˛e z tego, z˙ e zmiany nastapi ˛ a˛ tak czy inaczej, dlatego korzystaja˛ z szansy upokorzenia ci˛e, dopóki jeszcze moga,˛ by pokaza´c, z˙ e człowieka mo˙zna zdegradowa´c. Mo˙zesz przysi˛ega´c na Boga, Chrystusa i wszystkich s´wi˛etych, z˙ e nigdy, nigdy si˛e nie zmoczysz, ale je´sli przetrzymaja˛ ci˛e dostatecznie długo, zrobisz to. Chca˛ ci udowodni´c, z˙ e jeste´s wyłacznie ˛ zwierz˛eciem w klatce, niczym wi˛ecej, niczym lepszym. Tylko zwierz˛eciem w klatce. A wi˛ec zmoczyłam si˛e. Wcia˙ ˛z czuj˛e smród moczu i tej przekl˛etej celi. Wiesz, oni my´sla,˛ z˙ e pochodzimy od małp i w tej chwili dokładnie tak si˛e czuj˛e. Jak małpa. We wstecznym lusterku zobaczyła oczy Andrew i ich wyraz sprawił, z˙ e zrobiło jej si˛e przykro. Czasem człowiek nie potrafi utrzyma´c nie tylko moczu. — Przykro mi, pani Holmes. — Nie — odrzekła, ponownie rozcierajac ˛ sobie skronie. — To mnie jest przykro. To były trzy m˛eczace ˛ dni, Andrew. 143
— Tak podejrzewam — powiedział zaszokowanym głosem starej panny i mimo woli roz´smieszył ja.˛ Cho´c wcale nie było jej do s´miechu. My´slała, z˙ e wie, w co si˛e pakuje, z˙ e w pełni rozumie, jak mo˙ze by´c z´ le. Myliła si˛e. „Trzy m˛eczace ˛ dni.” Có˙z, mo˙zna tak powiedzie´c. Albo z˙ e te trzy dni, które sp˛edziła w Oxfordzie w stanie Missisipi, były wakacjami w piekle. Były jednak rzeczy, o których nie jest si˛e w stanie mówi´c. Raczej wolałoby si˛e umrze´c. . . Chyba z˙ e wezwano by ci˛e do powiedzenia ich przed tronem Boga Ojca wszechmogacego, ˛ gdzie — jak podejrzewała — nale˙zy głosi´c nawet prawdy powodujace ˛ piekielne burze w tej dziwnej szarej galarecie mi˛edzy uszami (naukowcy głosili, z˙ e ta szara substancja nie ma włókien nerwowych, a je´sli to stwierdzenie nie jest humbugiem, to ju˙z sama nie wiedziała, co nim jest). — Chc˛e tylko wróci´c do domu i kapa´ ˛ c si˛e, kapa´ ˛ c i kapa´ ˛ c, a nast˛epnie spa´c, spa´c i spa´c. Potem pewnie b˛ed˛e rze´ska jak ptaszek. — No, oczywi´scie! Wła´snie tak b˛edzie! Andrew pragnał ˛ ja˛ za co´s przeprosi´c i robił to tak, jak potrafił. Poza tym nie chciał ryzykowa´c dalszej rozmowy. Tak wi˛ec w niezr˛ecznym milczeniu dojechali oboje do szarego wiktoria´nskiego budynku mieszkalnego na rogu Piatej ˛ i South Central Park, bardzo ekskluzywnego szarego gmachu, wi˛ec zapewne mo˙zna by powiedzie´c o nim gmach macho, a z cała˛ pewno´scia˛ w tych wymuskanych apartamentach mieszkali ludzie, którzy nie odezwaliby si˛e do niej, gdyby naprawd˛e nie musieli, ale nie robiło to na niej najmniejszego wra˙zenia. Ponadto mieszkała nad nimi, a oni o tym wiedzieli. Nieraz przychodziło jej do głowy, jak bardzo musiało ich wkurza´c to, z˙ e jaki´s czarnuch mieszka w ekskluzywnym apartamencie na dachu tego szacownego starego budynku, którego niegdy´s dotykały tylko czarne r˛ece w białych r˛ekawiczkach lokaja lub cienkich skórzanych r˛ekawicach szofera. Miała nadziej˛e, z˙ e to ich strasznie wkurza, i karciła si˛e za taka˛ zło´sliwo´sc´ , za niechrze´scija´nskie uczucia, lecz naprawd˛e tego pragn˛eła, nie była w stanie powstrzyma´c moczu cieknacego ˛ na jedwab jej eleganckiej importowanej bielizny i nie mogła powstrzyma´c tak˙ze tego drugiego strumienia. To było zło´sliwe, niechrze´scija´nskie i prawie równie złe — nie, jeszcze gorsze, przynajmniej z punktu widzenia Ruchu, bo bezproduktywne. I tak uzyskaja˛ prawa, które musza˛ uzyska´c, zapewne jeszcze w tym roku. Johnson, pami˛etajac ˛ o spu´sci´znie pozostawionej mu przez zabitego prezydenta (i mo˙ze majac ˛ nadziej˛e wbi´c kolejny gwó´zd´z do trumny Barry’ego Goldwatera), zrobi wi˛ecej, ni˙z tylko dopilnuje uchwalenia ustawy o prawach obywatelskich: w razie potrzeby sam ja˛ przeforsuje. Dlatego nale˙zy zminimalizowa´c ewentualne straty. Czeka nas mnóstwo pracy. Nienawi´sc´ nie pomo˙ze nam jej wykona´c. Nienawi´sc´ tylko utrudni zadania. Czasem jednak nie sposób przesta´c nienawidzi´c. Tego równie˙z nauczył ja˛ Oxford.
144
***
Detta Walker wcale nie interesowała si˛e Ruchem i z˙ yła w znacznie skromniejszych warunkach. Mieszkała na poddaszu obła˙zacej ˛ z farby kamienicy czynszowej w Greenwich Village. Odetta nic nie wiedziała o poddaszu, a Detta o apartamencie na dachu i jedyna˛ osoba,˛ która podejrzewała, z˙ e co´s jest nie tak, był Andrew Feeny, szofer. Zaczał ˛ pracowa´c u ojca Odetty, kiedy ona miała czternas´cie lat, a Detta Walker prawie jeszcze nie istniała. Odetta czasami znikała. Te znikni˛ecia trwały kilka godzin lub dni. Poprzedniego lata znikła na trzy tygodnie i Andrew ju˙z zamierzał zawiadomi´c policj˛e, kiedy pewnego wieczoru Odetta zadzwoniła do niego i kazała mu podstawi´c samochód na dziesiat ˛ a˛ rano nast˛epnego dnia, poniewa˙z — jak powiedziała wybiera si˛e na zakupy. Na usta cisnał ˛ mu si˛e okrzyk: „Pani Holmes! Gdzie si˛e pani podziewała?” Lecz zadawał ju˙z wcze´sniej to pytanie i w odpowiedzi otrzymywał tylko zdziwione — był przekonany, z˙ e szczerze zdziwione — spojrzenia. „Tutaj” — odpowiedziałaby. „No, przecie˙z tutaj, Andrew. Codziennie woziłe´s mnie w dwa lub trzy ró˙zne miejsca, prawda? Chyba nie zacz˛eło ci si˛e troch˛e miesza´c w głowie, co?” Potem roze´smiałaby si˛e, jakby czuła si˛e naprawd˛e doskonale (tak te˙z cz˛esto bywało po kolejnym znikni˛eciu) i uszczypn˛ełaby go w policzek. — Bardzo dobrze, pani Holmes — powiedział. — A wi˛ec o dziesiatej. ˛ Gdy pojawiła si˛e po tych trzech pełnych niepokoju tygodniach, Andrew odłoz˙ ył słuchawk˛e, zamknał ˛ oczy i pospiesznie odmówił modlitw˛e do Błogosławionej Dziewicy, dzi˛ekujac ˛ za szcz˛es´liwy powrót pani Holmes. Potem zadzwonił do Howarda, portiera w jej budynku. — Kiedy wróciła? — Zaledwie dwadzie´scia minut temu. — Kto ja˛ przywiózł? — Nie mam poj˛ecia. Wiesz, jak jest. Za ka˙zdym razem inny samochód. Czasem parkuja˛ na bocznej ulicy i wcale ich nie widz˛e, nawet nie wiem, z˙ e wróciła, a˙z usłysz˛e dzwonek, unios˛e głow˛e i zobacz˛e, z˙ e to ona. — Howard zamilkł, a potem dodał: — Ma piekielnie du˙zego siniaka na policzku. Howard miał racj˛e. To rzeczywi´scie był piekielnie du˙zy siniak, a teraz ju˙z schodził. Andrew wolał nie my´sle´c o tym, jak wygladał, ˛ kiedy był s´wie˙zy. Pani Holmes pojawiła si˛e dokładnie o dziesiatej ˛ nast˛epnego ranka, ubrana w jedwabna˛ sukienk˛e na cienkich jak spaghetti ramiaczkach. ˛ Do tego czasu siniak zaczał ˛ ju˙z z˙ ółkna´ ˛c. Podj˛eła symboliczna˛ prób˛e zamaskowania go makija˙zem, jakby wiedziała, z˙ e zbyt usilnie starajac ˛ si˛e go ukry´c, jeszcze bardziej zwróciłaby na niego uwag˛e.
145
— Co si˛e pani stało, pani Holmes? — zapytał. Za´smiała si˛e wesoło. — Znasz mnie, Andrew. Wiesz, jaka ze mnie niezdara Wczoraj, kiedy wychodziłam z wanny, r˛eka ze´slizgn˛eła mi si˛e z uchwytu na s´cianie. Spieszyłam si˛e, z˙ eby wysłucha´c wiadomo´sci. Upadłam i uderzyłam si˛e w policzek. — Spojrzała w jego twarz. — Zaraz zaczniesz gl˛edzi´c o lekarzach i badaniu, prawda? Nie fatyguj si˛e i nie odpowiadaj. Po tych wszystkich latach czytam w tobie jak w ksia˙ ˛zce. Nie pójd˛e do lekarza, wi˛ec nawet nie pro´s. Jestem zdrowa jak ryba. Naprzód, Andrew! Zamierzam kupi´c pół Saksa, całego Gimbelsa, i zje´sc´ wszystko, co maja˛ w Czterech Porach Roku. — Tak, pani Holmes — powiedział i u´smiechnał ˛ si˛e. Był to wymuszony u´smiech i nie przyszedł mu łatwo. Ten siniak nie pochodził z poprzedniego dnia, ale co najmniej sprzed tygodnia. . . a poza tym Andrew wiedział. Przez cały ubiegły tydzie´n dzwonił do niej co wieczór o siódmej, bo je´sli pania˛ Holmes mo˙zna było zasta´c w domu o jakiej´s porze, to wyłacznie ˛ wtedy, kiedy nadawano Huntley-Brinkley Report. Pani Holmes była po prostu uzale˙zniona od tych wiadomo´sci. Ogladała ˛ je co wieczór, oczywi´scie, nie liczac ˛ poprzedniej nocy. Bo wtedy poszedł tam i wyciagn ˛ ał ˛ uniwersalny klucz od Howarda. Powoli rosło w nim przekonanie, z˙ e przydarzył jej si˛e wła´snie taki wypadek, jaki teraz mu opisała. . . Tylko zamiast nabi´c sobie siniaka czy złama´c jaka´ ˛s ko´sc´ , zabiła si˛e, umarła samotnie i le˙zała tam martwa. Wszedł do mieszkania, z mocno bija˛ cym sercem, czujac ˛ si˛e jak kot w ciemnym pokoju, w którym porozpinano struny fortepianowe. Tymczasem si˛e okazało, z˙ e nie miał z˙ adnych powodów do zdenerwowania. Na szafce w kuchni stała maselniczka i chocia˙z masło było przykryte, stało dostatecznie długo, z˙ eby wyrósł na nim ko˙zuch ple´sni. Wszedł tam dziesi˛ec´ po siódmej, a wyszedł pi˛ec´ minut pó´zniej. Podczas pospiesznych ogl˛edzin mieszkania zajrzał i do łazienki. Wanna była sucha, r˛eczniki równo — nawet pedantycznie — układane, a liczne por˛ecze l´sniły stalowym blaskiem, bez s´ladu splamienia woda.˛ Wiedział, z˙ e opisany przez nia˛ wypadek wcale si˛e nie zdarzył. A jednocze´snie nie sadził, ˛ z˙ eby kłamała. Ona po prostu wierzyła w to, co mu powiedziała. Ponownie spojrzał w lusterko i zobaczył, z˙ e lekko masuje skronie czubkami palców. Nie spodobało mu si˛e to. Zbyt cz˛esto widywał, jak robiła to przed kolejnym znikni˛eciem.
146
***
Andrew zostawił silnik na chodzie, z˙ eby skorzystała z dobrodziejstwa ogrzewania, po czym podszedł do baga˙znika. Spojrzał na jej dwie walizki i znowu si˛e skrzywił. Wygladały ˛ tak, jakby obra˙zeni m˛ez˙ czy´zni o ciasnych umysłach długo kopali je po podłodze, niszczac ˛ tak, bo nie s´mieli zniszczy´c samej pani Holmes. . . tak jak zrobiliby to z nim, na przykład, gdyby tam był. Nie tylko dlatego, z˙ e była kobieta˛ — była czarnuchem, przekl˛etym nad˛etym czarnuchem z północy, wtra˛ cajacym ˛ si˛e w nie swoje sprawy i pewnie uwa˙zali, z˙ e taka kobieta zasługuje na wszystko, co ja˛ spotka. Chodziło o to, z˙ e ona była bogatym czarnuchem. Chodziło o to, z˙ e była prawie równie dobrze znana ameryka´nskiemu społecze´nstwu jak Medgar Evers czy Martin Luther King. Chodziło o to, z˙ e jej twarz, twarz bogatego czarnucha, pojawiła si˛e na okładce „Timesa”. . . i dlatego trudno było wsadzi´c kogo´s takiego do pierdla i mówi´c: „Co? Nie, panie, nie, szefie, nie widzieli´smy tu nikogo takiego, prawda, chłopcy?” Chodziło o to, z˙ e potrzeba sporej odwagi, z˙ eby skrzywdzi´c jedyna˛ dziedziczk˛e Holmes Dental Industries, która ma na słonecznym południu dwana´scie fabryk, jedna˛ z nich w okr˛egu sasiaduj ˛ acym ˛ z Oxford Town. Dlatego zrobili z jej walizkami to, czego nie s´mieli zrobi´c z nia.˛ Spogladał ˛ na to nieme s´wiadectwo jej pobytu w Oxford Town ze wstydem, w´sciekło´scia˛ i uwielbieniem, emocjami równie niemymi jak uszkodzenia walizek, które pojechały tam eleganckie, a wróciły brudne i poobijane. Patrzył, przez chwil˛e nie mogac ˛ si˛e poruszy´c, a jego oddech unosił si˛e obłokami pary w mro´znym powietrzu. Howard ju˙z nadchodził z pomoca,˛ a Andrew nie ruszał si˛e i dopiero po chwili chwycił raczki ˛ walizek. „Kim pani jest, pani Holmes? Kim pani jest naprawd˛e? Gdzie pani czasem znika i co tak złego robi, z˙ e nawet sama sobie podaje fałszywa˛ histori˛e kilku minionych godzin lub dni?” I w momencie gdy pojawił si˛e Howard, przyszło mu do głowy jeszcze jedno przedziwnie celne pytanie: „Gdzie jest ta brakujaca ˛ cz˛es´c´ pani osoby?” „Musisz przesta´c tak my´sle´c. Je´sli kto´s tutaj mo˙ze my´sle´c w ten sposób, to tylko pani Holmes, a ona tego nie robi i ty te˙z nie powiniene´s.” Andrew wyjał ˛ walizki z baga˙znika i podał je Howardowi, który zapytał s´ciszonym głosem: — Dobrze si˛e czuje? — Tak sadz˛ ˛ e — odparł Andrew, równie˙z zni˙zajac ˛ głos. — Tylko zm˛eczona, to wszystko. Okropnie zm˛eczona. Howard skinał ˛ głowa,˛ wział ˛ sfatygowane walizki i ruszył z powrotem do budynku. Przystanał ˛ jedynie na sekund˛e, aby przytkna´ ˛c palec do daszka czapki,
147
z szacunkiem salutujac ˛ Odetcie Holmes, która była prawie niewidoczna za przydymiona˛ szyba˛ okna. Kiedy znikł w s´rodku, Andrew wyjał ˛ z baga˙znika składany stalowy stela˙z i zaczał ˛ go rozkłada´c. Był to fotel na kółkach. Od 19 sierpnia 1959 roku, czyli od prawie sze´sciu lat, Odetta Holmes nie miała nóg od kolan w dół, tak jak nie miała poj˛ecia, co robiła podczas swych kilkugodzinnych lub kilkudniowych nieobecno´sci.
***
Przed wypadkiem w metrze Detta Walker zaistniała tylko kilka razy — te chwile były jak wyspy koralowe, które z lotu ptaka wydaja˛ si˛e odizolowane od siebie, lecz w rzeczywisto´sci sa˛ tylko kr˛egami w kr˛egosłupie długiego archipelagu, w znacznej cz˛es´ci ukrytego pod woda.˛ Odetta wcale nie podejrzewała istnienia Detty, a Detta nie miała poj˛ecia, z˙ e jest taka osoba jak Odetta. . . Detta jednak przynajmniej zdawała sobie spraw˛e z tego, z˙ e co´s jest nie tak, z˙ e kto´s wpieprza si˛e w jej z˙ ycie. Wyobra´znia Odetty tworzyła rozmaite historie, wypełniajac ˛ nimi czas, w którym jej ciałem rzadziła ˛ Detta. Ta nie była równie sprytna. Wydawało jej si˛e, z˙ e pami˛eta ró˙zne rzeczy, przynajmniej niektóre, ale najcz˛es´ciej wcale tak nie było. Detta w jakim´s stopniu była s´wiadoma istnienia luk w swojej pami˛eci. Pami˛etała talerz z chi´nskiej porcelany. Pami˛etała go. Pami˛etała, jak wsun˛eła go do kieszeni sukienki, przez cały czas zerkajac ˛ przez rami˛e, z˙ eby si˛e upewni´c, z˙ e Niebieska Kobieta nie stoi tam i nie patrzy. Musiała mie´c pewno´sc´ , gdy˙z ten talerz z chi´nskiej porcelany nale˙zał do Niebieskiej Kobiety. Ten talerz był — co Detta rozumiała w jaki´s dziwny sposób — „z okazji”. Wła´snie dlatego go wzi˛eła. Pami˛etała, z˙ e zabrała go do miejsca, które znała (chocia˙z nie wiedziała skad) ˛ jako Szuflad˛e — dymiac ˛ a,˛ zasypana˛ s´mieciami dziur˛e w ziemi, gdzie kiedy´s widziała płonace ˛ dziecko o plastikowej skórze. Pami˛etała, jak starannie poło˙zyła talerz na z˙ wirowatej ziemi, a potem zacz˛eła po nim depta´c. . . przestała, przypomniała sobie i zdj˛eła zwykłe bawełniane majteczki, wło˙zyła je do tej kieszeni, w której był talerz, i ostro˙znie wsun˛eła wskazujacy ˛ palec lewej r˛eki do szparki w miejscu, gdzie Stary Głupi Bóg uczynił co´s takim niedoskonałym u niej oraz innych dziewczat-kobiet, ˛ ale co´s tam musiał zrobi´c jak nale˙zy, bo pami˛etała przyjemno´sc´ , bo chciała nacisna´ ˛c, ale nie mogła, pami˛etała, jak cudowna jest jej naga pochwa, bez bawełnianych majteczek odgradzajacych ˛ ja˛ od s´wiata, wi˛ec nie naciskała, dopóki nie nacisnał ˛ jej but czarny bucik z lakierowanej skóry, dopóki nie nadepnał ˛ na talerz, a wtedy nacisn˛eła szpark˛e palcem, tak jak nacisn˛eła butem ten porcelano148
wy talerz Niebieskiej Kobiety, pami˛etała jak bucik z czarnej lakierowanej skóry zasłonił delikatna˛ bł˛ekitna˛ siateczk˛e na brzegu talerza, pami˛etała naciskanie, och tak pami˛etała, jak naciskała w Szufladzie, naciskała palcem i stopa,˛ pami˛etała cudowna˛ obietnic˛e palca i szparki, pami˛etała kruche i z˙ ałosne trza´sniecie talerza oraz podobnie krucha˛ przyjemno´sc´ , która jak strzała s´mign˛eła od jej szparki do wn˛etrzno´sci, pami˛etała krzyk płynacy ˛ z jej ust, nieprzyjemny skrzek podobny do głosu spłoszonej wrony zrywajacej ˛ si˛e z pola kukurydzy, pami˛etała, jak t˛epo patrzyła na kawałki talerza, a potem powoli wyj˛eła z kieszeni sukienki zwykłe bawełniane majteczki i ponownie je wło˙zyła, step-ins, tak nazywano je w jakim´s czasie nieosadzonym w jej pami˛eci i dryfujacym ˛ niczym krzaki niesione pradem ˛ wezbranej rzeki, step-ins, dobrze, bo najpierw wychodziło si˛e z nich, z˙ eby zrobi´c swoje, a potem wchodziło z powrotem, najpierw jeden but z czarnej lakierowanej skóry, a potem drugi, dobrze, majteczki sa˛ dobre, tak, wyra´znie pami˛etała, jak wciagała ˛ je na nogi, nad kolana, strup na lewym był prawie gotowy odpa´sc´ i pozostawi´c czysta˛ ró˙zowa˛ skór˛e jak u niemowlaka, tak, pami˛etała to tak wyra´znie, z˙ e mogło si˛e zdarzy´c nie tydzie´n temu czy wczoraj, ale zaledwie przed chwila,˛ pami˛etała, jak gumka dotkn˛eła rabka ˛ jej sukni, kontrast białej bawełny i brazowej ˛ skóry. . . jak s´mietana, tak, wła´snie tak, s´mietanka z pojemnika, utrzymujaca ˛ si˛e na ko˙zuszku kawy, ta sama faktura, majteczki znikajace ˛ pod suknia,˛ tylko z˙ e ta była ciemnopomara´nczowa i majteczki nie sun˛eły w gór˛e, lecz w dół, i wcia˙ ˛z były białe, ale nie bawełniane. . . nylonowe, tanie, przezroczyste, nylonowe majtki, tanie w ka˙zdym znaczeniu tego słowa, pami˛etała, jak je zsun˛eła, pami˛etała, jak błyszczały na podłodze dodge’a de soto rocznik 46, tak, jakie były białe, jakie były tanie, niezasługujace ˛ na szacowne miano bielizny, po prostu tanie majtki, tania dziewczyna, i dobrze było by´c tania,˛ dobrze by´c tania˛ i sprzedawa´c swoje ciało, pokazywa´c je nawet nie jak dziwka, lecz rozpłodowa krowa; pami˛etała nie. . . nie okragły ˛ talerz z chi´nskiej porcelany. . . ale okragł ˛ a˛ twarz chłopca, jakiego´s zdziwionego pijanego chłopaka, on nie był z porcelany, jego twarz jednak była równie okragła ˛ jak nale˙zacy ˛ do Niebieskiej Kobiety porcelanowy talerz „z okazji”, i miał z˙ yłki na policzkach, a te z˙ yłki były równie bł˛ekitne jak wzór na specjalnym porcelanowym talerzu Niebieskiej Kobiety, lecz tylko dlatego, z˙ e neon był czerwony, neon był jaskrawy, w ciemno´sci neon zajazdu nadawał niebieski kolor krwi spływajacej ˛ z podrapanych przez nia˛ policzków, a on mówił: „dlaczego to zrobiła´s, dlaczego to zrobiła´s, dlaczego to zrobiła´s”, i potem otworzył szyb˛e i wystawił głow˛e przez okienko, z˙ eby rzygna´ ˛c, ona za´s przypomniała sobie szaf˛e grajac ˛ a˛ i Dodiego Stevensa s´piewajacego ˛ o be˙zowych bucikach z ró˙zowymi sznurówkami oraz wielkim kapeluszu panama z purpurowa˛ wsta˙ ˛zka,˛ pami˛etała odgłos rzygania, przypominajacy ˛ d´zwi˛ek z˙ wiru w betoniarce, a jego penis, który jeszcze przed chwila˛ był z˙ ywym wykrzyknikiem nad skr˛econym gaszczem ˛ włosów łonowych, teraz zmienił si˛e w mizerny biały pytajnik; pami˛etała, jak ochrypłe d´zwi˛eki wymiotowania ucichły, potem rozległy si˛e znowu, a ona pomy´slała 149
„no, widocznie zabrakło mu jeszcze troch˛e na fundament” i za´smiała si˛e, i przycisn˛eła palec (teraz zako´nczony długim kształtnym paznokietkiem) do pochwy, która była naga, ale nie całkiem, bo poro´sni˛eta szorstkimi, rudymi k˛edziorkami, i poczuła to samo kruche p˛ekanie, znów dajace ˛ tyle˙z bólu, ile˙z przyjemno´sci (ale lepsze, o wiele lepsze, ni˙z nic), a pó´zniej on usiłował ja˛ złapa´c po omacku i mówił zranionym głosem „ty przekl˛eta czarna cipo”, ona za´s mimo to si˛e s´miała, bez trudu wywin˛eła mu si˛e, chwyciła swoje majteczki, otworzyła boczne drzwiczki, poczuła ostatnie rozpaczliwe dotkni˛ecie jego palców na plecach i wybiegła w majowa˛ noc, przesycona˛ zapachem wczesnych ró˙z, w s´wiatło czerwonoró˙zowego neonu, migoczace ˛ czkawka˛ na z˙ wirze jakiego´s powojennego parkingu, wpychajac ˛ majteczki, te tanie, s´liskie nylonowe majteczki, nie do kieszeni sukienki, lecz do torebki wypełnionej zabawna˛ mieszanina˛ kosmetyków nastolatki, biegła, neon migotał. . . i nagle miała dwadzie´scia trzy lata i to nie były majtki, lecz chustka ze sztucznego jedwabiu, która˛ ukradkiem wpychała do torebki idac ˛ wzdłu˙z stoiska z galanteria˛ u Macy’ego. Chustka, która kosztowała dolara dziewi˛ec´ dziesiat ˛ dziewi˛ec´ centów. Tania. Tania jak białe nylonowe majteczki. Tania. Jak ona. Ciało, które zamieszkiwała, było ciałem dziedziczki wielomilionowej fortuny, ale ten fakt pozostawał nieznany i nie miał znaczenia — chustka była biała, z niebieskim rabkiem, ˛ i czuła taka˛ sama˛ krucha˛ przyjemno´sc´ , gdy siedziała na tylnym siedzeniu taksówki i nie zwa˙zajac ˛ na taksówkarza, s´ciskała chustk˛e w jednej r˛ece, wpatrujac ˛ si˛e w nia,˛ podczas gdy druga˛ dło´n wsun˛eła pod tweedowa˛ spódnic˛e i w nogawk˛e białych majteczek, a ten jeden długi ciemny palec zajał ˛ si˛e tym, co mo˙zna było zrobi´c jednym lito´sciwym pchni˛eciem. Tak wi˛ec czasem zastanawiała si˛e, bez wi˛ekszego zainteresowania, gdzie si˛e podziewała, kiedy jej tu nie było, lecz przewa˙znie potrzeby były zbyt gwałtowne i naglace, ˛ by prowadzi´c długie rozmy´slania, wi˛ec po prostu spełniała to, co trzeba było spełni´c, robiła to, co nale˙zało robi´c. Roland by to zrozumiał.
***
Odetta mogła wsz˛edzie je´zdzi´c limuzyna˛ — nawet w 1959 roku, kiedy jej ojciec jeszcze z˙ ył, a ona nie była tak bajecznie bogata jak po jego s´mierci w 1962 roku. Pieniadze ˛ z funduszu powierniczego stały si˛e jej własno´scia,˛ gdy uko´nczy150
ła dwadzie´scia pi˛ec´ lat i mogła robi´c, co chciała. A jednak nie podobało jej si˛e okre´slenie „limuzynowy liberał”, ukute rok czy dwa wcze´sniej przez felietonist˛e jednego z konserwatywnych dzienników, i w typowy dla młodych ludzi sposób nie chciała, aby uwa˙zano za kogo´s takiego, je´sli nawet naprawd˛e tak było. Nie była a˙z tak młoda (albo a˙z tak głupia), by wierzy´c, z˙ e kilka par wyblakłych d˙zinsów i koszul khaki, które zazwyczaj nosiła, rzeczywi´scie zasadniczo zmienia jej status społeczny, tak jak nie zmieni go korzystanie z autobusów i metra, chocia˙z mogłaby je´zdzi´c limuzyna˛ (jednak˙ze była na tyle zaj˛eta własna˛ osoba,˛ z˙ e nie dostrzegła gł˛ebokiego zdziwienia i zranionych uczu´c Andrew, który lubił ja˛ i uznał takie zachowanie za osobista˛ niech˛ec´ ), ale dostatecznie młoda, by wcia˙ ˛z uwa˙za´c, z˙ e takie gesty moga˛ czasem zmieni´c (przynajmniej odrobin˛e) rzeczywisto´sc´ . Wieczorem 19 sierpnia 1959 roku zapłaciła za ten gest utrata˛ połowy nóg. . . i połowy umysłu.
***
Odetta najpierw została uwikłana, potem wciagni˛ ˛ eta, a wreszcie pochwycona przez fal˛e, która w ko´ncu zmieniła si˛e w niepowstrzymany przypływ. W 1957 roku, kiedy do niego przystapiła, ˛ tak zwany Ruch nie miał jeszcze nazwy. Znała jego poczatki, ˛ wiedziała o walce o równe prawa, toczacej ˛ si˛e nie od ogłoszenia Deklaracji Emancypacji, lecz niemal od chwili gdy sprowadzono do Ameryki pierwszy transport niewolników (´sci´sle mówiac, ˛ w stanie Georgia, kolonii załoz˙ onej przez Brytyjczyków, którzy chcieli pozby´c si˛e kryminalistów i dłu˙zników), ale dla Odetty zdawał si˛e zawsze zaczyna´c w tym samym miejscu, od tych samych trzech słów: „Nie wynios˛e si˛e”. Tym miejscem był miejski autobus w Montgomery, w stanie Alabama, a słowa wypowiedziała czarnoskóra Rosa Lee Parks, która nie chciała przenie´sc´ si˛e z przodu na tył miejskiego autobusu, gdzie oczywi´scie — zgodnie z zasadami segregacji rasowej — było jej miejsce. Znacznie pó´zniej Odetta s´piewała z innymi „Nie wyniesiemy si˛e”, przy czym zawsze my´slała o Rosie Lee Parks i nigdy nie mogła pozby´c si˛e przy tym uczucia wstydu. Tak łatwo było s´piewa´c „my”, trzymajac ˛ si˛e pod r˛ece i idac ˛ w tłumie, tak łatwo nawet dla kobiety bez nóg. Tak łatwo s´piewa´c „my”, tak łatwo "by´c" „nami”. W tamtym autobusie nie było z˙ adnych „nas”, w autobusie z pewno´scia˛ s´mierdzacym ˛ stara˛ skóra˛ i wchłanianym latami dymem papierosów oraz cygar, w tym autobusie z wygi˛etymi reklamami, głoszacymi ˛ takie hasła, jak: LUCKY STRIKE L.S.M.F.T. NA BOGA, UCZESZCZAJ ˛ DO KO´ ´ albo PIJ OYALTINE! ZOBACZYSZ DLACZESCIOŁA, KTÓRY WYBRAŁES, ´ GO! lub CHESTERFIELDY, DWADZIESCIA JEDEN NAJPRZEDNIEJSZYCH 151
GATUNKÓW TYTONIU DAJE CUDOWNE PAPIEROSY, z˙ adnych „nas” w niedowierzajacych ˛ spojrzeniach kierowcy, białych pasa˙zerów, w´sród których usiadła, czy równie niedowierzajacych ˛ spojrzeniach czarnych z tyłu. ˙Zadnych „nas”. ˙ Zadnych maszerujacych ˛ tysi˛ecy. Tylko Rosa Lee Parks dajaca ˛ poczatek ˛ niepowstrzymanej fali słowami: „Nie wynios˛e si˛e”. Odetta my´slała: „Gdybym tylko mogła zrobi´c co´s takiego, gdybym potrafiła by´c tak odwa˙zna, chyba byłabym szcz˛es´liwa przez reszt˛e mego z˙ ycia. Nie mam jednak takiego rodzaju odwagi.” Przeczytała o tej historii z Parks, poczatkowo ˛ z niewielkim zainteresowaniem. To budziło si˛e powoli. Trudno powiedzie´c, kiedy podziałało na jej wyobra´zni˛e i rozpaliło ja˛ bezgło´sne niemal w pierwszym okresie trz˛esienie ziemi, które zacz˛eło wstrzasa´ ˛ c południem. Mniej wi˛ecej rok pó´zniej młodzieniec, umawiajacy ˛ si˛e z nia˛ do´sc´ regularnie, zaczał ˛ zabiera´c ja˛ do Village, gdzie niektórzy z wyst˛epujacych ˛ tam młodych (i przewa˙znie białych) piosenkarzy folkowych nagle dodali kilka nowych i zaskakujacych ˛ utworów do swojego repertuaru — oprócz tych starych kawałków o tym, jak John Henry wział ˛ swój młot i bił nim szybciej ni˙z młot parowy (ale wyko´nczył si˛e przy tym, ha, ha), jak Bar’bry Allen okrutnie odrzuciła młodego, chorego z miło´sci adoratora (a potem umarła ze wstydu, ha, ha), s´piewali piosenki o tym, co to znaczy by´c ignorowanym, na dnie i poza nawiasem, jak to jest, gdy nie daja˛ ci pracy, bo masz zły kolor skóry, jak to jest by´c zamkni˛etym w wi˛eziennej celi i wychłostanym przez pana Charliego za to, z˙ e twoja skóra jest czarna i o´smieliłe´s si˛e, ha, ha, usia´ ˛sc´ w cz˛es´ci dla białych w barze s´niadaniowym u F. W. Woolwortha w Montgomery, w stanie Alabama. Chocia˙z mo˙ze si˛e to wyda´c absurdalne, dopiero wtedy zacz˛eła si˛e interesowa´c swoimi rodzicami, dziadkami i pradziadkami. Nigdy nie przeczytała „Korzeni” — znalazła si˛e w innym s´wiecie i czasie na długo przed tym, zanim ta ksia˙ ˛zka została napisana, a mo˙ze nawet wymy´slona, przez Alexa Haleya — lecz dopiero w tym absurdalnie pó´znym okresie swojego z˙ ycia po raz pierwszy u´swiadomiła sobie, z˙ e zaledwie kilka pokole´n wcze´sniej jej przodkowie zostali zakuci w ła´ncuchy przez białych ludzi. Z pewno´scia˛ wcze´sniej te˙z zdawała sobie spraw˛e z tego faktu, lecz pozostawał on sucha˛ informacja˛ pozbawiona˛ emocjonalnego kontekstu, rodzajem matematycznego równania, a nie czym´s wywierajacym ˛ wpływ na całe z˙ ycie. Odetta podsumowała wszystkie znane jej wydarzenia i zaskoczył ja˛ mizerny wynik tego działania. Wiedziała, z˙ e jej matka urodziła si˛e w mie´scie Odetta, w stanie Arkansas, i dlatego pó´zniej dała tak na imi˛e swemu jedynemu dziecku. Wiedziała, z˙ e ojciec był małomiasteczkowym dentysta,˛ który wymy´slił i opatentował nowa˛ metod˛e wstawiania koronek. Nie pami˛etano o niej przez dziesi˛ec´ lat, a potem — nieoczekiwanie — uczyniła go bogatym. Odetta wiedziała, z˙ e 152
w tym dziesi˛ecioletnim okresie przed wzbogaceniem si˛e i przez cztery nast˛epne lata ojciec opracował wiele innych metod dentystycznych, przewa˙znie z zakresu ortodoncji lub kosmetyki, a potem, wkrótce po przeprowadzce do Nowego Jorku wraz z z˙ ona˛ i córka˛ (która urodziła si˛e cztery lata po opatentowaniu pierwszej metody), zało˙zył firm˛e Holmes Dental Industries, która teraz była w dziedzinie stomatologii tym, czym Squibb w kwestii antybiotyków. Gdy jednak spytała go, jak wygladało ˛ jego z˙ ycie przez te wszystkie poprzednie lata — te lata, kiedy jej jeszcze nie było na s´wiecie i troch˛e pó´zniej — nie odpowiedział. Mówił o ró˙znych rzeczach, ale niczego jej nie powiedział. T˛e cz˛es´c´ z˙ ycia zamknał ˛ przed nia.˛ Albo przed soba.˛ Kiedy´s jej ma, Alice — ojciec zwracał si˛e do niej „ma”, a czasem Allie, kiedy sobie wypił lub był w dobrym humorze — poprosiła: „Opowiedz jej, jak tamci ludzie strzelali do ciebie, kiedy przeje˙zd˙załe´s fordem przez zadaszony most, Dan”, a on obrzucił ja˛ takim ponurym i gro´znym spojrzeniem, z˙ e mama Odetty, zawsze roz´cwierkana jak wróbelek, skuliła si˛e na fotelu i zamilkła. Po tamtym wieczorze Odetta raz czy dwa razy próbowała wypyta´c matk˛e w cztery oczy, lecz bezskutecznie. Gdyby zrobiła to wcze´sniej, mo˙ze dowiedziałaby si˛e czego´s, poniewa˙z jednak ojciec nie chciał mówi´c o przeszło´sci, wi˛ec mama te˙z nie zamierzała o niej opowiada´c ani rozmawia´c — o krewnych, o pokrytych czerwonym pyłem polnych drogach, o sklepikach, o chałupach z polepa˛ i oknach bez szyb czy cho´cby najskromniejszej firanki lub zasłonki, o cierpieniach i prze´sladowaniach, o dzieciach z sasiedztwa, ˛ ubranych w kitle zrobione z worków po mace. ˛ . . to wszystko ojciec ukrył niczym martwe z˛eby pod o´slepiajaco ˛ białymi koronkami. Nie chciał, a mo˙ze nie mógł mówi´c. . . albo rozmy´slnie wywołał w sobie selektywna˛ amnezj˛e. Biała˛ koronka˛ było ich z˙ ycie w Greymarl Apartments przy South Central Parku. Wszystko inne zostało ukryte pod ta˛ nieskazitelna˛ osłonka.˛ Przeszło´sc´ była tak dobrze chroniona, z˙ e nie pozostawiono z˙ adnej szczeliny, przez która˛ mo˙zna by si˛e prze´slizgna´ ˛c, z˙ adnej drogi pozwalaja˛ cej omina´ ˛c t˛e idealnie biała barier˛e i dotrze´c do „gardła” rewelacji. Detta wiedziała ró˙zne rzeczy, ale Detta nie znała Odetty, która nie znała Detty, tak wi˛ec bariera była gładka i zamkni˛eta, jak brama fortecy. Odetta miała w sobie zarówno nie´smiało´sc´ matki, jak i nieust˛epliwa˛ (cho´c nierzucajac ˛ a˛ si˛e w oczy) stanowczo´sc´ ojca i tylko raz próbowała ponownie poruszy´c ten temat, gdy pewnego wieczoru w jego bibliotece o´swiadczyła mu, z˙ e odmawia jej tego, co słusznie powinna odziedziczy´c, chocia˙z nigdy jej tego nie obiecywał. Lekko strzasn ˛ ał ˛ „Wall Street Journal”, zamknał ˛ go i poło˙zył na stoliku obok lampy stojacej. ˛ Zdjał ˛ okulary w stalowych oprawkach i umie´scił je na gazecie. Potem spojrzał na córk˛e, ten szczupły czarnoskóry m˛ez˙ czyzna, tak szczupły, z˙ e prawie wychudzony, o lekko kr˛econych siwych włosach, szybko rzednacych ˛ w zakolach czoła, gdzie pulsowały cienkie nitki z˙ ył, i powiedział tylko: „Nigdy nie mówia˛ o tej cz˛es´ci mojego z˙ ycia, Odetto, ani o niej nie my´sl˛e. To byłoby bezsensowne. 153
Od tej pory s´wiat poszedł naprzód.” Roland by go zrozumiał.
***
Kiedy Roland otworzył drzwi z widniejacym ˛ na nich napisem WŁADCZYNI MROKU, ujrzał rzeczy, o których nie miał poj˛ecia, wiedział jednak, z˙ e sa˛ one bez znaczenia. Był to s´wiat Eddiego Deana, a poza tym był tylko chaosem s´wiateł, ludzi i przedmiotów — tylu przedmiotów nie widział w całym swoim z˙ yciu. Sadz ˛ ac ˛ po wygladzie, ˛ kobiece drobiazgi, najwidoczniej na sprzeda˙z. Jedne pod szkłem, inne ˙ poukładane w kuszace ˛ stosy i sterty. Zaden z nich nie miał wi˛ekszego znaczenia, tyle z˙ e poruszały si˛e, gdy ta rzeczywisto´sc´ przesuwała si˛e na kraw˛edzi przej´scia mi˛edzy s´wiatami. To przej´scie było oczami Władczyni. Patrzył przez nie tak, jak spogladał ˛ oczyma Eddiego, gdy ten szedł mi˛edzy fotelami podniebnego powozu. Natomiast Eddie był oniemiały. Lufa rewolweru w jego dłoni zadr˙zała i nieco opadła. Rewolwerowiec bez trudu mógłby odebra´c mu bro´n, ale nie zrobił tego. Stał spokojnie. Tej sztuczki nauczył si˛e ju˙z dawno temu. Teraz widok za przej´sciem wykonał jeden z tych obrotów od których rewolwerowcowi kr˛eciło si˛e w głowie, dla Eddiego jednak ten nagły zwrot był dziwnie krzepiacy. ˛ Roland nigdy nie widział z˙ adnego filmu. Eddie ogladał ˛ ich tysiace, ˛ a to, na co patrzył, było jak jedno z tych długich uj˛ec´ , które robili w „Haloween” i „L´snieniu”. Wiedział nawet, jak si˛e nazywa gad˙zet, za pomoca˛ którego uzyskiwali ten efekt. Kamera. No, wła´snie. ´ — I na „Gwiezdnych wojnach” — mruknał. ˛ — Gwiazda Smierci. Ten pieprzony atak, pami˛etasz? Roland spojrzał na niego i nic nie powiedział. R˛ece — ciemnobrazowe ˛ dłonie — weszły w to, co Roland postrzegał jako drzwi, a Eddie zaczał ˛ uwa˙za´c za rodzaj czarodziejskiego ekranu. . . Ekranu, w który w odpowiednich okoliczno´sciach mo˙zna wej´sc´ , tak jak ten facet zszedł z ekranu do prawdziwego s´wiata w „Purpurowej ró˙zy z Kairu”. Porabany ˛ film. Eddie dotychczas nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo porabany. ˛ Tylko z˙ e po tej stronie drzwi, przez które patrzył, jeszcze nie nakr˛econo tego filmu. Był to Nowy Jork, pewnie — dowodziły tego klaksony taksówek, chocia˙z stłumione i ciche — jaki´s nowojorski dom handlowy, do którego Eddie kiedy´s trafił, ale. . . ale. . . — Jest starszy — wymamrotał. — Sprzed twojego czasu? — zapytał rewolwerowiec. 154
Eddie spojrzał na niego i za´smiał si˛e. — Tak. Skoro tak chcesz to uja´ ˛c, owszem. — Halo, panno Walker — rozległ si˛e ostro˙zny głos. Obraz w przej´sciu przesunał ˛ si˛e tak nagle, z˙ e nawet Eddie z lekkim oszołomieniem spojrzał na ekspedientk˛e, która najwidoczniej znała wła´scicielk˛e tych czarnych rak. ˛ . . znała i nie lubiła albo obawiała si˛e jej. Albo jedno i drugie. — W czym mog˛e dzi´s pomóc? — To. — Wła´scicielka czarnych rak ˛ trzymała w nich biała˛ chustk˛e z jasnoniebieskim brzegiem. — Nie fatyguj si˛e pakowaniem, dziecino, po prostu włó˙z ja˛ do torby. — Gotówka˛ czy cz. . . — Gotówka,˛ zawsze gotówka,˛ prawda? — Tak, doskonale, panno Walker. — Ciesz˛e si˛e, z˙ e si˛e zgadzasz, moja droga. Na twarzy ekspedientki pojawił si˛e lekki grymas. Eddie zda˙ ˛zył go zauwa˙zy´c, kiedy si˛e odwracała. Mo˙ze po prostu nie podobało jej si˛e to, z˙ e tak mówi do niej kobieta, która˛ uwa˙zała za „nad˛etego czarnucha” (ta my´sl równie˙z wynikała raczej ze znajomo´sci filmów ni˙z historii czy realiów z˙ ycia, gdy˙z przypominało to ogladanie ˛ filmu z lat sze´sc´ dziesiatych, ˛ takich jak ten z Sidneyem Steigerem i Rodem Poitierem, zatytułowany „W mroku nocy”), albo chodziło o co´s innego: mo˙ze ta Władczyni Mroku Rolanda, czarna czy biała, była po prostu arogancka˛ suka.˛ Nie miało to z˙ adnego znaczenia, zgadza si˛e? To wszystko nie miało z˙ adnego cholernego znaczenia. Chciał tylko jednego i tylko to si˛e liczyło: wynie´sc´ si˛e stad ˛ w choler˛e. To był Nowy Jork, prawie wyczuwał jego zapach. A Nowy Jork oznaczał z˙ arcie. Ten zapach te˙z prawie czuł. Tyle z˙ e był w tym jeden haczyk. Jeden kurewsko wielki haczyk.
***
Roland uwa˙znie obserwował Eddiego i chocia˙z w ka˙zdej chwili mógł go zabi´c sze´sc´ razy, postanowił sta´c nieruchomo, w milczeniu, pozwalajac, ˛ by Eddie sam uporał si˛e z ta˛ sytuacja.˛ Eddie był zbiorem wielu cech i nie wszystkie z nich były przyjemne (jako człowiek, który s´wiadomie pozwolił na to, by dzieciak spadł i zabił si˛e, rewolwerowiec znał ró˙znic˛e mi˛edzy przyjemnymi i nieprzyjemnymi cechami charakteru), ale z pewno´scia˛ nie nale˙zała do nich głupota. 155
Był sprytnym dzieciakiem. Co´s wymy´sli. Tak te˙z si˛e stało. Obejrzał si˛e na Rolanda, pokazał z˛eby w u´smiechu, okr˛ecił rewolwer na palcu, nieudolnie, przedrze´zniajac ˛ popisowy numer cyrkowych rewolwerowców, a potem podał bro´n Rolandowi, kolba˛ do przodu. — Ta spluwa okazałaby si˛e równie przydatna, gdyby była z gówna, zgadza si˛e? „Potrafisz madrze ˛ mówi´c, je´sli tylko chcesz” — pomy´slał Roland. „Dlaczego tak czysto pleciesz głupstwa, Eddie? Czy dlatego, z˙ e sadzisz, ˛ i˙z w ten sposób mówiono w miejscu, w którym twój brat znalazł si˛e z bronia?” ˛ — Zgadza si˛e? — dociekał Eddie. Roland kiwnał ˛ głowa.˛ — Gdybym ci˛e przedziurawił, co stałoby si˛e z tymi drzwiami? — Nie wiem. Chyba jedyny sposób, z˙ eby si˛e dowiedzie´c, to spróbowa´c to zrobi´c. — No, a jak my´slisz? — My´sl˛e, z˙ e znikn˛ełyby. Eddie kiwnał ˛ głowa.˛ On te˙z tak sadził. ˛ Pstryk! I znikłyby jak za dotkni˛eciem magicznej ró˙zd˙zki. „Tera widzita, przyjaciele, a tera nie”. Byłoby tak samo, gdyby kinooperator nagle wyjał ˛ spluw˛e i wpakował kul˛e w projektor, czy˙z nie? Je´sli rozwalisz projektor, b˛edzie koniec filmu. Eddie nie chciał, z˙ eby ten film si˛e sko´nczył. Chciał dosta´c to, za co zapłacił. — Mo˙zesz przej´sc´ przez nie sam — rzekł powoli. — Tak. — Nie dosłownie. — Nie. — I znalazłby´s si˛e w jej głowie. Tak jak znalazłe´s si˛e w mojej. — Tak. — A wi˛ec mo˙zesz podró˙zowa´c autostopem po moim s´wiecie, to wszystko. Roland nie odpowiedział. Słowo autostop było jednym z okre´sle´n u˙zywanych przez Eddiego, okre´sle´n, których on nie rozumiał. . . chocia˙z chwytał sens. — Mógłby´s te˙z przej´sc´ tam we własnym ciele. Tak jak do knajpy Balazara. — Mówił gło´sno, ale do siebie. — Tylko z˙ e do tego potrzebowałby´s mojej pomocy, prawda? — Tak. — No, to zabierz mnie tam. Rewolwerowiec otworzył usta, Eddie jednak pospiesznie dorzucił: — Nie teraz, jeszcze nie teraz. Wiem, z˙ e wybuchłaby panika albo co´s gorszego, gdyby´smy tak po prostu. . . pojawili si˛e tam. — Za´smiał si˛e głupawo. — Jakby 156
kto´s wyciagn ˛ ał ˛ króliki z cylindra, tylko bez cylindra. Zaczekamy, a˙z b˛edzie sama i. . . — Nie. — Wróc˛e z toba,˛ Rolandzie — rzekł Eddie. — Przysi˛egam. Mówi˛e serio. Wiem, z˙ e masz tu zadanie do wykonania, a ja jestem jego cz˛es´cia.˛ Wiem, z˙ e uratowałe´s mój tyłek przed urz˛edasami, a ja uratowałem twój u Balazara. . . Jak mys´lisz? — My´sl˛e, z˙ e tak było — odparł Roland. Przypomniał sobie, jak Eddie wstał zza biurka, nie zwa˙zajac ˛ na niebezpiecze´nstwo. Przez chwil˛e miał watpliwo´ ˛ sci. Tylko przez chwil˛e. — No i co? Trzymamy si˛e razem. R˛eka r˛ek˛e myje. Ja chc˛e jedynie wróci´c tam na par˛e godzin. Wzia´ ˛c kilka porcji kurczaka na wynos, mo˙ze opakowanie pacz˛ ków Dunkina. — Eddie ruchem głowy wskazał drzwi, za którymi znów wszystko zacz˛eło si˛e przesuwa´c. — Co ty na to? — Nie — odparł rewolwerowiec, ale w tym momencie prawie nie my´slał o Eddiem. Ten ruch w przej´sciu. . . Władczyni, kimkolwiek była, nie poruszała si˛e jak zwyczajna osoba — na przykład tak jak Eddie, kiedy Roland patrzył jego oczami lub (teraz, kiedy o tym pomy´slał, czego nie robił wcze´sniej, podobnie jak nigdy si˛e nie zastanawiał i nie zauwa˙zał nieustannej obecno´sci własnego nosa w dolnej cz˛es´ci pola widzenia) tak jak on. Kiedy kto´s idzie, obraz porusza si˛e wahadłowo: lewa noga, prawa noga lewa, prawa, s´wiat si˛e kołysze tam i z powrotem, tak łagodnie z˙ e po pewnym czasie — chyba wkrótce po tym, jak si˛e zacznie chodzi´c — przestaje to by´c zauwa˙zalne. Chód Władczyni był pozbawiony tego wahadłowego ruchu — ona po prostu gładko przemieszczała si˛e wzdłu˙z półki, jakby sun˛eła po szynach. Zabawne, z˙ e Eddie wyczuwał to samo. . . tylko z˙ e jemu kojarzyło si˛e to z najazdem kamery. Dla niego było to krzepiace, ˛ bo znajome wra˙zenie. Dla Rolanda było czym´s obcym. . . Eddie przerwał mu te rozwa˙zania, mówiac ˛ piskliwym głosem: — A dlaczego nie? Czemu, kurwa, nie? — Poniewa˙z ty nie chcesz kurczaka — powiedział rewolwerowiec. — Wiem, jak nazywasz to, czego chcesz, Eddie. Chcesz „działki”. Chcesz „szprycy”. — I co z tego?! — zawołał. . . prawie krzyknał ˛ Eddie. — Co z tego, je´sli nawet? Powiedziałem, z˙ e wróc˛e tu z toba! ˛ Masz moja˛ obietnic˛e! No, masz moja˛ pieprzona˛ obietnic˛e! Czego jeszcze chcesz? Mam przysiac ˛ na pami˛ec´ mojej matki? Dobra, przysi˛egam na pami˛ec´ mojej matki! Chcesz, z˙ ebym poprzysiagł ˛ na pami˛ec´ mojego brata? Dobra, przysi˛egam! Przysi˛egam! PRZYSIEGAM! ˛ Enrico Balazar powiedziałby mu to, ale rewolwerowiec nie potrzebował, z˙ eby tacy jak Balazar uczyli go z˙ yciowych prawd. Nigdy nie ufaj c´ punowi. Ruchem głowy wskazał drzwi.
157
— Ta cz˛es´c´ twojego z˙ ycia sko´nczyła si˛e, przynajmniej dopóki nie dotrzemy do Wie˙zy. Nie obchodzi mnie, co stanie si˛e z toba˛ pó´zniej. B˛edziesz mógł sam wybra´c sobie drog˛e do piekła. Do tego czasu jeste´s mi potrzebny. — Och, ty pieprzony zasrany kłamco — odrzekł cicho Eddie. Mówił głosem zupełnie wypranym z emocji, lecz rewolwerowiec dostrzegł łzy w jego oczach. Nie odezwał si˛e jednak. — Wiesz, z˙ e nie b˛edzie z˙ adnego pó´zniej. . . ani dla mnie, ani dla niej czy tego trzeciego faceta, kimkolwiek on jest. Zapewne dla ciebie te˙z nie. . . wygladasz ˛ tak parszywie jak Henry w swoich najgorszych chwilach. Je´sli nie umrzemy, zanim dotrzemy do Wie˙zy, to z pewno´scia˛ zginiemy, kiedy tam dojdziemy, wi˛ec czemu mnie okłamujesz? Rewolwerowiec zawstydził si˛e troch˛e, ale nie zmienił zdania. — Przynajmniej na razie ta cz˛es´c´ twojego z˙ ycia sko´nczyła si˛e. — Taak? — warknał ˛ Eddie. — No, có˙z, mam dla ciebie wiadomo´sc´ , Rolandzie. Wiem, co si˛e stanie z twoim prawdziwym ciałem, kiedy przejdziesz tam i znajdziesz si˛e w niej. Wiem, gdy˙z ju˙z to widziałem. Nie potrzebuj˛e twoich rewolwerów. Trzymam ci˛e za to słynne miejsce, gdzie rosna˛ krótkie włosy, przyjacielu. B˛edziesz mógł nawet odwróci´c jej głow˛e, tak jak odwracałe´s moja,˛ i patrze´c, co robi˛e z Twoim ciałem, kiedy ty b˛edziesz tylko przekl˛etym ka. Chciałbym zaczeka´c do zachodu sło´nca i zawlec ci˛e nad wod˛e. Potem mógłby´s patrze´c, jak homary objedza˛ ciało do czysta. Mo˙ze jednak za bardzo by´s si˛e spieszył, z˙ eby to oglada´ ˛ c. — Eddie zamilkł na chwil˛e. Zarówno łoskot załamujacych ˛ si˛e fal, jak i monotonne, głuche zawodzenie wiatru wydawały si˛e niezmiernie gło´sne. — Dlatego my´sl˛e, z˙ e po prostu poder˙zn˛e ci gardło twoim własnym no˙zem. — I zamkniesz te drzwi na zawsze? — Twierdzisz, z˙ e ta cz˛es´c´ mojego z˙ ycia sko´nczyła si˛e. I nie mówisz tylko o prochach. Masz na my´sli Nowy Jork, Ameryk˛e, moje czasy, wszystko. Je´sli tak ma by´c, to ja te˙z chc˛e wzia´ ˛c w tym udział. To miejsce cuchnie, a towarzystwo jeszcze bardziej. Sa˛ takie chwile, Rolandzie, kiedy przy tobie Jimmy Swaggart wydaje si˛e prawie normalny. — Przed nami wiele cudów — rzekł Roland. — Liczne przygody. Co wi˛ecej, mamy misj˛e do spełnienia, a ty masz szans˛e odzyskania honoru. Jest jeszcze co´s. Mógłby´s zosta´c rewolwerowcem. Wcale nie musz˛e by´c ostatnim. Masz to w sobie, Eddie. Widz˛e to. Czuj˛e. Eddie roze´smiał si˛e, chocia˙z teraz łzy ciekły mu policzkach. — Och, cudownie. Wspaniale! Wła´snie tego mi trzeba! Mój brat Henry. On był rewolwerowcem. W miejscu zwanym Wietnamem. Du˙zo mu to dało. Powiniene´s go zobaczy´c, kiedy był na prawdziwym haju, Rolandzie. Bez pomocy nie potrafił znale´zc´ drogi do pieprzonej łazienki. Je´sli nikt mu nie pomógł to tak sobie siedział i ogladał ˛ „Big Time Wrestling” i robił to w pieprzone gacie. Dobrze by´c rewolwerowcem. Widz˛e to. Mój brat był narkomanem, a ty jeste´s zupełnie trzepni˛ety. 158
— Mo˙ze twój brat nie miał sprecyzowanego pogladu ˛ na to, czym jest honor. — By´c mo˙ze. W naszej dzielnicy nie zawsze było to jasne. Najcz˛es´ciej słyszało si˛e to słowo w sadzie, ˛ kiedy stawało si˛e przed s˛edzia˛ za palenie trawki albo zwini˛ecie kółek z bryki jakiego´s faceta. — Eddie płakał coraz gło´sniej, a jednocze´snie si˛e s´miał. — A twoi przyjaciele. Na przykład ten facet, o którym mówisz przez sen, ten cały Cuthbert. . . — Rewolwerowiec drgnał. ˛ Mimo długich lat treningu nie zdołał opanowa´c tego odruchu. — Czy oni zyskali to, o czym mówisz jak jaki´s przekl˛ety sier˙zant werbujacy ˛ do marines? Przygod˛e, misj˛e, honor? — Owszem, oni rozumieli, czym jest honor — powiedział powoli Roland, my´slac ˛ o wszystkich, którzy odeszli. — Czy to zaprowadziło ich dalej ni˙z wymachiwanie bronia˛ mojego brata? Rewolwerowiec nie odpowiedział. — Znam ci˛e — rzekł Eddie. — Widziałem wielu takich jak ty. Jeste´s po prostu jeszcze jednym dziwakiem, s´piewajacym ˛ „Naprzód, z˙ ołnierze Chrystusa”, z flaga˛ w jednej, a bronia˛ w drugiej r˛ece. Nie chc˛e z˙ adnego honoru. Chc˛e zje´sc´ kurczaka i da´c sobie w z˙ ył˛e. W tej kolejno´sci. Dlatego mówi˛e ci: przechod´z. Mo˙zesz. Gdy jednak tylko znikniesz, zabij˛e twoje ciało. — Cisza. Eddie z krzywym u´smiechem otarł grzbietami dłoni łzy z policzków. — Chcesz wiedzie´c, jak nazywamy to w moich stronach? — Jak? — Meksyka´nski remis. Przez chwil˛e tylko patrzyli na siebie, a potem Roland bacznie spojrzał na drzwi. Obaj zdali sobie spraw˛e z tego — Roland lepiej ni˙z Eddie — z˙ e obraz za nimi znowu si˛e przesunał, ˛ tym razem w lewo. Pojawiła si˛e ekspozycja z błyszczac ˛ a˛ bi˙zuteria.˛ Cz˛es´c´ jej była za szkłem, wi˛ekszo´sc´ le˙zała nieosłoni˛eta, wi˛ec rewolwerowiec uznał, z˙ e to imitacje. . . To, co Eddie nazwałby sztuczna˛ bi˙zuteria.˛ Ciemnobrazowe ˛ dłonie dotkn˛eły kilku przedmiotów pozornie niedbałym ruchem, a wtedy pojawiła si˛e nast˛epna ekspedientka. Rozpocz˛eła si˛e krótka rozmowa, której obaj nie słuchali, po czym Władczyni (te˙z mi Władczyni, pomy´slał Eddie) poprosiła o pokazanie czego´s innego. Sprzedawczyni odeszła i w tym momencie Roland pospiesznie znów spojrzał na drzwi. Dłonie ponownie si˛e pojawiły, lecz tym razem trzymały torebk˛e. Otworzyły ja.˛ I nagle zacz˛eły zgarnia´c do niej rozmaite przedmioty — niemal na pewno przypadkowe. — Có˙z, zbierasz niezły zespół, Rolandzie — rzekł z niesmakiem rozbawiony Eddie. — Najpierw typowego białego c´ puna, potem typowa˛ czarna˛ zło. . . Roland jednak ju˙z zmierzał do przej´scia mi˛edzy s´wiatami, szybkim krokiem, wcale nie patrzac ˛ na Eddiego. — Mówi˛e powa˙znie! — wrzasnał ˛ Eddie. — Je´sli przejdziesz, poder˙zn˛e ci gardło, poder˙zn˛e ci to pieprzone. . .
159
Zanim zda˙ ˛zył sko´nczy´c, rewolwerowca ju˙z nie było. Pozostało jego bezwładne, oddychajace ˛ ciało, le˙zace ˛ na pla˙zy. Przez chwil˛e Eddie stał, nie mogac ˛ uwierzy´c, z˙ e Roland zrobił to, naprawd˛e zrobił co´s tak idiotycznego mimo obietnicy Eddiego — mimo najszczerszej pieprzonej gwarancji — z˙ e drogo za to zapłaci. Stał tak przez moment, wybałuszajac ˛ oczy jak ko´n przestraszony przez nadciagaj ˛ ac ˛ a˛ burz˛e. . . Tylko z˙ e, oczywi´scie, nie było z˙ adnej burzy oprócz tej w jego głowie. No, dobra. No, dobra, niech to szlag. Mógł mie´c jeszcze cie´n szansy. Tyle da mu rewolwerowiec i Eddie doskonale o tym wiedział. Zerknał ˛ na drzwi i ujrzał czarne dłonie trzymajace ˛ złoty naszyjnik, który ju˙z do połowy znikł w torebce, migoczacej ˛ niczym piracki kufer ze skarbami Chocia˙z tego nie słyszał, Eddie był pewien, z˙ e Roland mówił co´s do wła´scicielki tych rak. ˛ Wyjał ˛ nó˙z z torby rewolwerowca i ukl˛eknał ˛ przy bezwładnym, oddychajacym ˛ ciele, które le˙zało przed drzwiami. Oczy były otwarte, lecz nieruchome, postawione w słup. — Patrz, Rolandzie! — wrzasnał ˛ Eddie. Monotonny, idiotyczny, nigdy niesłabnacy ˛ wiatr szumiał mu w uszach. Chryste, to mogło ka˙zdego doprowadzi´c do szału. — Patrz uwa˙znie! Zaraz zako´ncz˛e twoja˛ pieprzona˛ edukacj˛e! Poka˙ze˛ ci, co si˛e dzieje, kiedy zadzierasz z bra´cmi Dean! Przyło˙zył nó˙z do gardła rewolwerowca.
Rozdział drugi Czas zmian
„Sierpie´n 1959” Kiedy sta˙zysta wyszedł na zewnatrz ˛ pół godziny pó´zniej, zastał Julia opartego o karetk˛e, która wcia˙ ˛z stała na podje´zdzie izby przyj˛ec´ pogotowia przy szpitalu Sióstr Miłosierdzia na Dwudziestej Trzeciej Ulicy. Obcas jednego z modnych butów o sterczacych ˛ noskach zahaczył o przedni zderzak. Przebrał si˛e w swój strój do gry w kr˛egle: jaskraworó˙zowe spodnie i niebieska˛ koszul˛e z imieniem wyszytym złota˛ nicia˛ nad lewa˛ kieszenia.˛ George spojrzał na zegarek i stwierdził, z˙ e zespół Julia — Spics of Supremacy — ju˙z gra. — My´slałem, z˙ e ci˛e nie ma — rzekł George Shavers. Był sta˙zysta˛ w szpitalu Sióstr Miłosierdzia. — Jak twoi chłopcy wygraja˛ bez Cudownego Haka? — Wzi˛eli na moje miejsce Miguela Basale’a. Gra nierówno, ale czasem doskonale. Poradza˛ sobie. — Julio przerwał. — Byłem ciekawy, jak si˛e to sko´nczyło. Pracował jako kierowca. Był Kuba´nczykiem z ogromnym poczuciem humoru, z czego pewnie nawet nie zdawał sobie sprawy. George rozejrzał si˛e wokół. ˙ Zadnego z sanitariuszy, którzy z nimi jechali, nie było w pobli˙zu. — Gdzie tamci? — zapytał George. — Kto? Pieprzeni Bli´zniacy Bobbsey? A jak my´slisz? Uganiaja˛ si˛e z dupami w Village. Wiesz mo˙ze, czy ona wyjdzie z tego? — Nie wiem. Próbował udawa´c m˛edrca i mówi´c pewnym głosem o tym, co nie było jednoznaczne, gdy najpierw dy˙zurny lekarz, a potem dwaj chirurdzy przej˛eli od niego t˛e czarna˛ kobiet˛e szybciej, ni˙z zdołałby powiedzie´c „Zdrowa´s Mario, łaski´s pełna” (co te˙z cisn˛eło mu si˛e na usta, bo ta czarnoskóra dama wygladała ˛ tak, jakby nie miała długo pociagn ˛ a´ ˛c). — Straciła piekielnie du˙zo krwi. — Jak cholera. George był jednym z szesnastu sta˙zystów u Sióstr Miłosierdzia, jednym z o´smiu obj˛etych programem Karetka Pogotowia. Teoretycznie obecno´sc´ sta˙zysty, 161
wspierajacego ˛ sanitariuszy, w niektórych nagłych wypadkach mo˙ze zadecydowa´c o ró˙znicy mi˛edzy z˙ yciem, a s´miercia.˛ George wiedział, z˙ e wi˛ekszo´sc´ kierowców i sanitariuszy uwa˙zała, i˙z zieloni sta˙zy´sci równie dobrze moga˛ wyko´nczy´c ofiar˛e jak ja˛ uratowa´c, on jednak sadził, ˛ z˙ e ten program ma sens. Czasami. Tak czy owak, zapewniał szpitalowi dobra˛ pras˛e i chocia˙z obj˛eci nim sta˙zys´ci narzekali na osiem dodatkowych godzin (bez wynagrodzenia), które musieli przepracowa´c co tydzie´n, George Shavers był skłonny podejrzewa´c, z˙ e wi˛ekszo´sc´ z nich czuje to samo co on: dum˛e, pewno´sc´ siebie i przekonanie, z˙ e poradza˛ sobie z ka˙zdym przypadkiem. Potem przyszła ta noc, gdy samolot TWA rozbił si˛e w Idlewild. Sze´sc´ dziesiat ˛ pi˛ec´ osób na pokładzie, z których sze´sc´ dziesiat ˛ Julio Estavez nazwał TNM — trup na miejscu — a trzy z pozostałych pi˛eciu wygladały ˛ jak co´s, co zeskrobano z rusztu pieca. . . Tylko z˙ e to, co zeskrobuje si˛e z rusztu pieca, nie j˛eczy, nie wrzeszczy i nie błaga, by kto´s podał mu morfin˛e albo go dobił, prawda? „Je´sli to zniesiesz” — my´slał potem, wspominajac ˛ poodrywane ko´nczyny, le˙zace ˛ w´sród resztek aluminiowych płyt i foteli, poszarpany fragment ogona z numerem 17, wielka˛ czerwona˛ litera˛ T oraz kawałkiem W, przypominajac ˛ sobie gałk˛e oczna˛ na zw˛eglonej walizce Samsonite, pami˛etajac ˛ pluszowego misia o wytrzeszczonych guzikowatych s´lepkach, le˙zacego ˛ obok małego czerwonego tenisówka z tkwiac ˛ a˛ w nim stopa˛ dziecka — „je´sli to zniesiesz, chłopie, to zniesiesz wszystko”. I radził sobie całkiem nie´zle. Radził sobie całkiem nie´zle przez cała˛ drog˛e do domu. Całkiem nie´zle sobie radził podczas pó´znej kolacji, porcji indyka od Swansona, zjedzonej przed telewizorem. Zasnał ˛ bez z˙ adnych problemów, co nie pozostawiało nawet cienia watpliwo´ ˛ sci, z˙ e nie´zle sobie radził. Potem, tu˙z nad ranem, gdy było jeszcze ciemno, ocknał ˛ si˛e z koszmarnego snu, w którym na zw˛eglonej walizce Samsonite nie le˙zał pluszowy mi´s, lecz głowa matki George’a. Miała otwarte oczy i one te˙z były zw˛eglone; były patrzacymi ˛ beznami˛etnie, guzikowatymi s´lepkami pluszowego nied´zwiadka; i miała otwarte usta, ukazujace ˛ połamane kły, które były protezami, zanim w podchodzacy ˛ do ladowania ˛ samolot TWA uderzył piorun, i szeptała: „Nie umiałe´s mnie uratowa´c, George, a tak si˛e starali´smy, tak oszcz˛edzali´smy, obywali´smy si˛e bez ciebie, twój ojciec załatwił skrobank˛e ´ tej dziewczynie, a ty MIMO WSZYSTKO NIE UMIAŁES´ MNIE URATOWAC, NIECH CIE˛ SZLAG!” Obudził si˛e z krzykiem i niejasno u´swiadamiał sobie, z˙ e kto´s stuka w s´cian˛e, lecz w tym momencie ju˙z p˛edził do łazienki i ledwie zda˛ z˙ ył przyja´ ˛c pozycj˛e skruszonego grzesznika przed porcelanowym ołtarzem, nim kolacja wróciła z szybko´scia˛ ekspresowej windy. Specjalna dostawa, ciepła i parujaca, ˛ i wcia˙ ˛z roztaczajaca ˛ zapach pieczonego indyka. Kl˛eczał tam, ze wzrokiem utkwionym w misce klozetowej, patrzac ˛ na kawałki na pół strawionego indyka i marchewki, które nie straciły swej oryginalnej, jaskrawej barwy, i przed oczami duszy rozbłysnał ˛ mu zło˙zony z wielkich czerwonych liter napis: 162
DOS´ C´ Wła´snie. Po prostu: DOS´ C´ Rzuci w diabły cały ten interes. Rzuci go w diabły, poniewa˙z: ´ DOS´ C´ TO DOS´ C Rzuci go w diabły, poniewa˙z dewiza˛ Popeye’a było: „Tylko tyle mog˛e znie´sc´ i ani odrobiny wi˛ecej”. I Popeye miał całkowita˛ racj˛e. George spłukał toalet˛e, wrócił do łó˙zka i niemal natychmiast znów zasnał, ˛ a kiedy si˛e obudził, odkrył, z˙ e wcia˙ ˛z chce by´c lekarzem i cholernie dobrze było wiedzie´c to na pewno. . . mo˙ze to było najlepsze w całym tym programie, niewa˙zne czy zwa´c go Karetka Pogotowia, czy Wiadro Krwi, czy te˙z Zgadnij Jaka To Melodia. Chciał by´c lekarzem. Znał pewna˛ starsza˛ pania,˛ która haftowała. Zapłacił jej dziesi˛ec´ dolarów, na które nie było go sta´c, z˙ eby wyhaftowała mu mała˛ staro´swiecka˛ makatk˛e. Napis na niej głosił: ´ TO ZNIESIESZ WSZYSTKO. ˙ JEZELI MOGŁES´ TO ZNIES´ C, Tak. Wła´snie. Paskudna historia w metrze wydarzyła si˛e cztery tygodnie pó´zniej.
***
— Ta babka była niesamowita, wiesz? — rzekł Julio. George w duchu odetchnał ˛ z ulga.˛ Gdyby Julio nie poruszył tego tematu, George chyba nie znalazłby na to odwagi. Był sta˙zysta˛ i pewnego dnia zostanie lekarzem pełna˛ g˛eba,˛ teraz naprawd˛e w to wierzył, ale Julio to weteran, a przed takim człowiek nie chce si˛e wygłupi´c. Kierowca mógł si˛e tylko roze´smia´c i powiedzie´c: „Do diabła, widziałem takie gówniane przypadki tysiace ˛ razy, chłopcze. We´z r˛ecznik i wytrzyj sobie twarz, bo jest co´s dziwnie zielona.” Najwidoczniej jednak Julio nie widział czego´s takiego tysiace ˛ razy i bardzo dobrze, bo George „chciał” o tym porozmawia´c. — Naprawd˛e była niesamowita. Jak gdyby była dwiema osobami. Ze zdziwieniem zauwa˙zył, z˙ e teraz Julio wyglada ˛ tak, jakby czuł ulg˛e, i nagle si˛e zawstydził. Julio Estavez, który do ko´nca z˙ ycia miał tylko prowadzi´c furgonetk˛e z kilkoma migajacymi ˛ s´wiatełkami na dachu, wła´snie wykazał si˛e wi˛eksza˛ odwaga˛ ni˙z on. — Masz racj˛e, doktorze. Na sto procent. 163
Julio wyjał ˛ paczk˛e chesterfieldów i wło˙zył jednego do kacika ˛ ust. — To s´wi´nstwo ci˛e zabije, człowieku — przypomniał mu George. Julio kiwnał ˛ głowa˛ i podsunał ˛ mu paczk˛e. Przez chwil˛e palili w milczeniu. By´c mo˙ze sanitariusze rzeczywi´scie uganiali si˛e za dupami w Village, tak jak powiedział Julio. . . a mo˙ze po prostu mieli do´sc´ . George był przestraszony, nie ma co tego ukrywa´c. Mimo to wiedział tak˙ze, z˙ e to on uratował t˛e kobiet˛e, nie sanitariusze, i z˙ e Julio te˙z o tym wie. Mo˙ze wła´snie dlatego czekał tu na George’a. Czarnoskóra staruszka pomogła. . . i ten biały dzieciak, który zadzwonił na policj˛e, podczas gdy wszyscy pozostali (oprócz tej starej czarnej kobiety) tylko gapili si˛e, jakby to był jaki´s przekl˛ety film, program telewizyjny czy co´s, mo˙ze odcinek „Petera Gunna”, ale w ko´ncu wszystko zale˙zało od George’a Shaversa, przestraszonego kota, który starał si˛e jak najlepiej spełni´c swój obowiazek. ˛ Kobieta czekała na pociag, ˛ ten tak rozsławiony przez Duke’a Ellingtona — gło´sny A-train. Po prostu s´liczna czarnoskóra dziewczyna w d˙zinsach i koszuli khaki, czekajaca ˛ na słynny pociag, ˛ który przewiezie ja˛ gdzie´s do centrum. Kto´s ja˛ popchnał. ˛ George Shavers nie miał zielonego poj˛ecia, czy policja złapała tego gnoja, który to zrobił — to nie była jego sprawa. On miał si˛e zaja´ ˛c ta˛ kobieta,˛ która z krzykiem spadła z peronu przed nadje˙zd˙zajacy ˛ rozsławiony pociag. ˛ To cud, z˙ e nie trafiła na trzecia˛ szyn˛e, gdy˙z ta zrobiłaby z nia˛ to, co stan Nowy Jork robił ze złymi facetami w Sing-Sing — dawał im darmowy bilet na przeja˙zd˙zk˛e tym słynnym pociagiem, ˛ który skaza´ncy nazywali Bł˛ekitna˛ Iskra.˛ O rany, te cuda elektryczno´sci. Próbowała si˛e odczołga´c, ale zabrakło jej czasu i prze´swietny skład wjechał na stacj˛e ze zgrzytem i piskiem hamulców, sypiac ˛ skrami, gdy˙z motorniczy zauwa˙zył ja,˛ ale za pó´zno. . . za pó´zno dla niego i dla niej. Stalowe koła słynnego pociagu ˛ obci˛eły jej obie nogi tu˙z powy˙zej kolan. I podczas gdy wszyscy inni (oprócz białego dzieciaka, który zadzwonił po gliny) stali tam, obijajac ˛ sobie brzuchy (albo masujac ˛ piczki, podejrzewał George), czarnoskóra starsza pani zeskoczyła na tory, przy czym zwichn˛eła sobie nog˛e w biodrze (pó´zniej otrzymała medal za odwag˛e od burmistrza), zerwała z głowy chustk˛e i zrobiła z niej opask˛e, która˛ zacisn˛eła na jednym z tryskajacych ˛ krwia˛ kikutów. Młody, biały chłopak na ko´ncu peronu darł si˛e do telefonu, wzywajac ˛ karetk˛e, a czarnoskóra staruszka wrzeszczała, z˙ eby kto´s jej pomógł, na Boga, dał krawat lub cokolwiek. . . cokolwiek. . . a˙z w ko´ncu jaki´s starszy, biały m˛ez˙ czyzna wygladaj ˛ acy ˛ na biznesmena niech˛etnie dał jej pasek, a starsza pani spojrzała na niego i wypowiedziała słowa, które nast˛epnego dnia stały si˛e nagłówkiem artykułu na pierwszej stronie nowojorskiej „Daily News”, słowa, które uczyniły ja˛ autentyczna˛ wzorcowa˛ ameryka´nska˛ bohaterka˛ — „Dzi˛eki, bracie”. A potem zaciskała ten pasek na udzie dziewczyny, w połowie drogi mi˛edzy kroczem a miejscem, gdzie było kolano. . . zanim nadjechał sławny 164
pociag. ˛ George słyszał, jak kto´s mówił do kogo´s, z˙ e ostatnie słowa, które wypowiedziała ta czarna dziewczyna, zanim zemdlała, brzmiały: KIM BYŁ TEN MATKOJEB? ODNAJDE˛ GO i ODSTRZELE˛ MU DUPE! ˛ Pasek był za gruby, z˙ eby zrobi´c w nim nowa˛ dziurk˛e i zapia´ ˛c go, wi˛ec czarnoskóra starsza pani po prostu przytrzymywała go z w´sciekła˛ determinacja,˛ dopóki nie przyjechała karetka z Juliem, George’em i sanitariuszami. George przypomniał sobie z˙ ółta˛ lini˛e i to, jak matka powtarzała mu, z˙ eby nigdy, nigdy, nie wychodził za nia,˛ czekajac ˛ na pociag ˛ (sławny lub nie), zapach oleju i elektryczno´sci, gdy zeskakiwał na podkłady, przypomniał sobie t˛e goraczk˛ ˛ e. ˙ zdawał si˛e promieniowa´c od niego, od czarnoskórej starszej pani, od czarnej Zar dziewczyny, od składu, tunelu, niewidocznego nieba nad nim i piekła pod nogami. Pami˛etał, z˙ e przemkn˛eła mu przez głow˛e oderwana my´sl: „Gdyby sprawdzili mi teraz ci´snienie, to przekroczyłoby wszelkie normy”. A potem uspokoił si˛e, krzyknał, ˛ by podali mu torb˛e, a kiedy jeden z sanitariuszy chciał zeskoczy´c z nia˛ na tory, George powiedział mu, z˙ eby spierdalał, a sanitariusz wytrzeszczył oczy, jakby po raz pierwszy naprawd˛e zobaczył George’a Shaversa, i rzeczywi´scie si˛e odpierdolił. George podwiazał ˛ tyle z˙ ył i arterii, ile zdołał, a kiedy serce ofiary zacz˛eło rock and rolla, wstrzyknał ˛ jej digitalin˛e. Dostarczyli krew. Przynie´sli ja˛ policjanci. „Chce pan, by´smy wyciagn˛ ˛ eli dziewczyn˛e na peron, doktorze?” — zapytał jeden z nich, a George powiedział mu, z˙ e za chwil˛e, po czym wyjał ˛ strzykawk˛e i nafaszerował ranna˛ s´rodkiem przeciwbólowym, jak gdyby była c´ punem na ostrym głodzie. Dopiero wtedy pozwolił im ja˛ zabra´c. Dopiero wtedy ja˛ zabrali. W drodze do szpitala odzyskała przytomno´sc´ . I wtedy zacz˛eło si˛e najdziwniejsze.
***
Kiedy sanitariusze ładowali ja˛ do ambulansu, George wstrzyknał ˛ jej demerol, bo zacz˛eła si˛e porusza´c i poj˛ekiwa´c. Był przekonany, z˙ e podał jej taka˛ dawk˛e, po której powinna by´c spokojna przez cała˛ drog˛e do Sióstr Miłosierdzia. Uwa˙zał, z˙ e dziewczyna ma dziewi˛ec´ dziesiat ˛ procent szans na to, z˙ e dowioza˛ ja˛ tam z˙ ywa˛ i zdołaja˛ utrzyma´c przy z˙ yciu. Mimo to zacz˛eła trzepota´c powiekami, gdy byli jeszcze sze´sc´ przecznic od szpitala. Wydała ochrypły j˛ek. 165
— Mo˙zemy znieczuli´c ja˛ ponownie, doktorze — zaproponował jeden z sanitariuszy. George prawie nie zwrócił uwagi na to, z˙ e po raz pierwszy który´s z sanitariuszy nazwał go inaczej ni˙z „George” albo jeszcze gorzej — „Georgie”. — Zwariowałe´s? Chcesz ja˛ wyko´nczy´c? Sanitariusz zrejterował. George spojrzał na czarnoskóra˛ dziewczyn˛e i zobaczył, z˙ e odpowiedziała mu trze´zwym, przytomnym spojrzeniem. — Co mi si˛e stało? — zapytała. Przypomniał sobie słowa m˛ez˙ czyzny, który mówił komu´s, co ta dziewczyna podobno powiedziała (˙ze dopadnie skurwysyna i odstrzeli mu dup˛e itd., itd.) Tamten facet był biały. Teraz George doszedł do wniosku, z˙ e go´sc´ zmy´slił to sobie, wiedziony dziwna˛ ludzka˛ skłonno´scia˛ do dramatyzowania wystarczajaco ˛ dramatycznych sytuacji. . . albo uprzedzeniami rasowymi. Ta kobieta mówiła jak kulturalna, inteligentna osoba. — Miała pani wypadek — powiedział. — Była. . . Zamkn˛eła powieki, wi˛ec pomy´slał, z˙ e znów zasypia. Dobrze. Niech kto´s inny powie jej, z˙ e straciła nogi. Kto´s, kto zarabia wi˛ecej ni˙z siedem tysi˛ecy sze´sc´ set rocznie. Przesunał ˛ si˛e odrobin˛e w lewo, chcac ˛ kolejny raz sprawdzi´c ci´snienie krwi, gdy ponownie otworzyła oczy — George Shavers ujrzał zupełnie inna˛ kobiet˛e. — Skurwiel obciał ˛ mi nogi. Czułam, jak odpadły. To karetka? — T. . . tak — wykrztusił George. Nagle zachciało mu si˛e pi´c. Niekoniecznie drinka. Czegokolwiek. Zaschło mu w gardle. Miał wra˙zenie, z˙ e oglada ˛ Spencera Tracy’ego, bohatera filmu „Doktor Jekyll i pan Hyde”, tyle z˙ e w rzeczywisto´sci. — Dorwali tego parszywego skurwiela? — Nie — powiedział George, my´slac: ˛ „Facet dobrze słyszał, niech to szlag, dobrze usłyszał.” Katem ˛ oka zauwa˙zył, z˙ e sanitariusze, którzy wisieli mu nad głowa˛ (pewnie w nadziei, z˙ e co´s schrzani), teraz si˛e cofaja.˛ — Dobrze. Parszywe gliny i tak by go pu´sciły. Ja go dorw˛e. Utn˛e mu fiuta. Sukinsyn! Powiem ci, co zrobi˛e temu skurwielowi! Powiem ci co´s, ty parszywy skurwielu! Zobaczysz. . . zoba. . . Znów zatrzepotała powiekami. „Tak, za´snij, prosz˛e, za´snij, nie płaca˛ mi za to, nie rozumiem, co to jest, mówili nam o wstrzasie, ˛ ale nikt nie wspominał o schizofrenii jako o jednym z obj. . . ” — przeszło przez głow˛e George’owi. Otworzyła oczy. Znowu była ta˛ pierwsza˛ kobieta.˛ — Jakiego rodzaju wypadek? — zapytała. — Pami˛etam, z˙ e wyszłam z ja. . . — Ja? — powtórzył głupawo. U´smiechn˛eła si˛e nieznacznie. z trudem. 166
— Głodny Ja. To taka kawiarnia. — Och. No, tak. Racja. Tamta druga, ranna czy nie, sprawiała, z˙ e czuł si˛e zbrukany i chory. Przy tej czuł si˛e jak rycerz z arturia´nskich opowie´sci, dzielny rycerz, który uratował dobra˛ pania˛ z paszczy smoka. — Pami˛etam, jak zeszłam po schodach na peron, a potem. . . — Kto´s pania˛ popchnał. ˛ To zabrzmiało idiotycznie, ale co z tego? To było idiotyczne. — Wepchnał ˛ mnie pod pociag? ˛ — Tak. — Czy straciłam nogi? George próbował przełkna´ ˛c s´lin˛e, lecz nie mógł. Za bardzo zaschło mu w gardle. — Cz˛es´ciowo — powiedział niepewnie, a ona zamkn˛eła oczy. „Niech zemdleje, prosz˛e, niech zem . . . ” Otworzyła je, płonace ˛ furia.˛ Podniosła r˛ek˛e i machn˛eła nia,˛ przecinajac ˛ pazurami powietrze tu˙z przed jego twarza˛ — minimalnie bli˙zej, a nie paliłby teraz chesterfieldów z Juliem, ale siedział na erce, gdzie zakładaliby mu szwy na policzek. ´ — JESTESCIE BANDA˛ ZWYCZAJNYCH, PARSZYWYCH SKURWYSYNÓW! — wrzasn˛eła. Jej rysy wykrzywił potworny grymas, a oczy jarzyły si˛e ˙ piekielnym ogniem. To nie była twarz ludzkiej istoty. — ZABIJE˛ KAZDEGO MATKOJEBEGO WSZARZA, JAKIEGO ZOBACZE! ˛ ZAŁATWIE˛ WSZYSTKICH! UTNE˛ IM JAJA i WEPCHNE˛ IM JE DO PYSKÓW! PO. . . Szale´nstwo. Mówiła jak czarna kobieta z ksia˙ ˛zki, Butterfly McQueen, która dostała s´wira. A zarazem wydawała si˛e — to co´s si˛e wydawało — obdarzona nadludzkimi siłami. To wrzeszczace, ˛ szamoczace ˛ si˛e stworzenie nie mogło by´c ofiara˛ brutalnej amputacji, wykonanej pół godziny temu przez koła składu metra. Pluła. Raz po raz usiłowała go podrapa´c. Zasmarkała si˛e. Za´sliniła. Z jej ust płynał ˛ potok ohydnych przekle´nstw. — Daj jej zastrzyk, doktorze! — krzyknał ˛ jeden z sanitariuszy. Był blady jak s´ciana. — Rany boskie, ucisz ja! ˛ Si˛egnał ˛ po torb˛e z medykamentami. George odtracił ˛ jego dło´n. — Spieprzaj, gówniarzu. Ponownie spojrzał na pacjentk˛e i zobaczył wpatrzone w niego, spokojne oczy kulturalnej osoby. — Prze˙zyj˛e? — zapytała tonem towarzyskiej pogaw˛edki. „Ona jest nie´swiadoma tych przej´sc´ ” — pomy´slał. „Kompletnie nie´swiadoma.” — A po chwili uzupełnił swoja˛ refleksj˛e: — „Tak samo jak tamta druga.” — Ja. . . — zakrztusił si˛e, przycisnał ˛ r˛ek˛e do fartucha, uspokajajac ˛ galopuja˛ ce serce, a potem postanowił wzia´ ˛c si˛e w gar´sc´ . Uratował jej z˙ ycie. Psychiczne 167
schorzenia to nie jego działka. — Dobrze si˛e pan czuje? — zapytała i szczera troska w jej głosie sprawiła, z˙ e si˛e u´smiechnał. ˛ Ona pyta jego o samopoczucie. — Tak, prosz˛e pani. — Na które pytanie pan odpowiada? W pierwszej chwili nie zrozumiał, ale szybko si˛e zreflektował. — Na oba. Wział ˛ ja˛ za r˛ek˛e. U´scisn˛eła jego dło´n i patrzac ˛ w jej błyszczace ˛ łagodne oczy, pomy´slał: „Mo˙zna si˛e zakocha´c.” A wtedy jej palce zmieniły si˛e w szpony i zacz˛eła mówi´c mu, z˙ e jest pierdolonym matkojebem i ona nie tylko urwie mu jaja, lecz prze˙zuje je i połknie. Odsunał ˛ si˛e i sprawdził, czy nie skaleczyła mu dłoni, my´slac ˛ w popłochu, z˙ e musiałby wtedy co´s zrobi´c, poniewa˙z ta kobieta jest jadowita jak skorpion, a jej ugryzienie mogło by´c s´miertelne niczym ukaszenie ˛ mokasyna czy grzechotnika. Nie krwawił. Kiedy jednak znowu na nia˛ popatrzył, ujrzał t˛e druga kobiet˛e. . . pierwsza˛ z nich. — Prosz˛e — wyszeptała. — Nie chc˛e umiera´c. Pr. . . I straciła przytomno´sc´ . . . na całe szcz˛es´cie. Dla nich wszystkich.
***
— I co o tym my´slisz? — zapytał Julio. — Który zespół wejdzie do finału? — George obcasem półbuta zgniótł niedopałek papierosa. — White Sox. Postawiłem na nich. — Co my´slisz o tej babce? — My´sl˛e, z˙ e to schizofreniczka — odparł powoli George. — Taak, to i ja wiem. Chodzi mi o to, co z nia˛ b˛edzie? — Nie wiem. — Człowieku, ona potrzebuje pomocy. Kto jej pomo˙ze? — No, ja ju˙z zrobiłem swoje — powiedział George, ale czuł, z˙ e twarz piecze go, jakby si˛e zaczerwienił. Julio przyjrzał mu si˛e. — Je´sli w niczym wi˛ecej nie jeste´s w stanie jej pomóc, doktorze, to powiniene´s był da´c jej umrze´c. George przez chwil˛e patrzył mu w oczy, ale nie mógł znie´sc´ tego, co w nich widział: nie oskar˙zenia, lecz smutku. Odszedł. Miał dokad ˛ pój´sc´ . 168
***
„Czas Wyboru.” Od tamtego wypadku najcz˛es´ciej Odetta Holmes panowała nad sytuacja,˛ ale Detta Walker coraz cz˛es´ciej dochodziła do głosu, a Detta Walker najbardziej lubiła kra´sc´ . Nie miało znaczenia to, z˙ e jej łupem przewa˙znie padały niemal bezwartos´ciowe s´mieci, tak jak nie miało znaczenia to, z˙ e najcz˛es´ciej je wyrzucała. Wa˙zne było „zabieranie”. Gdy rewolwerowiec zawładnał ˛ jej umysłem u Macy’ego, Detta wrzasn˛eła z w´sciekło´sci, przera˙zenia i zgrozy, i zastygła, zaciskajac ˛ w dłoniach sztuczna˛ bi˙zuteri˛e, która˛ zgarniała do torebki. Wrzasn˛eła, bo kiedy Roland wniknał ˛ w jej umysł, kiedy wysunał ˛ si˛e do przodu, wyczuła obecno´sc´ obcej ja´zni, jakby nagle w jej głowie otworzyły si˛e obrotowe drzwi. Wrzasn˛eła, gdy˙z ten intruz, który w nia˛ wtargnał, ˛ był białasem. Nie widziała go, ale wyczuwała, z˙ e to białas. Ludzie gapili si˛e na nia.˛ Kierownik sali zauwa˙zył krzyczac ˛ a˛ kobiet˛e na wózku inwalidzkim, zobaczył otwarta˛ torebk˛e i r˛ek˛e wpychajac ˛ a˛ sztuczna˛ bi˙zuteri˛e do torebki, która (nawet z daleka) wygladała ˛ na warta˛ trzy razy wi˛ecej od łupu. — Hej, Jimmy! — zawołał kierownik i Jimmy Halvorsen, jeden z detektywów zatrudnionych w domu towarowym Macy’ego, obejrzał si˛e i zauwa˙zył, co si˛e dzieje. Rzucił si˛e biegiem w kierunku czarnej kobiety na wózku. Nie mógł powstrzyma´c tego odruchu — przez osiemna´scie lat słu˙zył w policji i miał go we krwi — ale ju˙z zda˙ ˛zył pomy´sle´c, z˙ e to b˛edzie gówniana sprawa. Dzieciaki, inwalidzi, zakonnice — to zawsze sa˛ gówniane sprawy. Łapanie ich to jak kopanie pijanego. Popłacza˛ troch˛e przed s˛edzia˛ i odchodza˛ wolno. Trudno przekona´c s˛edziego, z˙ e inwalida te˙z mo˙ze by´c przest˛epca.˛ Mimo to biegł.
***
Bezdenna otchła´n nienawi´sci i odrazy, w jakiej si˛e znalazł, na moment przeraziła Rolanda. Potem usłyszał krzyk tej kobiety, zobaczył biegnacego ˛ ku niej/niemu wielkiego m˛ez˙ czyzn˛e, z brzuchem jak worek kartofli, dostrzegł ogla˛ dajacych ˛ si˛e ludzi i postanowił co´s zrobi´c. Nagle to on był kobieta˛ o ciemnoskórych dłoniach. Wyczuwał w niej jaka´ ˛s 169
przedziwna˛ dwoisto´sc´ , ale nie miał czasu si˛e nad tym zastanawia´c. Okr˛ecił fotel i zaczał ˛ popycha´c go. Stoisko przemykało obok niego/niej. Ludzie uskakiwali na boki. Torebka upadła na podłog˛e, i dokumenty Detty oraz skradziona bi˙zuteria rozsypały si˛e na wszystkie strony. Brzuchaty facet po´slizgnał ˛ si˛e na szminkach oraz ła´ncuszkach z imitacji złota i klapnał ˛ na podłog˛e.
***
„Kurwa!” — zaklał ˛ w´sciekle w my´slach Halvorsen i odruchowo wsunał ˛ dło´n pod pach˛e, gdzie pod sportowym płaszczem miał kabur˛e z trzydziestkaósemk ˛ a.˛ Zaraz jednak do głosu doszedł zdrowy rozsadek. ˛ To nie handlarze narkotyków ani uzbrojeni rabusie, a jedynie kaleka. . . czarnoskóra babcia na wózku inwalidzkim. Wprawdzie toczyła go w takim tempie, jakby brała udział w wy´scigach najdziwniejszych pojazdów s´wiata, ale mimo wszystko była to kaleka staruszka. Co chciał zrobi´c zastrzeli´c ja? ˛ Byłoby wspaniale, no nie? A poza tym dokad ˛ mogła uciec? Na ko´ncu tego przej´scia nie było z˙ adnych drzwi tylko dwie przymierzalnie. Wstał, pomasował swój obolały tyłek i ruszył za nia,˛ lekko utykajac. ˛ Fotel mignał ˛ i znikł w jednej z przymierzalni. Drzwi zatrzasn˛eły si˛e, o włos mijajac ˛ raczki ˛ do popychania wózka. „Teraz ci˛e mam, suko” — pomy´slał Jimmy. „I zamierzam nie´zle postraszy´c. Nie obchodzi mnie, czy masz na utrzymaniu stadko półsierot i tylko rok z˙ ycia. Nie zrobi˛e ci krzywdy, ale nastrasz˛e ci˛e jak wszyscy diabli.” Dopadł drzwi przebieralni, o krok wyprzedzajac ˛ kierownika sali, uderzył w nie lewym ramieniem, a˙z otwarły si˛e na o´scie˙z i. . . w s´rodku nie było nikogo. Ani s´ladu czarnej kobiety. Ani wózka. Niczego. Szeroko otwartymi oczami spojrzał na kierownika. — Druga! — wrzasnał ˛ kierownik. — Jest w drugiej! I zanim Jimmy zda˙ ˛zył zareagowa´c, kierownik otworzył drzwi drugiej przebieralni. Kobieta w lnianej spódniczce i koronkowym biustonoszu wrzasn˛eła przera´zliwie i zasłoniła r˛ekami piersi. Była z cała˛ pewno´scia˛ biała i nie była inwalidka.˛ — Prosz˛e wybaczy´c — powiedział kierownik sali i spłonił si˛e jak piwonia. — Wyno´s si˛e stad, ˛ ty zbocze´ncu! — krzykn˛eła kobieta w lnianej spódniczce i biustonoszu. — Tak, prosz˛e pani — potulnie odparł kierownik sali i zamknał ˛ drzwi. U Macy’ego klient ma zawsze racj˛e. 170
Kierownik spojrzał na Halvorsena. Ten na niego. — A co to za gówno? — zapytał. — Weszła tam, czy nie? — Przecie˙z weszła. — No, to gdzie si˛e podziała? Kierownik tylko pokr˛ecił głowa.˛ — Chod´zmy posprzata´ ˛ c ten bałagan. — Sam posprzataj ˛ — warknał ˛ Jimmy Halvorsen. — Ja czuj˛e si˛e tak, jakbym połamał sobie tyłek w co najmniej dziewi˛eciu miejscach. — A po chwili dodał: — I prawd˛e mówiac, ˛ kole´s, czuj˛e si˛e zupełnie skołowany.
***
Gdy tylko rewolwerowiec usłyszał stuk zamykajacych ˛ si˛e za nim drzwi, obrócił fotel w miejscu, szukajac ˛ przej´scia. Je´sli Eddie zrobił to, co zapowiadał, nie b˛edzie go tu. Drzwi jednak były otwarte. Roland przejechał przez nie wózkiem Władczyni Mroku.
Rozdział trzeci Odetta po drugiej stronie
Wkrótce po tym rewolwerowiec pomy´slał: „Ka˙zda inna kobieta, kaleka czy nie, nagle przepchni˛eta przez cała˛ długo´sc´ stoiska, gdzie załatwiała swoje sprawy — mo˙zecie je nazwa´c sprawkami, je´sli chcecie — przez kogo´s, kto gwałtownie wtargnał ˛ do jej umysłu, wepchni˛eta do małego pomieszczenia (chocia˙z jaki´s m˛ez˙ czyzna za jej plecami krzyczał, z˙ eby si˛e zatrzymała), potem szybko obrócona, znów przepchni˛eta przez jakie´s drzwi, których w z˙ adnym razie nie powinno tam by´c, do zupełnie innego s´wiata. . . W takich okoliczno´sciach ka˙zda inna kobieta z cała˛ pewno´scia˛ zapytałaby przede wszystkim: Gdzie ja jestem? Natomiast Odetta Holmes zapytała niemal uprzejmie: — Co wła´sciwie zamierzasz zrobi´c tym no˙zem, młodzie´ncze?
***
Roland spojrzał na Eddiego, który kl˛eczał z jego no˙zem w r˛eku, trzymajac ˛ go tu˙z przy szyi rewolwerowca. Chocia˙z niewiarygodnie szybki, rewolwerowiec w z˙ aden sposób nie zdołałaby unikna´ ˛c pchni˛ecia, gdyby Eddie postanowił je zada´c. — Wła´snie — powiedział Roland. — Co zamierzałe´s z nim zrobi´c? — Nie wiem — oparł Eddie z wyra´znym niesmakiem. — Chyba chciałem mie´c karm˛e dla ryb. Pewnie nie wyglada ˛ na to, z˙ e przyszedłem tu na ryby, co? Rzucił nó˙z w kierunku fotela Władczyni, ale nieco w prawo. Nó˙z wbił si˛e po r˛ekoje´sc´ w piach. Kobieta odwróciła głow˛e. — Mo˙ze byłby pan łaskaw wyja´sni´c mi, gdzie wła´sciwie mnie. . . Urwała. Powiedziała „mo˙ze”, zanim zda˙ ˛zyła zauwa˙zy´c, z˙ e nikt za nia˛ nie stoi, ale rewolwerowiec ze szczerym zaciekawieniem patrzył, jak mówiła jeszcze przez 172
chwil˛e, gdy˙z realia jej z˙ ycia sprawiały, z˙ e niektóre fakty były elementarnymi regułami — na przykład, je´sli jej fotel przemie´scił si˛e, to kto´s musiał go popchna´ ˛c. Tymczasem za jej plecami nikogo nie było. Zupełnie nikogo. Znowu spojrzała za siebie, a potem na Eddiego. W jej ciemnych oczach pojawił si˛e niepokój, zmieszanie i l˛ek, a˙z wreszcie zapytała: — Gdzie ja jestem? Kto pchał mój fotel? Jak to mo˙zliwe, z˙ e tu jestem? a skoro ju˙z o tym mowa, jak to si˛e stało, z˙ e jestem ubrana, skoro przed chwila˛ siedziałam w szlafroku w domu i ogladałam ˛ nocne wiadomo´sci? Kim jestem? Co to za miejsce? Kim jeste´scie? „Kim jestem?” — pomy´slał rewolwerowiec. „Tama p˛ekła i ruszyła powód´z pyta´n. Tego nale˙zało oczekiwa´c. Tylko to pytanie. . . „Kim jestem?”. . . Nie sadz˛ ˛ e, z˙ eby nawet teraz zdawała sobie spraw˛e, z tego, z˙ e je zadała.” „Ani kiedy.” Poniewa˙z spytała o to wcze´sniej. Zanim jeszcze zapytała, kim sa˛ oni, chciała si˛e dowiedzie´c, kim sama jest.
***
Eddie oderwał wzrok od s´licznej młodej/starej twarzy czarnoskórej kobiety na fotelu inwalidzkim i spojrzał na Rolanda. — Jak to mo˙zliwe, z˙ e ona tego nie wie? — Nie mam poj˛ecia. To pewnie skutki wstrzasu. ˛ — Pod wpływem wstrzasu ˛ wróciła do swojego salonu, zanim opu´sciła dom towarowy? Chcesz powiedzie´c, z˙ e zapami˛etała jedynie to, z˙ e siedziała w szlafroku i słuchała jakiego´s wymoczkowatego fujary, opowiadajacego ˛ o tym, jak na Florydzie złapano s´wira, który w swoim mieszkaniu miał lewa˛ r˛ek˛e Christy McAuliff, zawieszona˛ na s´cianie obok wypreparowanego łba marlina? Roland nie odpowiedział. Jeszcze bardziej oszołomiona Władczyni zadała kolejne pytania: — Kim jest ta Christa McAuliff? Czy to jedna z zaginionych Je´zd´zców Wolno´sci? Teraz z kolei Eddie milczał. Je´zd´zcy Wolno´sci? A co to za jedni, do diabła? Rewolwerowiec zerknał ˛ na niego i Eddie bez trudu wyczytał w jego oczach: Nie widzisz, z˙ e ona jest w szoku? „Wiem, co masz na my´sli, Rolandzie, stary druhu, ale to nie wyja´snia wszystkiego. Sam byłem troch˛e wstrza´ ˛sni˛ety, kiedy wpadłe´s do mojej głowy jak oszalały Walter Payton, ale wcale nie skasowało mi to banków pami˛eci.” 173
Je´sli mowa o szoku, to całkiem sporego doznał w chwili, kiedy ona przeszła na t˛e stron˛e. Kl˛eczał nad nieruchomym ciałem Rolanda, trzymajac ˛ nó˙z tu˙z przy cienkiej skórze jego szyi. . . Cho´c prawd˛e mówiac, ˛ Eddie i tak nie posłu˙zyłby si˛e tym no˙zem — a przynajmniej nie wtedy. Jak zahipnotyzowany patrzył na przemykajace ˛ stoisko Macy’ego. Znowu przypomniało mu si˛e „L´snienie”, na którym pokazano, co widział chłopczyk, gdy jechał na trzykołowym rowerku po korytarzach nawiedzonego hotelu. Pami˛etał, z˙ e w jednym z tych korytarzy chłopiec spotkał martwe bli´zni˛eta. To przej´scie ko´nczyły bardzo prozaiczne białe drzwi. ´ Widniał na nich wypisany niewielkimi literami napis: PROSZE˛ PRZYMIERZAC TYLKO DWIE RZECZY NARAZ. Tak, to dom towarowy Macy’ego. z cała˛ pewno´scia.˛ Jedna czarna dło´n s´mign˛eła i zatrzasn˛eła drzwi, gdy m˛eski głos (na pewno nale˙zacy ˛ do gliniarza, gdy˙z Eddie spotkał ich tylu, z˙ e nie miał najmniejszej watpli˛ wo´sci) wołał z tyłu, z˙ eby si˛e zatrzymała, stad ˛ nie ma z˙ adnej drogi ucieczki i tylko jeszcze bardziej pogorszy swoja˛ sytuacj˛e. W lustrze po lewej Eddie dostrzegł odbicie czarnoskórej kobiety na fotelu inwalidzkim i pami˛etał, z˙ e pomy´slał: „Jezu, Roland ma ja,˛ ale ona wcale nie wyglada ˛ na zadowolona.” ˛ Potem obraz obrócił si˛e i „Eddie patrzył na siebie”. Obraz pomknał ˛ ku niemu i ju˙z miał podnie´sc´ r˛ek˛e, w której trzymał nó˙z, z˙ eby osłoni´c oczy, gdy˙z nagle patrzenie dwiema parami oczu stało si˛e zbyt dziwnym, zbyt niesamowitym wraz˙ eniem, gro˙zacym ˛ popadni˛eciem w szale´nstwo, je´sli b˛edzie spogladał ˛ dalej, ale wydarzenia potoczyły si˛e za szybko, z˙ eby zda˙ ˛zył co´s z tym zrobi´c. Fotel inwalidzki przetoczył si˛e przez drzwi. Ledwie si˛e zmie´scił. Eddie usłyszał pisk opon tracych ˛ o framug˛e. Jednocze´snie usłyszał inny d´zwi˛ek: odgłos dartego materiału, który przywiódł mu na my´sl słowo (placenta), na którym nie zdołał si˛e skoncentrowa´c, bo nawet nie wiedział, z˙ e je zna. Potem kobieta potoczyła si˛e ku niemu po twardym piasku i ju˙z nie wygladała ˛ na w´sciekła˛ jak diabli. Skoro o tym mowa, to nawet nie wygladała ˛ na t˛e sama˛ kobiet˛e, która˛ Eddie ujrzał w lustrze, chocia˙z to pewnie nie powinno go dziwi´c: kiedy nagle kto´s zostanie przeniesiony z przebieralni u Macy’ego na pla˙ze˛ jakiego´s zakazanego s´wiata, gdzie chodza˛ kraby wielko´sci małych owczarków collie. . . mo˙ze zmieni´c si˛e na twarzy. Eddie Dean czuł, z˙ e mógłby o tym za´swiadczy´c, znajac ˛ t˛e spraw˛e z własnego do´swiadczenia. Przejechała troch˛e ponad cztery stopy, zanim si˛e zatrzymała, a stało si˛e tak dzi˛eki nachyleniu stoku i twardemu podło˙zu. Jej r˛ece ju˙z nie poruszały kołami, co robiły jeszcze przed chwila˛ („je´sli jutro obudzisz si˛e z bólem ramion, b˛edziesz mogła mie´c pretensje do pana Rolanda, lady” — pomy´slał kwa´sno Eddie). Zamiast tego opadły na por˛ecze fotela i s´cisn˛eły je kurczowo, gdy patrzyła na obu m˛ez˙ czyzn. Drzwi za jej plecami znikn˛eły. Znikn˛eły? To niewła´sciwe okre´slenie. Jakby 174
zwin˛eły si˛e, niczym na kawałku ta´smy filmowej, puszczonej od tyłu. Zacz˛eło si˛e to w chwili, gdy tamten gliniarz wpadł przez drugie drzwi — te mi˛edzy przebieralnia,˛ a sklepem. Wpadł z impetem, spodziewajac ˛ si˛e, z˙ e złodziejka zamkn˛eła je. Eddie pomy´slał, z˙ e facet rozpłaszczy si˛e na przeciwległej s´cianie, ale nigdy si˛e nie dowiedział, czy tak si˛e stało czy nie, bo kurczaca ˛ si˛e ju˙z wcze´sniej przestrze´n, w której przed chwila˛ znajdowało si˛e przej´scie mi˛edzy tym, a tamtym s´wiatem, zupełnie znikn˛eła. Eddie zobaczył, z˙ e wszystko wokół zastyga w bezruchu. Film zmienił si˛e w fotografi˛e. Pozostały tylko s´lady kół wózka, pojawiajace ˛ si˛e znikad ˛ i ciagn ˛ ace ˛ si˛e troch˛e ponad cztery stopy po piasku, do miejsca, w którym teraz znajdowała si˛e kobieta. — Czy kto´s zechce mi wyja´sni´c, gdzie jestem i jak si˛e tu znalazłam? — zapytała prawie błagalnie. — No, có˙z, powiem ci jedno, Dorotko — odparł Eddie. — Ju˙z nie jeste´smy w Kansas. Oczy kobiety zaszkliły si˛e od łez. Eddie widział, z˙ e próbowała je powstrzyma´c, ale na pró˙zno. Zacz˛eła płaka´c. W´sciekły (i czujac ˛ obrzydzenie do siebie) Eddie odwrócił si˛e do rewolwerowca, który chwiejnie podniósł si˛e z ziemi. Roland zaczał ˛ i´sc´ , ale nie do płaczacej ˛ Władczyni. Ruszył, by podnie´sc´ swój nó˙z. — Powiedz jej! — krzyknał ˛ Eddie. — Ty ja˛ tu sprowadziłe´s, wi˛ec powiedz jej to, człowieku! — A po chwili dodał nieco ciszej: — A potem wyja´snij mi, jak to mo˙zliwe, z˙ e ona nie pami˛eta, kim jest.
***
Roland nie odpowiedział. Nie od razu. Pochylił si˛e, chwycił r˛ekoje´sc´ no˙za dwoma pozostałymi palcami prawej r˛eki, ostro˙znie przeniósł go do lewej i wepchnał ˛ do pochwy przypi˛etej do pasa. Wcia˙ ˛z usiłował ogarna´ ˛c to, co wyczuł w umy´sle Władczyni. W przeciwie´nstwie do Eddiego, walczyła z nim jak kocica, od chwili gdy wysunał ˛ si˛e w przód, dopóki nie przejechali przez drzwi. Zacz˛eła walczy´c, gdy tylko wyczuła jego obecno´sc´ . Nie miała luki w pami˛eci, poniewa˙z nie była zaskoczona. Do´swiadczył tego uczucia, lecz nie był w stanie go zro˙ zumie´c. Zadnego zdziwienia nagłym pojawieniem si˛e intruza w jej umy´sle, tylko natychmiastowa w´sciekło´sc´ , przera˙zenie i podj˛ecie walki, z˙ eby si˛e od niego uwolni´c. W tej walce nie miała wielkiej szansy — a wła´sciwie nie miała z˙ adnej, jak podejrzewał — lecz to jej nie powstrzymywało. Wyczuł, z˙ e była bliska szale´nstwa ze strachu, gniewu i nienawi´sci. W tym kompletnie zagubionym umy´sle wyczuwał jedynie ciemno´sc´ . 175
Tylko z˙ e. . . Tylko, z˙ e w chwili gdy przeszli przez drzwi i rozdzielili si˛e, po˙załował — szczerze po˙załował — z˙ e nie miał tam nic, a nic czasu. Wystarczyłaby jeszcze jedna chwilka, a dowiedziałby si˛e znacznie wi˛ecej. Poniewa˙z siedzaca ˛ teraz przed nim kobieta nie była ta,˛ w której umysł wniknał. ˛ B˛edac ˛ w umy´sle Eddiego, czuł si˛e jak w pomieszczeniu o trz˛esacych ˛ si˛e, wilgotnych s´cianach. w głowie Władczyni czuł si˛e jak le˙zacy ˛ w ciemno´sci nagi człowiek, po którym pełzaja˛ jadowite w˛ez˙ e. A˙z do ko´nca. Bo nagle si˛e zmieniła. I było co´s jeszcze, co uznał za niezmiernie wa˙zne, ale nie pojał ˛ tego lub nie zapami˛etał. Co´s jak („spojrzenie”). drzwi, drzwi w jej umy´sle. Co´s jakby („to ty potłukła´s talerz, to była´s ty”). nagłe zrozumienie. Jak podczas lekcji, gdy w ko´ncu dostrzegasz. . . — Och, pieprz si˛e — rzekł z niesmakiem Eddie. — Jeste´s jak przekl˛ety robot. Ominał ˛ Rolanda, podszedł do kobiety, ukl˛eknał ˛ przy niej, a kiedy obj˛eła go ramionami w panicznym u´scisku, jak tonaca ˛ pływaczka, nie odsunał ˛ si˛e, ale te˙z ja˛ objał ˛ i przytulił. — Wszystko w porzadku ˛ — odezwał si˛e do niej. — Chc˛e powiedzie´c, z˙ e nie jest wspaniale, lecz jest nie´zle. — Gdzie my jeste´smy? — chlipn˛eła. — Siedziałam w domu i ogladałam ˛ telewizj˛e, z˙ eby si˛e dowiedzie´c, czy moi przyjaciele wydostali si˛e z˙ ywi z Oxfordu, a teraz jestem tutaj. I NAWET NIE WIEM, GDZIE TO JEST! — No, có˙z, ja te˙z nie wiem — rzekł Eddie, tulac ˛ ja˛ mocniej i lekko kołyszac ˛ — chyba jednak siedzimy w tym razem. Ja jestem z tego samego miejsca, co ty, z poczciwego starego Nowego Jorku, i przeszedłem przez to samo. . . Mo˙ze troch˛e inaczej, ale na tej samej zasadzie. Nic ci nie b˛edzie. — I po namy´sle dodał: — Je´sli tylko lubisz homary. Przytuliła si˛e do niego i płakała, a Eddie trzymał ja˛ i kołysał, Roland za´s mys´lał: „Teraz z Eddiem ju˙z b˛edzie dobrze. Jego brat nie z˙ yje, lecz Eddie mo˙ze zaopiekowa´c si˛e kim´s innym, wi˛ec wszystko b˛edzie dobrze.” W gł˛ebi serca odczuwał lekki z˙ al. Umiał strzela´c — przynajmniej lewa˛ r˛eka˛ — zabija´c, robi´c swoje, z zaciekłym uporem przemierza´c mile i lata, a wygladało ˛ na to, z˙ e nawet wymiary. . . w poszukiwaniu Wie˙zy. Potrafił prze˙zy´c, a czasem nawet broni´c z˙ ycia — uratował Jake’a przed głodowa˛ s´miercia˛ w zaje´zdzie, a takz˙ e przed seksualnym skonsumowaniem przez Wyroczni˛e u podnó˙za gór — lecz w ko´ncu pozwolił Jake’owi umrze´c. I nie zrobił tego przypadkowo — dokonał s´wiadomego wyboru. Patrzył teraz na tych dwoje, widział, jak Eddie obejmuje kobiet˛e i zapewnia, z˙ e wszystko b˛edzie w porzadku. ˛ On nie potrafiłby tego zrobi´c. . . oprócz z˙ alu w jego sercu pojawił si˛e tak˙ze l˛ek. 176
„Je´sli dla Wie˙zy zrezygnowałe´s ze swego serca, Rolandzie, to ju˙z przegrałe´s. Stworzenie bez serca to istota bez miło´sci, a stwór nieumiejacy ˛ kocha´c to bestia. Pewnie mo˙zna by´c zwierz˛eciem, aczkolwiek człowiek, który nim si˛e stanie, w ko´ncu b˛edzie musiał za to zapłaci´c, lecz co si˛e wydarzy, je´sli osiagniesz ˛ swój cel? Co b˛edzie, je´sli bez serca przypu´scisz szturm na Wie˙ze˛ i zdob˛edziesz ja? ˛ Je˙zeli w twym sercu nie b˛edzie niczego prócz mroku, czegó˙z zdołasz dokona´c? Tylko zmienisz si˛e z bestii w monstrum? Osiagni˛ ˛ ecie tego celu w taki sposób byłoby ironia˛ losu, czym´s równie bezsensownym jak podarowanie słoniowi lupy. A osiagni˛ ˛ ecie go przez potwora. . . ” „Przej´sc´ przez piekło to jedno, ale czy chcesz posia´ ˛sc´ je na własno´sc´ ?” Pomy´slał o Allie i dziewczynie. . . kiedy´s czekajacej ˛ na niego w oknie, pomy´slał o łzach, które przelał nad zwłokami Cuthberta. Och, wtedy umiał kocha´c. Tak. Wtedy. „Naprawd˛e chc˛e kocha´c!” — zapłakał, lecz cho´c Eddie te˙z troch˛e popłakiwał z kobieta˛ na fotelu, oczy rewolwerowca pozostały tak suche jak pustynia, która˛ przebył, aby dotrze´c do tego ciemnego morza.
***
Pó´zniej odpowie na pytanie Eddiego. Zrobi to, bo uznał, z˙ e lepiej, by Eddie miał si˛e na baczno´sci. Ona nie pami˛etała z prostego powodu — nie była jedna˛ osoba,˛ lecz dwiema. A jedna z nich była niebezpieczna.
***
Eddie opowiedział jej, co mógł, podajac ˛ mocno okrojona˛ relacj˛e ze strzelaniny, ale we wszystkim innym trzymajac ˛ si˛e prawdy. Kiedy sko´nczył, przez jaki´s czas siedziała w milczeniu, z dło´nmi splecionymi na podołku. Z coraz ni˙zszych gór spływały strumyczki, łacz ˛ ac ˛ si˛e kilka mil dalej na wschód. To stamtad ˛ Roland i Eddie brali wod˛e, kiedy szli na północ. z poczatku ˛ chodził po nia˛ Eddie, poniewa˙z Roland był za słaby. Pó´zniej robili to na zmian˛e, za ka˙zdym razem odchodzac ˛ dalej i dłu˙zej szukajac ˛ strumienia. W miar˛e jak góry stawały si˛e coraz ni˙zsze, coraz bardziej si˛e niepokoili, ale nie pochorowali si˛e od
177
tej wody. Na razie. Roland przyniósł wod˛e wczoraj, a chocia˙z dzi´s była kolej Eddiego, rewolwerowiec zastapił ˛ go. Zarzucił sobie bukłak na rami˛e i odszedł bez słowa. Eddie uznał takie zachowanie za niezwykle dyskretne. Nie chciał si˛e tym przejmowa´c — ani niczym innym, co dotyczyło Rolanda — ale stwierdził, z˙ e jednak troch˛e go to wzruszyło. Kobieta pilnie słuchała Eddiego, nie odzywajac ˛ si˛e i nie odrywajac ˛ od niego oczu. W jednej chwili wydawała si˛e pi˛ec´ lat starsza od niego, a w nast˛epnej wygladała ˛ najwy˙zej na pi˛etnastolatk˛e. Natomiast jedno było pewne: Eddie zaraz si˛e w niej zakocha. Kiedy sko´nczył, przez moment siedziała w milczeniu, nie patrzac ˛ na niego, lecz przez niego, spogladaj ˛ ac ˛ na fale, które o zmroku przyniosa˛ homary z ich dziwacznymi, prawniczymi pytaniami. Był szczególnie ostro˙zny, kiedy mówił o nich. Lepiej, z˙ eby si˛e troch˛e przestraszyła teraz, ni˙z wpadła w panik˛e pó´zniej, gdy wyjda˛ na brzeg. Podejrzewał, z˙ e nie zechciałaby ich je´sc´ , po tym jak si˛e dowiedziała, co zrobiły z dłonia˛ i stopa˛ Rolanda, kiedy dobrze im si˛e przyjrzy. w ko´ncu jednak głód zwyci˛ez˙ y „to-to-tak” i „tu-tu-tum”. Wzrok miała nieobecny i wpatrzony w dal. — Odetta? — zapytał, kiedy upłyn˛eło jakie´s pi˛ec´ minut. Powiedziała mu, jak si˛e nazywa. Odetta Holmes. Uznał, z˙ e to brzmi cudownie. Popatrzyła na niego, wyrwana z zadumy. U´smiechn˛eła si˛e. Wymówiła jedno słowo. — Nie. Gapił si˛e na nia,˛ nie potrafiac ˛ znale´zc´ wła´sciwej odpowiedzi. Pomy´slał, z˙ e dotychczas nie zdawał sobie sprawy, jak nieograniczone mo˙zliwo´sci moga˛ kry´c si˛e za jednym zwyczajnym przeczeniem. — Nie rozumiem — powiedział wreszcie. — Z czym si˛e nie zgadzasz? — Z tym wszystkim. — Odetta machn˛eła r˛eka˛ (zauwa˙zył, z˙ e miała bardzo silne r˛ece, gładkie, lecz silne), obejmujac ˛ tym gestem morze, niebo, pla˙ze˛ , pagórkowate podnó˙ze gór, gdzie rewolwerowiec wła´snie szukał wody (a mo˙ze był po˙zerany z˙ ywcem przez jakiego´s nowego interesujacego ˛ potwora, o czym Eddie nie zamierzał teraz my´sle´c). Krótko mówiac, ˛ wskazujac ˛ cały ten s´wiat. — Rozumiem, co czujesz. Ja z poczatku ˛ te˙z miałem wra˙zenie, z˙ e to wszystko jest nierealne. — Czy˙zby? Patrzac ˛ wstecz, wygladało ˛ na to, z˙ e po prostu zaakceptował to, mo˙ze dlatego, z˙ e był chory i trzasł ˛ si˛e z narkotycznego głodu. — Przyzwyczaisz si˛e. — Nie — powtórzyła. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e wydarzyła si˛e jedna z dwóch rzeczy, a oboj˛etnie co naprawd˛e zaszło, wcia˙ ˛z jestem w Oxfordzie w stanie Missisipi. To wszystko nie dzieje si˛e naprawd˛e.
178
Mówiła dalej. Gdyby podniosła głos (albo gdyby wła´snie si˛e w niej nie zakochiwał), z pewno´scia˛ uznałby to za kazanie. A tak wydawało mu si˛e, z˙ e słucha wierszy. „Tylko” — musiał sobie przypomnie´c — „˙ze ona wygaduje bzdury i trzeba jej to wytłumaczy´c. Dla jej dobra.” — Pewnie doznałam wstrzasu ˛ mózgu — stwierdziła. — W Oxford Town roi si˛e od miło´sników wymachiwania trzonkami siekier i kijami baseballowymi. „Oxford Town.” Ta nazwa wywołała słaby odd´zwi˛ek w pami˛eci Eddiego. Kobieta wymówiła te słowa w taki sposób, z˙ e z jakiego´s powodu skojarzył je z Henrym. . . Henrym i mokrymi pieluchami. Dlaczego? Jak? Teraz to nie miało znaczenia. — Chcesz mi powiedzie´c, z˙ e uwa˙zasz to za sen, który ci si˛e s´ni, kiedy s´pisz? — Albo le˙ze˛ w s´piaczce ˛ — dodała. — I nie patrz na mnie tak, jakby to było niedorzeczne, bo tak nie jest. Spójrz na to. Ostro˙znie odgarn˛eła włosy z lewej strony i Eddie zrozumiał, z˙ e nosiła je zaczesane na bok nie tylko dlatego, z˙ e lubiła taka˛ fryzur˛e. Stara rana tu˙z nad czołem była poszarpana i brzydka, nie brazowa, ˛ lecz szarawobiała. — Zdaje si˛e, z˙ e kiedy´s miała´s niewaskiego ˛ pecha — zauwa˙zył. Wzruszyła ramionami. — Sporo pecha i zbyt łatwe z˙ ycie — o´swiadczyła. — Mo˙ze to si˛e równowa˙zy. Pokazałam ci to dlatego, z˙ e kiedy miałam pi˛ec´ lat, przele˙załam w s´piaczce ˛ trzy tygodnie. Wtedy wiele mi si˛e s´niło. Nie pami˛etam tych snów, ale pami˛etam, jak mama mówiła, z˙ e wiedzieli, i˙z nie umr˛e, dopóki co´s mówiłam. A wygladało ˛ na to, z˙ e mówiłam przez cały czas, chocia˙z powiedziała mi, z˙ e rozumiała zaledwie jedno słowo na dziesi˛ec´ . Pami˛etam tylko, z˙ e były to bardzo realistyczne sny. — Zamilkła i rozejrzała si˛e wokół. — Tak realne, jak wyglada ˛ to wszystko. Włacznie ˛ z toba,˛ Eddie. Kiedy wypowiedziała jego imi˛e, zasw˛edziły go ramiona. O rany, trafiło go. Mocno go trafiło. — I z „nim”. — Zadr˙zała. — On wydaje si˛e najbardziej rzeczywisty ze wszystkiego. — Tak powinno by´c. Chc˛e powiedzie´c, z˙ e my jeste´smy realni, oboj˛etnie, co ci si˛e zdaje. Posłała mu miły u´smiech. Pełen niedowierzania. — Jak to si˛e stało? — zapytał. — Ten wypadek, po którym została ci blizna. — Niewa˙zne. Ja tylko chciałam ci dowie´sc´ , z˙ e co stało si˛e raz, mo˙ze si˛e powtórzy´c. — Powiedz, jestem ciekawy. — Oberwałam cegła.˛ To była nasza pierwsza wycieczka na północ. Przyjechali´smy do miasteczka Elizabeth, w stanie New Jersey. Przyjechali´smy wozem Jima Crowa. 179
— Co to takiego? Spojrzała na niego z niedowierzaniem, niemal pogardliwie. — Gdzie si˛e wychowałe´s, Eddie? W schronie? — Pochodz˛e z innego czasu — odparł. — Mog˛e spyta´c, ile masz lat, Odetto? — Wystarczajaco, ˛ by móc głosowa´c, i za mało, by przej´sc´ na emerytur˛e. — No, có˙z, chyba pokazała´s mi, gdzie jest moje miejsce. — Mam nadziej˛e, z˙ e delikatnie — powiedziała z tym promiennym u´smiechem, od którego mrowiły go ramiona. — Ja mam dwadzie´scia trzy lata — rzekł — ale urodziłem si˛e w tysiac ˛ dziewi˛ec´ set sze´sc´ dziesiatym ˛ czwartym roku. w tym roku, z którego zabrał ci˛e Roland. — Bzdury. — Nie. Mnie zabrał z tysiac ˛ dziewi˛ec´ set osiemdziesiatego ˛ siódmego. — Có˙z — powiedziała po chwili. — To z pewno´scia˛ rzuca nowe s´wiatło na twoje twierdzenie, z˙ e to wszystko dzieje si˛e naprawd˛e, Eddie. — A ten wóz Jima Crowa. . . Czy czarni musieli nim jecha´c? — Murzyni — powiedziała. — Nazywanie Murzyna czarnym jest troch˛e nieuprzejme, nie uwa˙zasz? — W latach osiemdziesiatych ˛ sami b˛edziecie si˛e tak nazywali — wyja´snił Eddie. — Kiedy byłem mały, nazwanie czarnego dzieciaka Murzynem było zaproszeniem do bójki. To prawie tak, jakby nazwa´c go czarnuchem. Przez chwil˛e patrzyła na niego niepewnie, a potem potrzasn˛ ˛ eła głowa.˛ — Opowiedz mi o tej cegle. — Najmłodsza siostra mojej mamy miała wyj´sc´ za ma˙ ˛z. Nosiła imi˛e Sophia, ale moja mama zawsze mówiła na nia˛ Siostra Blue, poniewa˙z uwielbiała ten kolor. A przynajmniej „uwielbiała go uwielbia´c” — jak ujmowała to mama. Dlatego ´ zawsze nazywałam ja˛ ciocia˛ Blue, nawet zanim jeszcze ja˛ poznałam. Slub był naprawd˛e pi˛ekny. Pó´zniej było przyj˛ecie. Pami˛etam wszystkie prezenty. — Za´smiała si˛e. — Prezenty zawsze wydaja˛ si˛e wspaniałe, kiedy jest si˛e dzieckiem, prawda, Eddie? On te˙z si˛e u´smiechnał. ˛ — Taak, masz racj˛e. Nigdy nie zapominamy prezentów. Ani tego, co sami dostajemy, ani tego, co dostali inni. — Ojciec zaczynał ju˙z wtedy dobrze zarabia´c, ale ja wiedziałam tylko, z˙ e „sobie radzimy”. Tak zawsze mówiła to moja mama, a kiedy´s, gdy powiedziałam jej, z˙ e dziewczynka, z która˛ si˛e bawiłam, zapytała mnie, czy mój tatu´s jest bogaty, matka wyja´sniła mi, z˙ e je´sli ktokolwiek z moich znajomych kiedykolwiek zada mi to pytanie, to powinnam odpowiada´c: „Radzimy sobie”. Dlatego było ich sta´c, z˙ eby sprezentowa´c cioci Blue pi˛ekny serwis z porcelany. . . i pami˛etam. . . Zamilkła. Podniosła r˛ek˛e i machinalnie pomasowała skro´n, jakby zaczynała ja˛ bole´c głowa. — Co pami˛etasz, Odetto? 180
— Pami˛etam, z˙ e mama dała jej „z okazji”. — Co? — Przepraszam. Boli mnie głowa. Dlatego j˛ezyk mi si˛e placze. ˛ Wła´sciwie sama nie wiem, dlaczego ci˛e tym zanudzam. — Nie chcesz o tym mówi´c? — Ale˙z nie. Chc˛e. Chciałam powiedzie´c, z˙ e mama dała jej taki specjalny talerz. Biały. . . z delikatnym niebieskim wzorkiem na brze˙zku. Odetta u´smiechn˛eła si˛e. Eddie miał wra˙zenie, z˙ e ten u´smiech nie jest zupełnie swobodny. To wspomnienie niepokoiło ja,˛ a sposób, w jaki wydawało si˛e bra´c gór˛e nad wszystkim innym, nawet nad ta˛ niesamowicie dziwna˛ sytuacja,˛ w której si˛e znalazła, niepokoił jego. — Widz˛e ten talerz tak wyra´znie, jak teraz ciebie, Eddie. Moja mama dała go cioci Blue, a ta rozpłakała si˛e i nie mogła przesta´c. My´sl˛e, z˙ e widziała taki talerz kiedy´s, gdy obie były dzie´cmi, a ich rodziców nigdy nie było sta´c na co´s ˙ takiego. Zadna z nich nie dostawała takich upominków z okazji, kiedy były małe. Po przyj˛eciu ciocia Blue i jej ma˙ ˛z wyjechali w podró˙z po´slubna˛ w góry. Spojrzała na Eddiego. — W wagonie Jima Crowa — podpowiedział. — Wła´snie! W wagonie Jima Crowa! Wtedy w s´rodkach komunikacji Murzyni mieli wydzielone miejsca, w których jechali i jedli. Wła´snie to próbowali´smy zmieni´c w Oxford Town. Patrzyła na niego, niemal na pewno oczekujac, ˛ z˙ e b˛edzie si˛e upierał, z˙ e ona jest tutaj, lecz on znów zamotał si˛e w paj˛eczynie własnych wspomnie´n: mokre pieluchy i te słowa: Oxford Town. Tylko nagle usłyszał jeszcze inne słowa, jedno krótkie zdanie, ale pami˛etał, z˙ e Henry wy´spiewywał je w kółko, a˙z matka powiedziała, czy nie mógłby przesta´c i da´c jej posłucha´c Waltera Cronkite’a. „Kto´s powinien szybko przyjrze´c si˛e tej sprawie.” Tak brzmiały te słowa. Wys´piewywane w niesko´nczono´sc´ przez Henry’ego, monotonnym nosowym głosem. Eddie próbował przypomnie´c sobie co´s wi˛ecej, ale nie zdołał. Czy to powinno go dziwi´c? W owym czasie nie miał wi˛ecej ni˙z trzy latka. „Kto´s powinien szybko przyjrze´c si˛e tej sprawie. To zdanie przejmowało go dreszczem.” — Eddie, dobrze si˛e czujesz? — Tak. Dlaczego pytasz? — Zadr˙załe´s. U´smiechnał ˛ si˛e. — Pewnie Kaczor Donald przeszedł po moim grobie. Za´smiała si˛e. — No, có˙z, w ka˙zdym razie nie popsułam im wesela. To wydarzyło si˛e, kiedy wracali´smy pieszo na stacj˛e kolejowa.˛ Przenocowali´smy u znajomego cioci Blue, a rano ojciec wezwał taksówk˛e. Przyjechała niemal natychmiast, ale kiedy kierowca zobaczył, z˙ e jeste´smy kolorowi, odjechał, jakby paliły mu si˛e nie tylko 181
włosy na głowie, ale i spodnie na tyłku. Znajomy cioci Blue ju˙z zawiózł na dworzec nasze baga˙ze, a było ich sporo, bo zamierzali´smy sp˛edzi´c tydzie´n w Nowym Jorku. Pami˛etam, jak ojciec mówił, z˙ e ju˙z nie mo˙ze si˛e doczeka´c, jak moja buzia rozpromieni si˛e na widok zegara w Central Parku, gdy ten wybije godzin˛e i zwierz˛eta zaczna˛ ta´nczy´c. Ojciec powiedział wtedy, z˙ e równie dobrze mo˙zemy pój´sc´ pieszo na stacj˛e. Mama natychmiast przytakn˛eła, mówiac, ˛ z˙ e to dobry pomysł, bo to tylko niecała mila i przyjemnie b˛edzie troch˛e rozprostowa´c nogi, poniewa˙z mamy za soba˛ trzy dni sp˛edzone w pociagu, ˛ a czeka nas jeszcze pół dnia jazdy. Ojciec zgodził si˛e z nia˛ i powiedział, z˙ e jest pi˛ekna pogoda, a jednak my´sl˛e, cho´c miałam wówczas pi˛ec´ lat, i˙z dobrze wiedziała, z˙ e był w´sciekły, a ona zmieszana, i oboje bali si˛e wezwa´c nast˛epna˛ taksówk˛e, poniewa˙z mogło si˛e to powtórzy´c. Tak wi˛ec poszli´smy ulica.˛ Ja szłam najdalej od kraw˛ez˙ nika, gdy˙z mama nie chciała, z˙ ebym znalazła si˛e za blisko przeje˙zd˙zajacych ˛ samochodów. Pami˛etam, z˙ e zastanawiałam si˛e, czy tatu´s my´sli, z˙ e moja twarz zacznie si˛e „´swieci´c” albo nie wiem co, kiedy zobacz˛e ten zegar w Central Parku, i czy to nie b˛edzie bolało, i wtedy cegła uderzyła mnie w głow˛e. Na jaki´s czas wszystko znikn˛eło w mroku, a potem zacz˛eły si˛e sny. Realistyczne sny. — U´smiechn˛eła si˛e. — Takie jak ten, Eddie. — Czy ta cegła spadła sama, czy kto´s ja˛ zrzucił? — Nigdy tego nie wyja´sniono. Policja (co mama powiedziała mi znacznie pó´zniej, kiedy miałam szesna´scie lat) znalazła miejsce, z którego pochodziła cegła, ale brakowało tam jeszcze paru, a kilka innych było obluzowanych. Tu˙z pod parapetem okna na czwartym pi˛etrze domu, który został przeznaczony do rozbiórki. Oczywi´scie kr˛eciło si˛e tam sporo osób. Szczególnie w nocy. — Jasne — mruknał ˛ Eddie. — Nie widziano nikogo wychodzacego ˛ z budynku, wi˛ec uznano to za nieszcz˛es´liwy wypadek. Mama o´swiadczyła, z˙ e te˙z tak uwa˙za, ale my´sl˛e, z˙ e kłamała. Nawet nie chciała mi powiedzie´c, co o tym sadzi ˛ tato. Oboje nie mogli pogodzi´c si˛e z tym, z˙ e tamten kierowca odjechał, gdy tylko nas zobaczył. Chyba to zdarzenie, bardziej ni˙z cokolwiek innego, kazało im wierzy´c, z˙ e w budynku kto´s był, wyjrzał przez okno i widzac, ˛ jak nadchodzimy, postanowił rzuci´c cegła˛ w czarnuchów. Czy te twoje homary wkrótce si˛e pojawia? ˛ — Nie — odparł Eddie. — Nie przed zmrokiem. A zatem uwa˙zasz, z˙ e to wszystko mo˙ze by´c majakiem podobnym do tych, które miewała´s po uderzeniu cegła.˛ Z ta˛ tylko ró˙znica,˛ z˙ e tym razem to pewnie był kij baseballowy lub co´s podobnego. — Tak. — A drugie wyja´snienie? Twarz i głos Odetty były spokojne, lecz w jej głowie kł˛ebiły si˛e okropne obrazy, które składały si˛e na Oxford Town, Oxford Town. Jak brzmiała ta piosenka? „Dwaj m˛ez˙ czy´zni umarli po dobrej zabawie, kto´s powinien szybko przyjrze´c si˛e tej sprawie.” To nie całkiem tak, ale blisko. Blisko. 182
— Mo˙ze oszalałam — powiedziała.
***
Pierwsze skojarzenie Eddiego to: „Je´sli my´slisz, z˙ e zwariowała´s, Odetto, to masz s´wira.” Po krótkim zastanowieniu doszedł do wniosku, z˙ e taka argumentacja do niczego nie prowadzi. Tak wi˛ec milczał, siedzac ˛ przy jej fotelu i obejmujac ˛ ramionami podciagni˛ ˛ ete kolana. — Naprawd˛e byłe´s heroinista? ˛ — W dalszym ciagu ˛ jestem — rzekł. — To jak alkoholizm lub grzanie. Tego nigdy do ko´nca si˛e nie pozb˛edziesz. Kiedy´s mówiłem sobie: „dobrze, dobrze”, teraz jednak wszystko rozumiem. Wcia˙ ˛z mam ochot˛e i chyba zawsze b˛ed˛e ja˛ miał, cho´c fizyczny głód minał. ˛ — Grzanie czego? — zapytała. — Tego jeszcze nie wymy´slono w twoich czasach. Robisz to z kokaina,˛ zmieniajac ˛ ja˛ z trotylu w bomb˛e atomowa.˛ — Robiłe´s to? — Chryste, nie. Brałem heroin˛e. Mówiłem ci. — Nie wygladasz ˛ na narkomana — powiedziała. Eddie był wła´sciwie całkiem przystojny. . . Je´sli nie zwraca´c uwagi na zapach dziczyzny bijacy ˛ z jego ciała i ubrania (mógł si˛e kapa´ ˛ c i robił to, mógł pra´c ubranie i to te˙z robił, ale bez mydła nie mógł zmy´c z siebie tego zapachu). Kiedy Roland wkroczył w jego z˙ ycie, Eddie miał krótko s´ci˛ete włosy (tak łatwiej przej´sc´ przez kontrol˛e celna,˛ mój drogi, co okazało si˛e okrutnym z˙ artem), wi˛ec wcia˙ ˛z był przyzwoicie ostrzy˙zony. Codziennie rano golił si˛e ostrym no˙zem Rolanda, z poczatku ˛ nieufnie, ale z rosnac ˛ a˛ pewno´scia˛ siebie. Był za młody, z˙ eby golenie nale˙zało do jego codziennych zaj˛ec´ , kiedy Henry pojechał do Wietnamu, a Henry te˙z si˛e tym nie przejmował; wprawdzie nigdy nie zapu´scił brody, lecz bywało, z˙ e nie golił si˛e przez trzy lub cztery dni, a˙z w ko´ncu mama zmuszała go, z˙ eby si˛e „oskrobał”. Jednak˙ze po powrocie Henry miał mani˛e na tym punkcie (tak jak na kilku innych punktach, na przykład posypywania stóp talkiem po prysznicu, mycia z˛ebów trzy lub cztery razy dziennie, połaczonego ˛ z ka˙zdorazowym płukaniem ust, i pozostawiania wszystkich cz˛es´ci garderoby na wieszakach) i zaraził nia˛ Eddiego. Skrobali si˛e codziennie, rano i wieczorem. Ten zwyczaj zakorzenił si˛e tak samo gł˛eboko jak inne zachowania, które przejał ˛ od Henry’ego. Włacznie ˛ z koniecznos´cia˛ u˙zywania strzykawki. — Zbyt dobrze ogolony? — zapytał z u´smiechem. 183
— Zbyt biały — odparła krótko i zamilkła na chwil˛e, spogladaj ˛ ac ˛ na morze. Eddie te˙z milczał. Nie wiedział, co miała na my´sli, i nie miał poj˛ecia, jak odpowiedzie´c. — Przepraszam — rzekła w ko´ncu. — To było bardzo nieuprzejme, niesprawiedliwe i niepodobne do mnie. — Wszystko w porzadku. ˛ — Nie. To tak jakby biały powiedział co´s w rodzaju: „Jeezu, nigdy bym nie zgadł, z˙ e jeste´s czarnuchem” do kogo´s o bardzo jasnej skórze. — Chciałaby´s my´sle´c, z˙ e masz bardziej umiarkowane poglady. ˛ — Powiedziałabym, z˙ e to, co chcieliby´smy my´sle´c o sobie, rzadko pokrywa si˛e z tym, jacy naprawd˛e jeste´smy, ale owszem. . . uwa˙zam, z˙ e mam bardziej umiarkowane poglady. ˛ Dlatego przyjmij moje przeprosiny, Eddie. — Pod jednym warunkiem. — Jakim? — znów si˛e u´smiechn˛eła. To dobrze. Podobało mu si˛e, z˙ e potrafił wywoła´c u´smiech na jej twarzy. — Daj temu uczciwa˛ szans˛e. Oto mój warunek. — Dlaczego? — spytała z lekkim rozbawieniem. Słyszac ˛ taki ton u kogo´s innego, Eddie zje˙zyłby si˛e i uznał, z˙ e z niego drwia,˛ ale z Odetta˛ było inaczej. Je´sli o nia˛ chodzi, wszystko wydawało si˛e w porzadku. ˛ Podejrzewał, z˙ e w jej wypadku tak byłoby w ka˙zdej sytuacji. ˙ to wszystko dzieje si˛e naprawd˛e. — Jest jeszcze trzecia mo˙zliwo´sc´ . Ze Chc˛e powiedzie´c. . . — Eddie odchrzakn ˛ ał. ˛ — Nie jestem zbyt dobry w tym filozoficznym gównie, no, wiesz, metamorfozie. . . czy jak si˛e to diabelstwo nazywa. — Masz na my´sli metafizyk˛e? — Mo˙zliwe, Nie mam poj˛ecia. Tak sadz˛ ˛ e. Wiem jednak, z˙ e nie mo˙zna z˙ y´c, nie wierzac ˛ w to, co mówia˛ nam zmysły. Tak wi˛ec, gdyby twoja koncepcja, według której to wszystko jest snem, była słuszna. . . — Nie nazwałam tego „snem”. . . — Jakkolwiek to nazwała´s, do tego si˛e sprowadza, czy˙z nie? Do pozornej rzeczywisto´sci? Je´sli przed chwila˛ w jej głosie mo˙zna było usłysze´c lekko wyniosła˛ nut˛e, teraz zupełnie znikła. — Filozofia i metafizyka mo˙ze nie by´c twoja˛ działka,˛ ale zało˙ze˛ si˛e, z˙ e w szkole byłe´s członkiem kółka dyskusyjnego. — Nigdy do niego nie nale˙załem. To było dla gejów, kujonów i frajerów. Tak samo jak kółko szachowe. Co miała´s na my´sli, mówiac ˛ o mojej działce? — Co´s, co lubisz robi´c. A ty kogo miałe´s na my´sli, mówiac ˛ o gejach? Co to za jedni? Patrzył na nia˛ przez chwile, a potem wzruszył ramionami. — Homoniepewni. Pedały. Niewa˙zne. Mogliby´smy tak przerzuca´c si˛e slangiem przez cały dzie´n. To nas do niczego nie doprowadzi. Usiłuj˛e ci wytłuma184
czy´c, z˙ e gdyby to wszystko było snem, mógłby to by´c sen mój, nie twój. To ty mogłaby´s by´c wytworem mojej wyobra´zni. Jej u´smiech przygasł. — Ty. . . ciebie nikt nie ogłuszył. — Ciebie te˙z nie. Teraz u´smiech zupełnie znikł z jej ust. — Przynajmniej niczego takiego nie pami˛etam. — Ja te˙z nie! — rzekł. — Powiedziała´s mi, z˙ e w Oxford graja˛ ostro. No, có˙z, ci agenci te˙z nie wydawali si˛e mili, kiedy nie mogli znale´zc´ przy mnie towaru. Który´s z nich mógł ogłuszy´c mnie kolba˛ pistoletu. Mo˙ze wła´snie le˙ze˛ na oddziale Bellevue, s´niac ˛ o tobie i Rolandzie, podczas gdy oni pisza˛ raporty i wyja´sniaja,˛ z˙ e w czasie przesłuchania rzuciłem si˛e na funkcjonariuszy i trzeba mnie było obezwładni´c. — To nie to samo. — Dlaczego? Dlatego z˙ e ty jeste´s inteligentna˛ i aktywna˛ społecznie czarna˛ dama˛ bez nóg, a ja tylko c´ punem z Co-Op City? Powiedział to z u´smiechem, jak przyjazna˛ uwag˛e, ale ona zareagowała gwałtownie. — Wolałabym, z˙ eby´s przestał nazywa´c mnie czarna! ˛ Westchnał. ˛ — Dobrze, ale to troch˛e potrwa, zanim si˛e przyzwyczaj˛e. — Powiniene´s był zapisa´c si˛e do tego klubu dyskusyjnego. — Pieprzy´c to — rzucił, a kiedy zrobiła wielkie oczy, u´swiadomił sobie, z˙ e dzielace ˛ ich ró˙znice nie polegaja˛ tylko na kolorze skóry; mówili do siebie z dwóch odległych wysp. A rozdzielał je ocean czasu. Niewa˙zne. To słowo pobudziło jej uwag˛e — Nie chc˛e z toba˛ dyskutowa´c. Chc˛e po prostu uzmysłowi´c ci fakt, z˙ e to nie jest sen. — Mogłabym, przynajmniej tymczasowo, oprze´c moje post˛epowanie na tym, co wynika z proponowanego przez ciebie trzeciego wyja´snienia, dopóki. . . ta sytuacja. . . si˛e nie zmieni, gdyby nie jeden fakt. Istnieje zasadnicza ró˙znica mi˛edzy tym, co przydarzyło si˛e tobie i mnie. Tak zasadnicza i wielka, z˙ e jej nie dostrzegasz. — A wi˛ec wska˙z mi ja.˛ — W twojej s´wiadomo´sci nie ma luk, sa˛ jedynie ogromne obszary nieciagło˛ s´ci. — Nie rozumiem. — Chc˛e powiedzie´c, z˙ e ty wszystko pami˛etasz — wyja´sniła Odetta. — Twoja opowie´sc´ biegnie od jednego zdarzenia do nast˛epnego: samolot, wtargni˛ecie. . . tego. . . „jego”. — Z wyra´znym niesmakiem wskazała głowa˛ podnó˙ze gór. — Ukrycie narkotyków, urz˛ednicy celni, ci, którzy ci˛e aresztowali, cała reszta. To niezwykła historia, ale nie ma w niej brakujacych ˛ ogniw. Co do mnie, to wróciłam 185
z Oxfordu, spotkałam Andrew, mojego szofera, który odwiózł mnie do mojego mieszkania. Wykapałam ˛ si˛e i chciałam pój´sc´ spa´c. . . zaczynała bole´c mnie głowa, a w razie bardzo silnych bólów głowy pomaga mi tylko sen. Zbli˙zała si˛e północ i pomy´slałam, z˙ e najpierw wysłucham wiadomo´sci. Niektórych z nas wypuszczono, ale wielu siedziało jeszcze w kiciu, kiedy odje˙zd˙załam. Chciałam si˛e dowiedzie´c, jak sko´nczyła si˛e ta sprawa. Wytarłam si˛e, wło˙zyłam szlafrok i poszłam do salonu. Właczyłam ˛ telewizor. Prezenter zaczał ˛ mówi´c o przemówieniu Chruszczowa, o ameryka´nskich doradcach w Wietnamie. Powiedział: „Mamy film z. . . ” — a potem znikł, a ja znalazłam si˛e na tej pla˙zy. Twierdzisz, z˙ e widziałe´s mnie w jakich´s magicznych drzwiach, których teraz nie ma, i z˙ e byłam u Macy’ego i kradłam. Wszystko jest wystarczajaco ˛ niedorzeczne, ale nawet gdyby nie było, to mogłam ukra´sc´ co´s cenniejszego od sztucznej bi˙zuterii. Ja w ogóle nie nosz˛e bi˙zuterii. — Lepiej spójrz jeszcze raz na swoje r˛ece, Odetto — powiedział spokojnie Eddie. Przez długa˛ chwile spogladała ˛ na „diament” na małym lewym palcu, zbyt du˙zy i wulgarny, z˙ eby mógł by´c prawdziwy, oraz na spory opal na s´rodkowym palcu lewej dłoni, tak du˙zy i prostacki, z˙ e po prostu musiał by´c prawdziwy. — To nie mo˙ze si˛e dzia´c — o´swiadczyła stanowczo. — Powtarzasz te słowa jak zdarta płyta! — Po raz pierwszy naprawd˛e si˛e rozzło´scił. — Za ka˙zdym razem, kiedy kto´s pokazuje dziur˛e w tej zgrabnej historyjce, ty natychmiast mówisz: „To nie mo˙ze si˛e dzia´c”. Musisz zmadrze´ ˛ c, Detto. — Nie nazywaj mnie tak! Nienawidz˛e tego! — wrzasn˛eła tak piskliwie, z˙ e Eddie cofnał ˛ si˛e o krok. — Jezu! Nie wiedziałem. — Przeszłam z nocy w dzie´n, od rozebranej do ubranej, z mojego salonu na t˛e bezludna˛ pla˙ze˛ . A w rzeczywisto´sci jaki´s burakowaty zast˛epca szeryfa rabn ˛ ał ˛ mnie w głow˛e kijem baseballowym i to wszystko! — Przecie˙z twoje wspomnienia nie ko´ncza˛ si˛e w Oxford Town — przypomniał. — C-co? — znowu straciła pewno´sc´ siebie. Mo˙ze dostrzegła prawd˛e, ale nie chciała jej widzie´c. Tak jak tych pier´scionków. — Je´sli ogłuszyli ci˛e w Oxford Town, to czemu twoje wspomnienia nie ko´ncza˛ si˛e tam? — W takich sprawach nie zawsze wszystko jest logiczne. — Znowu potarła skronie. — A teraz, je´sli nie masz nic przeciwko temu, Eddie, to chciałabym zako´nczy´c t˛e rozmow˛e. Znów boli mnie głowa. Okropnie. — Podejrzewam, bez wzgl˛edu na to, czy to jest logiczne, czy nie, z˙ e wszystko zale˙zy od tego, w co chcesz wierzy´c. Widziałem ci˛e u Macy’ego, Odetto. Widziałem, jak kradła´s. Mówisz, z˙ e nie robisz takich rzeczy, ale powiedziała´s mi tak˙ze, z˙ e nie nosisz bi˙zuterii. Mówiła´s mi to, chocia˙z podczas naszej rozmowy kilka186
krotnie patrzyła´s na swoje r˛ece. Te pier´scionki tam były, ty za´s nie mogła´s ich dostrzec, dopóki nie sprawiłem, z˙ e zwróciła´s na nie uwag˛e i zobaczyła´s je. — Nie chc˛e o tym mówi´c! — wrzasn˛eła. — Boli mnie głowa! — W porzadku. ˛ A jednak wiesz, gdzie urwał ci si˛e film i to nie było w Oxford Town. — Zostaw mnie w spokoju — powiedziała głuchym głosem. Eddie dostrzegł rewolwerowca wracajacego ˛ z dwoma pełnymi bukłakami — jednym przywiazanym ˛ u pasa, a drugim przerzuconym przez rami˛e. Wygladał ˛ na bardzo zm˛eczonego. — Chciałbym ci pomóc — rzekł Eddie — ale z˙ eby to zrobi´c, chyba musiałbym by´c realny. Jeszcze chwil˛e stał przy niej; miała opuszczona˛ głow˛e i czubkami palców masowała sobie skronie. Eddie wyszedł Rolandowi na spotkanie.
***
— Usiad´ ˛ z — powiedział Eddie i wział ˛ od niego bukłaki. — Wygladasz ˛ na wyko´nczonego. — Bo tak si˛e czuj˛e. Znów jestem chory. Eddie spojrzał na zaczerwienione policzki i czoło rewolwerowca, na jego spierzchni˛ete wargi, po czym kiwnał ˛ głowa.˛ — Miałem nadziej˛e, z˙ e do tego nie dojdzie, lecz te objawy mnie nie dziwia,˛ człowieku. Nie zako´nczyłe´s cyklu kuracji. Balazar miał za mało kefleksu. — Nie rozumiem. — Je´sli za krótko bierzesz penicylin˛e, nie wyleczysz zaka˙zenia. Tylko je stłumisz. Po kilku dniach powróci. Potrzebujemy wi˛ecej leku, ale przynajmniej sa˛ tu drzwi, którymi mo˙zna przej´sc´ . Na razie b˛edziesz musiał jako´s wytrzyma´c. Eddie z niepokojem my´slał o amputowanych nogach Odetty i coraz dłu˙zszych wyprawach w poszukiwaniu wody. Zastanawiał si˛e, czy nawrót choroby Rolanda mógł nastapi´ ˛ c w gorszej chwili. Podejrzewał, z˙ e tak, tylko nie miał poj˛ecia, która chwila mogła by´c gorsza. — Musz˛e powiedzie´c ci co´s o Odetcie. — To jej imi˛e? — Uhm. — Bardzo ładne — rzekł rewolwerowiec. — Taak. Ja te˙z tak uwa˙zam. Natomiast nieładne jest to, co ona my´sli o tym miejscu. Ona sadzi, ˛ z˙ e wcale jej tu nie ma. 187
— Wiem i niezbyt mnie lubi, prawda? „Nie” — pomy´slał Eddie — „ale to nie przeszkadza jej uwa˙za´c, z˙ e jeste´s cholernie niesamowita˛ halucynacja.” ˛ Nie powiedział tego gło´sno, tylko kiwnał ˛ głowa.˛ — Praktycznie z tego samego powodu — orzekł Roland. — Widzisz, ona nie jest ta˛ kobieta,˛ która˛ przeprowadziłem przez drzwi. Wcale nie. Eddie wytrzeszczył oczy, podekscytowany. Tamto niewyra´zne odbicie w lustrze. . . ta wykrzywiona twarz. . . Roland miał racj˛e. Jezu Chryste, miał racj˛e! To wcale nie była Odetta. Przypomniał sobie dłonie, które niedbale przerzucały chustki, a potem równie niedbale zacz˛eły wpycha´c sztuczna˛ bi˙zuteri˛e do tej wielkiej torebki — wygladało ˛ to tak, jakby chciała zosta´c przyłapana. Te pier´scionki były tam. Te same. „Co wcale nie oznacza tych samych rak” ˛ — przez głow˛e przemkn˛eła mu rozpaczliwa my´sl. Ale przecie˙z obejrzał jej dłonie. Były takie same, delikatne i o długich palcach. — Nie — ciagn ˛ ał ˛ rewolwerowiec. — Nie jest. Bacznie przygladał ˛ si˛e Eddiemu. — Jej dłonie. . . — Posłuchaj — mówił dalej — i słuchaj uwa˙znie. Od tego mo˙ze zale˙ze´c nasze z˙ ycie. . . moje, poniewa˙z znowu b˛ed˛e chory, a twoje, bo zakochałe´s si˛e w niej. — Eddie milczał. — Jej ciało skrywa dwie kobiety. Kiedy w nia˛ wniknałem, ˛ była jedna, a gdy tutaj wróciłem, stała si˛e inna.˛ — Eddie nie mógł zdoby´c si˛e na odpowied´z. — Było jeszcze co´s, co´s dziwnego, ale nie zrozumiałem tego albo uleciało mi z pami˛eci. Chocia˙z wydawało si˛e wa˙zne. — Roland spojrzał nad ramieniem Eddiego na stojacy ˛ na pla˙zy wózek i dwa krótkie s´lady kół, pojawiajace ˛ si˛e znikad. ˛ Potem znowu popatrzył na Eddiego. — Niewiele si˛e na tym znam i nie mam poj˛ecia, jak to mo˙zliwe, ale „musisz si˛e strzec”. Rozumiesz? — Rozumiem. Eddie poczuł si˛e tak, jakby brakowało mu powietrza w płucach. Pojmował — przynajmniej jako zagorzały kinoman — o czym mówił rewolwerowiec, lecz nie czuł si˛e na siłach, z˙ eby to wyja´sni´c, jeszcze nie. Miał wra˙zenie, z˙ e Roland kopniakiem pozbawił go tchu. — To dobrze. Poniewa˙z kobieta, w której umysł wniknałem ˛ po drugiej stronie drzwi, była równie niebezpieczna jak te homary, które wychodza˛ z wody o zmroku.
Rozdział czwarty Detta po drugiej stronie
„Musisz si˛e strzec” — powiedział rewolwerowiec i Eddie przytaknał, ˛ ale rewolwerowiec wiedział, z˙ e Eddie nie ma poj˛ecia, o czym mówi ta cz˛es´c´ jego umysłu, od której zale˙zy przetrwanie, nie rozumiała przekazanej wiadomo´sci Rewolwerowiec wiedział o tym. Na całe szcz˛es´cie dla Eddiego.
***
W s´rodku nocy Detta Walker szeroko otworzyła oczy Błyszczały s´wiatłem gwiazd oraz inteligencja.˛ Pami˛etała wszystko jak walczyła z nimi, jak przywiazali ˛ ja˛ do fotela, jak drwili z niej, nazywali czarna˛ suka,˛ czarna˛ suka.˛ Pami˛etała potwory wychodzace ˛ z wody oraz to, jak m˛ez˙ czyzna — ten starszy — zabił jednego z nich. Młodszy rozpalił ognisko, upiekł zdobycz, a potem z u´smiechem ofiarował jej patyk z nabitym na´n dymiacym ˛ mi˛esem potwora. Pami˛etała, jak napluła mu w twarz, a jego u´smiech zmienił si˛e w parszywy gniewny grymas. Spoliczkował ja˛ i powiedział. „Có˙z, w porzadku, ˛ jeszcze za tym zat˛esknisz, czarna suko. Zaczekaj, sama zobaczysz.” A potem obaj z Bardzo Złym Człowiekiem roze´smiali si˛e, a Bardzo Zły Człowiek przyniósł kawałek mi˛esa, który nabił na patyk i powoli upiekł nad ogniskiem na pla˙zy, w tym obcym miejscu, do którego ja˛ sprowadzili. Unoszacy ˛ si˛e zapach był kuszacy, ˛ ale nie okazała tego. Nawet kiedy młodszy pomachał kawałkiem pod jej nosem, zach˛ecajac: ˛ „Ugry´z, czarna suko, no, ju˙z, spróbuj ugry´zc´ ” — siedziała nieruchomo jak głaz, trzymajac ˛ si˛e w ryzach. Potem zasn˛eła. Teraz, gdy si˛e ockn˛eła, nie było wi˛ezów. Nie siedziała ju˙z na fotelu, ale le˙zała na kocu, przykryta drugim, daleko od linii wody, gdzie homaro189
podobne stwory wcia˙ ˛z kra˙ ˛zyły, wydawały pytajace ˛ d´zwi˛eki i nawet pochwyciły w powietrzu nieszcz˛esna˛ mew˛e. Spojrzała w lewo i nie zauwa˙zyła niczego Popatrzyła w prawo i ujrzała dwóch s´piacych ˛ m˛ez˙ czyzn, zakutanych w dwie sterty koców. Młodszy le˙zał bli˙zej, a Bardzo Zły Człowiek zdjał ˛ pasy z rewolwerami i poło˙zył je obok siebie. Bro´n tkwiła w olstrach. „Popełniłe´s paskudny bład, ˛ matkojebie” — pomy´slała Detta i przetoczyła si˛e w prawo Cichy szmer i chrz˛est piasku pod ci˛ez˙ arem jej ciała był niemal zagłuszany przez wiatr, fale i pytajace ˛ głosy stworów z błyskiem w oku powoli pełzła (sama podobna do jednego z tych homarokoszmarów). Dotarła do pasów i wyj˛eła jeden rewolwer Był ci˛ez˙ ki, o gładkiej r˛ekoje´sci, dziwnie dobrze le˙zacej ˛ w jej dłoni. Nie przejmowała si˛e jego ci˛ez˙ arem. Miała silne r˛ece, r˛ece Detty Walker. Podpełzła jeszcze troch˛e. Młody m˛ez˙ czyzna chrapał, s´piac ˛ kamiennym snem, ale Bardzo Zły Człowiek poruszył si˛e we s´nie, wi˛ec zastygła, szczerzac ˛ z˛eby w gro´znym grymasie, dopóki znów nie znieruchomiał. „To cwany skurwiel. Sprawd´z, Detto. Sprawd´z, trzeba mie´c pewno´sc´ .” Znalazła d´zwigienk˛e zwalniajac ˛ a˛ b˛ebenek, spróbowała pchna´ ˛c ja˛ do przodu, napotkała opór i pociagn˛ ˛ eła do siebie. B˛ebenek odchylił si˛e. „Nabity! Matkojeb ma nabity! Najpierw załatw tego młodego kutasa, a ten Bardzo Zły Człowiek zbudzi si˛e i wtedy po´slesz mu szeroki u´smiech — s´miej si˛e, mała, s´miej, bym wiedział, gdzie´s jest — a potem wpakujesz mu kulk˛e w ten głupi ryj.” Zamkn˛eła b˛ebenek, zacz˛eła odciaga´ ˛ c kurek. . . i zaczekała. Dopiero przy kolejnym gło´sniejszym podmuchu wiatru odciagn˛ ˛ eła kurek. Wycelowała bro´n Rolanda w skro´n Eddiego.
***
Rewolwerowiec obserwował to wszystko jednym przymkni˛etym okiem. Goraczka ˛ wróciła, ale jeszcze nie była wysoka, a przynajmniej nie a˙z tak, z˙ eby miał sobie nie ufa´c. Czekał wi˛ec, a to niedomkni˛ete oko było niczym spust w jego ciele, ciele, które stawało si˛e bronia,˛ kiedy nie miał rewolweru w r˛eku. Nacisn˛eła cyngiel. Suchy trzask. Oczywi´scie. 190
Kiedy zako´nczyli tamta˛ rozmow˛e i wrócili tu z Eddiem, Odetta Holmes spała jak zabita na fotelu, przechylona na bok. Przygotowali jej posłanie na piasku i delikatnie przenie´sli z wózka na rozło˙zony koc. Eddie był pewien, z˙ e kobieta si˛e obudzi w czasie tych czynno´sci, ale Roland wiedział lepiej. Ustrzelił kraba, Eddie rozpalił ognisko, a potem zjedli kolacj˛e, zostawiajac ˛ porcj˛e na rano, dla Odetty. Potem rozmawiali i Eddie powiedział co´s, co było dla Rolanda jak nagły zygzak błyskawicy. Zbyt jasny i krótkotrwały, aby rewolwerowiec zdołał wszystko zrozumie´c, lecz i tak wiele dostrzegł, jak człowiek, któremu taki szcz˛es´liwy traf pozwala zorientowa´c si˛e w terenie. Mógł powiedzie´c Eddiemu ju˙z wtedy, ale nie zrobił tego. Rozumiał, z˙ e musi by´c dla niego Cortem, a kiedy jeden z uczniów Corta był ranny i krwawił po niespodziewanym ciosie, Cort zawsze reagował tak samo. „Dziecko nie rozumie, czym jest młotek, dopóki nie uderzy si˛e w palec. Wsta´n i przesta´n skamle´c, robaku! Zapomniałe´s o obliczu twego ojca!” Tak wi˛ec Eddie zasnał, ˛ mimo z˙ e Roland mówił mu, z˙ e powinien si˛e strzec, a kiedy rewolwerowiec upewnił si˛e, z˙ e tamci oboje s´pia˛ (czekał dłu˙zej ze wzgl˛edu na Władczyni˛e, która — jak podejrzewał — mogła by´c bardzo sprytna), załadował oba rewolwery zu˙zytymi nabojami, odpiał ˛ pasy (z bólem) i poło˙zył je obok Eddiego. Potem czekał. Godzin˛e, dwie, trzy. W połowie czwartej godziny, gdy jego zm˛eczone i trawione goraczk ˛ a˛ ciało usiłowało zapa´sc´ w sen, bardziej wyczuł, ni˙z dostrzegł, z˙ e Władczyni si˛e budzi. Sam te˙z natychmiast si˛e ocknał. ˛ Zobaczył, z˙ e przetoczyła si˛e na brzuch. Widział, jak podpierała si˛e szponiastymi r˛ekami, pełznac ˛ po piasku do pasów z bronia.˛ Patrzył, jak bierze do rak ˛ jeden z rewolwerów, przysuwa si˛e do Eddiego, a potem zastyga, z przechylona˛ głowa,˛ rozdymajac ˛ nozdrza, nie tylko wciagaj ˛ ac ˛ przez nie powietrze, ale dosłownie napawajac ˛ si˛e jego zapachem. Tak. Oto kobieta, która˛ tu sprowadził. Kiedy zerkn˛eła na rewolwerowca, ten zrobił co´s wi˛ecej, ni˙z tylko udał s´pia˛ cego, gdy˙z natychmiast wyczułaby podst˛ep. Rzeczywi´scie zasnał. ˛ Kiedy wyczuł, z˙ e oderwała od niego wzrok, ocknał ˛ si˛e ze snu i ponownie obserwował ja˛ wpółprzymkni˛etym okiem. Zobaczył, jak kobieta uniosła rewolwer — co przyszło jej znacznie łatwiej ni˙z Eddiemu, kiedy pierwszy raz miał w r˛eku bro´n Rolanda — po czym wycelowała w skro´n chłopaka. Zastygła w bezruchu, u´smiechajac ˛ si˛e przebiegle. W tym momencie przypominała mu Martena. Gmerała przy b˛ebenku, z poczatku ˛ nie mogac ˛ sobie poradzi´c, ale stosunkowo szybko otworzyła go. Zerkn˛eła na komory nabojowe. Roland spiał ˛ si˛e, my´slac ˛ 191
o tym, czy kobieta zauwa˙zy, z˙ e spłonki ju˙z nosza˛ s´lady iglicy, albo czy nie odwróci rewolweru i nie spojrzy na komory z drugiej strony, gdy˙z wtedy zamiast ołowiu zobaczyłaby puste miejsca. Zastanawiał si˛e, czy nie załadowa´c rewolwerów nabojami, które nie wypaliły, ale po krótkim namy´sle porzucił ten zamiar. Cort nauczył ich, z˙ e ka˙zda˛ bronia˛ rzadzi ˛ Stary Kuternoga i nabój, który raz nie wypalił, mo˙ze wystrzeli´c za drugim razem. Gdyby kobieta obróciła bro´n w r˛ece, rzuciłby si˛e na nia˛ natychmiast. Ona jednak zamkn˛eła b˛ebenek, zacz˛eła odciaga´ ˛ c kurek. . . i znowu znieruchomiała. Czekała, a˙z s´wist wiatru zagłuszy cichy szcz˛ek. Pomy´slał: „Jeszcze jedna. Bo˙ze, ona jest zła i beznoga, ale jest rewolwerowcem. . . tak samo jak jest nim Eddie.” Czekał razem z nia.˛ Powiał wiatr. Odciagn˛ ˛ eła kurek do ko´nca i trzymała go w odległo´sci dwóch cali od skroni Eddiego. z krwio˙zerczym u´smiechem pociagn˛ ˛ eła za spust. Suchy trzask. Czekał. Pociagn˛ ˛ eła ponownie. i jeszcze raz. i jeszcze. Trask-trzask-trask. — Matkojeb! — wrzasn˛eła i błyskawicznie obróciła bro´n w r˛ece. Roland spr˛ez˙ ył si˛e, ale nie skoczył. „Dziecko nie rozumie, czym jest młotek, dopóki nie uderzy si˛e w palec.” „Je´sli zabije jego, to i ciebie.” „Niewa˙zne” — usłyszał nieubłagany głos Corta. Eddie obudził si˛e. Miał niezły refleks: zareagował tak szybko, z˙ e cios nie zdołał go ogłuszy´c ani zabi´c. Zamiast trafi´c w skro´n, kolba ci˛ez˙ kiego rewolweru uderzyła go w szcz˛ek˛e. — Co. . . ! Jezu! — Matkojeb! Parszywy matkojeb! — krzykn˛eła Detta i Roland zobaczył, z˙ e po raz drugi podniosła bro´n. I chocia˙z nie miała nóg, a Eddie pospiesznie przetaczał si˛e po ziemi, Roland nie chciał ryzykowa´c. Ta lekcja powinna by´c wystarczajac ˛ a˛ nauczka˛ dla Eddiego. Kiedy nast˛epnym razem karze mu si˛e strzec, chłopak zrobi to, a ponadto. . . ta suka była szybka. Lepiej b˛edzie nie polega´c zbytnio na szybkim refleksie Eddiego i kalectwie Władczyni. Skoczył, przeleciał nad Eddiem i przewrócił ja˛ na wznak, przygniatajac ˛ do ziemi. — Chcesz tego, matkojebie?! — rykn˛eła, jednocze´snie ocierajac ˛ si˛e kroczem o jego podbrzusze i podnoszac ˛ r˛ek˛e, w której wcia˙ ˛z s´ciskała rewolwer. — Chcesz? Zaraz dam ci to, czego chcesz, zobaczysz! — Eddie! — krzyknał ˛ rewolwerowiec. . . nie tylko karcaco, ˛ ale rozkazujaco. ˛ 192
Eddie przez chwil˛e siedział w kucki, z szeroko otwartymi oczami i krwia˛ spływajac ˛ a˛ z policzka (który ju˙z zaczynał puchna´ ˛c), gapiac ˛ si˛e jak urzeczony. „Rusz si˛e, nie mo˙zesz?” — pomy´slał Roland. — „A mo˙ze tego chcesz?” Tracił siły; kiedy nast˛epnym razem ona machnie tym ci˛ez˙ kim rewolwerem, złamie mu r˛ek˛e. . . je´sli zda˙ ˛zy si˛e nia˛ w por˛e zasłoni´c. Bo je˙zeli nie, to rozbije mu kolba˛ głow˛e. Wreszcie Eddie zareagował. Złapał ja˛ za r˛ek˛e, a ona wrzasn˛eła i rzuciła si˛e na niego, kłapiac ˛ z˛ebami jak wampir i tryskajac ˛ takim strumieniem obrzydliwych przekle´nstw w południowym dialekcie, z˙ e nawet Eddie ich nie rozumiał. Roland miał wra˙zenie, z˙ e ta kobieta nagle zacz˛eła mówi´c w jakim´s obcym j˛ezyku. Mimo to Eddie zdołał wyrwa´c jej rewolwer z r˛eki, a kiedy pozbawił ja˛ tej gro´znej broni, Roland przycisnał ˛ kobiet˛e do ziemi. Nawet wówczas nie zaniechała oporu, ale pr˛ez˙ yła si˛e, podrygiwała i kl˛eła, z czarna˛ twarza˛ obficie zlana˛ potem. Eddie spogladał ˛ na nia,˛ otwierajac ˛ i zamykajac ˛ usta niczym ryba. Ostro˙znie dotknał ˛ szcz˛eki, skrzywił si˛e, odjał ˛ palce, po czym spojrzał na nie i na plamiac ˛ a˛ je krew. Kobieta wrzeszczała, z˙ e zabije ich obu; moga˛ spróbowa´c ja˛ zgwałci´c, ale wtedy zabije ich cipa,˛ zobacza,˛ to skurwysy´nska jama z z˛ebami wokół wej´scia i je´sli chca˛ spróbowa´c, to sami si˛e przekonaja.˛ — Co, do diabła. . . — zaczał ˛ ogłupiały Eddie. — Jeden z moich pasów — wykrztusił rewolwerowiec. — Podaj mi go. Obróc˛e si˛e tak, z˙ eby le˙zała na mnie, a wtedy złapiesz ja˛ za r˛ece i zwia˙ ˛zesz je na plecach. — Na pewno nie! Nigdy! — wrzasn˛eła Detta i wypr˛ez˙ yła beznogie ciało tak nagle i energicznie, z˙ e o mało nie zrzuciła Rolanda. Czuł, jak raz po raz usiłowała podnie´sc´ nieistniejace ˛ kolano i wbi´c mu je w krocze. — Ja. . . ja. . . ona. . . — Rusz si˛e, niech Bóg przeklnie oblicze twego ojca! — ryknał ˛ Roland i Eddie w ko´ncu poderwał si˛e.
***
O mało nie stracili panowania nad nia˛ podczas przytrzymywania i wiazania. ˛ W ko´ncu jednak Eddie zdołał skr˛epowa´c jej r˛ece pasem Rolanda, gdy ten — zebrawszy wszystkie siły — wykr˛ecił je i przytrzymał (przez cały czas unikajac ˛ jej z˛ebów, jak mangusta w˛ez˙ a, ale cho´c nie udało jej si˛e go ugry´zc´ , to całego opluła). Potem Eddie odciagn ˛ ał ˛ ja˛ na bok, chwyciwszy za krótka˛ smycz, w jaka˛ zmienił si˛e pas. Nie chciał skrzywdzi´c tego szamoczacego ˛ si˛e, wrzeszczacego ˛ i przeklina193
jacego ˛ stworzenia. Wydawało si˛e znacznie brzydsze od homarokoszmarów, gdy˙z było obdarzone o wiele wi˛eksza˛ inteligencja,˛ ale wiedział, z˙ e potrafi by´c pi˛ekne. Nie chciał skrzywdzi´c tej drugiej istoty, która kryła si˛e w tym naczyniu (niczym z˙ ywy gołab, ˛ ukryty w jednej ze skrytek magicznej skrzyni prestidigitatora). Odetta Holmes znajdowała si˛e gdzie´s w tym wrzeszczacym ˛ i piszczacym ˛ stworzeniu.
***
Chocia˙z jego ostatni wierzchowiec — muł — padł bardzo dawno temu, rewolwerowiec wcia˙ ˛z miał w torbie kawałek sznura do p˛etania (który kiedy´s pełnił funkcj˛e arkana). Przywiazali ˛ nim kobiet˛e do wózka, tak jak sobie to wyobra˙zała (czy uroiła, ale w ko´ncu przecie˙z zrobili to, prawda?) wcze´sniej, potem odsun˛eli si˛e od niej. Gdyby nie kr˛ecace ˛ si˛e tam homary, Eddie zszedłby na pla˙ze˛ i umył r˛ece. — Chyba b˛ed˛e rzyga´c — powiedział załamujacym ˛ si˛e głosem przechodzacego ˛ mutacj˛e chłopca. — Dlaczego nie possiecie swoich fiutów! — skrzeczało szamoczace ˛ si˛e na fotelu stworzenie. — Czemu nie zrobicie tego, je´sli boicie si˛e czarnej cipki? No, ju˙z! Do roboty! Zróbcie sobie loda! Róbcie to, dopóki mo˙zecie, zanim Detta Walker wstanie z tego fotela i utnie wam te małe fiutki, a potem rzuci je na po˙zarcie tym chodzacym ˛ piłom tarczowym. — To jest ta kobieta, w która˛ wniknałem. ˛ Czy teraz mi wierzysz? — Wierzyłem ci ju˙z przedtem — rzekł Eddie. — Mówiłem ci. — Tylko zdawało ci si˛e, z˙ e wierzysz. Mówiłe´s to bez przekonania. Czy teraz wreszcie wierzysz bez zastrze˙ze´n? Eddie spojrzał na wrzeszczace, ˛ konwulsyjnie pr˛ez˙ ace ˛ si˛e stworzenie na wózku i odwrócił wzrok. Twarz miał blada,˛ z wyjatkiem ˛ rany na policzku, która wcia˙ ˛z krwawiła. To miejsce miał spuchni˛ete jak bania. — Tak — powiedział. — Bo˙ze, tak. — Ta kobieta to potwór. Eddie zaczał ˛ płaka´c. Rewolwerowiec chciał go pocieszy´c, ale nie mógł tego zrobi´c (a˙z nazbyt dobrze pami˛etał Jake’a), wi˛ec odszedł w mrok, dr˛eczony goraczk ˛ a˛ i nowym bólem.
194
***
Znacznie wcze´sniej tej nocy, kiedy Odetta jeszcze spała, Eddie powiedział, z˙ e chyba wie, co jest z nia˛ nie tak. Co mo˙ze by´c z nia˛ nie w porzadku. ˛ Rewolwerowiec poprosił go o wyja´snienie. — Ona mo˙ze by´c schizofreniczka.˛ Roland pokr˛ecił głowa.˛ Eddie wytłumaczył mu, co wiedział o schizofrenii z takich filmów jak „Trzy oblicza Ewy” oraz rozmaitych programów telewizyjnych (gównie oper mydlanych, które on i Henry cz˛esto ogladali ˛ na haju). Roland si˛e ´ zastanowił. Tak. Te objawy wydawały si˛e do´sc prawdopodobne. Kobieta o dwóch twarzach, jasnej i mrocznej. Twarz przypominajaca ˛ t˛e, która˛ człowiek w czerni pokazał mu na piatej ˛ karcie tarota. — I oni nie wiedza.˛ . . ci schizofrenicy. . . z˙ e sa˛ dwiema osobami? — Nie — odparł Eddie. — Tylko z˙ e. . . Zamilkł, ponuro obserwujac ˛ homarokoszmary, pełzajace ˛ i pytajace, ˛ pytajace ˛ i pełzajace. ˛ — Tylko z˙ e co? — Nie jestem psychiatra˛ — powiedział Eddie. — Wi˛ec nie wiem, czy naprawd˛e. . . — Psychiatra? A kto to taki? Eddie popukał si˛e palcem w czoło. — Lekarze od głowy. Tacy, którzy lecza˛ umysł. Nazywaja˛ ich psychiatrami. Roland si˛e zastanowił. „Lekarz od głowy”. . . to brzmiało lepiej. Poniewa˙z umysł Władczyni był zdecydowanie za du˙zy. Dwa razy wi˛ekszy, ni˙z powinien. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e schizofrenik prawie zawsze wie, z˙ e co´s z nim jest nie tak — oznajmił Eddie. — Z powodu luk w pami˛eci. Mo˙ze si˛e myl˛e, ale wydawało mi si˛e, z˙ e przewa˙znie sa˛ to dwie osoby, które cz˛es´ciowa˛ amnezja˛ tłumacza˛ sobie luki w pami˛eci, luki powstajace, ˛ gdy do głosu dochodzi druga osobowo´sc´ . Ona. . . ona twierdzi, z˙ e wszystko pami˛eta. I naprawd˛e tak my´sli. — Zdawało mi si˛e, z˙ e mówiłe´s, i˙z według niej to wszystko nie dzieje si˛e naprawd˛e. — Taak — mruknał ˛ Eddie — ale na razie zapomnij o tym. Usiłuj˛e powiedzie´c, z˙ e. . . oboj˛etnie, co ona uwa˙za. . . wyladowała ˛ tutaj wprost z salonu, w którym siedziała w szlafroku, ogladaj ˛ ac ˛ wieczorne wiadomo´sci w telewizji. Nie pami˛eta tego, z˙ e była inna˛ osoba,˛ gdy dorwałe´s ja˛ u Macy’ego. Do licha, to mogło by´c nazajutrz albo kilka tygodni pó´zniej. Wiem, z˙ e była jeszcze zima, poniewa˙z wi˛ekszo´sc´ klientów w domu towarowym miała na sobie płaszcze. . . Rewolwerowiec skinał ˛ głowa.˛ Eddie robił si˛e coraz bardziej spostrzegawczy. To dobrze. Nie zauwa˙zył butów i szalików ani sterczacych ˛ z kieszeni płaszczy
195
r˛ekawiczek, ale zawsze to jaki´s poczatek. ˛ — . . . nie da si˛e jednak okre´sli´c, jak długo Odetta była tamta˛ kobieta,˛ poniewa˙z ona sama tego nie wie. My´sl˛e, z˙ e znalazła si˛e w sytuacji, w której jeszcze nigdy nie była, i usiłuje si˛e broni´c historyjka˛ o tym, z˙ e została uderzona w głow˛e. — Roland ponownie skinał ˛ przytakujaco. ˛ — I te pier´scionki. Ich widok naprawd˛e nia˛ wstrzasn ˛ ał. ˛ Usiłowała to ukry´c, a jednak było wida´c. — Je´sli te dwie kobiety nie wiedza,˛ z˙ e istnieja˛ w tym samym ciele, nawet nie podejrzewaja,˛ z˙ e co´s mo˙ze by´c nie w porzadku, ˛ je´sli ka˙zda z nich ma swoje własne wspomnienia, cz˛es´ciowo prawdziwe, a cz˛es´ciowo urojone i zapełniajace ˛ luki w pami˛eci, co my mo˙zemy na to poradzi´c? Jak mamy cho´cby znosi´c jej towarzystwo? Eddie wzruszył ramionami. — Nie pytaj mnie. To twój problem. To ty mówisz, z˙ e ona jest ci potrzebna. Do diabła, nadstawiałe´s karku, z˙ eby ja˛ tu sprowadzi´c. — Eddie zastanowił si˛e chwilk˛e, wspominajac, ˛ jak pochylał si˛e nad Rolandem i przykładał mu nó˙z do gardła. Nagle za´smiał si˛e ponuro. „Do diabła, dosłownie nadstawiałe´s karku” — pomy´slał. Zamilkli. Do tej pory Odetta oddychała ju˙z miarowo, pogra˙ ˛zona we s´nie. Rewolwerowiec zamierzał powtórzy´c swoja˛ przestrog˛e i przypomnie´c Eddiemu, by si˛e strzegł, a gło´sno doda´c (tak by Władczyni usłyszała, je´sli tylko udaje s´piac ˛ a), ˛ z˙ e sam idzie si˛e poło˙zy´c, gdy Eddie powiedział co´s, co nagle rozja´sniło Rolandowi w głowie i sprawiło, z˙ e przynajmniej cz˛es´ciowo zrozumiał to, co tak bardzo chciał wiedzie´c. Pod koniec, kiedy przeszli. Zmieniła si˛e pod koniec. A on widział co´s, co´s takiego. . . — Powiem ci — rzekł Eddie, ponuro rozgarniajac ˛ z˙ ar ogniska szczypcami nale˙zacymi ˛ do ostatniego trofeum — z˙ e kiedy ja˛ tutaj sprowadziłe´s, sam poczułem si˛e jak schizofrenik. — Dlaczego? Eddie zastanowił si˛e, a potem wzruszył ramionami. Zbyt trudno to było wyjas´ni´c, a mo˙ze po prostu był zbyt zm˛eczony. — Niewa˙zne. — Dlaczego? Eddie spojrzał na Rolanda, stwierdził, z˙ e ten pyta zupełnie powa˙znie i z powa˙znych powodów — przynajmniej dla niego — i przez minut˛e zastanawiał si˛e nad odpowiedzia.˛ — Naprawd˛e trudno to opisa´c, człowieku. Spogladałem ˛ przez te drzwi. To mnie zafascynowało. Kiedy widzisz, jak kto´s rusza si˛e w nich, to masz wra˙zenie, z˙ e sam si˛e poruszasz razem z nim. Wiesz, o czym mówi˛e. Roland przytaknał. ˛ 196
— No, có˙z, patrzyłem na to jak na film. . . niewa˙zne co to takiego, teraz to nieistotne. . . a˙z do samego ko´nca. Potem skierowałe´s jej wózek ku tej stronie przej´scia i po raz pierwszy „zobaczyłem siebie”. To było jak. . . — Na pró˙zno szukał odpowiedniego słowa. — Sam nie wiem. To chyba powinno by´c tak, jakbym spogladał ˛ w lustro, ale nie było tak, bo wydawało si˛e, jakbym patrzył na obca˛ osob˛e. Jakby kto´s mnie przenicował. Jakbym był w dwóch miejscach jednoczes´nie. Kurwa, sam nie wiem. Te słowa poraziły rewolwerowca. A wi˛ec czuł to, gdy przechodzili; wła´snie to jej si˛e przydarzyło. . . Nie, nie jej, lecz im obu, gdy˙z przez chwil˛e Detta i Odetta spojrzały na siebie, nie tak jak na własne odbicie w lustrze, ale jak dwie ró˙zne osoby. Lustro stało si˛e oknem i przez moment Odetta widziała w nim Dett˛e, a Detta Odett˛e i była równie przera˙zona. „Teraz obie wiedza” ˛ — pomy´slał pos˛epnie rewolwerowiec. „Mogły nie wiedzie´c tego wcze´sniej, teraz jednak wiedza.˛ Moga˛ próbowa´c ukry´c to przed soba,˛ lecz w chwili gdy ujrzały siebie, zrozumiały i ta wiedza w nich pozostała.” — Rolandzie? — Co? — Chciałem si˛e tylko upewni´c, z˙ e nie zasnałe´ ˛ s z otwartymi oczami. Gdy˙z przez minut˛e lub dwie wygladałe´ ˛ s tak, jakby´s. . . no, wiesz. . . przebywał bardzo daleko stad. ˛ — Je´sli tak, to ju˙z wróciłem — odparł rewolwerowiec. — Zamierzam si˛e poło˙zy´c. Pami˛etaj, co ci powiedziałem, Eddie: strze˙z si˛e. — B˛ed˛e uwa˙zał — obiecał, ale Roland zdawał sobie spraw˛e, z˙ e sam b˛edzie musiał tej nocy pełni´c stra˙z, bez wzgl˛edu na to, czy jest chory, czy zdrowy. Potem wszystko potoczyło si˛e w wiadomy sposób.
***
Po całym tym zamieszaniu Eddie i Detta Walker znowu zasn˛eli (kobieta włas´ciwie nie zasn˛eła, lecz jakby ze zm˛eczenia straciła przytomno´sc´ , przechylajac ˛ si˛e na bok w przytrzymujacych ˛ ja˛ wi˛ezach). Mimo to rewolwerowiec nie zmru˙zył oka. „B˛ed˛e musiał doprowadzi´c do starcia tych dwóch osobowo´sci” — pomy´slał i nie potrzebował jednego z „psychiatrów” Eddiego, by wiedzie´c, z˙ e taka potyczka mo˙ze si˛e zako´nczy´c s´miercia.˛ „Je´sli te walk˛e wygra Odetta, ta rozsadna, ˛ wszystko b˛edzie dobrze. Je˙zeli zwyci˛ez˙ y jej mroczna połowa, dla niej wszystko si˛e sko´nczy.” A jednak czuł, z˙ e w rzeczywisto´sci nie nale˙zy zabi´c tej mrocznej połowy, lecz 197
połaczy´ ˛ c je obie. U Detty Walker dostrzegł sporo cech, które byłyby przydatne — przede wszystkim twardo´sc´ , której nauczyła ja˛ ulica, a która tutaj była niezwykle potrzebna — lecz t˛e kobiet˛e chciał mie´c pod kontrola.˛ A osiagni˛ ˛ ecie tego celu nie b˛edzie łatwe. Detta widziała w nim i w Eddiem jakie´s dziwne potwory, które nazywała „parszywymi matkojebami”. To tylko niebezpieczne omamy, lecz po drodze napotkaja˛ prawdziwe potwory — homarokoszmary nie były pierwszymi ani ostatnimi. Zawzi˛ecie walczaca ˛ kobieta, w której umysł wniknał, ˛ a która tego wieczoru znowu si˛e ujawniła, mogłaby si˛e przyda´c podczas starcia z takimi bestiami. . . Je´sli tylko mo˙zna by ja˛ utemperowa´c spokojem i łagodno´scia˛ Odetty Holmes — szczególnie teraz, kiedy nie miał dwóch palców, prawie sko´nczyły si˛e naboje i rosła mu goraczka. ˛ „Za bardzo wybiegam my´slami w przyszło´sc´ . Sadz˛ ˛ e, z˙ e je´sli zdołam dowie´sc´ im, z˙ e obie istnieja˛ w jednym ciele, dojdzie do konfrontacji. Tylko jak to zrobi´c?” Nie spał przez cała˛ długa˛ noc i chocia˙z czuł, z˙ e coraz bardziej goraczkuje, ˛ nie znalazł odpowiedzi na to pytanie.
***
Eddie zbudził si˛e tu˙z przed s´witem i zobaczył rewolwerowca, który siedział, owini˛ety w koce niczym Indianin, w pobli˙zu popiołów wieczornego ogniska. Dołaczył ˛ do niego. — Jak si˛e czujesz? — zapytał s´ciszonym głosem. Władczyni jeszcze spała w p˛etach, chocia˙z czasem poruszała si˛e, mamrotała co´s i j˛eczała przez sen. — Dobrze. Eddie obrzucił go badawczym spojrzeniem. — Wcale nie wygladasz ˛ dobrze. — Dzi˛eki, Eddie — odparł sucho rewolwerowiec. — Trz˛esiesz si˛e. — To minie. Władczyni poruszyła si˛e i j˛ekn˛eła — tym razem wymamrotała co´s, co prawie udało si˛e zrozumie´c. Brzmiało to jak „Oxford”. — Bo˙ze, niedobrze mi si˛e robi, jak widz˛e ja˛ taka˛ zwiazan ˛ a˛ — mruknał ˛ Eddie. — Jak ciel˛e w oborze. — Wkrótce si˛e ocknie. Mo˙ze rozwia˙ ˛zemy ja,˛ gdy to nastapi. ˛ Słowa te były wyrazem nadziei na to, z˙ e gdy Władczyni otworzy oczy, powita ich spokojne, cho´c lekko zdumione spojrzenie Odetty Holmes. Pi˛etna´scie minut pó´zniej, kiedy pierwsze promienie sło´nca o´swietliły wzgó198
rza, oczy kobiety rzeczywi´scie si˛e otworzyły, nie było w nich jednak spokoju Odetty Holmes. Wyra˙zały szale´nstwo Detty Walker. — Ile razy mnie zgwałcili´scie, kiedy byłam nieprzytomna? — zapytała. — Cip˛e mam s´liska˛ i nabrzmiała,˛ jakby kto´s wetknał ˛ w nia˛ kilka tych białych sznurków, które wy, zasrane matkojeby, nazywacie fiutami. Roland westchnał. ˛ — Chod´zmy — rzekł i skrzywił si˛e, wstajac. ˛ — Nigdzie nie id˛e z białasami, matkojebie — prychn˛eła Detta. — Ale˙z pójdziesz — mruknał ˛ Eddie. — Strasznie mi przykro, moja droga. — Niby dokad? ˛ — Có˙z — odparł Eddie — za drzwiami numer jeden nie było zbyt miło, a za drzwiami numer dwa okazało si˛e jeszcze gorzej, tak wi˛ec teraz, zamiast da´c sobie spokój, jak normalni ludzie, zamierzamy wypróbowa´c drzwi numer trzy. z dotychczasowych do´swiadcze´n wynika, z˙ e pewnie spotkamy za nimi co´s w rodzaju Godzilli lub Trzygłowego Potwora, ale jestem optymista.˛ Wcia˙ ˛z mam nadziej˛e, z˙ e natrafi˛e na komplet naczy´n z nierdzewnej stali. — Ja nie id˛e. — Idziesz i ju˙z — o´swiadczył Eddie i zajał ˛ miejsce za jej wózkiem. Znów zacz˛eła si˛e szamota´c, lecz w˛ezły zawiazał ˛ rewolwerowiec i szarpiac ˛ si˛e, tylko zacisn˛eła je silniej. Wkrótce zdała sobie z tego spraw˛e i przerwała szamotanin˛e. Miała w sobie du˙zo jadu, ale na pewno nie była głupia. Spojrzała przez rami˛e na Eddiego i u´smiechn˛eła si˛e tak, z˙ e cofnał ˛ si˛e o krok. Ujrzał chyba najpaskudniejszy grymas, jaki kiedykolwiek widział na ludzkiej twarzy. — Có˙z, mo˙ze pójd˛e z wami kawałek — stwierdziła — ale nie tak daleko, jak my´slisz, białasie. I na pewno nie tak szybko, jak sadzisz. ˛ — Co chciała´s przez to powiedzie´c? Znów ten szyderczy u´smiech. — Przekonasz si˛e, białasie. — Obrzuciła rewolwerowca pałajacym, ˛ lecz trze´zwym spojrzeniem. — Obaj si˛e przekonacie. Eddie zacisnał ˛ dłonie na podobnych do kierownicy roweru uchwytach z tyłu fotela i znów ruszyli na północ, teraz pozostawiajac ˛ za soba˛ na tej pozornie bezkresnej pla˙zy nie tylko odciski stóp, ale i dwa bli´zniacze s´lady kół wózka Władczyni.
***
To był koszmarny dzie´n.
199
Poruszajac ˛ si˛e po tak mało urozmaiconym terenie, trudno obliczy´c przebyta˛ odległo´sc´ , lecz Eddie wiedział, z˙ e szli w z˙ ółwim tempie. I wiedział, kto jest za to odpowiedzialny. O tak. „Obaj si˛e przekonacie” — powiedziała Detta i zanim upłyn˛eło pół godziny, zacz˛eli si˛e przekonywa´c. Pchanie. To przede wszystkim. Pchanie wózka po sypkim piasku byłoby równie niemo˙zliwe jak jazda samochodem po gł˛ebokim, nieodgarni˛etym s´niegu. Na tej plaz˙ y, z jej z˙ wirowata˛ i twarda˛ powierzchnia,˛ pchanie wózka było mo˙zliwe, cho´c niełatwe. Chwilami toczył si˛e do´sc´ gładko, chrz˛eszczac ˛ na muszelkach i kamykach, które odskakiwały spod twardych gumowych koła potem trafiał na łach˛e drobniejszego piasku i Eddie musiał, st˛ekajac, ˛ pcha´c ze wszystkich sił, z˙ eby pokona´c ten odcinek wraz z ci˛ez˙ ka˛ pasa˙zerka.˛ Piach chciwie wsysał koła. Trzeba było jednocze´snie pcha´c i całym ci˛ez˙ arem ciała naciska´c raczki ˛ fotela w dół, inaczej przewróciłby si˛e, rzucajac ˛ przywiazan ˛ a˛ do niego kobiet˛e twarza˛ w piach. Detta chichotała, gdy starał si˛e o to, by nie przewróci´c jej. — Dobrze si˛e bawisz, słodziutki? — pytała za ka˙zdym razem, gdy koła trafiały na jedno z takich suchych miejsc. Kiedy rewolwerowiec usiłował przyj´sc´ mu z pomoca,˛ Eddie odprawił go machni˛eciem r˛eki. — Jeszcze b˛edziesz miał okazj˛e — powiedział. — Zamienimy si˛e. „My´sl˛e, z˙ e twoje kolejki b˛eda˛ znacznie dłu˙zsze ni˙z jego” — rozległ si˛e głos w jego głowie. „Wyglada ˛ na to, z˙ e wkrótce b˛edzie miał pełne r˛ece roboty, z˙ eby samemu utrzyma´c si˛e na nogach, nie mówiac ˛ o pchaniu fotela z ta˛ kobieta.˛ Nie, Eddie, obawiam si˛e, z˙ e to twoja robota. To zemsta Pana Boga, wiesz? Tyle lat byłe´s c´ punem i na co ci przyszło? Teraz popychasz towar.” Parsknał ˛ s´miechem. — Co ci˛e tak s´mieszy, białasie? — zapytała Detta i chocia˙z Eddie przypuszczał, z˙ e miało to by´c sarkastyczne pytanie, zabrzmiał w nim gniew. „Ona nie chce, z˙ eby mnie to bawiło” — pomy´slał. Ani troch˛e. „Zwłaszcza je´sli mo˙ze temu zapobiec.” — Nie zrozumiałaby´s, dziecino. Zostawmy ten temat. — Zostawi˛e ci˛e sztywnego, zanim to si˛e sko´nczy — warkn˛eła. — Ty i ten twój przydupas padniecie trupem na tej pla˙zy. Zobaczysz. A na razie oszcz˛edzaj oddech, z˙ eby´s miał sił˛e pcha´c dalej. Ju˙z jeste´s troch˛e zasapany. — No, to dla ciebie dobrze — odparł Eddie. — Tobie nigdy nie brakuje tchu. — I nie zabraknie, łajzo! Pr˛edzej wydusz˛e go z ciebie. — Obiecanki cacanki. Eddie wypchnał ˛ wózek z piachu na stosunkowo twardszy, teren — przynajmniej na razie. Sło´nce jeszcze nie stało w zenicie, ale ju˙z było wysoko nad hory200
zontem. „To b˛edzie interesujacy ˛ i pouczajacy ˛ dzie´n. Ju˙z to widz˛e.” Przystanki. To nast˛epna udr˛eka. Weszli na odcinek twardej pla˙zy. Eddie zaczał ˛ szybciej pcha´c wózek, my´slac ˛ w duchu, z˙ e jak troch˛e si˛e rozp˛edzi, to zdoła przejecha´c przez nast˛epna˛ łach˛e suchego piasku, je˙zeli na nia˛ natrafia.˛ Nagle wózek zatrzymał si˛e. Niespodziewanie. Uchwyt z tyłu z łoskotem uderzył o pier´s Eddiego. Chłopak st˛eknał. ˛ Roland obejrzał si˛e, ale nawet szybki refleks rewolwerowca nie zdołał zapobiec wywróceniu si˛e pojazdu Władczyni, padajacego ˛ tak, jakby koła trafiły na grzaski ˛ piach. Wózek przewrócił si˛e razem z Detta,˛ zwiazan ˛ a˛ i bezradna,˛ ale zanoszac ˛ a˛ si˛e s´miechem. Wcia˙ ˛z si˛e s´miała, gdy Roland i Eddie w ko´ncu zdołali podnie´sc´ jej fotel. Niektóre wi˛ezy wpiły si˛e w ciało kobiety, zapewne odcinajac ˛ dopływ krwi. Miała rozci˛ete czoło i krew zalewała jej jedno oko. Mimo to s´miała si˛e. Zanim ustawili wózek, obaj ci˛ez˙ ko dyszeli. Razem z siedzac ˛ a˛ na nim kobieta˛ wa˙zył prawie dwie´scie pi˛ec´ dziesiat ˛ funtów, z czego wi˛ekszo´sc´ stanowił ci˛ez˙ ar fotela. Eddie pomy´slał, z˙ e gdyby rewolwerowiec zabrał Dett˛e z jego czasów, z lat osiemdziesiatych, ˛ fotel zapewne wa˙zyłby sze´sc´ dziesiat ˛ funtów mniej. Detta zachichotała, prychn˛eła i zamrugała zalanym krwia˛ okiem. — Patrzcie no tylko, wywrócili´scie mnie, chłopcy — powiedziała. — Wezwij swojego prawnika — mruknał ˛ Eddie. — Niech nas zaskar˙zy. — I tak si˛e narobili´scie, z˙ eby mnie podnie´sc´ . Chyba zaj˛eło wam to z dziesi˛ec´ minut. Rewolwerowiec oddarł kawałek koszuli — z której zostało ju˙z tak niewiele, z˙ e nie miało to z˙ adnego znaczenia — i wyciagn ˛ ał ˛ lewa˛ r˛ek˛e, z˙ eby otrze´c jej krew z czoła. Kłapn˛eła z˛ebami i słyszac ˛ gło´sny trzask, z jakim z˛eby uderzyły o siebie, Eddie uznał, z˙ e gdyby Roland cofnał ˛ dło´n o ułamek sekundy pó´zniej, Detta Walker przyczyniłaby si˛e do zmniejszenia liczby palców u jego rak. ˛ Spojrzała na niego ze zło´sliwym błyskiem w oczach, wcia˙ ˛z chichoczac, ˛ lecz rewolwerowiec dostrzegł ukryty w nich l˛ek. Bała si˛e go. Obawiała si˛e, z˙ e naprawd˛e jest Bardzo Złym Człowiekiem. Dlaczego uwa˙zała go za Bardzo Złego Człowieka? Mo˙ze dlatego, z˙ e jakim´s szóstym zmysłem przeczuwała, co o niej wie. — Prawie ci˛e dopadłam, łajzo — warkn˛eła. — Tym razem prawie ci˛e dopadłam. I zaniosła si˛e op˛eta´nczym s´miechem. — Przytrzymaj jej głow˛e — rzekł spokojnie rewolwerowiec. — Gryzie jak łasica. Eddie zrobił to, a rewolwerowiec starannie wytarł ran˛e. Nie była szeroka ani specjalnie gł˛eboka, ale Roland wolał nie ryzykowa´c. Powoli podszedł do wody, 201
zamoczył w morzu gałgan i wrócił. Widzac ˛ to, zacz˛eła wrzeszcze´c. — Nie wa˙z si˛e mnie tym dotyka´c! Nie wa˙z si˛e my´c mnie ta˛ woda,˛ z której wyła˙za˛ jadowite stwory! Zabieraj to! Zabieraj! — Przytrzymaj jej głow˛e — powtórzył Roland tym samym spokojnym tonem. Rzucała nia˛ na boki. — Nie chc˛e ryzykowa´c. Eddie chwycił ja˛ za głow˛e i s´cisnał ˛ mocniej, gdy usiłowała si˛e wyrwa´c. Przekonała si˛e, z˙ e nie z˙ artował, i natychmiast znieruchomiała, nie okazujac ˛ ju˙z strachu przed mokra˛ szmata.˛ A wi˛ec udawała jedynie. U´smiechn˛eła si˛e do Rolanda, gdy przemywał skaleczenie, ostro˙znie usuwajac ˛ ostatnie ziarenka piasku. — Po prawdzie to wygladasz ˛ gorzej ni˙z kiepsko — zauwa˙zyła Detta. — Wygladasz ˛ na chorego, łajzo. My´sl˛e, z˙ e nie nadajesz si˛e do długiej podró˙zy. My´sl˛e, z˙ e nie nadajesz si˛e do niczego. Eddie sprawdził prymitywne oprzyrzadowanie ˛ wózka. Miał hamulec bezpiecze´nstwa, blokujacy ˛ obydwa koła. Detta dosi˛egła go prawa˛ r˛eka,˛ cierpliwie zaczekała, a˙z Eddie dostatecznie si˛e rozp˛edzi, po czym pociagn˛ ˛ eła za raczk˛ ˛ e, celowo ˙ wywracajac ˛ wózek. Po co? Zeby ich zatrzyma´c, to wszystko. Nie miała powodu, lecz taka kobieta jak Detta nie potrzebowała z˙ adnego powodu — pomy´slał Eddie. Taka kobieta jak Detta, bardzo ch˛etnie zrobiła to z czystej zło´sliwo´sci. Roland odrobin˛e poluzował jej wi˛ezy, umo˙zliwiajac ˛ swobodny przepływ krwi, a potem przywiazał ˛ jej r˛ek˛e tak, z˙ eby nie mogła dosi˛egna´ ˛c hamulca — To nic wam nie da — rzuciła, szczerzac ˛ z˛eby w nieszczerym u´smiechu — Nic wam to nie da. Znajd˛e inne sposoby, z˙ eby was zatrzyma´c. Mnóstwo sposobów. — Ruszajmy — rzekł oboj˛etnie rewolwerowiec — Dobrze si˛e czujesz? — zapytał Eddie Roland był bardzo blady. — Tak. Chod´zmy. Znów ruszyli pla˙za.˛
***
Rewolwerowiec uparł si˛e, z˙ eby przez godzin˛e pcha´c wózek, i Eddie niech˛etnie zgodził si˛e na to. Roland poradził sobie przy pierwszej łasze piasku, lecz przy drugiej Eddie musiał mu pomóc Rewolwerowiec spazmatycznie chwytał ustami powietrze, a na czole perliły mu si˛e wielkie krople potu. Eddie pozwolił mu pcha´c jeszcze troch˛e i Roland sprawnie omijał miejsca, 202
gdzie piach był tak sypki, z˙ e grz˛ezły w nim koła, lecz w ko´ncu wózek znów utknał. ˛ Eddie nie mógł ju˙z patrze´c, jak si˛e m˛eczy. Roland usiłował wyrwa´c koła z piasku, sapiac ˛ i dyszac, ˛ podczas gdy wied´zma (gdy˙z tak zaczał ˛ nazywa´c ja˛ w my´slach Eddie) ryczała ze s´miechu, a nawet odchyliła ciało do tyłu, z˛eby jeszcze bardziej utrudni´c mu zadanie. Odsunał ˛ rewolwerowca na bok i jednym gniewnym szarpni˛eciem wyciagn ˛ ał ˛ wózek z piachu. Fotel przechylił si˛e do przodu i Eddie zobaczył/poczuł, ze kobieta pochyliła si˛e tak daleko, jak pozwalały na to wi˛ezy, z niesamowitym wyczuciem robiac ˛ to w doskonale wybranej chwili, by znów si˛e przewróci´c. Roland oparł si˛e całym ci˛ez˙ arem ciała o uchwyt fotela i razem z Eddiem ustawili go prosto. Detta obejrzała si˛e przez rami˛e i mrugn˛eła do nich z tak szydercza˛ mina,˛ z˙ e Eddiego przeszły ciarki — Mało brakowało, a znów by´scie mnie wywrócili, chłopcy — stwierdziła — Musicie bardziej uwa˙za´c. Jestem starsza˛ pania,˛ w dodatku inwalidka,˛ wi˛ec powinni´scie si˛e mna˛ opiekowa´c. I za´smiała si˛e. Za´smiewała si˛e do rozpuku. Chocia˙z Eddiemu zale˙zało na kobiecie, która była jej druga˛ połowa˛ — mimo z˙ e widział ja˛ i słuchał jej głosu bardzo krótko, prawie si˛e w niej zakochał — sw˛edziły go r˛ece, z˙ eby zacisna´ ˛c je na szyi wied´zmy i s´ciska´c tak długo, a˙z na zawsze przestałaby si˛e s´mia´c. Znów obejrzała si˛e na niego, wyczytała z jego twarzy t˛e my´sl, jakby była tam napisana czerwonym atramentem, i za´smiała si˛e jeszcze gło´sniej. Jej oczy rzucały mu wyzwanie. „No, ju˙z, łajzo. Zrób to. Chcesz tego? No, to do roboty.” „Innymi słowy nie niszcz wózka, ale t˛e kobiet˛e” — pomy´slał Eddie. „Załatw ja˛ na dobre. Wła´snie tego chce. Dla Detty s´mier´c z rak ˛ białego człowieka mo˙ze by´c jedynym prawdziwym celem, jaki miała w z˙ yciu.” — Dobra — rzekł i znów zaczał ˛ pcha´c wózek — Zaczynamy wycieczk˛e po wybrze˙zu, słodka istoto, czy ci si˛e to podoba, czy nie. — Pieprz˛e ci˛e — splun˛eła. — Mo˙zesz sobie pomarzy´c — odparł uprzejmie Eddie. Rewolwerowiec szedł obok niego, ze spuszczona˛ głowa.˛
***
Doszli do stosu głazów, gdy wysoko´sc´ sło´nca wskazywała, z˙ e ju˙z jest jedenasta. Zatrzymali si˛e tam prawie na godzin˛e, kryjac ˛ si˛e w cieniu, kiedy rozpalona tarcza zbli˙zała si˛e do najwy˙zszego punktu nieboskłonu. Eddie i rewolwerowiec zjedli resztki kolacji z poprzedniego dnia. Eddie zaproponował kawałek Delcie, 203
która odmówiła, twierdzac, ˛ z˙ e wie, co zamierzaja˛ z nia˛ zrobi´c i je´sli tak, to czemu nie zrobia˛ tego własnymi r˛ekami zamiast próbowa´c ja˛ otru´c. „To tchórzliwe” — oznajmiła. „Eddie ma racj˛e” — rozmy´slał rewolwerowiec. „Ta kobieta stworzyła własne fikcyjne wspomnienia. Wie o wszystkim, co przydarzyło si˛e jej zeszłej nocy, chocia˙z bardzo szybko zasn˛eła.” Sadziła, ˛ z˙ e przynie´sli jej mi˛eso cuchnace ˛ s´miercia˛ i rozkładem, z˙ eby drwi´c z niej, podczas gdy sami jedli solona˛ wołowin˛e i popijali piwem. Była przekonana, z˙ e od czasu do czasu podsuwali jej pod nos kawałki swego posiłku, zabierajac ˛ je, gdy próbowała chwyci´c z˛ebami. . . i s´miali si˛e przy tym oczywi´scie. W s´wiecie (a przynajmniej w głowie) Detty Walker „parszywe matkojeby” robiły z ciemnoskórymi kobietami tylko dwie rzeczy: gwałciły je lub drwiły z nich. Albo i jedno, i drugie. To było prawie zabawne. Eddie Dean ostatni kawałek wołowiny widział w podniebnym powozie, a Roland nawet ju˙z nie pami˛etał, kiedy zjadł ostatni pasek suszonego mi˛esa. A co do piwa. . . Si˛egnał ˛ pami˛ecia˛ w przeszło´sc´ . Tull. W Tull było piwo. Piwo i wołowina. Bo˙ze, jak miło byłoby napi´c si˛e piwa. Bolało go gardło i byłoby tak dobrze wypi´c jedno piwo, z˙ eby je ochłodzi´c. To byłoby nawet lepsze od tej astyny ze s´wiata Eddiego. Odeszli na bok. — Nie odpowiada wam moje towarzycho, białasy? — zawołała za nimi. — A mo˙ze chcecie pobawi´c si˛e waszymi cienkimi, białymi drutami? Odchyliła głow˛e do tyłu i rykn˛eła s´miechem, płoszac ˛ mewy, które z krzykiem zerwały si˛e z odległych o prawie pół mili skał, gdzie zwołały swój ptasi sejmik. Rewolwerowiec siedział z r˛ekami zwieszonymi z kolan, rozmy´slajac. ˛ W ko´ncu podniósł głow˛e i rzekł do Eddiego: — Rozumiem tylko jedno słowo na dziesi˛ec´ z tego, co ona mówi. — A wi˛ec ja jestem lepszy — stwierdził Eddie. — Rozumiem dwa na trzy. Niewa˙zne. I tak najcz˛es´ciej powtarza „parszywe matkojeby”. Roland kiwnał ˛ głowa.˛ — Czy tam, skad ˛ ty pochodzisz, wielu czarnych mówi w ten sposób? Jej druga osobowo´sc´ wyra˙za si˛e zupełnie inaczej. Eddie si˛e roze´smiał. — Skad˙ ˛ ze. I powiem ci co´s zabawnego. . . przynajmniej mnie to s´mieszy, ale mo˙ze tylko dlatego, z˙ e tutaj za bardzo nie ma si˛e z czego s´mia´c. To jest nieprawdziwe. Nikt nie mówi w taki sposób, lecz ona nawet nie zdaje sobie z tego sprawy. — Roland spojrzał na niego, nie odzywajac ˛ si˛e. — Pami˛etasz, jak chciałe´s przemy´c jej czoło, a ona udawała, z˙ e boi si˛e słonej wody? — Tak. 204
— Wiedziałe´s, z˙ e udaje? — Nie od razu, ale szybko si˛e zorientowałem. Eddie skinał ˛ głowa.˛ — To było udawanie i ona doskonale o tym wiedziała. Jest bardzo dobra˛ aktorka˛ i zwiodła nas na kilka sekund. Sposób jej mówienia to te˙z udawanie, cho´c nie tak dobre. Brzmi głupio, cholernie sztucznie! — Sadzisz, ˛ z˙ e potrafi dobrze udawa´c tylko wtedy, kiedy wie, co robi? — Tak. Jej j˛ezyk przypomina skrzy˙zowanie mowy czarnych z ksia˙ ˛zki zatytułowanej „Mandingo”, która˛ kiedy´s czytałem, oraz Butterfly McQueen z „Przemin˛eło z wiatrem”. Wiem, z˙ e to ci nic nie mówi, lecz po prostu chc˛e powiedzie´c, z˙ e ona sypie frazesami. Znasz to słowo? — Oznacza co´s, co ludzie zawsze powtarzaja˛ lub w co wierza,˛ wcale si˛e nad tym nie zastanawiajac. ˛ — Wła´snie. Ja bym tego tak dobrze nie ujał. ˛ — Hej, chłopcy! Przestali´scie ju˙z obciaga´ ˛ c sobie druty? — Detta zachrypła i mówiła z trudem. — A mo˙ze po prostu nie mo˙zecie ich znale´zc´ . Co? — Chod´z. — Rewolwerowiec z trudem podniósł si˛e z ziemi. Zachwiał si˛e, zobaczył, z˙ e Eddie mu si˛e przyglada, ˛ i u´smiechnał ˛ si˛e. — Nic mi si˛e nie stanie. — Jak długo? — Tak długo, jak długo b˛edzie trzeba — odparł rewolwerowiec i jego powa˙zny głos zmroził Eddiego.
***
Tego wieczoru rewolwerowiec zu˙zył ostatni dobry nabój, z˙ eby upolowa´c kraba. Nazajutrz zacznie systematycznie wypróbowywa´c te zamokni˛ete, jeden po drugim, cho´c podejrzewał, z˙ e Eddie miał racj˛e, mówiac, ˛ z˙ e wkrótce b˛eda˛ musieli zabija´c te przekl˛ete stwory kamieniami. Wieczór niczym nie ró˙znił si˛e od innych: ognisko, pieczenie, obieranie mi˛esa, posiłek — jedzony teraz powoli i bez entuzjazmu. „Po prostu zaspokajamy głód” — pomy´slał Eddie. Zaproponowali mi˛eso Detcie, która wrzeszczała, s´miała si˛e, przeklinała i pytała, jak długo b˛eda˛ ja˛ mieli za głupia,˛ a potem zacz˛eła w´sciekle kołysa´c si˛e z boku na bok, usiłujac ˛ przewróci´c wózek, z˙ eby musieli go podnie´sc´ , zanim zaczna˛ je´sc´ . W ostatniej chwili Eddie zdołał podtrzyma´c go, a Roland starannie podparł koła kamieniami. — Poluzuj˛e ci wi˛ezy, je´sli b˛edziesz siedziała spokojnie — odezwał si˛e do niej rewolwerowiec. 205
— Pocałuj mnie w dup˛e, matkojebie! — Nie rozumiem, czy to ma by´c „tak”, czy „nie”. Popatrzyła na niego, mru˙zac ˛ oczy, szukajac ˛ ostrza drwiny w tym spokojnym głosie (Eddie te˙z si˛e nad tym zastanawiał, ale nie potrafił orzec, czy była w nim kpina, czy nie). Po chwili powiedziała ponuro: — B˛ed˛e siedziała spokojnie. Jestem zbyt głodna, z˙ eby robi´c draki. Hej, chłopcy, dacie mi jakie´s porzadne ˛ z˙ arcie, czy zamierzacie zagłodzi´c mnie na s´mier´c? Taki macie plan? Jeste´scie zbyt tchórzliwi, z˙ eby mnie udusi´c, a ja nie chc˛e je´sc´ trucizny, wi˛ec taki macie plan. Chcecie mnie zagłodzi´c. No, zobaczymy. Jeszcze si˛e zobaczy. Jak nic. Znowu posłała im ten morderczy, mro˙zacy ˛ krew w z˙ yłach u´smiech. Wkrótce potem zasn˛eła. Eddie dotknał ˛ czoła Rolanda. Ten zerknał ˛ na niego, ale nie odsunał ˛ si˛e. — Nic mi nie jest. — Tak, jeste´s zdrów jak ryba. No, có˙z, powiem ci co´s, rybko. Nie zaszli´smy dzi´s zbyt daleko. — Wiem. Ponadto miał jeszcze wiadomo´sc´ o ostatnim dobrym naboju, ale Eddie mógł obej´sc´ si˛e bez niej, przynajmniej tego wieczoru. Nie był chory, lecz zm˛eczony. Zbyt zm˛eczony, by słucha´c nast˛epnych złych wie´sci. „Nie, on nie jest chory, jeszcze nie, ale je´sli za długo b˛edzie si˛e obywał bez odpoczynku i opadnie z sił, on te˙z zachoruje.” W pewnym sensie Eddie był chory — obaj byli chorzy. Kaciki ˛ ust pop˛ekały mu z zimna i w tych miejscach schodziła skóra. Rewolwerowiec czuł, z˙ e z˛eby zaczynaja˛ mu si˛e rusza´c w dziasłach, ˛ a skóra mi˛edzy palcami nóg p˛eka i krwawi, tak samo jak mi˛edzy palcami rak. ˛ Wprawdzie od˙zywiali si˛e, ale dzie´n po dniu jedli dokładnie to samo. Przez jaki´s czas mogli wytrzyma´c z taka˛ dieta,˛ lecz ona w ko´ncu zbije ich równie pewnie, jakby głodowali. „To proste. Chorujemy na szkorbut, i to na ladzie” ˛ — pomy´slał Roland. „Zabawne. Potrzebne nam owoce. Jakie´s warzywa.” Eddie ruchem głowy wskazał Władczyni˛e. — Ona bardzo utrudni nam to zadanie. — Chyba z˙ e wróci tamta druga. — To byłoby miłe, ale nie mo˙zemy na to liczy´c — powiedział Eddie. Wział ˛ poczerniały kawałek szczypiec i zaczał ˛ kre´sli´c nimi zawijasy na piasku. — Czy masz poj˛ecie, jak daleko moga˛ znajdowa´c si˛e nast˛epne drzwi? Roland potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Pytam tylko dlatego, z˙ e je´sli odległo´sc´ mi˛edzy drzwiami numer dwa, a trzy jest taka sama jak mi˛edzy pierwszymi, a drugimi, to wpadniemy po uszy w gówno. — Ju˙z w nim siedzimy.
206
— Po szyj˛e — przyznał ponuro Eddie. — Tylko zastanawiałem si˛e, jak długo zdołam utrzyma´c głow˛e nad woda.˛ Roland klepnał ˛ go w ramie, tak rzadkim u niego przyjacielskim gestem, z˙ e Eddie zamrugał ze zdziwienia. — Jest co´s, o czym Władczyni nie wie — oznajmił. — Och? Co takiego? — My, parszywe matkojeby, potrafimy to robi´c bardzo długo. Eddie roze´smiał si˛e, szczerze rozbawiony, tłumiac ˛ s´miech ramieniem, z˙ eby nie zbudzi´c Detty. Miał jej ju˙z do´sc´ jak na jeden dzie´n — i basta. Rewolwerowiec spojrzał na niego, tak˙ze u´smiechni˛ety. — Id˛e spa´c — powiedział. — A ty. . . — . . . strze˙z si˛e. Taak. B˛ed˛e si˛e strzegł.
***
Potem znowu wrzaski. Eddie zasnał, ˛ jak tylko poło˙zył głow˛e na zwini˛etej w kłab ˛ koszuli, i miał wraz˙ enie, z˙ e min˛eło zaledwie pi˛ec´ minut, kiedy Detta zacz˛eła wrzeszcze´c. Natychmiast si˛e obudził, spodziewajac ˛ si˛e wszystkiego, jakiego´s Króla Homarów, który wyszedł z gł˛ebin, by pom´sci´c swoje zabite dzieci, lub okropnego stwora z gór. Wydawało mu si˛e, z˙ e si˛e obudził od razu, lecz rewolwerowiec ju˙z był na nogach, z bronia˛ w lewej dłoni. Widzac, ˛ z˙ e obaj nie s´pia,˛ Detta natychmiast przestała wrzeszcze´c. — Pomy´slałam, z˙ e lepiej b˛edzie, jak wstaniecie, chłopcy — o´swiadczyła. — Mo˙ze to wilki. W takiej okolicy mogłyby by´c. Chciałam mie´c pewno´sc´ , z˙ e w razie gdyby jaki´s skradał si˛e do mnie, to wstaniecie na czas. W jej oczach nie było strachu, tylko błysk zło´sliwego rozbawienia. — Chryste — wymamrotał zaspany Eddie. Ksi˛ez˙ yc wzeszedł, ale niedawno. Spali najwy˙zej dwie godziny. Rewolwerowiec wepchnał ˛ dło´n do kabury. — Nie rób tego wi˛ecej — powiedział do Władczyni. — A co zrobisz? Zgwałcisz mnie? — Gdyby´smy chcieli ci˛e zgwałci´c, to ju˙z byłaby´s dobrze zgwałcona — odparł spokojnie rewolwerowiec. — Wi˛ecej tego nie rób. Poło˙zył si˛e, naciagaj ˛ ac ˛ koc a˙z po brod˛e. „Bo˙ze, dobry Bo˙ze” — westchnał ˛ Eddie — „co za parszywa sytuacja, pieprzona, parszywa. . . ” I na tym urwała si˛e jego my´sl, gdy˙z ponownie zapadł w sen, z którego znów wyrwały go jej przera´zliwe wrzaski, niczym ryk syreny stra˙zac207
kiej. Eddie wstał gwałtownie, zaciskajac ˛ pi˛es´ci, i usłyszał jej s´miech, ochrypły i zgrzytliwy. Spojrzał w gór˛e i zobaczył, z˙ e ksi˛ez˙ yc niewiele przesunał ˛ si˛e po niebie. „Ona zamierza to robi´c co chwila” — pomy´slał znu˙zony. „B˛edzie czuwa´c i obserwowa´c nas, a kiedy upewni si˛e, z˙ e zapadli´smy w gł˛eboki sen, regeneruja˛ cy siły, znowu otworzy dziób i zacznie wrzeszcze´c. B˛edzie to robiła, dopóki nie zachrypnie tak, z˙ e nie zdoła wydoby´c z siebie głosu.” Jej s´miech urwał si˛e, jak uci˛ety no˙zem. Roland podchodził do niej, czarny kształt w blasku ksi˛ez˙ yca. — Trzymaj si˛e ode mnie z daleka, łajzo — powiedziała Detta, lecz troch˛e zadr˙zał jej głos. — Nic mi nie zrobisz. Roland stanał ˛ przed nia˛ i przez chwil˛e Eddie był pewny, zupełnie pewny, z˙ e rewolwerowiec stracił cierpliwo´sc´ i rozgniecie ja˛ jak much˛e. Ze zdumieniem ujrzał, jak Roland przykl˛eknał ˛ przed nia˛ niczym wielbiciel, który zaraz poprosi o r˛ek˛e. — Posłuchaj — rzekł, a Eddie ledwie wierzył własnym uszom, słyszac ˛ jedwabista˛ mi˛ekko´sc´ jego głosu. Na twarzy Detty zobaczył takie samo zdziwienie, tyle z˙ e zmieszane z obawa.˛ — Posłuchaj mnie, Odetto. — Kogo nazywasz Odetta? ˛ To nie moje imi˛e. — Zamknij si˛e, suko — tym razem warknał ˛ gro´znie rewolwerowiec i natychmiast podjał ˛ jedwabistym głosem: — Je´sli mnie słyszysz i mo˙zesz nad nia˛ zapanowa´c. . . — Czemu tak do mnie mówisz? Czego gadasz jak do kogo´s innego? Sko´ncz z tymi parszywymi z˙ artami! Masz zaraz z tym sko´nczy´c, słyszysz? — . . . to ka˙z jej si˛e zamkna´ ˛c. Mog˛e ja˛ zakneblowa´c, ale nie chc˛e tego robi´c. Skuteczny knebel to niebezpieczna rzecz. Człowiek mo˙ze si˛e udusi´c. — Sko´ncz z tym parszywym zasranym wudu, matkojebie! — Odetto. Jego głos przeszedł w szept, podobny do szmeru pierwszych kropli deszczu. Umilkła, gapiac ˛ si˛e na niego szeroko otwartymi oczami. Eddie nigdy w z˙ yciu nie widział w ludzkich oczach takiej nienawi´sci i strachu. — Nie sadz˛ ˛ e, by ta suka przejmowała si˛e tym, z˙ e mo˙ze si˛e udusi´c kneblem. Ona chce umrze´c, ale mo˙ze jeszcze bardziej chce, z˙ eby´s ty umarła. Ty jednak nie umarła´s, przynajmniej do tej pory, a nie przypuszczam, z˙ eby Detta była czym´s nowym w twoim z˙ yciu. Ona czuje si˛e w twoim ciele jak w domu, wi˛ec mo˙ze słyszysz, co teraz mówi˛e, i mo˙ze zdołasz jako´s nad nia˛ zapanowa´c, cho´c jeszcze nie mo˙zesz wyj´sc´ . Nie pozwól, z˙ eby zbudziła nas po raz trzeci, Odetto. Nie chc˛e jej kneblowa´c, ale zrobi˛e to, je´sli b˛ed˛e musiał. Wstał, odszedł, nie ogladaj ˛ ac ˛ si˛e, znów owinał ˛ si˛e kocem i natychmiast zasnał. ˛ Ona wcia˙ ˛z gapiła si˛e na niego szeroko otwartymi oczami, rozdymajac ˛ nozdrza. — Parszywe zasrane wudu — wyszeptała.
208
Eddie poło˙zył si˛e i mimo z˙ e był bardzo zm˛eczony, tym razem minał ˛ długi czas, zanim zapadł w sen. Raz po raz prawie zasypiał, ale natychmiast si˛e budził, prze´swiadczony, z˙ e zaraz usłyszy jej krzyk. Trzy godziny pó´zniej, gdy ksi˛ez˙ yc ju˙z minał ˛ zenit, Eddie w ko´ncu zasnał. ˛ Detta ju˙z wi˛ecej nie wrzeszczała tej nocy; albo przestraszyła si˛e Rolanda, albo oszcz˛edzała siły na pó´zniejsze alarmy i szyderstwa, a mo˙ze — tylko mo˙ze — dlatego z˙ e Odetta usłyszała rewolwerowca i zapanowała nad nia,˛ tak jak ja˛ prosił. Eddie w ko´ncu zasnał, ˛ ale obudził si˛e obolały i zm˛eczony. Spojrzał w kierunku wózka, mimo wszystko majac ˛ nadziej˛e, z˙ e zobaczy tam Odett˛e. . . Bo˙ze, prosz˛e, niech to b˛edzie Odetta. . . — Cze´sc´ , biały chlebku — powitała go Detta i u´smiechn˛eła si˛e tym wilczym u´smiechem. — Ju˙z my´slałam, z˙ e b˛edziecie spa´c do południa. Chyba nie powiniene´s tak robi´c, co? Mamy zda˙ ˛zy´c na autobus kilka mil stad, ˛ nieprawda˙z? Jasne! i my´sl˛e, z˙ e to ty b˛edziesz dzi´s odwalał całe pchanie, bo ten drugi go´sc´ , ten ze s´lepiami wudu, widzi mi si˛e coraz słabszy, jak nic! Tak! Pewnie nie b˛edzie ju˙z nic jadł, nawet tego wymy´slnego w˛edzonego mi˛eska, co to je trzymacie dla siebie, białasy, kiedy nie ciagniecie ˛ sobie drutów. No, to w drog˛e, biały chlebku! Det´ ta nie chce ci˛e zatrzymywa´c! — Sciszyła głos i jednocze´snie przymkn˛eła troch˛e powieki, chytrze zerkajac ˛ na niego z ukosa. — Przynajmniej przed pój´sciem do piekła. „Popami˛etasz ten dzie´n, biały chlebku” — obiecywały te oczy. „To b˛edzie dzie´n, który długo b˛edziesz pami˛etał.” „Jasne.”
***
Tego dnia przeszli trzy mile, mo˙ze troch˛e mniej. Wózek Detty wywrócił si˛e dwa razy. Raz przewróciła go sama, powoli i niepostrze˙zenie znów przesunawszy ˛ r˛ek˛e do hamulca i szarpnawszy ˛ za raczk˛ ˛ e. Za drugim razem zrobił to Eddie, za silnie pchajac ˛ podczas pokonywania jakiej´s łachy piasku. Zdarzyło si˛e to pod koniec dnia i wpadł w panik˛e, my´slac, ˛ z˙ e tym razem nie zdoła wydoby´c kół z piasku, po prostu nie zdoła. Dr˙zacymi ˛ r˛ekami pchnał ˛ ze wszystkich sił i oczywi´scie zrobił to za mocno. Kobieta run˛eła na piach, jak Humpty Dumpty spadajacy ˛ z muru wi˛ec Eddie i Roland musieli harowa´c niczym woły, z˙ eby ja˛ podnie´sc´ . Zda˙ ˛zyli w sama˛ por˛e. Sznur spod jej piersi przesunał ˛ si˛e na krta´n. Zało˙zony przez rewolwerowca samozaciskajacy ˛ si˛e w˛ezeł prawie ja˛ udusił. Jej twarz przybrała zabawny niebieski kolor i kobieta była bliska utraty przytomno´sci, a mimo to z ust wydobył si˛e chrapliwy s´miech. 209
„Dlaczego jej nie zostawisz?” — o mało nie powiedział Eddie, gdy Roland szybko si˛e pochylił si˛e, z˙ eby rozlu´zni´c w˛ezeł. „Niech si˛e udusi! Nie wiem, czy ona chce sama to zrobi´c, tak jak powiedziałe´s, ale wiem, z˙ e chce, z˙ eby´smy zrobili to my. . . Zostaw ja!” ˛ Potem przypomniał sobie Odett˛e (chocia˙z ich spotkanie było tak krótkie i wydawało si˛e takie odległe, z˙ e zaczynało zaciera´c si˛e w pami˛eci) i pospieszył z pomoca˛ Rolandowi. Rewolwerowiec niecierpliwie odepchnał ˛ go jedna˛ r˛eka.˛ — Tu jest miejsce tylko dla jednego. — Kiedy poluzował sznur i Władczyni zacz˛eła chrapliwie łapa´c powietrze (natychmiast wydychajac ˛ je w wybuchach zło´sliwego s´miechu), odwrócił si˛e i obrzucił Eddiego krytycznym spojrzeniem. — My´sl˛e, z˙ e powinni´smy zatrzyma´c si˛e na noc. — Jeszcze kawałek — prawie błagał Eddie. — Mog˛e i´sc´ jeszcze kawałek. — Jasne! To silny byczek! Da rad˛e obrobi´c jeszcze jeden rzad ˛ bawełny, a potem cała˛ noc ciagn ˛ a´ ˛c ci druta. Nie chciała nic je´sc´ , wi˛ec miała zapadni˛ete policzki i twarz poorana˛ bruzdami oraz niezdrowy błysk w podkra˙ ˛zonych oczach. Roland nie zwracał na nia˛ uwagi, tylko uwa˙znie przygladał ˛ si˛e Eddiemu. W ko´ncu kiwnał ˛ głowa.˛ — Troch˛e. Nie daleko, ale jeszcze troch˛e. Po dwudziestu minutach Eddie sam zarzadził ˛ postój. Ramiona miał jak galareta. Usiedli w cieniu skał, słuchajac ˛ mew, obserwujac ˛ fale, czekajac, ˛ a˙z sło´nce zajdzie i homarokoszmary wyjda˛ z wody i zaczna˛ zadawa´c swe idiotyczne pytania. ´ Sciszywszy głos tak, aby Detta nie mogła go usłysze´c, Roland powiedział Eddiemu, z˙ e prawdopodobnie sko´nczyły im si˛e dobre naboje. Eddie tylko odrobin˛e zacisnał ˛ wargi. Roland był zadowolony. — Tak wi˛ec b˛edziesz musiał sam zatłuc którego´s z nich — stwierdził Roland. — Ja jestem za słaby, z˙ eby podnie´sc´ wystarczajaco ˛ du˙zy kamie´n i. . . celnie rzuci´c. Teraz Eddie przyjrzał si˛e towarzyszowi. Nie spodobało mu si˛e to, co zobaczył. Rewolwerowiec zbył go machni˛eciem r˛eki. — Niewa˙zne — rzekł. — Niewa˙zne, Eddie. Jest jak jest. — Ka — rzucił Eddie. Rewolwerowiec z nikłym u´smiechem kiwnał ˛ głowa.˛ — Ka. — Kaka — dodał Eddie i spojrzeli po sobie, a potem obaj roze´smiali si˛e. Roland wygladał ˛ na zaskoczonego i mo˙ze nawet wi˛ecej ni˙z troch˛e przestraszonego zgrzytliwymi d´zwi˛ekami, jakie wydobywały si˛e z jego ust. Ten przypływ wesoło´sci nie trwał długo. Kiedy si˛e sko´nczył, rewolwerowiec miał zamy´slona˛ i melancholijna˛ min˛e.
210
— Czy te s´michy-chichy znacza,˛ z˙ e ju˙z wreszcie zrobili´scie sobie dobrze? — zawołała do nich Detta ochrypłym, załamujacym ˛ si˛e głosem. — Kiedy we´zmiecie si˛e do roboty? Chc˛e to zobaczy´c! Do roboty!
***
Eddie upolował kraba. Tak jak poprzednio, Detta nie chciała je´sc´ . Eddie skonsumował połow˛e porcji, a potem zaproponował jej druga˛ połow˛e. — Nie ma mowy! — warkn˛eła, sypiac ˛ z oczu skry. — Nie ma mowy. Napchałe´s trucizny do tej cz˛es´ci. Chcesz mnie otru´c. Eddie bez słowa wział ˛ reszt˛e mi˛esa, wło˙zył sobie do ust prze˙zuł i połknał. ˛ — To nic nie znaczy — odrzekła ponuro Detta. — Zostaw mnie w spokoju, łajzo. Eddie nie miał takiego zamiaru. Podsunał ˛ jej drugi kawałek. — Sama rozerwij go na pół. Daj mi oboj˛etnie który kawałek. Ja zjem moja˛ cz˛es´c´ , a ty swoja.˛ — Nie dam si˛e nabra´c na twoje sztuczki, panie Charlie. Zostaw mnie, powiedziałam, wi˛ec masz zostawi´c mnie w spokoju.
***
W nocy nie wrzeszczała. . . lecz rano była tam w dalszym ciagu. ˛
***
Tego dnia przeszli tylko dwie mile, chocia˙z Detta nie próbowała przewraca´c wózka. Eddie doszedł do wniosku, z˙ e była zbyt słaba, aby ponawia´c takie próby sabota˙zu. A mo˙ze doszła do wniosku, z˙ e wła´sciwie sa˛ one zbyteczne. Trzy czynniki wywierały swój zgubny wpływ na podró˙znych: zm˛eczenie Eddiego; krajobraz, który po wielu dniach w ko´ncu zaczał ˛ si˛e zmienia´c; oraz pogarszajacy ˛ si˛e stan zdrowia Rolanda. 211
Coraz rzadziej napotykali łachy sypkiego piasku, ale było to niewielka˛ pociecha.˛ Grunt stawał si˛e bardziej z˙ wirowaty, przypominajacy ˛ raczej kiepska˛ gleb˛e ni˙z piach (tu i ówdzie rosły k˛epy chwastów, sprawiajacych ˛ wra˙zenie prawie zawstydzonych swoja˛ obecno´scia˛ w takim miejscu), a z tej dziwnej mieszanki piasku i gleby sterczało tyle głazów, z˙ e Eddie musiał obje˙zd˙za´c je tak samo, jak przedtem omijał piaszczyste ławice. Zauwa˙zył, z˙ e wkrótce dotra˛ do ko´nca pla˙zy. Wzgórza, brazowe ˛ i pos˛epne, powoli zbli˙zały si˛e do morza. Eddie dostrzegał ju˙z wijace ˛ si˛e mi˛edzy nimi wawozy, ˛ które wygladały ˛ na wy˙złobione przez niezdarnego olbrzyma, wymachujacego ˛ t˛epym tasakiem. Tej nocy dotarł do niego d´zwi˛ek płynacy ˛ gdzie´s z wysokiego zbocza, przypominajacy ˛ miauczenie wielkiego kota. Pla˙za wydawała si˛e bezkresna, ale musiał si˛e pogodzi´c z my´sla,˛ z˙ e gdzie´s si˛e ko´nczyła. Gdzie´s w oddali te wzgórza po prostu zepchna˛ ja˛ do morza. Zerodowane zbocza pomaszeruja˛ ku wodzie i wejda˛ do niej, najpierw tworzac ˛ przyladki ˛ lub cyple, a potem szereg wysepek. Niepokoiło go to, ale jeszcze bardziej martwił go stan zdrowia Rolanda. Tym razem rewolwerowiec nie spalał si˛e, lecz gasł, nikł w oczach, stawał si˛e przezroczysty. Czerwone pr˛egi pojawiły si˛e ponownie, niestrudzenie przesuwajac ˛ si˛e po wewn˛etrznej stronie przedramienia, a˙z do łokcia. Przez ostatnie dwa dni Eddie wcia˙ ˛z patrzył przed siebie, mru˙zac ˛ oczy, majac ˛ nadziej˛e zobaczy´c drzwi, te drzwi, te magiczne drzwi. Przez ostatnie dwa dni czekał na pojawienie si˛e Odetty. Oba te z˙ yczenia nie spełniły si˛e. Tej nocy przed snem przyszły mu do głowy dwie okropne my´sli, niczym okrutny z˙ art z podwójna˛ pointa: ˛ A je´sli tam nie ma z˙ adnych drzwi? A je´sli Odetta Holmes nie z˙ yje?
***
— Wsta´n i s´wie´c, matkojebie! — wyrwał go z niebytu wrzask Detty. — Mys´l˛e, z˙ e zostali´smy tylko we dwoje, słodziutki. My´sl˛e, z˙ e twój przyjaciel w ko´ncu wyciagn ˛ ał ˛ kopyta. My´sl˛e, z˙ e ju˙z ucztuje z diabłem w piekle. Eddie spojrzał na zawini˛etego w koce Rolanda i przez jedna˛ okropna˛ chwile był pewien, z˙ e ta suka ma racj˛e. Potem rewolwerowiec poruszył si˛e, cicho j˛eknał ˛ i z trudem usiadł. — No, patrzcie tylko! — Detta nawrzeszczała si˛e tyle, z˙ e teraz chwilami głos zupełnie odmawiał jej posłusze´nstwa, przechodzac ˛ w upiorny szept, niczym s´wist 212
zimowego wiatru pod drzwiami. — My´slałam, z˙ e nie z˙ yjesz, człowieku! Roland powoli wstał. Eddiemu kojarzył si˛e z człowiekiem wchodzacym ˛ po niewidzialnej drabinie. Poczuł gniew i lito´sc´ , co było znajomym, dziwnie nostalgicznym uczuciem. Po chwili zrozumiał. Tak si˛e czuł wtedy, kiedy razem z Henrym ogladali ˛ walki w telewizji i jeden zapa´snik tłukł drugiego, tłukł go okropnie, raz po raz, i tłum z˙ adał ˛ krwi, Henry z˙ adał ˛ krwi, a Eddie tylko tam siedział, czujac ˛ gniew i lito´sc´ oraz t˛epy niesmak. Siedział tam, s´lac ˛ fale my´slowe do zwyci˛ezcy: „Przesta´n, człowieku, czy jeste´s s´lepy, do cholery? On umiera! Umiera! Przerwij t˛e pierdolona˛ walk˛e!” Tej nie było jak przerwa´c. Roland popatrzył na kobiet˛e zapadni˛etymi oczami, błyszczacymi ˛ od goraczki. ˛ — Wielu tak my´slało, Detto. — Spojrzał na Eddiego. — Jeste´s gotowy? — Tak, chyba tak. A ty? — Tak. — Dasz rad˛e? — Tak. Ruszyli.
***
Około dziesiatej ˛ Detta zacz˛eła trze´c skronie palcami.
***
— Stójcie — powiedziała. — Niedobrze mi. Chyba zaraz zwymiotuj˛e. — Zapewne ten obfity wczorajszy posiłek — odparł Eddie i dalej pchał wózek. — Powinna´s była darowa´c sobie deser. Mówiłem ci, z˙ e polewa czekoladowa jest ci˛ez˙ kostrawna. — Zaraz b˛ed˛e rzyga´c! Zaraz. . . ! — Zatrzymaj si˛e — polecił rewolwerowiec. Eddie stanał. ˛ Kobieta na fotelu nagle wygi˛eła si˛e w łuk, jakby pora˙zona pradem. ˛ Wybałuszyła oczy, wpatrujac ˛ si˛e w dal. — Potłukłam twój talerz, ty s´mierdzaca ˛ białasko! — wrzasn˛eła. — Potłukłam go, do cholery, i bardzo si˛e ciesz. . .
213
Nagle osun˛eła si˛e bezwładnie, pochylajac ˛ do przodu. Gdyby nie wi˛ezy, spadłaby z wózka. „Chryste, umarła, dostała ataku serca i umarła” — pomy´slał Eddie. Zaczał ˛ obchodzi´c wózek, bo przypomniał sobie, jak chytra i podst˛epna potrafi by´c ta kobieta, i stanał ˛ równie gwałtownie, jak si˛e poruszył. Popatrzył na Rolanda. Ten odpowiedział mu spokojnym, niczego niezdradzajacym ˛ spojrzeniem. Wtem kobieta j˛ekn˛eła. Otworzyła oczy. Jej oczy. Oczy Odetty. — Dobry Bo˙ze, znowu zemdlałam, prawda? — powiedziała. — Przykro mi, z˙ e musieli´scie mnie przywiaza´ ˛ c. Ale˙z s´cierpły mi nogi! Mogłabym usia´ ˛sc´ troch˛e wygodniej, gdyby´scie. . . Wła´snie w tym momencie kolana ugi˛eły si˛e pod Rolandem, trzydzie´sci mil na południe od miejsca, gdzie ko´nczyła si˛e ta pla˙za Morza Zachodniego. Powtórne tasowanie powtórne tasowanie Eddie Dean czuł si˛e tak, jakby ju˙z nie pchał wózka z Władczynia˛ ani nawet nie szedł po z˙ wirowatej pla˙zy. Teraz wydawało mu si˛e, z˙ e „fruna”. ˛ Odetta Holmes nie lubiła Rolanda i nie ufała mu — to było oczywiste. Rozumiała jednak, jak po˙załowania godny był jego stan, i starała si˛e pomóc. Eddie miał wra˙zenie, z˙ e oporna sterta stalowych pr˛etów i gumy, do której przypadkiem przymocowano ludzkie ciało, nagle zmieniła si˛e w sanie. „Id´z z nia.˛ Przedtem musiałem ci˛e chroni´c — to było najwa˙zniejsze. Teraz tylko opó´znia˛ twój marsz.” Eddie zdał sobie spraw˛e, z˙ e rewolwerowiec ma racj˛e. On popychał fotel; Odetta pomagała mu, obracajac ˛ koła. Za paskiem spodni Eddiego tkwił jeden z rewolwerów Rolanda. „Pami˛etasz, jak ci powiedziałem, z˙ eby´s si˛e strzegł, a ty nie posłuchałe´s?” „Tak.” „Powtarzam ci: Strze˙z si˛e. Cały czas. Je´sli ta druga powróci, nie wahaj si˛e ani sekundy. Ogłusz ja.” ˛ „A je´sli ja˛ zabij˛e?” „To wszystko si˛e sko´nczy. Sko´nczy si˛e tak˙ze wtedy, kiedy ona zabije ciebie. Je´sli tamta wróci, b˛edzie próbowała. Na pewno.” Eddie nie chciał zostawia´c Rolanda. Nie chodziło tylko o te odgłosy miauczenia w nocy (chocia˙z o tym te˙z my´slał). Po prostu Roland był tutaj jego jedynym oparciem. Eddie i Odetta nie nale˙zeli do tego s´wiata. Mimo to wiedział te˙z, z˙ e rewolwerowiec ma racj˛e.
214
— Chcesz odpocza´ ˛c? — zapytał Odett˛e. — Jest jeszcze troch˛e mi˛esa. Niewiele. — Na razie nie — odparła ze znu˙zeniem. — Niedługo. — W porzadku, ˛ ale przynajmniej przesta´n obraca´c koła. Jeste´s słaba. Twoje. . . twoje kłopoty z z˙ oładkiem, ˛ wiesz. — Dobrze. Odwróciła do niego zlana˛ potem twarz i obdarzyła go u´smiechem, który jednocze´snie osłabił go i dodał mu sił. Za taki u´smiech mógłby umrze´c. . . i by´c mo˙ze tak si˛e stanie, je˙zeli b˛edzie trzeba. Miał szczera˛ nadziej˛e, z˙ e nie dojdzie do tego, lecz nale˙zało taka˛ mo˙zliwo´sc´ bra´c pod uwag˛e. Czas stał si˛e ogromnie wa˙znym, decydujacym ˛ czynnikiem. Odetta zło˙zyła r˛ece na podołku, a Eddie pchał wózek. Koleiny pozostajace ˛ za nimi były teraz płytsze, bo piach powoli zmieniał si˛e w coraz twardsza˛ gleb˛e, tak kamienista˛ jednak, z˙ e łatwo było o wypadek, szczególnie z˙ e poruszali si˛e szybko i mógł si˛e przydarzy´c bez niczyjej pomocy, a nast˛epny upadek mógł porani´c Odett˛e, co samo w sobie byłoby nieprzyjemne, i uszkodzi´c wózek, co miałoby fatalne skutki dla nich, a zapewne jeszcze gorsze dla rewolwerowca, który niemal na pewno umarłby bez ich pomocy, oni za´s na zawsze zostaliby uwi˛ezieni w tym s´wiecie. Poniewa˙z Roland był zbyt chory i słaby, z˙ eby si˛e porusza´c, Eddie musiał rozwiaza´ ˛ c jeden prosty problem: stanowili trójk˛e, w której dwie osoby były niepełnosprawne. Na co w tej sytuacji mogli liczy´c, co dawało im szans˛e? Wózek. Wózek inwalidzki był ta˛ nadziej˛e, jedyna˛ nadzieja˛ i tylko nadzieja.˛ Tak wi˛ec pomó˙z nam, Bo˙ze.
***
Rewolwerowiec odzyskał przytomno´sc´ tu˙z po tym, jak Eddie zaciagn ˛ ał ˛ go w cie´n wielkiego głazu. Na jego popielatoszarej twarzy pojawiły si˛e niezdrowe wypieki. Oddychał szybko i z trudem. Prawe przedrami˛e miał poprzecinane siateczka˛ kr˛etych czerwonych linii. — Nakarm ja˛ — wychrypiał do Eddiego. — Ty. . . — Nie mówmy o mnie. Nic mi nie b˛edzie. Nakarm ja.˛ My´sl˛e, z˙ e teraz b˛edzie jadła. A b˛edzie ci potrzebna jej siła. — Rolandzie, a je´sli ona tylko udaje. . . 215
Rewolwerowiec uciał ˛ to niecierpliwym machni˛eciem r˛eki. — Ona niczego nie udaje, chyba z˙ e w gł˛ebi swego umysłu. Ja to wiem i ty tak˙ze. Ma to wypisane na twarzy. Daj jej je´sc´ , na pami˛ec´ twego ojca, a kiedy b˛edzie jadła, wró´c tu do mnie. Teraz liczy si˛e ka˙zda minuta. Ka˙zda sekunda. — Eddie chciał wsta´c, lecz rewolwerowiec zatrzymał go, pociagn ˛ awszy ˛ lewa˛ r˛eka.˛ Chory czy nie, miał jeszcze sił˛e. — I nic nie mów o tamtej. Cokolwiek ci powie, jakkolwiek spróbuje to wszystko wyja´sni´c, nie zaprzeczaj. — Dlaczego? — Nie wiem. Po prostu czuj˛e, z˙ e to byłby bład. ˛ A teraz rób, co mówi˛e, i nie marnuj mojego czasu! Odetta siedziała na wózku i z lekkim zdumieniem oraz rozbawieniem spogla˛ dała na morze. Kiedy Eddie zaproponował jej kawałki homara, pozostałe z poprzedniego wieczoru, u´smiechn˛eła si˛e z˙ ało´snie: — Zjadłabym, gdybym mogła — powiedziała — ale wiesz, co si˛e stanie. Eddie, który nie miał poj˛ecia, o czym ona mówi, mógł tylko wzruszy´c ramionami. — Nie zaszkodziłoby spróbowa´c, Odetto. Powinna´s co´s zje´sc´ , wiesz. B˛edziemy musieli i´sc´ , najszybciej jak zdołamy. U´smiechn˛eła si˛e i dotkn˛eła jego dłoni. Poczuł si˛e tak, jakby przeskoczyła miedzy nimi iskra elektrostatycznego wyładowania. To była ona — Odetta. Wiedział o tym równie dobrze, jak Roland. — Kocham ci˛e, Eddie. Tak bardzo si˛e starałe´s. Byłe´s taki cierpliwy. On tak˙ze — wskazała w kierunku skały, pod która˛ le˙zał rewolwerowiec — ale jego trudno kocha´c. — Taak. Jakbym o tym nie wiedział. — Kiedy´s spróbuj˛e. — Jak chcesz. U´smiechn˛eła si˛e, a on poczuł si˛e tak, jak gdyby cały s´wiat kr˛ecił si˛e dzi˛eki niej i dla niej. Pomy´slał: „Prosz˛e, Bo˙ze, nigdy nie miałem tak wiele, wi˛ec prosz˛e, nie zabieraj mi jej znowu. Prosz˛e.” Wzi˛eła kawałki mi˛esa z homara, z komicznie z˙ ałosna˛ mina˛ zmarszczyła nos i popatrzyła na Eddiego. — Musz˛e? — Postaraj si˛e. — Nigdy wi˛ecej nie tkn˛e muli — powiedziała. — Przepraszam? — My´slałam, z˙ e ci mówiłam. — By´c mo˙ze — odparł i za´smiał si˛e nerwowo. Rewolwerowiec mówił, z˙ eby nigdy nie przypomina´c jej o tej drugiej, przez cały czas tkwiacej ˛ w jej umy´sle. . . — Kiedy´s jedli´smy je na kolacj˛e, miałam wówczas dziesi˛ec´ czy jedena´scie lat. Nienawidziłam ich smaku. Były jak gumowe kulki i potem zwróciłam je. Od 216
tamtego czasu nigdy wi˛ecej ich nie jadłam. A jednak. . . — westchn˛eła — skoro tak mówisz, postaram si˛e. Wło˙zyła kawałek kraba do ust, jak dziecko połykajace ˛ ły˙zk˛e lekarstwa, które na pewno b˛edzie miało obrzydliwy smak. Zacz˛eła z˙ u´c, z poczatku ˛ powoli, potem coraz szybciej. Połkn˛eła. Wzi˛eła nast˛epny kawałek. Prze˙zuła, przełkn˛eła. Nast˛epny. Teraz po prostu zajadała si˛e. — Hej, powoli! — zawołał Eddie. — To pewnie inny gatunek! Tak, na pewno! — Z promiennym u´smiechem popatrzyła na Eddiego. — Przeszli´smy kawałek pla˙za˛ i tutaj z˙ yje inny rodzaj krabów! Wyglada ˛ na to, z˙ e nie jestem na nie uczulona! Nie smakuja˛ tak obrzydliwie, jak dotychczas. . . a przecie˙z próbowałam utrzyma´c je w z˙ oładku, ˛ prawda? — Spojrzała na niego błagalnie. — Bardzo si˛e starałam. — Taak. — Nawet w jego własnych uszach zabrzmiało to jak radio łapiace ˛ sygnał bardzo odległej stacji. „Ona my´sli, z˙ e jadła codziennie i wszystko zwracała. Sadzi, ˛ z˙ e to dlatego jest taka słaba. Wielki Bo˙ze.” — Tak, starała´s si˛e jak diabli. — Ten smakuje. . . — trudno było ja˛ zrozumie´c, bo mówiła z pełnymi ustami. — Smakuje tak dobrze! — Roze´smiała si˛e, łagodnie i uroczo. — Ten zostanie w z˙ oładku! ˛ Nabior˛e sił! Wiem! Czuj˛e to! — Tylko nie przesad´z — ostrzegł i podał jej jeden z bukłaków. — Nie jeste´s przyzwyczajona do takiego po˙zywienia. Po tych. . . — przełknał ˛ s´lin˛e z wyra´znie słyszalnym (przynajmniej dla niego samego) odgłosem — po tych wszystkich wymiotach. — Tak. Tak. — Musz˛e chwilk˛e porozmawia´c z Rolandem. — W porzadku. ˛ Zanim odszedł, znów u´scisn˛eła mu dło´n. — Dzi˛ekuj˛e, Eddie. Dzi˛ekuj˛e, z˙ e byłe´s taki cierpliwy. i podzi˛ekuj jemu. — Urwała na moment. — Podzi˛ekuj i nie mów, z˙ e si˛e go boj˛e. — Nie powiem — obiecał i wrócił do rewolwerowca.
***
Nawet kiedy nie poruszała kołami, Odetta była bardzo pomocna. Znajdowała drog˛e z wprawa˛ kobiety przez długi czas poruszajacej ˛ si˛e na wózku w s´wiecie, w którym jeszcze przez wiele lat nie przejmowano si˛e losem niepełnosprawnych. — W lewo! — wołała i Eddie skr˛ecał w lewo, omijajac ˛ kamie´n, sterczacy ˛ jak spróchniały zab ˛ z brunatnej ziemi. Sam mo˙ze zda˙ ˛zyłby go dostrzec. . . a mo˙ze nie. — W prawo! — nakazała i Eddie skr˛ecił w prawo, ledwie unikajac ˛ łachy piasku, 217
mimo z˙ e zdarzały si˛e coraz rzadziej. W ko´ncu zatrzymali si˛e i Eddie poło˙zył si˛e na ziemi, ci˛ez˙ ko dyszac. ˛ — Prze´spij si˛e — powiedziała Odetta. — Godzin˛e. Zbudz˛e ci˛e. Eddie spojrzał na nia.˛ — Nie oszukam ci˛e. Widziałam, w jakim stanie jest twój przyjaciel, Eddie. . . — Wiesz, on wła´sciwie nie jest moim przyjacielem. . . — . . . i wiem, z˙ e liczy si˛e ka˙zda chwila. Nie pozwol˛e, by kierowało mna˛ z´ le poj˛ete poczucie lito´sci, i nie dam ci spa´c dłu˙zej ni˙z godzin˛e. Umiem okre´sli´c czas na podstawie poło˙zenia sło´nca. Nie pomo˙zesz jemu ani sobie, je´sli zupełnie opadniesz z sił, prawda? — Nie — odparł, my´slac: ˛ „Nic nie rozumiesz. Je´sli zasn˛e, a Detta Walker powróci. . . ” ´ — Spij, Eddie — nalegała, a poniewa˙z Eddie był zbyt zm˛eczony (i za bardzo zakochany), z˙ eby jej nie ufa´c, zrobił to. Zasnał, ˛ a ona zbudziła go tak, jak obiecała, i wcia˙ ˛z była Odetta,˛ a potem poszli dalej i znów poruszała kołami, pomagajac ˛ mu. P˛edzili ku coraz bli˙zszemu kra´ncowi pla˙zy, ku drzwiom, których Eddie rozpaczliwie wypatrywał i nigdzie nie mógł dostrzec.
***
Kiedy zostawił Odett˛e jedzac ˛ a˛ pierwszy posiłek od kilku dni i podszedł do rewolwerowca, Roland wygladał ˛ nieco lepiej. — Pochyl si˛e — powiedział do Eddiego. Ten usłuchał. — Zostaw mi ten bukłak, który jest w połowie pełny. Wi˛ecej mi nie potrzeba. Zaprowad´z ja˛ do drzwi. — A je´sli nie. . . — Je´sli ich nie znajdziesz? Znajdziesz je. Pierwsze i drugie były tam, wi˛ec b˛eda˛ i trzecie. Je´sli dotrzecie do nich przed zachodem sło´nca, zaczekaj do zmroku, a potem zabij dwa stwory. B˛edziesz musiał zostawi´c jej po˙zywienie i upewni´c si˛e, z˙ e jest tak bezpieczna, jak tylko to mo˙zliwe. Je´sli nie dotrzecie tam dzisiaj, zabij trzy. Masz. Wr˛eczył mu jeden ze swoich rewolwerów. Eddie z szacunkiem wział ˛ bro´n, ponownie zdziwiony tym, z˙ e jest taka ci˛ez˙ ka. — My´slałem, z˙ e wszystkie naboje sa˛ do kitu. — Pewnie tak jest. Załadowałem te, które moim zdaniem najmniej zamokły. Jest ich sze´sc´ . Mo˙ze jeden z nich wypali. Lub dwa, je˙zeli dopisze ci szcz˛es´cie. 218
Nie marnuj ich na kraby. — Zerknał ˛ na Eddiego. — Tam mo˙zesz napotka´c inne stworzenia. — Ty te˙z to słyszałe´s? — Je´sli mówisz o tym wyciu na wzgórzach, to owszem. Je´sli jednak my´slisz o jakim´s demonie, co widz˛e w twoich oczach, to nie. Słyszałem dzikiego kota na łowach, to wszystko, mo˙zliwe, z˙ e o głosie gro´zniejszym ni˙z on sam. By´c mo˙ze to co´s małego, co bez trudu odp˛edziłby´s kijem. Musisz przede wszystkim pami˛eta´c o niej. Je´sli tamta druga powróci, mo˙ze b˛edziesz musiał ja.˛ . . — Nie zabij˛e jej, je˙zeli o to ci chodzi! — Mo˙ze b˛edziesz musiał ja˛ unieszkodliwi´c. Rozumiesz? Eddie niech˛etnie kiwnał ˛ głowa.˛ Te przekl˛ete naboje i tak pewnie do niczego si˛e nie nadaja,˛ wi˛ec nie ma sensu drze´c o to kotów. — Kiedy dotrzecie do drzwi, zostaw ja.˛ Umie´sc´ ja˛ w miar˛e bezpiecznym miejscu i wró´c po mnie z wózkiem. — A bro´n? W oczach rewolwerowca pojawił si˛e tak gro´zny błysk, z˙ e Eddie gwałtownie poderwał głow˛e, jakby Roland machnał ˛ mu przed nosem płonac ˛ a˛ pochodnia.˛ — Na bogów, pewnie! Zostawi´c jej załadowany rewolwer kiedy ta druga w ka˙zdej chwili mo˙ze wróci´c? Oszalałe´s? — Naboje. . . — Pieprzy´c naboje! — wykrzyknał ˛ rewolwerowiec i nagły podmuch wiatru zaniósł jego słowa do Odetty. Obejrzała si˛e, patrzyła na nich przez długa˛ chwil˛e, a potem znów spojrzała na morze. — Nie zostawiaj jej broni! Eddie na wszelki wypadek jeszcze bardziej s´ciszył głos. — A je´sli co´s przyjdzie na łowy, gdy b˛ed˛e tu wracał? Jaki´s kot gro´zniejszy, ni˙z wskazywałby na to jego głos, a nie odwrotnie? Co´s, czego nie da si˛e odp˛edzi´c kijem? — Zostaw jej stos kamieni — rzekł rewolwerowiec. — Kamieni! Dobry Bo˙ze! Człowieku, pieprzysz głupoty! — Ja my´sl˛e — odparł Roland. — Do czego ty chyba nie jeste´s zdolny. Dałem ci rewolwer, z˙ eby´s mógł broni´c jej przed niebezpiecze´nstwem przez połow˛e drogi, która˛ musisz przeby´c. Byłby´s zadowolony, gdybym ci go zabrał? Wtedy mo˙ze mógłby´s dla niej zgina´ ˛c. Czy to by ci odpowiadało? Bardzo romantyczne. . . Tylko z˙ e wtedy umrzemy wszyscy troje, a nie tylko ona. — Bardzo logiczne. A jednak w dalszym ciagu ˛ pieprzysz głupoty. — Id´z albo zosta´n. Przesta´n mnie obra˙za´c. — Zapomniałe´s o czym´s — rzucił gniewnie Eddie. — Mianowicie o czym? — Zapomniałe´s powiedzie´c mi, z˙ e musz˛e dorosna´ ˛c. Tak zawsze powtarzał Henry. „Och, doro´snij, dzieciaku”. Rewolwerowiec u´smiechnał ˛ si˛e znu˙zonym, dziwnie pi˛eknym u´smiechem. 219
— My´sl˛e, z˙ e ju˙z dorosłe´s. Idziesz, czy zostajesz? — Pójd˛e — zdecydował si˛e Eddie. — Czym ty si˛e posilisz? Ona zjadła resztki kolacji. — Co´s sobie znajd˛e. Robiłem to od lat. Eddie odwrócił wzrok. — Ja. . . chyba przykro mi, z˙ e ci˛e obraziłem, Rolandzie. To był. . . — Nagle parsknał ˛ s´miechem. — To był bardzo m˛eczacy ˛ dzie´n. Roland znowu si˛e u´smiechnał. ˛ — Tak — przyznał. — Był.
***
Tego dnia przeszli najdłu˙zszy odcinek, a jednak gdy sło´nce zacz˛eło układa´c swój złoty szlak na oceanie, w zasi˛egu wzroku nie było wida´c drzwi. Chocia˙z Odetta powiedziała Eddiemu, z˙ e spokojnie moga˛ w˛edrowa´c jeszcze pół godziny, zarzadził ˛ postój i pomógł jej zej´sc´ z wózka. Zaniósł ja˛ na spłachetek równego i do´sc´ gładkiego terenu, zdjał ˛ poduszki z siedzenia i oparcia fotela, po czym pomógł jej si˛e na nich usadowi´c. — O Panie, jak dobrze jest rozprostowa´c ko´sci — westchn˛eła. — Tylko. . . — Spochmurniała. — Wcia˙ ˛z my´sl˛e o tym człowieku, o Rolandzie, który pozostał tam całkiem sam. Ta my´sl nie pozwala mi si˛e cieszy´c. Eddie, kim on jest? Albo „czym”? — I po krótkim namy´sle dodała: — I dlaczego tak cz˛esto krzyczy? — Chyba to le˙zy w jego charakterze — rzekł Eddie i pospiesznie si˛e oddalił, by nazbiera´c kamieni. Przecie˙z Roland rzadko kiedy podnosił głos. Pewnie usłyszała rano, jak krzyknał: ˛ „Pieprzy´c naboje!”, reszta natomiast stanowiła jakie´s wspomnienia, którymi Odetta wypełniała luki w pami˛eci. Zabił trzy stwory, jak radził mu rewolwerowiec, a na ostatnim skupił si˛e tak bardzo, z˙ e ledwie udało mu si˛e umkna´ ˛c przed czwartym, który podkradł si˛e do niego z prawej. Eddie zobaczył, jak szczypce z trzaskiem przeci˛eły powietrze w miejscu, gdzie przed chwila˛ trzymał nog˛e. Pomy´slał o brakujacych ˛ palcach rewolwerowca. Upiekł swoja˛ zdobycz na ognisku z suchych gał˛ezi — blisko´sc´ wzgórz i coraz bujniejsza ro´slinno´sc´ sprawiały, z˙ e łatwiej i szybciej mo˙zna było nazbiera´c drewna na opał — gdy na niebie dogasało ostatnie s´wiatło dnia. — Popatrz, Eddie! — zawołała, wskazujac ˛ w gór˛e. Spojrzał i zobaczył samotna˛ gwiazd˛e, l´sniac ˛ a˛ na piersi nocy. — Czy˙z nie jest pi˛ekna? — Tak — przytaknał ˛ i nagle, bez powodu, w oczach stan˛eły mu łzy. Gdzie 220
on był przez całe swe przekl˛ete z˙ ycie? Gdzie był, co robił, kto był z nim wtedy i dlaczego nagle poczuł si˛e tak okropnie przygn˛ebiony i zbrukany? Uniesiona twarz Odetty była niesamowita w swym pi˛eknie, rzucajacym ˛ si˛e w oczy nawet przy nikłym s´wietle, cho´c jej wła´scicielka nie była tego s´wiadoma. Spogladała ˛ szeroko otwartymi oczami na gwiazd˛e i u´smiechała si˛e łagodnie. — Gwiazdo jasna i s´wiecaca ˛ — powiedziała cicho i urwała. Popatrzyła na niego. — Znasz to, Eddie? — Tak. — Miał opuszczona˛ głow˛e. Odpowiedział jej do´sc´ ra´znym głosem, gdyby jednak uniósł głow˛e, dostrzegłaby, z˙ e płacze. — Zatem pomó˙z mi. Musisz patrze´c w niebo. Otarł łzy dłonia˛ i spojrzał w gór˛e, na gwiazd˛e. — Gwiazdo jasna — skierowała wzrok na niego i przyłaczył ˛ si˛e do niej — i s´wiecaca. ˛ .. Wyciagn˛ ˛ eła r˛ek˛e, a on ujał ˛ jej dło´n, delikatna˛ i jasnobrazow ˛ a˛ jak czekolada, w swoja˛ — biała˛ jak goł˛ebica. — Pierwsza dzisiaj wschodzaca ˛ — powiedzieli jednocze´snie, jak chłopiec i dziewczyna, nie jak m˛ez˙ czyzna i kobieta, którymi b˛eda˛ pó´zniej, gdy zapadnie ciemno´sc´ i ona zapyta go, czy s´pi, a on odpowie, z˙ e nie, i ona poprosi, z˙ eby ja˛ przytulił, bo jest jej zimno. — Mam tylko jedno pragnienie. . . Spojrzeli na siebie i zobaczył stru˙zki łez, spływajace ˛ jej po policzkach. Jemu równie˙z łzy znów stan˛eły w oczach i pozwolił im płyna´ ˛c. Nie czuł wstydu, a jedynie bezgraniczna˛ ulg˛e. U´smiechn˛eli si˛e. — Spełnij jedno moje z˙ yczenie — powiedział Eddie i pomy´slał: „Prosz˛e, by´s to zawsze była ty.” — Spełnij jedno moje z˙ yczenie — powtórzyła jak echo i pomy´slała: „Je´sli mam umrze´c w tym dziwnym miejscu, prosz˛e, niech ta s´mier´c b˛edzie lekka i niech b˛edzie przy mnie ten porzadny, ˛ młody człowiek.” — Przepraszam, z˙ e płakałam — powiedziała, ocierajac ˛ oczy. — Rzadko to robi˛e, lecz to był. . . — Bardzo m˛eczacy ˛ dzie´n — doko´nczył za nia.˛ — Tak. Powiniene´s co´s zje´sc´ , Eddie. — Ty te˙z. — Mam tylko nadziej˛e, z˙ e nie zemdli mnie znowu. U´smiechnał ˛ si˛e do niej. — Na pewno nie.
221
***
Pó´zniej, gdy nad ich głowami obce galaktyki wirowały w powolnym gawocie, oboje my´sleli, z˙ e jeszcze nigdy miłosny akt nie był równie słodki i spełniony.
***
Wyruszyli o s´wicie, z˙ wawo, a o dziewiatej ˛ Eddie z˙ ałował, z˙ e nie zapytał Rolanda, co powinien zrobi´c, je´sli dotra˛ do miejsca, gdzie góry wchodza˛ do morza i w dalszym ciagu ˛ nie b˛edzie z˙ adnych drzwi. Wydawało si˛e to teraz bardzo istotna˛ sprawa,˛ gdy˙z pla˙za si˛e stopniowo ko´nczyła, co do tego nie było z˙ adnej watpliwo˛ s´ci. Wzgórza za´s podchodziły do brzegu, powoli zbli˙zajac ˛ si˛e do wody. Pla˙za przestała ju˙z by´c pla˙za˛ — piach ustapił ˛ miejsca twardej i gładkiej glebie. Co´s — zapewne odpływy lub obfite opady (nie było takich; od kiedy znalazł si˛e w tym s´wiecie, nie spadła nawet kropla — wprawdzie niebo kilka razy zasnuło si˛e chmurami, lecz zaraz rozp˛edził je wiatr) — wygładziły wszystkie nierówno´sci terenu. O dziewiatej ˛ trzydzie´sci Odetta nagle zawołała: — Stój, Eddie! Stój! Zatrzymał si˛e tak gwałtownie, z˙ e musiała złapa´c si˛e por˛eczy wózka, z˙ eby nie wypa´sc´ . W mgnieniu oka znalazł si˛e przed nia.˛ — Przepraszam. Dobrze si˛e czujesz? ´ — Swietnie. — Pojał, ˛ z˙ e wział ˛ podniecenie za niepokój. Wskazała palcem. — Tam! Widzisz co´s? Osłonił dłonia˛ oczy i niczego nie dostrzegł. Wyt˛ez˙ ył wzrok. Przez chwilk˛e wydawało mu si˛e. . . nie, to na pewno tylko falowanie rozgrzanego powietrza nad ziemia,˛ doszedł do wniosku. — Nie sadz˛ ˛ e — orzekł i u´smiechnał ˛ si˛e. — Mo˙ze tylko jedno z˙ yczenie. — A ja widz˛e! — Odwróciła ku niemu o˙zywiona,˛ u´smiechni˛eta˛ twarz. — Stoja˛ zupełnie same! Tam, gdzie ko´nczy si˛e pla˙za. Spojrzał ponownie, tym razem a˙z tak wyt˛ez˙ ajac ˛ wzrok, z˙ e oczy zaszły mu łzami. Znów wydało mu si˛e, z˙ e co´s dostrzega. „Widziałe´s to” — pomy´slał i u´smiechnał ˛ si˛e. — „Widziałe´s jej z˙ yczenie.” — Mo˙ze — rzekł, nie dlatego, z˙ e istotnie co´s zauwa˙zył, ale dlatego, z˙ e ona w to wierzyła. — Chod´zmy! Eddie wrócił na swoje miejsce za oparciem wózka inwalidzkiego, korzystajac ˛ 222
z krótkiej przerwy, by ukradkiem rozmasowa´c sobie obolały krzy˙z. Odetta si˛e obejrzała. — Na co czekasz? — Naprawd˛e uwa˙zasz, z˙ e co´s tam zauwa˙zyła´s, mam racje? — Tak! — No, có˙z, wi˛ec ruszajmy! Ponownie zaczał ˛ pcha´c wózek.
***
Pół godziny pó´zniej on te˙z to zobaczył. „Jezu” — pomy´slał — „ona ma wzrok równie dobry jak Roland. Mo˙ze lepszy.” Oboje nie chcieli zatrzymywa´c si˛e, ale musieli co´s zje´sc´ . Pospiesznie spo˙zyli posiłek i natychmiast ruszyli w drog˛e. Nadchodził przypływ i Eddie z rosnacym ˛ niepokojem spogladał ˛ w prawo, na zachód. Znajdowali si˛e kawałek za linia˛ morszczynu i trawy morskiej, znaczacych ˛ zasi˛eg fal, lecz niepokoiła go my´sl, z˙ e zanim dotra˛ do drzwi, znajda˛ si˛e nieprzyjemnie blisko wody, majac ˛ po jednej stronie morskie fale, a po drugiej strome zbocza gór. Teraz bardzo wyra´znie widział te wzgórza i nie był to przyjemny widok. Skaliste, poro´sni˛ete karłowatymi drzewkami, które wbijały w ziemi˛e swe korzenie niczym artretyczne palce, zawzi˛ecie si˛e jej trzymajac, ˛ oraz krzewami, wygladaj ˛ acymi ˛ na cierniste. Cho´c nie były zbyt strome, raczej nie mo˙zna b˛edzie wjecha´c na nie wózkiem. Mo˙ze zdołałby wnie´sc´ ja˛ na które´s zbocze, a mo˙ze nawet b˛edzie musiał to zrobi´c, ale nie cieszyła go perspektywa pozostawienia jej tutaj. Po raz pierwszy usłyszał bzyczenie owadów. Wydawały d´zwi˛eki podobne do grania s´wierszczy, ale wy˙zsze i bez swingujacego ˛ rytmu — po prostu monotonne „iiiiiii”, jak brz˛ek przewodów linii wysokiego napi˛ecia, i po raz pierwszy zauwaz˙ ył inne ptaki poza mewami. Niektóre były całkiem spore i kra˙ ˛zyły nad ladem. ˛ Jastrz˛ebie — pomy´slał. Od czasu do czasu widział, jak składały skrzydła i spadały niczym kamienie. Polujac. ˛ Na co polowały? Có˙z, pewnie na jakie´s małe zwierz˛eta. W porzadku. ˛ Mimo to wcia˙ ˛z my´slał o wyciu, które słyszał w nocy. Do południa ju˙z zupełnie wyra´znie widzieli te drzwi. Tak jak dwoje poprzednich, te te˙z wydawały si˛e złudzeniem, lecz były równie rzeczywiste jak góry i morze. — Zdumiewajace ˛ — usłyszał cichy głos Odetty. — Po prostu zdumiewajace. ˛ Znajdowały si˛e dokładnie tam, gdzie przypuszczał: w zatoczce stanowiacej ˛ granic˛e łatwego szlaku na północ. Stały tu˙z poza zasi˛egiem przypływu i niecałe 223
trzy jardy od miejsca, gdzie góry nagle wyrastały si˛e z ziemi, jak gigantyczna dło´n pokryta nie włosami, a szarozielonymi krzakami. Przypływ zaczał ˛ si˛e, gdy sło´nce chyliło si˛e ku powierzchni oceanu. . . i prawdopodobnie o czwartej — tak twierdziła Odetta, a poniewa˙z twierdziła, z˙ e umie okre´sla´c czas z poło˙zenia sło´nca na niebie (i poniewa˙z była jego ukochana) ˛ Eddie wierzył jej — dotarli do drzwi.
***
Patrzyli na nie — Odetta siedzaca ˛ na wózku inwalidzkim, z dło´nmi na podołku, i Eddie stojacy ˛ obok niej. Niby spogladali ˛ na nie tak samo jak poprzedniej nocy na samotna˛ gwiazd˛e, czyli jak dwoje dzieci — a jednak zupełnie inaczej. Gdy kierowali swe z˙ yczenia do gwiazdy, byli dzie´cmi szcz˛es´cia. Teraz patrzyli pos˛epnie, z namysłem, jak dzieci przygladaj ˛ ace ˛ si˛e czemu´s, co dotychczas uwaz˙ ały za wytwór wyobra´zni. Na drzwiach widniało słowo. — Co oznacza ten napis? — zapytała po chwili Odetta. — Nie wiem — odparł Eddie, lecz to słowo przej˛eło go dreszczem. Poczuł, z˙ e serce zamiera mu w piersi. — Na pewno? — spytała, mierzac ˛ go wzrokiem. — Tak. Ja. . . — Przełknał ˛ s´lin˛e. — Nie wiem. Patrzyła jeszcze chwil˛e. — Przepchnij mnie przez nie, prosz˛e. Chciałabym tam zajrze´c. Wiem, z˙ e zale˙zy ci na tym, by natychmiast wróci´c do niego, ale mo˙zesz to dla mnie zrobi´c? Mógł. Podeszli do nich od strony zbocza. — Zaczekaj! — zawołała. — Widziałe´s to? — Co? — Wracaj! Spójrz! Patrz uwa˙znie! Tym razem obserwował same drzwi, a nie to, co mogło ich i za nimi oczekiwa´c. Gdy weszli wy˙zej, ujrzał je z boku, zobaczył zawiasy, pozornie nietkwiace ˛ w niczym, dostrzegł ich grubo´sc´ . . . Nagle znikły. Widziane z boku znikły. Na tle wody powinna by´c widoczna trzy, a mo˙ze nawet sze´sciocalowa płyta z grubego drewna (te drzwi sprawiały wra˙zenie niezwykle masywnych), tymczasem nie było jej. Drzwi znikły. Po prostu z tej strony ich nie było.
224
Popchnał ˛ wózek z powrotem, przesuwajac ˛ go o dwie stopy na południe od drzwi, i znowu je zobaczył. — Widzisz to? — zapytał napi˛etym głosem. — Tak! Znów tam sa! ˛ Przesunał ˛ wózek o dwie stopy w przód. Drzwi były widoczne. Jeszcze sze´sc´ cali. Wcia˙ ˛z je widział. Jeszcze trzy cale. Były. Kolejny cal. . . i znikły. Straciły wymiar. — Jezu — szepnał. ˛ — Jezu Chryste. — Czy otworza˛ si˛e przed toba? ˛ — zapytała Odetta. — Albo przede mna? ˛ Powoli podszedł i chwycił klamk˛e tych drzwi, z wypisanym na nich słowem. Próbował przekr˛eci´c ja˛ zgodnie z ruchem wskazówek zegara, a potem w przeciwna˛ stron˛e. Klamka nawet nie drgn˛eła. — W porzadku ˛ — rzekła spokojnie, zrezygnowanym głosem. — a wi˛ec sa˛ tylko dla niego. My´sl˛e, z˙ e wiedzieli´smy o tym oboje. Id´z i przywie´z go, Eddie. Natychmiast. — Najpierw musz˛e zaja´ ˛c si˛e toba.˛ — Nic mi nie grozi. — Akurat. B˛edziesz za blisko linii przypływu. Je´sli zostawi˛e ci˛e tutaj, po zmroku przyjda˛ homary i zjedza˛ ci˛e na ko. . . Prychanie wielkiego kota na wzgórzach uci˛eło jego słowa jak nó˙z przecinajacy ˛ cienki sznurek. Dobiegało ze znacznej odległo´sci, ale tym razem wydawało si˛e rozlega´c bli˙zej ni˙z poprzednio. Zerkn˛eła na rewolwer zatkni˛ety za pasek d˙zinsów Eddiego, a potem spojrzała mu w twarz. Poczuł, z˙ e si˛e czerwieni. — Powiedział ci, z˙ eby´s mi go nie dawał, prawda? — spytała cicho. — Nie chciał, bym go miała. Z jakiego´s powodu on nie chce, bym miała bro´n. — Naboje zamokły — rzekł niezr˛ecznie. — I tak pewnie sa˛ do niczego. — Rozumiem. Zanie´s mnie troch˛e wy˙zej, dobrze, Eddie? Wiem, jak bola˛ ci˛e plecy. Andrew nazywa to Postawa˛ Tragarza, ale tam nie dopadna˛ mnie homary. Watpi˛ ˛ e, by cokolwiek podeszło blisko miejsca, gdzie mo˙zna je spotka´c. Eddie pomy´slał: „Pewnie ma racj˛e i nic jej nie grozi, dopóki trwa przypływ. Tylko co b˛edzie potem?” — Zostaw mi troch˛e z˙ ywno´sci i kilka kamieni — poprosiła. W uszach Eddiego zabrzmiało to niczym echo słów rewolwerowca. Znowu si˛e zaczerwienił. Policzki i czoło miał rozpalone jak s´cianki pieca do wypalania cegieł. Spojrzała na niego, u´smiechn˛eła si˛e i potrzasn˛ ˛ eła głowa,˛ jakby czytała mu w my´slach. — Nie b˛edziemy si˛e o to spiera´c. Wiem, jak on si˛e czuje. Zostało bardzo mało czasu. Nie mo˙zemy traci´c go na dyskusje. Zanie´s mnie troch˛e wy˙zej, zostaw mi 225
z˙ ywno´sc´ i kilka kamieni. Jak to zrobisz, zabierz wózek i id´z.
***
Wniósł ja˛ na r˛ekach, najszybciej jak mógł, do wybranego miejsca na zboczu, a potem wyjał ˛ rewolwer i podał go jej, kolba˛ do przodu. Pokr˛eciła głowa.˛ — Gniewałby si˛e na nas oboje. Byłby zły na ciebie, za to, z˙ e mi go dałe´s, a jeszcze bardziej na mnie, za to, z˙ e go wzi˛ełam. — Bzdury! — krzyknał ˛ Eddie. — Skad ˛ ci to przyszło do głowy? — Ja to wiem — powiedziała z niezłomna˛ pewno´scia˛ siebie. — No, załó˙zmy, z˙ e to prawda. Tylko załó˙zmy. Pogniewam si˛e na ciebie, je´sli go nie we´zmiesz. — Nie lubi˛e broni. I nie umiem si˛e nia˛ posługiwa´c. Gdyby co´s zaatakowało mnie w ciemno´sci, od razu posikałabym si˛e w majtki. Potem wycelowałabym luf˛e w odwrotnym kierunku i sama bym si˛e postrzeliła. — Zamilkła i powa˙znie spojrzała na Eddiego. — Jest jeszcze co´s, o czym chyba powiniene´s wiedzie´c. Nie chc˛e dotyka´c niczego, co do niego nale˙zy. Niczego. Chodzi o to, z˙ e jego rzeczy moga˛ zawiera´c co´s, co moja mama nazywała hoodoo. Lubi˛e uwa˙za´c si˛e za nowoczesna˛ kobiet˛e. . . ale nie chc˛e mie´c przy sobie z˙ adnego hoodoo, kiedy ty odejdziesz i spowije mnie mrok. Wcia˙ ˛z pytajaco ˛ spogladał ˛ to na Odett˛e, to na rewolwer. — We´z to — rozkazała surowo jak nauczycielka. Eddie parsknał ˛ s´miechem i posłuchał. — Dlaczego si˛e s´miejesz? — Poniewa˙z powiedziała´s to tak jak panna Hathaway. Była moja˛ nauczycielka˛ w trzeciej klasie. Troch˛e złagodniała. Jej s´wietliste oczy ani na chwil˛e nie odrywały si˛e od jego twarzy. Za´spiewała cicho, słodko: „Heavenly shades of night are falling. . . it’s twilight time. . . ” Zamilkła i oboje spojrzeli na zachód, lecz gwiazda, do której poprzedniego wieczoru kierowali swe z˙ yczenia, jeszcze si˛e nie pojawiła, chocia˙z gasnace ˛ powoli sło´nce dawało długie cienie. — Czy jest jeszcze co´s, Odetto? Miał ochot˛e w niesko´nczono´sc´ odwleka´c to rozstanie. My´slał, z˙ e to mu przejdzie, kiedy ju˙z ruszy z powrotem, ale na razie wykorzystywał ka˙zdy pretekst, z˙ eby zosta´c jeszcze chwilk˛e dłu˙zej. — Pocałunek. Przydałby si˛e, je´sli nie masz nic przeciwko temu. Całował ja˛ długo, a kiedy ich wargi si˛e rozdzieliły, chwyciła go za przegub i gł˛eboko spojrzała w oczy. 226
— Nigdy przedtem nie kochałam si˛e z białym m˛ez˙ czyzna˛ — powiedziała. — Nie wiem, czy to jest dla ciebie wa˙zne czy nie. Nie wiem nawet, czy jest wa˙zne dla mnie. Pomy´slałam jednak, z˙ e powiniene´s o tym wiedzie´c. Zastanowił si˛e. — Dla mnie to nie jest wa˙zne — rzekł wreszcie. — W ciemno´sci oboje bylis´my szarzy. Kocham ci˛e, Odetto. Nakryła dłonia˛ jego dło´n. — Jeste´s słodkim młodzie´ncem i mo˙ze ja te˙z ci˛e kocham, chocia˙z jest za wcze´snie, by´smy oboje. . . W tym momencie, jakby tylko na to czekał, odezwał si˛e dziki kot, niewatpli˛ wie na łowach, jak mówił rewolwerowiec. D´zwi˛ek zdawał si˛e dobiega´c ze znacznej odległo´sci, lecz i tak mniejszej ni˙z poprzednim razem, i był naprawd˛e dono´sny. Zwrócili głowy w tym kierunku. Eddie poczuł, z˙ e włosy na głowie usiłuja˛ stana´ ˛c mu d˛eba. Nie udawało im si˛e to. „Przykro mi, włosy” — pomy´slał głupkowato. „Sadz˛ ˛ e, z˙ e jeste´scie troch˛e za długie.” Wycie przeszło w przera´zliwy skrzek, brzmiacy ˛ jak wrzask jakiego´s umierajacego ˛ okropna˛ s´miercia˛ stworzenia (chocia˙z mógł oznacza´c tylko triumfalny ryk samca w rui). Trwało to niezno´snie długo, a potem przycichło, przechodzac ˛ przez coraz ni˙zsze rejestry, i w ko´ncu zupełnie umilkło lub zostało zagłuszone nieustannym s´wistem wiatru. Czekali, a˙z znów si˛e rozlegnie, lecz ryk si˛e nie powtórzył. Je´sli chodzi o Eddiego, nie miało to znaczenia. Wyjał ˛ rewolwer zza paska i podał kobiecie. — We´z go i nie sprzeczaj si˛e. Gdyby´s musiała go u˙zy´c, gówno nim zdziałasz. . . takie z˙ elastwo zawsze zawodzi, kiedy jest potrzebne. . . ale mimo to we´z go. — Chcesz si˛e kłóci´c? — Och, mo˙zesz si˛e spiera´c. Spieraj si˛e, je´sli masz ochot˛e. Zajrzawszy w niemal orzechowe oczy Eddiego, u´smiechn˛eła si˛e z lekkim znuz˙ eniem. — Chyba nie b˛ed˛e si˛e kłóci´c. — Wzi˛eła bro´n. — Wracaj jak najszybciej. — Dobrze. Znów ja˛ pocałował, tym razem szybko, i o mało nie powiedział, z˙ eby była ostro˙zna. . . Jak miała by´c ostro˙zna w takiej sytuacji? W zapadajacym ˛ mroku zszedł po zboczu (homarokoszmary jeszcze nie wyszły z wody, ale niebawem zaczna˛ wieczorny obchód) i ponownie spojrzał na słowo wypisane na drzwiach. Znowu przeszedł go zimny dreszcz. To słowo było jak najbardziej wła´sciwe. Bo˙ze, jak wła´sciwe. Popatrzył na stok. W pierwszej chwili nie dostrzegł jej, ale zauwa˙zył nieznaczny ruch. Ja´sniejszy braz ˛ jej dłoni. Machała mu r˛eka.˛ Pomachał w odpowiedzi, a potem odwrócił wózek i zaczał ˛ biec, trzymajac ˛ go przed soba˛ tak, z˙ eby przednie cie´nsze koła znajdowały si˛e w powietrzu. Biegł na 227
południe, ta˛ sama˛ droga,˛ która˛ przyszli. Przez pierwsze pół godziny jego cie´n biegł razem z nim, niewiarygodnie długi cie´n chudego olbrzyma, przyklejony do podeszew jego sportowych butów i si˛egajacy ˛ kilka jardów na wschód. Potem sło´nce zaszło i homarokoszmary zacz˛eły wyłania´c si˛e z fal. Mniej wi˛ecej dziesi˛ec´ minut po tym, jak usłyszał ich pierwsze brz˛eczace ˛ okrzyki, podniósł głow˛e i ujrzał wieczorna˛ gwiazd˛e, spokojnie s´wiecac ˛ a˛ na granatowym aksamicie nieba. „Heavenly shades of night are falling. . . it’s twilight time. . . ” „Spraw, z˙ eby nic si˛e jej nie stało.” Nogi go bolały, goracy ˛ oddech z trudem wydobywał si˛e z jego ust, a czekała go jeszcze droga powrotna, tym razem z rewolwerowcem jako pasa˙zerem. Chocia˙z wiedział, z˙ e Roland wa˙zy co najmniej sto funtów wi˛ecej ni˙z Odetta i nale˙zy oszcz˛edza´c siły, Eddie wcia˙ ˛z biegł. „Spraw, z˙ eby nic si˛e jej nie stało, oto moje z˙ yczenie, niech mojej ukochanej nic si˛e nie stanie.” Nagle, niczym zły znak, dziki kot zawył gdzie´s w kr˛etych parowach przecinajacych ˛ wzgórza. . . i wył tak gło´sno jak lew ryczacy ˛ w afryka´nskiej d˙zungli. Eddie pobiegł jeszcze szybciej, popychajac ˛ przed soba˛ pusty fotel inwalidzki. Wkrótce wiatr zaczał ˛ cicho, upiornie s´wiszcze´c w szprychach uniesionych kół, które wolno si˛e obracały.
***
Rewolwerowiec usłyszał zbli˙zajace ˛ si˛e, ciche zawodzenie, na chwil˛e zesztywniał, a potem do jego uszu dotarło dyszenie i uspokoił si˛e. To Eddie. Wiedział to, nie otwierajac ˛ oczu. Kiedy zawodzenie ucichło i urwał si˛e tupot nóg, Roland otworzył oczy. Eddie stał przed nim, zasapany. Pot spływał mu stru˙zkami po policzkach. Koszula, jak ciemna plama, przykleiła mu si˛e do piersi. Zupełnie przestał wyglada´ ˛ c na chłopaka z college’u, czego z˙ yczył sobie Jack Andolini. Włosy opadły mu na czoło. Spodnie p˛ekły w kroku. Sinopurpurowe kr˛egi pod oczami dopełniały obrazu. Eddie Dean wygladał ˛ fatalnie. — Zrobiłem to — wysapał. — Jestem tu. — Popatrzył wokół, a potem na rewolwerowca, jakby nie mógł w to uwierzy´c. — Jezu Chryste, naprawd˛e tu jestem. — Dałe´s jej bro´n. Eddie pomy´slał, z˙ e rewolwerowiec wyglada ˛ okropnie — tak samo wygladał, ˛ zanim dostał pierwsza˛ seri˛e kefleksu, a mo˙ze teraz wyglada ˛ nawet gorzej. Goracz˛ ka buchała od niego falami ciepła i Eddie wiedział, z˙ e powinien mu współczu´c, ale przez chwil˛e był tylko zły jak wszyscy diabli. 228
— Przybiegłem tu w rekordowym czasie, o mało nie gubiac ˛ przy tym nóg, a ty tylko potrafisz powiedzie´c: „Dałe´s jej bro´n”. Dzi˛eki, człowieku. Spodziewałem si˛e wdzi˛eczno´sci, ale ta w twoim wydaniu jest wr˛ecz powalajaca. ˛ — Zdaje mi si˛e, z˙ e powiedziałem tylko to, co naprawd˛e jest wa˙zne. — No, có˙z, skoro o tym mowa, to dałem — rzekł Eddie, opierajac ˛ r˛ece na biodrach i patrzac ˛ gniewnie na rewolwerowca — Teraz mo˙zesz wybiera´c. Albo siadziesz ˛ na ten fotel, albo złó˙z go i wepchn˛e ci go w dup˛e. Co wybierasz, szefie? — Ani jedno, ani drugie. — Roland u´smiechnał ˛ si˛e nikłym u´smiechem człowieka, który tego nie chce, lecz nie mo˙ze si˛e powstrzyma´c. — Najpierw musisz si˛e troch˛e przespa´c, Eddie. Co ma by´c, to b˛edzie, teraz potrzebujesz snu. Jeste´s wyko´nczony. — Chc˛e do niej wróci´c. — Ja te˙z. Je´sli jednak nie odpoczniesz, padniesz mi po drodze. Kiepsko dla ciebie, jeszcze gorzej dla mnie, a najgorzej dla niej. Eddie przez chwil˛e stał niezdecydowany. — Szybko si˛e uwinałe´ ˛ s — przyznał rewolwerowiec. Zmru˙zył oczy, patrzac ˛ na sło´nce. — Jest czwarta, mo˙ze kwadrans po. Prze´spisz si˛e pi˛ec´ , mo˙ze siedem godzin i b˛edzie ju˙z ciemno. . . — Cztery. Cztery godziny. — W porzadku. ˛ A wi˛ec do zmroku, bo my´sl˛e, z˙ e to wa˙zne. Potem co´s zjesz. Pó´zniej wyruszymy. — Ty te˙z zjesz. Znów ten słaby u´smiech. — Spróbuj˛e. — Spokojnie spojrzał na Eddiego. — Twoje z˙ ycie jest teraz w moich r˛ekach. Pewnie o tym wiesz. — Tak. — Porwałem ci˛e. — Tak. — Chcesz mnie zabi´c! Je´sli tak, zrób to teraz, zamiast nara˙za´c nas na dalsze. . . — Oddech z cichym s´wistem wydobywał mu si˛e z ust. Eddie usłyszał szmery w jego piersi i bardzo mu si˛e to nie spodobało. — . . . na dalsze niewygody — doko´nczył Roland. — Nie chc˛e ci˛e zabi´c. — No, to. . . — przerwał mu gwałtowny atak kaszlu — . . . połó˙z si˛e. Eddie zrobił to. Sen nie przyszedł do niego powoli, tak jak zdarzało si˛e to czasami, ale złapał go mocno r˛ekoma kochanki niezdarnej z po˙zadania. ˛ Usłyszał (a mo˙ze był to tylko sen) głos Rolanda: „A jednak nie powiniene´s był dawa´c jej broni”; a potem po prostu na nieokre´slony czas zapadł w ciemno´sc´ . Pó´zniej Roland potrzasał ˛ nim i gdy Eddie w ko´ncu usiadł, całe jego ciało było obolałe — obolałe i ci˛ez˙ kie. Mi˛es´nie zmieniły si˛e w zardzewiałe d´zwigary i klamry opuszczonego budynku. Pierwsza próba wstania nie powiodła mu si˛e. Ci˛ez˙ ko opadł na piasek. 229
Za drugim razem zdołał wsta´c, ale miał wra˙zenie, z˙ e najprostsza czynno´sc´ , taka jak obrócenie wózka, zajmie mu dwadzie´scia minut. I wykona ja˛ z najwy˙zszym trudem. Roland patrzył na niego badawczo. — Jeste´s gotów? Eddie skinał ˛ głowa.˛ — Tak. A ty? — Tak. — Dasz rad˛e? — Tak. Zjedli. . . a potem Eddie po raz trzeci i ostatni ruszył w drog˛e ta˛ przekl˛eta˛ pla˙za.˛
***
Cho´c tej nocy pokonali spora˛ odległo´sc´ , Eddie był mocno rozczarowany, gdy rewolwerowiec zarzadził ˛ postój. Nie spierał si˛e, poniewa˙z był zbyt zm˛eczony, liczył jednak na to, z˙ e zajda˛ dalej. Ci˛ez˙ ar. Na tym polegał problem. W porównaniu z Odetta,˛ Roland był jak stos ołowianych sztab. Eddie przespał jeszcze cztery godziny do s´witu. Obudził si˛e, gdy sło´nce wychodziło znad zerodowanych wzgórz, które były jedyna˛ pozostało´scia˛ po górach, i usłyszał kaszel rewolwerowca. Był to słaby kaszel, tłumiony przez flegm˛e, kaszel starego człowieka, umierajacego ˛ na zapalenie płuc. Ich spojrzenia spotkały si˛e. Atak kaszlu Rolanda przeszedł w s´miech. — Jeszcze nie umieram, Eddie, oboj˛etnie, jak to brzmi. A ty? Eddie pomy´slał o oczach Odetty i pokr˛ecił głowa.˛ — Te˙z nie, ale przydałby mi si˛e hamburger i piwko z budki. — Z budki? — powtórzył ze zdziwieniem rewolwerowiec, my´slac ˛ o niezabudkach kwitnacych ˛ na wiosn˛e w królewskich ogrodach. — Niewa˙zne. Wskakuj, człowieku. To nie jest supergablota, ale musimy przejecha´c kilka mil. O zachodzie sło´nca, na drugi dzie´n po tym, jak opu´scił Odett˛e, zbli˙zali si˛e do miejsca, gdzie znajdowały si˛e trzecie drzwi. Eddie poło˙zył si˛e, zamierzajac ˛ przespa´c kolejne cztery godziny, lecz ju˙z po dwóch zerwał si˛e na równe nogi, zbudzony przera´zliwym wrzaskiem kota. Bo˙ze, to stworzenie było naprawd˛e wielkie. Zobaczył rewolwerowca podpartego na łokciu. . . jego oczy błyszczace ˛ w ciemno´sci. — Jeste´s gotów? — zapytał Eddie. 230
Powoli wstał, krzywiac ˛ si˛e z bólu. — A ty? — spytał Roland łagodnie. Eddie wyprostował si˛e, a˙z zatrzeszczało mu w stawach. — Taak. Chocia˙z przydałby mi si˛e ten hamburger. — My´slałem, z˙ e marzysz o kurczaku. Eddie j˛eknał. ˛ — Odpu´sc´ , człowieku. Zanim sło´nce wyszło zza wzgórz, ujrzeli trzecie drzwi. Dwie godziny pó´zniej dotarli do nich. „Znów wszyscy razem” — pomy´slał Eddie, gotowy osuna´ ˛c si˛e na ziemi˛e. ˙ Najwidoczniej jednak mylił si˛e. Nigdzie nie było wida´c Odetty Holmes. Zadnego jej s´ladu.
***
— Odetto! — krzyknał ˛ Eddie i jego głos wydawał si˛e równie słaby i ochrypły jak głos tamtej drugiej kobiety. Nie odpowiedziało mu nawet echo, które mógłby wzia´ ˛c za głos Odetty. Niskie, zerodowane wzgórza nie odbijały d´zwi˛eków. Słycha´c było tylko szum fal, o wiele gło´sniejszy w tej niewielkiej zatoczce, rytmiczny i głuchy huk przyboju wdzierajacego ˛ si˛e do samego ko´nca jakiego´s tunelu wy˙złobionego przez wod˛e w tej kruchej skale, oraz nieustanne wycie wiatru. — Odetto! Tym razem zawołał tak gło´sno, z˙ e załamał mu si˛e głos i przez moment poczuł przeszywajacy ˛ ból strun głosowych, jakby w gardle utkwił mu kawałek o´sci. Goraczkowo ˛ rozgladał ˛ si˛e wokół, wypatrujac ˛ jasnobrazowej ˛ plamy, która byłaby jej dłonia,˛ s´ladu ruchu. . . a nawet (Bo˙ze przebacz) ja´sniejszych plam krwi na rdzawej skale. Zaczał ˛ si˛e zastanawia´c, co zrobi, je´sli zobaczy te ostatnie lub znajdzie rewolwer z gł˛ebokimi s´ladami kłów na gładkim drewnie r˛ekoje´sci. Taki widok mógłby doprowadzi´c go do histerii, a nawet do szale´nstwa, a mimo to Eddie wcia˙ ˛z szukał — wypatrywał. Niczego nie zauwa˙zył, nie usłyszał nawet najcichszego głosu, odpowiadajace˛ go na jego okrzyk. Tymczasem rewolwerowiec ogladał ˛ trzecie drzwi. Spodziewał si˛e, z˙ e ujrzy na nich to jedno słowo, które wypowiedział człowiek w czerni, gdy odwrócił szó´ sta˛ kart˛e tarota na tej zakurzonej golgocie, gdzie rozmawiali. „Smier´ c” — rzekł Walter — „lecz jeszcze nie dla ciebie.” 231
´ ´ Roland przeNa drzwiach istotnie widniało słowo. . . ale nie głosiło SMIER C. czytał je, bezgło´snie poruszajac ˛ wargami: POPYCHACZ „A jednak to oznacza s´mier´c” — pomy´slał Roland i wiedział, z˙ e ma racj˛e. Obejrzał si˛e, słyszac ˛ oddalajace ˛ si˛e nawoływania Eddiego. Chłopak zaczał ˛ pia´ ˛c si˛e po zboczu, wcia˙ ˛z wołajac ˛ Odett˛e. Roland przez chwil˛e zastanawiał si˛e, czy nie pozwoli´c mu odej´sc´ . Mo˙ze Eddie znajdzie ja,˛ by´c mo˙ze nawet z˙ ywa,˛ jedynie lekko ranna˛ i w niezłym stanie. Podejrzewał, z˙ e tych dwoje zdołałoby tu jako´s uło˙zy´c sobie z˙ ycie, z˙ e ich miło´sc´ mogłaby pokona´c złowrogi cie´n, który zwał si˛e Detta˛ Walker. Tak, we dwoje moz˙ e zdołaliby zadusi´c ja˛ na s´mier´c. Roland był na swój szorstki sposób romantykiem. . . a tak˙ze realista˛ w wystarczajacym ˛ stopniu, by wiedzie´c, z˙ e czasem miło´sc´ naprawd˛e pokonuje wszystkie przeszkody a co z nim? Je´sli nawet zdoła przynie´sc´ tu ze s´wiata Eddiego lekarstwo, które prawie wyleczyło go przedtem, to czy tym razem równie˙z odzyska siły, czy ono w ogóle podziała? Był teraz bardzo chory i zaczynał si˛e zastanawia´c, czy ten proces nie posunał ˛ si˛e za daleko. Bolały go r˛ece i nogi, łupało mu w głowie, oddychał z trudem, dławiac ˛ si˛e flegma.˛ Kiedy kaszlał, czuł bolesne kłucie w lewym boku, jakby miał połamane z˙ ebra. Bolało go te˙z lewe ucho. Mo˙ze to rzeczywi´scie ju˙z koniec i czas po˙zegna´c si˛e z z˙ yciem, przyszło mu do głowy. Na sama˛ t˛e my´sl poczuł przypływ nowych sił. — Eddie! — zawołał i tym razem nie zaniósł si˛e kaszlem. Jego głos był gł˛eboki i dono´sny. Eddie odwrócił si˛e, jedna˛ noga˛ stojac ˛ na ziemi, a druga˛ na skalnym gzymsie. — Id´z — powiedział i dłonia˛ wykonał dziwny gest, majacy ˛ oznacza´c, z˙ e chce si˛e pozby´c rewolwerowca, z˙ eby zaja´ ˛c si˛e wa˙zniejsza˛ sprawa,˛ naprawd˛e wa˙zna˛ sprawa,˛ a mianowicie odnalezieniem Odetty i uratowaniem jej w razie potrzeby. — Wszystko w porzadku. ˛ Przejd´z przez te drzwi i przynie´s to, czego potrzebujesz. Kiedy wrócisz, b˛edziemy tu oboje. — Watpi˛ ˛ e. — Musz˛e ja˛ znale´zc´ — Eddie posłał Rolandowi bardzo młodzie´ncze i szczere spojrzenie. — Chc˛e powiedzie´c, z˙ e naprawd˛e musz˛e. — Rozumiem twoje uczucia i potrzeby — odparł rewolwerowiec — ale tym razem chc˛e, z˙ eby´s poszedł tam ze mna.˛ Eddie gapił si˛e na niego przez długa˛ chwil˛e, usiłujac ˛ poja´ ˛c to, co usłyszał. ´ — Mam tam pój´sc z toba˛ — odezwał si˛e w ko´ncu, rozbawiony. — Pój´sc´ z toba! ˛ No, teraz rzeczywi´scie usłyszałem co´s s´miesznego. Cholernie, piekiel232
nie s´miesznego. Poprzednim razem tak zdecydowanie chciałe´s mnie tu zostawi´c, z˙ e zaryzykowałe´s, majac ˛ nó˙z na gardle. Tym razem chcesz zaryzykowa´c chocia˙z co´s mo˙ze rozszarpa´c jej gardło. — To ju˙z mogło si˛e sta´c — rzucił Roland, chocia˙z wiedział z˙ e tak si˛e nie stało. Władczyni mogła by´c ranna, miał jednak pewno´sc´ , z˙ e z˙ yła. Niestety Eddie tak˙ze o tym wiedział. Przez tydzie´n czy dziesi˛ec´ dni obywania si˛e bez narkotyku nadzwyczajnie wyostrzyły mu si˛e zmysły. Wskazał na drzwi. — Wiesz, z˙ e nie. Gdyby umarła, to cholerstwo by znikło. Chyba z˙ e kłamałe´s, mówiac, ˛ z˙ e na nic si˛e nie przydadza,˛ je´sli nie dotrzemy tu wszyscy troje. Eddie zamierzał odwróci´c si˛e i ruszy´c dalej, lecz Roland przyszpilił go spojrzeniem. — W porzadku ˛ — rzekł rewolwerowiec. Jego głos brzmiał równie łagodnie jak wtedy, gdy przemawiał do kobiety skrytej gdzie´s za wykrzywiona˛ nienawi´scia˛ twarza˛ wrzeszczacej ˛ Detty. — Ona z˙ yje. Dlaczego wi˛ec nie odpowiada na twoje wołanie? — Có˙z. . . mo˙ze porwał ja˛ jeden z tych wielkich kotów — odpowiedział niepewnie Eddie. — Kot zabiłby ja,˛ zjadł tyle, ile by chciał, i zostawił reszt˛e. Najwy˙zej zawlókłby ciało w cie´n, z˙ eby do wieczora nie rozło˙zyło si˛e na sło´ncu i nadawało si˛e na kolacj˛e. Gdyby jednak tak było, drzwi by znikn˛eły. Przecie˙z wiesz, z˙ e koty to nie owady, które parali˙zuja˛ ofiar˛e i zabieraja˛ ja,˛ z˙ eby skonsumowa´c pó´zniej. — To niekoniecznie musi by´c prawda — rzekł Eddie. Przez chwil˛e prawie słyszał głos Odetty, która mówiła: „Zało˙ze˛ si˛e, z˙ e w szkole byłe´s członkiem kółka dyskusyjnego.” Odepchnał ˛ od siebie t˛e my´sl. — Kot mógł przyj´sc´ po nia,˛ a ona próbowała go zastrzeli´c, lecz kilka pierwszych naboi w twoim rewolwerze nie wypaliło. Do licha, mo˙ze nawet cztery z pi˛eciu. Kot dopada ja,˛ rani, lecz zanim zda˙ ˛zy ja˛ zabi´c. . . bach! — Eddie uderzył pi˛es´cia˛ w dło´n, przedstawiajac ˛ to tak sugestywnie, jakby był naocznym s´wiadkiem. — Kula zabija kota, rani go albo tylko płoszy. I co ty na to? Roland odparł spokojnie: — Słyszeliby´smy strzał. Eddie przez chwil˛e stał, milczac, ˛ nie mogac ˛ znale´zc´ z˙ adnego kontrargumentu. Oczywi´scie słyszeliby wystrzał. Gdy za pierwszym razem słyszeli wycie tego kota, musiał znajdowa´c si˛e co najmniej dwadzie´scia mil od nich. Wystrzał z broni palnej. . . Nagle spojrzał podejrzliwie na Rolanda. — Mo˙ze ty słyszałe´s — powiedział. — Mo˙ze słyszałe´s strzał, kiedy ja spałem. — Obudziłby ci˛e. — Nie w takim stanie. Byłem tak zm˛eczony, z˙ e spałem jak. . . — Jak zabity — doko´nczył rewolwerowiec, tym samym spokojnym tonem. — Znam to uczucie. 233
— A wi˛ec rozumiesz. . . — To jednak nie to samo, co by´c martwym. Zeszłej nocy rzeczywi´scie spałe´s jak zabity, lecz gdy jeden z tych stworów zawył, w kilka sekund zbudziłe´s si˛e i zerwałe´s na równe nogi. Bo martwiłe´s si˛e o nia.˛ Nie było z˙ adnego wystrzału, Eddie, i dobrze o tym wiesz. Słyszałby´s go, bo martwiłe´s si˛e o nia.˛ — Zatem mo˙ze kamieniem rozbiła mu łeb! — krzyknał ˛ Eddie. — Skad, ˛ do diabła, mam wiedzie´c, je´sli stoj˛e tu i spieram si˛e z toba,˛ zamiast sprawdzi´c, co naprawd˛e si˛e stało? Chc˛e powiedzie´c, z˙ e ona mo˙ze le˙ze´c gdzie´s ranna, człowieku. Mo˙ze jest ranna i wykrwawia si˛e. Jak by´s si˛e czuł, gdybym przeszedł z toba˛ przez te drzwi, a ona umarłaby wła´snie wtedy, kiedy my znajdowaliby´smy si˛e po drugiej stronie? Jak by´s si˛e czuł, gdyby´s spojrzał przez rami˛e i zobaczył, z˙ e te drzwi, które jeszcze przed chwila˛ tam były, teraz nagle znikły tylko dlatego, z˙ e ona odeszła? Wtedy ty zostałby´s uwi˛eziony w moim s´wiecie, a nie odwrotnie! Stał, dyszac, ˛ i gniewnie spogladał ˛ na rewolwerowca, zaciskajac ˛ pi˛es´ci. Roland był zm˛eczony i zniech˛econy. Kto´s — by´c mo˙ze Cort, ale wydawało mu si˛e, z˙ e chyba raczej ojciec — powiadał: „Spieranie si˛e z zakochanym to jak próba osuszenia oceanu ły˙zka.” ˛ Je´sli to twierdzenie wymagało jakiegokolwiek dowodu miał go przed soba,˛ stojacego ˛ w wyzywajacej ˛ i agresywnej pozie. „No, ju˙z” — zdawało si˛e mówi´c ciało Eddiego Deana. „No, ju˙z, zaczynaj, mog˛e odpowiedzie´c na ka˙zde pytanie jakie mi zadasz.” — By´c mo˙ze nie znalazł jej kot — odparł — By´c mo˙ze to twój s´wiat, ale sadz˛ ˛ e, ze nigdy przedtem nie byłe´s w tej jego cz˛es´ci, tak samo jak ja nigdy nie byłem na Borneo. Nie masz poj˛ecia, co mo˙ze z˙ y´c w´sród tych wzgórz, prawda? Mo˙ze porwały ja˛ małpy albo podobne stworzenia. — Istotnie, co´s ja˛ porwało — o´swiadczył rewolwerowiec — No, dzi˛eki Bogu, z˙ e choroba nie odebrała ci resztek rozumu — I obaj wiemy, co to było. Detta Walker. Oto, co ja˛ pochwyciło. Detta Walker Eddie otworzył usta, lecz natychmiast — zaledwie w kilka sekund, które okazały si˛e wystarczajaco ˛ długie, aby obaj poj˛eli t˛e prawd˛e — kamienna twarz rewolwerowca stłumiła w zarodku dalsza˛ dyskusj˛e.
***
— Wcale nie musiało tak by´c — Podejd´z bli˙zej. Je´sli mamy rozmawia´c, to rozmawiajmy. Za ka˙zdym razem gdy musz˛e przekrzykiwa´c fale, p˛eka mi kolejna struna głosowa, a przynajmniej takie odnosz˛e wra˙zenie — Dlaczego masz takie wielkie oczy, babciu? — powiedział Eddie, nie rusza234
jac ˛ si˛e z miejsca. — O czym ty mówisz, do diabła? — To taka bajka — Eddie zszedł nieco ni˙zej po stoku najwy˙zej dwa jardy — Bo chyba wierzysz w bajki, je´sli sadzisz ˛ z˙ e zdołasz zwabi´c mnie w pobli˙ze tego wózka — A po co miałbym ci˛e zwabia´c? Nie rozumiem. — powiedział Roland, chocia˙z doskonale wiedział, o co chodzi. Mo˙ze sto pi˛ec´ dziesiat ˛ jardów nad nimi i mo˙ze c´ wier´c mili na wschód ciemne oczy — równie inteligentne jak bezlitosne — uwa˙znie obserwowały ten widok. Nie dało si˛e dosłysze´c tego, co mówili, gdy˙z wiatr, fale i głuchy d´zwi˛ek przyboju wdzierajacego ˛ si˛e do podziemnego tunelu zagłuszały wszystkie inne d´zwi˛eki, lecz Detta nie musiała słysze´c ich rozmowy, z˙ eby wiedzie´c, kogo dotyczyła. Nie potrzebowała teleskopu, by dostrzec, z˙ e Bardzo Zły Człowiek jest teraz tak˙ze Bardzo Chorym Człowiekiem i by´c mo˙ze Bardzo Zły Człowiek zamierzał przez kilka dni lub nawet tygodni torturowa´c beznoga˛ Murzynk˛e — bo wygladało ˛ na to, z˙ e w tej okolicy raczej trudno o rozrywk˛e — ale ona uwa˙zała, z˙ e Bardzo Choremu Człowiekowi potrzeba tylko jednego: powinien jak najszybciej zabra´c stad ˛ swoje białe dupsko. Przenie´sc´ je przez te magiczne drzwi i znikna´ ˛c. Tylko z˙ e przedtem nie taszczył przez nie swego dupska, w ogóle niczego nie taszczył. Przedtem Bardzo Zły Człowiek był obecny tylko w jej głowie. Wcia˙ ˛z nie chciała o tym my´sle´c, jak si˛e wówczas czuła, z jaka˛ łatwo´scia˛ udaremnił wszystkie jej rozpaczliwe próby odepchni˛ecia go, wyrzucenia, ponownego zapanowania nad własnym ciałem. To było okropne. Straszne a jeszcze gorsza była dezorientacja. Czego tak naprawd˛e si˛e bała? Bo przecie˙z nie tylko tej inwazji Wiedziała, z˙ e mogłaby to zrozumie´c, gdyby dokładnie zbadała t˛e spraw˛e, ale nie chciała tego robi´c. Takie dociekania mogłyby zaprowadzi´c ja˛ do jednego z tych miejsc, których obawiali si˛e staro˙zytni z˙ eglarze, do miejsca b˛edacego ˛ nie mniej, nie wi˛ecej tylko ko´ncem s´wiata, za którym zaczyna si˛e obszar oznaczany przez kartografów napisem „Legendarna Kraina Psiogłowych”. Najgorsza˛ rzecza,˛ zwiazan ˛ a˛ z wtargni˛eciem Bardzo Złego Człowieka, było to, z˙ e wszystko wydawało si˛e tak znajome, jakby ju˙z si˛e kiedy´s wydarzyło — nie raz, ale wiele razy mimo wszystko, przera˙zona czy nie, nie wpadła w panik˛e. Nawet walczac, ˛ uwa˙znie obserwowała i pami˛etała, z˙ e spojrzała w te drzwi, gdy rewolwerowiec u˙zył jej rak, ˛ aby potoczy´c ku nim jej wózek Pami˛etała, z˙ e zobaczyła ciało Bardzo Złego Człowieka, le˙zace ˛ na piasku, i pochylonego nad nim Eddiego z no˙zem w r˛eku. Gdyby tylko Eddie wbił ten nó˙z w gardło Bardzo Złego Człowieka! Zaszlachtował go jak s´wini˛e! Wypatroszył! Nie zrobił tego, zobaczyła jednak ciało Bardzo Złego Człowieka. Wprawdzie oddychało, ale słowo „ciało” było bardzo odpowiednim okre´sleniem na t˛e bezwładna˛ powłok˛e, przypominajac ˛ a˛ jednorazowy worek, który jaki´s idiota wypchał zielskiem lub kolbami kukurydzy. 235
Umysł Detty mógł by´c paskudny jak szczurzy tyłek, lecz był zarazem bystrzejszy od umysłu Eddiego. „Bardzo Zły Człowiek był zło´sliwy i opryskliwy. Teraz ju˙z nie. On wie, z˙ e ja tu jestem, i chce jak najszybciej wynie´sc´ si˛e stad, ˛ zanim zejd˛e na dół i odstrzel˛e mu dup˛e. Jego kole´s natomiast. . . on jest bardzo silny i jeszcze nie ma do´sc´ robienia mi krzywdy. Chce tu wej´sc´ i wytropi´c mnie, oboj˛etnie, co stanie si˛e z Bardzo Złym Człowiekiem. Jasne. My´sli sobie, jedna czarna suka bez nóg to pestka dla takiego wielkiego białego kutasa jak ja. Nie zamierzam ucieka´c. Chc˛e wytropi´c t˛e czarna˛ krow˛e. Przyło˙ze˛ jej raz czy dwa razy, ´ a potem sobie pójdziemy, tak jak chcesz. Tak sobie my´sli. . . i dobrze. Swietnie, łajzo. My´slisz, z˙ e mo˙zesz załatwi´c Dett˛e Walker, no. . . to chod´z tutaj i spróbuj. Przekonasz si˛e, czy mo˙zna sobie ze mna˛ pogrywa´c, słodziutki! Zobaczysz, co. . . ” Z tych m˛etnych rozwa˙za´n wyrwał ja˛ d´zwi˛ek, który przedarł si˛e przez szum fal i s´wist wiatru: gło´sny huk wystrzału.
***
— My´sl˛e, z˙ e rozumiesz to lepiej, ni˙z si˛e zdaje — powiedział Eddie. — O wiele lepiej. Sadz˛ ˛ e, z˙ e chciałby´s, abym znalazł si˛e w zasi˛egu twoich rak. ˛ — Nie odrywajac ˛ oczu od twarzy Rolanda, ruchem głowy wskazał na drzwi i dodał: — Wiem, z˙ e jeste´s chory, oczywi´scie, ale mo˙ze udajesz znacznie słabszego, ni˙z jeste´s w rzeczywisto´sci. Mógłby´s po prostu czai´c si˛e do skoku. — Nie zdawał sobie sprawy z tego, z˙ e niedaleko kto´s my´sli dokładnie to samo. — Mógłbym — potwierdził bez u´smiechu Roland. — Ale nie robi˛e tego. — Jednak˙ze robił to. . . troszeczk˛e. — Nie zaszkodziłoby chyba, gdyby´s podszedł troch˛e bli˙zej, co? Cho´cby kilka kroków. Niedługo nie b˛ed˛e mógł krzycze´c. — Jakby na potwierdzenie tych słów, głos załamał mu si˛e przy ostatniej sylabie, przechodzac ˛ w z˙ abi rechot. — I chc˛e, z˙ eby´s zastanowił si˛e nad tym, co robisz. . . co zamierzasz zrobi´c. Je´sli nie zdołam namówi´c ci˛e, z˙ eby´s poszedł tam ze mna,˛ to mo˙ze przynajmniej przekonam ci˛e, z˙ e powiniene´s mie´c si˛e na baczno´sci. . . znowu. — Dla tej twojej drogocennej Wie˙zy — zadrwił Eddie, ale zsunał ˛ si˛e nieco poni˙zej miejsca, w którym stał, podartymi tenisówkami wzbijajac ˛ ze zbocza chmur˛e rdzawego pyłu. — Dla mojej drogocennej Wie˙zy i twego cennego zdrowia — rzekł rewolwerowiec. — Nie mówiac ˛ ju˙z o cennym z˙ yciu. Wyjał ˛ z kabury rewolwer i ze smutkiem spojrzał na bro´n. — Je´sli my´slisz, z˙ e przestraszysz mnie tym. . . — Nie my´sl˛e. Wiesz, z˙ e nie mógłbym ci˛e zastrzeli´c, Eddie. My´sl˛e jednak, z˙ e 236
potrzebna ci pogladowa ˛ lekcja, z˙ eby´s zrozumiał, jak si˛e zmieniła sytuacja. Jak bardzo si˛e zmieniła sytuacja. Roland wycelował bro´n, nie w Eddiego, lecz w kierunku pustego i wzburzonego morza. Odciagn ˛ ał ˛ kciukiem kurek. Eddie przygotował si˛e na gło´sny huk wystrzału. Nic. Tylko suchy szcz˛ek. Roland ponownie odciagn ˛ ał ˛ kciukiem kurek. B˛ebenek obrócił si˛e. Nacisnał ˛ spust, ale i tym razem rozległ si˛e tylko suchy szcz˛ek. — To niewa˙zne — rzekł Eddie. — Tam, skad ˛ pochodz˛e, Ministerstwo Obrony zatrudniłoby ci˛e ju˙z po pierwszej nieudanej próbie. Mo˙zesz przesta. . . Dono´sne „ba-bach!” ci˛ez˙ kiego rewolweru uci˛eło t˛e wypowied´z w pół słowa. Równie gładko Roland jako ucze´n ciał ˛ kulami gałazki ˛ drzew, c´ wiczac ˛ strzelanie do celu. Eddie drgnał. ˛ Wystrzał uciszył na chwil˛e monotonne „iiii” owadów na wzgórzach. Powoli i ostro˙znie podj˛eły swój s´piew dopiero wtedy gdy Roland poło˙zył bro´n na podołku. — I czego to dowodzi, do diabła? — Sadz˛ ˛ e, z˙ e to zale˙zy od tego, czego słuchasz, a czego nie chcesz usłysze´c — odparł ostro Roland. — Miało dowie´sc´ , z˙ e nie ka˙zdy z tych naboi jest do niczego. Co wi˛ecej, to sugeruje, tylko sugeruje. . . z˙ e niektóre, a mo˙ze nawet wszystkie naboje, które dałe´s Odetcie, moga˛ by´c dobre. — Bzdura! — warknał ˛ Eddie. Po namy´sle spytał: — Dlaczego? — Dlatego z˙ e bro´n, z której wła´snie wystrzeliłem, załadowałem nabojami, które zamokły najbardziej. Zrobiłem to, z˙ eby si˛e czym´s zaja´ ˛c, kiedy ciebie tu nie było. Chocia˙z załadowanie rewolweru nie zajmuje a˙z tyle czasu, je´sli nawet brakuje ci paru palców! — Roland roze´smiał si˛e, lecz ten s´miech szybko przeszedł w atak kaszlu, który usiłował stłumi´c przyci´sni˛eta˛ do ust pi˛es´cia.˛ Kiedy atak minał, ˛ Roland dodał: — Tylko z˙ e po próbie strzelania mokrymi nabojami nale˙zy rozło˙zy´c bro´n i wyczy´sci´c ja.˛ „Rozło˙zy´c bro´n, wyczy´sci´c bro´n, robaki!. . . ” to była pierwsza zasada, która˛ wbijał nam do głów Cort, nasz nauczyciel. Nie wiedziałem, ile czasu zabierze mi rozło˙zenie rewolweru, wyczyszczenie go i ponowne zło˙zenie. . . za pomoca˛ jednej sprawnej, a drugiej w połowie sprawnej r˛eki, ale pomy´slałem, z˙ e je´sli chc˛e pozosta´c przy z˙ yciu. . . a chc˛e, Eddie, chc˛e. . . to powinienem si˛e przekona´c. Sprawdzi´c, a potem nauczy´c si˛e robi´c to szybciej, nie sadzisz? ˛ Podejd´z bli˙zej, Eddie! Podejd´z bli˙zej, na pami˛ec´ twego ojca! ˙ — Zeby ci˛e lepiej widzie´c, moje dziecko — o´swiadczył Eddie, ale zrobił dwa kroki w kierunku Rolanda. Tylko dwa kroki. — Kiedy wystrzelił pierwszy nabój, o mało nie narobiłem w gacie — tłumaczył rewolwerowiec. Znowu si˛e roze´smiał. Zaszokowany Eddie u´swiadomił sobie, z˙ e Roland znajduje si˛e na skraju delirium. — To był pierwszy nabój, ale, mo˙zesz mi wierzy´c, ostatnia rzecz, której bym si˛e spodziewał. Eddie zastanawiał si˛e, czy rewolwerowiec kłamie, mówiac ˛ o broni i o swoim 237
stanie. Facet był chory, to oczywiste. Tylko czy aby na pewno a˙z tak chory? Eddie nie wiedział. Je˙zeli Roland udawał, to robił to doskonale. Co do broni. . . Eddie nie miał poj˛ecia, poniewa˙z nie miał z nia˛ z˙ adnego do´swiadczenia. Strzelał z pistoletu najwy˙zej trzy razy w z˙ yciu, zanim nagle znalazł si˛e w centrum strzelaniny w lokalu Balazara. Henry znał si˛e na tym, ale Henry nie z˙ ył — ta my´sl co jaki´s czas nieoczekiwanie powracała, wywołujac ˛ u Eddiego poczucie winy. ˙ — Zaden z pozostałych nie wystrzelił — powiedział rewolwerowiec — wi˛ec oczy´sciłem bro´n, przeładowałem ja˛ i ponownie wypróbowałem cała˛ zawarto´sc´ b˛ebenka. Tym razem u˙zyłem naboi znajdujacych ˛ si˛e na pasie bli˙zej sprzaczki, ˛ tych, które tak nie zamokły. Naboje, którymi zabijali´smy kraby, nie były mokre, ale znajdowały si˛e tu˙z przy klamrze pasa. — Zaniósł si˛e suchym kaszlem, zasłaniajac ˛ usta dłonia,˛ a potem ciagn ˛ ał: ˛ — Za drugim razem trafiłem na dwa dobre naboje. Znów rozebrałem rewolwer, ponownie go wyczy´sciłem i załadowałem po raz trzeci. Przed chwila˛ widziałe´s, jak próbowałem wystrzeli´c pierwsze trzy naboje z tego trzeciego ładunku. — I dodał z nikłym u´smiechem: — Wiesz, po pierwszych dwóch niewypałach pomy´slałem, z˙ e potrzeba mojego cholernego pecha, z˙ eby załadowa´c do magazynka same zamokni˛ete naboje. Wtedy ten pokaz nie byłby równie przekonujacy, ˛ prawda? Mo˙zesz podej´sc´ jeszcze troch˛e, Eddie? — Wcale nie był przekonujacy ˛ — odparł Eddie. — I my´sl˛e, z˙ e jestem ju˙z wystarczajaco ˛ blisko. Pi˛ekne dzi˛eki. Jaki wniosek mam z tego wyciagn ˛ a´ ˛c, Rolandzie? Roland spojrzał na niego jak na imbecyla. — Nie zabrałem ci˛e tutaj, z˙ eby´s umarł, to jasne. Jak wiesz, obojga was nie przeniosłem tutaj, z˙ eby´scie umarli. Na bogów, Eddie, gdzie ty masz rozum? Ona ma załadowany rewolwer! — Bacznie spojrzał na Eddiego. — Jest gdzie´s na tych wzgórzach. Mo˙ze my´slisz, z˙ e zdołasz ja˛ wytropi´c, ale nie uda ci si˛e, je´sli grunt jest tak kamienisty, jak na to wyglada. ˛ Ta kobieta czai si˛e gdzie´s tam, Eddie, nie Odetta, lecz Detta, czai si˛e z załadowanym rewolwerem w gar´sci. Je´sli puszcz˛e ci˛e i pozwol˛e ci za nia˛ pój´sc´ , podziurawi ci˛e jak sito. Dostał kolejnego ataku kaszlu. Eddie przygladał ˛ si˛e m˛ez˙ czy´znie na wózku inwalidzkim, a fale uderzały o plaz˙ e˛ i wiatr wygrywał monotonna,˛ idiotyczna˛ pie´sn´ . w ko´ncu usłyszał swój głos: — Mogłe´s sobie zostawi´c jeden nabój, który na pewno jest dobry. Wiem, z˙ e byłby´s do tego zdolny. Wypowiadajac ˛ te słowa, wiedział, z˙ e to prawda: Roland byłby zdolny nie tylko do tego, ale do wszystkiego. Ta jego Wie˙za. Jego przekl˛eta Wie˙za. I spryt, z jakim załadował dobry nabój do trzeciej komory! W ten sposób wszystko wygladało ˛ bardziej naturalnie, prawda? Trudno było nie uwierzy´c.
238
— W moim s´wiecie mamy takie powiedzenie — rzekł Eddie. — „Ten facet sprzedałby lodówki Eskimosom”. Tak ono brzmi. — I co to oznacza? — Wypchaj si˛e. Rewolwerowiec przygladał ˛ mu si˛e przez chwil˛e, a potem skinał ˛ głowa.˛ — Chcesz tu zosta´c. Dobrze. Kiedy ona jest Detta,˛ te. . . tutejsze dzikie zwierz˛eta sa˛ dla niej mniejszym zagro˙zeniem, ni˙z gdyby była Odetta,˛ a dopóki jej nie spotkasz, te˙z b˛edziesz bezpieczny. . . przynajmniej przez jaki´s czas. Tak to widz˛e. Nie podoba mi si˛e to, ale nie mam czasu na sprzeczanie si˛e z głupcem. — Czy to oznacza — spytał uprzejmie Eddie — z˙ e nikt nigdy nie próbował si˛e z toba˛ spiera´c na temat tej Mrocznej Wie˙zy, do której postanowiłe´s dotrze´c? Roland u´smiechnał ˛ si˛e ze znu˙zeniem. — Prawd˛e mówiac, ˛ bardzo wielu próbowało. Sadz˛ ˛ e, z˙ e to dlatego zrozumiałem, z˙ e si˛e stad ˛ nie ruszysz. Głupiec pozna swojego. Poza tym jestem zbyt słaby, z˙ eby ci˛e goni´c, ty nie dasz si˛e zwabi´c bli˙zej, z˙ ebym mógł ci˛e złapa´c, i nie mamy czasu na kłótnie. Mog˛e tylko tam pój´sc´ i mie´c nadziej˛e, z˙ e wszystko b˛edzie dobrze. Zanim pójd˛e, po raz ostatni powtarzam ci, Eddie, i dobrze mnie słuchaj: „strze˙z si˛e.” Roland zrobił co´s, co sprawiło, z˙ e Eddie zawstydził si˛e swoich wcze´sniejszych podejrze´n (chocia˙z w najmniejszym stopniu nie zmieniło to jego decyzji) — wprawnym machni˛eciem r˛eki otworzył b˛ebenek, wyrzucił wszystkie naboje i zastapił ˛ je innymi, wyj˛etymi z pasa tu˙z przy klamrze. Kolejnym ruchem r˛eki zamknał ˛ b˛ebenek. — Nie ma teraz czasu na czyszczenie broni — powiedział — ale sadz˛ ˛ e, z˙ e to bez znaczenia. Teraz łap i staraj si˛e nie upu´sci´c. Lepiej, by rewolwer nie zabrudził si˛e jeszcze bardziej. W moim s´wiecie nie zostało wiele takich urzadze´ ˛ n, które wcia˙ ˛z działaja.˛ Rzucił mu rewolwer. Eddie o mało nie upu´scił go w po´spiechu. Potem wepchnał ˛ bro´n za pasek spodni. Rewolwerowiec podniósł si˛e z wózka i prawie upadł, gdy ten przesunał ˛ si˛e w bok pod jego r˛ekami. Podszedł do drzwi. Chwycił za klamk˛e, która bez oporu przekr˛eciła si˛e w jego dłoni. Eddie nie widział obrazu, który ukazał si˛e w drzwiach, ale usłyszał stłumione odgłosy ulicznego ruchu. Roland spojrzał na Eddiego niebieskimi oczami snajpera, błyszczacymi ˛ w upiornie bladej twarzy.
239
***
Detta bacznie obserwowała to ze swej kryjówki.
***
— Pami˛etaj, Eddie — rzekł ochrypłym głosem i zrobił krok w przód. Jego ciało upadło na ziemi˛e przed progiem, jakby trafiło na lita˛ s´cian˛e, a nie pusta˛ przestrze´n. Eddie poczuł nieodparta˛ ch˛ec´ , by podej´sc´ do drzwi, spojrze´c przez nie i zobaczy´c, do jakiego miejsca — i czasu — prowadziły. Zamiast tego odwrócił si˛e i ponownie powiódł wzrokiem po wzgórzach, trzymajac ˛ dło´n na kolbie rewolweru. „Po raz ostatni powtarzam ci.” Nagle, patrzac ˛ na puste brazowe ˛ wzgórza, Eddie poczuł strach. „Strze˙z si˛e.” Nic si˛e tam nie poruszało. A przynajmniej on niczego nie widział. Mimo wszystko wyczuwał jej obecno´sc´ . Nie Odetty. Rewolwerowiec miał racj˛e. Wyczuwał Dett˛e. Z trudem przełknał ˛ s´lin˛e. „Strze˙z si˛e.” Tak. Tylko z˙ e jeszcze nigdy w z˙ yciu tak bardzo nie potrzebował snu. Wkrótce za´snie. Je´sli nie zrobi tego dobrowolnie, sen przyjdzie sam. A kiedy b˛edzie spał, zjawi si˛e Detta. Detta. Walczac ˛ ze zm˛eczeniem, Eddie spojrzał na nieruchome wzgórza podpuchni˛etymi oczami o ci˛ez˙ kich powiekach. Zastanawiał si˛e, ile upłynie czasu, zanim Roland wróci tu z trzecim Popychaczem, kimkolwiek on był. — Odetta? — zawołał bez wi˛ekszej nadziei. Odpowiedziała mu cisza i dla Eddiego zacz˛eło si˛e oczekiwanie.
Popychacz
Rozdział pierwszy Gorzkie lekarstwo
Gdy rewolwerowiec wniknał ˛ w Eddiego, ten przez chwil˛e poczuł mdło´sci i miał wra˙zenie, z˙ e jest obserwowany. (Roland tego nie wyczuł, jak si˛e okazało podczas pó´zniejszej rozmowy). Innymi słowy, Eddie niejasno zdawał sobie spraw˛e z obecno´sci rewolwerowca. Natomiast w wypadku Detty Roland był zmuszony natychmiast wysuna´ ˛c si˛e do przodu, czy tego chciał, czy nie. Ona nie tylko wyczuła jego obecno´sc´ , ale w jaki´s dziwny sposób wydawała si˛e na niego czeka´c — na niego lub innego. . . cz˛estszego go´scia. Tak czy inaczej, od samego poczatku ˛ zdawała sobie spraw˛e, z˙ e jest w jej umy´sle. Jack Mort nie poczuł niczego. Był zbyt zaj˛ety chłopcem. Obserwował go ju˙z od dwóch tygodni. Dzisiaj go popchnie.
***
Chocia˙z chłopak stał zwrócony plecami do postaci, której oczami spogladał ˛ teraz rewolwerowiec, Roland rozpoznał go. To był chłopiec z zajazdu na pustyni, chłopiec, którego wyrwał z rak ˛ Wyroczni i którego z˙ ycie po´swi˛ecił, gdy musiał wybiera´c mi˛edzy ratowaniem go, a ostatecznym spotkaniem z człowiekiem w czerni. Chłopiec, który powiedział: „Wi˛ec id´z. Sa˛ s´wiaty inne ni˙z ten”. I oczywi´scie chłopiec miał racj˛e. Tym chłopcem był Jake. W jednej r˛ece trzymał zwykła˛ papierowa˛ torebk˛e, a w drugiej niebieski brezentowy plecak, s´ciagany ˛ sznurkiem. Widzac ˛ ostre kanty sterczace ˛ z boków plecaka, rewolwerowiec domy´slił si˛e z˙ e zawiera ksia˙ ˛zki. 242
Na ulicy, przez która˛ zamierzał przej´sc´ chłopiec, panował o˙zywiony ruch. Roland u´swiadomił sobie, z˙ e to ulica tego samego miasta, z którego zabrał Wi˛ez´ nia i Władczyni˛e, lecz w tym momencie nie miało to z˙ adnego znaczenia. Nie liczyło si˛e nic poza tym, co zdarzy si˛e lub nie w ciagu ˛ kilku nast˛epnych sekund. Jake nie przeszedł do s´wiata rewolwerowca przez jakie´s magiczne drzwi, lecz trafił do niego w sposób łatwiejszy i prymitywniejszy — zrodził si˛e na s´wiecie Rolanda, kiedy umarł w swoim własnym. Został zamordowany. ´ sle mówiac, Sci´ ˛ zepchni˛ety z chodnika. Prosto na ulic˛e. I przejechał go samochód, kiedy szedł do szkoły, ze s´niadaniem w jednej, a plecakiem z ksia˙ ˛zkami w drugiej r˛ece. Popchni˛ety przez człowieka w czerni. „On zamierza to zrobi´c! Zaraz to zrobi! To b˛edzie dla mnie kara za zamordowanie go w moim s´wiecie! Zobacz˛e, jak u´smiercono go w tej rzeczywisto´sci, i nie zdołam temu zapobiec!” Jednak˙ze rewolwerowiec przez całe z˙ ycie stawiał czoło okrutnemu przeznaczeniu — bo, je´sli chcecie wiedzie´c, tak nakazywało mu ka — wi˛ec bez wahania ruszył w przód, działajac ˛ zgodnie z odruchem tak utrwalonym, z˙ e prawie instynktownym. W tym momencie przez głow˛e przemkn˛eła mu jednocze´snie okropna i zabawna my´sl: „A je´sli wniknałem ˛ do ciała człowieka w czerni? Co zrobi, je´sli p˛edzac ˛ na pomoc chłopcu, nagle zobaczy obie swoje r˛ece — wyciagni˛ ˛ ete i popychaja˛ ce małego? Je˙zeli to poczucie panowania nad soba˛ było tylko iluzja˛ i ostatnim zło´sliwym z˙ artem Waltera, który chciał, z˙ eby sam Roland zamordował chłopca?”
***
Na jedna˛ krótka˛ chwil˛e Jack Mort stracił z oczu swój prosty i jasny cel. Ju˙z miał doskoczy´c i wepchna´ ˛c chłopca pod koła samochodu, gdy poczuł co´s, co jego mózg bł˛ednie zinterpretował jako nieznaczny ból pewnej cz˛es´ci ciała. Kiedy rewolwerowiec wysunał ˛ si˛e w przód, Jack odniósł wra˙zenie, z˙ e to jaki´s owad usiadł mu na karku. Nie osa czy pszczoła, nic takiego, co mogłoby go u˙zadli´ ˛ c, ale co´s go uci˛eło, powodujac ˛ sw˛edzenie. Mo˙ze moskit. Na karb tego wydarzenia zło˙zył nagła˛ utrat˛e koncentracji w decydujacym ˛ momencie. Klepnał ˛ si˛e w kark i ponownie skupił uwag˛e na chłopcu. Wydawało mu si˛e, z˙ e trwało to zaledwie mgnienie oka, lecz w rzeczywistos´ci min˛eło siedem sekund. Nie poczuł ani nagłego wtargni˛ecia rewolwerowca, ani swojego równie szybkiego odwrotu. . . i nikt z otaczajacych ˛ go ludzi (głównie 243
poda˙ ˛zajacych ˛ do pracy pasa˙zerów metra, wychodzacych ˛ z pobliskiej stacji, o twarzach jeszcze obrzmiałych i zaspanych, apatycznych spojrzeniach) nie zauwa˙zył, z˙ e za szkłami okularów w złotych oprawkach, które zwykle nosił, oczy Jacka nagle zmieniły kolor z ciemnobł˛ekitnego na jasnoniebieski. Nikt te˙z nie dostrzegł, z˙ e te oczy z powrotem pociemniały, lecz gdy to nastapiło, ˛ ponownie skupił wzrok na chłopcu, z w´sciekło´scia˛ i rozczarowaniem tak dotkliwym, jak wbity w stop˛e cier´n, stwierdził, z˙ e stracił okazj˛e. Zapaliło si˛e zielone s´wiatło. Patrzył, jak chłopiec przechodzi przez ulic˛e wraz z reszta˛ stada, a potem Jack zawrócił i poszedł z powrotem ta˛ sama˛ droga,˛ która˛ przyszedł, przeciskajac ˛ si˛e pod prad ˛ w´sród napływajacych ˛ przechodniów. — Hej, panie! Uwa. . . ! Jaka´s pryszczata nastolatka, która˛ ledwie zauwa˙zył. Jack odepchnał ˛ ja˛ na bok, nie odwracajac ˛ si˛e, by zobaczy´c gniewna˛ reakcj˛e, gdy wypadły jej z rak ˛ podr˛eczniki, które niosła pod pacha.˛ Poszedł Piat ˛ a˛ Aleja,˛ oddalajac ˛ si˛e od Czterdziestej Trzeciej, gdzie dzi´s zamierzał zabi´c chłopca. Miał pochylona˛ głow˛e, a wargi zaci´sni˛ete tak mocno, z˙ e usta przypominały szram˛e po dawno zagojonej ranie. Wyszedłszy z tłumu na rogu ulicy, nie zwolnił kroku, ale jeszcze przyspieszył, mijajac ˛ Czterdziesta˛ Druga,˛ Czterdziesta˛ Pierwsza˛ i Czterdziesta.˛ Mniej wi˛ecej w połowie drogi do nast˛epnego skrzy˙zowania przeszedł obok budynku, w którym mieszkał chłopiec. Ledwie rzucił na niego okiem, chocia˙z przez ostatnie trzy tygodnie codziennie s´ledził wychodzacego ˛ stad ˛ dzieciaka, idac ˛ za nim od tego miejsca, a˙z do odległego o trzy i pół kwartała skrzy˙zowania, które w my´slach nazywał Miejscem Pchni˛ecia. Dziewczyna, która˛ potracił, ˛ posłała mu wiazank˛ ˛ e, ale Jack Mort tego nie słyszał. Entomolog amator równie˙z nie zwróciłby uwagi na motyla wyst˛epujacego ˛ pospolicie. Jack, na swój sposób, wydawał si˛e takim entomologiem amatorem. Z zawodu był cenionym dyplomowanym ksi˛egowym. Popychanie stanowiło jego hobby.
***
Rewolwerowiec wtargnał ˛ w głab ˛ umysłu tego człowieka i skulił si˛e. Jedyna˛ jego pociecha˛ było to, z˙ e m˛ez˙ czyzna to nie człowiek w czerni, nie Walter. Reszta była koszmarem. . . i nagłym zrozumieniem. Oddzielony od ciała, umysł rewolwerowca — jego ka — okazał si˛e równie sprawny i bystry jak zawsze, lecz to nagłe objawienie było niczym uderzenie młotkiem w skro´n. 244
Pojał ˛ wszystko nie wtedy, kiedy wysunał ˛ si˛e w przód, lecz gdy upewnił si˛e, z˙ e chłopiec jest bezpieczny, i usunał ˛ si˛e w cie´n. Dostrzegł zwiazek ˛ mi˛edzy tym m˛ez˙ czyzna˛ i Odetta,˛ zbyt niesamowity, a zarazem zbyt odra˙zajacy, ˛ aby mógł by´c przypadkowy. Zrozumiał, czym naprawd˛e mo˙ze by´c dobór Trójki i kto mo˙ze wchodzi´c w jej skład. Trzecia˛ postacia˛ nie był ten człowiek. . . ten Popychacz. Trzecia˛ postacia˛ wy´ mieniona˛ przez Waltera była Smier´ c. ´ „Smier´ c. Lecz jeszcze nie twoja.” Tak powiedział Walter, do ko´nca sprytny jak sam szatan. Typowa odpowied´z prawnika. . . tak bliska prawdy, z˙ e ta mogła skry´c ´ si˛e w jej cieniu. On nie miał umrze´c. Sam miał sta´c si˛e Smierci a.˛ Wi˛ezie´n, Władczyni. ´ I trzecia posta´c — Smier´ c. Nagle poczuł pewno´sc´ , z˙ e tym trzecim b˛edzie on.
***
Roland ruszył w przód jak pocisk, jak rakieta zaprogramowana tak, by uderzy´c człowieka w czerni, gdy tylko go zobaczy. Dopiero pó´zniej zaczał ˛ si˛e zastanawia´c nad tym, co mo˙ze si˛e zdarzy´c, je´sli zdoła zapobiec zamordowaniu Jake’a przez człowieka w czerni — mo˙zliwy paradoks, zaburzenia czasu i przestrzeni zmieniajace ˛ wszystko, co wydarzyło si˛e, od kiedy przybył do zajazdu. . . Je´sli uratuje Jake’a na tym s´wiecie, to w swoim na pewno go nie ujrzy, i zmieni si˛e wszystko, co zdarzyło si˛e od tamtego spotkania. Czyli co? Trudno sobie nawet wyobrazi´c. My´sl, z˙ e mogłoby to zako´nczy´c jego misj˛e, nawet nie przyszła rewolwerowcowi do głowy. Poza tym takie spekulacje po fakcie były bezprzedmiotowe: gdyby zobaczył m˛ez˙ czyzn˛e w czerni, z˙ adne konsekwencje, paradoksy czy zmiany przeznaczenia nie powstrzymałyby go od pochylenia tego ciała, w które teraz wniknał, ˛ i rabni˛ ˛ ecia Waltera bykiem w pier´s. Roland nie potrafiłby powstrzyma´c tego odruchu, tak jak rewolwer nie jest w stanie powstrzyma´c palca, który pociaga ˛ za spust i powoduje wystrzał. Gdyby na skutek tego wszystko mieli wzia´ ˛c diabli, to niech biora.˛ Pospiesznie przyjrzał si˛e stłoczonym na rogu ludziom, przypatrujac ˛ si˛e ka˙zdej twarzy (kobiecym równie uwa˙znie jak m˛eskim, upewniajac ˛ si˛e, z˙ e nikt nie udaje kobiety). Nie było w´sród nich Waltera. Powoli si˛e odpr˛ez˙ ył, jak spoczywajacy ˛ na spu´scie palec, który zastyga w ostatniej chwili. Nie, Waltera nie było w pobli˙zu chłopca i rewolwerowiec poczuł dziwna˛ pewno´sc´ , z˙ e to jeszcze nie teraz. Jeszcze nie. To teraz było blisko — nadejdzie 245
za dwa tygodnie, tydzie´n, mo˙ze za dzie´n, ale nie dzi´s. Tak wi˛ec si˛e wycofał. A po drodze zobaczył. . .
***
. . . co´s, co go zaszokowało. M˛ez˙ czyzna, do którego umysłu wiodły trzecie drzwi, siedział kiedy´s w oknie opuszczonej czynszowej kamienicy, pełnej pustych pomieszcze´n, w których znajdowali schronienie nocujacy ˛ tam pijacy i wariaci. O bytno´sci pijaków s´wiadczył smród ich zastarzałego potu i kwaskowatego moczu. Obecno´sc´ wariatów zdradzał odór chorych my´sli. Jedynym umeblowaniem pokoju były dwa krzesła. Jack Mort korzystał z obu: na jednym siedział, a drugim podparł drzwi wiodace ˛ na korytarz. Nie spodziewał si˛e, z˙ eby kto´s chciał mu przeszkadza´c, ale lepiej nie ryzykowa´c. Siedział dostatecznie blisko okna, z˙ eby wyjrze´c na zewnatrz, ˛ lecz jednocze´snie na tyle od niego oddalony, by rzucany przez daszek cie´n skrywał go przed oczami przypadkowego widza. W r˛eku trzymał stara˛ czerwona˛ cegł˛e. Wyjał ˛ ja˛ spod parapetu, gdzie cegły ledwie si˛e trzymały. Ta była stara, z pokruszonymi rogami, wydawała si˛e jednak ci˛ez˙ ka. Kawałki starej zaprawy przywarły do niej niczym pakle. ˛ Zamierzał cisna´ ˛c nia˛ w kogo´s. Było mu oboj˛etne w kogo: popełniajac ˛ kolejne morderstwa, Jack Mort stosował zasad˛e równych szans. Po pewnym czasie ujrzał nadchodzac ˛ a˛ chodnikiem trzyosobowa˛ rodzin˛e: m˛ez˙ czyzn˛e, kobiet˛e i mała˛ dziewczynk˛e. Dziewczynka szła po wewn˛etrznej stronie chodnika, gdzie zapewne miała by´c bezpieczniejsza. Ze wzgl˛edu na znajdujacy ˛ si˛e w pobli˙zu dworzec kolejowy na ulicy panował spory ruch, ale Jack Mort nie przejmował si˛e ulicznym ruchem. Dla niego wa˙zne było to, z˙ e po drugiej stronie ulicy nie było z˙ adnych budynków. Te, które tam kiedy´s stały, ju˙z rozebrano, pozostawiajac ˛ pustyni˛e zasłana˛ połamanymi deskami, potłuczonymi cegłami i błyszczacymi ˛ odłamkami szkła. Zamierzał wychyli´c si˛e tylko na kilka sekund, a ponadto miał na nosie przeciwsłoneczne okulary, a na głowie zimowa˛ wełniana˛ czapeczk˛e, zakrywajac ˛ a˛ blond włosy. Pełniły taka˛ sama˛ funkcj˛e jak krzesło podpierajace ˛ drzwi. Nawet wtedy gdy ryzyko jest naprawd˛e znikome, nie zaszkodzi zmniejszy´c je jeszcze bardziej. Ubrany był we flanelowa˛ koszul˛e, o wiele na niego za du˙za.˛ Si˛egała mu prawie do połowy uda. Ten niedbały strój miał zamaskowa´c prawdziwy wzrost i tusz˛e 246
(był bardzo chudy), gdyby kto´s go zauwa˙zył. Poza tym był niezb˛edny z innego powodu: ilekro´c „zrzucił ładunek” na kogo´s (to, co chciał uczyni´c, w my´slach nazywał „zrzucaniem ładunku”), zawsze robił w gacie. Przydługa koszula miała zasłoni´c mokra˛ plam˛e, która nieuchronnie pojawiała si˛e na jego d˙zinsach. Byli ju˙z blisko. „Nie spiesz si˛e, zaczekaj, zaczekaj jeszcze. . . ” Trzasł ˛ si˛e przy oknie, wystawił cegł˛e na zewnatrz, ˛ potem przycisnał ˛ ja˛ sobie do brzucha, po chwili znowu wystawił i cofnał ˛ (lecz tym razem tylko troch˛e), po czym wychylił si˛e. . . Ju˙z całkiem spokojny. Jak zawsze w decydujacym ˛ momencie. Upu´scił cegł˛e i patrzył, jak spada. Leciała, koziołkujac ˛ w powietrzu. Jack wyra´znie widział przywarte do niej pozostało´sci zaprawy w takich chwilach jak w z˙ adnych innych, wszystko było bardzo wyra´zne, wszystko dokładnie ukazywało geometryczna˛ precyzj˛e substancji. Oto co´s, co powołał do z˙ ycia niczym rze´zbiarz uderzajacy ˛ młotem w dłuto, aby kształtowa´c kamie´n i stworzy´c zupełnie nowa˛ substancj˛e z ordynarnego głazu, oto najniezwyklejsza rzecz na s´wiecie — logika b˛edaca ˛ zarazem ekstaza.˛ Czasem chybiał, czasem zaledwie zdołał musna´ ˛c cel, podobnie jak rze´zbiarz, który nieraz uderzy z´ le lub bezskutecznie. Tym razem trafił idealnie. Cegła uderzyła prosto w głow˛e dziewczynki w jasnej kraciastej sukience. Zobaczył rozpryskujac ˛ a˛ si˛e krew, ja´sniejszej barwy ni˙z cegła, ale majac ˛ a˛ niebawem s´ciemnie´c i przybra´c ten sam rdzawy kolor. Usłyszał, jak matka zaczyna krzycze´c. Dopiero wtedy ruszył. Przeszedł przez pokój i odrzucił w kat ˛ krzesło, którym podparł klamk˛e (to, na którym siedział, czekajac, ˛ kopniakiem odepchnał ˛ na bok, zanim podszedł do drzwi). Uniósł koszul˛e i z tylnej kieszeni spodni wyjał ˛ apaszk˛e. Chwycił przez nia˛ klamk˛e i przekr˛ecił. ˙ Zadnych odcisków palców. Tylko przegrani zostawiaja˛ odciski palców. Po otwarciu drzwi wepchnał ˛ chustk˛e z powrotem do tylnej kieszeni spodni. Idac ˛ korytarzem, zataczał si˛e jak pijany. Nie rozgladał ˛ si˛e wokół. Rozgladanie ˛ si˛e wokół tez jest dobre tylko dla przegranych. Wygrani wiedza,˛ z˙ e sprawdzanie, czy kto´s ich nie zauwa˙zył, to pewna droga do tego, aby tak si˛e stało. Jaki´s s´wiadek wypadku mo˙ze zapami˛eta´c, z˙ e kto´s rozgladał ˛ si˛e wokół a wtedy sprytny glina mo˙ze doj´sc´ do wniosku, z˙ e to był podejrzany wypadek, i rozpocza´ ˛c s´ledztwo. Wszystko z powodu nerwowego rozgladania ˛ si˛e wokół. Jack nie sadził, ˛ aby kto´s połaczył ˛ go z przest˛epstwem, gdyby nawet ten „wypadek” uznano za podejrzany i naprawd˛e wszcz˛eto s´ledztwo, ale podejmowa´c tylko uzasadnione ryzyko. Minimalizowa´c je. Innymi słowy, zawsze podpieraj klamk˛e krzesłem.
247
Tak wi˛ec przeszedł zakurzonym korytarzem, gdzie spod tynku wyłaziły plamy wilgoci, idac ˛ ze zwieszona˛ głowa˛ i mamroczac ˛ do siebie, jak robia˛ to napotykani na ulicach menele. Wcia˙ ˛z słyszał krzyk kobiety — pewnie matki dziewczynki — lecz ten d´zwi˛ek dochodził sprzed budynku, był słaby i nieistotny. Wszystko, co zdarzało si˛e potem — krzyki, zamieszanie, j˛eki rannych (je´sli trafieni byli jeszcze w stanie j˛ecze´c) — nic nie znaczyło dla Jacka. Wa˙zne było wyłacznie ˛ to, z˙ e upuszczony przez niego przedmiot zmienił bieg spraw i wyrył nowy s´lad w z˙ yciu innych, by´c mo˙ze nie tylko zmieniajac ˛ przeznaczenie trafionych, ale równie˙z rozszerzajacego ˛ si˛e kr˛egu wokół nich, jak kamyk wrzucony w spokojna˛ to´n stawu. Kto mógłby twierdzi´c, z˙ e dzisiaj lub w niezbyt odległej przyszło´sci nie zmieni to oblicza kosmosu? Bo˙ze, nic dziwnego, z˙ e narobił w gacie! Schodzac ˛ po stopniach, nie spotkał nikogo, ale w dalszym ciagu ˛ udawał pijanego, idac ˛ chwiejnym krokiem, nie zataczajac ˛ si˛e jednak. Nikt nie zapami˛eta faceta, który szedł chwiejnym krokiem. Co innego, je´sli wyra´znie si˛e zataczał. Mamrotał, ale nie mówił niczego, co kto´s mógłby zrozumie´c. Lepiej wcale nie udawa´c, ni˙z przesadzi´c. Przez wywa˙zone tylne drzwi wyszedł na boczna˛ uliczk˛e, zasypana˛ s´mieciami i potłuczonymi butelkami, mrugajacymi ˛ galaktykami gwiazd. Starannie zaplanował ucieczk˛e, tak samo jak wszystko inne (podejmuj tylko niezb˛edne ryzyko, minimalizuj je, zawsze bad´ ˛ z wygrany). Dzi˛eki tej umiej˛etno´sci planowania miał w´sród kolegów opini˛e człowieka, który daleko zajdzie (i zamierzał daleko zaj´sc´ , ale na pewno nie do wi˛ezienia i nie na krzesło elektryczne). Kilka osób biegło ulica,˛ od której odchodziła ta, która˛ kroczył, ale ci ludzie chcieli sprawdzi´c, co si˛e stało, i z˙ aden z nich nie spojrzał na Jacka Morta, który s´ciagn ˛ ał ˛ ju˙z zimowa˛ wełniana˛ czapeczk˛e, nie zdejmujac ˛ okularów przeciwsłonecznych (w taki pogodny ranek nie rzucały si˛e w oczy). Skr˛ecił za róg. Wyszedł na inna˛ ulic˛e. Teraz poda˙ ˛zał uliczka˛ nie tak brudna˛ jak ta pierwsza — prawie alejka.˛ Ta doprowadziła go do nast˛epnej ulicy i znajdujacego ˛ si˛e nieco dalej przystanku autobusowego. Zaledwie minut˛e po tym jak Jack dotarł na przystanek, przyjechał autobus — co tak˙ze było cz˛es´cia˛ planu. Kiedy harmonijkowe drzwi otworzyły si˛e, Jack wszedł do s´rodka i wrzucił pi˛etna´scie centów do pojemnika na monety. Kierowca nawet na niego nie spojrzał. To dobrze, ale gdyby to zrobił, zobaczyłby tylko niepozornego m˛ez˙ czyzn˛e w d˙zinsach, m˛ez˙ czyzn˛e, który mógł by´c bezrobotnym, bo ta flanelowa koszula wygladała ˛ jak łach ze sklepu Armii Zbawienia. „Bad´ ˛ z gotowy, bad´ ˛ z przygotowany. Wygrywaj.” Oto sekret Jacka Morta, zapewniajacy ˛ mu sukces w pracy i w z˙ yciu. Dziewi˛ec´ przecznic dalej znajdował si˛e parking. Jack wysiadł z autobusu, wszedł do budynku, otworzył samochód (nierzucajacy ˛ si˛e w oczy chevrolet z lat 248
pi˛ec´ dziesiatych, ˛ w doskonałym stanie) i wrócił do centrum Nowego Jorku. Był wolny i czysty.
***
Rewolwerowiec ujrzał to wszystko w jednej chwili. Zanim jego zaszokowany umysł zda˙ ˛zył uciec przed innymi obrazami, po prostu odcinajac ˛ si˛e od nich, zobaczył wi˛ecej. Nie wszystko, ale do´sc´ . Do´sc´ .
***
Zobaczył Jacka Morta, który wycinał no˙zem Exacto fragment czwartej strony „The New York Daily Mirror”, starajac ˛ si˛e robi´c to dokładnie wzdłu˙z brze´ ACZCE gów „CZARNOSKÓRA DZIEWCZYNKA ZNAJDUJE SIE˛ W SPI ˛ PO TRAGICZNYM WYPADKU” głosił nagłówek. Zobaczył, jak Mort smaruje klejem spodnia˛ stron˛e wycinka, u˙zywajac ˛ p˛edzelka połaczonego ˛ z zakr˛etka˛ słoiczka. Widział, jak Mort przykleja ten fragment gazety na s´rodku pustej strony notatnika, który — sadz ˛ ac ˛ po grubo´sci poprzednich kartek — zawierał wiele innych wycinków. Ujrzał pierwsze wiersze artykułu „Pi˛ecioletnia Odetta Holmes, która przybyła do Elizabethtown w stanie Nowy Jork z okazji rodzinnej uroczysto´sci, padła ofiara˛ tragicznego wypadku. Po s´lubie ciotki, który odbył si˛e dwa dni temu, dziewczynka szła z rodzicami w kierunku dworca kolejowego, gdy spadajaca ˛ cegła . . . ” Tylko z˙ e nie był to ten jedyny raz, kiedy wtargnał ˛ w jej z˙ ycie, prawda? Nie. Na bogów, nie. W ciagu ˛ lat dzielacych ˛ tamten ranek od nocy, w której Odetta straciła obie nogi, Jack Mort upu´scił wiele przedmiotów i popchnał ˛ wiele osób. A potem znowu była Odetta. Za pierwszym razem zrzucił na nia˛ cegł˛e. Za drugim zepchnał ˛ ja˛ z peronu pod koła pociagu. ˛ „I ja mam wykorzysta´c takiego człowieka!” Wtedy pomy´slał o Jake’u, o tym popchni˛eciu, które wysłało chłopca do jego s´wiata, i wydało mu si˛e, z˙ e słyszy s´miech człowieka w czerni. To go wyko´nczyło. Roland zemdlał.
249
***
Kiedy odzyskał przytomno´sc´ , patrzył na równe kolumny liczb, maszerujace ˛ na kartce zielonego papieru. Był to papier w kratk˛e, wi˛ec ka˙zda cyfra wygladała ˛ jak wi˛ezie´n w celi. Pomy´slał: „Co´s innego.”. Nie tylko s´miech Waltera. Co´s. Plan? Nie, na bogów — nic tak skomplikowanego czy rodzacego ˛ nadziej˛e. Przynajmniej jaki´s pomysł. Przebłysk. „Jak długo byłem nieprzytomny?” — przeraził si˛e nagle. „Kiedy przeszedłem przez drzwi, była dziewiata, ˛ mo˙ze troch˛e wcze´sniej. Jak długo. . . ?” Wysunał ˛ si˛e w przód. Jack Mort — który teraz stał si˛e kukiełka˛ zale˙zna˛ od woli rewolwerowca — podniósł wzrok i zobaczył, z˙ e wskazówki kosztownego kwarcowego zegarka na jego biurku pokazuja˛ kwadrans po pierwszej. „Bogowie, tak pó´zno! A˙z tak pó´zno? A Eddie. Był taki zm˛eczony, nie mógł tak długo czuwa´c i. . . ” Rewolwerowiec odwrócił głow˛e Jacka. Drzwi wcia˙ ˛z tam były, lecz to, co za nimi ujrzał, było daleko gorsze, ni˙z sobie wyobra˙zał. Z boku za drzwiami zobaczył dwa cienie — wózka i ludzkiej istoty. Tylko z˙ e ta ludzka istota była kaleka i podpierała si˛e r˛ekoma, poniewa˙z obie jej nogi zostały obci˛ete równie brutalnie i okrutnie jak palce Rolanda. Cie´n si˛e poruszał. Roland natychmiast spowodował odwrócenie głowy Jacka Morta, z szybkos´cia˛ atakujacego ˛ w˛ez˙ a. „Ona nie mo˙ze tu zajrze´c. Nie wcze´sniej, a˙z b˛ed˛e gotowy. Do tego czasu b˛edzie widziała jedynie tył głowy tego człowieka.” Detta Walker i tak nie zobaczyłaby Jacka Morta, bo człowiek spogladaj ˛ acy ˛ przez drzwi widział tylko to, na co patrzył gospodarz. Twarz Morta dostrzegłaby, gdyby Jack popatrzył w lustro (chocia˙z mogłoby to mie´c inne okropne konsekwencje, zwiazane ˛ z paradoksem i powtarzalno´scia), ˛ lecz nawet wtedy nie miałoby to znaczenia dla obu jej ja´zni, tak samo jak ich twarze nic nie mówiłyby Jackowi Mortowi. Mimo z˙ e dwukrotnie połaczeni ˛ byli tak straszliwa˛ wi˛ezia,˛ nigdy si˛e nie widzieli. Rewolwerowiec nie chciał, z˙ eby kobieta ujrzała twarz Władczyni. Przynajmniej jeszcze nie teraz. Przebłysk intuicji zaczał ˛ bardziej przypomina´c plan. Tylko z˙ e było ju˙z pó´zno — kolor nieba za oknem s´wiadczył, z˙ e jest trzecia po południu, a mo˙ze nawet czwarta.
250
Ile zostało czasu, nim o zmroku przyjda˛ homarokoszmary i zako´ncza˛ z˙ ycie Eddiego? Trzy godziny? Dwie? Mógł wróci´c i spróbowa´c ocali´c Eddiego. . . Có˙z, tego wła´snie chciała Detta zastawiła pułapk˛e, jak obawiajacy ˛ si˛e wilka wie´sniacy po´swi˛ecaja˛ owieczk˛e, z˙ eby zwabi´c go i zastrzeli´c z łuku. Powróciłby do swego schorowanego ciała, ale nie na długo. Widział tylko jej cie´n, poniewa˙z le˙zała niedaleko drzwi, trzymajac ˛ w dłoni jeden z jego rewolwerów. W chwili gdy ciało Rolanda si˛e poruszy, ona wystrzeli i zako´nczy jego z˙ ycie. Ta kobieta bała si˛e go, wi˛ec przynajmniej umrze szybko. Natomiast Eddiego czeka s´mier´c w m˛eczarniach. Wydawało mu si˛e, z˙ e słyszy ochrypły chichot Delty Walker. „Chcesz spróbowa´c, łajzo? Spróbuj mnie załatwi´c! Nie boisz si˛e chyba kalekiej czarnej kobiety, co?” — Tylko jeden sposób — mruknał ˛ ustami Jacka. — Tylko jeden. Drzwi gabinetu otworzyły si˛e i do s´rodka zajrzał łysy m˛ez˙ czyzna w okularach — Jak ci idzie z kontem Dorfmana? — zapytał łysy. — Kiepsko si˛e czuj˛e. Chyba zaszkodził mi lunch. My´sl˛e, z˙ e pójd˛e do domu. Łysy si˛e zaniepokoił. — To pewnie wirus. Słyszałem, z˙ e ostatnio grasuje wyjatkowo ˛ paskudny. — Zapewne. — No, có˙z. . . je´sli tylko załatwisz spraw˛e Dorfmana do jutra, do piatej ˛ po południu . — Tak. — Bo wiesz, jaki on potrafi by´c upierdliwy. . . — Tak. Łysy m˛ez˙ czyzna, teraz troch˛e zmieszany, pokiwał głowa.˛ — Pewnie, id´z do domu. Rzeczywi´scie wygladasz ˛ inaczej ni˙z zwykle. — Bo tak si˛e czuj˛e. Łysy pospiesznie odszedł. „Wyczuł moja˛ obecno´sc´ ” — pomy´slał rewolwerowiec. „To z tego powodu. Cz˛es´ciowo z tego powodu, cho´c nie tylko. Obawiaja˛ si˛e go. Nie wiedza˛ dlaczego, ale boja˛ si˛e go. I maja˛ racj˛e.” Ciało Jacka Morta wstało, znalazło dyplomatk˛e, która˛ niósł, gdy wniknał ˛ w niego rewolwerowiec, po czym zgarn˛eło do niej wszystkie papiery le˙zace ˛ na biurku. Roland miał ochot˛e obejrze´c si˛e i zerkna´ ˛c przez drzwi, lecz si˛e powstrzymał. Nie spojrzy tam, dopóki nie b˛edzie gotowy zaryzykowa´c i wróci´c. A na razie miał mało czasu i wiele do zrobienia.
Rozdział drugi Słoik miodu
Detta le˙zała w dobrze ocienionej kryjówce, tworzonej przez głazy oparte o siebie jak starcy, którzy, dzielac ˛ si˛e jakim´s upiornym sekretem, zostali zamienieni w skał˛e. Obserwowała Eddiego, który kra˙ ˛zył po usianych kamieniami zboczach wzgórz, nawołujac ˛ ochrypłym głosem. Kaczy puch na jego policzkach w ko´ncu zmienił si˛e w brod˛e i mo˙zna by go wzia´ ˛c za dorosłego m˛ez˙ czyzn˛e, chyba z˙ e — jak zdarzyło si˛e trzy lub cztery razy — przechodził w pobli˙zu jej kryjówki (raz tak blisko, z˙ e wystarczyło wyciagn ˛ a´ ˛c r˛ek˛e, by chwyci´c go za kostk˛e). Kiedy znajdował si˛e blisko, wida´c było, z˙ e to jeszcze dzieciak, a w dodatku s´miertelnie zm˛eczony. Odetta zlitowałaby si˛e nad nim; Detta czuła tylko zimna,˛ przyczajona˛ gotowo´sc´ urodzonego drapie˙zcy. Gdy wczołgiwała si˛e w t˛e szczelin˛e, co´s p˛ekało pod naciskiem jej rak, ˛ z suchym trzaskiem jesiennych li´sci. Po chwili jej wzrok oswoił si˛e z półmrokiem i wtedy zobaczyła, z˙ e to nie li´scie, ale ko´sci małych zwierzat. ˛ Zamieszkiwał tu jaki´s drapie˙znik, łasica lub kuna, która ju˙z dawno odeszła, je´sli te po˙zółkłe ze staro´sci kosteczki mówiły prawd˛e. Zapewne polowała nocami, za pomoca˛ w˛echu szukajac ˛ z˙ eru w wy˙zszych partiach wzgórz, gdzie krzaki i poszycie były g˛es´ciejsze. Zabijała, po˙zywiała si˛e i znosiła tutaj resztki, z˙ eby posila´c si˛e przez nast˛epny dzie´n, czekajac ˛ na nadej´scie nocy i pory łowów. Teraz krył si˛e tu wi˛ekszy drapie˙znik; z poczatku ˛ Detta zamierzała zrobi´c to samo, co robiła poprzednia lokatorka — zaczeka´c, a˙z Eddie za´snie, co niemal na pewno si˛e stanie i wówczas zabi´c go i przywlec ciało tutaj. Potem, majac ˛ oba rewolwery, doczołga´c si˛e do drzwi i zaczeka´c na powrót Bardzo Złego Człowieka. Poczatkowo ˛ zamierzała zastrzeli´c Bardzo Złego Człowieka natychmiast po załatwieniu Eddiego, ale to byłby bład, ˛ prawda? Gdyby Bardzo Zły Człowiek nie miał ciała, do którego mógłby wróci´c, Detta w z˙ aden sposób nie mogłaby opu´sci´c tego s´wiata i powróci´c do swojego. Czy zdoła zmusi´c Bardzo Złego Człowieka, z˙ eby zabrał ja˛ z powrotem? 252
Mo˙ze nie. A mo˙ze tak. Mo˙zliwe, z˙ e zrobiłby to, gdyby wiedział, z˙ e Eddie z˙ yje. To podsun˛eło jej znacznie lepszy pomysł.
***
Była bardzo sprytna. Wy´smiałaby ka˙zdego, kto powiedziałby, z˙ e jednocze´snie brak jej pewno´sci siebie. Z tego wzgl˛edu t˛e pierwsza˛ cech˛e przypisywała ka˙zdej napotkanej osobie, która dorównywała jej intelektem. Rewolwerowca te˙z uwa˙zała za spryciarza. Usłyszała strzał, a kiedy popatrzyła, zobaczyła smu˙zk˛e dymu, unoszac ˛ a˛ si˛e z lufy rewolweru. Załadował bro´n i rzucił ja˛ Eddiemu, zanim przeszedł przez te drzwi. Wiedziała, co to miało oznacza´c dla Eddiego: nie wszystkie naboje zamokły, wi˛ec za pomoca˛ rewolweru mo˙ze si˛e broni´c. Rozumiała tak˙ze, co miało to oznacza´c dla niej (gdy˙z oczywi´scie Bardzo Zły Człowiek wiedział, z˙ e ona patrzy; gdyby nawet zasn˛eła, kiedy zacz˛eli gada´c, wystrzał by ja˛ obudził): „Trzymaj si˛e od niego z daleka. On ma bro´n.” Diabeł jednak potrafi by´c subtelny. Je´sli Bardzo Zły Człowiek odegrał to przedstawienie dla niej, to czy nie mogło mu chodzi´c jeszcze o co´s innego. . . o co´s, czego ani ona, ani Eddie nie powinni zauwa˙zy´c? By´c mo˙ze Bardzo Zły Człowiek pomy´slał: „Je´sli ona zobaczy, z˙ e w tym rewolwerze sa˛ dobre naboje, to mo˙ze dojdzie do wniosku, z˙ e bro´n, która˛ dostała od Eddiego, równie˙z wystrzeli.” Załó˙zmy, z˙ e on przewidział, i˙z Eddie za´snie. Czy nie domy´sliłby si˛e, z˙ e ona tylko na to b˛edzie czekała, z˙ eby zdoby´c bro´n i powoli wczołga´c si˛e z powrotem do kryjówki na zboczu? Tak, ten Bardzo Zły Człowiek mógł to wszystko przewidzie´c. Był sprytny jak na białasa. W ka˙zdym razie do´sc´ sprytny, by wiedzie´c, z˙ e Detta załatwi tego chłoptasia. Mo˙ze wi˛ec Bardzo Zły Człowiek załadował ten rewolwer samymi bezu˙zytecznymi nabojami? Ju˙z raz ja˛ przechytrzył, dlaczego nie miałby tego zrobi´c ponownie? Tym razem przezornie sprawdziła, czy w komorach tkwia˛ nie tylko puste łuski, i owszem, wydawało si˛e, z˙ e sa˛ w nich prawdziwe naboje, ale to wcale nie oznaczało, z˙ e wystrzela.˛ I nie musiał ryzykowa´c, z˙ e który´s z nich jednak wystrzeli, prawda? Mógł co´s z nimi zrobi´c. W ko´ncu Bardzo Zły Człowiek zawodowo zajmował si˛e bronia,˛ a dlaczego miałby to robi´c? Oczywi´scie, z˙ eby wywabi´c ja˛ z kryjówki! Wtedy Eddie mógłby wycelowa´c w nia˛ bro´n, która naprawd˛e strzela, i nie popełniłby po raz drugi tego samego bł˛edu, zm˛eczony czy nie a nawet bardzo 253
by si˛e starał nie popełni´c po raz drugi tego samego bł˛edu, z tego wzgl˛edu, z˙ e był taki zm˛eczony. „Niezły numer, białasie” — pomy´slała Detta w swojej kryjówce. . . ciasnym, lecz dziwnie miłym mrocznym zagł˛ebieniu, którego dno było wy´scielone mi˛ekkimi i rozkładajacymi ˛ si˛e kosteczkami drobnych zwierzat. ˛ „Niezły numer, ale nie we´zmiesz mnie na takie gówno.” W ko´ncu wcale nie musiała strzela´c do Eddiego. Wystarczyło troch˛e poczeka´c.
***
Obawiała si˛e jedynie tego, z˙ e rewolwerowiec wróci, zanim Eddie za´snie, ale Bardzo Złego Człowieka wcia˙ ˛z nie było. Bezwładne ciało u stóp wzgórza nie poruszało si˛e. Mo˙ze miał jakie´s kłopoty ze zdobyciem potrzebnego mu lekarstwa. . . albo z czym´s zupełnie innym. Wiedziała, z˙ e tacy ludzie jak on znajduja˛ kłopoty równie łatwo, jak suka w cieczce natrafia na napalonego psa. Min˛eły dwie godziny, w ciagu ˛ których Eddie szukał kobiety. Nazywał ja˛ „Odetta” ˛ (och, jak˙ze nienawidziła d´zwi˛eku tego imienia) i kra˙ ˛zył po wzgórzach, krzyczac, ˛ a˙z zupełnie stracił głos. W ko´ncu zrobił to, na co czekała: wrócił do piaszczystej zatoczki i usiadł obok wózka inwalidzkiego, wodzac ˛ wokół nieprzytomnym spojrzeniem. Dotknał ˛ jednego z kółek wózka i to dotkni˛ecie wydawało si˛e niemal pieszczota.˛ Potem opu´scił r˛ek˛e i gł˛eboko westchnał. ˛ Ten widok s´cisnał ˛ gardło Detty; ból niczym letnia błyskawica przeszył jej głow˛e od skroni do skroni i miała wra˙zenie, z˙ e słyszy jaki´s głos. . . nawołujacy ˛ lub rozkazujacy. ˛ „Nie, nic z tego” — pomy´slała, nie wiedzac, ˛ o kim my´sli i do kogo to kieruje. „Nie, nic z tego, nie tym razem, nie teraz. Nie teraz, a mo˙ze ju˙z nigdy.” Błyskawica bólu ponownie przeszyła jej głow˛e i Detta zacisn˛eła pi˛es´ci. Twarz równie˙z skurczyła si˛e i wykrzywiła w odra˙zajacym ˛ grymasie, b˛edacym ˛ przedziwnym połaczeniem ˛ brzydoty i nieludzkiego skupienia. Ból ju˙z nie wrócił. Tak samo jak głos, który czasem zdawał si˛e mu towarzyszy´c. Czekała. Eddie oparł brod˛e na dłoniach, podpierajac ˛ głow˛e. Mimo to wkrótce zacz˛eła mu si˛e kiwa´c, opadajac ˛ mi˛edzy dłonie. Detta czekała z roziskrzonym wzrokiem. Eddie podniósł głow˛e. Z trudem wstał, dowlókł si˛e do wody i opryskał nia˛ sobie twarz. „Pewnie, biały chłoptasiu. Szkoda, z˙ e na tym s´wiecie nie ma kokainy, bo za254
z˙ yłby´s troch˛e, no nie?” Tym razem Eddie usiadł na wózku, który okazał si˛e dla niego zbyt wygodny. Tak wi˛ec, popatrzywszy przez długa˛ chwil˛e w otwarte drzwi („I co tam widzisz, biały chłoptasiu? Detta da ci dwadzie´scia dolców, z˙ eby si˛e dowiedzie´c”), znowu klapnał ˛ swoim białym tyłkiem na piasek. I ponownie podparł brod˛e r˛ekami. Wkrótce głowa zacz˛eła mu opada´c. Tym razem nie bronił si˛e przed tym. Opu´scił brod˛e na pier´s i nawet przez szum fal. Detta słyszała jego chrapanie. Wkrótce osunał ˛ si˛e na bok i zwinał ˛ w kł˛ebek. Ze zdumieniem, niesmakiem i przestrachem poczuła nagły przypływ współczucia dla tego białego chłoptasia. Wygladał ˛ jak dzieciak, który pragnał ˛ powita´c Nowy Rok o północy i nie zdołał, bo zmorzył go sen. Potem przypomniała sobie, jak białas razem z Bardzo Złym Człowiekiem próbowali nakarmi´c ja˛ trucizna˛ i dra˙znili si˛e z nia,˛ w ostatniej chwili zabierajac ˛ jej dobre mi˛eso sprzed nosa. . . a przynajmniej dopóki nie zacz˛eli si˛e ba´c, z˙ e im umrze. „Je´sli przestraszyli si˛e, z˙ e im umrzesz, to dlaczego chcieli nakarmi´c ci˛e zatrutym mi˛esem?” To pytanie przeraziło ja˛ tak samo, jak niespodziewany przypływ współczucia. Nie przywykła do zadawania sobie pyta´n, a co wi˛ecej, ten pytajacy ˛ głos w jej głowie nie wydawał si˛e jej głosem. „Wcale nie chcieli mnie zabi´c tym zatrutym z˙ arciem. Zale˙zało im na tym, bym si˛e pochorowała. Pewnie siedzieliby tam i s´miali si˛e z tego, jak rzygam.” Odczekała dwadzie´scia minut, a potem ruszyła w kierunku pla˙zy, opierajac ˛ si˛e na dłoniach i silnych ramionach, wijac ˛ niczym wa˙ ˛z, nie odrywajac ˛ oczu od Eddiego. Wolałaby zaczeka´c jeszcze godzin˛e, a cho´cby pół. Lepiej, z˙ eby ten mały matkojeb zasnał ˛ naprawd˛e gł˛eboko. Czekanie jednak było luksusem, na jaki po prostu nie mogła sobie pozwoli´c. Ten Bardzo Zły Człowiek mógł wróci´c w ka˙zdej chwili. Gdy zbli˙zyła si˛e do miejsca, gdzie le˙zał Eddie (wcia˙ ˛z chrapał wydajac ˛ d´zwi˛eki podobne do odgłosów piły tartacznej, która zaraz si˛e zepsuje), chwyciła kamie´n. . . odpowiednio gładki z jednej i nale˙zycie chropowaty z drugiej strony. Zacisn˛eła dło´n na gładkiej powierzchni i znowu czołgała si˛e do le˙zacego. ˛ W oczach miała matowy, morderczy błysk.
***
Plan Detty był brutalnie prosty: tłuc Eddiego poszarpana˛ strona˛ kamienia, a˙z chłopty´s stanie si˛e martwy jak głaz. Potem zabra´c mu bro´n i zaczeka´c na powrót 255
Rolanda. Kiedy ciało rewolwerowca zacznie okazywa´c oznaki z˙ ycia, da mu wybór: albo zabierze ja˛ z powrotem do jej s´wiata, albo odmówi i zginie. „Tak czy inaczej, ju˙z mnie nie dostaniesz, frajerze” — powie mu — „a teraz, gdy twój chłopiec nie z˙ yje, nie zdołasz zrobi´c tego, co chciałe´s.” Je´sli bro´n, która˛ Bardzo Zły Człowiek dał Eddiemu, nie wypali. . . To było mo˙zliwe, gdy˙z jeszcze nigdy nie spotkała człowieka, którego by tak nienawidziła i obawiała si˛e jak Rolanda, a któremu przypisywała nadludzki spryt. I tak go załatwi. Zatłucze go kamieniem lub gołymi r˛ekami. Był chory i ledwie si˛e trzymał na nogach. Załatwi go. W miar˛e jak zbli˙zała si˛e do Eddiego, naszła ja˛ niepokojaca ˛ my´sl. Nast˛epne pytanie i ponowne wra˙zenie, z˙ e zadał je ten inny głos. „A je˙zeli on si˛e dowie? Co b˛edzie je´sli w tej samej chwili, gdy zabijesz Eddiego, on si˛e o tym dowie?” „O niczym si˛e nie dowie. Jest zbyt zaj˛ety szukaniem lekarstwa i szukaniem okazji. . . z tego, co wiem.” Ten obcy głos nie odpowiedział, ale zda˙ ˛zył ju˙z zasia´c ziarno watpliwo´ ˛ sci. Słyszała, jak rozmawiali, sadz ˛ ac, ˛ z˙ e s´pi. Bardzo Zły Człowiek potrzebował czego´s. Nie wiedziała, o co mu chodziło. Zdaje si˛e, z˙ e miało co´s wspólnego z jaka´ ˛s wie˙za.˛ Mo˙ze Bardzo Zły Człowiek my´slał, z˙ e ta wie˙za jest pełna złota, drogich kamieni albo czego´s takiego. Powiedział, z˙ e potrzebuje Detty, Eddiego i jeszcze kogo´s, z˙ eby tam dotrze´c, i Detta podejrzewała, z˙ e mógł mie´c racj˛e. Po có˙z innego byłyby tutaj te drzwi? Je´sli to jaka´s magia, to on mo˙ze si˛e dowiedzie´c, z˙ e zabiła Eddiego je˙zeli w ten sposób zamknie mu drog˛e do wie˙zy, to by´c mo˙ze zniszczy jedyna˛ rzecz, dla której z˙ ył ten pieprzony matkojeb, a je´sli on zrozumie, z˙ e nie ma ju˙z po co z˙ y´c, to mo˙zliwe, z˙ e nie zechce nawet kiwna´ ˛c palcem, gdy˙z pieprzonemu matkojebowi przestanie na czymkolwiek zale˙ze´c. Na my´sl o tym, co mogłoby si˛e sta´c, gdyby Bardzo Zły Człowiek wrócił tutaj z takim nastawieniem, Detta zadr˙zała. Co mo˙ze zrobi´c, je´sli nie wolno jej zabi´c Eddiego? Mogła odebra´c s´piacemu ˛ bro´n, ale czy poradzi sobie z dwoma przeciwnikami, kiedy wróci tu Bardzo Zły Człowiek? Po prostu nie wiedziała. Jej spojrzenie padło na wózek inwalidzki, zacz˛eło przesuwa´c si˛e dalej, a potem szybko ponownie spocz˛eło na wózku. Skórzane oparcie miało z tyłu gł˛eboka˛ kiesze´n. Wystawał z niej zwój sznura, którym przywiazali ˛ ja˛ do fotela. Zobaczywszy go, zrozumiała, jak mo˙ze sobie poradzi´c z tym wszystkim. Zmieniła kierunek i zacz˛eła pełzna´ ˛c w stron˛e nieruchomego ciała rewolwerowca. Zamierzała wzia´ ˛c to, co znajdowało si˛e w worku, który nazywał „torba”, ˛ i jak najszybciej zabra´c sznur. . . a jednak na moment zastygła przy drzwiach. 256
To, co w nich zobaczyła, zinterpretowała podobnie jak Eddie, w kategoriach filmu. . . tylko z˙ e jej przypominał telewizyjny serial kryminalny. O akcji osadzonej w drugstorze. Ujrzała sprzedawc˛e, który wygladał ˛ na s´miertelnie przera˙zonego, i Detta wcale mu si˛e nie dziwiła. Lufa rewolweru mierzyła prosto w jego twarz. Sprzedawca mówił co´s, jego głos za´s był daleki i zniekształcony, jakby dochodził zza d´zwi˛ekochłonnej s´ciany. Nie miała poj˛ecia dlaczego. Nie mogła dostrzec, kto trzyma bro´n, ale przecie˙z wcale nie musiała widzie´c twarzy, prawda? I tak wiedziała, kto to jest. Bardzo Zły Człowiek. „Tam mo˙ze wyglada´ ˛ c zupełnie inaczej, mo˙ze by´c jakim´s zasranym grubaskiem albo nawet bratem, ale w s´rodku b˛edzie soba,˛ jasne. Szybko znalazł sobie nowa˛ bro´n, no nie? Zało˙ze˛ si˛e, z˙ e to zawsze łatwo mu przychodzi. Ruszaj si˛e, Detto Walker.” Otworzyła torb˛e Rolanda, z której uniósł si˛e nikły, nostalgiczny aromat długo przechowywanego i dawno ju˙z wypalonego tytoniu. W pewien sposób przypominała kobieca˛ torebk˛e, pełna˛ przedmiotów, które na pierwszy rzut oka wygladały ˛ na przypadkowa˛ zbieranin˛e. . . lecz po wnikliwszym zbadaniu okazywały si˛e wyposa˙zeniem podró˙znym człowieka przygotowanego na niemal ka˙zda˛ ewentualno´sc´ . Doszła do wniosku, z˙ e Bardzo Zły Człowiek ju˙z od dawna zmierzał do tej swojej wie˙zy. Je´sli tak było, to liczba przedmiotów — aczkolwiek niewiele wartych — które nosił ze soba,˛ budziła zdumienie. „Ruszaj si˛e, Detto Walker.” Wzi˛eła to, czego potrzebowała, i po cichu, pełznac ˛ jak wa˙ ˛z, wróciła do wózka inwalidzkiego. Gdy do niego dotarła, podparła si˛e jedna˛ r˛eka,˛ a druga˛ wyciagn˛ ˛ eła z kieszeni na oparciu sznur, niczym rybak zwijajacy ˛ lin˛e. Raz za razem zerkała na Eddiego, upewniajac ˛ si˛e, z˙ e s´pi. Nie poruszył si˛e, dopóki Detta nie zarzuciła mu sznura na szyj˛e i nie zacisn˛eła p˛etli.
***
Co´s pociagn˛ ˛ eło go do tyłu. W pierwszej chwili pomy´slał, z˙ e to jaki´s koszmarny sen, w którym zostaje pogrzebany z˙ ywcem lub uduszony. Potem poczuł ból, wywołany p˛etla˛ wrzynajac ˛ a˛ mu si˛e w szyj˛e, i s´lin˛e cieknac ˛ a˛ po brodzie, z szeroko otwartych ust. To nie był sen. Chwycił palcami sznur i spróbował stana´ ˛c na nogi. Powaliło go silne szarpni˛ecie. Eddie z łoskotem runał ˛ na wznak. Twarz mu spurpurowiała. — Przesta´n! — sykn˛eła Detta za jego plecami. — Nie zabij˛e ci˛e, je´sli przesta257
niesz, w przeciwnym wypadku zadusz˛e ci˛e. Eddie opu´scił r˛ece i usiłował le˙ze´c bez ruchu. P˛etla, która˛ Odetta zarzuciła mu na szyj˛e, poluzowała si˛e na tyle, z˙ e zdołał z trudem nabra´c tchu. Zawsze to lepsze ni˙z nic. Gdy panicznie galopujace ˛ serce odrobin˛e zwolniło, spróbował si˛e obejrze´c. P˛etla natychmiast si˛e zacisn˛eła. — Nic z tego. Le˙z spokojnie i podziwiaj ocean, łajzo. To na razie wszystko, co b˛edziesz widział. Popatrzył na ocean i sznur ponownie rozlu´znił si˛e tak, z˙ e Eddie zdołał jako´s wciagn ˛ a´ ˛c powietrze. Nieznacznie przesunał ˛ r˛ek˛e do paska spodni (ona jednak zauwa˙zyła ten ruch i chocia˙z Eddie tego nie widział, u´smiechn˛eła si˛e). Broni tam nie było. Zabrała mu ja.˛ „Podkradła si˛e do ciebie, kiedy spałe´s, Eddie.” To był oczywi´scie głos rewolwerowca. „Nie ma sensu mówi´c, z˙ e ostrzegałem ci˛e, ale. . . przecie˙z ci˛e ostrzegałem. Wła´snie do tego prowadza˛ romantyczne odruchy — teraz masz p˛etl˛e na szyi, a za plecami stukni˛eta˛ kobiet˛e z dwoma rewolwerami.” „Gdyby chciała mnie zabi´c, ju˙z by to zrobiła. Zabiłaby mnie, kiedy spałem.” „A jak my´slisz, co ona zamierza zrobi´c, Eddie? Wr˛eczy´c ci bezpłatny bilet na wszystkie atrakcje Disneylandu?” — Posłuchaj — odezwał si˛e. — Odetto. . . Ledwie zda˙ ˛zył wypowiedzie´c to imi˛e, gdy znowu poczuł mocno zaciskajac ˛ a˛ si˛e p˛etl˛e. — Nie b˛edziesz mnie tak nazywał. Kiedy usłysz˛e to jeszcze raz, b˛edzie to ostatnie słowo, jakie wypowiesz. Nazywam si˛e Detta Walker i je´sli chcesz jeszcze złapa´c powietrze w płuca, ty parszywy białasie, to lepiej o tym pami˛etaj! Eddie zabulgotał, dławiac ˛ si˛e i szarpiac ˛ sznur. Wielkie czarne plamy zacz˛eły wykwita´c mu przed oczami, jak kwiaty zła. W ko´ncu p˛etla na jego szyi znów si˛e rozlu´zniła. — Kapujesz, łajzo? — Tak — wyrz˛eził. — No, to mów. Powiedz, jak si˛e nazywam. — Detta. — Jak si˛e nazywam! W jej głosie słycha´c było nut˛e histerii i w tym momencie Eddie był rad z tego, z˙ e nie widzi twarzy tej kobiety. — Detta Walker. — Dobrze. — Sznur poluzował si˛e jeszcze troch˛e. — Teraz posłuchaj mnie uwa˙znie, białasie, je´sli chcesz do˙zy´c zachodu sło´nca. Nie próbuj by´c sprytny. Widziałam, jak chciałe´s ukradkiem chwyci´c bro´n, która˛ zabrałam ci, gdy spałe´s. Nie próbuj załatwi´c Detty, bo ona odznacza si˛e celno´scia.˛ Lepiej si˛e zastanów, zanim si˛e zdecydujesz. Jasne? I nie my´sl sobie, z˙ e ci si˛e co´s uda, bo ja nie mam nóg. 258
Od kiedy ich nie mam, nauczyłam si˛e robi´c ró˙zne rzeczy, a teraz mam oba te pieprzone rewolwery i powiniene´s o tym pami˛eta´c. Mam racj˛e? — Tak — wychrypiał Eddie. — Nie mam ochoty by´c sprytny. — No, to dobrze. Bardzo dobrze. — Zachichotała. — Byłam naprawd˛e paskudna˛ suka,˛ kiedy spałe´s. Wszystko sobie obmy´sliłam. Oto co masz zrobi´c, białasie: wyciagnij ˛ r˛ece do tyłu, a˙z namacasz takie same p˛etle jak ta, która˛ zarzuciłam ci na szyj˛e. Sa˛ trzy. Splotłam je, gdy spałe´s, leniuchu! — Znowu zachichotała. — Jak ju˙z je namacasz, wło˙zysz w nie dłonie i wtedy poczujesz, jak moja r˛eka zaciska je jeszcze mocniej i pomy´slisz sobie: „Teraz mam szans˛e załatwienia tej czarnej zdziry. Teraz, kiedy nie trzyma ko´nca sznura”. Radz˛e ci — powiedziała Detta z karykaturalnym południowym akcentem, przesadnie przeciagaj ˛ ac ˛ głoski — lepiej popatrz za siebie, zanim zrobisz co´s w po´spiechu. Eddie obejrzał si˛e. Detta jeszcze bardziej przypominała wied´zm˛e; umorusana i rozczochrana, przestraszyłaby nawet kogo´s znacznie odwa˙zniejszego ni˙z on. Suknia, która˛ miała na sobie u Macy’ego, skad ˛ porwał ja˛ rewolwerowiec, była brudna i podarta. No˙zem wyj˛etym z torby rewolwerowca — tym samym, którym Eddie i Roland przecinali ta´sm˛e izolacyjna˛ — Detta wyci˛eła w materiale prowizoryczne kabury tu˙z nad biodrami. Teraz sterczały z nich r˛ekoje´sci obu rewolwerów Rolanda. Mówiła stłumionym głosem, poniewa˙z trzymała w z˛ebach koniec sznura. ´ Swie˙ zo uci˛eta ko´ncówka sterczała z jednego kacika ˛ ust, a koniec liny tworzacej ˛ p˛etl˛e na szyi Eddiego wystawał z drugiego kacika. ˛ Ze sznurem w z˛ebach wygla˛ dała tak okropnie i dziko, z˙ e Eddie zamarł, patrzac ˛ na nia˛ ze zgroza.˛ Widzac ˛ jego min˛e, u´smiechn˛eła si˛e jeszcze szerzej. — Jak spróbujesz by´c sprytny, kiedy b˛ed˛e wiazała ˛ ci r˛ece — ostrzegła — to zacisn˛e z˛eby na twoim gardle. I tym razem nie puszcz˛e, kapujesz? Nie był w stanie wykrztusi´c słowa. Kiwnał ˛ głowa.˛ — Dobrze. Mo˙ze jednak jeszcze troch˛e po˙zyjesz. — Je´sli nie — wyrz˛eził Eddie — to ju˙z nigdy nie pójdziesz na zakupy do Macy’ego, Detto. On si˛e dowie o tym, a wtedy sko´nczy si˛e zabawa. — Cii — powiedziała prawie czule Detta. — Bad´ ˛ z cicho. Zostaw my´slenie starszym. Ty masz tylko wymaca´c nast˛epna˛ p˛etl˛e.
***
„Zawiazałam ˛ je, kiedy spałe´s” — oznajmiła i Eddie z niesmakiem i rosna˛ cym przestrachem uzmysłowił sobie, z˙ e dokładnie tak było. Przygotowała potrójna˛ p˛etl˛e. Pierwsza˛ zarzuciła mu na szyj˛e, kiedy spał. Druga˛ zwiazała ˛ mu r˛ece na 259
plecach. Potem przewróciła go na bok i kazała mu podciagn ˛ a´ ˛c nogi, a˙z pi˛etami dotknie po´sladków. Domy´slił si˛e, do czego to zmierza, i odmówił. Z rozci˛ecia sukni wyj˛eła jeden z rewolwerów Rolanda, odbezpieczyła go i przyło˙zyła mu luf˛e do skroni. — Zrobisz to albo ja to zrobi˛e, białasie — wyszeptała czułe. — Tylko z˙ e jak ja to zrobi˛e, b˛edziesz martwy. Wtedy przysypi˛e piaskiem mózg, który wytry´snie ci z drugiej strony i zakryj˛e włosami dziur˛e na skroni. Pomy´sli, z˙ e s´pisz! — znów zachichotała. Eddie podkulił nogi, a ona szybko zarzuciła mu trzecia˛ p˛etle na kostki. — No. Zwiazany ˛ tak dokładnie jak byczek na rodeo. Pomy´slał, z˙ e to odpowiedni opis. Gdyby próbował wyprostowa´c nogi, które ju˙z zaczynały mu dr˛etwie´c, jeszcze bardziej zacisnałby ˛ p˛etl˛e. Ta s´ciagn˛ ˛ ełaby sznur mi˛edzy kostkami nóg i przegubami, co z kolei spowodowałoby zaci´sni˛ecie kr˛epujacych ˛ je wi˛ezów, a napinajaca ˛ si˛e lina s´ciagn˛ ˛ ełaby p˛etl˛e na szyi i. . . Zacz˛eła go wlec w kierunku wody. — Hej! Co ro. . . Usiłował stawi´c opór i wszystkie p˛etle zacisn˛eły si˛e — włacznie ˛ z ta,˛ która pozbawiała go tchu. Starał si˛e rozlu´zni´c mi˛es´nie (i trzymaj nogi w górze, nie zapominaj o tym, dupku, bo je´sli je opu´scisz, to si˛e udusisz), z˙ eby łatwiej mogła go wlec po ziemi. Wystajacy ˛ kamie´n podrapał mu policzek, z którego pociekła ciepła krew. Detta ci˛ez˙ ko dyszała. Szum fal i głuchy łoskot wody wpadajacej ˛ do skalnego tunelu był coraz gło´sniejszy. „Utopi mnie? Jezu Chryste, czy wła´snie to chce zrobi´c?” Nie, jasne, z˙ e nie. Pomy´slał, z˙ e wiedział, co zamierza uczyni´c, zanim jeszcze zaczał ˛ szorowa´c twarza˛ po poskr˛ecanym morszczynie, znaczacym ˛ zasi˛eg przypływu, zeschni˛etego zielska s´mierdzacego ˛ morska˛ sola,˛ zimnego niczym palce utopionych marynarzy. Przypomniał sobie, jak Harry mówił mu kiedy´s: „Czasem postrzelili którego´s z naszych. Mam na my´sli Amerykanina, bo wiedzieli, z˙ e ci z armii Wietnamu Południowego si˛e nie nadaja,˛ bo z˙ aden z nas nie pójdzie po z˙ ółtka do buszu. Chyba z˙ e jaki´s z˙ ółtodziób prosto ze Stanów. Rozcinali mu brzuch i zostawiali, z˙ eby wrzeszczał, a potem załatwiali tych, którzy próbowali go wyciagn ˛ a´ ˛c. Robili to, dopóki nie umarł. Wiesz, jak nazywali takiego faceta, Eddie?” Eddie potrzasn ˛ ał ˛ głowa,˛ zmro˙zony tym obrazem. „Nazywali go słojem miodu” — rzekł Henry. „Co´s słodkiego. Co´s, co przyciaga ˛ muchy. Albo nawet nied´zwiedzia.” Wła´snie to uczyniła Detta — zrobiła z niego przyn˛et˛e. Zostawiła go ze dwa jardy za linia˛ przypływu, zostawiła bez słowa, twarza˛ do oceanu. Spogladaj ˛ acy ˛ przez drzwi rewolwerowiec nie miał dostrzec wezbrania wody, która utopi Eddiego, gdy˙z wła´snie zaczynał si˛e odpływ, trwajacy ˛ co najmniej sze´sc´ godzin. Lecz znacznie wcze´sniej. . . 260
Eddie zdołał lekko unie´sc´ głow˛e i zobaczył, z˙ e sło´nce kładzie długi złoty szlak na falach oceanu. Która to godzina? Czwarta? Mniej wi˛ecej. Sło´nce zajdzie o siódmej. Zmrok zapadnie na długo przed tym, zanim zacznie si˛e przypływ. A kiedy zrobi si˛e ciemno, z fal wyjda˛ homarokoszmary i zadajac ˛ swe dziwaczne pytania, zbli˙za˛ si˛e do miejsca, gdzie le˙zy bezsilny i zwiazany, ˛ po czym rozszarpia˛ go na kawałki.
***
Czas niezno´snie dłu˙zył si˛e Eddiemu Deanowi. Sama idea czasu wydawała si˛e s´mieszna. Osłabł nawet strach przed tym, co miało si˛e zdarzy´c, kiedy zapadnie zmrok, gdy pulsowanie nóg przeszło w t˛epy ból, a potem w potwornie bolesny skurcz. Usiłował rozlu´zni´c mi˛es´nie i wszystkie p˛etle si˛e zacisn˛eły; był bliski uduszenia si˛e, zdołał jednak jako´s unie´sc´ nogi, zmniejszy´c nacisk i złapa´c oddech. Ju˙z nie był pewny, czy doczeka zmroku. Nadejdzie chwila, gdy po prostu nie b˛edzie w stanie zdoby´c si˛e na jakikolwiek ruch.
Rozdział trzeci Roland zdobywa lek
Jack Mort wiedział ju˙z o obecno´sci rewolwerowca. Gdyby Roland miał do czynienia z innym człowiekiem — na przykład kim´s takim jak Eddie Dean czy Odetta Walker — próbowałby z nim porozmawia´c. . . cho´cby po to, z˙ eby złagodzi´c całkiem zrozumiały strach i oszołomienie towarzyszace ˛ odkryciu kogo´s, kto nieproszony usiadł na fotelu pasa˙zera w ciele, którym przez całe z˙ ycie kierował jeden mózg. Poniewa˙z jednak Mort był potworem — gorszym od tego, jakim kiedykolwiek była i b˛edzie Detta Walker — Roland nie próbował niczego mu tłumaczy´c ani z nim rozmawia´c. Słyszał jego biadolenie: „Kim jeste´s? Co si˛e ze mna˛ dzieje?” — ale nie zwracał na nie uwagi. Rewolwerowiec skoncentrował si˛e na krótkiej li´scie swoich potrzeb, bezlito´snie wykorzystujac ˛ umysł m˛ez˙ czyzny. Biadolenia przeszły w krzyki przera˙zenia. Rewolwerowiec nie zwracał na nie uwagi. Traktujac ˛ go jako połaczenie ˛ atlasu z encyklopedia,˛ mógł pozosta´c w tej pełnej robactwa jamie, która˛ stanowił umysł tego człowieka, tylko dlatego, z˙ e Mort miał wszystkie informacje potrzebne Rolandowi. Plan rewolwerowca był nieskomplikowany, a nieskomplikowane plany cz˛esto sa˛ lepsze od dopracowanych. W sprawach planowania nie było we wszech´swiecie dwóch istot, które bardziej ró˙zniłyby si˛e od siebie ni˙z Roland i Jack Mort. Prosty plan pozostawia sporo miejsca na improwizacj˛e. A natchniona improwizacja zawsze była jednym z silnych punktów Rolanda.
***
Grubas z okularkami na nosie, podobny do łysola, który pi˛ec´ minut wcze´sniej zajrzał do gabinetu Morta (wygladało ˛ na to, z˙ e w s´wiecie Eddiego wielu ludzi 262
nosi to, co Mortopedia identyfikowała jako „szkła”), wsiadł razem z nim do windy. Spojrzał na walizeczk˛e w dłoni m˛ez˙ czyzny, którego uwa˙zał za Jacka Morta, a potem na jej wła´sciciela. — Idziesz zobaczy´c si˛e z Dorfmanem, Jack? Rewolwerowiec nie odpowiedział. — Je´sli my´slisz, z˙ e zdołasz wyperswadowa´c mu podnajem, mog˛e ci powiedzie´c, z˙ e to strata czasu — rzekł grubas i zamrugał oczami, gdy jego kolega gwałtownie si˛e cofnał. ˛ Drzwi małej kabiny zamkn˛eły si˛e i nagle zacz˛eli spada´c. Roland gwałtownie si˛egnał ˛ do pami˛eci Morta, nie zwa˙zajac ˛ na wrzaski. Dowiedział si˛e, z˙ e wszystko w porzadku. ˛ To była normalna sytuacja. — Przepraszam, je´sli ci˛e uraziłem — rzekł grubas. Rewolwerowiec pomy´slał: „Ten te˙z si˛e go boi.” — Poradziłe´s sobie z tym kutasem lepiej ni˙z ktokolwiek inny w firmie, tak wła´snie uwa˙zam. Rewolwerowiec milczał. Nie mógł si˛e doczeka´c chwili, w której si˛e wydostanie z tej spadajacej ˛ trumny. — I mówi˛e ci — ciagn ˛ ał ˛ ra´znie grubas — z˙ e zaledwie wczoraj byłem na lunchu z. . . Głowa Jacka Morta odwróciła si˛e i przez oprawione w złote druciki szkła na grubasa spojrzały oczy o takim odcieniu bł˛ekitu, jakiego nigdy przedtem nie miały oczy Jacka. — Zamknij si˛e — rzucił beznami˛etnie rewolwerowiec. Grubas zbladł jak s´ciana i cofnał ˛ si˛e o dwa kroki. Jego obwisłe po´sladki uderzyły o sztuczne drewno spadajacej ˛ trumny która nagle znieruchomiała. Drzwi otworzyły si˛e i rewolwerowiec, noszacy ˛ ciało Jacka Morta niczym dobrze dopasowany garnitur, wyszedł, nie ogladaj ˛ ac ˛ si˛e za siebie. Grubas naciskał palcem przycisk otwierania drzwi windy, patrzac ˛ w s´lad za nim, dopóki Mort nie zniknał ˛ mu z oczu. „Zawsze brakowało mu piatej ˛ klepki” — pomy´slał — „ale to wyglada ˛ na co´s powa˙znego. Mo˙ze to załamanie nerwowe.” Doszedł do wniosku, z˙ e my´sl o Jacku Morcie zamkni˛etym w jakim´s dobrze strze˙zonym sanatorium dla psychicznie chorych jest bardzo krzepiaca. ˛ Rewolwerowiec zgodziłby si˛e z nim.
***
Gdzie´s mi˛edzy rozbrzmiewajacym ˛ echem pomieszczeniem, które Mortopedia zidentyfikowała jako „hol”, czyli miejsce, gdzie były wej´scia i wyj´scia biur znajdujacych ˛ si˛e w tym drapaczu chmur, a zalana˛ słonecznym blaskiem ulica˛ (Mor263
topedia rozpoznała ja˛ jako „Szósta˛ Alej˛e” albo „Alej˛e Ameryk”) wrzask ucichł. Mort nie umarł ze strachu; nieomylny instynkt podpowiadał rewolwerowcowi, z˙ e gdyby Mort umarł, ich ka zostałyby na zawsze wyrzucone w otchła´n mo˙zliwo´sci le˙zacych ˛ poza realnym s´wiatem. On nie umarł, lecz zemdlał. Przygnieciony ci˛ez˙ arem strachu i obco´sci, tak jak Roland po wnikni˛eciu w jego umysł i odkryciu tajemnic Morta, a tak˙ze splotu okoliczno´sci, splotu zbyt doniosłego, aby mógł by´c czysto przypadkowy. Rewolwerowiec był rad, z˙ e Mort zemdlał. Dopóki ta utrata przytomno´sci nie utrudniała Rolandowi dost˛epu do wiedzy i wspomnie´n tego człowieka — a nie utrudniała — cieszył si˛e z tego, z˙ e tamten zszedł mu z drogi. ˙ Zółte pojazdy były publicznymi s´rodkami transportu, zwanymi „taksówkami”, „brykami” lub „furami”. Według Mortopedii powozili nimi członkowie dwóch plemion: Meksów i Buców. Aby zatrzyma´c taki powóz, trzeba było podnie´sc´ r˛ek˛e do góry, jak ucze´n w klasie. Roland zrobił to i dopiero kiedy przejechało obok niego kilka taksówek, które najwyra´zniej były puste, ale ich wo´znice nie zwrócili na niego uwagi, zauwa˙zył na nich napis: ZAJETY. ˛ Poniewa˙z napisano go Wielkimi Literami, rewolwerowiec nie potrzebował pomocy Morta. Zaczekał, a potem znowu podniósł r˛ek˛e. Tym razem taksówka zatrzymała si˛e. Roland usiadł na tylnym siedzeniu. Poczuł zapach starego dymu, zjełczałego potu, zwietrzałych perfum. Zapach powozu z jego własnego s´wiata. — Dokad, ˛ przyjacielu? — zapytał wo´znica. Roland nie miał poj˛ecia, czy ów m˛ez˙ czyzna nale˙zał do Meksów, czy Buców, ale nie zamierzał pyta´c. W tym s´wiecie mogło to by´c nieuprzejme. — Nie jestem pewien — odparł Roland. — To nie kółko towarzyskie, przyjacielu. Czas to pieniadz. ˛ „Powiedz mu, z˙ eby złamał choragiewk˛ ˛ e” — powiedziała Mortopedia. — Złam choragiewk˛ ˛ e — rzucił Roland. — To tylko mierzy czas — odparł wo´znica. „Powiedz mu, z˙ e dostanie pi˛ec´ dolców napiwku” — poradziła Mortopedia. — Dostaniesz pi˛ec´ dolców napiwku — rzekł Roland. — Niech je zobacz˛e — o´swiadczył tamten. — Forsa jedzie, gówno idzie. „Zapytaj go, czy chce dosta´c fors˛e, czy woli pieprzy´c głupoty” — zareagowała natychmiast Mortopedia. — Chcesz dosta´c fors˛e, czy pieprzy´c głupoty? — zadał pytanie Roland zimnym, głuchym głosem. Taksiarz niespokojnie zerknał ˛ w lusterko i ju˙z si˛e nie odezwał. Tym razem Roland dokładnie przejrzał zasoby pami˛eci Jacka Morta. Taksówkarz ponownie spojrzał w lusterko. . . w ciagu ˛ pi˛etnastu sekund, przez które jego pasa˙zer po prostu siedział ze spuszczona˛ głowa˛ i lewa˛ dłonia˛ przyci´sni˛eta˛ do
264
czoła, jakby miał gigantycznego kaca. Taryfiarz ju˙z miał mu powiedzie´c, z˙ eby wysiadł albo zawoła gliny, kiedy pasa˙zer podniósł głow˛e i oznajmił spokojnie: — Prosz˛e zawie´zc´ mnie na róg Siódmej Alei i Czterdziestej Dziewiatej. ˛ Zapłac˛e dodatkowo dziesi˛ec´ dolarów ponad to, co poka˙ze taksometr, oboj˛etnie z jakiego jeste´s plemienia. ´ „Swir” — pomy´slał taksówkarz (czystej krwi Amerykanin z Vermontu, usiłujacy ˛ zaczepi´c si˛e w show-biznesie) — „ale mo˙ze bogaty s´wir.” — Zaraz tam b˛edziemy, kolego — odparł i właczaj ˛ ac ˛ si˛e do ruchu, dodał w my´slach: „Im pr˛edzej, tym lepiej.”
***
„Improwizuj.” Oto wła´sciwe słowo. Wysiadłszy z taksówki, Roland zauwa˙zył niebiesko-biały pojazd zaparkowany przy kraw˛ez˙ niku. Nie konsultujac ˛ si˛e z zasobami wiedzy Morta, odczytał napis POLICE. w s´rodku siedzieli dwaj rewolwerowcy, pijac ˛ co´s — mo˙ze kaw˛e — z białych papierowych kubków. Rewolwerowcy, owszem, tak, wygladali ˛ jednak na otyłych i rozlazłych. Si˛egnał ˛ do portfela Jacka Morta (o wiele za małego, z˙ eby mo˙zna go nazwa´c prawdziwym portfelem, który jest prawie wielko´sci torebki i mo˙ze pomie´sci´c cały dobytek człowieka podró˙zujacego ˛ z niedu˙zym baga˙zem) i wr˛eczył wo´znicy banknot z wydrukowanym numerem „20”. Taksiarz szybko odjechał. z pewno´scia˛ był to najhojniejszy napiwek, jaki dostał w tym dniu, ale kierowca uwa˙zał, z˙ e w pełni sobie zasłu˙zył na ka˙zdego centa tej dychy. Ten facet był nawiedzony. Rewolwerowiec spojrzał na szyld nad sklepem. ´ i ARTYKUŁY SPORTOWE — głosił napis. AMUNICLEMENTS. BRON CJA, SPRZET ˛ WEDKARSKI, ˛ ZEZWOLENIA. Nie wszystkie słowa rozumiał, ale wystarczył mu jeden rzut oka na witryn˛e, aby stwierdzi´c, z˙ e Mort skierował go pod wła´sciwy adres. Na wystawie le˙zały kajdanki, odznaki. . . i bro´n. Głównie karabiny, ale pistolety te˙z. Były przymocowane ła´ncuchem, to jednak nie miało znaczenia. B˛edzie wiedział, czego potrzebuje, kiedy — je´sli — to co´s zobaczy. Roland przez prawie minut˛e penetrował umysł Jacka Morta — umysł dostatecznie pokr˛etny dla jego potrzeb.
265
***
Policjant w radiowozie szturchnał ˛ koleg˛e łokciem. — Popatrz — powiedział — oto naprawd˛e powa˙zny klient. Jego partner si˛e roze´smiał. — O Bo˙ze! — odezwał si˛e afektowanym głosem, gdy m˛ez˙ czyzna w eleganckim garniturze i okularach w złotych oprawkach sko´nczył ogl˛edziny towaru na wystawie i wszedł do s´rodka. — My´sl˛e, z˙ e wła´snie postanowił naby´c kajdanki o zapachu lawendy. Pierwszy gliniarz zakrztusił si˛e kawa˛ i ryknał ˛ s´miechem, wypluwajac ˛ ja˛ z powrotem do styropianowego kubka.
***
Sprzedawca podszedł prawie natychmiast i zapytał, czy mo˙ze pomóc. — Zastanawiam si˛e — odparł m˛ez˙ czyzna w tradycyjnym granatowym garniturze — czy ma pan papier. . . — Urwał, zastanowił si˛e chwil˛e, po czym spojrzał na ekspedienta. — Chciałem powiedzie´c tablic˛e z obrazkami ró˙znych rodzajów amunicji do rewolweru. — Ma pan na my´sli amunicj˛e ró˙znego kalibru? Klient zawahał si˛e, po czym rzekł: — Tak. Mój brat ma rewolwer. Strzelałem z niego, ale to było kilka lat temu. My´sl˛e, z˙ e rozpoznam naboje, kiedy je zobacz˛e. — Có˙z, by´c mo˙ze — powiedział sprzedawca — ale czasem nie jest to takie proste. Czy to była dwudziestkadwójka? Trzydziestkaósemka? A mo˙ze. . . — Je´sli ma pan rysunek, to poznam je — powtórzył Roland. — Jedna˛ chwileczk˛e. — Sprzedawca przez moment spogladał ˛ niepewnie na m˛ez˙ czyzn˛e w granatowym garniturze, a potem wzruszył ramionami. Kurwa, klient ma zawsze racj˛e, nawet jak si˛e myli. . . je˙zeli ma fors˛e, oczywi´scie. Forsa gada, gówno spada. — Mam tu „Bibli˛e strzelca”. Mo˙ze powinien pan do niej zajrze´c. — Tak. Roland u´smiechnał ˛ si˛e. „Biblia strzelca”. Jak˙ze nobliwy tytuł ksia˙ ˛zki. M˛ez˙ czyzna poszperał pod lada˛ i wyjał ˛ mocno sfatygowany tom, grubszy od wszystkich ksia˙ ˛zek, które rewolwerowiec widział w swoim z˙ yciu. Tymczasem ten człowiek obchodził si˛e z nia˛ tak, jakby nie była warta wi˛ecej ni˙z gar´sc´ piasku. Otworzył ja˛ na ladzie i obrócił. 266
— Niech pan spojrzy. Je´sli jednak upłyn˛eło kilka lat, to b˛edzie pan strzelał na o´slep. — Zrobił zdziwiona˛ min˛e, a potem u´smiechnał ˛ si˛e. — Przepraszam za ten z˙ art. Roland nie słuchał go. Pochylił si˛e nad ksi˛ega,˛ ogladaj ˛ ac ˛ obrazki, które wygladały ˛ niemal równie realnie jak przedstawione na nich przedmioty, cudowne obrazki, które Mortopedia zidentyfikowała jako „fotografie”. Powoli przerzucał kartki. Nie. . . nie. . . nie. . . Prawie stracił nadziej˛e, kiedy nagle zobaczył to, czego szukał. Podniósł głow˛e i z tak widocznym podnieceniem spojrzał na sprzedawc˛e, z˙ e ten si˛e troch˛e przestraszył. — Tutaj! — wskazał. — To te! Wła´snie te! Zdj˛ecie, w które stukał palcem, ukazywało nabój typu Winchester, kaliber .45. Nie był dokładnie taki sam jak te, których u˙zywał, gdy˙z nie był r˛ecznie wyrabiany i napełniany, ale nawet nie zastanawiajac ˛ si˛e nad oznaczeniami liczbowymi (które i tak nic by mu nie powiedziały), wiedział, z˙ e b˛edzie pasował do komory nabojowej jego broni. — No, có˙z, w porzadku, ˛ chyba pan znalazł — stwierdził sprzedawca — ale nie lej po nogach, kole´s. Chc˛e powiedzie´c, z˙ e to tylko naboje. — Ma pan je? — Jasne. Ile paczek pan chce? — A ile sztuk jest w paczce? — Pi˛ec´ dziesiat. ˛ Sprzedawca zaczał ˛ podejrzliwie przyglada´ ˛ c si˛e klientowi. Je´sli facet zamierzał kupi´c naboje, to powinien wiedzie´c, z˙ e b˛edzie musiał pokaza´c opatrzone zdj˛eciem pozwolenie na bro´n. Nie ma pozwolenia, to nie ma broni ani amunicji. Takie prawo obowiazywało ˛ w okr˛egu Manhattan. a je´sli ten go´sc´ ma pozwolenie na bro´n, to jakim cudem nie wie, ile naboi mie´sci si˛e w standardowym pudełku z amunicja? ˛ — Pi˛ec´ dziesiat! ˛ Teraz facet rozdziawił jap˛e ze zdziwienia. Miał nie po kolei, jak nic. Sprzedawca nieznacznie przesunał ˛ si˛e w lewo, troch˛e bli˙zej kasy. . . a tak˙ze, bynajmniej nieprzypadkowo, bli˙zej własnej broni, magnum .357, która˛ trzymał załadowana˛ w spr˛ez˙ ynowej kaburze pod lada.˛ — Pi˛ec´ dziesiat! ˛ — powtórzył rewolwerowiec. Spodziewał si˛e pi˛eciu, dziesi˛eciu, mo˙ze nawet tuzina, ale pi˛ec´ dziesiat ˛ to. . . to. . . „Ile masz pieni˛edzy?” — zapytał Mortopedi˛e, która nie wiedziała dokładnie, ale przypuszczała, z˙ e w portfelu ma co najmniej sze´sc´ dziesiat ˛ dolców. — A ile kosztuje paczka? Sadził, ˛ z˙ e wi˛ecej ni˙z sze´sc´ dziesiat ˛ dolarów, ale mo˙ze uda mu si˛e namówi´c tego człowieka, z˙ eby sprzedał mu cz˛es´c´ zawarto´sci paczki albo. . . — Siedemna´scie pi˛ec´ dziesiat ˛ — odparł sprzedawca. Tylko z˙ e. . .
267
Jack Mort był ksi˛egowym i tym razem Roland nie musiał czeka´c — natychmiast otrzymał odpowied´z. — Trzy — powiedział rewolwerowiec. — Trzy paczki. Postukał palcem w zdj˛ecie. Sto pi˛ec´ dziesiat ˛ nabojów! O bogowie! Jaka˙ ˛z zwariowana˛ skarbnica˛ wszelkich bogactw był ten s´wiat! Sprzedawca nawet nie drgnał. ˛ — Nie ma pan tylu — rzekł rewolwerowiec. Nawet si˛e nie zdziwił. To było zbyt pi˛ekne, z˙ eby mogło by´c prawdziwe. Jak sen. — Och, mam czterdziestkipiatki ˛ winchester. Ile pan zechce. — Sprzedawca zrobił nast˛epny krok w lewo, w kierunku kasy i broni. Je´sli ten facet to s´wir, co z pewno´scia˛ zaraz si˛e oka˙ze, wkrótce b˛edzie s´wirem z bardzo du˙za˛ dziura˛ w brzuchu. — Mam od cholery tej amunicji. Chc˛e tylko wiedzie´c, szefie, czy pan ma papier. — Papier? — Pozwolenie na bro´n, opatrzone zdj˛eciem. Nie mog˛e sprzeda´c panu amunicji, je´sli mi go pan nie poka˙ze. Je˙zeli chce pan kupi´c amunicj˛e bez pozwolenia, musi pan pojecha´c do Westchester. Rewolwerowiec patrzył na niego bezradnie. Słowa sprzedawcy były dla niego bełkotem. Nic z tego nie rozumiał. Mortopedia wydawała si˛e pojmowa´c, co mówi ten człowiek, lecz w tym wypadku nie mógł polega´c na do´swiadczeniu Morta. Ten człowiek nigdy w z˙ yciu nie miał broni. Swoja˛ paskudna˛ robot˛e wykonywał w inny sposób. M˛ez˙ czyzna znów przesunał ˛ si˛e o krok w lewo, nie odrywajac ˛ oczu od twarzy rewolwerowca, który pomy´slał: „On ma bro´n. Spodziewa si˛e kłopotów z mojej strony. . . a mo˙ze chce, bym mu je sprawił. Czeka na pretekst, z˙ eby mnie zastrzeli´c.” Improwizuj. Przypomniał sobie rewolwerowców, siedzacych ˛ w niebiesko-białym poje´zdzie na ulicy. Rewolwerowcy. . . Tak. . . Pomocnicy szeryfa, ludzie majacy ˛ nie dopus´ci´c do tego, z˙ eby ten s´wiat poszedł naprzód. Tyle z˙ e ci wygladali ˛ — przynajmniej na pierwszy rzut oka — na równie mi˛ekkich i mało spostrzegawczych jak wszyscy inni w tym s´wiecie zjadaczy lotosu. To tylko dwaj m˛ez˙ czy´zni w uniformach i czapkach, wygodnie wyciagni˛ ˛ eci na siedzeniach powozu, popijajacy ˛ kaw˛e. Moz˙ e Kle ich ocenił. Byłoby dla nich lepiej, z˙ eby si˛e nie mylił. — Och! Rozumiem — powiedział i rozciagn ˛ ał ˛ wargi w przepraszajacym ˛ u´smiechu. — Przepraszam. Chyba nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak bardzo s´wiat poszedł naprzód. . . zmienił si˛e, od kiedy ostatnio miałem bro´n. — Nic nie szkodzi — odparł sprzedawca i troch˛e si˛e odpr˛ez˙ ył. Mo˙ze facet jest w porzadku. ˛ A mo˙ze robi sobie jaja. — Mógłbym obejrze´c ten zestaw do czyszczenia? — Roland wskazał na półk˛e za sprzedawca.˛ 268
— Jasne. Ekspedient odwrócił si˛e, a kiedy to zrobił, rewolwerowiec wyjał ˛ portfel Morta z wewn˛etrznej kieszeni marynarki. Zrobił to błyskawicznym ruchem, jakby wyjmował bro´n. Sprzedawca był odwrócony do niego plecami najwy˙zej cztery sekundy, ale gdy ponownie stan˛eli twarza˛ w twarz, portfel le˙zał ju˙z na podłodze. — Cacko — powiedział z u´smiechem sprzedawca, który doszedł do wniosku, z˙ e go´sc´ jest jednak w porzadku. ˛ Do licha, sam wiedział, jak parszywie si˛e mo˙zna czu´c, kiedy zrobi si˛e z siebie osła. Wiele razy prze˙zył to w marines — i nie potrzebuje pan z˙ adnego przekl˛etego pozwolenia, z˙ eby go kupi´c. Czy˙z wolno´sc´ to nie fajna rzecz? — Tak — odparł powa˙znie rewolwerowiec i udał, z˙ e dokładnie oglada ˛ zestaw do czyszczenia, chocia˙z wystarczyło mu jedno spojrzenie, by stwierdzi´c, z˙ e to tandeta w tandetnym opakowaniu. Ogladaj ˛ ac, ˛ ostro˙znie wepchnał ˛ noga˛ portfel Morta pod lad˛e. Po chwili odło˙zył pudełko, z dobrze udawanym z˙ alem. — Obawiam si˛e, z˙ e musz˛e zrezygnowa´c. — W porzadku ˛ — odrzekł sprzedawca, gwałtownie tracac ˛ zainteresowanie. Poniewa˙z go´sc´ nie był stukni˛ety i najwyra´zniej chciał tylko popatrze´c, a nie kupi´c, ich znajomo´sc´ została zako´nczona. Gówno idzie. — Jeszcze co´s? — zapytał, lecz jego spojrzenie zdecydowanie s´wiadczyło o tym, z˙ e rewolwerowiec ma si˛e wynosi´c. — Nie, dzi˛ekuj˛e. Roland wyszedł, nie ogladaj ˛ ac ˛ si˛e. Portfel Motta le˙zał gł˛eboko pod lada.˛ Przyn˛eta. Słoik miodu.
***
Policjanci Carl Delevan i George O’Mearah dopili kaw˛e i ju˙z mieli odjecha´c, gdy m˛ez˙ czyzna w granatowym garniturze wyszedł od Clementsa — który to sklep obaj uwa˙zali za zbrojowni˛e (w policyjnym slangu legalny sklep z bronia,˛ który czasem zaopatruje niezrzeszonych, ale znanych przest˛epców, a czasem robi interesy z mafia) ˛ — i skierował si˛e do ich radiowozu. Nachylił si˛e i przez okno po stronie pasa˙zera spojrzał na O’Mearaha. Ten spodziewał si˛e, z˙ e facet zagada jak pedzio — zniewie´sciałym głosem, jak zasugerował swoim z˙ artem o lawendowych kajdankach. Oprócz broni w sklepie Clementsa sprzedawano mnóstwo kajdanek. Na Manhattanie wolno było je mie´c, a wi˛ekszo´sc´ nabywców nie zaliczała si˛e do magików amatorów (policjantom nie podobało si˛e to, ale od kiedy zdanie policji na jakikolwiek temat ma jakiekolwiek 269
znaczenie?). Nabywcami przewa˙znie byli homoseksuali´sci z lekka˛ skłonno´scia˛ do sadomasochizmu. Ten facet jednak nie gadał jak pedał. Mówił równym i beznami˛etnym głosem, uprzejmym, lecz dziwnie głuchym. — Tamten handlarz zabrał mi portfel — oznajmił. — Kto? O’Mearah poderwał si˛e na siedzeniu. Ju˙z od półtora roku mieli ochot˛e zapuszkowa´c Justina Clementsa. Gdyby im si˛e to udało, mo˙ze w ko´ncu obaj mogliby doczeka´c si˛e odznak detektywów. To pewnie pró˙zne nadzieje — zbyt pi˛ekne, by były prawdziwe — a mimo to. . . — Handlarz. Ten. . . sprzedawca — dodał m˛ez˙ czyzna. O’Mearah i Carl Delevan wymienili spojrzenia. — Czarne włosy? — zapytał Delevan. — Do´sc´ kr˛epy? Znów krótkie wahanie. — Tak. Ma piwne oczy. Pod jednym mała˛ blizn˛e. Ten facet miał w sobie co´s. . . O’Mearah nie potrafił tego okre´sli´c, ale przypomniał sobie pó´zniej, kiedy ju˙z nie musiał my´sle´c o tylu innych rzeczach. a najwa˙zniejsza˛ z nich oczywi´scie było to, z˙ e złota odznaka detektywa pozostała w sferze marze´n. Okazało si˛e, z˙ e b˛edzie cholernym cudem, je´sli obaj nie wyleca˛ z roboty. O’Mearah doznał objawienia dopiero wiele lat pó´zniej, kiedy zabrał swoich dwóch synów do Muzeum Nauki w Bostonie. Mieli tam taka˛ maszyn˛e — komputer — która grała w kółko i krzy˙zyk i je´sli przy pierwszym ruchu nie zakre´sliłe´s „x” na s´rodkowym polu, ogrywała ci˛e za ka˙zdym razem. Przed ka˙zdym ruchem jednak zwlekała chwilk˛e, sprawdzajac ˛ w swojej pami˛eci wszystkie mo˙zliwe posuni˛ecia. On i jego chłopcy byli zafascynowani. Tylko z˙ e było w niej co´s dziwnego. . . Nagle przypomniał sobie Granatowy Garnitur. Przypomniał sobie, gdy˙z tamten facet te˙z miał taki pieprzony zwyczaj. Rozmowa z nim była jak rozmowa z robotem. Delevan nie prze˙zył takiego objawienia, ale dziewi˛ec´ lat pó´zniej, gdy pewnego wieczoru wybrał si˛e ze swoim synem (wówczas osiemnastoletnim i wła´snie maja˛ cym pój´sc´ do college) do kina, po dwudziestu minutach filmu zerwał si˛e nagle na równe nogi i wrzasnał: ˛ „To on! To ON! To ten facet w pieprzonym granatowym garniturze! Ten facet, który był u Cle. . . ” Kto´s chciał krzykna´ ˛c: „Zamknij dziób!”, ale nie musiał si˛e fatygowa´c. Delevan, nałogowy palacz majacy ˛ sze´sc´ dziesiat ˛ funtów nadwagi, dostał ataku serca, zanim widz zda˙ ˛zył wypowiedzie´c drugie słowo. Człowiek w granatowym garniturze, człowiek, który tamtego dnia podszedł do ich radiowozu i powiedział, z˙ e skradziono mu portfel, wcale nie wygladał ˛ jak gwiazdor filmowy, ale równie beznami˛etnie wypowiadał słowa i poruszał si˛e w taki sam stanowczy, a zarazem zwinny sposób. Tym filmem oczywi´scie był „Terminator”.
270
***
Policjanci wymienili spojrzenia. Człowiekiem, o którym mówił Granatowy Garnitur, nie był Clements, ale kto´s równie wa˙zny: „Gruby Johnny” Holden, jego szwagier. a jednak taki idiotyzm jak pospolita kradzie˙z portfela to. . . „. . . akurat w co´s stylu tego gnojka” — doko´nczył w my´sli O’Mearah i musiał zasłoni´c usta dłonia,˛ z˙ eby ukry´c mimowolny u´smiech. — Mo˙ze lepiej niech pan nam powie, co dokładnie si˛e stało — rzekł Delevan. — Na poczatek ˛ mo˙ze poda nam pan swoje nazwisko. Odpowied´z m˛ez˙ czyzny znowu wydała si˛e O’Mearahowi troch˛e dziwna, nieco spó´zniona. W tym mie´scie, w którym czasem si˛e wydawało, z˙ e siedemdziesiat ˛ procent mieszka´nców sadzi, ˛ i˙z „miłego dnia” to po ameryka´nsku „pierdol si˛e”, pr˛edzej spodziewałby si˛e, z˙ e facet wrza´snie co´s w rodzaju: „Hej, ten skurwiel rabn ˛ ał ˛ mi portfel! Odbierzecie mu go, czy b˛edziemy tu sta´c i gra´c w dwadzie´scia pyta´n?” Ten go´sc´ jednak miał na sobie dobrze skrojony garnitur i wymanikiurowane paznokcie. Pewnie był przyzwyczajony do biurokratycznych bzdur. Prawd˛e mówiac, ˛ George’a O’Mearaha niewiele to obchodziło. Na my´sl o tym, z˙ e mógłby zapuszkowa´c Grubego Johnny’ego Holdena i wykorzysta´c go, z˙ eby przycisna´ ˛c Clementsa, s´lina napływała mu do ust. Przez chwil˛e wyobraził sobie, z˙ e przez Holdena dopada Clementsa, a przez Clementsa jedna˛ z naprawd˛e grubych ryb — na przykład tego makaroniarza Balazara, a mo˙ze Ginellego. Byłoby nie´zle. Naprawd˛e nie´zle. — Nazywam si˛e Jack Mort — o´swiadczył m˛ez˙ czyzna. Delevan wyjał ˛ z tylnej kieszeni spodni wygi˛ety notes. — Adres? Nieznaczna pauza. „Jak maszyna” — pomy´slał O’Mearah. Chwila ciszy, a potem niemal słyszalne klikni˛ecie. — Czterysta dziewi˛ec´ South Park Avenue. Delevan zanotował to. — Numer ubezpieczenia? Po kolejnym krótkim namy´sle podał im numer. — Chc˛e, by pan wiedział, z˙ e zadałem te pytania z uwagi na konieczno´sc´ zidentyfikowania pa´nskiej własno´sci. Je´sli ten go´sc´ naprawd˛e zabrał panu portfel, to musz˛e zna´c pewne fakty, zanim trafi on do moich rak. ˛ Rozumie pan. — Tak. — Teraz w głosie m˛ez˙ czyzny zabrzmiało lekkie zniecierpliwienie. To troch˛e uspokoiło O’Mearaha. — Tylko nie przeciagajcie ˛ tego dłu˙zej ni˙z trzeba. Czas płynie i. . .
271
— Wiele mo˙ze si˛e wydarzy´c. Tak, kapuj˛e. — Wiele mo˙ze si˛e wydarzy´c — przytaknał ˛ m˛ez˙ czyzna w granatowym garniturze. — Owszem. — Czy ma pan w tym portfelu jakie´s zdj˛ecie, które mógłby pan opisa´c? Pauza. A po chwili. . . — Zdj˛ecie mojej matki, zrobione przed Empire State Building. Na odwrocie jest napis: „To był cudowny dzie´n i cudowny widok. Kocham, Mama”. Delevan pospiesznie zanotował to, po czym z trzaskiem zamknał ˛ notes. — W porzadku. ˛ To powinno wystarczy´c. Pó´zniej, kiedy odzyskamy pa´nski portfel, b˛edzie pan jeszcze tylko musiał zło˙zy´c swój podpis, by´smy mogli go porówna´c z podpisami na prawie jazdy, kartach kredytowych i tak dalej. W porzad˛ ku? Roland kiwnał ˛ głowa,˛ chocia˙z doskonale zdawał sobie spraw˛e z tego, z˙ e mo˙ze do woli korzysta´c z wiedzy i wspomnie´n Jacka Morta, a jednak bez jego s´wiadomego udziału w z˙ adnym wypadku nie zdoła podrobi´c podpisu. — Prosz˛e nam opowiedzie´c, co si˛e stało. — Wszedłem kupi´c naboje dla mojego brata. On ma amunicj˛e do czterdziestkipiatki. ˛ Zapytał, czy mam pozwolenie na bro´n. Powiedziałem, z˙ e oczywi´scie. Chciał je zobaczy´c. Namysł. — Wyjałem ˛ portfel. Pokazałem mu. Kiedy odwróciłem portfel, pewnie zauwa˙zył, z˙ e mam tam sporo. . . — pauza — . . . dwudziestek. Jestem ksi˛egowym. Mam klienta nazwiskiem Dorfman. . . wła´snie uzyskał niewielki zwrot podatku po długich. . . — pauza — . . . sporach prawnych. Chodziło zaledwie o osiemset dolarów, ale ten cały Dorfman to. . . — pauza — . . . najwi˛ekszy kutas, jakiego spotkałem. — Pauza. — Przepraszam za ten z˙ art. O’Mearah odtworzył w my´slach kilka ostatnich słów i załapał. Najwi˛ekszy kutas, jakiego spotkałem. Niezłe. Roze´smiał si˛e. Zapomniał o podejrzeniach. Ten facet był w porzadku, ˛ tylko wkurzył si˛e i usiłował ukry´c to pod maska˛ opanowania. — W ka˙zdym razie Dorfman za˙zadał ˛ gotówki. Uparł si˛e, z˙ e ma to by´c gotówka. — Sadzi ˛ pan, z˙ e Gruby Johnny zauwa˙zył fors˛e pa´nskiego klienta — podsumował Delevan. Razem z O’Mearahem wysiedli z niebiesko-białego radiowozu. — Czy tak si˛e nazywa ten człowiek w sklepie? — Och, cz˛esto nazywamy go o wiele gorzej — odparł Delevan. — I co si˛e stało, kiedy pokazał mu pan pozwolenie na bro´n, panie Mort? — Chciał je dokładnie obejrze´c. Podałem mu portfel, ale nie spojrzał na zdj˛ecie. Rzucił go na podłog˛e. Zapytałem, po co to zrobił. Powiedział, z˙ e to głupie pytanie. Za˙zadałem ˛ zwrotu portfela. Byłem w´sciekły. — Zało˙ze˛ si˛e, z˙ e tak. 272
Chocia˙z patrzac ˛ na kamienna˛ twarz m˛ez˙ czyzny, Delevan pomy´slał, z˙ e nigdy by go o to nie podejrzewał. — Roze´smiał si˛e. Chciałem wej´sc´ za kontuar i podnie´sc´ go. Wtedy wyciagn ˛ ał ˛ bro´n. Szli w kierunku sklepu. Teraz policjanci przystan˛eli. Wygladali ˛ na podekscytowanych, a nie przestraszonych. — Bro´n? — zapytał O’Mearah, upewniajac ˛ si˛e, z˙ e dobrze usłyszał. — Miał ja˛ pod lada,˛ przy kasie — powiedział m˛ez˙ czyzna w granatowym garniturze. Roland pami˛etał ten moment, kiedy o mało nie zrezygnował z pierwotnego planu i nie spróbował odebra´c sprzedawcy broni. Teraz powiedział rewolwerowcom, czemu tego nie zrobił. Chciał ich wykorzysta´c, a nie posła´c na s´mier´c. — My´sl˛e, z˙ e miał ja˛ w doku. — W czym? — zdziwił si˛e O’Mearah. Tym razem Mort zastanawiał si˛e dłu˙zej. Zmarszczył brwi. — Nie wiem, jak to powiedzie´c. . . taka rzecz, do której wkłada si˛e bro´n. I nikt nie zdoła jej wyja´ ˛c, je´sli nie wie, jak nacisna´ ˛c. . . — Spr˛ez˙ ynowa kabura! — powiedział Delevan. — Jasna cholera! ˙ Policjanci znowu wymienili spojrzenia. Zaden z nich nie chciał jako pierwszy uzmysłowi´c temu facetowi, z˙ e Gruby Johnny pewnie ju˙z zgarnał ˛ fors˛e, wywlókł swoje tłuste dupsko przez tylne drzwi i wyrzucił portfel za mur bocznej uliczki. . . ale bro´n w spr˛ez˙ ynowej kaburze to zupełnie inna sprawa. Mo˙ze uda si˛e udowodni´c rabunek, lecz oskar˙zenie o nielegalne posiadanie broni w spr˛ez˙ ynowej kaburze wydawało si˛e zupełnie pewne. Wprawdzie nie tak dobre jak rabunek, ale zawsze co´s. — I co było potem? — zapytał O’Mearah. — Powiedział mi, z˙ e nie miałem z˙ adnego portfela. Powiedział. . . — pauza — . . . z˙ e kto´s narobił mi w kiesze´n. . . raczej obrobił mi kiesze´n na ulicy i z˙ ebym lepiej o tym pami˛etał, je´sli chc˛e cieszy´c si˛e dobrym zdrowiem. Przypomniałem sobie, z˙ e widziałem zaparkowany na ulicy radiowóz, i pomy´slałem, z˙ e mo˙zecie jeszcze tu by´c. Wyszedłem. — W porzadku ˛ — rzekł Delevan. — Ja i mój partner wejdziemy tam pierwsi. Niech nam pan da minut˛e. . . cała˛ minut˛e, na wypadek gdyby były jakie´s kłopoty. Potem niech pan stanie przy drzwiach. Rozumie pan? — Tak. — Dobra. Zgarnijmy sukinsyna. Policjanci weszli do s´rodka. Roland odczekał trzydzie´sci sekund i wszedł za nimi.
273
***
„Gruby Johnny” Holden nie tylko protestował. Ryczał ze zło´sci. — Ten facet to s´wir! Wchodzi tutaj, nawet nie wie, czego chce, a kiedy znajduje to, na czym mu zale˙zy, w „Biblii strzelca”, nie wie, ile sztuk jest w paczce, ile kosztuja,˛ a je´sli opowiada, z˙ e chciałem obejrze´c jego pozwolenie, to pieprzy głupoty, bo on nie miał z˙ adnego pozwolenia i. . . — gruby Johnny urwał. — Jest tutaj! To ten s´wir! Tutaj! Widz˛e ci˛e, kole´s! Widz˛e twoja˛ twarz! Jak znów zobaczysz moja,˛ b˛edzie ci, kurwa, przykro! Gwarantuj˛e ci to! Gwaran. . . — I nie masz portfela tego człowieka? — zapytał O’Mearah. — Wiecie, z˙ e nie mam jego portfela! — Masz co´s przeciwko temu, z˙ e zajrzymy pod gablot˛e? — odparował Dele˙ van. — Zeby si˛e upewni´c? — Jezu Chryste na pieprzonym kucyku! Ta gablota jest ze szkła! Widzicie w niej jakie´s portfele? — Nie, nie w niej. . . raczej tutaj — rzekł Delevan, przesuwajac ˛ si˛e w stron˛e kasy. Mruczał jak kot. Zatrzymał si˛e w miejscu, gdzie szkło gabloty wzmacniał szeroki na prawie pół jarda pas chromowanej stali. Delevan obejrzał si˛e na m˛ez˙ czyzn˛e w granatowym garniturze, który skinał ˛ głowa.˛ — Chc˛e, z˙ eby´scie natychmiast si˛e stad ˛ wynie´sli, chłopcy — powiedział Gruby Johnny. Lekko pobladł. — Jak wrócicie z nakazem, to co innego, ale teraz chc˛e, z˙ eby´scie wynie´sli si˛e w choler˛e. To wcia˙ ˛z jest wolny kraj, do ku. . . Hej! Hej! Hej, przesta´n! O’Mearah zagladał ˛ pod lad˛e. — To nielegalne! — zawył Gruby Johnny. — To nielegalne, kurwa! Konstytucja. . . mój pieprzony adwokat. . . wyjd´z zza tej lady albo. . . — Ja tylko chciałem dokładniej obejrze´c sobie towar — rzekł spokojnie O’Mearah — bo szyba tej gabloty jest kurewsko brudna. Dlatego pochyliłem si˛e nad lada.˛ Prawda, Carl? — Szczera prawda, partnerze — potwierdził powa˙znie Delevan. — I spójrz, co znalazłem. Roland usłyszał cichy szcz˛ek i nagle w r˛eku policjanta zobaczył bardzo du˙zy rewolwer. Gruby Johnny, który w ko´ncu u´swiadomił sobie, z˙ e jako jedyny z obecnych w tym pomieszczeniu zło˙zy zeznanie ró˙zniace ˛ si˛e od bajeczki opowiedzianej przez tego gliniarza, który znalazł jego magnum, zamilkł i spos˛epniał. — Mam pozwolenie — mruknał ˛ po chwili. — Na noszenie? — zapytał Delevan. — Taak. . — Na pewno?
274
— Taak. — Ta bro´n jest zarejestrowana? — zapytał O’Mearah. — Zarejestrowana, prawda? — Noo. . . mo˙ze zapomniałem. . . — A mo˙ze jest trefna i o tym te˙z zapomniałe´s. — Pieprzcie si˛e. Dzwoni˛e po mojego adwokata. Gruby Johnny chciał si˛e odwróci´c. Delevan złapał go za rami˛e. — Jeszcze jedno pytanie: czy masz pozwolenie na bro´n w spr˛ez˙ ynowej kaburze — wycedził tym samym tonem, mruczac ˛ jak kot. — To interesujace ˛ pytanie, gdy˙z, o ile mi wiadomo, miasto Nowy Jork nie wydaje takich zezwole´n. Policjanci patrzyli na Johnny’ego, a on przeszywał ich gniewnym spojrzeniem. Nikt z nich nie zauwa˙zył, jak Roland odwrócił wywieszk˛e na drzwiach, zmieniajac ˛ OTWARTE na ZAMKNIETE. ˛ — Mo˙ze mogliby´smy rozwikła´c ten problem, gdyby´smy znale´zli portfel tego d˙zentelmena — powiedział O’Mearah. Sam diabeł nie potrafiłby kłama´c równie przekonujaco. ˛ — Mo˙ze po prostu go upu´scił, wiesz. — Mówiłem wam! Nic nie wiem o portfelu tego faceta! On ma nie po kolei w głowie! Roland si˛e nachylił. — Jest tam — powiedział. — Widz˛e go. Przydepnał ˛ portfel. Skłamał, lecz Delevan, który wcia˙ ˛z trzymał Grubego Johnny’ego za rami˛e, pospiesznie odepchnał ˛ go i nie mógł stwierdzi´c, czy tak było, czy nie. Teraz. Roland bezszelestnie ruszył w kierunku lady, gdy m˛ez˙ czy´zni w mundurach nachylili si˛e, by zajrze´c pod nia.˛ Poniewa˙z stali rami˛e w rami˛e, ich głowy znalazły si˛e obok siebie. O’Mearah wcia˙ ˛z trzymał w prawej r˛ece bro´n, która˛ znalazł ukryta˛ przez sprzedawc˛e. — Niech to szlag, jest tam! — powiedział podekscytowany Delevan. — Widz˛e go! Roland zerknał ˛ na Grubego Johnny’ego, upewniajac ˛ si˛e, czy nie próbuje czego´s zrobi´c. Sprzedawca jednak stał pod s´ciana˛ — a wła´sciwie napierał na nia˛ plecami, jakby chciał si˛e w nia˛ wcisna´ ˛c — trzymajac ˛ r˛ece opuszczone wzdłu˙z boków i wybałuszajac ˛ oczy ze zdziwienia. Wygladał ˛ jak człowiek zastanawiajacy ˛ si˛e, dlaczego w jego horoskopie nie było ostrze˙zenia przed dzisiejszym dniem. Nie sprawi z˙ adnych kłopotów. — Taak — rzekł uradowany O’Mearah. Obaj zagladali ˛ pod lad˛e, oparłszy dłonie na kolanach. O’Mearah zdjał ˛ lewa˛ r˛ek˛e z kolana i wyciagn ˛ ał ˛ ja,˛ z˙ eby podnie´sc´ portfel. — Widz˛e go, to. . . Roland zrobił ostatni krok w ich stron˛e. Chwycił jedna˛ r˛eka˛ prawy policzek Delevana, a druga˛ lewy policzek O’Mearaha i nagle dzie´n, który Gruby Johnny ´ uznał ju˙z za najgorszy z mo˙zliwych, zmienił si˛e w jeszcze gorszy. Swir w granatowym garniturze szarpnał. ˛ Głowy gliniarzy zderzyły si˛e z głuchym łoskotem, 275
jakby wpadły na siebie dwa owini˛ete filcem głazy. Gliniarze osun˛eli si˛e na podłog˛e. M˛ez˙ czyzna noszacy ˛ szkła w złotych oprawkach stał, celujac ˛ w Grubego Johnny’ego, z magnum. Lufa broni wydała si˛e sprzedawcy dostatecznie du˙za, z˙ eby pomie´sci´c rakiet˛e balistyczna.˛ — Chyba nie b˛edziemy sprawia´c z˙ adnych kłopotów, co? — zapytał głuchym głosem s´wir. — Nie, prosz˛e pana — odparł natychmiast Gruby Johnny — i najmniejszych. — Nie ruszaj si˛e z miejsca. Je´sli twój tyłek straci kontakt ze s´ciana,˛ ty stracisz z˙ ycie, które dotychczas wiodłe´s. Rozumiesz? — Tak, prosz˛e pana — powiedział Gruby Johnny. — Doskonale rozumiem. — W porzadku. ˛ ˙ Roland odwrócił obu policjantów. Zyli. To dobrze. Chocia˙z okazali si˛e powolni i mało spostrzegawczy, byli rewolwerowcami, lud´zmi usiłujacymi ˛ pomóc przybyszowi w tarapatach. Nie miał ochoty zabija´c swoich. A jednak robił to ju˙z, prawda? Tak. Czy˙z sam Alain, jeden z jego braci po fachu, nie umarł od kul wystrzelonych przez Rolanda i Cuthberta? Nie odrywajac ˛ oczu od sprzedawcy, wsunał ˛ pod kontuar czubek nale˙zacego ˛ do Jacka Morta półbuta od Gucciego. Wymacał portfel. Kopnał ˛ go. Portfel, wirujac, ˛ wyleciał spod lady po stronie sprzedawcy. Gruby Johnny podskoczył i zapiszczał jak płochliwa dziewczyna na widok myszy. Jego tyłek na moment oderwał si˛e przy tym od s´ciany, ale rewolwerowiec udał, z˙ e tego nie widzi. Nie zamierzał pocz˛estowa´c kula˛ tego człowieka. Pr˛edzej uderzyłby go kolba˛ i ogłuszył, ni˙z strzelił. Wystrzał z tak absurdalnie wielkiej broni zapewne sprowadziłby tu pół dzielnicy. — Podnie´s go — rozkazał rewolwerowiec. — Powoli. Gruby Johnny pochyli si˛e, a kiedy chwycił portfel, gło´sno pierdnał ˛ i wrzasnał. ˛ Rewolwerowiec z lekkim rozbawieniem zrozumiał, z˙ e sprzedawca wział ˛ własne pierdni˛ecie za huk strzału, który zako´nczy jego z˙ ycie. Gdy Gruby Johnny wyprostował si˛e, był czerwony jak burak. Z przodu miał du˙za˛ wilgotna˛ plam˛e na d˙zinsach. — Połó˙z go na ladzie. Mówi˛e o portfelu. Gruby Johnny wykonał polecenie natychmiast. — Teraz naboje. Czterdziestkapiatka ˛ winchester. I chc˛e przez cały czas widzie´c twoje r˛ece. — Musz˛e si˛egna´ ˛c do kieszeni. Po klucze. Roland kiwnał ˛ głowa.˛ Zastanawiał si˛e, podczas gdy Gruby Johnny najpierw wkładał klucz do zamka, a potem otwierał gablot˛e ze stosami paczek z amunicja.˛ — Daj mi cztery paczki — rzekł w ko´ncu. Nie wyobra˙zał sobie, z˙ eby potrzebował a˙z tylu naboi, ale nie oparł si˛e pokusie ich posiadania. Gruby Johnny poło˙zył paczki na ladzie. Roland otworzył jedna˛ z nich, wcia˙ ˛z ledwie mogac ˛ uwierzy´c, z˙ e to nie z˙ art ani pomyłka. W s´rodku jednak były naboje,
276
prawdziwe, czyste, l´sniace, ˛ nowiutkie, nigdy nieu˙zywane. Przez moment uwa˙znie przyjrzał si˛e jednemu z nich, po czym wepchnał ˛ go z powrotem do pudełka. — Teraz we´z okowy. — Okowy? Rewolwerowiec skonsultował si˛e z Mortopedia.˛ — Kajdanki. — Człowieku, nie wiem, o co chodzi. W kasie. . . — Rób, co mówi˛e. Ju˙z. „Chryste, to si˛e nigdy nie sko´nczy” — j˛eknał ˛ w duchu Gruby Johnny. Otworzył inna˛ cz˛es´c´ gabloty i wyjał ˛ par˛e kajdanek. — Klucz? — zapytał Roland. Gruby Johnny poło˙zył kluczyki obok le˙zacych ˛ na kontuarze kajdanek. Cicho brz˛eknał ˛ metal. Jeden z nieprzytomnych policjantów zacharczał i Johnny wrzasnał ˛ piskliwie. — Odwró´c si˛e — polecił rewolwerowiec. — Nie zastrzelisz mnie, prawda? Powiedz, z˙ e nie! — Nie — odparł bezbarwnie Roland. — Je´sli zaraz si˛e odwrócisz Je˙zeli tego nie zrobisz, zginiesz. Gruby Johnny zrobił, co mu kazano, i si˛e rozpłakał. Oczywi´scie facet powiedział, z˙ e go nie rabnie, ˛ ale to wszystko za bardzo przypominało mafijne porachunki. A przecie˙z or˙znał ˛ ich na taka˛ mała˛ sumk˛e. Płacz przeszedł w szloch. — Prosz˛e, błagam, niech mnie pan nie zabija. Mam stara˛ matk˛e. Ona jest niewidoma. Ona. . . — Ma tchórzliwego syna — warknał ˛ zjadliwie rewolwerowiec. — R˛ece razem. Zawodzac, ˛ w mokrych d˙zinsach, lepiacych ˛ mu si˛e do krocza, Gruby Johnny splótł dłonie. W mgnieniu oka zatrzasn˛eły si˛e na nich kajdanki. Nie miał poj˛ecia, w jaki sposób ten s´wir tak szybko znalazł si˛e za lada.˛ Nawet nie chciał tego wiedzie´c. — Stój tu twarza˛ do s´ciany, dopóki ci nie powiem, z˙ e mo˙zesz si˛e odwróci´c. Je´sli odwrócisz si˛e wcze´sniej, zabij˛e ci˛e. Gruby Johnny dostrzegł nikły promyczek nadziei. Mo˙ze jednak ten facet go nie wyko´nczy. Mo˙ze nie jest zupełnie stukni˛ety, tylko troch˛e. — Nie zrobi˛e tego. Przysi˛egam na Boga. I na wszystkich s´wi˛etych. Na Jego aniołów. Przysi˛egam na archa. . . — A ja przysi˛egam, z˙ e wpakuj˛e ci kul˛e w gardło, je´sli si˛e nie zamkniesz — warknał ˛ s´wir. Gruby Johnny zamilkł. Miał wra˙zenie, z˙ e stoi tak cała˛ wieczno´sc´ . W rzeczywisto´sci trwało to najwy˙zej dwadzie´scia sekund. Roland przykl˛eknał, ˛ poło˙zył na podłodze bro´n i szybko zerknał ˛ na sprzedawc˛e, upewniajac ˛ si˛e, z˙ e jest grzeczny, a potem przewrócił gliniarzy na plecy. Obaj byli nieprzytomni, ale uznał, z˙ e nie odnie´sli powa˙zniejszych obra˙ze´n. Oddychali 277
miarowo. Z ucha m˛ez˙ czyzny, którego nazywano Delevanem, ciekła stru˙zka krwi, ale nic poza tym. Roland ponownie zerknał ˛ na sprzedawc˛e, a potem rozpiał ˛ pasy rewolwerowców i zabrał im bro´n. Nast˛epnie zdjał ˛ granatowa˛ marynark˛e Morta i zapiał ˛ je sobie na biodrach. To nie były rewolwery, do jakich przywykł, a mimo to dobrze było znów mie´c bro´n. „Piekielnie dobrze.” Lepiej, ni˙z przypuszczał. Dwa rewolwery. Jeden dla Eddiego, a drugi dla Odetty. . . kiedy — je´sli — b˛edzie na to gotowa. Ponownie wło˙zył marynark˛e Jacka Morta i wsunał ˛ po dwie paczki nabojów do ka˙zdej kieszeni. Marynarka, dotychczas nienagannie le˙za˛ ca, teraz si˛e zdeformowała. Podniósł magnum zabrane sprzedawcy, wyjał ˛ naboje z b˛ebenka i schował je do tylnej kieszeni spodni. Potem cisnał ˛ bro´n pod s´cian˛e. Gdy upadła na podłog˛e, Gruby Johnny podskoczył, wydał kolejny piskliwy krzyk i znowu popu´scił w spodnie. Roland wyprostował si˛e i kazał mu si˛e odwróci´c.
***
Kiedy Gruby Johnny ponownie spojrzał na faceta w granatowym garniturze i okularach o złotych oprawkach, rozdziawił usta ze zdumienia. Przez moment poczuł niemal pewno´sc´ , z˙ e człowiek, który wszedł do jego sklepu, zmienił si˛e w ducha, gdy on stał zwrócony do niego plecami. Gruby Johnny doznał wra˙zenia, z˙ e ma przed soba˛ zupełnie inna˛ osob˛e: jednego z tych legendarnych rewolwerowców, o których kr˛ecili filmy i pisali ksia˙ ˛zki, kiedy był mały. Wyatta Earpa, Doca Hollidaya, Butcha Cassidy’ego. . . Jednego z nich. Potem rozja´sniło mu si˛e w głowie i zrozumiał, co zrobił ten s´wir: zabrał glinom pasy z bronia˛ i zapiał ˛ sobie na biodrach. Powinno to wyglada´ ˛ c zabawnie, z uwagi na garnitur i krawat, ale nie wygladało. ˛ — Klucz od kajdanek le˙zy na kontuarze. Kiedy tamci si˛e zbudza,˛ uwolnia˛ ci˛e. Wyjał ˛ portfel, otworzył go i — nie do wiary — poło˙zył na szybie cztery dwudziestodolarowe banknoty, po czym schował go z powrotem do kieszeni. — To za amunicje — rzekł Roland. — Wyjałem ˛ naboje z twojej broni. Zamierzam wyrzuci´c je, gdy tylko opuszcz˛e ten sklep. My´sl˛e, z˙ e jak zobacza,˛ z˙ e bro´n jest nienabita i nie znajda˛ u ciebie portfela, nie b˛eda˛ mogli ci˛e nic oskar˙zy´c. Gruby Johnny przełknał ˛ s´lin˛e. Była to jedna z niewielu chwil w jego z˙ yciu, gdy odebrało mu mow˛e. — A teraz powiedz mi, gdzie jest najbli˙zszy. . . — Pauza. — Najbli˙zsza apteka? Nagle Gruby Johnny wszystko zrozumiał — a przynajmniej wydawało mu si˛e, 278
z˙ e rozumie. Oczywi´scie ten facet to c´ pun. To wyja´sniało spraw˛e. Nic dziwnego, z˙ e był taki dziwny. Pewnie na´cpany po uszy. — Zaraz za rogiem. w połowie drogi do nast˛epnego skrzy˙zowania Czterdziestej Dziewiatej. ˛ — Je´sli kłamiesz, wróc˛e tu i wpakuj˛e ci kul˛e w łeb. — Nie kłami˛e! — krzyknał ˛ Gruby Johnny. — Przysi˛egam na Boga Ojca! Przysi˛egam na wszystkich s´wi˛etych! Przysi˛egam na grób mojej matki! Drzwi jednak ju˙z si˛e zamykały za wychodzacym. ˛ Gruby Johnny stał jeszcze przez chwil˛e, nie mogac ˛ uwierzy´c, z˙ e wariat sobie poszedł. Potem, najszybciej jak mógł, wysunał ˛ si˛e zza lady i dotarł do drzwi. Odwrócił si˛e tyłem do nich i macał na o´slep, a˙z zdołał chwyci´c i przekr˛eci´c pokr˛etło zamka. Potem jeszcze przez chwil˛e m˛eczył si˛e, zanim zamknał ˛ zasuw˛e. Dopiero wtedy pozwolił sobie osuna´ ˛c si˛e na podłog˛e i siedział, dyszac, ˛ j˛eczac ˛ i przysi˛egajac ˛ Bogu oraz wszystkim s´wi˛etym i aniołom, z˙ e jeszcze dzi´s po po´ etego Antoniego — rzecz jasna, gdy tylko który´s łudniu pójdzie do ko´scioła Swi˛ z tych gliniarzy ocknie si˛e i zdejmie mu kajdanki. Zamierzał si˛e wyspowiada´c, odpokutowa´c i przystapi´ ˛ c do komunii. Gruby Johnny zapragnał ˛ pojedna´c si˛e z Bogiem. Tym razem, kurwa, s´mier´c przeszła za blisko.
***
Zachodzace ˛ sło´nce zmieniło si˛e w łuk na horyzoncie. Ten powoli zw˛ez˙ ał si˛e w cienka˛ lini˛e, która raziła w oczy Eddiego. Je´sli przez dłu˙zszy czas patrzysz prosto w sło´nce, mo˙zesz uszkodzi´c sobie siatkówk˛e. Oto jeden z wielu interesujacych ˛ faktów, o których mo˙zna si˛e dowiedzie´c w szkole, faktów pomagajacych ˛ człowiekowi urzeczywistnia´c si˛e na przykład w pracy barmana na pół etatu, czy przez ciekawe hobby, jakim jest ciagłe ˛ uganianie si˛e po ulicach za hera˛ i szmalem, niezb˛ednym do jej kupienia. Eddie patrzył na sło´nce. Nie sadził, ˛ z˙ eby miało jakiekolwiek znaczenie to, czy uszkodzi sobie siatkówk˛e, czy nie. O nic nie prosił czarownicy, która siedziała za jego plecami. Po pierwsze, to nic by nie dało. Po drugie, błagania byłyby upokarzajace. ˛ Wiódł n˛edzne z˙ ycie i odkrył, z˙ e nie zamierza upokarza´c si˛e w ostatnich chwilach, jakie jeszcze mu pozostały, a pozostało mu najwy˙zej kilkana´scie minut. Tylko tyle czasu dzieliło go od chwili, gdy ta jasna linia zniknie i pojawia˛ si˛e homarokoszmary. Stracił ju˙z nadziej˛e, z˙ e w wyniku cudownej przemiany powróci Odetta, tak jak przestał liczy´c na to, z˙ e Detta zrozumie, i˙z jego s´mier´c niemal na pewno b˛edzie dla niej oznaczała pozostanie na zawsze w tym s´wiecie. Jeszcze przed pi˛etnastoma 279
minutami sadził, ˛ z˙ e blefowała. Teraz wiedział, z˙ e nie. „No, có˙z, to i tak lepsze od powolnego duszenia si˛e” — pomy´slał, lecz doskonale znajac ˛ obyczaje tych odra˙zajacych ˛ homaropodobnych stworów, wcale w to nie wierzył. Miał nadziej˛e, z˙ e uda mu si˛e umrze´c w milczeniu. Nie sadził, ˛ aby to było mo˙zliwe, ale zamierzał spróbowa´c. — Zaraz przyjda˛ po ciebie, łajzo! — wrzasn˛eła Detta. — Za chwilk˛e! B˛edziesz najlepsza˛ kolacyjka,˛ jaka˛ kiedykolwiek jadły! To nie był blef, Odetta nie powróciła. . . i rewolwerowiec te˙z nie powrócił. Ten ostatni fakt, nie wiadomo czemu, najbardziej go bolał. Eddie był przekonany, z˙ e podczas w˛edrówki po pla˙zy on i rewolwerowiec stali si˛e. . . no, je´sli nie bra´cmi, to przynajmniej partnerami i Roland spróbuje mu pomóc. A jednak Roland nie przybył. „Mo˙ze wcale nie dlatego, z˙ e nie chce przyj´sc´ . Mo˙ze nie jest w stanie. Mo˙ze nie z˙ yje, zastrzelony przez ochroniarza w aptece — kurwa, to ci byłby kawał, ostatni rewolwerowiec tego s´wiata zabity przez najemnego gliniarza — albo przejechany przez samochód. Mo˙ze on nie z˙ yje i drzwi znikn˛eły. Mo˙ze to dlatego ona nie przestaje blefowa´c. Mo˙ze nie ma po co.” — B˛eda˛ tu zaraz! — wrzasn˛eła ponownie Detta i nagle Eddie nie musiał si˛e ju˙z martwi´c o swoje siatkówki, gdy˙z kraw˛ed´z słonecznej tarczy znikła, pozostawiajac ˛ tylko po´swiat˛e. Patrzył na fale i złocista plama powoli znikała mu sprzed oczu, gdy czekał na pierwsze homarokoszmary, które wyłonia˛ si˛e z fal.
***
Eddie próbował odwróci´c głow˛e, kiedy pojawił si˛e pierwszy obrzydliwiec, lecz zrobił to zbyt wolno. Stwór jednym ci˛eciem szczypiec odciał ˛ mu płat ciała z twarzy, zmieniajac ˛ lewe oko w galaret˛e i odsłaniajac ˛ l´sniac ˛ a˛ w półmroku ko´sc´ , zadajac ˛ swe pytania, podczas gdy Bardzo Zła Kobieta s´miała si˛e i. . . „Przesta´n” — nakazał sobie Roland. „Takie my´sli sa˛ gorsze ni˙z bezsilno´sc´ . . . rozpraszaja˛ ci˛e. Wcale nie musi tak by´c. Mo˙ze jeszcze jest czas.” I jeszcze był — wtedy. Gdy Roland maszerował Czterdziesta˛ Dziewiat ˛ a˛ Ulica˛ — w ciele Jacka Morta — idac ˛ ra´znym krokiem i oczami snajpera wypatrujac ˛ szyldu z napisem LEKARSTWA, nie zwa˙zajac ˛ na zdziwione spojrzenia i pospiesznie schodzacych ˛ mu z drogi ludzi, w s´wiecie Rolanda sło´nce jeszcze nie zaszło. Jego dolna kraw˛ed´z przez mniej wi˛ecej pi˛etna´scie minut nie dotknie miejsca, gdzie niebo styka si˛e z morzem. Je´sli Eddie miał cierpie´c m˛eki, to jeszcze nie teraz. 280
Rewolwerowiec jednak˙ze nie był tego pewny. Wiedział tylko, z˙ e tam jest pó´zniej ni˙z tutaj i chocia˙z tam sło´nce powinno jeszcze by´c wysoko, zało˙zenie, z˙ e w obu s´wiatach przesuwa si˛e ono z taka˛ sama˛ pr˛edko´scia,˛ mogło by´c s´miertelnie niebezpieczne. . . Szczególnie dla Eddiego; umrze niewyobra˙zalnie straszna˛ s´miercia,˛ która˛ — mimo wszystko — wcia˙ ˛z usiłował sobie wyobrazi´c. Czuł niemal nieprzezwyci˛ez˙ ona˛ ch˛ec´ zerkni˛ecia za siebie, przez drzwi. Lecz nie odwa˙zył si˛e. Nie mógł. Surowy głos Corta przerwał mu te rozmy´slania: „Panuj nad tym, nad czym mo˙zesz zapanowa´c. Wszystko inne traktuj jak kup˛e gówna, a je´sli musisz pa´sc´ , to z dymiacym ˛ rewolwerem.” Tak. Tylko z˙ e to takie trudne. A czasami bardzo trudne. Wiedziałby i zrozumiał, dlaczego ludzie tak dziwnie na niego patrza˛ i umykaja˛ na boki, gdyby nie skupił si˛e tylko na realizacji swego planu i nie my´slał wyłacz˛ nie o tym, z˙ eby jak najszybciej wynie´sc´ si˛e z tego s´wiata. Chocia˙z to i tak niczego by nie zmieniło. Szedł wi˛ec ra´znym krokiem w kierunku niebieskiego szyldu — gdzie, według Mortopedii, znajdzie potrzebny jego ciału keflex — a poły marynarki Morta powiewały pomimo sporego ci˛ez˙ aru w kieszeniach. Pasy z rewolwerami były wyra´znie widoczne. Nosił je nie tak, jak ich poprzedni wła´sciciele — równo i prosto — ale tak jak zwykł nosi´c swoje: skrzy˙zowane, z kaburami nisko na biodrach. Przechodniom, gapiom i łaz˛egom na Czterdziestej Dziewiatej ˛ kojarzył si˛e tak samo jak Grubemu Johnny’emu: postrzegali w nim szale´nca. Roland dotarł do sklepu Katza i wszedł do s´rodka.
***
Rewolwerowiec w swoim czasie spotkał ró˙znych czarowników, zaklinaczy i alchemików. Jedni byli sprytnymi szarlatanami, inni nieudolnymi oszustami; w mo˙zliwo´sci tych ostatnich wierzyli tylko ludzie głupsi od nich (ale na tym s´wiecie nigdy nie brakowało głupców, wi˛ec nawet nieudolni oszu´sci jako´s z˙ yli, a przewa˙znie s´wietnie prosperowali), a jedynie bardzo nieliczni naprawd˛e potrafili robi´c te okropne rzeczy, o których wszyscy wokół mówia˛ szeptem. Ci nieliczni umieli przywoływa´c demony i zmarłych, zabija´c klatw ˛ a˛ lub leczy´c dziwnymi wywarami. Jednego z nich rewolwerowiec uwa˙zał za prawdziwego demona, istot˛e udajac ˛ a˛ człowieka o nazwisku Flagg. Widział go tylko przelotnie, pod sam koniec, kiedy ogarni˛ety chaosem kraj staczał si˛e w otchła´n. Po pi˛etach deptali mu dwaj mło281
dzi ludzie, wygladaj ˛ acy ˛ na zdesperowanych i pos˛epnych — Dennis i Thomas. Ta trójka stanowiła tylko niewielka˛ czastk˛ ˛ e tego, co było okresem zam˛etu w z˙ yciu rewolwerowca, ale nigdy nie zapomni, jak Flagg zamienił m˛ez˙ czyzn˛e, który go irytował, w skamlacego ˛ psa. Pami˛etał to doskonale. Był te˙z człowiek w czerni. I był Marten. Marten, który uwiódł jego matk˛e pod nieobecno´sc´ ojca, Marten, który usiłował spowodowa´c s´mier´c Rolanda, a zamiast tego sprawił, z˙ e Roland wcze´sniej stał si˛e m˛ez˙ czyzna.˛ Marten, którego — jak podejrzewał — jeszcze spotka na swej drodze, zanim dotrze do Wie˙zy. . . lub znajdzie go w niej. W ka˙zdym razie jego dotychczasowe do´swiadczenia z magia˛ i czarownikami kazały mu oczekiwa´c czego´s zupełnie innego, ni˙z zobaczył w sklepie Katza. Spodziewał si˛e mrocznej, o´swietlonej s´wiecami komnaty, wypełnionej gryza˛ cymi oparami, pełnej słoików z nieznanymi proszkami, płynami i naparami, cz˛esto pokrytymi gruba˛ warstwa˛ kurzu lub wiekowych paj˛eczyn. Oczekiwał człowieka w powiewnej szacie, który mo˙ze by´c niebezpieczny. Tymczasem przez przezroczysta˛ szyb˛e ujrzał ludzi przechadzajacych ˛ si˛e w s´rodku jak w ka˙zdym innym sklepie i w pierwszej chwili uznał, z˙ e to złudzenie. A jednak nie. Rewolwerowiec przez chwil˛e stał w drzwiach, najpierw zaskoczony, a potem rozbawiony. Oto znalazł si˛e w s´wiecie, który co chwila zaskakiwał go nowymi cudami, w s´wiecie, gdzie powozy latały w powietrzu, a papier był tak tani jak piasek. Najnowszym za´s odkryciem było to, z˙ e ludzie przestali si˛e czemukolwiek dziwi´c: w nowym miejscu cudów widział tylko znudzone twarze i leniwe gesty. Stały tu tysiace ˛ buteleczek z proszkami i naparami, lecz Mortopedia zidentyfikowała wi˛ekszo´sc´ jako bezwarto´sciowe. Oto mazidło, które miało powodowa´c odrastanie włosów, ale nie robiło tego; oto krem majacy ˛ likwidowa´c brzydkie plamy na dłoniach i ramionach, ale niedziałajacy. ˛ Lekarstwa na to, co nie wymagało leczenia: preparaty na pobudzenie lub spowolnienie czynno´sci jelit, wybielajace ˛ z˛eby i czerniace ˛ włosy lub poprawiajace ˛ zapach z ust, jakby nie mo˙zna było tego ˙ osiagn ˛ a´ ˛c, z˙ ujac ˛ kor˛e olchy. Zadnych magicznych s´rodków, same s´mieci. . . chocia˙z była tu astyna i kilka innych leków, które wygladały ˛ na u˙zyteczne. Widok, który miał przed oczyma, wzbudził niesmak Rolanda. Czy˙z mo˙zna si˛e dziwi´c, z˙ e w miejscu kuszacym ˛ tajemnicami alchemii, a tymczasem oferujacym ˛ wi˛ecej perfum ni˙z naparów, wszelkie tajemnice straciły swój powab? Kiedy jednak ponownie skonsultował si˛e z Mortopedia, odkrył, z˙ e istot˛e tego miejsca tworzyły nie tylko przedmioty, na które patrzył. Naprawd˛e działaja˛ ce napary trzymano w bezpiecznej skrytce. Mo˙zna je było naby´c, je´sli miało si˛e glejt od czarownika. W tym s´wiecie tacy czarownicy byli nazywani „doktorami” i przepisywali swoje magiczne formuły na kartkach papieru, które Mort nazywał „receptami”. Rewolwerowiec nie znał tego słowa. Podejrzewał, z˙ e powinien dokładniej przejrze´c pami˛ec´ Morta, ale nie chciało mu si˛e. Orientował si˛e, czego mu 282
trzeba, a pospiesznie sprawdziwszy Mortopedi˛e, dowiedział si˛e, gdzie to znajdzie. Pomaszerował mi˛edzy półkami w kierunku wysokiego kontuaru z napisem REALIZACJA RECEPT.
***
Katz, który w 1927 roku otworzył przy Czterdziestej Dziewiatej ˛ Ulicy „Aptek˛e i drogeri˛e Katza” (tysiac ˛ i jeden drobiazgów dla pa´n i panów), od dawna spoczywał w grobie, a jego jedyny syn wygladał ˛ tak, jakby te˙z si˛e tam wybierał. Chocia˙z miał dopiero czterdzie´sci sze´sc´ lat, sprawiał wra˙zenie o dwadzie´scia lat starszego. Był łysawy, drobny i miał niezdrowa˛ cer˛e. Wiedział, z˙ e ludzie mówili, i˙z wyglada ˛ jak trzy c´ wierci do s´mierci, ale nikt nie pojmował dlaczego. We´zcie na przykład t˛e cip˛e przy telefonie, pania˛ Rathbun. Pokrzykiwała, z˙ e go zaskar˙zy, je´sli nie zrealizuje jej recepty na valium, i to „natychmiast, po prostu natychmiast”. „Co pani sobie my´sli, z˙ e prze´sl˛e pani te niebieskie pigułki, u˙zywajac ˛ kabla?” Gdyby to zrobił, przynajmniej wy´swiadczyłaby mu grzeczno´sc´ i zamkn˛eła si˛e. Przyło˙zyłaby słuchawk˛e do dzioba i otworzyła go szeroko. Ta my´sl wywołała upiorny u´smiech, ukazujacy ˛ po˙zółkłe z˛eby. — Pani nie rozumie, pani Rathbun — przerwał jej, wysłuchawszy wrzasków przez minut˛e. . . cała˛ minut˛e, odmierzona˛ wskazówka˛ sekundnika jego zegarka. Chciałby chocia˙z raz móc powiedzie´c: „Przesta´n na mnie krzycze´c, ty głupia cipo! Krzycz na swojego LEKARZA! To on przyzwyczaił ci˛e do tego gówna!” Wła´snie. Te przekl˛ete konowały przepisuja˛ valium, jakby to była guma do z˙ ucia, a kiedy postanowia˛ przerwa´c dostawy, komu si˛e obrywa? Tym znachorom? O nie! Jemu! — Co ma pan na my´sli, mówiac, ˛ z˙ e nie rozumiem? — Głos w słuchawce był jak brz˛eczenie rozw´scieczonej osy w słoiku. — Rozumiem, z˙ e cz˛esto robi˛e zakupy w pa´nskim sklepie, rozumiem, z˙ e przez te wszystkie lata byłam lojalna˛ klientka,˛ rozumiem. . . — Musi pani porozmawia´c z doktorem. . . — Przez połówkowe szkła okularów ponownie spojrzał na kartotek˛e głupiej cipy. — Doktorem Brumhallem, pani Rathbun. Wa˙zno´sc´ recepty wygasła. Wydawanie valium bez recepty to przest˛epstwo według prawa federalnego. „I takim samym powinno by´c przepisywanie go. . . chyba z˙ e pacjenta, któremu to przepisujesz, doktorze, zamierzasz wciagn ˛ a´ ˛c na swoja˛ stała˛ list˛e” — pomy´slał. — To niedopatrzenie! — wrzasn˛eła kobieta. Teraz w jej głosie zabrzmiała nuta paniki. Eddie natychmiast rozpoznałby ten ton: to był zew dzikiego ptaka-´cpuna. 283
— A wi˛ec prosz˛e zadzwoni´c do niego i poprosi´c, z˙ eby to wyja´snił — rzekł Katz. — On ma mój numer. Tak. Wszyscy mieli numer jego telefonu. Wła´snie w tym cały problem. W wieku czterdziestu sze´sciu lat wygladał ˛ jak umierajacy. ˛ . . przez tych parszywych doktorków. „I wystarczy, bym powiedział paru za´cpanym sukom, z˙ eby si˛e odpieprzyły, a strac˛e nawet te mizerne zyski, jakie cudem udaje mi si˛e mie´c. Zupełnie wystarczy.” ´ — zawyła. Jej głos rozrywał mu — NIE MOGE˛ DO NIEGO ZADZWONIC! ucho. — ON I TEN JEGO PRZYDUPAS SA GDZIES´ NA WAKACJACH I NIKT NIE MA POJECIA ˛ GDZIE! Katz poczuł, z˙ e kwas z˙ re mu s´ciany z˙ oładka. ˛ Miał dwa wrzody, jeden zaleczony, drugi krwawiacy, ˛ a wszystko przez takie baby jak ta suka. Zamknał ˛ oczy. Dlatego nie zauwa˙zył, z˙ e jego asystent gapi si˛e na podchodzacego ˛ do kontuaru m˛ez˙ czyzn˛e w granatowym garniturze i okularach w złotych oprawkach, ani nie widział, jak Ralph, tłusty ochroniarz (Katz płacił mu n˛edznie, ale i tak irytował go ten wydatek. Jego ojciec nigdy nie potrzebował ochroniarza, lecz jego ojciec, niech go Bóg przeklnie, z˙ ył w czasach, gdy Nowy Jork był miastem, a nie szambem) nagle otrzasa ˛ si˛e z drzemki i si˛ega po bro´n na biodrze. Usłyszał krzyk jakiej´s kobiety, ale pomy´slał, z˙ e wła´snie odkryła, z˙ e obni˙zył cen˛e revlonu. Musiał zrobi´c obni˙zk˛e, bo ten buc Dollentz z sasiedztwa ˛ podbierał mu klientel˛e. Gdy rewolwerowiec nadchodził niczym zwiastun zagłady, Katz my´slał tylko o Dollentzu i tej suce przy telefonie. . . jak cudownie wygladaliby ˛ oboje zupełnie nadzy, wysmarowani miodem i przywiazani ˛ obok mrowisk w pra˙zacym ˛ pustynnym sło´ncu. Po jednym mrowisku dla niego i dla niej. Cudownie. My´slał, z˙ e gorzej ju˙z by´c nie mo˙ze. Ojciec tak si˛e uparł, z˙ eby jedyny syn poszedł w jego s´lady, z˙ e nie chciał płaci´c za z˙ adne inne studia oprócz farmacji, tak wi˛ec poszedł w s´lady ojca, niech go Bóg przeklnie, bo z pewno´scia˛ były to najgorsze chwile jego pełnego niedobrych chwil z˙ ycia, w wyniku czego przedwcze´snie si˛e postarzał. Zupełne dno. A przynajmniej tak my´slał, nie otwierajac ˛ oczu. — Je´sli pani wpadnie, pani Rathbun, mog˛e wyda´c pani tuzin pi˛eciomiligramowych tabletek valium. Czy tak b˛edzie dobrze? — Wreszcie zmadrzał! ˛ Dzi˛eki Bogu, nareszcie zmadrzał! ˛ I odwiesiła słuchawk˛e. Tak po prostu. Ani słowa podzi˛ekowania. Ale kiedy ponownie zobaczy ten chodzacy ˛ odbyt, który nazywa si˛e lekarzem, to padnie mu do nóg i wyli˙ze mu półbuty od Gucciego, zrobi mu loda, a nawet. . . — Panie Katz — powiedział asystent dziwnie zduszonym głosem. — My´sl˛e, z˙ e mamy prob. . . Kto´s znowu krzyknał. ˛ Huknał ˛ strzał, który tak przestraszył aptekarza, z˙ e przez chwil˛e miał wra˙zenie, z˙ e jego serce jeszcze tylko jeden raz pot˛ez˙ nie uderzy w pier284
si, a potem zatrzyma si˛e na zawsze. Otworzył oczy i ujrzał przed soba˛ rewolwerowca. Spu´scił wzrok i zobaczył bro´n w jego dłoni. Zerknał ˛ w lewo i ujrzał ochroniarza Ralpha, trzymajacego ˛ si˛e za prawa˛ r˛ek˛e i spogladaj ˛ acego ˛ na rabusia oczami, które zdawały si˛e wychodzi´c z orbit. Bro´n Ralpha, trzydziestkaósemka, która˛ nosił przez osiemna´scie lat słu˙zby w policji (i z której strzelał tylko w ramach c´ wicze´n na strzelnicy w podziemiach 23 posterunku; wprawdzie twierdził, z˙ e pełniac ˛ obowiazki, ˛ dwukrotnie wyjmował bro´n. . . ale kto go tam wie?), le˙zała teraz w kacie, ˛ uszkodzona. — Potrzebny mi keflex — powiedział beznami˛etnie m˛ez˙ czyzna o oczach snajpera. — Du˙zo. Ju˙z. I do diabła z recepta.˛ Przez moment Katz tylko gapił si˛e na niego z rozdziawionymi ustami, łomoczacym ˛ w piersi sercem i z˙ oładkiem ˛ pełnym z˙ racego ˛ kwasu. I on sadził, ˛ z˙ e to ju˙z dno? Naprawd˛e tak sadził? ˛
***
— Pan nie rozumie — zdołał w ko´ncu wykrztusi´c Katz. Własny głos zabrzmiał obco w jego uszach, w czym nie było niczego dziwnego, gdy˙z usta nagle zrobiły mu si˛e suche jak flanelowa koszula, a j˛ezyk zmienił si˛e w kłab ˛ waty. — Nie mamy tu kokainy. Ten preparat nie jest rozprowadzany przez rzad. ˛ .. — Nic nie mówiłem o kokainie — o´swiadczył m˛ez˙ czyzna w granatowym garniturze i okularach w złotych oprawkach. — Powiedziałem „keflex”. „Tak te˙z mi si˛e wydawało” — o mało nie odparł Katz temu stukni˛etemu palantowi, ale doszedł do wniosku, z˙ e lepiej go nie prowokowa´c. Słyszał o drogeriach, na które napadano, z˙ eby zdoby´c kodein˛e, parkopan czy pół tuzina innych leków (włacznie ˛ z ukochanym valium pani Rathbun), ale to chyba był pierwszy w historii rabunek penicyliny. Głos ojca (niech Bóg przeklnie starego drania) powiedział mu, z˙ eby przestał si˛e trza´ ˛sc´ , gapi´c i zrobił co´s. Tylko z˙ e nic nie przychodziło mu do głowy. Człowiek z rewolwerem podsunał ˛ mu co´s. — Ruszaj si˛e — ponaglił go. — Spieszy mi si˛e. — I. . . ile pan chce? — zapytał Katz. Zerknał ˛ przez rami˛e rabusia i zobaczył co´s, w co ledwie mógł uwierzy´c. Nie w tym mie´scie. A jednak wygladało ˛ na to, z˙ e to si˛e dzieje naprawd˛e. Szcz˛es´cie? Katzowi cho´c raz dopisałoby „szcz˛es´cie”? To trzeba by zgłosi´c do ksi˛egi rekordów Guinnessa! 285
— Nie wiem — rzekł człowiek z rewolwerem. — Ile si˛e zmie´sci w torebce. Du˙zej torebce. Po czym bez ostrze˙zenia obrócił si˛e na pi˛ecie i bro´n w jego r˛eku wypaliła ponownie. Kto´s wrzasnał. ˛ Szyba wystawowa p˛ekła, sypiac ˛ kaskada˛ okruchów oraz odłamków na chodnik i ulic˛e. Kawałki szkła skaleczyły kilku przechodniów, ale niegro´znie. W sklepie Katza zacz˛eły wrzeszcze´c kobiety (i paru m˛ez˙ czyzn). Ochryple ryknał ˛ alarm przeciwwłamaniowy. Spanikowani klienci tratowali si˛e, p˛edzac ˛ do drzwi. M˛ez˙ czyzna z rewolwerem znów odwrócił si˛e do Katza. Wyraz jego twarzy wcale si˛e nie zmienił: malował si˛e na niej ten sam przera˙zajacy ˛ (lecz z pewno´scia˛ nie niewyczerpany) spokój, co na poczatku. ˛ — Szybko. Bierz si˛e do roboty. Spieszy mi si˛e. Katz przełknał ˛ s´lin˛e. — Tak, prosz˛e pana — powiedział.
***
Ju˙z w połowie drogi do kontuaru, za którym trzymali pot˛ez˙ ne napary, rewolwerowiec dostrzegł i podziwiał wypukłe lustro w lewym górnym rogu sklepu. w obecnym stanie rzeczy stworzenie takiego zwierciadła przekraczało mo˙zliwo´sci rzemie´slników w jego s´wiecie, chocia˙z był taki czas, kiedy robiono tego rodzaju przedmioty — jak równie˙z wiele innych, które j widział w s´wiecie Eddiego i Odetty. Resztki tych rzeczy widział w tunelu pod górami oraz w innych miejscach. . . Relikty tak stare i zagadkowe jak kamienie druidów, kamienie, które czasem stały w miejscach nawiedzanych przez demony. Rozumiał tak˙ze przeznaczenie tego lustra. Odrobin˛e za pó´zno zauwa˙zył interweniujacego ˛ stra˙znika — wcia˙ ˛z si˛e nie mógł przyzwyczai´c do tego, z˙ e noszone przez Morta okulary fatalnie ograniczaja˛ mu pole widzenia — ale w por˛e, by si˛e odwróci´c i wytraci´ ˛ c mu bro´n z r˛eki. Dla Rolanda ten strzał był czysto rutynowy, chocia˙z zbyt pospieszny. Stra˙znik jednak był innego zdania. Ralph Lennox miał do ko´nca swoich dni przysi˛ega´c, z˙ e strzał tego faceta był niewiarygodny — przypominajacy ˛ te, które widywało si˛e jedynie na starych westernach dla małolatów, takich jak Annie Oakley. Dzi˛eki lustru, które najwidoczniej zostało tam umieszczone po to, by udaremnia´c próby kradzie˙zy, Roland troch˛e szybciej rozprawił si˛e z drugim. Zauwa˙zył, z˙ e oczy alchemika kieruja˛ si˛e gdzie´s w gór˛e, nad jego ramieniem, i niezwłocznie skierował swoje spojrzenie ku lustru. Zobaczył w nim m˛ez˙ czyzn˛e w skórzanej kurtce, skradajacego ˛ si˛e przej´sciem miedzy półkami. M˛ez˙ czyzna miał w dłoni długi nó˙z, a w głowie — niewatpliwie ˛ — wizje chwały. 286
Rewolwerowiec wykonał obrót i wystrzelił, oparłszy przegub o biodro, zdajac ˛ sobie spraw˛e z tego, z˙ e pierwszy strzał z nieznanej broni mo˙ze okaza´c si˛e niecelny, ale jednocze´snie nie chciał zrani´c nikogo z ludzi stojacych ˛ nieruchomo za niedoszłym bohaterem. Lepiej strzeli´c dwukrotnie z biodra, posyłajac ˛ kule, które trafia˛ w cel po lekko wznoszacym ˛ si˛e torze, ni˙z zabi´c jaka´ ˛s staruszk˛e, której jedyna˛ zbrodnia˛ był wybór niewła´sciwego dnia na kupowanie perfum. Bro´n była zadbana. I celna. Przypominajac ˛ sobie otyłych, rozlazłych rewolwerowców, którym ja˛ zabrał, doszedł do wniosku, z˙ e lepiej dbali o bro´n, która˛ nosili, ni˙z o to, kim sami byli. Wydawało si˛e to dziwnym post˛epowaniem, lecz, oczywis´cie, był to dziwny s´wiat i Roland nie miał prawa ich osadza´ ˛ c. Prawd˛e mówiac, ˛ nie miał czasu, z˙ eby to osadzi´ ˛ c. Strzał okazał si˛e celny. Strzaskał nó˙z przy nasadzie ostrza, pozostawiajac ˛ w dłoni m˛ez˙ czyzny sama˛ r˛ekoje´sc´ . Roland uwa˙znie spojrzał na m˛ez˙ czyzn˛e w skórzanej kurtce i widocznie co´s w jego spojrzeniu przypomniało niedoszłemu bohaterowi o jakim´s wa˙znym spotkaniu, bo facet obrócił si˛e na pi˛ecie, upu´scił resztki no˙za i przyłaczył ˛ si˛e do masowej ucieczki. Odwrócił si˛e i rzucił rozkaz alchemikowi. Je´sli jeszcze kto´s spróbuje wchodzi´c mu w drog˛e, poleje si˛e krew. Kiedy alchemik zrobił krok, Roland stuknał ˛ go lufa˛ rewolweru w ko´sciste rami˛e. M˛ez˙ czyzna wydał zduszony pisk i natychmiast zwrócił si˛e twarza˛ do rewolwerowca. — Nie ty. Ty zosta´n tutaj. Niech to zrobi twój czeladnik. — K-kto? — On — rewolwerowiec niecierpliwym gestem wskazał pomocnika. — Co mam zrobi´c, panie Katz? Na twarzy asystenta wida´c było wyra´zne czerwone s´lady po młodzie´nczym tradziku. ˛ — Rób, co on mówi, o´sle! Przynie´s lek! Keflex! Asystent podszedł do jednej z półek za kontuarem i wział ˛ z niej słoiczek. — Obró´c go tak, bym mógł zobaczy´c, co jest na nim napisane — polecił rewolwerowiec. Pomocnik wykonał polecenie. Roland nie był w stanie poradzi´c sobie z odczytaniem napisu — zbyt wiele liter nie nale˙zało do znanego mu alfabetu. Skonsultował si˛e z Mortopedia.˛ Keflex — potwierdziła i Roland zrozumiał, z˙ e to sprawdzanie było strata˛ czasu. On wiedział, z˙ e nie potrafi tego przeczyta´c, ale ci ludzie nie mieli o tym poj˛ecia. — Ile tabletek jest w tym słoiku? — No, wła´sciwie to sa˛ kapsułki — rzekł nerwowo asysystent. — Je´sli szuka pan penicyliny w tabletkach, to. . . — Niewa˙zne. Ile dawek?
287
— Och. Hmm. . . — Zaczerwieniony asystent spojrzał na słoiczek i o mało go nie upu´scił. — Dwie´scie. Roland poczuł si˛e tak jak wtedy, kiedy odkrył, ile amunicji mo˙zna kupi´c na tym s´wiecie za niewielkie pieniadze. ˛ W skrytce za tylna˛ s´ciana˛ szafki Enrica Balazara znajdowało si˛e dziewi˛ec´ próbek, zawierajacych ˛ łacznie ˛ trzydzie´sci sze´sc´ dawek, a poczuł si˛e po nich całkiem dobrze. Je´sli nie zdoła wyleczy´c infekcji dwustoma dawkami, to nie da si˛e jej wyleczy´c w ogóle. — Daj mi to. Asystent podał mu słoiczek. Rewolwerowiec podciagn ˛ ał ˛ mankiet marynarki, pokazujac ˛ zegarek marki Rolex Jacka Morta. — Nie mam pieni˛edzy, ale mo˙ze to zrekompensuje straty. Przynajmniej taka˛ mam nadziej˛e. Odwrócił si˛e, skinał ˛ głowa˛ stra˙znikowi, który wcia˙ ˛z siedział na podłodze przy przewróconym stołku i spogladał ˛ na niego szeroko otwartymi oczami, i wyszedł. Tak po prostu. Przez pi˛ec´ sekund w aptece słycha´c było tylko ryk alarmu, który okazał si˛e wystarczajaco ˛ gło´sny, by zagłuszy´c odgłosy dochodzace ˛ z ulicy. — Bo˙ze w niebiesiech, panie Katz, co teraz zrobimy? — wyszeptał asystent. Katz podniósł zegarek i zwa˙zył go w dłoni. Złoto. Szczere złoto. Nie mógł w to uwierzy´c. Musiał w to uwierzy´c. Jaki´s szaleniec wszedł tu prosto z ulicy, wytracił ˛ strzałem bro´n z r˛eki stra˙znika, a tak˙ze nó˙z z dłoni innego faceta, a wszystko po to, z˙ eby zdoby´c najpospolitszy lek pod sło´ncem. Keflex. Wart najwy˙zej sze´sc´ dziesiat ˛ dolców. Za który zapłacił zegarkiem marki Rolex, o warto´sci trzech i pół tysiaca ˛ dolarów. — Zrobimy? — powtórzył. — Zrobimy? Przede wszystkim schowaj ten zegarek pod lad˛e. Nigdy go nie widziałe´s. — Spojrzał na Ralpha. — Ty te˙z nie. — Oczywi´scie, prosz˛e pana — natychmiast zgodził si˛e Ralph. — Je´sli tylko dostan˛e moja˛ działk˛e, kiedy go pan sprzeda, nigdy go nie widziałem. — Na ulicy zastrzela˛ go jak psa — rzekł z nieskrywana˛ satysfakcja˛ Katz. — Keflex! A facet nie miał nawet kataru! — rzekł z podziwem asystent.
Rozdział czwarty Wybór
Gdy w s´wiecie Rolanda dolna kraw˛ed´z słonecznej tarczy dotkn˛eła Morza Zachodniego, krzeszac ˛ jasnozłote płomienie na wodzie przed zwiazanym ˛ niczym indyk Eddiem, policjanci O’Mearah i Delevan powoli odzyskali przytomno´sc´ , w s´wiecie, z którego Eddie został zabrany. — Zdejmijcie mi te kajdanki, dobrze? — poprosił pokornie Gruby Johnny. — Gdzie on jest? — spytał ochryple O’Mearah i si˛egnał ˛ do kabury. Nie ma jej. Nie ma kabury, pasa, amunicji, rewolweru. Rewolwer. O kurwa. Pomy´slał o pytaniach, jakie b˛eda˛ zadawa´c mu te gnoje z wydziału spraw wewn˛etrznych, faceci, którzy wszystkiego, co wiedza˛ o ulicy, nauczyli si˛e od Jacka Webba z serialu „Dragnet”, i nagle finansowa warto´sc´ utraconej broni stała si˛e dla niego równie istotna jak liczba mieszka´nców Irlandii czy główne zło˙za minerałów w Peru. Spojrzał na Carla i zobaczył, z˙ e on tak˙ze stracił swoja˛ bro´n. „O dobry Jezu, miej nas w opiece” — pomodlił si˛e z rozpacza˛ O’Mearah, a kiedy Gruby Johnny ponownie poprosił, z˙ eby wział ˛ le˙zacy ˛ na ladzie klucz i otworzył kajdanki, O’Mearah powiedział: — Powinienem. . . Urwał, gdy˙z o mało nie wyrwało mu si˛e: „Zamiast tego powinienem strzeli´c ci w bebech”, ale przecie˙z nie mógł zastrzeli´c Grubego Johnny’ego, zgadza si˛e? Wszystkie spluwy były umocowane ła´ncuchem, a ten s´wir w złotych okularkach, s´wir, który wygladał ˛ na takiego porzadnego ˛ obywatela, rozbroił jego i Carla z taka˛ sama˛ łatwo´scia,˛ z jaka˛ O’Mearah odebrałby dzieciakowi korkowiec. Nie doko´nczył tego, co pragnał ˛ powiedzie´c, wział ˛ klucz i otworzył kajdanki. Zauwa˙zył magnum .357, bro´n, która˛ Roland kopnał ˛ w kat. ˛ Podniósł bro´n. Poniewa˙z nie zmie´sciłaby mu si˛e do kabury, wi˛ec wepchnał ˛ ja˛ za pasek spodni. — Hej, to moja spluwa! — pisnał ˛ Gruby Johnny. — Tak? Chcesz ja˛ dosta´c z powrotem? — O’Mearah musiał mówi´c powoli. Naprawd˛e bolała go głowa. W tym momencie chciał tylko dorwa´c pana Złote 289
Okularki i przygwo´zdzi´c go. T˛epymi gwo´zdziami, do najbli˙zszej s´ciany. — Słyszałem, z˙ e w Attica lubia˛ takich grubasów jak ty. Maja˛ nawet powiedzenie: „Im grubsza poducha, tym lepiej si˛e dmucha”. Na pewno chcesz ja˛ z powrotem? Gruby Johnny odwrócił si˛e bez słowa, lecz O’Mearah zda˙ ˛zył jeszcze dostrzec łzy w jego oczach i mokra˛ plam˛e na spodniach. Wcale nie było mu go z˙ al. — Gdzie on jest? — zapytał Carl Delevan ochrypłym metalicznym głosem. — Wyszedł — odparł t˛epo Gruby Johnny. — Tylko tyle wiem. Wyszedł. Mys´lałem, z˙ e mnie zabije. Delevan powoli podniósł si˛e z podłogi. Pomacał lepka˛ wilgo´c na policzku i spojrzał na swoje palce. Krew. Niech to szlag. Si˛egnał ˛ do kabury i przez chwil˛e próbował ja˛ namaca´c, nie tracac ˛ nadziei jeszcze długo po tym, jak palce powiedziały mu, z˙ e bro´n i kabura znikn˛eły. O’Mearaha tylko bolała głowa; Delevan czuł si˛e tak, jakby kto´s zrobił sobie w jego głowie poligon do prób z bronia˛ nuklearna.˛ — Facet zabrał mi bro´n — rzucił do O’Mearaha. Mówił tak niewyra´znie, z˙ e trudno go było zrozumie´c. — Witaj w klubie. — Jest tu jeszcze? Delevan zrobił krok w kierunku O’Mearaha, przechylił si˛e w lewo, jakby przebywał na rozkołysanym pokładzie statku, a potem zdołał si˛e wyprostowa´c. — Nie. — Jak dawno? Delevan spojrzał na Grubego Johnny’ego, który stał zwrócony do nich plecami i nie odpowiedział, by´c mo˙ze sadz ˛ ac, ˛ z˙ e policjant mówi do swojego partnera. Delevan, który, nawet b˛edac ˛ w najlepszym humorze, nie słynał ˛ ze spokoju i opanowania, wrzasnał ˛ na sprzedawc˛e, chocia˙z poczuł si˛e przy tym tak, jakby czaszka miała zaraz rozpa´sc´ mu si˛e na tysiac ˛ kawałków. — Zadałem ci pytanie, ty gruba kupo gówna! Jak dawno wyszedł stad ˛ ten skurwysyn? — Mo˙ze pi˛ec´ minut temu — powiedział t˛epo Gruby Johnny. — Wział ˛ swoja˛ amunicj˛e i wasza˛ bro´n. — A po chwili dodał: — I zapłacił za naboje. Nie mog˛e w to uwierzy´c. „Pi˛ec´ minut” — pomy´slał Delevan. Facet przyjechał taksówka.˛ Siedzac ˛ w radiowozie i pijac ˛ kaw˛e, widzieli, jak wysiadał. Zbli˙zała si˛e godzina szczytu. O tej porze trudno złapa´c taksówk˛e. „Mo˙ze. . . ” — Chod´z — powiedział do George’a O’Mearaha. — Mamy jeszcze szans˛e na zwini˛ecie go. We´zmiemy bro´n od tego gnoja. . . O’Mearah pokazał mu magnum. W pierwszej chwili Delevan zobaczył dwa rewolwery, które powoli zlały si˛e w jeden. — Dobrze. — Dochodził do siebie nie od razu, lecz stopniowo, jak bokser, który otrzymał piekielnie silny cios w podbródek. — Zatrzymaj go. Ja wezm˛e s´rutówk˛e spod deski rozdzielczej. 290
Ruszył do drzwi i nagle nie tylko si˛e przechylił, ale zatoczył tak, z˙ e musiał przytrzyma´c si˛e s´ciany. — Dojdziesz do siebie? — zapytał O’Mearah. — Je´sli go dorwiemy — odparł Delevan. Wyszli. Gruby Johnny nie był z tego tak rad, jak z odej´scia s´wira w granatowym garniturze, ale niewiele mniej. Niewiele.
***
Delevan i O’Mearah nie musieli si˛e zastanawia´c, w którym kierunku udał si˛e poszukiwany po opuszczeniu sklepu z bronia.˛ Wystarczyło, z˙ e posłuchali dyspozytorki. — Kod dziewi˛etna´scie — powtarzała raz po raz. „Rabunek z bronia˛ w r˛eku, padły strzały.” — Kod dziewi˛etna´scie, kod dziewi˛etna´scie. Lokalizacja: trzysta dziewi˛ec´ dziesiat ˛ pi˛ec´ przy Zachodniej Czterdziestej Dziewiatej, ˛ drogeria Katza, napastnik. . . wysoki, jasnowłosy, w granatowym garniturze. . . „Padły strzały” — pomy´slał Delevan i głowa rozbolała go jeszcze bardziej. „Ciekawe, czy z broni George’a, czy z mojej? Je´sli ten gnój kogo´s zabił, to jestes´my załatwieni. Chyba, z˙ e go dopadniemy.” — Ruszaj — rzucił do O’Mearaha, któremu nie musiał tego powtarza´c. Jego partner rozumiał sytuacj˛e równie dobrze jak Delevan. Uruchomił migacz, syren˛e i z piskiem opon właczył ˛ si˛e do ruchu. Na jezdniach robiło si˛e coraz cia´sniej, gdy˙z zaczynały si˛e godziny szczytu, wi˛ec O’Mearah poprowadził radiowóz dwoma kołami po jezdni, a dwoma po chodniku. Przechodnie pierzchali jak przestraszone przepiórki. Wje˙zd˙zajac ˛ na Czterdziesta˛ Dziewiat ˛ a,˛ zawadził o tylny zderzak furgonetki dostawczej. W oddali dostrzegł na chodniku błysk potłuczonego szkła. Obaj usłyszeli zawodzenie instalacji alarmowej. Przechodnie chowali si˛e do bram i za kosze na s´mieci, ale lokatorzy mieszka´n na wy˙zszych kondygnacjach wygladali ˛ przez okna, jakby to był jaki´s szczególnie dobry program telewizyjny albo darmowy film. Na tym odcinku ulica była pusta: znikn˛eły z niej taksówki i samochody osobowe. — Mam nadziej˛e, z˙ e wcia˙ ˛z tam jest — powiedział Delevan i otworzył kluczem stalowe uchwyty przytrzymujace ˛ luf˛e i kolb˛e s´rutówki zamocowanej pod deska˛ rozdzielcza.˛ Zdjał ˛ ja˛ z zaczepów. — Mam tylko nadziej˛e, z˙ e ten stukni˛ety skurwysyn wcia˙ ˛z tam jest. Obaj nie rozumieli tego, z˙ e majac ˛ do czynienia z rewolwerowcem, zwykle lepiej nie przeciaga´ ˛ c struny. 291
***
Kiedy Roland wyszedł z apteki Katza, du˙zy słoik keflexu dołaczył ˛ do paczek z nabojami w kieszeni marynarki Jacka Morta. Rewolwerowiec miał w prawej dłoni słu˙zbowa˛ trzydziestk˛eósemk˛e Carla Delevana. Piekielnie dobrze było znów trzyma´c bro´n cała˛ prawa˛ r˛eka.˛ Usłyszał syren˛e i zobaczył samochód, który z rykiem mknał ˛ po ulicy. „To oni” — pomy´slał. Zaczał ˛ unosi´c bro´n, ale przypomniał sobie, z˙ e to przecie˙z rewolwerowcy. Wykonuja˛ swoje obowiazki. ˛ Odwrócił si˛e i wszedł z powrotem do składu alchemika. — Stój, pierdolcu! — wrzasnał ˛ Delevan. Roland zerknał ˛ w wypukłe lustro, w sama˛ por˛e, by zauwa˙zy´c, jak jeden z m˛ez˙ czyzn — ten z krwawiacym ˛ uchem — celuje przez okno z flinty. Gdy jego partner gwałtownie zatrzymał powóz, pozostawiajac ˛ na nawierzchni dymiace ˛ s´lady gumy, Rozbite Ucho wprowadził nabój do komory. Padł na podłog˛e.
***
Katz nie potrzebował lustra, z˙ eby wiedzie´c, co si˛e zaraz stanie. Najpierw ten zwariowany facet, a teraz zwariowani gliniarze. Aj-waj. — Padnij! — wrzasnał ˛ do swego asystenta i Ralpha, stra˙znika pilnujacego ˛ sklepu, po czym znalazł si˛e na czworakach za kontuarem, nie czekajac, ˛ by sprawdzi´c, czy usłuchali ostrze˙zenia, czy nie. W tym momencie, zanim Delevan pociagn ˛ ał ˛ za spust s´rutówki, asystent — niczym ochoczy zawodnik rugby, rzucajacy ˛ si˛e na prowadzacego ˛ przeciwnej druz˙ yny — runał ˛ na Katza, który rabn ˛ ał ˛ głowa˛ o podłog˛e i złamał sobie szcz˛ek˛e w dwóch miejscach. Mimo przeszywajacego ˛ bólu, który nagle zaczał ˛ rozrywa´c mu głow˛e, Katz usłyszał huk s´rutówki i trzask resztek szyby, która rozsypała si˛e po pomieszczeniu, wraz z butelkami wody po goleniu, wody kolo´nskiej, perfum, płynów do płukania ust, syropów na kaszel i Bóg wie czego jeszcze. Tysiac ˛ rozmaitych zapachów rozeszło si˛e w powietrzu, tworzac ˛ piekielny smród, i zanim zemdlał, Katz jeszcze raz poprosił Boga, z˙ eby przeklał ˛ jego ojca za to, z˙ e przykuł go ła´ncuchem do tej cholernej apteki.
292
***
Roland zobaczył butelki i pudełka rozpryskujace ˛ si˛e w powietrzu pod uderzeniem gradu s´rutu. Szklana gablota zawierajaca ˛ czasomierze rozsypała si˛e. Wi˛ekszo´sc´ le˙zacych ˛ w niej zegarków równie˙z. Ich fragmenty migotliwa˛ chmura˛ wyleciały w powietrze. „Przecie˙z oni nie wiedza,˛ czy w s´rodku sa˛ postronne osoby, czy nie” — pomy´slał. „Nie wiedza,˛ a mimo to strzelaja˛ s´rutem!” To było niewybaczalne. Poczuł gniew, ale opanował si˛e. To rewolwerowcy. Lepiej wierzy´c, z˙ e jeszcze nie doszli do siebie po uderzeniu w głow˛e, ni˙z podejrzewa´c, z˙ e mogliby zrobi´c co´s takiego s´wiadomie, nie zwa˙zajac, ˛ kogo moga˛ zrani´c lub zabi´c. B˛eda˛ oczekiwali, z˙ e rozpocznie ogie´n lub zacznie ucieka´c. Zamiast tego czołgał si˛e po podłodze. Poranił sobie obie dłonie i kolana o kawałki potłuczonego szkła. Ból sprawił, z˙ e Jack Mort odzyskał przytomno´sc´ . Roland był rad, z˙ e Jack Mort powrócił. B˛edzie go potrzebował. Nie przejmował si˛e jego r˛ekami i kolanami. Bez trudu mógł znie´sc´ taki ból, a rany odniosło ciało potwora, który nie zasłu˙zył na nic innego. Dotarł w pobli˙ze resztek szyby wystawowej, na prawo od drzwi. Przyczaił si˛e tam, przygotowany do skoku. Rewolwer wepchnał ˛ do kabury. Nie b˛edzie mu potrzebny.
***
— Co ty robisz, Carl? — wrzasnał ˛ O’Mearah. Oczami duszy nagle ujrzał nagłówek w „Daily News”: POLICJANT ZABIJA CZTERY POSTRONNE OSOBY PODCZAS INTERWENCJI w APTECE. Delevan zignorował go i wprowadził nowy nabój do komory. — Załatwmy tego gnoja.
***
Wszystko potoczyło si˛e dokładnie tak, jak si˛e spodziewał Roland. Rozw´scieczeni tym, z˙ e tak łatwo dali si˛e wyprowadzi´c w pole i rozbroi´c przez
293
człowieka, który wydawał im si˛e równie łagodny jak inne owieczki w˛edrujace ˛ ulicami tego nieko´nczacego ˛ si˛e miasta, jeszcze oszołomieni po niedawnym urazie, wpadli do s´rodka. Pierwszy wbiegł ten idiota, który strzelił z flinty. Sun˛eli lekko pochyleni, jak z˙ ołnierze atakujacy ˛ pozycje wroga, i jedynie to s´wiadczyło o tym, z˙ e spodziewali si˛e zasta´c go w s´rodku. Byli raczej przekonani, z˙ e ju˙z opu´scił sklep tylnym wyj´sciem i ucieka zaułkami. Dlatego przebiegli po chodniku, powodujac ˛ gło´sny chrz˛est szkła, a kiedy ten z flinta˛ szarpni˛eciem otworzył drzwi z wybitymi szybami i wpadł do s´rodka, rewolwerowiec zerwał si˛e i splecionymi dło´nmi uderzył w kark posterunkowego Carla Delevana. Zeznajac ˛ przed komisja˛ dochodzeniowa,˛ Delevan twierdził, z˙ e nie pami˛eta niczego od chwili, gdy przykl˛eknał ˛ u Clementsa i zobaczył le˙zacy ˛ pod lada˛ portfel. Członkowie komisji uwa˙zali, z˙ e w tych okoliczno´sciach zanik pami˛eci jest piekielnie wygodny, i Delevan miał szcz˛es´cie, wykpiwszy si˛e sze´sc´ dziesi˛ecioma dniami zawieszenia w obowiazkach, ˛ bez wypłaty poborów. Roland jednak uwierzyłby mu, a nawet, w innych warunkach (na przykład, gdyby ten dure´n nie strzelił s´rutem, mimo z˙ e w sklepie mogło by´c mnóstwo postronnych osób), mógłby mu współczu´c. Kiedy po półgodzinie drugi raz obrywa si˛e po głowie, mo˙zna si˛e spodziewa´c lekkiej amnezji. Gdy Delevan bezwładnie jak wór fasoli padał na podłog˛e, Roland wyrwał mu z r˛eki strzelb˛e. — Stój! — wrzasnał ˛ z gniewem i niepokojem O’Mearah. Zaczał ˛ unosi´c magnum Grubego Johnny’ego, lecz było dokładnie tak, jak Roland przypuszczał: rewolwerowcy tego s´wiata byli z˙ ało´snie powolni. Zda˙ ˛zyłby zastrzeli´c O’Mearaha trzy razy, ale nie było takiej potrzeby. Po prostu machnał ˛ strzelba.˛ Kolba zatoczyła w powietrzu wznoszacy ˛ si˛e łuk i z suchym pla´sni˛eciem trafiła w lewy policzek O’Mearaha. Ten odgłos przypominał d´zwi˛ek kija baseballowego, uderzajacego ˛ w bardzo silnie rzucona˛ piłk˛e. Dolna połowa twarzy O’Mearaha nagle przemie´sciła si˛e ponad cal w prawo. Trzeba było pó´zniej przeprowadzi´c trzy operacje i zało˙zy´c cztery stalowe s´ruby, z˙ eby poskłada´c mu szcz˛ek˛e. Stał tak przez chwil˛e, a jego oczy wyra˙zały niebotyczne zdumienie, zanim postawił je w słup. Kolana ugi˛eły si˛e pod nim i upadł na podłog˛e. Roland zatrzymał si˛e w progu, nie zwracajac ˛ uwagi na syreny nadje˙zd˙zajacych ˛ radiowozów. Chwycił s´rutówk˛e i kilkakrotnie przeładował ja,˛ wysypujac ˛ grube czerwone naboje na ciało Delevana. Zrobiwszy to, rzucił na niego rozładowana˛ bro´n. — Jeste´s niebezpiecznym głupcem, którego nale˙załoby posła´c na zachód — powiedział do nieprzytomnego. — Zapomniałe´s oblicza twego ojca. Przestapił ˛ le˙zacego ˛ policjanta i podszedł do cicho warczacego ˛ powozu rewolwerowców. Wszedł do s´rodka przez otwarte drzwi i usiadł za kierownica.˛
294
***
„Potrafisz prowadzi´c ten powóz?” — zapytał wrzeszczacego ˛ i bełkoczacego ˛ stworzenia, które było Jackiem Mortem. Nie uzyskał z˙ adnej sensownej odpowiedzi. Mort tylko wrzeszczał. Rewolwerowiec rozpoznał atak histerii, ale nie w pełni prawdziwy. Jack Mort specjalnie doprowadził si˛e do histerii, z˙ eby unikna´ ˛c rozmowy ze swoim niesamowitym porywaczem. „Słuchaj” — powiedział mu rewolwerowiec. „Nie mam czasu, wi˛ec nie b˛eda˛ tego — ani niczego innego — powtarzał. Zostało mi bardzo mało czasu. Je´sli nie odpowiesz na moje pytanie, wbij˛e twój prawy kciuk w twoje prawe oko. Wepchn˛e go, najdalej jak zdołam, a potem wyrw˛e ci gałk˛e oczna˛ i rozgniot˛e ja˛ o siedzenie, jak glut z nosa. Doskonale poradz˛e sobie z jednym okiem. A poza tym ono i tak nie jest moje.” Nie potrafił okłama´c Morta, tak samo jak Mort nie mógł okłama´c jego: ich zwiazek ˛ był zimny i niech˛etny, a zarazem znacznie s´ci´slejszy ni˙z najbardziej nami˛etna wi˛ez´ seksualna. W ko´ncu nie opierał si˛e na połaczeniu ˛ ciał, lecz dusz. Roland wcale nie z˙ artował. I Mort wiedział o tym. Od razu przestał histeryzowa´c. „Umiem prowadzi´c samochód” — powiedział. Była to pierwsza sensowna reakcja, jaka˛ Roland uzyskał ze strony Morta, od kiedy wniknał ˛ w jego ciało. „A wi˛ec zrób to.” „Dokad ˛ mam jecha´c?” „Znasz miejsce nazywane The Village?” „Tak.” „Jed´z tam.” „A gdzie dokładnie?” „Na razie jed´z.” „B˛edzie szybciej, je˙zeli właczymy ˛ syren˛e.” ´ „Swietnie. Zrób to. I te migajace ˛ s´wiatła te˙z.” Po raz pierwszy od chwili, w której zapanował nad ciałem i umysłem Morta, Roland odrobin˛e si˛e cofnał ˛ i dał prowadzi´c Mortowi. Gdy ten poruszał głowa,˛ ogladaj ˛ ac ˛ desk˛e rozdzielcza˛ niebiesko-białego radiowozu Delevana i O’Mearaha, Roland patrzył na to, ale nie zainicjował tego ruchu. Gdyby był tu obecny ciałem, a nie tylko w postaci swego ka, spr˛ez˙ yłby si˛e do skoku, gotowy w ka˙zdej chwili znów zapanowa´c nad sytuacja˛ na widok jakichkolwiek oznak buntu. Mort najwidoczniej nie zamierzał podejmowa´c z˙ adnych prób stawiania oporu. Zabił i okaleczył Bóg wie ilu niewinnych ludzi, ale nie chciał utraci´c jednego
295
ze swoich cennych oczu. Poprzestawiał przełaczniki, ˛ pociagn ˛ ał ˛ za d´zwigni˛e i nagle pojazd ruszył. Zawyła syrena i rewolwerowiec zobaczył odblask czerwonego s´wiatła, pulsujacy ˛ na jezdni przed maska.˛ „Jed´z szybko!” — rozkazał ponuro.
***
Pomimo migaczy, syreny i cz˛estego u˙zywania klaksonu dotarcie do Greenwich Village w godzinie szczytu zaj˛eło im dwadzie´scia minut. W s´wiecie rewolwerowca szansa Eddiego Deana topniała jak lód na patelni. Wkrótce zupełnie zniknie. Morze pochłon˛eło połow˛e sło´nca. „No” — powiedział Jack Mort — „jeste´smy na miejscu.” Mówił prawd˛e (w z˙ aden sposób nie mógłby skłama´c), lecz dla Rolanda było to takie samo miejsce, jak ka˙zde inne: mnóstwo budynków, ludzi i powozów. Te powozy wypełniały nie tylko ulice, ale swoim nieko´nczacym ˛ si˛e zgiełkiem i dra˙zniacymi ˛ nozdrza wyziewami zdawały si˛e wypełnia´c powietrze. Rewolwerowiec podejrzewał, z˙ e okropne wyziewy powstawały ze spalonego paliwa. To cud, z˙ e ci ludzie w ogóle potrafili tu z˙ y´c, a kobiety rodziły dzieci nie b˛edace ˛ potworami, takimi jak Powolne Mutanty zamieszkujace ˛ podnó˙za gór. „A teraz dokad?” ˛ — zapytał Mort. To b˛edzie najtrudniejsze. Rewolwerowiec był gotowy — a przynajmniej tak gotowy, jak tylko mógł by´c. „Wyłacz ˛ syren˛e i s´wiatła. Sta´n przy chodniku.” Mort zaparkował pojazd przy hydrancie. „W tym mie´scie jest podziemna kolej” — powiedział rewolwerowiec. „Chc˛e, by´s zaprowadził mnie tam, gdzie zatrzymuja˛ si˛e takie pociagi, ˛ z˙ eby pasa˙zerowie mogli wsia´ ˛sc´ lub wysia´ ˛sc´ .” „Na która?” ˛ — chciał wiedzie´c Mort. Ta my´sl była podszyta rodzac ˛ a˛ si˛e panika.˛ Mort niczego nie mógł ukry´c przed Rolandem, a ten niczego przed Mortem. . . a przynajmniej nie przez dłu˙zszy czas. „Kilka lat temu — nie wiem ile — wepchnałe´ ˛ s młoda˛ kobiet˛e pod koła na jednej z tych podziemnych stacji. Chc˛e, by´s zaprowadził mnie tam.” Zacz˛eła si˛e krótka, zaciekła walka. Rewolwerowiec zwyci˛ez˙ ył, ale przyszło mu to z zaskakujacym ˛ trudem. W pewien sposób Jack Mort był dwiema osobami, tak samo jak Odetta, chocia˙z nie był schizofrenikiem jak ona i doskonale zdawał sobie spraw˛e z tego, co robił, a t˛e stron˛e swojej natury — t˛e cz˛es´c´ , która była Popychaczem — trzymał tak starannie ukryta˛ jak malwersant swój cenny łup. 296
„Zabierz mnie tam, ty draniu” — ponaglił go rewolwerowiec. Ponownie powoli uniósł kciuk do prawego oka Morta. Palec znajdował si˛e tu˙z przy gałce ocznej i wcia˙ ˛z si˛e poruszał, gdy Mort wreszcie si˛e poddał. Przestawił prawa˛ r˛eka˛ d´zwigni˛e przy kierownicy i pojechali w kierunku Christopher Station, gdzie słynny A-train przed kilkoma laty obciał ˛ nogi niejakiej Odetcie Holmes.
***
— Patrzcie no tylko — powiedział posterunkowy Andrew Staunton do swojego partnera Norrisa Weavera, gdy niebiesko-biały radiowóz Delevana i O’Mearaha zatrzymał si˛e kawałek dalej. W pobli˙zu nie było miejsca do parkowania, ale kierowca wcale nie próbował go szuka´c. Po prostu zatrzymał si˛e i pozwolił, by jadace ˛ pojazdy z trudem przeciskały si˛e przez powstałe zw˛ez˙ enie, jak strumyk krwi przedzierajacy ˛ si˛e przez serce kompletnie zatkane złogami cholesterolu. Weaver sprawdził numer na prawym przednim błotniku. 744. Tak, ten numer podała im dyspozytorka. Migacz działał i na oko wydawało si˛e, z˙ e wszystko gra. . . dopóki nie otworzyły si˛e drzwi i nie wysiadł kierowca. Miał na sobie granatowe ubranie, ale nie z rodzaju tych, którym towarzysza˛ złote guziki i srebrna odznaka. Na nogach te˙z nie miał policyjnych buciorów, chyba z˙ e Stauntona i Weavera zapomniano powiadomi´c o tym, z˙ e od dzi´s policjanci pełniacy ˛ słu˙zb˛e maja˛ nosi´c obuwie od Gucciego. Wydawało si˛e to jednak mało prawdopodobne. Natomiast bardzo prawdopodobne było to, z˙ e maja˛ przed soba˛ s´wira, który załatwił gliniarzy w s´ródmie´sciu. Wysiadł, nie zwa˙zajac ˛ na trabienie ˛ i krzyki kierowców usiłujacych ˛ przejecha´c ulica.˛ — Niech to szlag — zaklał ˛ Andrew Staunton. „Zachowa´c najwy˙zsza˛ ostro˙zno´sc´ ” — powiedziała dyspozytorka. „Ten człowiek jest uzbrojony i nadzwyczaj niebezpieczny.” Dyspozytorki zwykle mówiły jak najbardziej znudzone istoty na kuli ziemskiej — i z tego, co wiedział Andrew, tak te˙z wła´snie było — wi˛ec niemal nabo˙zny nacisk, z jakim ta wymówiła słowo „nadzwyczaj”, utkwił mu w pami˛eci jak rzep. Po raz pierwszy, od kiedy przed czterema laty zaczał ˛ pracowa´c w policji, wyjał ˛ bro´n i zerknał ˛ na Weavera. Ten te˙z wyjał ˛ swoja.˛ Obaj stali przed delikatesami, mniej wi˛ecej trzydzie´sci kroków od wej´scia na stacj˛e metra. Znali si˛e dostatecznie długo, by rozumie´c si˛e tak, jak potrafia˛ tylko policjanci i zawodowi z˙ ołnierze. Bez słowa cofn˛eli si˛e do bramy delikatesów, trzymajac ˛ bro´n skierowana˛ lufami do góry. 297
— Metro? — zapytał Weaver. — Taak. — Andy zerknał ˛ w kierunku wej´scia. Była godzina szczytu i na schodach znajdowało si˛e mnóstwo ludzi zmierzajacych ˛ na perony. — Musimy dopa´sc´ go teraz, zanim wmiesza si˛e w tłum. — No, to do roboty. Jak dobrze zgrana para wyłonili si˛e z bramy, a Roland natychmiast rozpoznał w nich przeciwników znacznie gro´zniejszych ni˙z poprzedni dwaj. Przede wszystkim byli młodsi, a poza tym — Roland o tym nie wiedział — jaka´s anonimowa dyspozytorka nazwała go „nadzwyczaj niebezpiecznym”, co w oczach Andy’ego Stauntona i Norrisa Weavera czyniło go ludzkim odpowiednikiem tygrysa-ludojada. „Je´sli si˛e nie zatrzyma natychmiast, kiedy ka˙ze˛ mu to zrobi´c, b˛edzie trupem” — pomy´slał Andy. — Stój! — krzyknał, ˛ stajac ˛ na szeroko rozstawionych i ugi˛etych w kolanach nogach, trzymajac ˛ oburacz ˛ rewolwer. Obok niego Weaver zrobił dokładnie to samo. — Policja! Połó˙z dłonie na g. . . Tylko tyle zda˙ ˛zył powiedzie´c, zanim facet skoczył w kierunku wej´scia do metra. Poruszał si˛e z niesamowita˛ szybko´scia.˛ Mimo to Andy Staunton był zwarty i gotowy. Mocniej wparł obcasy w chodnik i poczuł, z˙ e nagle ogarnia go lodowaty spokój. Roland te˙z znał to uczucie. Wiele razy odczuwał je w podobnych sytuacjach. Andy lekko przesunał ˛ luf˛e i nacisnał ˛ spust trzydziestkiósemki. Zobaczył, jak m˛ez˙ czyzna w granatowym garniturze obraca si˛e na pi˛ecie, usiłujac ˛ utrzyma´c si˛e na nogach. Potem upadł na trotuar, podczas gdy podró˙zni, jeszcze przed chwila˛ zaj˛eci wyłacznie ˛ konieczno´scia˛ prze˙zycia kolejnego powrotu metrem do domu, z wrzaskiem rozpierzchli si˛e niczym stado przepiórek. Nagle odkryli, z˙ e trzeba prze˙zy´c co´s wi˛ecej ni˙z tylko jazd˛e metrem z centrum miasta. — Kurwa ma´c, partnerze — westchnał ˛ Norris Weaver. — Załatwiłe´s go. — Wiem — odparł Andy. Nawet nie zadr˙zał mu przy tym głos. Rewolwerowiec podziwiałby go. — Zobaczmy kto to.
***
„Umarłem!” — wrzeszczał Jack Mort. „Umarłem, przez ciebie mnie zabili, umarłem, u. . . ” „Nie” — odparł rewolwerowiec. Zmru˙zonymi oczami obserwował policjantów, którzy zbli˙zali si˛e z rewolwerami w dłoniach. Młodsi i szybsi od tych, którzy siedzieli w poje´zdzie zaparkowanym opodal sklepu z bronia.˛ Szybsi. I przynajmniej jeden z nich był piekielnie do298
brym strzelcem. Mort — a w nim Roland — powinien ju˙z by´c martwy, umierajacy ˛ albo ci˛ez˙ ko ranny. Andy Staunton strzelał, z˙ eby zabi´c, i jego pocisk przebił klap˛e marynarki Morta. Potem przedziurawił kieszonk˛e eleganckiej koszuli. . . i tam si˛e ˙ zatrzymał. Zycie obu m˛ez˙ czyzn — Morta i rewolwerowca — ocaliła zapalniczka. Mort nie palił, lecz robił to jego szef, którego Mort zamierzał wygry´zc´ do ko´nca przyszłego roku. Na razie kupił sobie srebrna˛ zapalniczk˛e marki Dunhill za dwie´scie dolarów. Nie zapalał ka˙zdego papierosa, którego pan Framingham wtykał sobie do g˛eby, kiedy byli razem, gdy˙z w ten sposób wyszedłby na lizusa. Tylko od czasu do czasu. . . zazwyczaj w obecno´sci kogo´s wy˙zej postawionego, kogo´s, kto doceniłby: a) skromno´sc´ i uprzejmo´sc´ Jacka Morta, b) dobry gust Jacka Morta. Wygrani pami˛etaja˛ o wszystkim. Tym razem ta zapobiegliwo´sc´ uratowała z˙ ycie Jacka i Rolanda. Wystrzelona przez Stauntona kula utkwiła w srebrnej zapalniczce, a nie w sercu Morta (typowe: upodobanie Morta do markowych gad˙zetów i ubra´n z bardzo dobrych firm było tylko powierzchowne). Oczywi´scie zabolało go. Uderzenie ołowianego pocisku du˙zego kalibru to nie przelewki. Kula wtłoczyła zapalniczk˛e w jego pier´s z siła,˛ która mogłaby zrobi´c w niej dziur˛e. Srebro spłaszczyło si˛e i rozprysn˛eło na boki, z˙ łobiac ˛ płytkie rysy w skórze Morta. Jeden ostry jak odłamek szrapnela odprysk przeciał ˛ mu lewy sutek. Ponadto rozgrzany pocisk zapalił płynny gaz. Mimo to rewolwerowiec le˙zał nieruchomo i patrzył na nadchodzacych ˛ policjantów. Ten, który do niego nie strzelał, kazał ludziom si˛e cofna´ ˛c, cofna´ ˛c si˛e, do cholery. „Pal˛e si˛e!” — wrzeszczał Mort. „Pal˛e si˛e, zga´s to! Zga´s! Zga´s toooo!” Rewolwerowiec nie ruszał si˛e, nasłuchujac ˛ chrz˛estu podeszew na chodniku, ignorujac ˛ wrzaski Morta, usiłujac ˛ ignorowa´c z˙ ar na piersi i odór zw˛eglonego ciała. Kto´s wsunał ˛ mu stop˛e pod z˙ ebra i kiedy podniósł ja,˛ rewolwerowiec pozwolił bezwładnie przetoczy´c si˛e na wznak. Oczy Jacka Morta były otwarte. Usta rozdziawione. Chocia˙z resztki strzaskanej zapalniczki wcia˙ ˛z płon˛eły, nic nie zdradzało obecno´sci człowieka, który wrzeszczał z bólu. — Bo˙ze — mruknał ˛ kto´s — zastrzeliłe´s go pociskiem smugowym? Dym równa˛ smu˙zka˛ wypływał z dziurki w klapie marynarki Morta. Wokół niej unosił si˛e jeszcze kilkoma nie tak schludnymi dymkami. Policjanci poczuli zapach palacego ˛ si˛e ciała, gdy nasycona gazem Ronsona wy´sciółka strzaskanej zapalniczki buchn˛eła płomieniem. Andy Staunton, do tej pory działajacy ˛ bez zarzutu, teraz popełnił bład, ˛ za który — mimo jego wcze´sniejszego podziwu godnego wyczynu — Cort odesłałby go do domu, ze spuchni˛etym uchem, mówiac, ˛ z˙ e najcz˛es´ciej wystarczy jeden bład, ˛ z˙ eby da´c si˛e zabi´c. Staunton zdołał zastrzeli´c przeciwnika — a z˙ aden policjant nie jest zupełnie pewien, czy zdoła to zrobi´c, dopóki nie znajdzie si˛e w sytuacji, która go do tego zmusi — lecz na my´sl, z˙ e wystrzelony przez niego pocisk podpalił faceta, ogarn˛eło go przera˙zenie. Dlatego odruchowo nachylił si˛e, z˙ eby zgasi´c 299
ogie´n, i stopa rewolwerowca trafiła go w brzuch, zaledwie zda˙ ˛zył zauwa˙zy´c błysk w oczach człowieka, który powinien nie z˙ y´c. Staunton odleciał do tyłu, na swojego partnera. Rewolwer wypadł mu z r˛eki. Weaver utrzymał swój, ale zanim zdołał zepchna´ ˛c z siebie koleg˛e, usłyszał strzał i bro´n znikła, jak za dotkni˛eciem magicznej ró˙zd˙zki. W nast˛epnej chwili dło´n zdr˛etwiała mu tak, jakby kto´s uderzył w nia˛ kafarem. Facet w granatowym garniturze wstał, popatrzył na nich przeciagle ˛ i powiedział: — Jeste´scie dobrzy. Lepsi ni˙z tamci. Dlatego dam wam rad˛e. Nie id´zcie za mna.˛ To ju˙z prawie koniec. Nie chciałbym was zabi´c. Potem obrócił si˛e na pi˛ecie i wbiegł na schody metra.
***
Schody były zapchane lud´zmi, którzy zawrócili, gdy usłyszeli krzyki i strzały, wiedzeni ta˛ niezdrowa˛ i typowa˛ dla nowojorczyków ciekawo´scia,˛ chcac ˛ zobaczy´c, co si˛e dzieje i ile krwi rozlało si˛e na brudny beton. Mimo to jako´s usuwali si˛e na boki przed zbiegajacym ˛ po schodach m˛ez˙ czyzna˛ w granatowym garniturze. Nie było w tym niczego dziwnego. W r˛eku trzymał rewolwer, a drugi miał w kaburze na biodrze. Ponadto palił si˛e.
***
Roland nie zwa˙zał na coraz gło´sniejsze krzyki bólu Morta, gdy koszula, podkoszulek i marynarka zapaliły si˛e ja´sniejszym płomieniem, a srebro zapalniczki zacz˛eło si˛e topi´c i parzacymi ˛ stru˙zkami spływa´c po klatce piersiowej. Poczuł podmuch rozgrzanego powietrza i usłyszał huk nadje˙zd˙zajacego ˛ składu. Ju˙z prawie czas; ju˙z prawie nadeszła chwila, kiedy powoła Trójk˛e albo straci wszystko. Po raz drugi wydało mu si˛e, z˙ e czuje, jak s´wiat dygocze i wiruje mu nad głowa.˛ Zbiegł na peron i odrzucił trzydziestk˛eósemk˛e. Rozpiał ˛ pasek i bezceremonialnie zdjał ˛ spodnie Jacka Morta, ukazujac ˛ białe gacie, wygladaj ˛ ace ˛ jak pantalony dziwki. Nie miał czasu zastanawia´c si˛e nad tym dziwnym faktem. Je´sli nie
300
b˛edzie działał szybko, mo˙ze nie martwi´c si˛e o to, z˙ e spłonie z˙ ywcem. Zakupione naboje rozgrzeja˛ si˛e i eksploduja,˛ rozrywajac ˛ go na strz˛epy. Rewolwerowiec wepchnał ˛ paczki z amunicja˛ do majtek, wyjał ˛ słoiczek kefleksu i zrobił z nim to samo. Pantalony wybrzuszyły si˛e groteskowo. Zdjał ˛ płonac ˛ a˛ marynark˛e, ale nie próbował s´ciaga´ ˛ c palacej ˛ si˛e koszuli. Słyszał ryk wje˙zd˙zajacego ˛ na peron pociagu, ˛ widział jego s´wiatła. Nie mógł wiedzie´c, czy jest to ten sam pociag, ˛ pod który wpadła Odetta, lecz w jaki´s dziwny sposób był tego pewien. W sprawach zwiazanych ˛ z Wie˙za˛ los bywał równie miłosierny jak zapalniczka, która uratowała mu z˙ ycie, lub tak bezlitosny jak ogie´n wywołany przez ten cud. Podobnie jak koła nadje˙zd˙zajacego ˛ składu, poda˙ ˛zał równie logicznym i brutalnym szlakiem, z siła,˛ jakiej mogła si˛e oprze´c jedynie stal i słodycz. Podciagn ˛ ał ˛ gacie Morta i znów zaczał ˛ biec, ledwie zauwa˙zajac ˛ uskakujacych ˛ mu z drogi ludzi. Podsycony podmuchem ogie´n objał ˛ najpierw kołnierzyk koszuli, a potem włosy z tyłu głowy. Ci˛ez˙ kie pudełka w gaciach raz po raz obijały si˛e o ja˛ dra Morta, powodujac ˛ potworny ból. Przeskoczył kołowrót przy wej´sciu, frunac ˛ w powietrzu jak człowiek-meteor. „Zostaw mnie!” — wrzeszczał Mort. „Zostaw mnie, zanim spłon˛e!” „Powiniene´s płona´ ˛c” — pomy´slał ponuro rewolwerowiec. „I tak czeka ci˛e bardziej lito´sciwy koniec, ni˙z na to zasługujesz.” „O czym ty mówisz? O czym mówisz?!” Rewolwerowiec nie odpowiedział, lecz zupełnie go wyciszył, p˛edzac ˛ ku kraw˛edzi peronu. Poczuł, z˙ e jedna paczka nabojów wy´slizguje mu si˛e z gaci i przytrzymał ja˛ r˛eka.˛ Zebrał wszystkie siły i wysłał my´sl do Władczyni. Nie miał poj˛ecia, czy taki telepatyczny rozkaz zostanie usłyszany i czy ona zechce go wykona´c, a mimo to posłał t˛e szybka,˛ ostra˛ jak strzała my´sl: DRZWI! SPÓJRZ NA DRZWI! TERAZ! TERAZ! Łoskot pociagu ˛ wypełnił s´wiat. Jaka´s kobieta krzykn˛eła: „O mój Bo˙ze! On chce skoczy´c!”. Czyja´s dło´n złapała go za rami˛e, usiłujac ˛ pociagn ˛ a´ ˛c do tyłu. Roland wkroczył za z˙ ółta˛ lini˛e ostrzegawcza˛ i poza kraw˛ed´z peronu. Upadł na szyny przed nadje˙zd˙zajacym ˛ składem, przyciskajac ˛ dłonie do krocza, trzymajac ˛ baga˙z, który zabierze ze soba.˛ . . Je´sli tylko uda mu si˛e w ostatniej chwili szybko opu´sci´c ciało Jacka Morta. Padajac, ˛ ponownie zawołał ja.˛ . . je obie: ODETTO HOLMES! DETTO WALKER! POPATRZCIE! Wykrzykujac ˛ te słowa, gdy pociag ˛ ju˙z prawie na niego naje˙zd˙zał z bezlitosna,˛ srebrzysta˛ szybko´scia,˛ rewolwerowiec po raz ostatni odwrócił głow˛e i spojrzał przez drzwi. Prosto w jej twarz. „Twarze!” „Obie, widz˛e je obie jednocze´snie. . . ” 301
NIEE. . . ! — wrzasnał ˛ Mort i w ostatnim ułamku sekundy, zanim pociag ˛ najechał na niego, przecinajac ˛ go — nie na wysoko´sci kolan, lecz pasa, Roland skoczył do drzwi. . . i przez nie. Jack Mort umarł sam. Pudełka z amunicja˛ i słoik z tabletkami pojawiły si˛e obok ciała Rolanda. Spazmatycznie zacisnał ˛ na nich dłonie i pu´scił. Wstał z trudem, s´wiadomy tego, z˙ e znów jest w swoim chorym, obolałym ciele; s´wiadomy, z˙ e Eddie Dean co´s krzyczy; s´wiadomy, z˙ e Odetta wrzeszczy dwoma głosami. Spojrzał — tylko rzucił okiem — i zobaczył dokładnie to, czego si˛e spodziewał: nie jedna˛ kobiet˛e, lecz dwie. Obie nie miały nóg, obie były ciemnoskóre i bardzo pi˛ekne. Mimo to jedna z nich była okropna˛ wied´zma,˛ a jej uroda nie ukrywała, lecz jeszcze podkre´slała wewn˛etrzna˛ brzydot˛e. Roland patrzył na te bli´zniaczo podobne kobiety, które wcale nie były bli´zniaczkami, ale negatywnym i pozytywnym obrazem jednej osoby. Patrzył jak zahipnotyzowany, urzeczony. Nagle Eddie znów krzyknał ˛ i rewolwerowiec zobaczył wyskakujace ˛ z fal homarokoszmary zmierzajace ˛ do miejsca, gdzie Detta zostawiła chłopaka, zwiaza˛ nego i bezradnego. Sło´nce zaszło. Zapadł mrok.
***
Detta zobaczyła drzwi, a przez nie siebie. . . ujrzała sama˛ siebie oczami rewolwerowca i poczuła si˛e zagubiona, tak jak kiedy´s Eddie. Była tutaj. Była tam, w oczach rewolwerowca. Słyszała nadje˙zd˙zajacy ˛ pociag. ˛ Odetta! — krzykn˛eła, nagle zrozumiawszy wszystko: kim była i kiedy to si˛e stało. Detta! — krzykn˛eła, nagle zrozumiawszy wszystko: kim była i kto to zrobił. Przelotne wra˙zenie, z˙ e zostaje przenicowana. . . i jeszcze bole´sniejsze: „Rozdzierano ja.” ˛
302
***
Roland powlókł si˛e zboczem do miejsca, gdzie le˙zał Eddie. Poruszał si˛e jak człowiek, który ma połamane wszystkie ko´sci. Jeden z homaropodobnych stworów przybli˙zał swoje szczypce do twarzy Eddiego. Ten wrzasnał. ˛ Rewolwerowiec kopniakiem odrzucił stwora. Z trudem pochylił si˛e i złapał Eddiego za ramiona. Zaczał ˛ odciaga´ ˛ c go od wody, ale ju˙z było za pó´zno. . . nie miał sił. . . one dostana˛ Eddiego, do diabła, dostana˛ ich obu. . . Eddie znów wrzasnał, ˛ gdy jeden z homarokoszmarów zapytał „to-to-tak?” I odciał ˛ strz˛ep spodni wraz z kawałkiem ciała. Eddie próbował krzykna´ ˛c, lecz z jego gardła wydobył si˛e tylko stłumiony charkot. Dusił si˛e w wi˛ezach Detty. Stwory były wsz˛edzie wokół i zbli˙zały si˛e, ochoczo szcz˛ekajac ˛ szczypcami. Rewolwerowiec zebrał wszystkie siły, szarpnał. ˛ . . i runał ˛ na wznak. Słyszał, jak nadchodza.˛ . . te paskudztwa z piekielnymi pytaniami i klekoczacymi ˛ szczypcami. „Mo˙ze nie było tak z´ le”, pomy´slał. Postawił wszystko i wszystko przegrał. Osłupiał, słyszac ˛ trzask rewolwerów.
***
Kobiety le˙zały twarza˛ w twarz, unoszac ˛ górne połowy ciała, jak szykujace ˛ si˛e do ataku w˛ez˙ e, zaciskajac ˛ palce o identycznych liniach papilarnych na takich samych szyjach. „Ta kobieta próbowała ja˛ zabi´c, ale nie była bardziej realna od tamtej dziewczyny — była majakiem po uderzeniu cegła.˛ . . lecz teraz ten sen stał si˛e rzeczywisto´scia˛ która s´ciskała ja˛ za gardło i usiłowała zabi´c, gdy rewolwerowiec starał si˛e uratowa´c przyjaciela. Ten urzeczywistniony sen bluzgał strumieniem przekle´nstw i pryskał jej w twarz gorac ˛ a˛ s´lina.˛ "Wzi˛ełam ten niebieski talerz, bo ta kobieta wpakowała mnie do szpitala, a poza tym ja nie dostałam z˙ adnego talerza z okazji i stłukłam go, bo musiałam, a kiedy zobaczyłam białego chłopaka, te˙z chciałam go stłuc, i tłukłam go te˙z, krzywdziłam białych chłopców, bo tak było trzeba, kradłam w sklepach sprzedajacych ˛ białym rzeczy z okazji, podczas gdy nasi bracia i siostry w Harlemie głodowali i szczury po˙zerały ich dzieci, to ja, ty suko, to ja, ja. . . ja. . . ja!". „Zabij˛e ja” ˛ — pomy´slała Odetta, ale wiedziała, z˙ e nie mo˙ze. Nie mogła zabi´c tej wied´zmy i prze˙zy´c, tak samo jak wied´zma nie mogła zabi´c jej i pój´sc´ sobie. Mogły zadusi´c si˛e wzajemnie, podczas gdy Eddie i („Roland/Bardzo Zły Człowiek”), 303
ten, który je przywołał, byli zjadani z˙ ywcem na skraju pla˙zy. Zaraz b˛edzie po nich. Mogła te˙z przesta´c (kocha´c/nienawidzi´c). Odetta pu´sciła gardło Detty, nie zwa˙zajac ˛ na silne r˛ece, które s´ciskały jej szyj˛e, mia˙zd˙zac ˛ krta´n. Zamiast zacisna´ ˛c swoje dłonie na szyi tamtej, obj˛eła ja.˛ „Nie, ty suko!” — wrzasn˛eła Detta, lecz w tym krzyku słycha´c było zarówno ogrom nienawi´sci, jak i wdzi˛eczno´sci. „Nie, zostaw mnie w spokoju, po prostu zostaw mnie. . . ” Odetta nie miała sił, by jej odpowiedzie´c. Gdy Roland odrzucił kopniakiem pierwszego atakujacego ˛ homarokoszmara, a drugi doskoczył i wyrwał kawałek łydki Eddiego, zdołała tylko wyszepta´c do ucha wied´zmy: „Kocham ci˛e.” Jeszcze przez chwil˛e dłonie tamtej zaciskały si˛e w morderczym u´scisku. . . a potem pu´sciły. „Znikły.” Znowu to wra˙zenie, z˙ e zostaje przenicowana. . . pó´zniej za´s, niespodziewanie, cudownie, znów była cała. Po raz pierwszy od kiedy niejaki Jack Mort zrzucił cegł˛e na głow˛e dziecka, które przechodziło tamt˛edy tylko dlatego, z˙ e kierowca taksówki ledwie spojrzał i odjechał (a jej dumny ojciec nie chciał próbowa´c ponownie z obawy przed nast˛epnym afrontem), była „cała”. Była Odetta Holmes, a ta druga. . . ? „Pospiesz si˛e, suko!” — wrzasn˛eła Detta. . . ale wcia˙ ˛z był to jej własny głos. Ona i Detta stały si˛e jedno´scia.˛ Była jedna˛ i druga,˛ a teraz rewolwerowiec miał tak˙ze trzecia! ˛ „Pospiesz si˛e albo ze˙zra˛ ich na kolacj˛e!” Spojrzała na naboje. Nie było czasu na przeładowanie broni. Zanim by to zrobiła, byłoby po wszystkim. Mogła tylko mie´c nadziej˛e. „A czy jest co´s poza nia?” ˛ — zapytała w my´slach i wycelowała. I nagle miała r˛ece wypełnione gromem.
***
Eddie ujrzał jednego homarokoszmara tu˙z przy swojej twarzy. Pomarszczone i martwe s´lepia stwora skrzyły si˛e odra˙zajacym ˛ blaskiem. Szczypce zacz˛eły opada´c. „To-to-. . . ” — zaczał ˛ stwór i rozprysnał ˛ si˛e na kawałki. Roland zobaczył, jak nast˛epny rzuca si˛e w kierunku jego lewej r˛eki i pomy´slał: „Teraz strac˛e palce u drugiej. . . ” Wtem skorupa homarokoszmara rozleciała si˛e na kawałki, a zielone flaki rozchlapały si˛e wokół.
304
Zerknał ˛ przez rami˛e i ujrzał kobiet˛e, której uroda zapierała dech w piersi, a gniew mroził krew w z˙ yłach. ´ ´ — CHODZCIE TU, MATKOJEBY! — wrzasn˛eła. — TYLKO CHODZCIE! ´ SPRÓBUJCIE ICH TKNA˛C! WYDUSZE˛ WAM ŁBY PRZEZ WASZE PIEPRZONE TYŁKI! Rozwaliła trzeciego, który wbiegł mi˛edzy nogi Eddiego, zamierzajac ˛ jednocze´snie po˙zywi´c si˛e i wykastrowa´c chłopaka. W okamgnieniu zmienił si˛e w mokra˛ plam˛e. Roland podejrzewał, z˙ e te stworzenia maja˛ szczatkow ˛ a˛ inteligencj˛e. Teraz jego podejrzenia si˛e potwierdziły. Pozostałe stwory umykały. Iglica rewolweru natrafiła na niewypał, lecz nast˛epny strzał rozpłaszczył na piasku jednego z uciekajacych ˛ potworów. Pozostałe jeszcze szybciej pomkn˛eły do wody. Najwidoczniej straciły apetyt. Tymczasem Eddie si˛e dusił. Roland niezdarnie szarpał p˛etl˛e, która gł˛eboko wrzynała si˛e w szyj˛e Deana. Widział, z˙ e twarz chłopaka stopniowo zmienia si˛e z purpurowej w sina.˛ Eddie szamotał si˛e coraz słabiej. Czyje´s silne dłonie odtraciły ˛ r˛ece rewolwerowca. — Ja si˛e tym zajm˛e. W dłoni miała nó˙z. . . jego nó˙z. „Czym si˛e zajmiesz?” — pomy´slał, tracac ˛ przytomno´sc´ . „Co zrobisz teraz, kiedy obaj jeste´smy zdani na twoja˛ łask˛e?” — Kim jeste´s? — szepnał, ˛ zapadajac ˛ w mrok gł˛ebszy od nocy. — Jestem trzema kobietami — usłyszał jej odpowied´z, dolatujac ˛ a˛ jakby z kraw˛edzi bardzo gł˛ebokiej studni, w której spadał. — Ta,˛ która˛ byłam; ta,˛ która˛ nie miałam prawa by´c, lecz byłam; a tak˙ze kobieta,˛ która˛ ocaliłe´s. Dzi˛ekuj˛e ci, rewolwerowcze. Roland wiedział, z˙ e go pocałowała, potem jednak na długo pochłon˛eła go ciemno´sc´ . Ostatnie tasowanie ostatnie tasowanie Wydawało mu si˛e, z˙ e po raz pierwszy od tysiaca ˛ lat nie my´slał o Wie˙zy. My´slał tylko o jeleniu, który przyszedł nad jeziorko na le´snej polanie. Ukryty za pniem le˙zacego ˛ drzewa, wycelował lewa˛ r˛eka.˛ „Mi˛eso” — pomy´slał i strzelił, gdy s´lina napłyn˛eła mu do ust. „Chybiłem” — j˛eknał ˛ w duchu ułamek sekundy pó´zniej. „Uciekł. Wyszedłem z wprawy.” Jele´n upadł martwy na skraju polanki.
305
Niebawem Wie˙za znów wypełni wszystkie my´sli Rolanda, lecz teraz błogosławił wszystkich bogów, z˙ e nie stracił swoich umiej˛etno´sci i my´slał o mi˛esie, mi˛esie, mi˛esie. Schował do kabury rewolwer — jedyny, jaki teraz nosił — i wyszedł zza pnia, gdzie cierpliwie le˙zał, gdy pó´zne popołudnie przechodziło w zmierzch, czekajac, ˛ a˙z do wodopoju przyjdzie jakie´s wi˛eksze zwierz˛e. „Dochodz˛e do siebie” — pomy´slał z lekkim zdziwieniem, wyjmujac ˛ nó˙z. „Naprawd˛e dochodz˛e do siebie.” Nie widział kobiety, która stała za nim, obserwujac ˛ go czujnymi, piwnymi oczami.
***
Jeszcze przez sze´sc´ dni po tamtej konfrontacji na pla˙zy jedli tylko mi˛eso krabów i pili m˛etna˛ wod˛e ze strumieni. Roland niewiele z tego zapami˛etał: był nieprzytomny i majaczył. Czasem nazywał Eddiego Alainem, czasem Cuthbertem, a na kobiet˛e zawsze mówił Susan. Goraczka ˛ powoli ust˛epowała i zacz˛eli mozolnie przedziera´c si˛e przez wzgórza. Czasem Eddie pchał wózek z pasa˙zerka,˛ a czasem jechał na nim Roland, a Eddie niósł na plecach kobiet˛e, która obejmowała ramionami jego szyj˛e. Najcz˛es´ciej z˙ adne z nich nie mogło jecha´c na wózku, przez co posuwali si˛e bardzo wolno. Roland wiedział, z˙ e Eddie jest wyczerpany. Kobieta te˙z to wiedziała, ale Eddie nigdy si˛e nie skar˙zył. Mieli z˙ ywno´sc´ . W tych dniach, kiedy Roland walczył ze s´miercia,˛ rozpalony goraczk ˛ a,˛ rzucajac ˛ si˛e i majaczac ˛ o dawno minionych czasach i dawno nie˙zyja˛ cych ludziach, Eddie i kobieta zabili wiele homarokoszmarów. Te w ko´ncu przestały pojawia´c si˛e na pla˙zy, lecz do tej pory mieli ju˙z spory zapas mi˛esa, a gdy wreszcie dotarli do miejsca, gdzie rosły jadalne ro´sliny i trawy, wszyscy troje obz˙ erali si˛e do upadłego. Byli złaknieni warzyw. . . jakichkolwiek. Powoli wrzody na ich ciałach zacz˛eły si˛e goi´c. Jedna trawa była gorzka, inna słodka, ale jedli, nie zwa˙zajac ˛ na smak. . . Cho´c nie zawsze. Rewolwerowiec ocknał ˛ si˛e ze snu i zobaczył, z˙ e kobieta zrywa gar´sc´ trawy, która˛ znał a˙z za dobrze. — Nie! Nie ta! — wyrz˛eził. — Tej nigdy nie zrywaj! Przyjrzyj si˛e jej i zapami˛etaj! Nigdy jej nie jedz! Patrzyła na niego przez długa˛ chwil˛e, a potem odło˙zyła traw˛e, nie zadajac ˛ z˙ adnych pyta´n. Rewolwerowiec znowu poło˙zył si˛e, zmro˙zony blisko´scia˛ nieszcz˛es´cia. Niektóre z tych traw mogły zabi´c, lecz ta zerwana przez kobiet˛e była zguba˛ dla duszy. 306
Było to diabelskie ziele. Keflex zaburzał mu trawienie i Roland wiedział, z˙ e Eddie martwi si˛e tym, ale spo˙zywana trawa łagodziła niepo˙zadane ˛ objawy. W ko´ncu dotarli do prawdziwych lasów i szum Morza Zachodniego s´cichł do głuchego szeptu, słyszalnego tylko wtedy, kiedy przynosił go wiatr. A teraz. . . „mi˛eso.”
***
Rewolwerowiec dotarł do jelenia i próbował wypatroszy´c go no˙zem trzymanym mi˛edzy trzecim, a czwartym palcem prawej r˛eki. Nic z tego. Te palce nie były dostatecznie silne. Przeło˙zył nó˙z do lewej r˛eki i zdołał wykona´c ci˛ecie od kroku po szyj˛e jelenia. Spod no˙za wypłyn˛eła na ziemi˛e parujaca ˛ krew, zanim zda˙ ˛zyła zastygna´ ˛c w z˙ yłach i popsu´c smak mi˛esa. Mimo to było to kiepskie ci˛ecie. Chory dzieciak zrobiłby to lepiej. „Musisz si˛e jeszcze wiele nauczy´c” — powiedział do swojej lewej r˛eki i przymierzył si˛e do nast˛epnego, gł˛ebszego naci˛ecia. Dwie brazowe ˛ dłonie zacisn˛eły si˛e na jego ramieniu i odebrały mu nó˙z. Roland obejrzał si˛e. — Ja to zrobi˛e — powiedziała Susannah. — A robiła´s to kiedy´s? — Nie, ale powiesz mi jak. — W porzadku. ˛ — Mi˛eso — powiedziała i u´smiechn˛eła si˛e do niego. — Tak — rzekł i u´smiechnał ˛ si˛e w odpowiedzi. — Mi˛eso. — Co si˛e dzieje? — zawołał z daleka Eddie. — Słyszałem strzał. — B˛edzie uczta! — odkrzykn˛eła. — Chod´z tu i pomó˙z! Pó´zniej jedli jak dwaj królowie i królowa, a gdy rewolwerowiec zapadał w sen, patrzac ˛ na gwiazdy i czujac ˛ czysty chłód tych wy˙zyn, pomy´slał, z˙ e od niezliczonych lat to chyba pierwsza chwila, kiedy jest prawie zadowolony. Zasnał ˛ i s´nił.
***
To była Wie˙za. Mroczna Wie˙za.
307
Stała na horyzoncie za bezkresna˛ równina˛ barwy krwi, na tle zachodzacego ˛ sło´nca. Nie widział schodów, które pi˛eły si˛e długa˛ spirala˛ w jej ceglanej okrywie, lecz dostrzegł umieszczone wzdłu˙z schodów okienka i ujrzał idace ˛ po nich duchy wszystkich ludzi, jakich kiedy´s znał. Szły coraz wy˙zej, a porywisty wiatr przynosił mu głosy, które wołały jego imi˛e: „Rolandzie. . . chod´z. . . Rolandzie. . . chod´z. . . chod´z. . . chod´z. . . ” — Id˛e — szepnał ˛ i obudził si˛e, siedzac ˛ na posłaniu, spocony i dr˙zacy ˛ w goraczce, ˛ która jeszcze nie opu´sciła jego ciała. — Rolandzie? Eddie. — Tak. — Zły sen? — Zły. Dobry. „Mroczny.” — Wie˙za? — Tak. Spojrzeli na Susannah, ale ona mocno spała. Kiedy´s była kobieta zwana Odetta˛ Susannah Holmes; pó´zniej inna, Detta Susannah Walker. Teraz była trzecia: Susannah Dean. Roland kochał ja,˛ poniewa˙z umiała walczy´c i nigdy si˛e nie poddawała, a tak˙ze obawiał si˛e o nia,˛ gdy˙z wiedział, z˙ e w razie potrzeby bez wahania po´swi˛eciłby ja˛ i Eddiego. Dla Wie˙zy. Przekl˛etej Wie˙zy. — Czas na tabletk˛e — przypomniał Eddie. — Ju˙z ich nie chc˛e. — Połknij i nie gadaj. Roland przełknał ˛ i popił zimna˛ woda˛ ze strumienia, a potem czknał. ˛ Wcale si˛e nie zmieszał. To było smakowite czkni˛ecie. — Czy wiesz, dokad ˛ zmierzamy? — spytał Eddie. — Do Wie˙zy. — No, dobrze — powiedział Eddie — ale to tak jakby´s był jakim´s ignorantem z Teksasu, który nie zna si˛e na mapie i twierdzi, z˙ e zamierza dotrze´c do Alaski. Gdzie jest ta Wie˙za? w którym kierunku mamy i´sc´ ? — Przynie´s moja˛ torb˛e. Eddie zrobił to. Susannah poruszyła si˛e i Eddie znieruchomiał, z twarza˛ usiana˛ czerwonymi i czarnymi cieniami w dogasajacych ˛ płomieniach ogniska. Kiedy znów wyciagn˛ ˛ eła si˛e wygodnie, wrócił do Rolanda. Rewolwerowiec pogrzebał w torbie, teraz ci˛ez˙ kiej od nabojów z innego s´wiata. Znalezienie tego, czego szukał, w´sród tych niewielu pamiatek ˛ jego dawnego z˙ ycia, nie zaj˛eło mu wiele czasu. ˙ Zuchwa. 308
˙ Zuchwa m˛ez˙ czyzny w czerni. — Zostaniemy tu jaki´s czas — stwierdził — a˙z wyzdrowiej˛e. — Czy wtedy b˛edziesz wiedział? Roland si˛e u´smiechnał. ˛ Dreszcze ust˛epowały, pot wysychał na chłodnym wieczornym wietrze. Mimo to oczami duszy widział te postacie, tych rycerzy, przyjaciół, kochanki i wrogów z dawnych lat, powoli idacych ˛ w gór˛e, migajacych ˛ mu w okienkach i znikajacych. ˛ Widział czarny i długi cie´n Wie˙zy, w której zostali zamkni˛eci, cie´n padajacy ˛ na równin˛e krwi, s´mierci i bezlitosnej próby. — Ja nie — odparł i wskazał na Susannah. — Ale ona. . . tak. — A wtedy? Roland podniósł z˙ uchw˛e Waltera. — Ona kiedy´s przemówiła. — Spojrzał na Eddiego. — I znowu przemówi. — To niebezpieczne — rzekł spokojnie Eddie. — Tak. — Nie tylko dla ciebie. — Nie. — Kocham ja,˛ człowieku. — Tak. — Je´sli ja˛ skrzywdzisz. . . — Zrobi˛e to, co b˛ed˛e musiał — stwierdził rewolwerowiec. — A my si˛e nie liczymy? Prawda? — Kocham was oboje. Rewolwerowiec spojrzał na Eddiego i ten zobaczył, z˙ e policzki Rolanda l´snia˛ czerwono w blasku w˛egli dogasajacego ˛ ogniska. Płakał. — Nie odpowiedziałe´s na moje pytanie. Wcia˙ ˛z zamierzasz tam doj´sc´ , prawda? — Tak. — I b˛edziesz szedł do ko´nca. — Tak. Do samego ko´nca. Oboj˛etnie, co si˛e zdarzy. Eddie spojrzał na niego z miło´scia,˛ nienawi´scia˛ i cała˛ udr˛eka˛ człowieka, który stracił resztki nadziei na to, z˙ e zdoła wywrze´c jaki´s wpływ na jego my´sli, pragnienia i uczynki. Drzewa szumiały na wietrze. — Mówisz jak Henry, człowieku. — Eddie te˙z zaczał ˛ płaka´c. Nie chciał tego robi´c. Nienawidził płaka´c. — On te˙z miał wie˙ze˛ , tyle z˙ e nie była mroczna. Pami˛etasz, jak opowiadałem ci o wie˙zy Henry’ego? Byli´smy bra´cmi i chyba bylis´my rewolwerowcami. Mieli´smy t˛e Biała˛ Wie˙ze˛ i on, w jedyny sposób, jaki znał, poprosił mnie, bym towarzyszył mu do niej, wi˛ec dosiadłem konia, gdy˙z był moim bratem, kapujesz? I dotarli´smy do niej. Znale´zli´smy t˛e Biała˛ Wie˙ze˛ . Niestety okazała si˛e zabójcza. Zabiła go. I zabiłaby mnie. Widziałe´s, w jakim byłem stanie. Uratowałe´s nie tylko moje z˙ ycie. Ocaliłe´s moja˛ pieprzona˛ dusz˛e. — Eddie u´scisnał ˛ Rolanda i pocałował go w policzek. Na wargach poczuł smak jego łez. 309
— A wi˛ec? Znów na ko´n? Naprzód, znowu spotka´c si˛e z tym człowiekiem? — Rewolwerowiec milczał. — Chc˛e powiedzie´c, z˙ e nie spotkali´smy tu wielu ludzi, ale wiem, z˙ e gdzie´s tam sa,˛ a tam, gdzie jest jaka´s Wie˙za, sa˛ te˙z i ludzie. Czekasz na człowieka, bo musisz si˛e z nim spotka´c, a w ko´ncu forsa jedzie, a gówno idzie albo przemawiaja˛ kule zamiast dolców. A wi˛ec jak? Na ko´n? Na spotkanie z tym człowiekiem? Je´sli ma to by´c jedynie powtórka tamtej parszywej historii, to oboje powinni´scie zostawi´c mnie na z˙ er krabom. — Eddie spojrzał na Rolanda podkra˛ z˙ onymi oczami. — Ja ju˙z siedziałem w bagnie. Je´sli czego´s si˛e dowiedziałem, to tego, z˙ e nie chc˛e umrze´c brudny. — To nie b˛edzie to samo. — Nie? Chcesz powiedzie´c, z˙ e nie jeste´s uzale˙zniony? — Roland milczał. — Kto przejdzie przez magiczne drzwi i uratuje ciebie, człowieku? Wiesz kto? Ja wiem. Nikt. Próbowałe´s ju˙z wszystkiego. Teraz mo˙zesz liczy´c wyłacznie ˛ na twój pieprzony rewolwer, bo tylko to ci zostało. Tak samo jak Balazarowi. — Roland wcia˙ ˛z milczał. — Czy chcesz wiedzie´c, czego nauczył mnie mój brat? — spytał Eddie zacinajacym ˛ si˛e i nabrzmiałym od łez głosem. — Tak — odparł rewolwerowiec. Pochylił si˛e, spogladaj ˛ ac ˛ w oczy Eddiego. — Nauczył mnie jednego: je´sli zabijesz to, co kochasz, b˛edziesz przekl˛ety. — Ja ju˙z jestem przekl˛ety — stwierdził spokojnie Roland. — Mo˙ze jednak przekl˛eci te˙z moga˛ zosta´c zbawieni. — Chcesz, by´smy wszyscy zgin˛eli? Roland nie odpowiedział. Eddie złapał go za strz˛epy koszuli. — Chcesz doprowadzi´c do jej s´mierci? — Kiedy´s wszyscy umrzemy — o´swiadczył rewolwerowiec. — Nie tylko s´wiat idzie naprzód. — Spojrzał prosto na Eddiego i w tym s´wietle jego niebieskie oczy miały barw˛e podobna˛ do łupku. — Jednak b˛edziemy wspaniali. — I po chwili dodał: — Jest co´s wi˛ecej ni˙z s´wiat do zdobycia, Eddie. Nie ryzykowałbym twojego i jej. . . nie pozwoliłbym chłopcu umrze´c. . . gdyby chodziło tylko o to. — O czym ty mówisz? — O wszystkim, co tam jest — odparł spokojnie rewolwerowiec. — Pójdziemy tam, Eddie. B˛edziemy walczy´c. B˛edziemy cierpie´c. I wytrwamy. Teraz Eddie milczał. Nie przychodziło mu do głowy nic, co mógłby powiedzie´c. Roland lekko u´scisnał ˛ jego rami˛e. — Nawet przekl˛eci kochaja˛ — rzekł.
310
***
Eddie w ko´ncu zasnał ˛ obok Susannah, ostatniej osoby, która˛ Roland powołał do nowej Trójki, lecz rewolwerowiec siedział i słuchał głosów nocy, podczas gdy wiatr osuszał łzy na jego policzkach. Pot˛epienie? Zbawienie? Wie˙za. Dotrze do Mrocznej Wie˙zy i tam wy´spiewa ich imiona. . . tam wy´spiewa ich imiona, tam wy´spiewa wszystkie ich imiona. Sło´nce ciemnym ró˙zem zabarwiło niebo na wschodzie, gdy w ko´ncu Roland, ju˙z nie ostatni krzy˙zowiec, lecz jeden z ostatnich trojga rewolwerowców, zasnał ˛ i s´nił swoje złe sny, roz´swietlane jedynym kojacym ˛ promykiem nadziei. „Tam wy´spiewam wszystkie ich imiona!”
Posłowie
Tak ko´nczy si˛e drugi z sze´sciu lub siedmiu tomów tworzacych ˛ długa˛ opowie´sc´ o Mrocznej Wie˙zy. Trzeci („Ziemie jałowe”) opisuje połow˛e drogi Rolanda, Eddiego i Susannah do Wie˙zy, a czwarty („Czarnoksi˛ez˙ nik i kryształ”) opowiada o oczarowaniu i uwiedzeniu, ale głównie o rozmaitych przygodach, jakie prze˙zył Roland, zanim czytelnicy po raz pierwszy spotkali go na tropie człowieka w czerni. Moje zdziwienie z˙ yczliwym przyj˛eciem pierwszego tomu tego cyklu, który jest zupełnie niepodobny do historii, z jakich jestem najlepiej znany, przewy˙zsza jedynie wdzi˛eczno´sc´ wobec tych, którzy go przeczytali i polubili. Wyglada ˛ na to, z˙ e ten cykl jest moja˛ własna˛ Wie˙za,˛ no, wiecie: te postacie nie daja˛ mi spokoju, a najbardziej Roland. Czy naprawd˛e wiem, czym jest Wie˙za i co czeka Rolanda (je´sli do niej dotrze, a musicie by´c przygotowani na t˛e całkiem realna˛ mo˙zliwo´sc´ , z˙ e on nie b˛edzie jednym z tych, którym si˛e to uda)? Tak. . . i nie. Wiem tylko, z˙ e ta opowie´sc´ kusiła mnie raz po raz przez siedemna´scie lat. Ten drugi, nieco dłu˙zszy tom, wcia˙ ˛z pozostawia wiele pyta´n bez odpowiedzi i przesuwa kulminacyjny punkt opowie´sci w daleka˛ przyszło´sc´ , lecz wydaje mi si˛e, z˙ e jest znacznie bardziej kompletny ni˙z pierwszy. I Wie˙za jest ju˙z bli˙zej. Stephen King 1 grudnia 1986