WESPAZJAN KOCHOWSKI LATA POTOPU
EDYCJA KOMPUTEROWA: WWW.ZRODLA.HISTORYCZNE.PRV.PL MAIL:
[email protected] MMII ©
ANNALIUM
POLO NIA CLIMACTERIS S E C V N D I, RE GNA NTE
IO AN N E CASIM I R O L I B E R P R I M V S. An.Clt. M.DC. LV.
zwedzi, zamieszkujący północną część świata, zawdzięczają swoje nazwisko i swoje początki Gotom (w każdym razie sami tak utrzymują), pod względem zaś obyczajów, języka, i trybu życia zbliżają się najbardziej do Niemców. Do jednych i do drugich upodabnia ich gorliwość o wojsko i o sławą, a swoje męstwo wypróbowali, tocząc ze zmiennym szczęściem sąsiedzkie wojny, przy czym prawem zwycięzcy lub dzięki łaskawości losu znacznie rozszerzyli granice szwedzkiego królestwa. Zajmuje ono .północną połać Europy: na południu opiera się o Danię i kilka obwodów Cesarstwa, na wschodzie ma naprzeciw siebie państwo moskiewskie, od czoła zaś oblewa je Morze Bałtyckie. To były jego granice od najdawniejszych czasów i dopiero za pamięci naszych dziadów Szwedzi zaczęli wypuszczać się za morze, zdobywając z bronią w ręku albo przez układy, a także dzięki testamentowym zapisom, Estonię na Polakach, a Bremę i Wismar z przyległościami na Niemcach i Pomorzanach. Rządzili nimi zawsze władcy dziedziczni, jednakże odsądziwszy od korony Zygmunta III, prawowitego króla i dziedzica, odważyli się zastosować coś w rodzaju elekcji, nigdy przedtem nie praktykowanej, i wynieśli na tron Karola, księcia Sudermanii, stryja Zygmuntowego; Stało się to przyczyną niezgody, a wnet potem i wojny polsko-szwedzkiej, Polacy bowiem stanęli w obronie króla Zygmunta i praw, których go Szwedzi pozbawili. Prawdziwi dziedzice, utraciwszy królestwo swoich przodków, nie zrezygnowali jednak z królewskiej tytulatury i królewskiego herbu, broniąc gdzie tylko można swojej racji. W miarę jak pergaminy pęczniały od próżnych tytułów, a pałacowe podwoje od herbowych płaskorzeźb, wzbierał też wzajemny gniew obu narodów, współzawodniczących o te zaszczyty: podczas gdy synowie Zygmunta używali tytułu dziedziców, władca szwedzkiego królestwa utrzymywał nie tylko, że jedynym dziedzicem jest on sam, ale także, iż nikt inny nawet zwać się tak nie może. Wielu autorów w naszym stuleciu roztrząsało kwestię, czyje prawo jest lepsze, linii Zygmunta, dziedzicznej, czy też linii Karola Sudermańskiego, przysposobionej przez naród (bo nie była to prawdziwa elekcja). Sąd w tej mierze pozostawiam owym autorom i czytelnikowi; sam spieszę do spraw polskich i do nowszych czasów. Nie powoduje mną ani nieprzyjaźń, ani powolność dla kogokolwiek, a piórem moim chcę słu-
żyć jedynie prawdzie i potomnym pokoleniom, to bowiem postawiłem sobie za cel. Syn Karola, król szwedzki Gustaw Adolf, wojował z nami w Prusiech ze zmiennym szczęściem; kilkakrotnie w starciach ponosił porażki, dwa razy kulą został postrzelony, dwakroć też o mało nie dostał się do niewoli (bohaterowie bowiem zdobywają sławę tym, że śmiało wystawiają się na niebezpieczeństwa), aż wreszcie zbrzydła mu nieprzyjaźń i położył kres wojnie, zawierając z Polską pięcioletni rozejm — podobno dlatego, że wojna w Niemczech łatwiejsze mu obiecywała zwycięstwa. Świat cały grozą, a Cesarstwo wojskiem swym poraziwszy, poległ w bitwie pod Lutzen w Saksonii; był to król-wojownik, dorównujący starożytnym wodzom. Rządy po nim objęła jego córka, Krystyna. Choć małoletnia, nie ustępowała ona ojcu: nie lękała się szczęku oręża, ale i pokój umiała sobie cenić. Zawarła z nami w Sztumdorfie rozejm na lat dwadzieścia jeden. [...] Dopóki Krystyna sprawowała władzę, pokój, ugruntowany rozejmem, trwał niewzruszenie — może wskutek niewieściej słabości królowej, a może dzięki przezorności jej doradców; zmieniło się to jednak, gdy przekazała rządy swemu następcy, a naszemu wrogowi, Karolowi Gustawowi. Był on synem Jana Kazimierza, księcia Dwu Mostów z rodu palatynów Renu, i Katarzyny, córki Karola Sudermańskiego; pragnąc przywrócić świetność Domowi Reńskiemu, a także idąc za popędem krwi i kierując się żądzą sławy, walczył od najwcześniejszej młodości pod szwedzkimi sztandarami, aż wreszcie na życzenie Krystyny, która zrzekła się tronu, objął po niej panowanie i ukoronował się w Uppsali w roku Pańskim 1654. Nowy władca zajął się zrazu swymi prywatnymi sprawami, pojął za żonę księżniczkę szlezwicką Jadwigę Eleonorę, a na ślub, pozorując szacunek, zaprosił sąsiednich panujących. Ale cisza na morzu zawsze jest podejrzana, nagłe uspokojenie powietrza grozi nadejściem chmur i burzą. Wkrótce zaprzątnęły Karola większe troski, szczególnie zaś dokuczała mu myśl, że Kazimierz, przywłaszczając sobie tytuł króla szwedzkiego, obraża jego majestat. Zaczął przemyśliwać nad tym, jak osiągnąć orężem, czego przez żadne układy uzyskać się nie spodziewał. Po raz pierwszy rozgniewał go poseł Canasilles, wyprawiony przez Kazimierza do Szwecji; tuż przed koronacją wystąpił on z protestem, odmawiając nowemu władcy praw do tronu, który powinien przypaść prawowitemu dziedzicowi. Protest oburzył Karola i stał się zarzewiem wojny. Nowy władca, równie porywczy w działaniu jak
w swych uczuciach, przeciągnął na swoją stronę senat królestwa, nakazał podatki i zaciągi, hojnością pozyskał sobie dowódców, uzbroił Szwedów, zwerbował cudzoziemców, uszykował flotę, wyposażył zbrojownie, zgromadził zapasy żywności i zadbał o wszystko, czego potrzeba do prowadzenia wojny. Przez cały ten czas panowało zadziwiające milczenie o tym, przeciwko komu trwają przygotowania wojenne, i wzmagał się gniew, okryty na razie nieprzeniknioną tajemnicą. Cesarz przypuszczał, że inicjatywę do zbrojeń dała Francja, jako że Szwecja uchodziła za narzędzie jej polityki; Duńczycy natomiast domyślali się zatargu z lordem-protektorem Anglii. Zarówno jeden jak i drudzy byli przekonam, że u ich sąsiada zanosi się na burzę, i tylko Polacy, na których piorun przygotowywano, trwali w zupełnej beztrosce i wierzyli w zachowanie pokoju. Do końca rozejmu było aż siedem lat, królestwo polskie zasługiwało raczej na litość niż na napaść, nic nie prowokowało wojny ani nie dawało do niej powodu, a panujący obu krajów byli ze sobą blisko spokrewnieni. Krążyła pogłoska, dość prawdopodobna, że Krystyna, opuszczając Szwecję, z całą powagą napominała Karola i przedniejszych panów królestwa, żeby wobec rozkwitu szwedzkiego państwa nie wdawali się w długotrwałą i trudną wojnę i żeby w niczym nie naruszali rozejmu. Ale Krystyna mogła już tylko doradzać, a Karolowi, który piastował władzę, wolno było robić, co chciał. Ażeby łatwiej dało się utrzymać w tajemnicy przyszłą wojnę, postanowiono rzeczywiste zamiary okryć zasłoną pozorów (taki godny Tyberiusza sposób postępowania w naszym stuleciu na dworach królewskich uchodzi za zaszczytny i jest szeroko rozpowszechniony). Karol wystosował do Kazimierza list, w którym zapewniał go o swojej szczerej przyjaźni i oświadczał się z pragnieniem zawarcia wieczystego pokoju, ze względu na łączący go z Kazimierzem związek pokrewieństwa, a jeszcze bardziej dla wzajemnego pożytku obu sąsiadujących ze sobą królestw. [...] List ten zawiózł do Polski Jan Koch, pełnomocnik handlowy królestwa szwedzkiego w Gdańsku (pełnomocnik taki nosi miano agenta). Z uwagi na treść pisma Koch został życzliwie przyjęty i uprzejmie się do niego odnoszono. Na okazaną przez Karola grzeczność Kazimierz odpowiedział w sposób, któremu nic nie można było zarzucić: serdecznie winszował nowemu władcy objęcia rządów i dając wyraz swojej chęci zawarcia wieczystego pokoju, obiecywał wyprawić posłów do Szwecji. [...] Ta wymiana listów spowodowała, że Kazimierz wnet potem wysłał do Szwecji swego dworzanina pokojowego, Andrzeja Morsztyna,
człowieka szlacheckiego rodu, podczaszego wówczas sandomierskiego, z oświadczeniem, że szczerze pragnie pokoju, i z zapowiedzią rychłego wyprawienia posłów wyposażonych w pełnomocnictwo do jego zawarcia. Posłowie byli już gotowi do drogi, gdy Zbigniew Gorajski, kasztelan kijowski, człowiek rzadkiej wiedzy i wymowy, któremu Rzeczpospolita postanowiła powierzyć przewodniczenie w le-gacji, zmarł tknięty apopleksją. Wynikła stad zwłoka wyjazdu, spowodowana koniecznością znalezienia następcy; miejsce zmarłego zajął na koniec Jan Leszczyński, wojewoda łęczycki. Wielu uważało za niewłaściwe, ubliżające wręcz naszemu narodowi, żeby zmieniać miejsce obrad pokojowych, które pierwotnie miały się toczyć w Lubece; sądzili oni, że należy skarcić pychę świeżo koronowanego monarchy, który powinien zastosować się do króla panującego dłużej i nad większym królestwem. Ale Kazimierz przeszedł nad tym do porządku, gdyż chciał, ażeby cały świat przyznał, iż o powszechne dobro chrześcijaństwa więcej dba ten, kto szuka pokoju w obcym kraju za morzem, niż taki, co z pychą w sercu czeka u siebie w domu, by go o pokój proszono. Aliści już u progu zawiodła nadzieja na to, że układ pokojowy łatwo dojdzie do skutku: Morsztyn przyjęty został z lekceważeniem i nie okazano mu szacunku, który mu się należał jako przedstawicielowi panującego, a nawet — co dowodziło, że zniewaga była umyślna — z trudem uzyskał powitalną audiencję u szwedzkiego króla. Cóż to była za Charybda, o którą uderzył okręt dobra publicznego obydwu królestw? Jaki wpływ gwiazd, jaka ich ko-niunkcja dokonały tak niegodziwej metamorfozy, przeobrażając nagle króla tej samej krwi w nieprzyjaciela? Co stało się powodem tej raptownej przemiany? Śmiertelna zaiste obraza: w nagłówku opuszczono trzecie et cetera po tytule króla szwedzkiego, a na końcu, stosownie do zwykłej formy listów uwierzytelniających czyli kredencjaliów, napisano: „...królestw Polski i Szwecji." Oto Acroceraunia, o które rozbił się okręt pokoju, oto ważkie powody do wojny: opuszczone et cetera i wynikła z niedbalstwa sekretarza liczba mnoga ,,królestw"! Chcąc naprawić niedopatrzenie, wysłano kuriera, który drogą morską co prędzej przywiózł z Polski nowe listy, wedle życzenia Szwedów; lecz pragnienie wojny, przesłaniające Szwedom słuszność i sprawiedliwość, z góry ich źle do nas usposabiało i ustępstwo to nie miało żadnego znaczenia. Wkrótce potem senatorowie szwedzcy, pragnąc zachować pozory rozsądku w swoim postępowaniu, wystosowali list do senatu
polskiego. W zawiły sposób, ażeby nie zdradzić swych wojennych zamiarów, zarzucili nam, że to my nie mamy ochoty zawrzeć pokoju. Odpowiedział na to z należytą grzecznością prymas Leszczyński; zaprosił do siebie do Łowicza znakomitszych polskich senatorów, próbując zachwianą przyjaźń sąsiadujących narodów ocalić w drodze kontaktów między senatami obu królestw. [...] Na dzień 19 maja zwołany został do Warszawy sejm dwumiesięczny, na którym radzono wyłącznie nad obroną Rzeczypospolitej; marszałkiem izby poselskiej został Kazimierz Umiastowski, sędzia brzeskolitewski (którego autor niemieckiej Historii nazywa Unbassutius). Na początku obradowano nad utratą Smoleńska, ponieważ Filip Obuchowicz, wojewoda smoleński, niedawno poddał go Moskwie. Postanowiono wojewodę wraz ze współwinnymi tego występku dowódcami szlachty i załogi postawić przed sądem. Gniew na nich był powszechny, pałano nim zwłaszcza do wojewody, głównego winowajcy, który choć sumienie go gryzło i strach przejmował, rozpowiadał, że się gotuje do obrony. Wydawało się rzeczą konieczną ukarać niedbałość ze względu na nadchodzące niebezpieczeństwa, jako że każda wojna stanowi lekcję wojowania dla następnej, a pamięć na nagrody i kary wzmaga dzielność żołnierzy. Wówczas jednak winowajca zdołał się wykręcić od kary sądowej, mianowicie śledztwo się przeciągało, a on tymczasem umarł i już tylko jeden Pan Bóg go mógł sądzić. Wiele potem na tym sejmie podjęto postanowień: uchwalono pospolite ruszenie i pobór piechoty z miasteczek i wsi, przywrócono karność wojskową, zaopatrzono zbrojownie, wyznaczono podatki, obmyślono zapłatę wojsku, podwyższono cła i myta. Każda z tych uchwał była zbawienna, ale wszystkie powzięte za późno. Koroną postanowień było prawo o ograniczeniu zbytku uchwalone na czas wojny, albowiem właśnie podczas wojny najlepiej widać niesytą bogactw rozrzutność Korony — nieumiarkowany zbytek, zło zawsze w narodzie naszym bardziej od innych potępiane i zawsze cierpliwie znoszone. W Italii niegdyś konsul Manliusz, jak powiadają, wprowadził do Rzymu wraz z obyczajem odbywania triumfów obyczaj okazałych biesiad, jeden i drugi przejąw-szy od Galatów. My również podczas pokoju i w czasie wojny nie znamy w zbytku umiarkowania; nawet kiedy rozlega się szczęk oręża, wyrzucamy złoto na uczty, uważając, że lepiej to złoto przejeść, niż żeby miało wpaść w ręce nieprzyjaciela. W kuchni giną bogactwa najurodzajniejszego z królestw i chyba więcej u nas idzie na płacę dla kucharzy niż na żołd dla wojska. Rozrzutność nie ogranicza się
do podniebienia, sięga również pleców: jedwabna suknia, purpura i szkarłaty są w pogardzie i jeżeli ktoś nie ma na sobie tkaniny lśniącej złotą nicią, jeżeli materia, przetkana srebrem, nie połyskuje barwami rozmaitych kwiatów albo jeżeli szaty zdobione przez biegłych hafciarzy nie Są obsypane złotem, to ubiór uchodzi za brzydki, strój za nie dosyć okazały. Inne rzeczy pomijam, dodam tylko jeszcze, że w występkach panuje współzawodnictwo: skoro bogatsi znajdują upodobanie w bankietach albo w wyszukanym ubiorze, skoro raduje ich przepych domów, gromada służby i mnogość koni, zaczynają z nimi współzawodniczyć w zbytku możni, szlachta idzie za ich przykładem i swawola, szerząc się coraz bardziej, przenika nawet do miast. Postąpiono zatem przezornie, wnosząc uchwałę o ograniczeniu zbytku; nie wiem tylko, jakim sposobem i jak długo zdoła przetrwać. W tym samym czasie, gdy pragnienie pokoju, a raczej obawa przed wojną napełniała troską umysły stanów, z całą powagą wyprawiano do Szwecji poselstwo, którego wyjazd odwlekła niespodziewana śmierć Gorajskiego. W jego skład wchodzili teraz wojewoda łęczycki Jan Leszczyński i pisarz polny litewski Aleksander Naruszewicz — znakomici mężowie, którzy potem obaj wyniesieni zostali na urzędy kanclerskie. Ponieważ przygotowania do podróży morskiej się przewlekły, a nadto oczekiwano na odpowiedź od niewłaściwie przez Szwedów potraktowanego Morsztyna, ostatecznie posłowie przybyli do Szwecji z opóźnieniem. W Sztokholmie znaleźli się z początkiem lipca, właśnie gdy parlament kończył obrady, podczas których debatowano nad wypowiedzeniem wojny Polsce. Kiedy poprosili o posłuchanie, zostali kurtuazyjnie przyjęci przez dwóch senatorów królestwa — kanclerza Rosenhane i Banera. Zaraz po powitalnych grzecznościach obaj Szwedzi rozwiedli się w pochwałach nad swoim królem, rzekomo pragnącym pokoju; wnet jednak zabrakło im słów do dalszego udawania i oświadczyli, że ich królowi przestanie zależeć na zawarciu traktatu pokojowego, jeżeli uzna, że korzystniej mu będzie zawrzeć pokój z mieczem i tarczą w ręku. Od tej chwili dla nikogo już nie było tajemnicą, że nasze wyobrażenie o pokojowych chęciach Karola jest zupełnie mylne i że Szwedzi te chęci jedynie pozorują. [...] Wkrótce potem doszło do rozmowy, na którą do posłów przybyli: hrabia Eryk Oxenstierna, podskarbi Magnus De la Gardie, senator Gustaw Bielke i sekretarz stanu Wawrzyniec Cantersten. Przytoczyli oni te same powody do wojny, które już uprzednio
rozgłoszono pod nazwą preliminariów; spokojnie i jasno przemawiając, rozdzielali przedmiot rozmowy na sprawy przeszłe, teraźniejsze i przyszłe. Ale nasi bez żadnych krętactw stawali przy słuszności i Szwedzi nie zdołali ich zmieszać, więc jak gdyby mając zamiar dalej prowadzić rozpoczęte rokowania (aż tyle sobie bowiem trudu zadawali dla zachowania fałszywych pozorów) zażądali, ażeby posłowie wyłuszczyli im, z czym przybywają. Posłowie odrzekli na to, że chcą zaproponować przede wszystkim wieczysty pokój, następnie zaś przymierze zbrojne przeciwko Moskwie, pysznej ponad miarę swych powodzeń. Propozycje posłów były następnego dnia przed-miotem narady Karola ze szwedzkimi senatorami, przy czym znaleźli się w senacie tacy, co pragnęli przynajmniej odwlec wojnę, której nie mogli zapobiec (był wśród nich luterański biskup uppsalski, Piotr Brahe), ale król oświadczył, że życzy sobie tylko takiego pokoju, do którego prowadzi droga wojny, ponieważ (będzie on trwalszy, i nie dbając już o zachowanie fałszywych pozorów, pospieszył do portu i wsiadł na okręt. Zaproponował naszym posłom, żeby udali się za nim na Pomorze i tam, już przepłynąwszy Bałtyk i będąc blisko Polski, układali wraz z nim artykuły przyszłego pokoju. Posłowie z godnością odrzucili tę propozycję; król udał się na Pomorze do Wolgastu, oni zaś popłynęli do Gdańska. [...] Kiedy wieści o grożącej wojnie szwedzkiej zaczęły się rozchodzić coraz szerzej, zdarzył się wypadek raczej osobliwy niż cudowny, który uznano za prognostyk podobny do tych, jakie opisałem w poprzedniej księdze. W pobliżu Gdańska, na równinie otwartej ze wszystkich stron, znajdują się wsie Życzów i Zagórze; pomiędzy nimi dwa orły stoczyły ze sobą wróżebną walkę. Nieczęsto widuje się w tamtych stronach ten rodzaj ptaków, ponieważ lasów w okolicy jest niewiele i kraina bynajmniej nie obfituje w drobne ptactwo, będące pokarmem drapieżników. Od strony morza nadleciał orzeł wyobrażający Karola szwedzkiego, zaś od wschodu ukazał się drugi, przedstawiający sobą Kazimierza. Pohukiwały na siebie, a ich niespokojny lot zapowiadał wrogie spotkanie. Następnie, krążąc w powietrzu, zaczęły bić się nawzajem skrzydłami, wyrywać sobie szponami pióra i szarpać dziobami ciała; na koniec, splątane ze sobą, spadły na ziemię. Nie złagodziło to bynajmniej ich zajadłości i nadal zawzięcie na śmierć i życie walczyły. Wreszcie jeden z nich uległ, ściśnięty szponami przeciwnika; wtedy chłopi, zajęci siewem na okolicznych polach i przypatrujący się walce, wdali się w nią i przerwali zapalczywy
pojedynek, utłukłszy kijem jednego z ptaków i uwolniwszy drugiego. Oba orły miały upierzenie popielate, tylko po skrzydłach były białe, a dzioby i szpony miały tak grube, jak żaden z ptaków widywanych w tamtych stronach. Orzeł-zwycięzca utracił żywot; zwyciężonego żywcem pojmano i zawieziono do Gdańska, wystawiając go tam na widok publiczny. Całe to wydarzenie zostało poczytane za prognostyk, ludzie bowiem o leniwych umysłach biorą przypadkowe zdarzenia za przepowiednie przyszłych wydarzeń. Czwartego lipca wódz szwedzki Arvid Wittenberg, prowadząc postanowioną wyprawę, wkroczył do Polski na czele nielicznych oddziałów, w sile zaledwie sześciu tysięcy żołnierzy. Liczba ta zwiększyła się, gdy dołączyły do niego zaciągi Pomorzan z Konigsmarckiem na czele oraz formacje niemieckie, ściągające z różnych stron. Przybył też Hieronim Radziejowski, niegdyś niesłusznie pozbawiony urzędu podkanclerskiego i bezlitośnie usunięty z królestwa, jako skrzywdzony wygnaniec zawzięty na swoich prześladowców i dla przypodobania się Szwedom nieubłagany wobec swoich przeciwników. Cóż jednak innego mu pozostawało? Wstawiennictwo Rzeczypospolitej nic mu nie pomogło, interwencje papieża, cesarza i innych panujących nie wyjednały dla niego łaski, powodowany więc ostateczną koniecznością musiał — niczym drugi Koriolan — przystać do Szwedów. Pierwsze uderzenie, wymierzone w Wielkopolskę, zastało ją nieprzygotowaną, albo raczej pogrążoną w zamieszaniu. Czterech wojewodów dzieliło władzę nad pospolitym ruszeniem, byli to: wojewoda poznański Krzysztof Opaliński, wojewoda kaliski Andrzej Grudziński, wojewoda inowrocławski Jakub Rozrażewski i wojewoda podlaski Piotr Opaliński. Prócz nich znajdowało się tam wielu kasztelanów i dygnitarzy (w dalszym ciągu nie omieszkam wymienić imion tych, którzy czegoś chlubnego dokonali, innym natomiast oszczędzę złej sławy, której i sami przecież nie pragną). Zebrali oni powołaną pod broń szlachtę nad brzegiem rzeki Noteci, w pobliżu miasteczka Ujście; nie bę-dąc ze sobą w zgodzie, nie potrafili sprzęgnąć w jedną całość obozu ani zjednoczyć umysłów. Zwiększała zło uporczywa niewiara w nadejście nieprzyjaciela; chorągwie, jak gdyby je tylko próżnymi plotkami straszono, zamiast razem przeciwstawić się wrogowi, rozbiegły się po wsiach i wyrządzały szkodę swoim. Wątpliwości rozproszył dopiero wojewoda podlaski, człowiek odważny, który idąc w ślady swoich przodków, wolał odznaczać się bohaterskimi czynami niż
subtelnością dowcipu; wyprawił się na podjazd i przywiódł dziewięciu Szwedów. Później Kłodziński, doświadczony żołnierz, przyprowadził jeszcze kapitana, ujętego w Drahimiu. Jeńcy nieomylnie świadczyli o zbliżaniu się nieprzyjaciela. Ustąpiła wówczas niewiara, a zaczął się szerzyć lęk. Gdy zabrano się do rozważania sytuacji, niespodziewanie przybył trębacz z listami od Szwedów. Pismo Wittenberga było krótkie. Najpierw wspominał w nim klęski, które dotknęły Polskę, następnie zaś, kreśląc z przesadą obecną niedolę kraju, dowodził, że łaskawość niebios obmyśliła na nie lekarstwo, a jest nim przybycie najpotężniejszego i najlepszego władcy, króla szwedzkiego Karola: on to będzie bronił religii, praw i wolności Polaków, a położy kres nieprawościom. Wkrótce pojawi się tu jako protektor i lepiej, żeby utrapione królestwo doświadczyło jego łaskawości, niż żeby miało do-świadczać jego siły. Takie są jego rady i obietnice, a jeżeli Wielkopolanie wyrażą swoją zgodę, to postara się on, ażeby wszyscy doznali skutków jego życzeń i pragnień. Dań w obozie pod Wałczem dnia 14 lipca 1655 roku. List ten dla wielu stanowił przestrogę, że trzeba wreszcie skupić wojsko i z całą powagą, choć późno, zacząć radzić o niebezpieczeństwie. Jazda składała się ze szlachty, piechotę natomiast stanowili ludzie z miasteczek i wsi, niekarni i bez wojskowego doświadczenia. Powszechnie uchodziło za błąd, że przez nieufność wzgardzono pułkiem, przysłanym przez elektora brandenburskiego, ażeby strzegł przeprawy, i że zawrócono go, gdy przybył. Wnet wojsko szwedzkie pokazało się od strony Drahimia, zbliżyło do naszych stanowisk pod Czajkowem i uszykowało na rozległej równinie pod błyszczącymi sztandarami. Na przedzie ustawiła się lejbgwardia króla Karola, za nią szła artyleria, a po obu jej stronach piechota; jazda rozwinęła się z tyłu. Dowództwo nad jazdą sprawowali Pontus De la Gardie, Bretlach, Konigsmarck i inni, piechotę zaś miał pod swoimi rozkazami generał Paweł Wirtz, dowódca straży. Ruszywszy naprzód w szyku Szwedzi na znak dany do bitwy nacierają na przednie straże Grudzińskiego i zmiatają je; trudno im się było przeciwstawić, gdyż przeważali i liczbą, i uzbrojeniem, ale mimo to Władysław Sko-raszewski ze swoją piechotą aż do późnej nocy wytrzymywał natarcie. Gdy noc zapadła, Grudziński, ujrzawszy, jak niewielu pozostało mu ludzi zdolnych nadal stawiać czoło nieprzyjacielowi, posłuchał wezwań kolegów j przeprowadził swoje oddziały pod osłoną
ciemności do obozu, zapominając o waśniach w obliczu grożącego niebezpieczeństwa. Pozostali dowódcy, poruszeni niespodziewanym zagrożeniem, obiegali wśród nocy chorągwie; szukali rady, wzajemnie zarzucali sobie zaniedbania i, jak to bywa w rozpaczliwych sytuacjach, obwiniali wszystko po kolei, nic pożytecznego nie czyniąc. Na koniec postanowili, niby to odpowiadając na list Wittenberga, zapytać, co jest przyczyną tej niezasłużonej przemocy szwedzkiej, dlaczego naród sąsiedzki, wbrew rozejmowi i bez żadnego powodu, najeżdża ziemie Rzeczypospolitej jako wróg i czemu ci, których uważano za przyjaciół, okazują nieprzyjaźń. Wittenberg uchylił się od odpowiedzi, wymawiając się brakiem czasu. Zaproponował natomiast rozmowę: oświadczył, że jeżeli Polacy chcą, mogą się więcej dowiedzieć przez swoich przedstawicieli, ale muszą ich przysłać natychmiast, gdyż zwłoka, nawet najmniejsza, nie byłaby dla niego dogodna ani też pożyteczna dla Polaków. Dawszy sobie nawzajem parol, przedstawiciele obu stron spotkali się ze sobą i wówczas Wirtz odezwał się w te słowa: — Nie daj Boże, żeby Polska wobec tak nierównych sił miała próbować wojennego szczęścia, wyzwawszy niezwalczoną potęgę niezwyciężonego szwedzkiego króla! Przybywa on nie jako napastnik, lecz jako obrońca, a sławny generał Wit-tenberg poprzedza go tak, jak jutrzenka poprzedza słońce. Już teraz Moskwa nie będzie ciążyć nad Litwą ani Kozacy nad Rusią, poskromi ich król-obrońca, który po to w te strony przybywa, ażeby ratując ten kraj, sobie sławę zdobyć, Polakom przywrócić pokój, a sąsiedzkim narodom zapewnić bezpieczeństwo. Na tym rozmowa się zakończyła. Przedstawiciele zdali z niej sprawę szlachcie, gdyż stosownie do krajowego zwyczaju jedynie ona mogła podjąć decyzję. Wittenberg zgodził się czekać tylko do po-łudnia następnego dnia. Przez cały ten czas nasi obradowali, wyrażając rozmaite opinie: jedni uważali, że należy wycofać się ku Toruniowi, gdzie można się będzie połączyć ze szlachtą pruską oraz wzmocnić posiłkami od elektora brandenburskiego; inni sądzili, że lepiej pozostać na miejscu i bronić nieprzyjacielowi przeprawy przez błotnistą rzekę; wielu, nie odważając się jawnie wypowiadać swoich myśli, potajemnie mówiło o tym, że przyjmując szwedzką protekcję, nie trzeba by porzucać domów i rodzin. Kiedy zbliżało się południe, ujrzano Wittenber-ga, gdy
przeprawiwszy się z wojskiem przez Noteć pod Dziembowem, szykiem swoim opasał już Polaków od tyłu. Strach skłonił teraz wszystkich do zgody i jednomyślnie oświadczono się za przyjęciem szwedzkiej protekcji. Cóż za szaleństwo! Sromotna ucieczka pilawiecka, okrutna rzeź pod Batohem i wszystkie inne klęski, które hańbą okryły nasze imię, były niczym Wobec tej bezecnej kapitulacji. Chroniąc się obelżywego słowa, nazwano ją ugodą, tak już bowiem jest na tym świecie, że ludzie zwykli osłaniać haniebne postępki zaszczytnymi imionami. W ten sposób, nabawiwszy Wielkopolskę niespodziewanego strachu i omamiwszy zwodniczą protekcją, Szwedzi opanowali ją bez rozlewu krwi (a raczej stało się to, nazywając rzeczy po imieniu, skutkiem niezgody i współzawodnictwa dowódców). Poczynali sobie na sposób doświadczonego ujeż-dżacza, który szlachetne zwierzę łagodną ręką gładzi i wędzidło miodem smaruje, by tym łatwiej konia ujeździć. Wittenberg, wódz doświadczony i przebiegły, chcąc dowieść, że nowa protekcja jest narodowi polskiemu życzliwa, wziął własny nasz obyczaj za przynętę i senatorów razem z całą pozostałą szlachtą podjął wspaniałą ucztą. Ugościł ich pod gołym niebem, nie skąpiąc wymyślnych potraw i obficie szafując wszelkiego rodzaju trunkami. Było to zręcznie obmyślone, żeby przejmujące strachem akcje wojenne przepleść manifestacją ludzkości, która ten strach uśmierza. Król Karol, uradowany dochodzącymi go wieściami, przyspieszył swoją drogę do Polski; pierwsze powodzenia utwierdzały go w jego przedsięwzięciu. Wiódł ze sobą, jak mówiono, siedem tysięcy ludzi ze Szwecji, przeważnie Finów i Lapończyków, będących wybornymi żołnierzami; zwiększyły tę liczbę zaciągi z miast nadmorskich i załogi inflanckie, tak że razem z armią Wittenberga miał wkrótce pod swoją komendą ponad siedemnaście tysięcy żołnierzy. Wkroczywszy do Wielkopolski, stojącej otworem ze wszystkich stron, przyjmowany był powitaniami i darami jak gość, nie jak nieprzyjaciel; on sam miał tak wielkie zaufanie do Polaków, że kiedy Grudziński, wojewoda kaliski, zaprosił go do siebie do Złotowa, udał się do niego w orszaku liczącym zaledwie dwustu zbrojnych, ufając gospodarzowi i jego gościom. [...] Trudno wprost opisać, jak wielkie niespodziewany najazd u wszystkich wywołał przerażenie. Gdziekolwiek się Szwedzi pojawiali, wszędzie odnosili zwycięstwa; nie potrzebowali nawet dobywać oręża, gdyż zbrojne ich oddziały nie napotykały nigdzie na opór, a przykład uległości jednych zachęcał innych do przyjmowania protekcji. Szlachta małopolska uchodziła gromadnie
na Śląsk i na Węgry lub też chroniła się w górach, zazdroszcząc bezpieczeństwa tym, których nieprzyjaciel już nawiedził. U boku króla Kazimierza znajdowali się spośród dowódców hetman polny Stanisław Lanckoroński i kasztelan kijowski Stefan Czarniecki (hetman Potocki przebywał wówczas na Rusi) z trzema tysiącami kwarcianych, którzy pod Łowiczem połączyli się ze szlachtą, zwołaną na pospolite ruszenie. Pocieszano się nadzieją, że jeżeli Karol skieruje się do Prus, to nietrudno będzie uwolnić Wielkopolskę od szwedzkiej protekcji. Królowa Ludwika wyjechała do Krakowa; uczyniła to niechętnie, długo sprzeciwiając się rozłączeniu z królewskim małżonkiem. Czarniecki, wyprawiwszy się na podjazd na czele lekkich oddziałów jazdy, starł się ze Szwedami pod Piątkiem; wnet potem zniósł na równym polu napotkany pod Inowłodzem półtysięczny oddział nieprzyjaciela, a tym samym pierwszy pokazał, że Polacy nie są bezbronni i że chętne mają do walki z wrogiem ręce. Tymczasem Karol spiesznym pochodem przybył do Warszawy, obsadzonej zaledwie dwustuosobo-wą załogą, gdzie jednakże nie zastał już króla (który ustąpił do Wolborza). Zostawił w Warszawie Benedykta Oxenstiernę, polecając mu obwarować miasto, sam zaś z największym pośpiechem popędził za Kazimierzem. Poprzedzał go Wittenberg na czele ośmiu wielkich pułków kawalerii, które wyruszały w uformowanym szyku co dzień o samym świcie i szły aż do południa. W ślad za nimi podążał król z artylerią i piechotą, posuwając się nieco wolniej i znajdując po drodze przygotowane postoje i prowiant. O zbliżaniu się nieprzyjaciela doniesiono Kazimierzowi w Sulejowie; wnet wyprawił dwanaście chorągwi z rozkazem, ażeby zatrzymywały nieprzyjaciela u przeprawy przez rzekę Drzewicę tak długo, aż zostaną powzięte stosowne postanowienia i wojsko stanie w szyku bojowym. Rozkaz wykonany został bezzwłocznie, wyprawione chorągwie pomknęły niepostrzeżone ku prawemu skrzypu nieprzyjaciela i nad brzegiem rzeki, opływającej miasteczko Opoczno, uderzyły na Szwedów, którzy nie spodziewając się ataku, znużeni skwarem i trudami drogi, rozkiełznali konie i puścili je luzem w zboże. Nagłe natarcie wywołało wśród nich wielkie zamieszanie i gdyby atakujący byli liczniejsi, mogliby zadać nieprzyjacielowi dotkliwą klęskę. Lecz Kazimierz, zdecydowany na odwrót, trzymał wojsko przy sobie i obie armie spotkały się dopiero następnego dnia, pod wsią Straszowa Wola. Dziedzic tej wsi, Franciszek Strasz, towarzysz chorągwi Myszkowskiego, wstąpiwszy do domu i ujrzawszy w
swojej wsi Szwedów, natychmiast doniósł o tym Kazimierzowi. Wittenberg, który szedł przodem, zataił przed wojskiem przegraną poprzedniego dnia potyczkę i utrzymywał zuchwale, że nasi uciekają; jednakże ujrzawszy, że król osobiście sprawuje szyk naszego wojska, przez gońców wezwał Karola do przyspieszenia pochodu, żeby zaś wyraźniej uwiadomić go o niebezpieczeństwie, podłożył ogień pod zabudowania całej wsi. Tymczasem lekkie znaki rozpoczęły walkę: chorąży koronny Koniecpolski, dowodzący prawym skrzydłem, natarł tak gwałtownie, że Szwedzi, rozproszeni już za pierwszym uderzeniem, pozostawili na polu prawie dwustu zabitych. Zatrąbiono zaraz potem na odwrót i chorągwie cofnęły się (błąd to był jeszcze gorszy od poprzedniego), żeby przeszkodzić nieprzyjacielowi w opanowaniu drogi przez pobliski las, złej i błotnistej. Zmieszane szyki Wittenberga bez trudu można było doszczętnie rozbić, gdyby i później z takim zapałem walczono, z jakim bitwę rozpoczęto. Karol, przybywając z piechotą i z artylerią, dodał sił spędzonej z pola jeździe i wnet bitwa rozgorzała na nowo. Kazimierz słabszy był w obu tych riodzajach broni, miał bowiem zaledwie półtora tysiąca dragonów i tylko sześć dział polowych, toteż wojsko nasze nie mogło nawiązać równorzędnej walki, ogień armatni zaczął w jego szeregach siać spustoszenie i na koniec zmuszone zostało do odwrotu. Jednakże Szwedzi, jak już wspominałem, ponieśli w tym starciu niemałe straty: wzięto do niewoli Forgella i Konigsmarcka młodszego oraz raniono generała Wittenberga szablą w ramię, co dowodzi, że nasi bynajmniej opieszale sobie nie poczynali. Pod wieczór, kiedy bitwa już dogasała, Kazimierz, uproszony przez swoje otoczenie, odjechał do Włoszczowej, polecając hetmanowi polnemu Lanckorońskiemu prowadzić za sobą wojsko. Nasi opuszczali pole bitwy powoli, gdyż gęsty las utrudniał odwrót, i dopiero na trzeci dzień znaleźli się pod Przedborzem. Tak bardzo czuli się tam bezpieczni, że znaleźli dość czasu, by z całą wojskową pompą sprawić pogrzeb chorążemu królewskiej chorągwi, Andrzejowi Gromadzkiemu, zmarłemu wskutek choroby. Stamtąd wojsko skierowało się do Krakowa, dokąd również i Szwedzi zdążali. Jedni i drudzy chcieli opanować miasto, którego posiadanie dawało władzę nad całym krajem. Królowa Ludwika, stanąwszy w Krakowie wcześniej, troszczyła się o wszystko, cokolwiek jej zdaniem mogło się przyczynić do umocnienia miasta. Najbardziej niepokoił ją brak pieniędzy, gdyż wobec powszechnego zamieszania prawie niepodobna było wybierać podatków, zaciągać długów lub pożyczać na procent, a
nie mając pieniędzy, nie można było ani obwarowywać miasta, ani powiększać załogi. Zaiste, bezsilne jest królestwo bez pieniędzy: chore ciało prędzej agonia, a potem śmierć dosięgnie, gdy pozbawione jest tej siły życiowej. Królowa zażądała od miejscowego biskupa, Piotra Gembickiego, żeby zechciał zaradzić potrzebie skarbami kościelnymi, przedkładając mu, że należy owe bogactwa obrócić raczej na obronę przybytków bożych niż zostawiać na łup najeźdźcy; niech bodaj pożyczy, jeżeli nie może ofiarować, inaczej przecież samym właścicielom staną się ciężarem, gdyż wzbudzą chciwość nieprzyjaciela; zarówno kościelne jak i jego własne bogactwa, których użyczy, zostaną niezadługo zwrócone, jak tylko niebezpieczeństwo przestanie zagrażać domom i świątyniom. Gembicki odpowiedział na to kanclerzowi królowej Stefanowi Wydżdze, że życzeniu królowej nie może ani odmówić, ani też nie może go spełnić, albowiem nie jest posiadaczem skarbów Kościoła, lecz tylko ich strażnikiem, i byłoby świętokradztwem obracać te skarby na użytek świecki bez pozwolenia Ojca Świętego albo przynajmniej zgody innych biskupów. Jako człowiek prywatny, ile tylko ma gotowych własnych pieniędzy, wszystkie je na potrzebę Ojczyzny wyłoży i wystawi za nie regiment z ośmiuset pieszych na obronę miasta. Wkrótce potem przybył do Krakowa król, a w ślad za nim kwarciani, którzy rozłożyli obóz pod Prądnikiem. Oddziały szlachty były mocno przerzedzone, gdyż wielu troska o własny dom wyrwała z szeregów. Królowi, tyloma przeciwnościa-mi utrapionemu, i tutaj nieprzychylny los nie pobłażał. Kwarciani wypowiedzieli mu posłuszeństwo: domagali się zaległego żołdu i donatywy, a gdy im z uwagi na sytuację i na brak pieniędzy odmówiono, wzgardzili władzą hetmańską i obrali sobie marszałkiem niejakiego Tyrawskiego, wysłużonego żołnierza, a jego zastępcą Aleksandra Prackiego; obaj oni służyli w husarskiej chorągwi hetmana Lanckorońskiego. Żołnierze powierzyli im władzę nad sobą, ażeby w ich imieniu prowadzili rokowania z królem i z senatem w sprawie żołnierskich żądań; oni też ordynowali straże obozowe i wydawali codzienne hasło oraz spełniali wszystkie obowiązki dowódców. Król, podejrzewając, że ten ogień wzniecany jest przez czyjeś potajemne tchnienie, wielokrotnie, lecz bezskutecznie, wzywał ich do opamiętania. Zwoławszy na koniec radę senatu oświadczył, że ponieważ w Krakowie został ukoronowany i złożył przysięgę, która go aż do śmierci obowiązuje, postanowił tutaj stawić nieprzyjacielowi czoło
lub zginąć. Niechaj ci, co w polu walczącego monarchę odstąpili, ujrzą jego chwalebną śmierć w miejskich murach. Jest Bóg na niebie, z którego woli monarchowie panują i który wspomaga utrapionych uciekających się do niego w pokorze, jeżeli jednak z jego niewzruszonego wyroku zagraża zguba, przystojniej będzie zginąć w królewskiej stolicy. Wypowiadając te oskarżycielskie słowa, miał łzy w oczach, a gdy skończył, cały senat usilnie go zaczął prosić, ażeby nie wystawiał Rzeczypospolitej na niebezpieczeństwo, zdając wszystko na los szczęścia, lecz raczej ażeby w obliczu przeciwności, opuściwszy żagle, siebie i ją zachował na lepsze czasy. Prymas królestwa Andrzej Leszczyński, arcybiskup lwowski Tarnowski, biskupi krakowski i łucki Gembiccy, biskup kujawski książę Czartoryski i pięciu innych biskupów — wszyscy zaklinali go na wszystkie świętości i na miłość wspólnej Ojczyzny, żeby nie wystawiał się na oczywiste niebezpieczeństwo, jeżeli przewiduje nadejście nieprzyjaciół. Również trzydziestu świeckich senatorów, sięgnąwszy do ostatecznych zaklęć, o to samo króla błagało. Istotnie, w owym czasie, gdyby król w mieście pozostał, kres wolności wyznaczałyby mury miejskie, a jej jedyną gwarancją byłaby grubość tych murów. Ten sam naród, którego zwycięskie orły nie tak dawno poza granicami królestwa widywano, teraz w samym sercu królestwa, w jego mieście stołecznym, naradzał się nad swoim zagrożonym istnieniem — już przez to samo godzien niepodległego bytu, że w największym upadku nie zwątpił o Rzeczypospolitej. Nad poczuciem hańby wzięła w końcu górę nadzieja, a nad skrajną rozpaczą spokojnieszy stan uczuć, zrozumiano bowiem, że tylko wola i gniew niebios mogłyby ostateczną zgubę uczynić czymś nieuchronnym. Król dobrze wiedział z doświadczenia, jakie bywają kaprysy losu, i że niekiedy, jeżeli można okrężną drogą ugodzić nieprzyjaciela, niebezpiecznie jest trzymać się jednego sposobu walki, ryzykuje się bowiem zwycięstwo. Zgodził się przeto, acz niechętnie, ustąpić z Krakowa, a za miejsce schronienia wybrano Śląsk, gdzie królestwo mieli swoje lenno. Królową Ludwikę wyprawił przodem wcześniej, sam zaś tymczasem pospiesznie wydawał polecenia stosowne do potrzeb i okoliczności. Skład insygniów, zwany skarbcem koronnym, zostawił pod opieką marszałka Lubomirskiego, zaś kasztelana kijowskiego Czarnieckiego mianował komendantem, powierzając mu obronę miasta. Nieprzyjaciela spodziewano się lada chwila, nie zdążono by więc w
żaden sposób umocnić przedmieść i Czarniecki rozkazał podłożyć tam ogień pod budynki, zarówno kościelne jak i świeckie, zwłaszcza pod te, które przytykając do murów utrudniałyby obronę. W ten sposób obróciły się w perzynę Kleparz, Stradom, Piasek, Biskupie, Garbary i całe tak zwane Ogrody, położone od północy; spłonęły w nich kościoły, klasztory, ogrody i zabudowania. Nawet dla wroga stanowiłoby to przykry widok. Kazimierz dojrzał blask płonącego miasta z bielańskiego wzgórza kamedułów; wzdychając, wyobraził sobie, że oto w jednej chwili spopiela się jego królewski los i chwała nabyta bohaterskimi czynami. Ale nie uskarżajmy się na naszą dolę. Bóg chciał ocalić Polskę sposobami nadnaturalnymi i cudownymi, dopuścił więc do jej głębokiego upadku, by później tym wyżej się mogła podnieść. Nie dosyć że wstrząsnęła nią złowieszcza nawałnica rozszalałej za morzem burzy: równie gwałtownie jak Szwedzi i w tym samym czasie gnębił Litwę książę moskiewski Aleksy, oblegając ze swoim wojskiem Wilno, zaś Chmielnicki, sprzęgnąwszy ogromne siły ukraińskie z armią moskiewską, szturmował Lwów. Spośród trzech kwitnących stolic, równocześnie i niezasłużenie wystawionych na atak nieprzyjaciół, dwie się poddały, natomiast trzecia, choć słabsza od nich, zdołała przetrwać oblężenie. Zewsząd dochodziły smutne wieści o klęskach, kapitulacjach i spustoszeniach, nieszczęścia zbierały obfite żniwo, król znękany był przeciwnościami i znikąd nie spodziewano się pomyślnych nowin. Radziwiłł, hetman litewski, kilkakroć niespodzianie starłszy się z oddziałami moskiewskimi, prezentował wprawdzie przeszłemu sejmowi zdobyte na nieprzyjacielu sztandary, lecz uczynił to jedynie dla pozoru, ażeby zdobyć sobie sławę człowieka walecznego. Teraz, widząc ogrom moskiewskiej potęgi, cofnął się w głąb kraju i poróżniony ze swym kolegą Gosiewskim, zaczął knuć coraz to nowe zamysły. Wskutek jego postępowania Litwa stanęła ze wszystkich stron otworem przed najazdem moskiewskiego wojska, które nie natrafiając na żadne przeszkody zajęło Mińsk i inne twierdze, a dnia 8 sierpnia, nie dobywając nawet oręża, opanowało Wilno, pozbawione obrony po wyjściu z niego litewskich pułków. W tym samym czasie Magnus De la Gardie, podskarbi szwedzki, urządził demonstrację sił u najdalszego krańca Inflant, pozornie nieprzyjazną wobec Litwinów; naprawdę jednak to namawiał ich do przyjęcia protekcji, obiecywał odwojować zagarnięte przez Moskwę ziemie i pochlebstwami zachęcał do uległości. Za pretekst do odstępstwa posłużyło Radziwiłłowi, że Szwedzi jakoby zagrażają jego Birżom oraz
innym miejscowościom położonym w pobliżu inflanckich granic, ale w gruncie rzeczy postępek jego wynikł z chęci dostąpienia nowych zaszczytów i ze wspólnoty wiary z nieprzyjacielem. Powszechnie sądzono, że z tych właśnie przyczyn opuścił Wilno, skoro do wytrwania w tym mieście i do porzucenia zamiaru odejścia nie zdołały go skłonić ani wzgląd na sławę (którą nigdy przecież nie gardził), ani prośby szlachty i mieszczan, ani nawet zaklęcia wojskowych (którzy musieli się więc od niego oddalić, jako od tego, co odstąpił Ojczyzny). Do napastników, którzy się targnęli na Koronę, przyłączył się również Chmielnicki, nacierając na Ukrainie wraz z Buturlinem, wodzem moskiewskiego wojska, na hetmana Potockiego, który bronił Rusi z tej strony. Obaj prowadzili ze sobą sześćdziesiąt tysięcy żołnierzy, ogromne działa polowe, a także działa oblężnićze, nie wiedzieli bowiem, czy im przyjdzie zdobywać warownie, czy też potykać się w otwartym polu. Nawałność ta kierowała się na Lwów, ale przedtem napastnicy musieli znieść Potockiego z jego jazdą, żeby uniknąć jednoczesnej walki na dwie strony. Ogromne siły nieprzyjaciela pędziły przed sobą nasze nieliczne wojsko, którego było niespełna cztery tysiące, ale które pomimo to kilkakroć niespodzianymi atakami mocno nieprzyjacielowi dało się we znaki, zwłaszcza pod miasteczkiem Borek, gdzie straciło pięciuset ludzi. Cóż jednak mogło zdziałać przeciwko tak wielkiej potędze? Potocki, widząc przewagę wroga, wyprawił przodem tabory i musiał ustępować, szarpany od tyłu przez nieprzyjaciół. Choć szczęście zwykle mniej dopisuje cofającym się aniżeli ścigającym, niemniej, mijając po swojej prawej stronie Lwów, hetman zdołał wzmocnić go załogą, na ile mu pozwoliły okoliczności. Przewidywał, że nieprzyjaciel wszelkimi siłami będzie miasto usiłował zdobyć; sam wycofał się do Gródka, żeby tam, jeżeli zajdzie potrzeba, zetrzeć się z nieprzyjacielem. Dokądże bowiem miał się udać albo skąd spodziewać się pomocy, skoro dochodziły go wieści, że król odłączył się od wojska, że Kraków jest oblężony, że na Litwie powstało zamieszanie i że znikąd nie ma żadnej nadziei. Gródek, miasteczko oddalone o cztery mile od Lwowa, nie wyróżnia się niczym szczególnym, tyle że wielki staw, do którego na rozległej przestrzeni wpływają liczne potoki, nadaje mu niejaki rozgłos. Potocki, przeprawiwszy swoje wojsko przez spust stawu, zatrzymał się i obsadził groblę, zamierzając stawić tam opór napastnikom. Chmielnicki nie zwlekał, chcąc wykorzystać
sprzyjające mu szczęście: spędził najprzód spod pobliskich zagajników straże, podpalił miasteczko, a jego Kozacy, ominąwszy groblę, której broniła polska załoga, pospiesznie wypełnili belkami z kilku chałup błotnistą topiel rzeczki zagradzającej im drogę i z niewiarogodną szybkością przedostali się na drugi brzeg. Zaskoczyło to naszych, przygotowanych na natarcie od przodu, że zostali opasani od tyłu, ale pomimo to przez trzy godziny z powodzeniem bronili się na swojej pozycji (zginął tam wówczas De-mułt, oberszterlejtnant arkabuzerów, a także Paweł Lipnicki, zacny młodzieniec z rodu Korsboków, i wielu innych); kiedy jednak zmieszały się szeregi i nieprzyjaciół przybywało, chorągwie się rozproszyły i całe wojsko ruszyło do odwrotu. Było to tym łatwiejsze, że nieprzyjaciel, zaprzątnięty zdobyczą, zaniechał pogoni, może z obawy, żeby zmienne jak zwykle wojenne szczęście nie uwikłało ścigających w podobne trudności, w jakich znaleźli się Polacy. Z Gródka nieprzyjaciel skierował się do Lwowa, wzbudzając grozę niespodziewanym manewrem i swoją zuchwałością. Miasto przygotowane było jednak na jego nadejście i z powodzeniem mu się oparło, uprzednio już bowiem zaopatrzyło się na wypadek potrzeby w żołnierzy, prowiant i we wszystko inne, a nadzór nad obroną powierzyło Krzysztofowi Grodzickiemu, generałowi artylerii koronnej. Oblężenie trwało przez cały miesiąc, wytrzymywano groźby, szturmy i cięższy od wszystkiego głód, a zdołano dzielnie to wszystko znieść dzięki męstwu komendanta oraz wytrwałości załogi i mieszczan. Położenie i wielkość miasta opisałem w poprzednim Klimakterze, gdzie o nim często była mowa, nie będę się więc teraz powtarzał; na tym miejscu wystarczy pochwała, że wśród tylu różnych przejść okazało ono wielką stałość i odwagę, przekładając chwalebną śmierć nad niechlubne układy. Nieprzyjacielowi, gdy wymienił cenę, za jaką gotów jest odstąpić od miasta, oblężeni odpowiedzieli, że nie mają już niczego, za co by warto było złożyć okup, zostało im już tylko powietrze, którym oddychają, i ziemia, w której znajdą swój grób, a tego im nikt nie może odebrać. Z początkiem drugiego miesiąca oblężenie zostało zwinięte; taki już był los Lwowa, że żadne inne miasto Korony nie było wystawione na większe szturmy i częstsze niebezpieczeństwa. Tymczasem plądrujące wojsko moskiewskie ciężko gnębiło całą okolicę; do łupiestw dołączały się wszędzie rozpasane okrucieństwa, aż do brzegów Wisły uchodzące bezkarnie. Doznał ich na sobie Lublin, który wycierpiał nieludzką dzikość, choć złożył
ogromny okup: wysieczono tam ludność i złupiono całe miasto, nic na to nie bacząc, że wódz moskiewski Iwanowicz uroczyście zaprzysiągł mieszkańcom nietykalność. Dziś jeszcze oglądać można spalony zamek, pamiątkę moskiewskiej niegodziwości. Ale co teraz robiło moskiewskie wojsko, to niegdyś Polacy w samej Moskwie wyczyniali: odpłacano pięknym za nadobne, trzeba więc być wyrozumiałym. Kazimierz, zniewolony prośbami senatu do opuszczenia granic Korony, ustąpił z Wiśnicza do Sącza, a stamtąd do zamku czorsztyńskiego nad Dunajcem, spodziewając się, że drogę na Śląsk odbędzie przez góry bez przeszkód i bez niebezpieczeństw. Jerzy Lubomirski, marszałek koronny, zapraszał go do Lubowli, zamku spiskiego podległego Polsce, ale król uznał, że nie przystoi mu rezydować na małym skrawku ziemi, skoro ustąpił z całego kraju. Nikt wówczas tak wiernie i z taką gorliwością nie wspierał króla radą a całego królestwa czynami jak Lubomirski; insygnia koronne, pozostające pod dozorem senatu a wywiezione z wielkim niebezpieczeństwem z zamku krakowskiego, dworzanin królewski Wolff przywiózł do Lubowli i złożył u Lubomirskiego na przechowanie. Głogówek, miasteczko śląskie, przekształcił się w rezydencję królawygnańca: bez ustanku pełno tam było poselstw od cudzoziemskich władców, a także uchodźców, którzy chronili się tu ustępując z kraju. Cesarz Ferdynand jako pierwszy wyraził swoje współczucie dla godnych ubolewania nieszczęść spokrewnionego ze sobą władcy, po nim cesarzowa Eleonora pocieszała w niedoli królową Ludwikę, jako że obie pochodziły Gonzagów. Przyjechał też na rączym koniu Tatar nazwiskiem Zach Murza, zaliczający się do tatarskiej starszyzny; oznajmił on, że chan tak bardzo przejął się nieszczęsną dolą króla, że przyrzeka niezwłocznie stawić mu na pomoc dwadzieścia tysięcy jezdnych. Barbarzyńca na dowód, że chan pragnie pospieszyć z pomocą natychmiast, pokazywał swojego konia, zdrożonego szybką jazdą. Ponieważ przyrodzoną cechą dworzan jest ciekawość, podczas pobytu w Głogówku kilku z nich wzięła chęć dowiedzieć się z płonnego badania gwiazd, jaki będzie kioniec ówczesnych nieszczęść i czy jest na nie jakieś lekarstwo. Prawo boskie słusznie zabrania tego rodzaju wróżb, gdyż wiara w to, że gwiazdy skrywają w sobie przepowiednię przyszłości, ubliża czci należnej jedynemu Bogu, wszelako wrodzona duszy ludzkiej chętka, żeby znać naprzód przyszłe przeznaczenie, mocno korci ciekawych, a obyczaj wróżb
takich nie zakazuje. Był wówczas u dworu Mikołaj Żórawski, sławny lekarz i astrolog, nakłaniano go więc, żeby z układów i wpływów gwiazd odczytał przyszłość. Długo nie dawał się namówić, aż wreszcie doszedł go z kobiecych komnat rozkaz na piśmie, któremu towarzyszyły groźby. Porównawszy pomyślne i niepomyślne domy i koniunkcje planet z konstelacją królewską oraz prześledziwszy obraz nieba i układ gwiazd, wyprowadził prognostyk, przedstawiając go na piśmie. (Prognostyk ten został mi udzielony w tajemnicy przez pewnego znakomitego męża i rad bym go tutaj dołączył, tylko że nie chcę wobec potomności osłabiać powagi dworu, przygniecionego wówczas nieszczęściami, a zresztą nie byłoby rzeczą właściwą zapełniać dzieło historyczne prywatnymi pismami niepoważnej treści.) Kiedy polecono mu odczytać z prognostyku, co bogowie zapowiadają na przyszłość, długo się ociągał, nie chcąc podsycać ani nadziei, ani lęku; na koniec przytoczył zdanie Liwiusza z drugiej wojny punickiej: koniec wojny, jak sprawiedliwy sędzia, temu da zwycięstwo, przy kim jest prawo i słuszność. Dwuznaczność tych słów była oczywista, i choć zaklinał się, że niebo ponosi za to winę, surowy rozkaz zmusił go, że znowu raz i drugi jak najdokładniej przestudiował prognostyk, po czym stwierdził, że wróżebne położenie gwiazd zapowiada, iż Kazimierz po tylu nieszczęściach i klęskach może w chwale odzyskać królestwo, ale że nie umrze w Polsce jako król. Kazimierz nie wiedział o tych wróżbach, a gdy mu o nich doniesiono, nie bardzo je pochwalał. Świadomy był, że czcza ta umiejętność nigdy z należytą dokładnością i pewnością nie jest zdolna określić z gwiazd ludzkich poczynań i przypadków, i pamiętał z Tacyta, że astrologowie stanowią rodzaj ludzi niebezpieczny dla dobrze się mających, a zdradliwy dla takich, którzy się karmią nadzieją. Tymczasem szczęśliwa gwiazda prowadziła Karola do Krakowa. Dnia 27 września oddziały przedniej straży pod dowództwem margrabiego Sulzbacha pojawiły się na podkrakowskich wzgórzach od strony Michałowie i nie napotykając przeciwnika posunęły się naprzód aż pod Kleparz, gdzie przepędziły noc pod gołym niebem. Następnego dnia (była to niedziela) przybył sam król z całą swoją potęgą. Wojsko szwedzkie rozwinęło się naprzeciwko miasta na rozległej równinie pod Promni-kiem, zajmując obszar od pałacyku na Woli aż po brzegi Wisły, a z lewej strony rozciągniętymi skrzydłami szyku sięgając aż po Strzelnicę. Około południa garść naszych harcowników wypadła z miasta, ale potykając się z nieprzyjacielem raczej tylko zatrudniała go utarczką niż
wstrzymywała w pochodzie. Szwedzi zbliżyli się do dymiących zgliszczy Kleparza i rozłożyli obozem na równinie. Karol, dowiedziawszy się, że król polski wraz z senatorami okrężną drogą uszedł w góry oraz że wojsko, wciąż jeszcze niesforne, udało się w inną stronę, postanowił zrazu pójść w ślady za uchodzącymi, a jednocześnie oblec miasto, pewien, że dokona swojego dzieła zarówno wówczas, gdy schwyci króla, jak i wtedy, gdy miasto wpadnie mu w ręce. Przewidywał jednak, że niełatwo mu będzie zdobyć Kraków, dobrze broniony przez walecznego wodza, i przekonany był, że kwarciani nie wytrzymają, żeby nie zaatakować go od tyłu, kiedy zacznie kruszyć miejskie mury. Przeto, powodowany skłonnością do wyzywania niebezpieczeństw, czy też może chcąc prędzej zakończyć całe przedsięwzięcie, postanowił ścigać na czele swojej jazdy uchodzącego Kazimierza i wyruszył w kierunku Bochni. Do przyspieszenia drogi skłonił go przybyły niespodziewanie Aleksander Pracki, towarzysz chorągwi husarskiej. Był to człowiek niespokojnego ducha: w młodości przywdział kaptur u dominikanów, ale zrzuciwszy go, służył potem wojskowo. Niedawno podżegał wojsko do buntu, a teraz, z obawy przed karą, czy też wskutek niestałości umysłu, robił Karolowi nadzieję, że jeżeli kwarciani otrzymają zaległy żołd, to chętnie przejdą na stronę hojniejszego monarchy. Karol, zawsze szybki w działaniu i urzeczywistniający swoje postanowienia z większym pośpiechem niż rozwagą, chwycił się tej myśli i nie zwlekając przyrzeka kwarcia-nym wziąć na siebie wypłatę zaległego żołdu, obiecuje im donatywę i zapowiada, że dla pozyskania ich sobie da hojny upust swej królewskiej szczodrobliwości. Jeżeli przybędą wysłannicy, to dla większej pewności obietnice te słowem królewskim osobiście potwierdzi. Pracki zaręczał, że poprzedza deputatów chorągwi, którzy wkrótce przyjadą; król dowie się od nich, iż całe wojsko jednomyślnie postanowiło pójść pod rozkazy zwycięskiego Karola. Nie potrafię powiedzieć, czy Pracki mówił to wszystko z własnej zuchwałości, czy też z cudzego polecenia, nie ulega wszakże wątpliwości, że jakaś ukryta przychylność czy też nieszczęsny popęd sprawiły, że zarówno dowódcy jak i towarzysze bez oporów zastanawiali się nad przyjęciem szwedzkiej protekcji, wychwalali łaskawość Karola, jego wspaniałomyślność, powodzenia wojenne i hojność. Żołnierzom obmierzły niespokojne czasy Kazimierzowego panowania i rozgoryczeni na służbę, z której nie mieli żadnych zysków, zapałali chęcią nowych korzyści. Jak to zwykle
bywa w powszechnym zamieszaniu, zdemoralizowanym i demoralizatorom nic nie wydawało się niegodziwe, po jednych przeto i po drugich można się było spodziewać, że nie będą się sprzeciwiać odstępstwu. Napełniło to Karola nadzieją, że łatwo ach sobie zjedna. Mocno iwierzył w swoje szczęście, wyruszył więc spiesznie, wyprzedzając swoje wojsko, w orszaku zaledwie dwustu zbrojnych; posłuchał rady Prackiego i zamierzał swoją obecnością i łaskawym przemówieniem zaszczycić wysłanników chorągwi. Król wiedział, kim są kwarciani, w kilku potyczkach dobrze poznał i należycie ocenił ich męstwo. Kiedy szybko posuwając się naprzód odbył już część drogi, pod wsią Bieżanowem wstrzymali go jego ludzie, przedkładając mu, że nierozważną wyprawą wyzywa niebezpieczeństwo i zachęca do użycia podstępu Polaków, krążących naokoło, oraz że jest rzeczą niestosowną, by szukał tych, którzy jego raczej powinni szukać, przeto jeżeli nawet nie dba o niebezpieczeństwa, niech przynajmniej wstrzymawszy konia wyprawi podjazd, żeby się dowiedzieć, dokąd prowadzi droga. W pobliżu znajdowało się miasteczko Wieliczka, a ponieważ zewsząd przyjeżdżano do niego po sól, z rozdroża gościńce prowadziły w różne strony. Pracki, niepe-wien, w którym kierunku należy iść, zląkł się, żeby błędnie się skierowawszy, niechcący nie zwieść króla. Ale choć przewodnik zasłaniał się nieznajomością drogi, a Szwedzi odradzali dalszy pochód, Karol nie zrezygnował z wyprawy, tylko zatrzymał się, wysyłając przodem hrabiego Wittgensteina z młodym Schlippenbachem, żeby sprowadzili wysłanników. Obaj Szwedzi wraz z Prackim wyruszyli natychmiast, gdy wtem, ujechawszy zaledwie ćwierć mili, ujrzeli oddział złożony z trzystu naszych, wracający z podjazdu, przy czym mieli Polaków za swoimi plecami, co wzbudziło w nich nie tylko lęk, ale i podejrzenie podstępu. Położenie stawało się groźne i jeden ze Szwedów odezwał się do Prackiego: — Cóż na to powiesz, jeżeli łaska? Udawaliśmy się na poszukiwanie przyjaciół, a osaczyli nas od tyłu wrogowie. Wyprowadź teraz z niebezpieczeństwa tych, co ci zawierzyli, albo przynajmniej oznajmij im nieuchronną śmierć. Na to Pracki, nie drgnąwszy na twarzy ani w sercu, stanowczo zapewnił, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa: oddział jazdy podąża traktem, dokąd mu rozkazano, a im nic nie zagraża i nie potrzebują się obawiać zasadzki. Jednocześnie zażądał, ażeby Szwedzi zaczęli udawać furażerów, zbierając w wiązki siano, którego sterta przypadkiem znajdowała się koło drogi; w
największym niebezpieczeństwie nie tracąc głowy, chciał bez wątpienia udać, że to żołnierze Kazimierza przygotowują na noc paszę dla koni, aby tym łatwiej zwieść nadjeżdżających, którzy nie podejrzewali podstępu; sam tymczasem prędko podjechał do Polaków, znał ich bowiem, i niby to spełniając otrzymane polecenie, kazał im jak najprędzej pospieszać do hetmana Lanckorońskiego. Polacy usłuchali rozkazu i popędziwszy konie, oddalili się, uwalniając Szwedów od niebezpieczeństwa. Wrócili oni wieczorem do Karola, któremu opowiedzieli o przygodzie, jaka ich spotkała, przy czym chwalili wierność i spryt Prac-kiego. Chociaż król, sam będąc świadkiem, że mówią prawdę, w duszy strofował się za zbyteczną swoją śmiałość, niemniej podczas wieczerzy był wesół i kilkakroć odezwał się do swych najbliższych przyjaciół, że się już teraz przekonał, jaka jest wierność Polaków. Nikt nie wątpił, iż owego dnia w ręku jednego człowieka spoczywały losy dwóch królów i dwóch królestw. Karol w nagrodę wywyższył Prackiego, hojnie go obdarowując i przyznając mu rangę pulkownika jazdy — może dlatego, że chciał dać przykład niezwykłej łaskawości, a może osądziwszy, że powinien hojnie wynagrodzić tego, który swym postępkiem jemu się zasłużył, a swojej Ojczyźnie przyniósł hańbę. Jednakże Pracki, że wspomnę o tym mimochodem, niedługo cieszył się niespodziewanymi względami cudzoziemskiego władcy: zabito go, gdy w Krośnie zaciągał żołnierzy dla pomnożenia sił nieprzyjaciela. Na sztandarze swojej chorągwi kazał wymalować trzy wrony przebite włócznią, z napisem Deusve, casusve (Albo Bóg, albo przypadek); wiadomo, że była to dewiza Godfryda de Bouillon, który zdobywał Ziemię Świętą na Saracenach. I trafnie sobie przepowiedział swój los, zrządzeniem bowiem przypadku nagle tak wyrósł, że w swoim ręku trzymał losy królestw, zaś ze skrytego boskiego wyroku, jako bezecny odstępca, postradał życie na samym progu sprzyjającego mu szczęścia. Karol znał jeden tylko sposób na niebezpieczeństwa: wyzywać je, i samą śmiałością zbrojny postanowił ścigać Kazimierza. Poprowadził swoje wojsko do Wiśnicza, zamku Lubomirskich, w którym zamknęła się piechota nawojowska w sile dwustu ludzi oraz nieco szlachty. Do nadchodzących Szwedów wystrzelono kilkakrotnie z dział, ale kiedy się rozniosło, że to Karol we własnej osobie przybywa, zaniechano zbrojnych demonstracji. Król wysłał trębacza, obiecując zachować zamek nietknięty, jeżeli załoga się podda. Polacy złożyli broń i rzeczywiście nikomu nic nie
uczyniono. Szwedzi uznali, że warto, ażeby ich łaskawość nabrała na początek rozgłosu. Z Wiśnicza Karol wyruszył pod Wojnicz, gdzie przebywał z kwarcianymi chorągwiami Lanckoroń-ski. Uspokoiwszy na pewien czas rozruchy w wojsku, wyprawił on Krzysztofa Modrzewskiego na podjazd z doborowym oddziałem towarzyszy, chcąc się dowiedzieć, dokąd Szwedzi udają się z Wiśnicza. W mglisty poranek Modrzewski natknął się na przednią straż szwedzką, a ponieważ wiedział, że obóz polski, niedbale strzeżony, mógłby w razie nagłego ataku znaleźć się w wielkim niebezpieczeństwie, pospiesznie doniósł o zbliżaniu się nieprzyjaciół. Sam wdał się tymczasem w utarczkę z wrogiem, chcąc wstrzymać jego pochód, a tym samym sprawić, żeby Polacy mieli czas chwycić za broń i przygotować się do walki. Zgodnie z zapowiedzią, wnet ukazały się szwedzkie szeregi; nasi na dany znak osiodłali konie, przy-pasali broń, wypadli z obozu i rozbiegłszy się po rozległej równinie, odważnie ruszyli na przeciwnika, przy czym wielu z nich zagrzewały do boju trunki, od których ich bitwa oderwała. Przednią straż szwedzką prowadzili pułkownicy Bretlach i Rosen; Koniecpolski, wojewoda sandomierski, gwałtownie na nich naciera i jednego z dowódców sam tnie szablą w głowę i zrzuca z konia; drugiego, równie szczęśliwie sobie poczynając, z godną podziwu zręcznością ścina Burzyński. Reszta Polaków też nie próżnowała, ale i naszych kilku zginęło: między innymi Szandarowski, dzielny młodzieniec, padł przeszyty kulą. Tak ostro przednią straż w pierwszym starciu witano, dopóki Karol, idąc spiesznie, a przy tym głośno każąc dąć w trąby, nie podesłał walczącym silnych posiłków, wskutek czego bitwa rozpaliła się jeszcze bardziej. Chorągwie polskie nadal ochotnie walczyły, a odwagi dodawało im lekceważenie przeciwnika. Sądzono, że jest to jakiś niewielki oddział szwedzki, doświadczeni uważali bowiem za nieprawdopodobne, żeby sam król mógł odstąpić od Krakowa i tutaj przyciągnąć, a podjazdy, które wyprawiano, nic pewnego nie zdołały się dowiedzieć, ponieważ Szwedzi odbywali swój pochód bardzo ostrożnie. Prześcigano się nawzajem w okazywaniu odwagi, walcząc zacięcie: wówczas Karol, stanąwszy na czele swoich, liczne zastępy od lewej strony rozwija i naprzód prowadzi. Przeciął Polakom odwrót, ażeby przyciągnąć ich do siebie prawem wojny, skoro nie zdołał ich dotychczas przyciągnąć pozorem protekcji. Gdy wreszcie zrozumiano, że siły są zbyt słabe na to, by można
dotrzymać pola nieprzyjacielowi, osłabł zapał, zwłaszcza że Szwedzi nękali nas ogniem z dział. Chorągwie zaczęły się wycofywać, przy czym wozy ze sprzętem wyprawiono już zawczasu przed bitwą, żeby później nie tamowały w pośpiechu drogi i nie spowodowały nieporządku podczas przeprawy przez rzekę Dunajec. Dowódcy nadaremnie usiłowali zawracać uchodzących, wszystkim spieszno było uciekać, nikt nie zważał na hańbę takiego postępku ani na wojskową karność i każdy umykał, jak mu się tylko nadarzyła sposobność. Hetman polny jedynie nielicznych zdołał utrzymać w szyku, a wnet potem, opuszczony przez swoich, znalazł się w niebezpieczeństwie życia. Z rąk ścigających go nieprzyjaciół wymknął isię tylko dlatego, że odważnie przyszedł mu z pomocą Stefan Bidziński (już teraz, dzięki złożonym dowodom wojskowej dzielności, zasiadający na senatorskim krześle); ja również pospieszyłem ze zbrojną odsieczą, co publicznie wyznaję, wiedząc, jak rzecz naprawdę wyglądała. Hetmanowi polnemu zagroziło wielkie niebezpieczeństwo, ponieważ ustał mu znużony koń; biciem zdołaliśmy pobudzić zwierzę do biegu, a wnet potem, od uciekającego pocztowego innego konia wziąwszy, ocaliliśmy hetmana, który już miał stać się zdobyczą Szwedów. Odwrót chorągwi podobny był raczej do odjazdu niż do ucieczki, gdyż nieprzyjaciele nie kwapili się do pościgu, uważając, iż zwyciężyli, skoro zdołali sobie zapewnić bezpieczeństwo i zdobyć pole bitwy. Pod Tarnowem Lanckoroński, przyszedłszy do siebie i połączywszy się z wojskiem, zawrócił oddziały, które się w różne strony rozbiegły. Wyjąwszy niesławę ucieczki, wojsko poniosło niewielkie straty, również wozy ze sprzętem, które szły przodem, nie zostały naruszone. Karol, spędziwszy Polaków z pola, był uradowany, że mu się powiodło to, co sobie przedsięwziął, i poprowadził zwycięskie oddziały na oblężenie Krakowa, którego zdobycie uważał za najważniejszy etap w dziele ujarzmiania kraju. Pod nieobecność króla Wittenberg ze szwedzką piechotą opasał Kraków wznoszonymi wszędzie umocnieniami, a teraz powracającego triumfatora witał straszliwym dźwiękiem trąb i armatnimi salwami. Żeby zaś oblężeni dowiedzieli się, czego Karol dokonał i w jaki sposób pod Wojniczem zwyciężył Polaków, napisano do miasta, wyolbrzymiając rozmiary klęski, jak gdyby już nic gorszego Polakom nie mogło się przydarzyć. Kraków, założony przez Kraka, starożytnego władcę słowiańskiego
(gdyż bajką jest, że to był Rzymianin Grakchus), około roku Pańskiego 1070, stał się po Gnieźnie (pierwotnej siedzibie naszych królów) stolicą i największym miastem Polski. Oblewa go od południa Wisła, której odnoga otacza również Kazimierz, przy czym po obu brzegach rzeki rozciągają się bujne łąki, służące bydłu za pastwiska. Wisła wypływa z pobliskiej części Śląska, mając swój początek pod wsią Skoczów, gdzie jest lichym źródełkiem (zwykle rzeczy wielkie początek swój zawdzięczają małym), ale powiększa się następnie dzięki licznym dopływom. Zajmuje drugie miejsce wśród wszystkich rzek Północy, a ponieważ płynie przez środek Korony, spławiamy nią nad Morze Bałtyckie do Gdańska płody naszej Cerery, skąd zamorskie narody rozwożą je do siebie, i dlatego też rzeka uchodzi za złotodajny sarmacki Pactolus. Samo miasto leży ha równinie, klimat ma umiarkowany, a wokoło ziemia jest żyzna i urodzajna i rozpościera się mnóstwo wspaniałych pastwisk. Powiadają, że kontur miasta przypomina swym kształtem lutnię, której okrągły korpus otacza rynek, zwężającą się zaś szyjkę tworzą dwie ulice: Grodzka i Kanonicza. Zamek na wzgórzu wawelskim stoi na litej skale, którą od zachodu opływa Wisła; roztacza się stamtąd piękny i rozległy widok. Stary, podwójny mur obiega miasto, pozbawione poza tym nowoczesnych fortyfikacji, co być może wynikło z upodobań dawnych Sarmatów, którzy nie zwykli swego ocalenia powierzać murom miast, a może też jest skutkiem wiary w pokój. Kazimierz na czas wojny oddał władzę nad miastem i dowództwo nad załogą kasztelanowi kijowskiemu Stefanowi Czarnieckiemu; funkcja ta została utworzona na czas wojny i nie było nikogo, kto by zdaniem króla i wedle powszechnej opinii bardziej się od Czarnieckiego nadawał do jej sprawowania w momencie grożącego niebezpieczeństwa. W Krakowie przebywali również Fromhold von Ludingshausen Wolff, dowódca gwardii, oraz Mikołaj Gnoiński, dowodzący pułkiem piechoty województwa sandomierskiego, tak że załoga dochodziła niemal do trzech tysięcy sześciuset ludzi. Oprócz licznych mieszkańców tego ludnego miasta znajdowało się w Krakowie również niemało szlachty, która ściągnęła ze swoich ziemskich majątków, zaś lud miejski, dzięki temu że miał wprawę w strzelaniu, znacznie zwiększał liczbę obrońców. Król szwedzki, choć ufał męstwu swoich ludzi, niemniej mocno się niepokoił, żeby go od tyłu albo z boków nie szarpano, gdy zacznie szturmować mury. Rozrzucone po okolicy chorągwie polskie, czasowa tylko nieobecność króla i senatorów, szlachta wszędzie gniewna i uzbrojona, rozchodząca się wieść o tym, że na pomoc
Kazimierzowi ma wkrótce przybyć dwadzieścia tysięcy Tatarów, wreszcie głośne imię Czarnieckiego, walecznego wodza z wielkim wojskowym doświadczeniem — wszystko to sprawiało, że forsowanie bram miasta nie mogło stanowić łatwego zadania. Ale nad wszystkim brały górę odwaga Karola i nieodmiennie dopisujące mu szczęście: nic nie wydawało mu się zbyt trudne i nie istniały dla niego nieprzebyte przeszkody — byle tylko kapryśna Fortuna zechciała mu nadal okazywać swój nieodmienny dotychczas fawor. Zaczęto szturmować Kraków od strony Kazimierza, oddzielonego od miasta Wisłą; dawne domy mieszkalne, sąsiadujące z bramą Grodzką, obsadzone teraz przez nieprzyjaciół, służyły za stanowiska dla wciągniętych na piętra dział. Jednocześnie Szwedzi opanowali Stradom, którego nikt nie bronił; z tamtejszego klasztoru bernardynów, wznoszącego się u podnóży Wawelu, dogodnie im było strzelać, a potem szturmować do Zamku. Już pierwsze poczynania nieprzyjaciół wywołały w mieście poruszenie, a jeszcze większy strach przejął mieszkańców, kiedy wiatr, wiejący w kierunku miasta, zaczął przerzucać przez mury ogień z pożarów wznieconych przez Szwedów na przedmieściach. Zgorzał wówczas wspaniały kościół franciszkanów razem z obszernym klasztorem, a w pałacu biskupim z trudem opanowano szalejące płomienie. Smutny był widok kościelnych budowli, palonych już to przez oblegającego nieprzyjaciela, już to przez naszych, żeby nie stały się schronieniem dla przeciwnika. Najbardziej ucierpiał klasztor bernardynów: trzeba w nim było zapalającymi pociskami wzniecić ogień, a potem go zburzyć, ponieważ nieprzyjaciel strzelał stamtąd do Zamku, co groziło obrońcom wielkim niebezpieczeństwem. Do gniewu przyprowadził wojsko ukryty w owym klasztorze szwedzki muszkieter, który ranił kulą w policzek Czarnieckiego, gdy ten przypadkiem wytknął głowę zza wału. Trwoga, jaka z tego zdarzenia wynikła, była większa i gorsza niż odniesiony przez Czarnieckiego postrzał; wielu rozgłaszało, że rana jest śmiertelna i nie będzie już komu bronić miasta, a tym samym wychodziło na jaw, jak mała jest wytrzymałość obrońców na niebezpieczeństwa. Ale Czarniecki, wieczorem raniony, o świtaniu już mury konno objeżdżał, pokazując wojsku, a potem w rynku mieszczanom, że jest zdrów, choć ranny; nie mógł wprawdzie mówić, ale dodawał wszystkim serca swoim przykładem. Postawa Czarnieckiego sprawiła, że około czterystu młodzieńców, studentów krakowskiej Akademii i rzemieślników cechowych,
zaczęło się domagać, żeby rozdzielić między nich broń i proch; przyrzekali posłuszeństwo i wytrwałość, choćby nie wiem jakie niebezpieczeństwo miastu groziło. Komendant skorzystał z ich zapału i w sam dzień Przeniesienia relikwii św. Stanisława, Biskupa i Męczennika, przydawszy im drugie tyle doświadczonych żołnierzy, pozwolił zrobić wycieczkę pod wodzą Krzysztofa Wąsowicza, majora dragonów, i Konstantego Byliny z husarskiej chorągwi królewskiej. Zapał do walki uwieńczony został godnym skutkiem: część wycieczki rzuciła się przy moście królewskim na transport faszyny, w oka mgnieniu połamała wozy i całą szwedzką eskortę zmusiła do cofnięcia się za rzekę; inni napadli na stanowiska Wittenberga na wprost bramy Mikołajskiej, gdzie rozrzucili umocnienia, o których wiedziano, że otaczają wejścia do podkopów, strącili z nasypów trzy nieprzyjacielskie działa, a nie mogąc ich zabrać ze sobą, pogruchotali im ucha, przez co uczynili je bezużytecznymi. Walczyli z wielkim animuszem, a ich okrzyki i bezładna strzelanina czyniły taki zgiełk, że król Karol, który wówczas rezydował w klasztorze Bożego Ciała na Kazimierzu, porwawszy się od stołu, dosiadł konia i musiał łajać swoich dowódców za sromotny odwrót. Twierdzą niektórzy, że do stu Szwedów zginęło; spośród naszych zabito Konstantego Bylinę, znakomitego urodzeniem i czynami wojennymi, a także Cekwarta, kapitana piechoty, biegłego w wojskowej inżynierii. Nie obyło się też bez strat wśród studentów, gdyż nieświadoma niebezpieczeństwa młodzież niepotrzebnie się narażała, nie wiedząc, czym to grozi. Kiedy rozwiały się obawy, że wojsko polskie przybędzie miastu na odsiecz, Szwedzi śmielej zabrali się do kruszenia murów z dział i zaczęli coraz ściślej otaczać miasto pasem umocnień. Linia oblężnicza z jednej strony biegła nierównym ciągiem wzdłuż murów, poczynając od nowej bramy Mikołajskiej aż do bramy Floriańskiej, a z drugiej szła Kleparzem aż do klasztoru Karmelitów na Piasku. Na wpół spalony kościół Karmelitów, słynny cudami i otoczony czcią, nieprzyjaciele bezcześcili wojskowymi przedsięwzięciami. Przy pomocy wind wciągali nań działa, zaś budynki klasztorne, ocalałe poprzednio z pożaru, z których nie mieli żadnego pożytku, splądrowawszy spalili. Przygotowywano stamtąd atak na bramę Szwiecką; ażeby go móc odeprzeć, trzeba było zburzyć kościół Św. Kazimierza wraz z klasztorem reformatów, ponieważ stały tuż przy murach i swym położeniem utrudniałyby obronę. Mimo to jednak nieprzyjaciel zdołał przedostać się do ruin, gdzie krył się za kamiennym ogrodzeniem i
wśród stosów kamieni. Aż do pierwszego października Szwedzi nie zaniedbywali niczego, co ułatwiłoby im szturm miasta, szczególnie zaś nieustannym ostrzeliwaniem z dział starali się naruszyć mury oraz robili podkopy. Warto upamiętnić, że wycieczka naszej załogi z majorem na czele, przeszedłszy z rozkazu komendanta mur, wtargnęła do królewskiego młyna w sąsiedztwie obwarowań, gdzie w samo południe posiekała kilku Szwedów, zamroczonych winem i bezsilnych wskutek pijaństwa. Na uczyniony zgiełk inni Szwedzi nadbiegli z pomocą napadniętym; Polacy śmiało stawiają czoła przeważającemu liczebnie nieprzyjacielowi, a wówczas kapitan szwedzki, zwracając się do jednego z nich, rzecze: — Polacy, cóż za szaleństwo was ogarnęło, że wolicie dobrowolnie ginąć, niż ocalić się dzięki naszej łaskawości? Brak wam prowiantów, załoga wasza topnieje, sił walczącym ubywa, czemuż więc nie zapobiegacie ostatecznej swojej zgubie i wciąż wierzycie, że szaleniec Czarniecki razem z jednorękim Wolffem ocalą miasto od zagłady? Na to Polak: — Bądź pewien, że w mieście żywności mamy pod dostatkiem, dwakroć dzisiaj jadłem, zaś siłę murów mogłem ocenić, gdy mnie z nich na linie spuszczano. Przekonasz się też, że walecznych żołnierzy w Krakowie nie brakuje, jeżeli przypuścicie szturm, który odwlekacie ze strachu. Rozgniewany tą odpowiedzią Szwed wyzwał Polaka na pojedynek. Polak wnet kulą go przeszył i na ziemię obalił, a potem chciał mu odebrać rapier, ale przeszkodziło mu nadejście innych Szwedów i musiał zadowolić się tym, że pokonał przeciwnika i ie mu się udało szczęśliwie powrócić do miasta. Dnia siódmego października król Karol, nie chcąc dłużej bezczynnie trawić czasu i pragnąc, żeby się nie wydawało, iż krwią swoich ludzi zbytecznie szafuje, stosownie do wojskowego obyczaju wysłał trębacza z oznajmieniem, że jeżeli miasto się nie podda, to czeka je zagłada. Okazanej przez króla łaskawości ani nie odrzucono, ani też nie przyjęto; komendant odpowiedział, że wychował się na wojnach, a wśród huku dział zestarzał, toteż i teraz nie przerażają go ich ryki; co więcej, spostrzegł, że nie zdołały one napędzić stracha nawet chłopcom, którzy biegając po mieście, chwytają kule szwedzkie, jak gdyby to była zabawa, i do niego przynoszą, żeby je kazał wystrzelić z powrotem. Wkrótce przybył drugi trębacz, z listem od kanclerza Oxenstierny, który niby to przez grzeczność pisał do Czarnieckiego z przestrogą.
Komendant, stanąwszy w pośrodku rynku, wśród zbrojnych gromad mieszczan i żołnierzy, odczytał to pismo, brzmiące następująco: W mieście, którym rządzisz, składałeś, komendancie, aż do tej pory wspaniałe dowody swej dzielności; doznali Szwedzi twego męstwa w otwartym polu, doświadczyli twej odwagi i hartu w otoczeniu wałów i murów. Ale nie popisuj się śmiałością ponad potrzebę, cnota zawsze znajduje się pośrodku. Król wasz uszedł z kraju, wojsko się rozproszyło, województwa skapitulowały albo zdały się na łaskę — z tobą więc jednym mamy walczyć jako z wrogiem? Czy nie dosyć, żeś raz i drugi przeciwstawił się tym, którzy ci pobłażali? Czy nie wystarczy ci do chwały, żeś tylekroć oparł się niezwyciężonemu Karolowi? Szaleństwem byłoby nadużywać jego cierpliwości. Miej sobie za nic bombardowanie, wytrzymuj szturmy, lekceważ sztuki pirotechniczne — z tym wszystkim będziesz przelewał krew, wyginie szlachta, przerzedzą się szeregi żołnierzy i mieszczan, potem zaś głód, na koniec śmierć cię zwojuje; wówczas to, co teraz uchodzi za cnotę, zacznie się nazywać ślepym uporem. Bacz, żebyś tych, których dzięki łaskawości najlepszego z królów możesz jeszcze ocalić, przez swój upór nie przyprowadził do zguby; przecież Kazimierz po to powierzył ci nad nimi zwierzchnictwo, żebyś ich zachował, nie zaś, żebyś ich wygubił. Obrona miasta nie powinna mieć na celu jego zagłady, jeżeli więc orężem obronić go nie możesz, w odpowiedniej chwili ocal je kapitulacją. A zatem słuszność nakazuje, żebyś miasto, Zamek i ludzi z zaufaniem poddał zwycięzcy, póki jeszcze zachowane są w całości. Na ten list Czarniecki na razie nie odpowiedział, każąc trębaczowi natychmiast wracać, ponieważ wzmagający się huk dział — a komendant na najdrobniejsze rzeczy zwracał uwagę — odwoływał go gdzie indziej. Kiedy oblężenie wkroczyło w drugi miesiąc i gdy stało się widoczne, że nieprzyjaciel trzema podkopami podsunął się pod mury, co groziło miastu bliskim i nieuchronnym niebezpieczeństwem, wielu (jak to bywa) spokorniało, a niektórzy nawet odważali się strofować komendanta, że jest okrutny wobec tych, których podjął się bronić; powinien uprzedzić zagładę, skoro Szwedzi gotowi są okazać łaskawość, inaczej bowiem będzie musiał zdać rachunek z przelanej krwi przed Bogiem i przed światem. Było w mieście sporo ludzi, których Czarniecki zwykł zapraszać na sekretne narady, między innymi Szymon Starowolski, kanonik,
który naonczas z polecenia biskupa Gembickiego miał pieczę nad sprawami kościelnymi; Aleksander Płaza, starosta rabsztyński, wielkorządca krakowskiego Zamku; Jan Klemens Branicki, starosta Chęciński; Krzysztof Rupniowski, wojski krakowski, który wedle starego prawa wraz z dwunastoma burgrabiami zamkowymi roztaczał opiekę nad Zamkiem; nadto wielu spośród szlachty, którzy uważali, że im i ich rodzinom będzie bezpieczniej w murach, niż gdyby zostali na wsł w swoich domach, wystawieni na swawole plądrującego wojska. Gdy naradzał się z nimi w osobnej izbie, przybyli przedstawiciele rady miejskiej, tłumacząc, z jakich powodów nie można już dłużej znosić oblężenia, i prosząc, żeby komendant — skoro Szwedzi okazują łaskawość — zechciał się zastanowić nad układem pokojowym, godnym stolicy; teraz miasto winne jest mu, jako swemu obrońcy, dozgonną publiczną wdzięczność, jeżeli zaś przyczyni się do zawarcia ugody, to po wszystkie czasy, jako swego wybawcę, będzie go uważało za patrona. Wyliczali też trudności, które ich jako ludność cywilną szczególnie trapią: brak prowiantów i pieniędzy, uciążliwe konfiskaty dokonywane przez żołnierzy załogi, wreszcie nieznośna swawola rabusiów i rozbójników, którzy gromadząc się nocami, napastują domy mieszczan, włamują się do sklepów, grabią zapasy oraz różnego rodzaju towary i rozpasani na wszelką niegodziwość, czego nawet nieprzyjaciel pod miastem nie czyni, uważają, że im wszystko wolno. Zdarzyło się właśnie w owym czasie, że pewien duchowny, a przy tym szlachcic, może mając nikczemny charakter, a może też będąc nierozsądny wskutek młodego wieku, złupił kilka kramów; zuchwałość ta uchodziła mu bezkarnie, ponieważ konsystorz duchowny zawiesił swoją działalność, aż wreszcie ci, co mieli pieczę nad sprawami Kościoła, zezwolili, ażeby władza świecka ukróciła jego swawolę. Pojmano go więc (nie wymieniam jego nazwiska przez wzgląd na jego stan duchowny i jego szanowaną rodzinę), a grasującą bandę rabusiów rozproszono, przy czym dwóch z nich, którym Udowodniono grabież, zostało ukaranych dla przykładu i dla postrachu. Wśród naszych, chociaż szczerby w murach nadal pilnie naprawiali, zaczęła się roznosić wieść, że miasto skapituluje? nikt określony jej nie szerzył, ale wszyscy do niej nakłaniali ucha. Czarniecki dwukrotnie miał od Kazimierza listy, zapowiadające odsiecz, ale skoro powziął wiadomość od Leszczyńskiego, wojewody łęczyckiego (który przedtem posłował do Sztokholmu, a teraz odwiedził Szwedów pod Krakowem, żeby podjąć układy na nowo),
że król rezyduje w Opolu, i kiedy dowiedział się, że nieprzyjaciel rozgromił Potockiego i jego wojsko oraz że wysłannicy kwarcianych przebywają u Karola, postanowił również prosić o szwedzką protekcję. Niedostatek żywności, której zapasy zupełnie nie wystarczały na długotrwałe oblężenie, skłonił obleganych do pojednawczości: komendant skorzystał z tego, że niedawno otrzymał od Karola list, i niby to czując się zobowiązanym do udzielenia odpowiedzi, tak do króla napisał: Już drugi miesiąc trwa oblężenie i stojąc z wojskiem pod stolicą naszego królestwa zdążyłeś, Królu Miłościwy, przekonać się, co może twoje szczęście, a co nasza wytrwałość. Ty walczysz dla zdobycia sławy, my zaś bronimy Ojczyzny, gotowi z miłości dla niej wysączyć ostatnią kroplę naszej krwi. Wiesz dobrze WKMość, co dotąd zdołałeś na nas orężem zwojować; za to łaskawość, z jaką się nam WKMość oświadczyłeś w swoim liście, wielu z nas poruszyła, albowiem do szlachetnych serc, niezdolnych ustąpić przed mieczem, łatwiej trafić łagodnością i łaskawością niż groźbami. Postępowanie takie przynosi WKMości zaszczyt i dokazałeś nim, że wszyscy wolimy, żebyś nam WKMość był przychylny zamiast nam być nieprzyjacielem. Ponieważ jednak o łaskawości najlepiej świadczą czyny, prosimy WKMość o udzielenie nam czasu, żebyśmy mogli się znieść z JKMością naszym królem Kazimierzem; jak tylko otrzymamy od niego przyzwolenie, ustąpimy przed koniecznością i staniesz się, Królu Miłościwy, panem Krakowa, już nie jako nieprzyjaciel, lecz jako krewny naszego monarchy. Karol przeczytał ten list, gdy mu go przyniesiono, z zadowoleniem i z uwagą, jako że bardzo pragnął wejść w posiadanie miasta. Jego wysłannicy, których wnet wyprawił, żeby doprowadzili dobrowolną kapitulację do skutku, przekonywali oblężonych, że zwłoka byłaby dla nich nader szkodliwa i że więcej zyskają zawierając szybko ugodę, niż jeżeli dłużej będą trwali w uporze. Dopokąd pozostają zamknięci w mieście, znajdują się w niewoli i życie ich oddziela od zguby tylko szerokość obronnych murów, niechże więc przedsięwezmą środki zapewnienia <sobie bezpieczeństwa, skoro nic nie stoi temu na przeszkodzie, a król szwedzki sobie tego życzy. Żeby jednak nie wątpili w łaskawość Karola, zgadza się on dać im osiem 'dni czasu dla zniesienia się w sprawie kapitulacji z Kazimierzem, choć monarcha ten zapewne nieszczególnie się losami Krakowa przejmuje, skoro z całego królestwa ustąpił i całe je potężnemu współzawodnikowi zostawił. Ogłoszono zatem starszyżnie, wchodzącej w skład rady, że
wypadnie poddać się konieczności, jeżeli tylko Karol zagwarantuje zaszczytne i bezpieczne warunki ugody; ale zresztą rzecz całą utrzymano w tajemnicy, żeby wieść o zamierzonej kapitulacji, rozniósłszy się, nie odciągała nieprzezornych od ich żołnierskich obowiązków. Tymczasem miasto, ogarnięte niepokojem, gryzło się tym, że nieprzyjaciel co dzień ciaśniej je opasuje, a jeszcze bardziej, że rozwiewa się nadzieja na odsiecz. Już bowiem ważniejsze województwa Korony oddały się pod władzę szwedzkiego króla, zwątpiono w powrót Kazimierza, a pochop do złego dawała wszystkim łudząca nazwa protekcji, w której można było upatrywać gwarancję bezpieczeństwa. Szemrano więc i za podszeptem przezorniejszych powszechnie zgadzano się na to, że skoro nie ma nadziei na odwrócenie klęsk, należy skłonić Czarnieckiego, ażeby przestał działać na zwłokę, gdyż postępowanie takie grozi oczywistym niebezpieczeństwem. W rezultacie Czarniecki, zebrawszy na Zamku co znaczniejszych spośród duchowieństwa i szlachty, a także przedstawicieli rady miejskiej oraz dowódców wojska, przemówił do nich, zatajając jednak powzięty zamiar, ażeby się przekonać, czy panuje wśród nich jednomyślność, lub może dlatego, iż uważał za bardziej honorowe, żeby nie on namawiał, lecz żeby jego Wszyscy nakłaniali do kapitulacji. Zebrani jednogłośnie zażądali zawarcia ugody dla ocalenia miasta i powierzyli ułożenie jej warunków duchownym, polecając im od razu w pierwszym paragrafie zastrzec poszanowanie religii. Karol przysłał listy bezpieczeństwa i nasi komisarze udali się do szwedzkiego obozu omówić warunki kapitulacji. Komisarzami tymi byli: starosta dyneburski Fromhold Wolff, starosta chęciński Jan Branicki i wielkorządca Zamku Aleksander Płaza. U Wittenberga rokowania prowadzono w otoczeniu licznie zgromadzonych wojskowych, dla łatwiejszego porozumienia się, gdyż znajomość łaciny jest wśród Szwedów bardzo rzadka. Jak tylko punkta kapitulacji zostały sformułowane, król je natychmiast potwierdził, nic nie zwlekając, a nawet sądząc, że przyniesie mu to chwałę i zaszczyt, że z monarszą wspaniałomyślnością od razu i bez żadnych zatrzeżeń zgodzi się na wszystko, o co tylko go poproszą. Uważam za właściwe podać na tym miejscu, pod jakimi warunkami stolica nasza zgodziła się otworzyć swoje bramy przed ubiegającym się o nią cudzoziemcem. Wyznawanie i praktykowanie religii rzymskokatolickiej, która jak z dawna w królestwie polskim kwitnęła, tak i teraz kwitnie, nie
będzie niczym ograniczane, ani w Krakowie, ani gdzie indziej; jednakże ci, którzy tę religię wyznają, muszą okazywać należną wierność i posłuszeństwo dla najmiłościwszego króla szwedzkiego. Kościoły, kolegia, klasztory, szkoły, szpitale i wszystkie dobra stanu duchownego, ruchome i nieruchome, będą wolne od jakichkolwiek ciężarów na rzecz wojska, a obowiązane jedynie do danin publicznych, które zwykły płacić z dawnego obyczaju. Duchowni oraz zakonnicy i zakonnice, żyjący w spokoju i w posłuszeństwie, będą nadal korzystać ze swych przywilejów i pozostaną w posiadaniu swych majętności. Komendant miasta i Zamku, pułkownicy, oficerowie, żołnierze, burgrabiowie i cała szlachta przebywająca w oblężonym Krakowie swobodnie odejdą, dokąd im się spodoba, z nienaruszonym dobytkiem, zachowując swoje urzędy i przywileje. Księgi sądowe, akta, rejestry, skrypty, tak grodzkie, jak ziemskie, szczególnie zaś kościelne, zostaną zachowane w całości. Sądy i magistratury wszelkiego rodzaju i stopnia będą wymierzały sprawiedliwość wedle dawnego zwyczaju, ogłaszając reasumpcję przez publiczne (jak to nazywają) obwieszczenia. Komu się spodoba opuścić miasto, a także i królestwo, ten będzie mógł swoje majętności, ruchome i nieruchome, w dowolny sposób przenieść, sprzedać lub odstąpić. Miasto Kraków ze swoją radą miejską, swymi mieszkańcami i swoim terytorium będzie korzystać, jak dotychczas, ze wszystkich swoich przywilejów i wolności. Uniwersytet czyli Akademia, główna szkoła Korony, pozostanie przy swoich prerogatywach, potwierdzonych przez sejmy koronne, jak również przy swoich majętnościach i dochodach. Wielmożny Stefan na Czarncy Czarniecki, kasztelan kijowski, komendant Zamku i miasta krakowskiego, a także Fromhold Wolff, starosta dyneburski, oraz wszyscy pułkownicy, kapitanowie, inni oficerowie i żołnierze opuszczą miasto z rozwiniętymi sztandarami, z nabitą bronią i z zapalonymi lontami, bijąc w bębny, przy czym zabiorą ze sobą dwanaście różnego rodzaju dział. Na wyżywienie dla nich przeznacza się królewszczyzny leżące nad śląską granicą, na okres dwumiesięczny, przez który nie wolno im będzie podnieść broni przeciwko JKMci królowi szwedzkiemu. Dworzanie, urzędnicy i słudzy JKMci króla polskiego będą mogli swobodnie odejść do swego pana, mając zapewnioną bezpieczną drogę. Również wozy i sprzęt wojskowy bez żadnej przeszkody czy trudności w bezpieczne miejsce pozwoli się im przeprowadzić. Jeńcy szwedzcy, jacy tylko są w mieście, zostaną rzetelnie i bez
żadnego okupu uwolnieni; to samo uczyni JKMć król szwedzki z jeńcami polskimi, których liczba jest większa. Archiwum koronne, zarówno rachunki skarbowe jak i wykazy dochodów z królewszczyzn, będzie rzetelnie, bez zatajenia czegokolwiek, przekazane komisarzom JKMci króla szwedzkiego. Wszystkie działa, należące do Zamku i do miasta, oraz prowianty i broń pozostaną na swoim miejscu, a wyżej wymieniony komendant powstrzyma się od wszelkich podstępów wobec oblegających i nie zostawi w mieście żadnych podziemnych min dla zaszkodzenia Szwedom. Powyższe warunki poddania miasta, ułożone wspólnie przez komisarzy i generała Wittenberga, dnia siedemnastego października 1655 podpisał król szwedzki, potwierdzając je zarazem oficjalnym dyplomem i przyrzekając ściśle dotrzymać wszystkich punktów układu. Wkrótce potem przybył do miasta zaufany dworzanin Karola, Schlippenbach młodszy, jako zakładnik, żeby komendant mógł bez obawy udać się do szwedzkiego obozu. Czarniecki oświadczył jednak, że nie potrzebuje zastawu, gdyż największą rękojmią bezpieczeństwa jest dla niego słowo króla, i że poczyta sobie za honor z własnej woli stanąć przed jego majestatem. Nazajutrz Schlippenbach znów przyjechał na Zamek, obejrzał królewskie komnaty i w imieniu swojego pana kazał kustoszowi, księdzu Miaskowskiemu, otworzyć sobie skarbiec. Polecenia tego nie można było wykonać, ponieważ marszałek, wywożąc insygnia i kosztowności, zabrał ze sobą klucze. Sprowadzeni ślusarze wyłamali zamki i rygle, ale w skarbcu nie znaleziono niczego, prócz kilku zatęchłych od starości drobiazgów z wyprawy królowej i stosu papierów. Wszystko, co mogłoby wzbudzać pożądliwość, świeciło nieobecnością. W dzień św. Łukasza wojsko szwedzkie obsadziło bramę Grodzką i drugą, Poboczną, znajdującą się tuż pod Zamkiem, a jednocześnie o wyznaczonej godzinie dawna załoga opuszczała miasto. Mieszczanie frasowali się, co im dobrego może przynieść nowa władza. Najpierw wyszedł oddział Wolffa z rozwiniętymi sztandarami, z muszkietami i ze spisami na ramionach, grając wojskowym obyczajem na piszczałkach i bębnach i postępując naprzód raźnym krokiem. Żołnierze zachowywali dobrą postawę w odwrocie, rzucając Szwedom żarty i przymówki. Za nimi szedł regiment hajduków Gnoińskiego; borsucze skórki na pokrowcach muszkietów nadawały mu nastroszony wygląd. Dalej postępowało trzynaście kompanii dragońskich, doświadczeni żołnierze
Czarnieckiego, pod wodzą Krzysztofa Wąsowicza i Jana Tedtwina. Pochód zamykało około sześciuset jezdnych, a po nich opuścił Kraków sam komendant miasta, Czarniecki, swoim obyczajem przyodziany w szkarłatną szatę na wzór arabski; dosiadał wspaniałego rumaka i sprężyście wydawał rozkazy. W obozie przywitał się z Karolem, który zawiózł go w karecie do swojej kwatery, po przyjacielsku zaprosił do stołu, a potem, oddając cześć jego męstwu, z szacunkiem pożegnał. Czarniecki, odwzajemniając się, mówił o odmianie losu i o niezwalczonych wojskach Karola — sobie na chwałę, lub może na pociechę. Zasłużone pochwały wielkiemu, bohaterskiemu wręcz męstwu Czarnieckiego oddawali również i Polacy, nawet zawistni nie mogli mu ich odmówić; niemniej nie brakowało takich, co go w prywatnych rozmowach obmawiali, szarpiąc dobrą sławę znakomitego wojownika. Żołnierze wypominali mu, że im skąpo wydzielał żywność, chociaż w publicznych składach było jej pod dostatkiem, że więc, oszukiwani na wikcie i na żołdzie, przyciśnięci głodem, żeby mieć czym żyć, musieli rabować mieszczan. Utrzymywali też, że znaczną część sreber wypożyczonych z kościołów na potrzeby oblężenia kazał w mennicy Zacherlego przekuć na bitą monetę, którą wziął na swój prywatny użytek, bezprawnie przywłaszczając sobie należące do wojska pieniądze, dla których żołnierze przelewali krew, a nawet tracili życie. Szlachta i mieszczanie nie mogli przebaczyć Czarnieckiemu, że ich skrzywdził, dozwalając rozswawolonym żołnierzom i rabusiom plądrować kramy i żydowskie sklepy; przez ten okrutny rabunek stracili półtora miliona, gdyż udział w zdobyczy zmuszał komendanta do pobłażania winowajcom. Król szwedzki obsypał — jego jednego — nie tylko pochlebnymi słowami, lecz i kosztownymi darami, których dziesięciokrotną cenę musieli zapłacić mieszkańcy miasta, Karol bowiem zażądał od nich ogromnych sum pieniężnych w podarunku. Zwykła to jednak rzecz, że ludzie znalazłszy się w niebezpieczeństwie, ze strachu wszystko ofiarowują, byle się z niego wydobyć, ale później oskarżają tych, co niebezpieczeństwo zażegnali, jak gdyby nie było lepiej dać albo poświęcić swoje majętności dla ogólnego ocalenia, niż zachować je na łaskę i niełaskę wrogów. Po wyjściu Polaków Wittenberg wprowadził do miasta szwedzkie oddziały, przy czym dokonał tego nocą, żeby ciekawi nie mogli się zorientować w ich liczebności. Wkrótce potem król Karol w otoczeniu bardzo szczupłego orszaku, niemal jak osoba prywatna, wjechał na Zamek; witano go z mię-
szanymi uczuciami, ponieważ afekty Polaków rozdzielone były pomiędzy dwóch królów. Dla nikogo jednak przybycie jego nie było milsze niż dla innowierców, a już najbardziej dla tych spośród nich, których dotknęła ariańska zaraza. Ci ostatni, pod względem zasad wiary, niezupełnie się zgadzają z ewangelikami, a zupełnie różnią się od katolików, jednakże z resztą sekciarzy łączy ich wspólna nienawiść do rzymskiego Kościoła. Dając wyraz swojej radości, powitali Karola uroczystym pane-girykiem, który kazali wydrukować w Lesznie, żeby wieść o tym szerzej się rozeszła. Tytuł owego panegiryku brzmiał: Karolowi, królowi szwedzkiemu, gockiemu, wandalskiemu itd., bezkrwawemu zwycięzcy Polski, oswobodzicielowi pobożnemu, szczęśliwemu i niezwyciężonemu, utrapionym na pocieszenie, a królom na przykład zrodzonemu itd. Pisał to godny skądinąd uwagi orator — cóż, kiedy pochlebca. Do arian, czyli anabaptystów zaliczało się wielu spośród dobrej szlachty (zgubna ta zaraza szerzyła się szczególnie na Podgórzu), ale nie wymienię żadnych nazwisk, mając wzgląd na dobrą sławę ich przodków. Przemawiali oni do Karola imieniem swego zboru, jak gdyby nie wiedzieli, że Szwedzi różnią się w wierze od katolików w takim stopniu, w jakim nie zgadzają się z anabaptystami. Na upamiętnienie zasługuje to, czego się dowiedziałem z opowiadania pewnej wiarogodnej osoby. Otóż Karol, przyjechawszy na krakowski Zamek, oglądał między innymi kościół katedralny Św. Stanisława, bez wątpienia powodowany ciekawością, nie zaś pobożnością. Oprowadzał go Szymon Starowolski, wówczas kanonik krakowski, człowiek cnotliwy i uczony, który na życzenie króla pokazywał mu godne obejrzenia starożytne pamiątki, zwłaszcza groby królów polskich, dodając przy każdym krótką pochwałę panującego, jako że posiadał wyborną znajomość dziejów. Przypadek czy przeznaczenie zrządziły, że podeszli obaj do grobowca Władysława Łokietka. — Król ten — rzecze Starowolski — trzykroć z królestwa wygnany, trzykroć je na powrót odzyskał. Na to Karol: — Ale wasz Kazimierz, raz wygnany, już więcej utraconego królestwa odzyskać nie zdoła. Wówczas starzec, czy to wieszczym duchem natchniony, czy też wskutek lat podeszłych śmiały, odparł: — Któż to wie? Albowiem i Bóg jest potężny, i fortuna zmienna. Król, dotknięty tą odpowiedzią, pohamował swoją ciekawość i więcej przewodnika nie zagadywał, gdzie indziej się skierowawszy.
Zwiedzał kościół z odkrytą głową i wszystkiemu, co mu Starowolski mówił, przysłuchiwał się z największą pilnością. [...] Po kapitulacji Krakowa wojsko szwedzkie uderzyło na okoliczne zamki i miasteczka. Jakub Wilkoński, otoczony w Lanckoronie przez Douglasa i jego oddziały, wdał się w układy i kapitulował; był to człowiek odważny i bynajmniej nie przeląkł się nieprzyjacielskiej siły, lecz tylko zastosował do rozkazu Michała Zebrzydowskiego, miecznika koronnego, który miał wzgląd na Kalwarię, nie chcąc, żeby ją rozgniewany napastnik złupił. Na zamku lanckorońskim stanęło załogą dwustu Szwedów pod dowództwem Burchalsena, ażeby trzymać w ryzach górali; w dalszym ciągu wspomnę o tym, jak później przy pomocy słynnego fortelu odebrano ów zamek najeźdźcom. Gorszy był los Tęczyna; kiedy Kónigsmarck młodszy przypuścił do niego szturm, zamek najpierw dzielnie się bronił, a potem się poddał, ale Szwedzi nie dotrzymali słowa i zająwszy go, okrutnym sposobem wy-siekli załogę, którą dowodził Jan Dziuli, kapitan piechoty, zaś bezbronnych mieszkańców i słabą płeć obrabowali aż do bielizny. Nieprzyjaciel opanował następnie zamki w Ojcowie, w Niepołomicach, w Pieskowej Skale, oraz twierdze w Ogrodzieńcu i w Pilicy, zagarniając słynny skarbiec Stanisława Warszyckiego, kasztelana krakowskiego. Warszycki, przywiązany do Ojczyzny obywatel i nieprzejednany wróg najeźdźców, pozostał w Polsce podczas wojny jako jedyny spośród senatorów koronnych; inni przedniejsi panowie uszli na Węgry albo na Śląsk, a także do Gdańska. Znaleźli się również i tacy, co niby to wypełniając śluby, umknęli do słynnych cudami miejscowości w obcych krajach. Prymas królestwa Andrzej Leszczyński przebywał w Nysie albo w Głogówku, podzielając los Kazimierza i służąc mu radą; pozostali biskupi rozjechali się w różne strony, chociaż przez wzgląd na pasterskie obowiązki nie powinni byli opuszczać swoich owiec. Opanowanie miasteczek przyszło Szwedom bez większego trudu, ale wiedzieli, że większy pożytek przyniosłoby im przeciągnięcie na swoją stronę koronnego wojska, gdyż wtedy miejscowymi siłami łatwiej mogliby kraj podbić. Chorągwie, rozproszone pod Wojniczem, rozłożyły się po tej stronie Wisły, głównie w okolicach Radłowa; obozowały daleko jedne od drugich, nie wiem w jaki sposób wśród gorejącej wojny potrafiąc zachowywać beztroskę; ponieważ pozbawione były dowódcy, wśród żołnierzy szwankowała karność i zdarzały się wszelkiego rodzaju swawole. Wyprawiani potajemnie wysłannicy szwedzcy, a także nasi, którzy sami podjęli inicjatywę, jak Pracki, o którym już wyżej
wspominałem, robili Karolowi nadzieję, że kwarciani wkrótce przejdą na jego stronę, gdyż ma on w swoim ręku zarówno przynętę jak i korzyść: może sypnąć bogactwem, jak z rogu obfitości, nagradzając wojsko za to, że pójdzie pod jego rozkazy, dobrami wychodźców i majętnościami opuszczonymi przez duchownych, które już teraz do nikogo nie należą. Wśród żołnierzy panowało przekonanie, że przede wszystkim należy troszczyć się o zachowanie życia, a potem dopiero o sławę; sądzili, że podobnie jak okręt bez wiosła w pośrodku burzy, tak i oni, opuszczeni przez króla, nie zdołają wydobyć się z grożącego im niebezpieczeństwa. Opierać się teraz szwedzkiej przemocy, po tym, jak powstrzymali moskiewską nawałę i poskromili kozacki bunt, byłoby zanadto niebezpieczne; cóż dopiero, jeżeli przybędą Tatarzy, którym zostaną wydani na łup pod zarzutem zawiązania nieprzyjaznej konfederacji i wypowiedzenia posłuszeństwa? Zaiste, lepiej nie gardzić łaską i pieniędzmi hojnego króla, który dzielnością swoją przewyższa niezwyciężonych, niż bez żadnej korzyści i z pewną zgubą nadal trwać przy tym, który wymawiał im, że go opuścili, a sam z kraju uszedł. Przekonani takim podstępnym rozumowaniem, zgodzili się na koniec pójść pod władzę hojniejszego monarchy i gdy król szwedzki po raz czwarty do nich przysłał, wyprawili dwóch poruczników chorągwi jazdy, podstolego nowogrodzkiego St[anisława] Wy-życkiego i Samuela Karskiego, dla omówienia warunków, pod jakimi gotowi byliby przyjąć protekcję. Obaj wysłannicy długo wymawiali się od haniebnej posługi, ale wreszcie, ulegając namowom starszyzny i powszechnym prośbom, podjęli się przedstawić Karolowi żądania wojska. Żołnierze utrzymywali, że wypowiadając prawowitemu królowi posłuszeństwo, bynajmniej nie łamią wierności i nie sprzeniewierzają się dawnym zwyczajom — jedno bowiem i drugie droższe im jest nad życie — lecz że tylko na pewien czas ustępują przed przeciwnościami. Ażeby nie stać się pastwą nieprzyjaciół, wszystkich ich jednocześnie na siebie rozgniewawszy, chcą przynajmniej jednego z nich ułagodzić. Sroży się Moskwa, pustoszą Ruś Kozacy, a i Szwedzi byliby wrogami Korony, gdyby z trojga złego nie wybrać najznośniejszego; utrapiona Polska korzyść z tego (odniesie, będzie to lekarstwo na jej obecną niemoc, choć przyrządzone z niebezpiecznej substancji. Póki nawałność nie przestanie srożyć się burzami, opuszczeni przez los i przez króla, muszą szukać schronienia pod skrzydłami protekcji; tak jednak pod władzę szwedzką chcą przejść, żeby pamiętano, iż są Polakami: będą
służyć cudzoziemskiemu królowi, o ile religia przodków pozostanie nietknięta a Ojczyzna nieumniejszona, oraz jeżeli będą mieli zapewnioną swobodę odejścia w razie powrotu Kazimierza. Przystępują do Szwedów nie dlatego, że są zmuszeni albo że przekupiono ich niewolniczą zapłatą, lecz żeby uniknąć grożącego większego zła. Stawiają przy tym własne żądania, sformułowane w postaci artykułów, które Karol słowem królewskim z góry im musi potwierdzić. Warunki wojska były następujące: Wiara katolicka, wyznanie rzymskie z dawnych czasów praktykowane, oraz wolności, krwią przez przodków nabyte, zostaną zachowane; dobra ziemskie będą wolne od ciężarów wojskowych; życie i honor szlachty podlegać będzie trybunałom albo właściwym sądom; wojsku kwarcianemu zostanie zapłacony żołd, ale żołnierze nie będą obowiązani do składania wojskowej przysięgi. Prowincje zajęte przez wrogów zostaną odzyskane, a następnie włączone do Korony; godności i urzędy udzielane będą tylko miejscowej osiadłej szlachcie itd., itd. Wysłannikom zlecono, żeby to wszystko, a także i inne jeszcze warunki, uwzględniające dawne tradycje i teraźniejsze potrzeby, król szwedzki potwierdził osobnym dyplomem. Miłe było Karolowi to poselstwo; przyjął je dnia szóstego października pod Krakowem, gdy jeszcze trwało oblężenie miasta. Skwapliwie, bez żadnych zastrzeżeń przystał na żądania i hojnie szafował obietnicami, o które zawsze łatwiej niż o gotowe pieniądze. Kiedy później w Nowym Korczynie odwiedziła go starszyzna polskiego wojska, kanclerz szwedzki, dając wyraz królewskiej łaskawości, zaczął swoje przemówienie od następujących słów św. Tomasza z Akwinu: Dokazano przeciwko Manichej-czykom. Powodzenie przedsięwzięć króla Karola zdawało się przyświadczać wyobrażeniu starożytnych, którzy przedstawiając rozrzutność zbytkującej Fortuny, taki jej odmalowali obraz: podczas snu Dionizjusza miasta i prowincje dobrowolnie wyrzekają się swobody i bez pomocy jakiegokolwiek starania czy zabiegów tyrana, z własnej woli dostają się w jego moc. Fortuna jednak, jeżeli pilnie w jej istotę wejrzymy, okazuje się po prostu przyczyną przypadkowych wydarzeń, albo też, mówiąc słowami komediopisarza: Fortuna trafunkiem tylko sprzyja, nigdy zaś ustawicznie. Kiedy część wojska kwarcianego uznała Karola za protektora i złożyła mu hołd, Szwedzi oblegali jeszcze Kraków. Kwarcianych uprzedziło Wielkie Księstwo Litewskie, oddając się pod szwedzką opiekę przeciw potężniejącym siłom moskiewskim,
które złowieszczo rozłożyły się pod stolicą kraju, Wilnem. Magnus De la Gardie, gubernator Inflant, robił co mógł, żeby zachęcić Litwinów do przyjęcia szwedzkiej protekcji; wśród ogólnego zamieszania wyzyskał okoliczność, że hetmanowie, śmiertelnie ze sobą powaśnieni, skłaniali się w przeciwne strony; nieprzystępny dla cudzych rad Radziwiłł, wskutek gorliwego oddania swojej sekcie nie tak jakby należało usposobiony do Ojczyzny, niegodnie stawał na przekór Wincentemu Gosiewskiemu, swemu koledze w dowodzeniu, hetmanowi polnemu a zarazem podskarbiemu. Z tego powodu szwedzka protekcja łatwiej utorowała sobie drogę, a co jeszcze dziwniejsze, do jej przyjęcia zachęcali katolicy: biskup żmudzki oraz Mikołaj Korff, wojewoda wendeński. Kiedy przybyli przysłani przez Szwedów dla doprowadzenia sprawy do skutku feldmarszałek Gustaw Adolf hrabia Lewenhaupt i gubernator rewelskiego zamku Benedykt Skytte baron Duderhof, Litwini spotkali się z nimi pod Kiejdanami, miasteczkiem Radziwiłła (które właściciel zwał Caiodunum, szczycąc się jego starożytnością), i w wyniku przeprowadzonych rozmów, dnia dziesiątego sierpnia, zawarto ugodę co do przyjęcia szwedzkiej protekcji. Na dobro sprawców tego dzieła trzeba zapisać, że zadbali o to, iż w pierwszym artykule ugody zastrzeżono prawa katolickiej religii. Podobnie jak podczas ciężkiej niemocy natężenie choroby w pewnych okresach czasu słabnie albo też się wzmaga, które to dni lekarze nazywają krytycznymi, tak i wojenna fortuna ma właściwe sobie stopnie i przesilenia, przez które na szczyt wstępuje albo się od niego oddala; najgorsze jest w niej to, że zstępując na dół, nie czyni tego w taki sposób, w jaki się pięła pod górę, i częściej, gwałtownym uderzeniem rażona, od razu ze szczytu spada na samo dno. W owym czasie Polska tak bardzo dotknięta została przez los, że w większym poniżeniu już się znaleźć nie mogła, a tym samym pomyślność i potęga Karola stanęły u swego szczytu, nie mogąc już ani wyżej, ani dalej postąpić. Zwycięzcy towarzyszyło trzydzieści sześć tysięcy zbrojnych, zaś w skład jego wojska wchodziła polska jazda, w otwartym polu najdzielniejsza i jak piorun uderzająca w bitwach, oraz piechota, która składała się z Finów i z Lapończyków, żołnierzy zaprawionych w bojach, nikomu w starciu nie ustępujących kroku, zahartowanych we wzgardzie śmierci i w wojennych zwycięstwach. Miał też Karol niezmierzoną moc dział oraz mnóstwo inżynierów wojskowych i pirotechników. Prócz szlachty szwedzkiej i prócz wodzów doświadczonych w niemieckiej wojnie towarzyszyło mu dziewięciu książąt cesarstwa
rzymskiego (m.in. książęta: anhalcki, heski, de Croy), trzynastu margrabiów, niezliczeni hrabiowie, pułkownicy, oficerowie, wypróbowani żołnierze itd. Rozmiary przygotowań i powodzeń, a także ogromne wydatki — wszystko to poważnie zatrwożyło Europę, zwłaszcza zaś sąsiednią Austrię, która zaczęła zwracać baczniejszą uwagę na losy Rzeczypospolitej. Paweł Wirtz został jako gubernator w Krakowie, żeby sprawować jego obronę, w Warszawie na czele załogi stał Benedykt Oxenstierna, Douglas natomiast pilnował Wisły, żeby drogę wodną utrzymać w szwedzkich rękach. Generał Witten-berg przebywał wskutek choroby w Krakowie, dowództwo nad piechotą powierzono więc w jego zastępstwie margrabiemu badeńskłemu Karolowi; jazdą dowodził hrabia-palatyn Sulzbach, a jego namiestnikiem był Eberhard hrabia Tott. Posłuszeństwo wojska polskiego zapewnił sobie Karol szczodrymi obietnicami; w Nowym Korczynie przyjął pułkowników i rotmistrzów, którzy przybyli się mu pokłonić, ugościł ich uprzejmie i prawie wszystkich obsypał hojnymi darami, żeby w ich pamięci utrwaliła się jego szczodrobliwość, ogarniająca wszystkich bez różnicy. Miał nadzwyczajną łatwość w obejściu: wszystkim okazywał uprzejmość, był układny w ruchach, grzeczny w rozmowie, przystępny w obcowaniu i umiejętnościami tymi zniewalał sobie serca. Ze starszyzną rozprawiał o wojnie tureckiej; doświadczonych wypytywał o życie, obyczaje i potęgę narodu; u statystów wywiadywał się o wymiar sprawiedliwości, o trybunały i o sejmy. Zwiedzał nawet kościoły, oglądał w nich obrazy, okazywał szacunek duchownym i z przykładną surowością karał takich, co je profanowali — a wszystko to czynił na pokaz. Udał się następnie do Warszawy, gdzie w Pałacu Ujazdowskim naradzał się ze szwedzkimi dostojnikami, czy ma najpierw w uroczystej formie zwołać zgromadzenie stanów polskich, czy też krocząc dalej drogą wojny, dążyć do ostatecznego zwycięstwa. Przeważyła pokojowa chęć uporządkowania rządów, rozesłał przeto uniwersały i na ostatni dzień października naznaczył do Warszawy sejm. Później jednak porzucił ten zamiar: rozkochany w wojnie, ujrzał pilną potrzebę swojej obecności w Prusiech, dzielnicy zasobnej w składy żywności, pełnej warownych miast, znowu więc wstąpił na drogę wojny, a postanowienie to podszyte było uzasadnionym lękiem, który w nim wzbudziła wieść o tym, że stany pruskie z elektorem brandenburskim na czele ściśle sprzymierzyły się wzajemnym węzłem obronnym z Prusami Książęcymi, jedne drugim do ostatniego tchu postanawiając
pomagać. Zawiązana konfederacja mianowała Fryderyka Wilhelma, elektora brandenburskiego, naczelnym wodzem wojsk mających się połączyć dla wzajemnej obrony; jego namiestnikiem został Jakub Wejher, wojewoda malborski, któremu dodano do boku radę, zwaną dyrektorium, a złożoną z przedniejszych przedstawicieli obu prowincji, miały one bowiem odmienne instytucje i rządziły się odmiennymi prawami. Związek ten nie godził w interesy króla polskiego i nie miał charakteru ofensywnego; zmierzał wyłącznie do zapewnienia spokoju pruskim prowincjom. Obie strony zobowiązały się wspólnie umawiać o pokój, zawierać rozejmy i ogłaszać neutralność, obie przyrzekły sobie wzajemną obronę i połączyły swe siły zbrojne. Znaczniejsze miasta obsadzono elektorskim wojskiem, uchwalono podatki na wypłatę żołdu, wyznaczono miejsca, do których po wojnie załogi przeniosą się z miast, i wszystko zgodnie i dokładnie między sobą ułożono. Umowę podpisali również biskupi warmiński i chełmiński, gdyż zabezpieczono w niej należycie prawa katolickiej religii. Składała się ona z 42 punktów, a zawarto ją w Ryńsku dnia dwunastego listopada 1655 roku, przy czym wzajemnymi dyplomami poręczono sobie, że ani elektor nie porzuci stanów Prus Królewskich, ani one elektora nie opuszczą aż do chwili, kiedy po uspokojeniu wojny powróci pokój. Konfederacja ta, wybornie poczęta i mądrze ułożona, dawała zrazu dobre rezultaty; dlaczego jednak nie udało się jej osiągnąć pomyślnie swoich celów, sam czytelnik będzie mógł osądzić z tego, co powiem dalej. Ponieważ dzielnice królestwa, otoczone ze wszystkich stron wojskami, razem albo z osobna dotknięte były klęską wojny, nie od rzeczy będzie krótko i jak gdyby w streszczeniu przedstawić czytelnikowi położenie Polski, ażeby cudzoziemiec, którego by zainteresowały nasze sprawy, mógł łatwiej rozpoznać miejsca wsławione wojnami, gdyż Polakom mówić o tym byłoby nadaremną pracą. Ujmę to, jak tylko potrafię najkrócej: w naszych czasach zwykło się wielkie rzeczy uzmysławiać przy pomocy małych, można więc powiedzieć, że powierzchnia królestwa, obwiedziona konturem, przypomina jak gdyby rozpostartą dłoń; jego sarmackich mieszkańców dopiero niedawno zaczęto określać mianem Polaków. Korona dzieli się na Wielką i Małą Polskę (stąd też tytuł panujących jest zdwojony i monarchowie w liczbie mnogiej królami Obojej Polski się nazywają), te zaś składają się z województw. Małopolska, rozleglejsza, zamożna jest dzięki urodzajności ziemi, a
ponadto przypisuje sobie pierwsze miejsce, ponieważ tutaj znajduje się stolica, w której przechowywane są koronne insygnia. Po niej idzie Wielkopolska, następnie zaś Litwa, Ruś, Prusy, Mazowsze, Żmudź, Smoleńszczyzna, Podlasie, Czernihowszczyna — przynależności Korony, przyłączone do niej orężem albo ponętą swobód. O próżne tytuły panujący nasi nie zabiegają, a jeżeli je ktoś z nieświadomości albo przez pomyłkę pominie, nie gniewają się o to. Naród za swoje własne szczerze te tylko ziemie uważa, które stanowią posiadłość Korony na mocy odwiecznego i rzeczywistego władania. Województwo krakowskie dotyka węgierskiej granicy; od południa ma Góry Karpackie (Beskidy), a od zachodu Śląsk. Znajdują się tu źródła Wisły, która potem przecina Mazowsze i przyległe pruskie posiadłości, a pod Gdańskiem wpada do Morza Bałtyckiego. Ziemia siewierska, położona tuż koło tego województwa, nosi nazwę księstwa, stanowiąc lenno i posiadłość krakowskich biskupów. Województwo sandomierskie od wschodu przytyka do krakowskiego; przewyższa to ostatnie obszarem, będąc największym województwem w całym kraju. Żyje tu liczna szlachta, zdatna do wojny i wykształcona, a ponieważ przez środek województwa przepływa Wisła, z łatwością bogaci się spławiając zboże do Gdańska. Województwo lubelskie leży bardziej na wschód, a rozgłos swój zawdzięcza trybunałowi koronnemu, ustanowionemu przez Stefana Batorego. Wszystkie te trzy województwa w sprawach duchownych podlegają jurysdykcji krakowskiego biskupa. Ku południowi rozciąga się Ruś, spiżarnia zasobna także i w klęski, których tu obfite w owym czasie dla Polski było żniwo; obejmuje ona cztery województwa: ruskie, bełskie, podolskie i wołyńskie. Dalej Ukraina zajmuje rozległy szmat kraju, sięgając aż do Morza Czarnego, dokąd uchodzą jej największe rzeki, Dniepr, Dniestr i Boh; dzieli się na trzy województwa, mianowicie kijowskie, bracławskie i czernihowskie, a swoim rozległym obszarem dorównuje niejednemu mniejszemu królestwu. Cokolwiek w niej było osobliwego, godne pamięci miejsca wsławione ludzkimi czynami, wszystko to zaciętość buntu obróciła wniwecz, o czym i my na innym miejscu wspominaliśmy. Litwa swymi granicami podchodzi na północy pod Moskwę i pod nazwą wielkiego księstwa obejmuje województwa wileńskie, trockie, mińskie, mścisławskie, witebskie, smoleńskie i żmudzkie; z boku oblewa ją Morze Kurońskie, a od zachodniej strony obejmuje
Inflanty. Mazowsze mieści się w środku, położone jak gdyby w samym wnętrzu królestwa, stąd też jego stolica, Warszawa, wznosząca się na pięknym wiślanym brzegu, stanowi siedzibę naszych królów i miejsce obrad sejmów całego narodu. W skład Mazowsza wchodzą cztery województwa: mazowieckie, płockie, rawskie i podlaskie, a przecina je żeglowna rzeka Bug. Powiadają, że były tu siedliska dawnych Połowców i Jadźwingów, tam gdzie dziś gęsto siedzą podlaskie rody. Kierując się położeniem dzielnic, przechodzę z kolei do Wielkopolski: przytyka ona prawym bokiem do Śląska, tyłem do Marchii, a lewą stroną do Prus Królewskich. Liczy siedem województw; pierwsze z nich, poznańskie, wzięło swoją nazwę od stolicy. Żeglowna rzeka Warta podchodzi pod Poznań podwójnym korytem, a potem przecina Marchię i Pomorze Zachodnie i poniżej Szczecina wpada do Zatoki Wenedyjskiej. Za poznańskim idą województwa kaliskie, inowrocławskie, brzeskokujawskie, łęczyckie i sieradzkie, a ponadto ziemia wieluńska. Prusy, szczycące się warownymi miastami, spławnymi rzekami i morskim wybrzeżem, a także i handlem, zręcznie przez na poły niemiecką ludność prowadzonym, rozciągają się po obu brzegach Wisły i dzielą na Królewskie, Książęce i Biskupie. Te, które zostają pod panowaniem polskiego króla, składają się z trzech województw, chełmińskiego, malborskiego i pomorskiego. Prusy Królewskie leżą na pomocnym wschodzie, Książęce bardziej ku zachodowi, a Warmia, przytykająca do Zalewu Wiślanego, też ma Morze Bałtyckie niedaleko. Gdańsk, Elbląg, Malbork, Toruń, słynne miasta, należą do miast hanzeatyckich (jak to nazywają); Gdańsk słynie ze wspaniałego portu, chociaż my, Polacy, panując nad trzema morskimi wybrzeżami, mianowicie Morza Czarnego, Bałtyckiego i Kurońskiego, nic nie dbamy o morskie korzyści. Prusy Książęce, lenno elektorskie, mają za stolicę Królewiec, a Prusy Biskupie Warmię; biskupowi warmińskiemu przysługuje prawo miecza w sprawach świeckich i tytuł księcia. Śląsk, niegdyś znajdujący się pod polską władzą, stanowi teraz dziedzictwo Domu Austriackiego; także Inflanty i Estonia, niedawno utracone, nie są już nawet wymieniane wśród tytułów panującego. Jeżelibym dodał podział województw na ziemie i powiaty, to bez wątpienia nie tylko sprzeniewierzyłbym się przedsięwziętej zwięzłości, ale nawet porządek rzeczy bym zamieszał.
W czasie kiedy Karol przebywał w Warszawie, naradzano się tam nad różnymi sprawami. Zamysły nowego dworu wybiegały daleko w przyszłość; zaufani doradcy królewscy zastanawiali się już nie nad doprowadzeniem wojny do końca, lecz nad sposobem urządzenia nowo powstającego królestwa. Z powinszowaniami i pochlebstwami dla nowego władcy przybyły poselstwa angielskie, moskiewskie, niderlandzkie, a nawet kozackie. Skończywszy zajmować się sprawami poważnymi, resztę dnia król przepędzał na wesołych zabawach; nie wiem, czy dlatego że odniósł nad Polakami zwycięstwo, czy też że ich obyczaje przypadły mu do smaku, dość, że właśnie Polaków zapraszał do stołu i na uczty, na widowiska i na teatra, i w ich otoczeniu oglądał rozmaite przedstawienia, nieustannie zaszczycając ich swym towarzystwem i rozmową. Widać było, że Szwedzi zazdroszczą Polakom zażyłości z królem, jak gdyby potępiali taką zbytnią konfidencję, i nie podobało się im, że Karol przekłada cudzoziemców nad rodaków. Nie skrywali swego rozżalenia, ale pocieszali się tym, że (jak to często bywa) ów gust do nadmiernej poufałości szybko minie, i to za czym król teraz przepada, wnet mu obmierznie. Karol bawił w Warszawie prawie przez pół miesiąca, a wojsko szwedzkie na ten czas rozłożyło się pod miastem. Powód do zwłoki w pochodzie dali Douglas, dowódca jazdy, i Muller, dowódca piechoty. Obaj mieli sobie powierzone pewne zadania i król czekał, aż się z nim połączą po ich wykonaniu. Douglas, wyprawiwszy w drogę wojsko polskie, żeby towarzyszyło królowi do Prus, miał trochę kłopotów ze szlachtą województwa sandomierskiego. Później od innych dała się ona wprowadzić w matnię, protekcję przyjęła warunkowo, zastanawiała się nad treścią królewskiego manifestu i domagała się, żeby Karol przyobiecał zachować wolności, które zastał w Polsce. Douglas długo ze szlachtą dysputował, wreszcie wysłała ona swoich przedstawicieli do króla z żądaniem, ażeby potwierdził przede wszystkim wolną elekcję, stanowiącą posadę i fundament wolności królestwa, i żeby z góry wydał im na to oficjalny dyplom. Trafili w sedno; Karol chętnie przystał na większą część wysuniętych żądań, ale o elekcji wyraził się, że nie widzi potrzeby jej zachowania: — Na co by mi się zdało zwoływać elekcyjny sejm, skoro jej tylko — tu wskazał na przypasa-ną do boku szpadę — wybór mój zawdzięczam? I po cóż miałbym się oglądać na hałaśliwe głosy pomieszanych gromad szlachty i senatu, ja, który nie na mocy formalnego tylko aktu, lecz dzięki tej oto ręce mógłbym być, a nawet już jestem waszym królem.
W ten sposób, wskutek poruszenia umysłu, spadła przykrywka i Karol publicznie przyznał się do tego, co zamierza. Odsłonił prawdziwe oblicze protekcji i ujawnił podstępy, dzięki którym wpędzał wolnych ludzi w przeznaczoną dla nich niewolę, łagodniej niż z poddanymi, a zaraz potem surowiej niż z wrogami z nimi rozmawiając. Muller, wyprawiwszy się do Jasnej Góry częstochowskiej, miał trudniejsze zadanie do spełnienia, porwał się bowiem na Pana Boga. Cóż warta gwarancja zachowania religii katolickiej, skoro miejsca kultu narażone są na gwałt? Nie dość że ludzi ciemiężyli, jeszcze i ze świętym przybytkiem zachciało się Szwedom wojny. Jasna Góra poświęcona jest Niepokalanej Dziewicy Marii, ponieważ tutaj znajduje się jej wizerunek, malowany na cyprysowej desce przez św. Łukasza Ewangelistę, słynny z licznych cudów. Zyskała sobie sławę dobrodziejstwami, które tu wszelkiego rodzaju ludziom cudownym sposobem są wyświadczane, i to właśnie zachęciło nieprzyjaciela do sięgnięcia po zgromadzone w niej bogactwa, domyślał się bowiem, że ludzie od przeszło trzech stuleci spłacali przez wdzięczność otrzymywane dobrodziejstwa pamiątkowymi wotami, i chciał teraz owe wota obrócić świętokradczo na koszta wojny. Inicjatorem niegodziwego przedsięwzięcia, jak wieść niosła, był Czech, Jan Weihard hrabia Wrzesowicz. Burchard Muller, generał wojsk szwedzkich, uznał, że bez większego trudu zdoła sam posiąść wspaniałą zdobycz, zaś niesławę czynu złożyć na swego wspólnika, wysłał przeto wspomnianego Wrzesowicza przodem do świętego miejsca na czele czterech tysięcy żołnierzy, żeby demonstracją siły napędził stracha zakonnikom. Wrzesowicz przy dźwięku trąb podstąpił pod klasztor i groźnie rozkazał, żeby mu natychmiast otworzono bramy, niepomny tego, że niegdyś to święte miejsce czcił i szanował. Spotkał się jednak z odmową, uzasadnioną względami religijnymi, wobec czego Szwedzi postanowili użyć siły. Za Wrzesowiczem, który szedł przodem, przybył z Wielunia Muller na czele dziewięciu tysięcy piechoty, prowadząc ze sobą działa. Była to straszliwa potęga; wojsko Mullera miało być użyte na wojnie pruskiej, tutaj zaś tylko jak gdyby po drodze wstąpiło. Wrzesowicz spodziewał się, że zdoła namówić zakonników, żeby zaufali swej dawnej z nim znajomości i otworzyli klasztor przed wojskami Karola, a gdyby nawet nie chcieli tego uczynić, to że demonstracja zbrojna zmusi ich, żeby postąpili tak, jak całe królestwo, i swój klasztor, słaby kurnik, poddali pod władzę zwycięzcy. Ale oba przypuszczenia były mylne. Ojcowie
jasnogórscy, wezwani do wpuszczenia szwedzkiej załogi, odpowiedzieli śmiało, że na służbę bożą związani są ślubami i że przysięga ta każe im bronić miejsca z dawien dawna otaczanego kultem, gdyż wydać je w ręce ludzi świeckich byłoby świętokradztwem, JKMć króla szwedzkiego szanują jako pana łaskawego i pozostają dla niego z całą należną uniżonością, ale obstają przy tym, że Jasna Góra cierpi gwałt od wojska szwedzkiego bez jego wiedzy, gdyż jest on protektorem religii katolickiej i całego królestwa. Powołali się ponadto na specjalne pismo, w którym król uroczyście przyrzekł, że Jasna Góra będzie wolna od wszelkich ciężarów na rzecz wojska, a cóż dopiero od oblężenia. Kiedy namowy nie dały żadnego rezultatu, Szwedzi zabrali się do gwałtownego bombardowania murów, następnie zaś, żeby rzucić postrach na obrońców, zaczęli miotać płonące żagwie, skutkiem czego zgorzał klasztorny spichlerz, w którym zgromadzone było mnóstwo zboża. Potem poustawiali dookoła klasztoru kosze i drewniane osłony oraz wznieśli nasypy dla dział. Mullerowi przypadły w udziale stanowiska od strony północnej i stamtąd przypuszczał szturm; z drugiej strony nacierali landgraf heski i pułkownik Wacław Sadowski. Natarcie nie odniosło wielkiego skutku, ponieważ mury klasztorne były wewnątrz wypełnione ziemią i zaledwie kilka cegieł, trafionych kulami, uległo wykruszeniu. Jasnogórcy niedługo namyślali się z odpowiedzią na bombardowanie i otworzyli ogień, przy czym ich puszkarze strzelali tak celnie, że po upływie trzech godzin nieprzyjaciel, zepchnięty z klasztornego przedpola, cofnął się, ponosząc od kul znaczne straty. Ponieważ przytykające do klasztoru domy dawały nieprzyjaciołom schronienie i stanowiły dla nich kryjówkę, ich mieszkańcy, nic nie dbając na szkodę, podłożyli pod nie ogień i obrócili je w perzynę, a płomień tym prędzej je objął, że pod ich dachami znajdowało się zwiezione z pola zboże, niektóre zaś kryte były słomą i skutkiem tego łatwo zapalne. Następnie Muller znów wysłał listy i uciekł się do namów, usiłując przy pomocy pochlebiających słów jak najprędzej warownię opanować, żeby po dokonaniu tego wielkiego dzieła móc niezwłocznie wyruszyć za królem do Prus; może zresztą chodziło mu o to, żeby pod pozorem rokowań zyskać trochę czasu na wzniesienie wojskowych umocnień. Dziewiętnastego listopada, w dzień Ofiarowania Najśw. Panny, Szwedzi znowu przystąpili do natarcia, z większą niż poprzednio siłą, gdyż dostarczono im z Krakowa sześć burzących dział i wielką
ilość amunicji. Żołnierze, świeżo ściągnięci z pobliskich załóg, z zapałem rwali się do szturmu. Na znak dany do ataku działa zaczynają miotać błyskawice i przeraźliwie grzmieć, podnosi się mocniejsza niż poprzednio wrzawa w gęstych, uformowanych w kliny szeregach, rozlegają się straszliwe grzmoty i sypie się grad pocisków, a cały nieboskłon, zasnuty dymem, zaćmiewa się prochowymi wyziewami. Gigantomachia, czyli opis tego oblężenia, utrwalony w druku, zaświadcza, że kule i różnego rodzaju pociski tak gęsto padały na kościół i na przytykającą do niego wieżę, że Jasna Góra, spowita dymem i ogniem, zdawała się stać w płomieniach. Ale starcie z siłami nadprzyrodzonymi Szwedom się nie powiodło: ich pociskł odpadały od murów albo przelatywały ponad dachem kościoła, nie wyrządzając żadnej szkody. Ani doświadczeni puszkarze, ani mistrzowie sztuki pirotechnicznej nic na to nie mogli poradzić: kule chybiały dachówek, a gorejące żagwie odskakiwały od gontów jak od litej skały. Nieprzyjaciele przypisywali bezskuteczność swoich usiłowań czarom, ponieważ wielu z nich ginęło straszną śmiercią. Wstyd opanował słynnych wojowników, zdobywców tylu twierdz, że muszą sromotnie ustępować przed gromadką niewojennych zakonników, zamkniętych w swoim klasztorze. Jak tylko któryś znalazł się w zasięgu strzałów, natychmiast padał od celnej kuli wystrzelonej z murów. A już najbardziej gniewało Mullera to, że podczas szturmu, jakby na urągowisko, śpiewacy klasztorni, zebrani wysoko w chórze na wieży, zawodzili pobożne pienia do wtóru walczącym. Wśród oblężonych znajdowali się miecznik sieradzki Stefan Zamojski herbu Róża, następnie stryjeczny brat kasztelana kijowskiego Piotr Czarniecki, dalej Krzysztoporski, Skórzewski i sporo sieradzkiej szlachty, która przyłączyła się do jasnogórców i uczestniczyła w obronie. Zwierzchność nad wszystkimi, odkąd zagroziło niebezpieczeństwo, mieli wspólnie przeor klasztoru Augustyn Kordecki oraz Zamojski; ten ostatni dowodził piechotą, która strzegła murów, Kordecki natomiast nad najważniejszymi sprawami czuwał, szczególnie zaś troszczył się o działa. Szwedzi przerwali szturm, widząc daremność swoich usiłowań, a także z uwagi na zapadający zmrok. Czarniecki postanowił zakłócić nieprzyjacielowi nocny spoczynek: na czele sześćdziesięciu żołnierzy załogi w pierwospy wyszedłszy z murów, cichaczem podsunął się aż do stanowisk generała, gdzie z krzykiem i gęsto strzelając uderzył na strudzonych i pogrążonych we śnie Szwedów. Grozę położenia napadniętych potęgowała północna pora; wreszcie Muller, porwawszy się z
posłania, kazał dąć w trąby i zaczął zwoływać swoich ludzi, ażeby dali odpór atakującym. Czarniecki, odważnie i żwawo sobie poczynając, zniósł doszczętnie straż nieprzyjaciół i uderzywszy na tych, którzy pilnowali dział na nasypach, wysiekł ich do nogi, a potem z takim samym impetem starł się z tymi, którzy spieszyli z odsieczą. Znaczna część nocy minęła w ten sposób wśród zamieszania i Szwedom sprawiono większą rzeź, niż to liczbność wycieczki zapowiadała. Koło dział, z ręki samego Czarnieckiego, padł gubernator Krzepie, hrabia Horn, potomek znakomitego rodu, wyborny budowniczy wojskowych umocnień; zginęli również oberszterlejtnant de Fossis, Włoch, oraz oficer Wrzesowicza. O tym, że poległo bardzo wielu prostych żołnierzy, przekonano się z liczby rannych i zabitych, których nieprzyjaciel nie bez trudności przewoził do Krzepie. Spośród jasno-górców zabity został jeden tylko Węgrzyn: kiedy oddalił się od swoich, któryś z jego towarzyszy wziął go za Szweda i przeszył kulą. Muller zaczął teraz pozorować łagodność. Jego wysłannicy namawiali obrońców do kapitulacji, a nawet wśród naszych, o hańbo, znaleźli się tacy, którzy to samo ośmielili się zakonnikom doradzać. Ale dostali należną odprawę: zlekceważono groźby nieprzyjaciela, wzgardzono pochlebstwami, przetrzymano dzielnie szturmy, w porę ukrócono niesnaski wśród załogi, zaś tych spośród zakonników i szlachty, którym serce zadrżało, umocniono w wytrwałości, naprawiono otwory i szczerby w murach — jednym słowem dokonano tego, że Jasna Góra, miejsce, gdzie Bóg upodobał sobie przebywać, trwała niewzruszona. Ręka pojedynczego człowieka, przełożonego klasztoru, i nieugiętość kilku starców niewiele znaczyły wobec tak wielkiej potęgi nieprzyjaciół, ale Bóg uczynił mocnym swoje ramię. Nie ludzie Jasną Górę, lecz Bóg miejsce święte i ludzi ocalił, gdyż bardziej tam cudami niż orężem walczono. Gęsta mgła osłaniała klasztor przed szturmem; kule odpadały od dachu kaplicy i leciały nazad, sam Müller widział niewiastę w błękitnej sukni, jak na murach rychtowała armaty i zwracała pociski w przeciwną stronę; sędziwy jakiś starzec napędzał stracha kopaczom, drążącym podkopy; jeden ze Szwedów, gdy w obraz rusznicę wycelował, zdrętwiał, drugiemu lufa przywarła do policzka, że aż cyrulik ją musiał odrzynać; granat napełniony materiałem wybuchowym, wpadł do kołyski, w której leżało dziecko, i rozpęknął się, ale chłopcu, jak gdyby go jakiś amulet strzegł, nie wyrządził żadnej szkody; sześciu puszkarzy nieprzyjacielskich w jednym czasie proch armatni oślepił; popękało równocześnie wiele dział. Pomijam inne zdarzenia; dość
wspomnieć, że nawet nieprzyjaciele uważali je za przeciwne naturze i głośno o tym mówili; opisy wszystkich tych zdarzeń, potwierdzone świadectwami wiarogodnych ludzi, zachowały się do dziś w klasztornym archiwum. Tymczasem oblężenie zwykłym trybem dalej się toczyło. Szwedzi nieustannie bombardowali mury, drążyli wykopy i przypuszczali szturmy, oblężeni zaś odpowiadali im ogniem armatnim, robili częste wycieczki, zakładali kontrminy i dla pozoru, jak gdyby łagodząc sytuację, uciekali się kilkakroć do próśb, a częściej jeszcze napomykali o układach. Żołnierze kasztelana kijowskiego po kapitulacji Krakowa stanęli na leżach w ziemi siewier-skiej, którą im Karol przeznaczył na miejsce odpoczynku. Spędzali tam czas spokojnie, ufając solennemu królewskiemu przyrzeczeniu. Müller wyprawił do nich swoją jazdę, otoczył część z nich, głównie żołnierzy Wolffa, i jako liczebnie słabszych, siłą sprowadził pod Jasną Górę, nakazawszy im uprzednio złożyć wojskową przysięgę szwedzkiemu królowi. Jasnogórcy rozpoznali polskie sztandary i ogarnął ich smutek, że swoi liczą się do nieprzyjaciół, zamiast, jak katolikom przystało, znajdować się wśród obrońców. Wnet wszakże od jednego z Polaków, który uciekł od Szwedów, dowiedziano się, że wbrew własnej woli zostali zmuszeni do pójścia w niewolniczą służbę z leż zimowych, gdzie zaufawszy solennemu przyrzeczeniu przebywali. Pewnego rodzaju pociechą było to, że kasztelan kijowski zorientował się w zamiarach Szwedów i zdążył siebie i swoich ludzi wyprowadzić z grożącego niebezpieczeństwa. Zakonnicy, jeszcze przed początkiem oblężenia, zatopili w pobliskim stawie srebrny sprzęt kościelny, uważając, że bezpieczniej ukryć kruszec w wodzie pod lodem niż wystawiać go na widok dla pobudzenia ludzkiej chciwości. Otóż zdarzyło się, że hałastra z polskiego obozu — rodzaj ludzi, którzy nawet rybom nie przepuszczają — wyłowiła z wody siecią srebrne przedmioty (u Szwedów służyło bowiem ponad tysiąc naszych, pod Kaliń-skim i Kuklinowskim). Wspaniałej zdobyczy nie dało się ukryć i wieść o niej doszła od hałastry do jej panów, od nich z kolei do dowódców, na koniec zaś do samego Müllera, który bynajmniej nie pogardzał tego rodzaju drobiazgami i który na mocy przysługującego mu prawa kazał wszystko przynieść do siebie. Ale Polacy sprzeciwili się temu stanowczo, oświadczając, że znalezionych rzeczy nie godzi się oddawać nikomu prócz Boga, któremu są poświęcone. Wynikł stąd spór między dowódcą a podwładnymi, aż wreszcie generał,
żeby nie dopuścić do nieposłuszeństwa, zrobił podarunek z tego, czego sam nie mógł posiąść, i polecił oddać srebro jasnogórcom. Za pomocą przebiegłej łaskawości zastawił na nich pułapkę: odsyłał małą część kruszcu, żeby otworzyć sobie drogę do zrabowania wszystkiego. Zwrócił zatem ojcom srebro jako dar przez Piotra Śladkowskiego, polskiego rotmistrza, który wynosząc pochwałami dobrodziejstwo Müllera miał doradzać kapitulację. Ale Śladkowski, człowiek prawy, poczuwał się do większej powinności wobec Boga niż wobec ludzi i raczej zachęcał ojców, żeby jeszcze pilniej przykładali się do obrony, aniżeli ich od takiego zamiaru odwodził; wyraźnie dawał im do zrozumienia, że powinni wytrwać, żeby ocalić święte miejsce i siebie samych, gdyż niedługo powróci do Ojczyzny Kazimierz, albo też z pomocą skrzywdzonemu władcy pospieszą Tatarzy (jeżeli już chrześcijanie nie zechcą). Tymczasem nastała zima, nie sprzyjająca działaniom oblężniczym i uciążliwa dla Müllera. Był on wściekły, gdyż przewidywał, że daremne przedsięwzięcie okryje go niesławą. Kapitulacja się odwlekała, nadzieja na zdobycie Jasnej Góry gasła, wygrażał się więc srogimi słowami, a kiedy mu już gróźb zabrakło, wszystko się w nim zaczęło gotować ze złości. Swoją sławę, nabytą w Niemczech podczas długotrwałych wojen, zbrukał teraz niezatartą hańbą: jemu, zwycięskiemu wodzowi, triumfatorowi niezliczonych bitew, sromotnie dali odpór mnisi, nienawykli do wojny i (jak sam się pogardliwie wyrażał) z brody tylko będący mężami. Jako człowieka walecznego nie mniej go i to gniewało, że zakonnicy jak gdyby się z niego naigrawali: zwracali się do niego z prośbami, a jednocześnie strzelali z dział; spokojnie do niego przemawiali, a zarazem wyrządzali mu szkody. Widział też, że nie ma już żadnej nadziei ani na odzyskanie dobrej sławy, ani na pomszczenie strat w ludziach i że całkowicie pozbawiony został możliwości wywarcia na obrońcach swojej zemsty. Jego siostrzeńca, leżącego na posłaniu, kula armatnia rozszarpała w strzępy; jego samego, człowieka skądinąd nieporuszonej odwagi, jakiś zły duch straszył; oblężeni porwali kilka dział z nasypów, kilka zaś innych zagwoździli, czyniąc je tym samym bezużytecznymi. Poległo takie mnóstwo oficerów i żołnierzy, że później poszło to u Szwedów w przysłowie i mówiono: Jeżeli jesteś mężczyzną, idź, zdobywaj Częstochowę. Ostatnim w owym czasie natarciem — a podobno natarcie takie bywa najbardziej zacięte — zagroził Müller Jasnej Górze w sam dzień Bożego Narodzenia, ze wszystkich dział strzelając
jednocześnie i całe wojsko wysyłając do szturmu. Nad oblężonymi zawisło tym większe niebezpieczeństwo, że groziło im również od wewnątrz, w wielu bowiem obrońcach zadrżała odwaga i stracili wiarę w to, że zawziętość nieprzyjaciela można przemóc. Atoli za zrządzeniem bożym powszechne stało się przeświadczenie, że człowiek nie powinien uważać za swoje dzieło tego, co sam Bóg czyni, i jasnogórcy, skarceni tym przypomnieniem za upadek serc, znowu nabrali odwagi albo też, słysząc robione im wymówki, taili swój strach. Kordecki podnosił na duchu zakonników, Zamojski pokrzepiał szlachtę i żołnierzy, ponieważ zaś na wojnie czyny zwykle więcej znaczą niż upomnienia, zrobił w samo południe wycieczkę. U wejścia do podkopu zabił trzynastu kopaczy, resztę rozproszył i dotarł aż do nieprzyjacielskich szańców. W owym czasie Müllerowi znowu zdarzył się fatalny przypadek: jadł właśnie śniadanie w dość odległym domu i siedząc przy stole złorzeczeniami odgrażał się Jasnej Górze, gdy nagle żelazna kula, przebiwszy ścianę, rozrzuciła potrawy, potłukła kieliszki i flasze, strwożyła współbiesiadników, a jego samego straciwszy rozpęd uderzyła w ramię. Dzięki temu wszystkiemu, z łaski niebios, wytrwałość jasnogórców okrzepła i z taką jak na początku odwagą aż do samego końca wytrzymywali oblężenie. Zaczęli je Szwedzi od przysłania listu i listem je również zakończyli. Müller wystosował do obrońców pismo następujące: Wielebni, Jaśnie Wielmożni, Wielmożni i Urodzeni Panowie! Listy wasze zaleciły się nam zwykłym swoim sposobem: sam w nich tylko dym, godzien dymu i ognia, same nam gładkie słówka prawicie, żeby działać na zwłokę, a tym samym upornie odmawiać poddania się królowi szwedzkiemu, panu potężnemu i miłościwemu. Cóż możemy uczynić ponad to, co już uczyniliśmy, skoro wciąż stawiacie łaskawemu królowi czoło twardsze niż skała? Dobrze wiecie, że sami przyprawiacie się o zgubę. Wspaniałomyślnie proponujemy wam do wyboru dwa sposoby ocalenia: albo fortecę i siebie samych poddacie pod protekcję JKMci króla szwedzkiego, pana naszego miłościwego, albo też złożycie przysięgę na wierność, zaś jako rekompensatę za długotrwałe oblężenie i za szkody wyrządzone całemu królestwu a zarazem wyraz należnego dla władzy szacunku zakonnicy zapłacą czterdzieści tysięcy talarów, a drugie tyle zapłaci szlachta przebywająca na Jasnej Górze — bez zwłoki i ociągania się. Jeżeli żadnego z tych dwóch sposobów nie wybierzecie, to karę za wasz upór, godzien Buzyry-dowego stosu albo byka Perillusa, taką samą
miarą wam odmierzymy. Dan w obozie, dnia 25 grudnia roku Pańskiego 1655. Zakonnicy w odpowiedzi lamentowali, że nie mają pieniędzy, że już i żywności im brakuje i zginęliby z głodu, nawet gdyby ich nie oblegano, gdyż klasztorne folwarki, które ich żywią, zniszczył ogień, podłożony przez hrabiego Wrzesowi-cza. Do listu dołączyli kilka obrazków Najświętszej Panny, różaniec oraz drukowaną historię obrazu — dar stosowny do zakonnego ubóstwa i do okoliczności. Tego rodzaju drobiazgów nikt nigdy chciwemu generałowi nie ważył się przysłać. Wreszcie w nocy poprzedzającej dzień św. Szczepana Męczennika Szwedzi zaczęli ściągać działa z nasypów, zbierać sprzęt oblężniczy i wyprawiać wozy w kierunku na Kłobuck; na ostatek oddziały piechoty i jazdy, wyruszywszy o godzinie dziesiątej przed południem, opuściły Jasną Górę. Müller podążył do Piotrkowa, mając zamiar udać się stamtąd za królem do Prus; Sadowski pospieszył do Kalisza, Wrzesowicz do Wielunia, a książę heski do Krakowa. Zgrzytali zębami, że ominął ich spodziewany kąsek i że najedli się wstydu. Wprawdzie heretycy nie wierzą, że kule odskakiwały od murów Jasnej Góry nadnaturalnym sposobem, ale dalsze wydarzenia dowiodły, że pomyślność Szwedów odbiła się od świętego miejsca, na które napadli, jak od twardej ściany, i że od owej chwili fortuna już się od nich odwróciła. Sam obraz, namalowany na cyprysowej tablicy ręką wielkiego artysty, ojcowie zakonni, jak wiadomo, jeszcze przed oblężeniem wywieźli z Jasnej Góry na Śląsk do Lublińca, ale w ołtarzu umieszczona była kopia, która barwami i rysunkiem przypominała oryginał. Wszystko, co o oblężeniu Jasnej Góry, świętokradczo przedsięwziętym i niesławnie zakończonym, opowiedziałem, jest prawdziwe; jednakże szwedzcy dziejopisowie przemilczają całe to wydarzenie, przytłumiając zarówno hańbę daremnego usiłowania, jak i chwałę przez Boga sprawionej obrony. [...] Wyjąwszy jedną Jasną Górę, Karolowi wszędzie sprzyjało powodzenie, przyspieszył więc swoją wyprawę do Prus, bez wątpienia dlatego, żeby jak najprędzej zdobyć wieniec i zebrać żniwo ostatecznego zwycięstwa. Wyruszywszy z Warszawy, prowadził wojsko wzdłuż obu brzegów Wisły, sprzęt zaś wojskowy i działa kazał spławiać rzeką, stosownie do teraźniejszej wojennej reguły, wedle której ten, co opanował pole, powinien dla względów bezpieczeństwa również i rzeką owładnąć. Toruń, sławny gród, stolica województwa chełmińskiego i
przedsionek Prus Królewskich, był pierwszym miastem, pod jakie po drodze podstąpił. Za dawniejszych wojen ze Szwedami Gustawa Adolfa, gdy do Torunia szturmował Wrangel, Gerard Denhoff dzielnie go bronił, ale od tego czasu sława i zamożność miasta wzrosły tak znacznie, że mieszczanie, Niemcy z pochodzenia, uznali, iż teraz sami zdołają zorganizować sobie obronę. W końcu jednak zarozumiałość ich się zachwiała i doszli do przekonania, że w obecnym zamieszaniu będzie korzystniej postąpić tak jak inni i przyjąć protekcję zwycięzcy, aniżeli nie w porę popisywać się odwagą, z narażeniem życia zabiegać o sławę i wystawiać się na pewną zgubę. Mówiąc to, nie powoduję się ani sympatią, ani niechęcią, od obu tych uczuć jestem daleki; stwierdzam tylko, że Karol zdobył Toruń nie orężem d nie hukiem dział, lecz słowami i łagodną namową. Niczym Pyrrusowi nie zabrakło mu Cyneaszów, którzy gorliwie wychwalali łaskawość szwedzkiego króla i dowodzili, że tylko ten, kto pragnie własnej zguby, może się mu sprzeciwiać. Najgorliwszymi z nich byli Daniel Żytkiewicz, instygator koronny, człowiek nietutejszy i bardziej niż potrzeba wymowny, oraz Jan Szlichtyng, sędzia wschow-ski, w sprawach publicznych doświadczony, ale zawzięty zwolennik kalwińskiej nauki. Oni to po parodniowych rokowaniach wydali Szwedom miasto; a gdyby nieprzyjaciel miał Toruń zdobywać orężem, to by go nie zdołał opanować, choćby do niego przez całą zimę przypuszczał szturmy. Dowódcy szwedzcy, Gustaw Otto Stenbock, Linde, Horn i hrabia Dohna, ruszyli dalej; otoczyli wojskiem Chełmno, Gniew, Grudziądz i inne okoliczne fortece pruskie, namowami i pogróżkami zmusili je do otwarcia bram i obsadzili szwedzką załogą. W wyprawie tej Szwedzi szli jednym, a Polacy drugim brzegiem rzeki. Tymczasem Karol czwartego grudnia wkroczył do Torunia, witany owacyjnie, jako że na początku zapał bywa zazwyczaj większy niż później; podejmowano go wraz z bratem Adolfem po królewsku, wspaniałą ucztą (na którą zaproszeni zostali, oprócz zagranicznych posłów, również pułkownicy obu wojsk). Kiedy król udał się w dalszą drogę, miasto obsadzono załogą, tak na wszelki wypadek, ponieważ Karol, odjeżdżając na czas dłuższy, uważał, że należy ubezpieczyć tyły. Nowy władca wolał, żeby poddani żałowali, że nachylili kark pod jarzmo, niż żeby mieli możność to jarzmo ze siebie zrzucić; ponadto chciał ograniczyć swobodę rzecznej żeglugi. Tyle zostało mieszczanom toruńskim z ich wolności pod nowym panującym. Choć był ich rodakiem i wyznawał tę samą religię, postępował z
nimi inaczej, niż się spodziewali; a przedtem skarżyli się, że Jan Kazimierz ich uciska, chociaż chodziło tylko o jeden kościół. Po Toruniu przyszła kolej na Malbork, klucz do Prus i najmocniejszą pruską fortecę. Zdobycie Malborka dałoby Karolowi cały ten kraj w ręce, a tym samym pozwoliłoby mu zbliżyć się do Gdańska, przeciwnika znacznie groźniejszego. W skład załogi Malborka wchodziło zaciężne wojsko koronne oraz oddziały elektorskie; dowodził tą załogą imieniem Kazimierza wojewoda Jakub Wej-her, tytułujący się regentem Prus (jak o tym wyżej wspominałem), człowiek waleczny i wielki miłośnik Ojczyzny. Połączenie się stanów pruskich z elektorem brandenburskim dla wspólnej obrony prowincji sprawiło, że Szwedzi postanowili pokusić się najpierw raczej o głowę niż o pozostałe członki, w przekonaniu, że skoro elektora zwyciężą, to wnet i całą tę ziemię, znaną pod nazwą trojga Prus, bez rozlewu krwi opanują. Albowiem elektor obsadził swoimi załogami liczne miejscowości, mianowicie Człuchów, Lębork, Braniewo, Brodnicę, Tczew itd.; chciał i do Głowy, fortecy położonej na terytorium gdańskim, wprowadzić swoich ludzi, ale Gdańszczanie, roztropnie zapobiegając temu, żeby w ich mieście o potrzebie obrony albo o konieczności poddania się nie rozstrzygała cudza wola, wykręcili się od ofiarowanej im opieki, dowodząc, że są wystarczająco silni, żeby obronić siebie i swoje posiadłości. Cała ta sprawa stała się podobno powodem, że Gdańszczanie przez swego pełnomocnika oficjalnie wymówili się od udziału w związku zawartym dla obrony Prus; umieli patrzeć w przyszłość i przeniknąwszy skryte zamiary zarówno wrogów jak i przyjaciół, zdołali uniknąć niebezpieczeństwa. Król Karol niczego nie zaniedbał, żeby ich przeciągnąć na swoją stronę, czy to pochlebstwami, czy też groźbami, ale miasto, nieprzystępne namowom i pogróżkom, a przy tym stawiające wyżej prawdziwy swój pożytek niż wspólnotę wyznania, wołało zachować wierność dawnemu i prawowitemu królowi i największe nawet trudności nie zdołały go zachwiać w jego postanowieniu. Karol, przekonawszy się, że Gdańszczanie nieczuli są ani na pochlebstwa, ani na groźby, zostawił ich na razie w spokoju, pewien, że z czasem i tak ich pokona, ponieważ po rozstrzygnięciu zbrojnym w otwartym polu miał zamiar obrócić całą swoją potęgę na zdobywanie miast. Tymczasem skierował się do Elbląga, miasta leżącego na wybrzeżu, które w dawniejszych czasach zaznało już szwedzkiego panowania i które spodziewał się bez trudu nakłonić do kapitulacji. Wysłany przodem kanclerz Eryk Oxenstierna zdołał przywieść miasto do tego, że otworzyło serca i bramy Karolowi;
mieszczanie dobrowolnie zgodzili się poddać, gdy ich zapewniono, że stare miasto będzie wolne od obowiązku przyjmowania i utrzymywania szwedzkiej załogi, zaś nowe ma żywić tylko tysiąc zbrojnych — choć dawniej Elbląg nie żywił ani jednego polskiego żołnierza. Tuż pod koniec grudnia odkomenderowana została do Elbląga piechota w sile dwóch tysięcy ludzi i pod dowództwem generała Lindego stanęła w mieście załogą. Kiedy mieszczanie zaczęli się domagać, żeby zgodnie ż ugodą liczbę stacjonujących żołnierzy zmniejszyć o połowę, odrzekł im kanclerz, że w układzie nie zostało bynajmniej powiedziane, że Elbląg ma królowi szwedzkiemu dyktować liczebność załogi. Karol odbył następnie wjazd do miasta; ulice i rynek pełne były żołnierzy, a mieszkańcy zgotowali mu wielką owację, którą jeszcze bardziej wzmogła radosna wieść o tym, że żona Karola, królowa Jadwiga, szczęśliwie urodziła w Sztokholmie syna. Tajnych radców Schlippenbacha i Biörnkloua, wysłanych do Królewca, elektor bynajmniej nie przyjął chłodno i mogli donieść królowi, że sprawy przybierają obrót zgodny z ich życzeniami. Chociaż zastali elektora starannie przygotowanego do wojny, niemniej wniknąwszy w jego skryte zamiary, nabrali przekonania, że wnet bez rozlewu krwi uda się wejść z nim w przymierze, przy czym obaj władcy powinni zawrzeć je osobiście. Król Karol (cnotom zwykłem oddawać pochwały, nawet wówczas gdy zdobią nieprzyjaciela) prócz tego, że był niezwykle odważny i miał nieustraszone serce, odznaczał się — zanim powodzenie nie popsuło mu charakteru — tak układnymi obyczajami, że samym tylko spojrzeniem i rozmową zniewalał sobie ludzkie serca; w owym czasie postanowiwszy wyprawić chrzciny nowo narodzonemu synowi, oprócz innych, znakomit-szych panujących, zaszczycił również i elektora brandenburskiego uroczystym zaproszeniem, żeby jako ojciec chrzestny asystował królewskiemu dziecięciu przy obmyciu grzechu pierworodnego. Elektor bynajmniej się nie wymówił i nie uchylił się od przyjęcia otrzymanego zaproszenia, a uczynił to tym chętniej, że wkrótce sam miał zamiar prosić króla, żeby mu wyświadczył podobną usługę przy chrzcie potomka. Powszechnie sądzono, że ta więź duchowej przyjaźni z wolna osłabia wzajemną wrogość obu panujących, i rozniosła się nawet pogłoska, że tylko dla pozoru zbrojnie przeciwko sobie występują, gdyż uprzednio już obaj zawarli porozumienie i uzgodnili podział wojennych zdobyczy. Albowiem jak tylko Szwedzi weszli w granice Korony, książę elektor przez Schwerina winszował
Karolowi wkroczenia do Polski, a zarazem zaczął pilnie zabiegać o przyjaźń szwedzkiego króla, wysuwając warunki, którymi chciał sobie z góry zagwarantować bezpieczeństwo. Układ ze stanami pruskimi (o którym wspominałem uprzednio) zawarł jedynie dla pozoru i wcale nie dla pożytku obu prowincji, tylko po to, żeby wzrósłszy pozornie w potęgę, móc sobie wytargować u Karola odpowiednio korzystniejsze warunki. Kiedy już bezkrwawym sposobem uchronił swoje posiadłości przed wojną, na ostatek naznaczył cenę ugody: chciał otrzymać od Szwedów suwerenne prawo w Pru-siech oraz biskupstwo warmińskie jako lenno. Jeżeli Toruń i Elbląg tak prędko poddały się nieprzyjacielowi, to mogło się to stać tylko za wiedzą i z rozkazu elektora, który oba miasta wtajemniczył w swoje zamiary. Nie potrafię powiedzieć, czy wszystkie te wieści były prawdziwe, zwłaszcza że po części opierały się na pogłoskach, ale na pewno nie były zbyt dalekie od prawdy, o czym świadczą późniejsze wydarzenia; taką samą wersję podaje zresztą również dziejopis szwedzki Loccenius. Karol, skupiwszy pod Elblągiem swoje wojska, z największym pośpiechem podążył do Królewca, ażeby jak najprędzej zakończyć rozgrywkę z bran-denburczykiem. Pozostawało wówczas tajemnicą, dlaczego elektor czeka na nieprzyjaciela w głębi swoich posiadłości, skoro z równym powodzeniem, a nawet z większym pożytkiem dla swoich pól, którym oszczędziłby zniszczeń, mógł mu wyjść na spotkanie ku granicy. Miał przy sobie trzydzieści tysięcy zbrojnych pod wodzą hrabiego Jerzego Fryderyka Waldecka oraz Ottona Krzysztofa Spa-ra, który stał na czele piechoty; obaj ci dowódcy podczas wojen niemieckich odbyli chwalebną żołnierską służbę. Były to siły zupełnie wystarczające do stawienia czoła nieprzyjacielowi — cóż, kiedy niedostawało chęci. Elektor zwlekał z działaniem, przy czym opieszałość ta całkiem nie licowała z jego wojskowymi możliwościami; kazał swojemu wojsku stać w miejscu, nie zważając na to, że Karol działa szybko i z impetem; rozpuścił przy tym wieść, że choć nie lęka się króla, wątpi w powodzenie, ponieważ Szwedzi rozgromili całą Polskę i teraz on sam jeden wystawiony został na niebezpieczeństwo zagrażające od straszliwego wroga. Pod Bartoszycami, miasteczkiem pruskim, obaj przeciwnicy spotkali się w szyku bojowym i już niemal rozpoczynali starcie, gdy przeszkodzili im w tym rozjemcy, z obu stron wzywający do złożenia broni (w starożytnym Rzymie zwano takich rozjemców patres patrati), którzy tak, jak to z góry było ułożone, teraz, kiedy już stanęło przymierze, szyki przeciwników rozdzielili. Mimo to
doszło do rozlewu krwi, gdyż chorągwie polskie rozumiejąc, że bitwa toczyć się będzie na serio, raźnie natarły na lewe skrzydło nieprzyjaciół i przypuściwszy niespodziewany atak, zaczęły spędzać z pola elektorskie pułki, które odważyły się stawiać im opór. Co prędzej zatrąbiono do odwrotu i przybiegł sam Karol, powstrzymując nacierających i hamując ich porywczość. Wojna (bellum) wywodzi swoje miano od dzikich zwierząt (bellua), ale zwierzęta są łagodne wobec osobników tego samego gatunku i tylko na istotach innego gatunku wywierają swą dzikość; człowiek natomiast, dzikszy od zwierząt, człowiekowi jest wilkiem — jak gdyby rodzaj ludzki nie mógł ginąć inaczej, tylko z ludzkiej ręki. W Pru-siech Szwedzi byli łaskawsi, starali się odnieść zwycięstwo politycznym sposobem, tak żeby nie gubić żołnierzy przeciwnika — swoich rodaków i niemal braci. Elektor uznał, że zadośćuczynił wymogom wojennego męstwa i lennej wierności, stawiwszy powierzchowny opór, i nie próbując walki przeszedł na stronę Szwedów. Król Karol uzyskał dzięki temu rozgłos, że jakoby oszczędza chrześcijańską krew (jeden z ludzi elektorskich pisał do naszego Tańskiego o tej bitwie, że muł się o muła ocierał), a kres nieprzyjaźni położyła ugoda, której punkty były następujące: Elektor będzie odtąd trzymał Prusy Książęce jako lenno królów szwedzkich i z tej przyczyny przestanie uznawać zwierzchność polskiego króla. Piławy i Kłajpedy, portów bałtyckich, będzie bronił własnymi siłami, ale połowa ceł przypadnie królowi szwedzkiemu. Elektor przyrzeka dopilnować, żeby wszystkie oddziały i załogi, które ma w Prusiech Królewskich, zostały co prędzej ściągnięte. Biskupstwo warmińskie, z wyjątkiem Braniewa, przypada elektorowi, Inflanty zostają przy Szwedach. Szwedzi przyrzekają wycofać z Prus Książęcych wszystkie swoje wojska, nie wyrządzając żadnych szkód mieszkańcom. Kiedy te warunki zostały zatwierdzone, obie strony złożyły broń; stało się to dnia pierwszego lutego, z początkiem roku 1656. Karol okazał się hojny dla urzędników elektora, elektor zaś ze swojej strony wysłał Ellera i Trotza, żeby w nadmorskich posiadłościach werbowali żołnierzy dla Szwedów. Król Kazimierz zmiarkował wkrótce, że między przeciwnikami prowadzone są sekretne układy ze szkodą dla niego i dla całego królestwa, toteż wyprawił Jana Tańskiego, pisarza skarbowego, żeby starał się przeniknąć tajemnicę, a przy tym żeby utwierdził elektora w przyjaźni i przedstawił mu, że nie powinien dla nowych widoków na krótkotrwałą pomyślność wzgardzać z dawna wypróbowaną łaskawością Kazimierza, o której wielekroć się
przekonał, że jest niezmienna. Elektor odpowiedział po myśli Kazimierza, że dobrze pamięta, jakie ma obowiązki wobec królestwa polskiego z tytułu wierności, a także z racji przyjętych zobowiązań, zwłaszcza że zaszczycony został tyloma dowodami królewskiej łaskawości. Chociaż bynajmniej nie pochwala niepohamowanej gwałtowności szwedzkiego króla, to jednak, mając zbyt mało sił do przeciwstawienia się siedzącym mu na karku wojskom i pozbawiony pomocy, skłania się do neutralności, żeby lnie mieszając się do wojny móc troszczyć się o swoje sprawy — chyba że umyślnie i bez powodu zostałby napadnięty, to wtedy dopiero przez wzgląd na słuszność i własny pożytek siłę siłą odeprze. W ten sposób, na przemian wśród układów i szczęku oręża, dobiegł do końca rok; nie wiem, czy Polska od samego początku swego istnienia przeżyła nieszczęśliwszy. Jego schyłek, prócz nieszczęść publicznych, naznaczyły również liczne zgony, ze znakomitszych wojewody poznańskiego Krzysztofa Opalińskiego oraz Wojewody wileńskiego Janusza księcia Radziwiłła. Obaj byli znakomitego rodu, obaj cieszyli się wielką wziętością, ale mieli odmienne charaktery. Opaliński celował nauką, wymową, senatorską powagą i odgrywał wielką rolę w politycznym życiu kraju. Władysław IV wyprawił go jako swego dziewosłęba po królową Ludwikę do Francji, gdzie wojewoda narodowi swemu zjednał rozgłos, a sobie samemu przyczynił chwały, tylko że zbytnio się tym chełpił, co dało powód do iskrytych niechęci i pozbawiło go nagrody, na jaką sobie zasłużył. Poza zatrudnieniami publicznymi oddawał się wczasom literackim; w młodości studiował w cudzoziemskich akademiach, głównie w Lowanium, i stąd też ludzie pióra szanowali go i przypisywali mu swoje prace. Również i sam zajmował się pisaniem; ogłosił tom satyr pod tytułem Przestrogi, których polski wiersz tchnie łacińskim wdziękiem i subtelnością. Sławę znakomitego męża skaziło bez wątpienia to, że pod koniec życia wdał się w sprawy wojskowe, gdyż uznano go za sprawcę przyjęcia szwedzkiej protekcji. Inaczej Radziwiłł — urodzony żołnierz, z którego byłby pożytek na wojnie (nie z każdego bowiem żaka bywa ksiądz), gdyby jego męstwo, któremu wytykał wielkie cele, kierowało się również względami na słuszność i sprawiedliwość. Żądnemu niebezpieczeństw i umiejętnemu wodzowi posłuszni byli żołnierze, zjednywał ich sobie darowiznami i ludzkim postępowaniem, gdy jednak przed śmiercią zaczął żywić zbyt wielkie nadzieje, szczęście go zawiodło, tak jak on sam zawiódł swoją Ojczyznę. Skwapliwie
przeszedłszy na stronę Szwedów, stał się znienawidzony przez swoich, a i Karola nie zadowolił, który dla wodza bez wojska nie miał wielkiego poważania. Wojewoda rozważał położenie, w jakim się znalazł; ogarniała go coraz większa niespokojność umysłu, gryzł się tym, że nadzieje go zawiodły, i skutkiem hipochondrii podupadł na siłach. Umarł na zamku tykocińskim dnia 30 grudnia tego roku. Zostawił córkę jedynaczkę, którą później wydano za jego stryjecznego brata Bogusława (rzecz prosta dlatego, żeby ogromne radziwiłłowskie dziedzictwo nie przeszło w obce ręce). Województwo wileńskie d buławę dostał po Radziwille wojewoda Witebski Paweł Sapieha, zaś województwo poznańskie po Opalińskim przypadło jako nagroda za zasługi Janowi Leszczyńskiemu. Pomyślność dźwiga ludzi w górę, natomiast niepowodzenia są kamieniem probierczym cnoty. Któż by wiedział, że król szwedzki upadł w swoich zamysłach, gdyby sprzyjający los nie wyniósł go wysoko, a potem, strudziwszy się czy też odmieniwszy, nie strącił na samo dno? Któż zdołałby przeniknąć serce naszego Kazimierza, gdyby nieprzyjazny los nie postawił go między młotem i kowadłem, nie złamanego klęskami, które nań spadły? Ale wśród nieszczęść niezłomne serce zachował nie tylko nasz król, zaiste nieodrodny potomek bohaterów, mający nieugiętość we krwi: w mroku, w którym się cały kraj pogrążył, znalazło się wielu takich, co nawet w największych trudnościach nie zwątpili o Rzeczypospolitej; oni to byli źródłem dobrej nadziei i natchnieniem dla reszty. Szczególna chwała należy się królowej Ludwice, nieznużonej inicjatorce śmiałych królewskich planów, z której ust w czasie pobytu na wygnaniu wyszły (te oto wiekopomne słowa: — Z boskiego dopustu Polska może doznawać uciemiężenia, ale nie może zginąć — po cóż by bowiem Bóg wynosił ją do wielkości, jeżeli w jednej chwili postanowił ją zgubić? Wprawdzie w swojej wszechmocy mógłby to uczynić, ale byłoby to sprzeczne z miłosierdziem i ze sprawiedliwością, jako że w królestwie tym kwitnie prawdziwa wiara, a zamieszkują je ludzie szczerego serca, wśród których podstęp i zdrada trafiają się rzadko i którzy nie znają piekielnych bluźnierstw ani zawziętości i wyganiają ze swoich dusz pragnienia nieubłaganej zemsty. Królowa dawała wyraz swojej mocnej wierze w to, że rozgniewany Bóg, którego prawica karze teraz nieposłusznych synów, wnet zacznie ich pocieszać, zmieniając uderzenia w pocałunki. Niewiasta wielkiej duszy, nie ograniczała się do słów i niejeden raz dowiodła czynami, że w piersi jej bije odważne serce, o czym będzie mowa
na właściwym miejscu. Jan Leszczyński, nowy wojewoda poznański, człowiek niewzruszonej odwagi, biegły w prawie boskim i ludzkim, złożył dowody równie wspaniałego, staropolskiego animuszu. Każdego napotkanego Polaka czy też cudzoziemca starał się natchnąć wiarą, zapowiadając lepszą przyszłość Rzeczypospolitej albo też powołując się na przykłady z dziejów (jako że był wybornym mówcą). Nieraz powtarzał, że to, co jest poniżone, może w jednej chwili znów zostać wywyższone. Joachim Pastorius zapisał dla potomności słowa, które wojewoda, Katon swojej epoki, zwykł był wypowiadać: Nieprzyjaciel mógł nam zająć nasz kraj, ale nie może nas podbić ani ujarzmić. [...]
A.
M.
D.
C.
ANNALIUM
POLONIA CLIMACTERIS S E C V N D I,
RE GNA NTE
IOANNE CASI MIRO, LIBER SECUNDVS An. Cn. M. DC.LVII.
ak więc po raz pierwszy szczęście przestało sprzyjać nieprzyjaciołom i przyćmiła się ich sława: Szwedzi, chełpiący się zwycięstwem nad całą Polską, od parci zostali od klasztoru częstochowskiego, o którego zdobycie daremnie się kusili. Zaiste, nie było to chlubą dla Mullera, który niegdyś pozyskał sobie opinię wodza tak doświadczonego, że podczas wojny niemieckiej Szwedzi powierzyli mu dowództwo po Torstensonie. [...] Polacy, ujrzawszy, że Jasna Góra wyszła z gwałtownej napaści nietknięta, dopiero jakby na nowo nabrali odwagi i zaczęli przychodzić do siebie. Coraz powszechniej dostrzegali, że obietnice poszanowania religii katolickiej nic nie są warte, skoro miejsce poświęcone Bogu narażane jest na gwałt ze strony innowierczego narodu. Jednomyślnie zapragnęli zrzucić ze siebie jarzmo i natchnieni nadludzkim duchem, śmiało powstali przeciwko gwałcicielom starodawnych świętości, dopiero wówczas zrozumiawszy, że pod pozorem przywracania wolności królprotektor uciska Polskę nieznośną niewolą: religię ochrania słowami, a profanuje czynami, pisze i przemawia do szlachty gładkimi słowy, a zezwala na niegodziwości i dopuszcza się okrucieństw. Nie dosyć mu zajmować miasta, wdziera się do klasztorów, odbierając je zakonnikom, przy czym łupem napastników stają się zarówno ozdoby ołtarzy jak i majątki mieszkańców. Zwyciężonym oraz tym, co mu się dobrowolnie poddali, zarzuca opieszałość, a jednocześnie takich, co mu się odważnie opierają, oskarża o zbrodnicze bunty. Czyż to sprawiedliwie pozbawiać życia obywateli, walczących za Ojczyznę z bronią w ręku, jak krnąbrnych poddanych, na mocy prawa, które jest najwyższą niesprawiedliwością? Dlaczego zawzięta zajadłość nieprzyjaciół zwraca się przeciwko bezbronnym kapłanom i miejscom poświęconym ma składanie bezkrwawych ofiar? Jan Branecki, biskup enneński i sufragan poznański, mąż stojący na świeczniku Kościoła, został niegodziwie zabity we własnym swym domu; Wojciecha Gowarczewskiego, archidiakona, czyli najstarszego z duchownych tegoż kościoła, podczas drogi pod Zbąszyniem, obciąwszy mu ręce, zepchnięto z mostu, tak że aż woda podeszła kapłańską krwią, czy też raczej zarumieniła się, jak gdyby zaświadczając, że jest bardziej ludzka od bestialskich Szwedów. Trudno byłoby wymienić wszystkich księży o mniej
głośnych nazwiskach, których po barbarzyńsku potraktowano; samym tylko franciszkanom zabito prawie dwudziestu kapłanów. Później, gdy srożenie się nad ciałami już się uprzykrzyło, dobrano się do ludzkich sumień i tyrańska surowość zaczęła pastwić się nad duszami najbardziej wolnego z narodów: zakazano głosić słowo Boże ludowi katolickiemu, zamknięto usta kaznodziejom i usunięto spowiedników, zabraniając pod karą śmierci oczyszczać się z grzechów przez uszną spowiedź, a wszystko to pod pozorem zapobiegania rozruchom. W taki to zaiste szatański sposób Wirtz w Krakowie a Erskein w Ujeździe pod Sandomierzem 'zamyślali zniszczyć świętą wiarę. W tym samym czasie wszystkim domostwom nieustannie groziło niebezpieczeństwo, rodziny nie miały żadnej obrony, wszędzie szerzyły się rozboje i dokonywane były zabójstwa, a podczas łupiestw i rabunków hańbiono kobiety i nawet starców nie zostawiano w spokoju, gdyż — jak to zwykle bywa — chciwość stawała się przyczyną okrucieństw. Ustała działalność trybunałów, zabrakło sędziów i nie było nikogo, kto by w narodzie pozbawionym władcy czuwał nad sprawiedliwością. Prawem był miecz zwycięzcy. Wszystko to boleśnie dotknęło naród szlachecki, który nie zdołał jeszcze zapomnieć o swoich wolnościach. Z wolna zaczęto sobie uświadamiać, że pod nazwą protekcji kryją się okrucieństwa dokonywane podczas pokoju oraz szalbiercze podstępy samowładnych rządów. Powszechne stało się pragnienie przywrócenia do tronu prawowitego władcy, którego nieprzychylność losu niedawno pozbawiła panowania. Wszyscy, nawet i tacy, co nie dbali o sprawy publiczne, jasno zrozumieli, że starodawny ustrój królestwa jest naruszony, że podcięte zostały jego podstawy, to znaczy religia i wolność. Szwedzi nie respektowali przywilejów Kościoła (chociaż najuroczyściej zobowiązali się je szanować) i zasłaniając się nieobecnością beneficjantów oddawali posiadłości kościelne ludziom świeckim, ażeby tym sposobem pozbawić owce pasterzy, a Koronę senatu. W sprawach publicznych podobnie sobie poczynali. Całkiem wbrew dawnemu obyczajowi nakładali daniny, nie tylko na chłopów, którzy przywykli płacić, lecz również na posiadłości szlacheckie, i wedle tego, jak komu gubernator jego własnego zamku rozkazał, trzeba było wyznaczoną sumą siebie i rodzinę wykupywać od wojskowego rabunku. Wprawdzie tu i ówdzie skargi ludności powodowały, że łagodzono rozkazy, zmniejszając wymiar podatków, na ogół jednak uzbrojeni poborcy nikomu nie pobłażali. W tej wielkiej odmianie rzeczy, gdy wszyscy tracili zmysły
wskutek prywatnych swych nieszczęść, nie znalazł się nikt, kto by potrafił zaradzić złu, a tymczasem Szwedzi, korzystając z powszechnego zamieszania, w mętnej wodzie ryby łowili, nie dbając na przyrzeczenia, łamiąc umowy, wywracając na nice ludzkie i boskie prawa i w miejsce zbawiennej protekcji przywłaszczając sobie nieograniczoną władzę, niby nad jakimś podbitym narodem. Do tego na koniec doprowadzili Polaków, naród zarówno w szczęściu jak i w nieszczęściu prawy, że przychodząc do siebie, gorąco zapragnęli strącić z karków to uciążliwe jarzmo, które nierozważnie dali sobie nałożyć. Tymczasem zaś poszczególne województwa słały do króla nieoficjalnych wysłanników z prośbami o uwolnienie od ciężarów lub też o powściągnięcie bezprawi. Otrzymywali oni łatwy przystęp i niemal wszyscy łaskawie byli przyjmowani, na pożegnanie zaś (jak to się przydarzyło wysłannikom sandomierskim) strofowano ich o zbytek wolności. Czy to przez wzgląd na obecnych, czy też rażeni bijącym od Karola blaskiem cudownej szczęśliwości, milczeli o tym, co im w sprawie nieprzestrzegania dawnych obyczajów polecono królowi przedłożyć, toteż mniemał on, że odchodzą życzliwie dla niego usposobieni. Wzgarda nowego władcy, który tak wyniośle odniósł się do życzeń mieszkańców kraju, stała się źródłem powszechnego oburzenia. Najbardziej jednak wzmagało gniew niegodne postępowanie Karola, który swoich obietnic, potwierdzonych królewskim słowem, nie traktował poważnie i nie uważał za niewzruszone, a tym, którzy mu wypominali, że nie dotrzymuje przyrzeczeń, naigrawając się odpowiadał, że król nie może być niewolnikiem swojego słowa. Nic nie mogło być bardziej na rękę Janowi Kazimierzowi niż to, że Polacy znienawidzili szwedzkiego króla za jego podstępne wiarołomstwa. Na wszystkie zatem możliwe sposoby gromadząc siły, wezwał do siebie do Głogówka znakomitszych spośród dygnitarzy koronnych; złożywszy z nimi radę, rozesłał do województw uniwersały, zachęcając hetmanów i dawnych pułkowników do zrzucenia jarzma, przede wszystkim zaś zaapelował do kasztelana kijowskiego Czarnieckiego, który zorientowawszy się, że Szwedzi usiłują zagarnąć jego oddziały, z tym większym zapałem stanął po stronie prawowitego monarchy. Do cesarza Ferdynanda III i do życzliwszych spośród ościennych władców zwrócono się z prośbami o pomoc. Wspieranie nieszczęśliwych jest nakazem chrześcijańskiej miłości, a wspieranie niezasłużenie poniżonych władców stanowi nakaz prawa politycznego — któż bowiem z tak wielką pewnością kroczy po
drodze panowania, żeby mu się nigdy nie przydarzyło potknąć na śliskim albo upaść, gdy mu nogi osłabną. Losy nieszczęsnego króla stanowiły przestrogę dla innych panujących i wielu z nich usilnie pragnęło przywrócić w Polsce dawny stan rzeczy. Cesarz, złączony z Janem Kazimierzem bliskimi więzami krwi, bynajmniej nie aprobował triumfów króla Karola, ale miał ręce skrępowane pokojem westfalskim, niedawno zawartym ze Szwecją. Duńczycy przysłali posła ze słowami pociechy, cichaczem dając do zrozumienia, iż chętnie by pomogli, żeby nieprzyjaznemu sąsiadowi pokrzyżować plany, gdyby się po temu nadarzyła sposobność; z podobnymi uczuciami oświadczyli się również Holendrzy. I jedni, i drudzy niepokoili się o swobodę żeglugi po Bałtyku, obawiając się, żeby Szwedzi, opanowawszy Polskę i obsadziwszy brzeg morski uzbrojonymi statkami, nie zakłócili biegu interesów handlowych. Tak się to zwykle dzieje, że wspierając innych w potrzebie, rzadko powodujemy się przyjaźnią, częściej obawą, a najczęściej względami na własny nasz pożytek. Niespodzianie opanowani przez wrogów, gdy mała była nadzieja na rychłe posiłki od przyjaciół, musieliśmy polegać, po Bogu, tylko na sobie samych. Był to okres, kiedy wielka pomyślność króla szwedzkiego znajdowała się u swego szczytu, a położenie Polaków, dotychczas beznadziejne, z wolna zaczęło zmieniać się na lepsze. Kazimierz, przekonany, że wygnanie niegodne jest królewskiego majestatu, i nie chcąc, by mu cudzoziemcy wytykali, że opuścił swoich poddanych, gdyż brak mu męstwa, ani też by rzucano mu w twarz obelgi, że został wygnany ze swego królestwa, odważnie gotował się do powrotu. Nieszczęścia nie zdołały go załamać, potrafił znieść dotychczasowe przeciwności i nie lękał się przyszłych. Ciągle tylko powtarzał: Nie nam, Panie, nie nam, lecz Imieniu Twemu daj chwałą. Nieraz widziano go, jak w towarzystwie jednego tylko dworzanina całymi nocami modlił się leżąc na ziemi u podwojów kościoła w Głogówku, świadom tego, że boskiej pomocy trzeba, gdzie ludzka zawodzi. Rozsyłał do Polski listy, animując szlachetnych, strofując nikczemnych, przebaczając tym, co się opamiętali, a wszystkich zachęcając do wspólnego ratowania Ojczyzny. Współdziałała z nim królowa Ludwika, natchniona bohaterskim duchem, po męsku, nie po kobiecemu niezłomna, która czyniła wszystko, żeby nie pozwolić majestatowi ugiąć się pod ciosami losu. I to nie słowami czy ślubowaniami, jak to jest we zwyczaju u kobiet: myśli jej przekształcały się w czyn, a rady w sprawną działalność. Wszystkie gotowe pieniądze, kosztowne sprzęty, perły, złoto i
srebro w wyrobach i w sztabach, a także inne przedmioty uświetniające królewską wspaniałość hojnie rozszafowywała, przeznaczając je na pokrycie wydatków i na podarunki, szczególnie dla posłów tych zagranicznych dworów, u których zabiegano o posiłki, albowiem obyczajem skażonego wieku trzeba było najpierw ich samych kupić, żeby ich władcy udzielili tego, o co byli proszeni. Król nie zaniedbywał korzystać z rad swojej małżonki, doświadczywszy ich trafności i skuteczności, i przywykł się do nich stale stosować. Do przebywających przy królu znakomitych senatorów należeli: arcybiskup gnieźnieński Andrzej Leszczyński, biskupi: krakowski, Piotr Gembicki (ale ten był chory), poznański, Florian książę Czartoryski, warmiński, Wacław Leszczyński, wojewoda poznański Jan Leszczyński, kanclerz koronny Stefan Koryciński, podkanclerzy Andrzej Trzebicki oraz wielu innych, którzy wierność dla prawowitego króla-wygnańca przełożyli ponad łaskę obcego władcy i ponad troskę o własne swe domy. Naradzając się z racji piastowanych urzędów nad sposobami ratowania ciężko doświadczonej Ojczyzny, wszyscy okazywali jak najlepsze chęci, ale żaden nie umiał niczego przekonywającego wymyślić, a chociaż wielu z nich pięknie przemawiało, wnet inni wykazywali próżność udzielanych rad. O ile mi wiadomo, rozważano cztery zalecenia. Królowa nalegała, ażeby król zdobył się na odwagę, powrócił w granice Ojczyzny i pojawił wśród obywateli, którzy zaczynają przychodzić do siebie. Prymas odradzał pospieszny powrót, obawiając się wydać bezbronny majestat na łaskę wroga, ważącego się na każdą niegodziwość. Wielu skłaniało się do tego, żeby przyjąć warunki ugody, proponowane przez Szwedów za pośrednictwem Forgella, jeżeli tylko okażą się znośne; nadto wśród powszechnego wzburzeniu umysłów znaleźli się i tacy, którzy radzili, żeby król wyznaczył swego następcę, byle tylko wyznającego rzymską wiarę i dostatecznie potężnego, by odzyskać, co zostało utracone: własną przemyślnością i siłą wypędziwszy najeźdźcę, przywróciłby on nieszczęsne królestwo Kazimierzowi, a sobie zapewnił rychłe po nim następstwo. Zaiste, potrzeba zaostrza władze umysłu, a ludzie, którzy stracili nadzieję, nader często zwykli upatrywać lekarstwo na jedną ostateczność w innej. Niebezpieczne to lekarstwo naruszać źrenicę wolności, która tyloma prawami, przysięgami królów i nieprzerwanym zwyczajem została utwierdzona! Obieranie panujących stanowi fundament naszego ustroju i jeżeli taki zamysł wyszedłby na jaw, przeraziłby cały naród, mocno do ojczystego
obyczaju przywiązany, który bolejąc nad tym, że zamysły niewielkiego grona dygnitarzy grożą mu popad-nięciem w niewolę, wolałby pogodzić się raczej z jarzmem zbrojnego zwycięzcy niż ze zgubną dla wolności intrygą przebywającego na wygnaniu senatu. A jeszcze gorszy skutek miałoby to na przyszłość dla Kazimierza: gdyby postawił na swoim miejscu innego, władza spoczywałaby w rękach następcy, a on sam byłby królem jedynie z tytułu. Cóż by komu zależało na ratowaniu królestwa, jeżeli wolna elekcja, zawsze dotąd będąca powszechnym prawem i przywilejem, zostałaby zniesiona na podstawie nielegalnej decyzji szczupłego grona osób! Prawdziwie można by powiedzieć, że taki sposób ratowania Ojczyzny podobny byłby do lekarstwa, zwanego przez lekarzy antymonem, którego moc albo powoduje powrót do zdrowia, albo też, wprost przeciwnie, przyspiesza zgon. O Forgellu wspomniałem już wyżej, teraz wyjaśnię całą rzecz dokładniej. Przybył on do Gło-gówka razem z Henrykiem Denhoffem, pułkownikiem naszego wojska (którego Szwedzi pojmali pod Straszową Wolą, a potem na pewien czas uwolnili, utrzymawszy od niego słowo honoru, że powróci), i przywiózł wspaniałe pismo od króla Karola; jego treść byłaby chwalebna, gdyby jej można było dać wiarę. Król szwedzki oświadczał, że jeżeli król Kazimierz zechce być jego ojcem i uzna go za syna, wówczas on będzie mu okazywał pokorną cześć jako starszemu wiekiem, z którym go łącza związki krwi. Do Polski wkroczył raczej jako protektor niż jako najeźdźca, chcąc bronić naród przed obcymi, a Kazimierza przed swoimi; skoro jednak zwróci Kazimierzowi królestwo, znów dawny król panować będzie nad poddanymi. W rękach Kazimierza będzie spoczywało dowództwo nad wojskiem, a Karol weźmie na siebie trud wojowania, obojętna przeciw jakim wrogom przyjdzie walczyć; Karol uzna starszeństwo Kazimierza, a Kazimierz wyznaczy go swoim następcą, w niczym przez to nie naruszając religii, powagi majestatu i panowania. Propozycje Forgella wzbudziły podejrzenie, że pochlebstwami chcą uzyskać to, czego nie zdołały sprawić zrządzone przez los nieszczęścia. Przybył też Wolff, starosta dyneburski, niecierpliwie nalegając, żeby z Kazimierzem mógł się spotkać hrabia Schlippenbach, którego król szwedzki wysłał z poleceniem doprowadzenia do skutku zgody obu monarchów. Oferta króla szwedzkiego spodobała się niektórym dzięki swojej niezwykłości, zapowiadała bowiem pożądaną odmianę, niespodziewane przekształcenie się nieprzyjaźni w przyjaźń; smutek, uprzykrzenie, strach, rozmaite prywatne sprawy wreszcie, niejednego ciągnęły do
Polski, a zawarcie pokoju oznaczałoby koniec wygnania. Ostatecznie jednak, z należytą uwagą zbadawszy propozycje, oświadczono Forgellowi, że Kazimierz dopiero przez własnych wysłanników da poznać swoje zdanie. Królowa, która najmocniej podejrzewała zdradliwy podstęp, rozumowała następująco: Do wyboru mamy albo zawierzyć pochlebiającemu wrogowi, albo też oczekiwać na opamiętanie się Polaków. Być może przyjdą oni do siebie później, ale jest to pewniejszy środek na nasze nieszczęścia; jeżeli wcześniej zdasz się, królu, na niepewną wiarę wrogów, zagrozi ci zguba, lepiej więc odwlec ratunek niż wystawić się na niebezpieczeństwo. Nie powinniśmy zuchwałego władcy wbijać w jeszcze większą pychę, której jawnym dowodem jest to, że chce nam wyświadczać dobrodziejstwa, wszystko nam wydarłszy; to, co nam ofiarowuje, wcale nie jest jego. Podobnie czynił Lucyfer, obiecując Chrystusowi królestwa tego świata, bynajmniej do niego nie należące. Lepiej zginąć niż tak żyć, niemiłe jest bowiem życie, które dostaje się nam z łaski wroga. Trzeba przyznać, że królowa, której przenikliwość i doświadczenie dostarczały argumentów, niemało przyczyniła się do odrzucenia negocjacji Schlippenbacha i dokazała, że król zaczął poważnie myśleć o powrocie do kraju. Wszystko to działo się z woli bożej; gdy minęło wreszcie odrętwienie, podstępy wrogów wyszły na jaw, a niezasłużony ucisk tak mocno dał się Polakom we znaki, że Karola, którego dotychczas nazywali protektorem, zaczęli określać właściwym imieniem wroga. O ile wiem, pierwszymi, którzy odważyli się zaprotestować przeciwko nakazanym daninom, byli mieszkańcy województwa lubelskiego; wnet ich postępek zyskał sobie ogólne uznanie i wszyscy ci, którzy zdecydowali się przeciwstawić przemocy, zawiązali w Tyszowcach godną pamięci potomnych konfederację. Na jej czele stanęli hetmanowie, za ich przykładem poszło wielu senatorów, a potem stan rycerski, i wspólnie ułożono akt konfederacji. [...] Wiekopomny ten akt podpisali wojewoda kijowski i hetman wielki Stanisław Potocki, wojewoda ruski i hetman polny Stanisław Lanckoroński, a także obecni wówczas komisarze Rzeczypospolitej: wojewoda czernihowski Krzysztof Tyszkie-wicz, oboźny koronny Andrzej Potocki, starosta horodelski Stanisław Służewski, sędzia ziemski łukowski Stanisław Domaszewski i inni. Wkrótce potem dołączyli się do nich wysłannicy województw, którzy po złożeniu przysięgi przyjmowani byli do liczby komisarzy, przydając swymi podpisami znaczenia
uniwersałom, których odpisy posyłano do ich województw. Stany zgromadzone w Ty-szowcach sporządziły ten akt, poczęty pod dobrą wróżbą, pod koniec roku 1655, dnia 29 grudnia, w cztery dni po tym, jak zakończyło się oblężenie Jasnej Góry. Przytoczyłem istotną jego część, dotyczącą przyczyn zrzucenia szwedzkiej protekcji; w dalszym ciągu aktu mowa była o sposobach ustanowienia karności w wojsku, następnie szły roty przysiąg, spis kar na opornych, wreszcie zaś inne rzeczy, wykraczające już poza ramy, które wyznaczyłem mojemu dziełu. Skoro tylko tyszowiecka konfederacja stanów doszła do skutku, tłumiona dotąd niechęć do szkodliwej protekcji przeistoczyła się w otwartą wrogość: w umysłach i w sercach zaszła taka raptowna zmiana, że Polacy, którzy dotychczas w milczeniu znosili krzywdy, teraz grozili zbrojnym odwetem. Jarzmo powinno było zostać zrzucone najpierw tam, skąd całe nieszczęście wzięło swój początek, to znaczy w Wielkopolsce, gdzie komendanci szwedzcy po miastach i zamkach poczynali sobie ze szlachtą okrutnie i po tyrańsku. Poznaniem, stolicą całej dzielnicy, rządził Klaudiusz Ralamb, Kościanem — landgraf heski, Kaliszem — Sadowski, Piotrko-wem — Piron, Wieluniem i pobliskimi twierdzami — Weihard hrabia Wrzesowicz, każdy z nich w randze pułkownika lub generała; stąd też, ile zamków, tylu było panów, a że ich było wielu, tym bardziej byli nienasyceni. Zwyciężonym kazano żywić i odziewać wojsko, musieli składać się na żołd dla żołnierzy, na pensje dla dowódców i na płace dla służby, przechodzącym oddziałom dostarczać kwater i prowiantów, stacjonującym urządzać biesiady, nadto zaś żądano, by przykładali się do prac nad obwarowywaniem zamków albo też się z nich wykupywali. Wszystkie te ciężary spadały na szlachtę całej okolicy, wedle tego jak się spodobało miejscowemu komendantowi, a gdy przedtem nie godziło się na sejmie uchwalać podatków, jeżeli jeden się sprzeciwiał, to teraz, pod protekcją, choć nikt nie wyrażał zgody, wybierano je przemocą. Przykre to było dla tych, co pamiętali dawny stan rzeczy; wojewoda podlaski Piotr Opaliński, człowiek starego pokroju i mąż wojenny, jako pierwszy ogłosił się nieprzyjacielem Szwedów, słowami i przykładem zachęcając szlachtę wielkopolską do chwycenia za broń. Krzysztof Żegocki, starosta babimojski, idąc w jego ślady, choć więcej miał śmiałości niż sił, dokonał pamiętnego wyczynu. W Kościanie, miasteczku oddalonym o siedem mil od Poznania, stało załogą czterdziestu Szwedów i rezydował landgraf heski Fryderyk, szwagier króla Karola, żonaty z jego siostrą, a w Wielkopolsce
pełniący funkcje jak gdyby wicekróla; Żegockiemu doniesiono, że często przemierza okolice, polując w otoczeniu myśliwych, oraz że nie myśli o niebezpieczeństwie i nie podejrzewa żadnego podstępu — takim więc podszedł go fortelem: Dowiedziawszy się, że mieszkańcom miasta nakazano zwozić drzewa, które następnie po pocięciu na pale służyły do wznoszenia palisad, skłonił kilku chłopów, żeby wioząc wielką sosnę do miasta, umyślnie zgubili koło od wozu i opóźnili tym zamknięcie bramy. Kiedy drzewo stoczyło się z wozu i bramy nie można było zamknąć, a ci, którym kazano dźwignąć je na ramionach, mitrężyli, wówczas Polacy, szybko nadbiegłszy, opanowali most zwodzony i wysiekli warte. Miasto zostało zajęte bez rozlewu krwi i bez wielkiego zamieszania dzięki pomocy mieszkańców, którzy przymusili do poddania się i zatrzymali pod strażą żołnierzy załogi stojących u nich na kwaterach. Przypadkiem tego dnia landgraf przebywał na polowaniu i nie wiedział, co się stało w mieście, ponieważ zaś zwykł był wracać dopiero późnym wieczorem, Żegocki, stawszy się panem miasta, za wszelką cenę chciał go wciągnąć w pułapkę. Gdy słońce zachodziło, landgraf, wracając zadowolony z udanych łowów, przez wysłanego przodem trębacza polecił otworzyć sobie bramę. Żołnierz, stojący na warcie, z odzienia przypominający Szweda, ale Polak, jak tylko się landgraf przybliżył, naciera nań zbrojnie, a zaraz potem oddział polski, ukryty w sąsiednich domach, rzuca się nań od tyłu. Landgraf, zaskoczony, zaczyna przywoływać na pomoc swoich ludzi, wreszcie zaś sam porywa się do broni, usiłując przeciwstawić się niespodziewanej przemocy i niepewien, czy ma się gniewać na swoich, że mu nie spieszą z pomocą, czy też na siebie samego, że zaniedbał własne bezpieczeństwo. Siły były nierówne: pierwsza od razu kula wysadziła landgrafa z siodła, a w chwilę potem padł, odniósłszy śmiertelny postrzał w udo. Taki był koniec utalentowanego i wysoko urodzonego księcia, który jednakże w Polsce splamił się strasznymi łupiestwami. Król szwedzki ogromnie żałował zabitego szwagra i nie mniej oburzał się na Żegockiego, który miasto opanował dzięki swej odwadze, a landgrafa zabił dzięki swej przemyślności. Mieszkańców miasta, kiedy Żegocki się wycofał, ukarano za zabójstwo landgrafa ogólną rzezią i rabunkiem majętności. Jan Służewski, starosta horodelski, wysłany przez konfederację tyszowiecką do króla, utwierdził Kazimierza w zamiarze powrotu ze Śląska. Żaląc się na ciężkie czasy, prosił monarchę, ażeby wrócił do kraju, gdyż obywatele znów są mu wierni i posłuszni. Uradowany z przybycia posła
postanowił Kazimierz przyspieszyć swój wyjazd, wbrew opinii wszystkich senatorów, idąc za zdaniem królowej. Przybył też Franciszek hrabia Pöttingen, marszałek cesarskiego dworu, wyprawiony przez cesarza Ferdynanda do obu królów, by ich ze sobą pojednać; miał on udać się następnie do Karola i cesarz życzył sobie, ażeby Kazimierz czekał na wynik jego poselstwa w Opolu. Chociaż strach wyolbrzymiał niektórym niebezpieczeństwa powrotu, choć dawne i nowe kłopoty opóźniały ostateczną decyzję, zaś orszak wyprawiającego się w drogę króla był szczupły i, jeżeli odliczyć niewojskowych, nie wystarczający nawet na polowanie, niemniej jakaś ukryta siła przemogła. Możliwe, że to ręka Boża dodała królowej odwagi: wszakże nierzadko się zdarza, że kobieta jest sprawcą i narzędziem wielkich przedsięwzięć. Król nie zwlekał, jak tego pragnęli ci, co czuli się bezpieczniejsi na wygnaniu, i zachowawszy w tajemnicy przed wszystkimi — prócz jednej tylko królowej — czas odjazdu, wyruszył z Opola dziewiątego stycznia. Dzień ten przypadał w sobotę, a król doświadczył już niejednokrotnie, że jest to szczęśliwy dla niego dzień tygodnia i że zaczęte w ten dzień ważne sprawy dobrze się wiodą. Towarzyszył mu trzystuosobowy orszak — więcej ludzi miał nadzieję zgromadzić, jak znajdzie się w Ojczyźnie. Nikomu nie ujawniono marszruty. Zaledwie król wyruszył, gdy w Raciborzu natknął się na posłów od wojska, którzy winszowali mu powrotu do kraju i przyrzekli posłuszeństwo. Stamtąd skierował się w stronę gór i od Żywca szedł przez leżące pod śniegiem Karpaty, wzdłuż węgierskiej granicy, nieuczęszczaną i kamienistą drogą. Do Dukli, miasta Męcińskich, odebrawszy wiadomość o zbliżaniu się króla, wyszedł mu na spotkanie marszałek koronny Lubomirski. Podczas pierwszego przywitania więcej obaj uronili łez niż wypowiedzieli słów, ale siła szlachetnych serc obu bohaterom, odczuwającym doniosłość chwili, nie pozwoliła długo płakać. Z utrudzeniem przebywszy niewygodną drogę, zajechał król do Łańcuta, gdzie marszałek podejmował go ze wspaniałością; potem stanął we Lwowie, ku radości swoich i niespodziewanie dla nieprzyjaciół. Niczego nie zaniedbano, co mogło służyć przygotowaniom do wojny: województwa wezwano uniwersałami, by stanęły po stronie króla, zaś tym, co sprzyjali strome przeciwnej, dano do zrozumienia, że mogą liczyć na przebaczenie: jeżeli nawet niedawno temu wskutek nieżyczliwości losu pobłądzili, teraz wolno im się zrehabilitować wiernością i stosowną pokutą. Do orła, roztaczającego skrzydła, niech się zlatują orlęta, za ojcem niech idą synowie, niech się szykują do sprawiedliwej wojny przeciwko
tyranowi, który ich zwiódł, zdradliwymi podstępami rozbroił i przytłumił w nich przyrodzone uczucie dla prawowitego króla — chyba że wolą, by ich lżono, że są nikczemnego serca. Kazimierz, urodzony wśród nich, wolnymi głosami przez nich samych królem obrany, wespół z nimi tyle krwawych bitew przetrwawszy, wraz z nimi pragnie umrzeć; razem otrząsnęli się z odrętwienia i we wspólnej sprawie dobędą oręża, w imię umiłowanej wolności i w słusznej nienawiści dla wiarołomnego nieprzyjaciela. Tego rodzaju zachęta niejednemu przywróciła odwagę i już po publicznym zaprzysiężeniu konfederacji, ściskając prawice, prywatnie przyrzekano sobie nie znosić dłużej krzywdzącego panowania Szwedów. Powstała zbrojnie szlachta z najdalszych okolic, zaczęły ściągać chorągwie, które nie poddały się Szwedom, zarządzono nowe zaciągi i poczyniono przygotowania niezbędne do rozpoczęcia działań wojennych. Wnet rozeszła się wieść, że wojsko polskie, które wciąż jeszcze trwało po stronie Karola, z wolna przychodzi do siebie i coraz liczniejsi zaczynają uważać dokonane odstępstwo za hańbę. Przykład innym dał królewski pułk, którym pod nieobecność Czarnieckiego dowodził Władysław Wilczkowski: z leż zimowych w ziemi różańskiej powrócił pod prawowitą władzę, żeby zaś dobitniej zaznaczyć swoje nawrócenie, natknąwszy się pod Zakrzowem, wsią położoną w powiecie radomskim, na maszerujący podjazd szwedzki z pułkownikiem Aschebergiem, wpędził go między wiejskie opłotki i zaatakował. Z obu stron byli zabici, kiedy jednak przeciwnikowi przybyły posiłki, nasi musieli się wycofać. Nie próżnowali też chłopi, którzy chwycili za broń na Podgórzu Karpackim; działał tam również pułkownik nasz Michał Wojniłłowicz z oddziałem jazdy. Wypędzono Szwedów z Nowego Sącza, przy czym stało się to głównie za sprawą Felicjana Kochowskiego, mojego stryja, który dowodził wówczas nawojowską piechotą; pod Żywcem zniesiono szwedzki oddział, zaś hrabia Wrzesowicz, który zwołał szlachtę wieluńską na pewnego rodzaju zjazd pod Częstochowę, przez jazdę Kuleszy, a głównie przez Piotra Czarnieckiego zmuszony został do sromotnej ucieczki. Jan Zarzecki, podstarości Zebrzydowskiego, uprowadził Arnolda Strumbila, komendanta Lanckorony, z jego zamku za pomocą dowcipnego fortelu, wywabiwszy go niby dla wypróbowania biegu podarowanego mu konia. Stanisław Warszycki, kasztelan krakowski, wypędził Lintorma z zamku w Pilicy, znękawszy go nieustannymi atakami; tenże Warszycki pilnie strzegł swojej
twierdzy dankowskiej, będąc bodajże jedynym dygnitarzem o głośnym nazwisku, który w tym wielkim zawichrzeniu nie uszedł za granicę i pozostał w Polsce. [...] Tymczasem król szwedzki, świeżo umocniwszy przyjaźń z elektorem brandenburskim, pędził wesołe chwile w Prusiech; choć morze było zimą burzliwe, sprowadził do siebie statkiem ze Sztokholmu królową Jadwigę, ażeby uczestniczyła w jego triumfach. Niespodziewanie dowiedział się od Eryka Oxenstierny, kanclerza szwedzkiego (gdyż człowiek ten, nader biegły i fortunny w przenikaniu tajemnic, nawet na dworze polskim miał swoich szpiegów), że Kazimierz wrócił do Polski oraz że chan tatarski przyrzekł mu posiłki d przymusił Kozaków, by królowi polskiemu pospieszyli z pomocą. W jeszcze większe zdumienie wprawiła Karola wiadomość o konfederacji tyszowieckiej: wzburzyła go ona tak bardzo, że szalony z bezsilnego gniewu, pałając wściekłością, groził szlachcie polskiej już nie przemocą i orężem, jak wrogom, lecz rychłą karą za wiarołomstwo, jak zdrajcom. Lżył Polaków, którzy stanęli w obronie Ojczyzny i zaczęli się otrząsać z niewoli, nazywając ich buntownikami i wiarołomcami. Zaraz potem opanowała go troska o to, w jaki sposób zdoła zatrzymać przy sobie tych, co przy nim wytrwali, zwłaszcza że wydawało mu się, iż na posłuszeństwo polskich żołnierzy, pozostających pod jego rozkazami, nie bardzo może liczyć. Nienawidził tych, którzy go odstąpili, a lękał się tych, co z nim pozostali. Nieufność była zresztą wzajemna, ponieważ nasi tracili do Karola serce, w miarę jak spostrzegali, że nowy ich pan nie okazuje równowagi ducha wobec zrządzeń losu, a ponieważ w czasie odnoszonych sukcesów był nieumiarkowanie łaskawy, przeto sądzili, że gdy szczęście się od niego odwróciło, z lada przyczyny może stać się nieumiarkowanie surowy. Nie ulega wątpliwości, że król szwedzki odznaczał się wieloma cnotami, był zwłaszcza szybki w decyzjach, energiczny w działaniu i niezmordowany w akcjach bojowych, był przystępny i szczodrobliwy; szczególnie ceniono w nim to, że wyprawiał częste uczty, jak gdyby przejmując nasze obyczaje, czym ujmował sobie wojskową starszyznę; ale ta właśnie zbytnia ludzkość, jako płód obłudy, wszystkim zbrzydła. Klaskaniem w ręce, przymrużaniem oczu, nagłym marszczeniem albo rozpogadzaniem czoła zdradzał zmienność umysłu, a w swych postępkach podobnie był niestały: pochwał nie miarkował rozsądkiem i nie znał miary w obietnicach, przyrzekając proszącym to, co kto inny już był od niego otrzymał. Wdzięczył się, obiecywał, chwalił, jakby przystając na prośbę, wnet
jednak zmrużeniem oczu dawał do poznania obecnym, że myśli inaczej; u niedoświadczonych nazywało się to ludzkością, gdy naprawdę było zwykłym udawaniem. Skoro tylko zaczęto poznawać się na obłudzie, spostrzegając, że słowa króla zupełnie nie odpowiadają temu, co ma w sercu, zaczęto coraz mniej go szanować. Powstałe w Polsce zamieszanie bardziej pobudziło do gniewu porywczy umysł szwedzkiego króla niż go przeraziło, a ponieważ Karol byt równie stanowczy w działaniu co w uczuciach, gniew jego znalazł ujście w czynach, a chęć zemsty popchnęła go do akcji. Nic nie dbając na daleką drogę i lekceważąc sobie trudności spowodowane zimową porą roku, zostawił na pieczy Stenbocka Prusy, gdzie Jakub Wejher, stronnik Kazimierza, wciąż jeszcze bronił Malborka, i około połowy stycznia, na czele tej tylko jazdy, którą miał przy sobie, z największym pośpiechem, niczym wicher jaki gwałtowny, popędził z wybrzeży Morza Bałtyckiego, od których Elbląg niewiele jest oddalony, w głąb królestwa. Towarzyszył mu jego brat Adolf, książę Dwu Mostów, jako zastępca naczelnego wodza, a także feldmarszałek Arvid Wittenberg (jeszcze słaby po chorobie), Robert Douglas, Henryk Horn, hrabia duński Waldemar, Müller, Hammarsköld, Ascheberg oraz inni doświadczeni dowódcy, wojsko liczyło dziesięć tysięcy jezdnych. Z pieszych nie byłoby żadnego pożytku, gdyż opóźnialiby tylko pochód; w razie potrzeby mogły ich zawsze w wystarczającej liczbie dostarczyć załogi pobliskich zamków. Szybkim pochodem, od Łowicza jeszcze bardziej go przyspieszywszy, szedł Karol w kierunku Solca gdzie przebywał Czarniecki, który zaciągał tam okoliczną szlachtę pod broń, skupiał rozproszone chorągwie i ze zwykłą sobie szybkością działania niepokoił wroga. Czarniecki, uznawszy, że przyjęcie walki wobec przeważającej siły nieprzyjaciół byłoby zbyt ryzykowne, przeszedł Wisłę i zajął taką pozycję, żeby móc później szarpać od tyłu nieprzyjacielską kolumnę i utrudniać pochód królowi, zdrożonemu długotrwałym marszem i pragnącemu posuwać się jak najspieszniej naprzód. Ale Karol zboczył z drogi i szedł wprost na niego, chcąc go zniszczyć, gdyż dobrze wiedział, że jeżeli tego nie uczyni, narazi się na pościg, który mu wyrządzi ogromne szkody. Wyruszywszy ze swoim wojskiem o szóstej wieczorem, przed świtem znalazł się pod Gołębiem, w widłach Wisły i Wieprza, uderzył na nieprzygotowanych i w słabym świetle wschodzącego dnia rozproszył ich straże. Polacy, osiodławszy konie, stanęli w szyku i udało im się odeprzeć natarcie Douglasa. Lewe skrzydło jego
oddziałów zamieszało się w odwrocie i liczni żołnierze, strąceni z urwistego brzegu do rzeki, pospadali na twardą pokrywę lodową; inni, ze strachu przed spadnięciem porzucając konie, kryli się wśród nadbrzeżnej chruściny. Ale gdy następnie sam król włączył się do starcia i zaczął strzelać z dział polowych, wojsko Czarnieckiego ustąpiło z pola bitwy i rozproszyło się. Było trzykrotnie mniej liczne i nie miało zamiaru toczyć ze Szwedami rozstrzygającej walki. Czczy ten sukces nazwano zwycięstwem, uważając go za dalszy ciąg poprzednich triumfów króla, choć stając się panami pola bitwy Szwedzi ponieśli znaczne straty: brat królewski Adolf, spadając z postrzelonego konia, złamał sobie goleń; hrabia Waldemar, naturalny syn króla duńskiego Chrystiana IV, odniósł śmiertelną ranę, z której wkrótce potem umarł w Lublinie; Anglik Wilkinson, dowódca straży, został zabity; nadto zaś poległo wielu żołnierzy. Nasze straty były mniejsze: tylko ci, pod którymi lód się załamał, gdy przeprawiali się przez Wieprz, zginęli pochłonięci przez wodę, wśród nich bracia Kaweccy, Jan i Samuel, Malawski, Rudawski i inni. Nieprzyjaciel, zmusiwszy Polaków do odwrotu i widząc, że spiesznie uchodzą, nie ścigał ich, mając na to za mało rącze konie. Szwedzi, uradowani zwycięstwem, wyolbrzymili swój sukces na przekór prawdzie i prawdopodobieństwu, ogłaszając sprzymierzeńcom i całemu światu w drukowanych nowinach, że Polacy, poniósłszy niepowetowaną klęskę, już nigdy nie podniosą głowy, oraz że wzięto wielką zdobycz i znaczną liczbę dział; obie ostatnie wiadomości były zupełnie nieprawdziwe, gdyż Polacy wyruszyli na podjazd przeciw Szwedom komunikiem i nie mieli ze sobą ani wozów, ani też dział. Spod Gołębia Karol postanowił iść prostą drogą na Zamość, ażeby opanowawszy twierdze w tym rejonie, mocniej dzierżyć oba brzegi Wisły. Pochód uległ jednakże zahamowaniu pod Lublinem, gdzie trzeba było czekać, aż jazdę dopędzą oddziały piesze, ściągnięte z zamków. Znalazłszy się wreszcie pod Zamościem, król szwedzki zaczął demonstrować sprzęt obłężniczy, za którego pomocą zamierzał zdobywać miasto, ażeby posiać grozę i opanować twierdzę bez rozlewu krwi. Zamościa, posiadłości swych przodków, bronił podczaszy koronny Jan Zamojski; w mieście schroniło się sporo szlachty, a także chłopów, nie brakowało żywności, z animuszem szykowano się więc do odparcia spodziewanego oblężenia. Zamojski, jak tylko Szwedzi wystrzelili z dział, kazał odpowiedzieć taką samą powitalną grzecznością, po czym nastąpiła wymiana listów o treści
następującej: Arvid Wittenberg etc. Janowi Zamojskiemu etc. Trudno wprost uwierzyć, że bramy Zamościa zostały zamknięte przed niezwyciężonym królem szwedzkim, którego jako protektora, wierność i posłuszeństwo mu zaprzysiągłszy, całe polskie królestwo do siebie wezwało, oddając mu cześć jako przyszłemu swemu monarsze. Czyżby szeroko sławiona wielkopańskość Zamojskich przemieniła się w krnąbrność? Czyżby twoja cnota, której dałeś dowody, mężnie walcząc z nieprzyjacielem Ojczyzny, wyrodziła się teraz w nikczemność, skoro przeciwko najmiłościwszemu królowi nieprzyjaź-nie powstajesz? Czyżby prywatne miasto wzgardziło niezwyciężonym królem szwedzkim, którego stolice województw, Kraków, Poznań, Warszawa, Toruń itd., okrzykami radości przyjmowały? Pojedynczy obywatel ma opóźnić powszechną zgodę, ośmielając się sam jeden gardzić tym, co wszyscy inni pochwalają? Czegoś lepszego kazały się po tobie spodziewać wrodzona twoja cnota i wypolerowana w zagranicznych podróżach młodość! Jeżeli się opamiętasz, porzucisz dziwaczne swe postępowanie i poddasz się niezwyciężonemu królowi, nie omieszka się on za to wywdzięczyć. Przezornie więc zabiegaj niebezpieczeństwu i nie wyzywaj surowego losu. Jeżeli zaufasz królewskiemu słowu, będzie to dowodem szlachetnego sposobu myślenia; jeżeli zawierzysz się królowi wraz ze wszystkim, co twoje, będzie to dowodem roztropności; nadto odniesiesz z tego korzyść, gdyż majętności twoje pozostaną nietknięte, a od króla otrzymasz w zarząd całą Polskę. Bądź zdrów. Dan w obozie, 2 marca 1656 roku. Zamojski odpowiedział na to z godnością: Przyjemniej byłoby wszystkim, gdyby JKMć król szwedzki przybył w te strony z gałązką pokoju, nie zaś z wojennym orężem, albowiem gdzie nie ma nieprzyjaźni, zbyteczny jest sprzęt oblężniczy i nie potrzeba nikogo straszyć; protektor powinien zachować broń na nieprzyjaciół, spokojnym obywatelom okazując łaskawość. Co do posiadłości, którą mam po przodkach, to tak wielki król, wyborny przy tym wojownik, mógłby oszczędzić to małe miasto, skoro już nieraz większe zdobywał. Słońce, symbol monarchy, świeci, porusza się, sekretny wpływ na ludzi wywiera i przez to wzrok ludzki na siebie ściąga i biegiem pór roku rządzi; więc królom dobrze byłoby się stosować do obyczajów tej dobroczynnej gwiazdy, pamiętając, że bardziej przystoi im udzielać własnego niż wyciągać rękę po cudze. Co się tyczy poddania miasta, to stoi temu na przeszkodzie wierność, którą przysiągłem
JKMci Janowi Kazimierzowi, obranemu sobie monarsze i pomazańcowi: niewzruszonym moim postanowieniem jest bronić Zamościa aż do końca, choćby mnie to miało kosztować ruinę ojcowizny, a nawet utratę życia. Poza tym pełen jestem szacunku dla JKMci króla szwedzkiego, któremu i teraz pozostaję gotowy do usług. Jan Zamojski, podczaszy koronny i starosta kałuski. Karol pałał chęcią zdobywania Zamościa, ale Wittenberg, jak powiadają, usilnie go od tego odwodził — czy to przewidując, że próżno kusić się o zawładnięcie miastem tak dobrze obwarowanym, czy też może tknięty przeczuciem chciał oszczędzić miejsce, w którym znakomity ten wojownik wkrótce sam miał życia dokonać. Odradzał długotrwałe oblężenie, połączone z rozlewem krwi, dowodząc, że okolica jest spustoszona i słabo zaopatrzona w żywność, a kiedy dowóz prowiantów zostanie odcięty, powstanie głód, i choćby nawet największe posiłki Szwedom przybyły, niemożliwe, żeby się oblężenie powiodło, gdyż Polacy, ze wszystkich stron doskakując, prowiantowych i furażerów chwytając, ani dniem, ani nocą odetchnąć by Szwedom nie pozwolili. Król, doceniając groźbę odcięcia dróg i niedostatku żywności, poddał się, choć z żalem, konieczności. Wszelako znacznymi uzupełnieniami zwiększył liczbę swego wojska, tak że doszedł do osiemnastu tysięcy jezdnych i pieszych oraz do trzydziestu różnego rodzaju dział; na te ostatnie szczególnie liczył, ponieważ Polacy, którzy żadnych dział nie mieli, w otwartym polu tylko ręczną bronią walczyli. Odstąpiwszy zatem od pierwotnego zamiaru, udał się Karol do Jarosławia, ażeby swoim żołnierzom dać wzmocnić się na siłach, jako że po wsiach nad Sanem żywności nie brakowało; stamtąd zamyślał wyprawić się na Lwów, będący jego głównym celem. Pierwszą czynność cofającego się króla stanowiła budowa mostu na Sanie; most ten miał sprawić, żeby łatwiej było dowozić żywność z obu stron rzeki. Wnet potem Douglas wysłany został do Przemyśla, ale wbrew oczekiwaniom miasto stawiło mu opór i odważyło się zamknąć przed nim bramy. Douglas przyrzekł swoim żołnierzom, że wyda im miasto na łup, jeżeli natarcie się powiedzie, i ruszył na bramę Rzeczną. Mieszkańcy miasta wraz z żołnierzami załogi przyjęli go inaczej, niż się tego spodziewał: wypadli zza murów, zabili mu kilku oficerów i odparli natarcie. Wielu jego żołnierzy pochłonął nurt bystrej rzeki; wreszcie, nic nie wskórawszy, musiał uchodzić. I już więcej nie próbował nacierać; przestraszyły go wieści, że oblężonym ze wszystkich stron przybywają posiłki, i
postanowił uprzedzić niebezpieczeństwo, wycofując się do obozu. Już bowiem Jerzy Lubomirski, marszałek wielki koronny, skupiwszy chorągwie swoje i swoich braci, prowadził z Przeworska niemało zbrojnych; zbliżał się też Paweł Sapieha, wojewoda wileński, który nigdy nie wszedł w żadną komitywę ze Szwedami, żeby się nie wystawiać na pokusę odszczepieństwa, i który wiódł wyprowadzone z Tykocina chorągwie litewskie; nadto szlachta okoliczna, zwłaszcza sandomierska, zagrzana zarówno uniwersałami Kazimierza jak i własnym zapałem, licznie garnęła się pod sztandary, porzucając domy i rodziny, choć u wielu stali załogą Szwedzi. Szwedom zaczęły teraz zewsząd zagrażać niebezpieczeństwa; szczególnie chłopi tak byli zawzięci na furażerów, że kąsek chleba albo wiązkę siana nierzadko przychodziło im przypłacać krwią. Utrudnieniem dla Polaków było to, że każdy ich oddział walczył osobno przeciwko zjednoczonemu nieprzyjacielowi, który siły swoje w jeden korpus skupiwszy, bez trudu odpierał ataki pojedynczych oddziałów. Polacy raczej szarpali nieprzyjaciela niż z nim walczyli, gdy bowiem stawali z nim oko w oko, okazywał się niezwyciężony i bezpieczny dzięki zwartości swych szeregów i obronności miejsca, Szwedzi bowiem nigdzie indziej nie rozkładali obozu, jak tylko tam, gdzie od tyłu ubezpieczał ich urwisty brzeg rzeki, a od czoła bronił wał obsadzony działami. Z Jarosławia, gdzie budowano most na Sanie, Karol wyprawił podjazd w sile tysiąca jezdnych, ażeby uzyskać pewną wiadomość, czy król Kazimierz wciąż jeszcze przebywa we Lwowie. Nie dawał wiary tym, którzy utrzymywali, że nadal tam rezyduje, nie brakło bowiem takich, co chcąc pochlebić królowi opowiadali, że Kazimierz uszedł do Kamieńca Podolskiego. Podjazd pod wodzą pułkownika Kannenberga zdążył ujść zaledwie milę, kiedy Czarniecki, uwiadomiony o jego zbliżaniu się, urządził nań w pobliskim lesie zasadzkę. Wysłał naprzód harcowników, czym skłonił Szwedów do podjęcia walki, następnie zaś cały jego oddział nagle uderza na walczących, wyjąc na podobieństwo Tatarów, żeby nieprzyjaciel sądził, że z Tatarami ma do czynienia. Po krótkim starciu Szwedzi, pokonani i rozgromieni, usławszy drogę trupami, cofnęli się z powrotem nad San, Polacy zaś, porwani gorączką walki, rzucili się na wozy, które przeprawiały się przez rzekę, i zdobyli zastawę stołową samego króla Karola, wyciąwszy w pień pięćdziesięciu strażników, nie licząc taborowej czeladzi. Stało się to 12 marca i przyprawiło Szwedów w obozie o takie przerażenie, że przez cały dzień nikt się nie znalazł, kto by się odważył wyprawić
na zwiady za rzekę. Karol, dobrze widząc, na jakie niebezpieczeństwo wskutek własnego zuchwalstwa się wystawił zapuściwszy się tak daleko, stracił wiele z dawnej pewności siebie. On, który najechał Polskę nie wyjmując nawet miecza z pochwy, który chciał być władcą i bezkrwawym zwycięzcą naszego kraju, on, któremu nieposkromiona żądza próżnej sławy nie pozwalała poprzestać na królestwie polskim i który przez pustkowia Besarabii i przez Morze Czarne, przez ląd i przez wodę aż po Konstantynopol chciał sięgnąć swymi zwycięstwami — teraz, żadnej prawdziwej bitwy nie stoczywszy i bynajmniej nie rozgromiony, pilnie starał się o bezpieczny powrót nad Morze Bałtyckie. Mógłby kto obwiniać o tę zmianę niestałość fortuny, ja jednak przyczynę jej upatruję w niesłuszności sprawy króla, gdyż prawie zawsze tak się dzieje, że zwycięstwo przechyla się w końcu na tę stronę, która ma za sobą prawo i sprawiedliwość. Z tym wszystkim ślepe bóstwo, zwane Fortuną, nigdy nie zdobyło zupełnej władzy nad mężnym królem, i choć szczęście zaczęło go zawodzić, wśród niepowodzeń nie stracił serca. Skoro niedostatek żywności zaczął doskwierać, Karol postanowił wracać i wysłał przodem Douglasa, żeby przetrząsał trudniejsze przejścia i kryjówki leśne i oczyszczał je z zasadzek. Sam postępował za nim w szyku bojowym, mając na przedzie działa, a z tyłu złączony ze sobą szereg wozów; po bokach strzegły go silne oddziały straży. Przenocował w obozie, zatoczonym pod Przeworskiem, wytrwale dążąc w kierunku Wisły, ponieważ przypuszczał, i nie bez racji, że nad tą rzeką znajdzie bezpieczne schronienie. Tymczasem Polacy, opasawszy naokoło cofające się wojsko, niepokoili je — nie tyle w dzień, co całymi nocami je szarpiąc. Było to uciążliwe i trudne do zniesienia dla Finów i Estończyków: nieustraszeni wśród bitewnych niebezpieczeństw, niechętni byli odprawianiu nocnych wart, a zakłócenie niezbędnego im spoczynku, brak snu i głód, stanowiły dla nich prawdziwą klęskę. Ponadto rozwścieczało ich, że nasi udawali Tatarów, naśladując straszliwe tatarskie wycia. Król nieustannie porał się z niebezpieczeństwami, ale nigdzie nie naraził się na większe niż pod miasteczkiem Rudnikiem. Postawiwszy najdzielniejszych spośród swoich żołnierzy na straży, bez żadnych obaw zasiadł w tamtejszej plebanii do stołu, żeby zjeść śniadanie. Ledwie jednak zdążył skosztować pierwszej potrawy, gdy dano mu znać, że zbliżają się Polacy. Ci, co z Karolem siedzieli
przy stole, wypadają z impetem, chwytają za broń i od-wiązują konie, on zaś sam, nieulękły, porzuca jedzenie i szykuje się stawić czoło niebezpieczeństwu, niepewien, czy może liczyć na odsiecz ze strony oddziałów, które zostawił na straży. Zaledwie zdążył wstać od stołu, gdy Szandarowski, namiestnik Dymitra Wiśniowieckiego, nagle przypadłszy na czele chorągwi, uderzył na tych, którzy skupili się wokół plebanii, przy czym nie wiedział, że król znajduje się w środku. Wskutek tego natarcia król zmuszony był porwać za broń i dwakroć wystrzelił do atakujących; dzięki koniowi, którego rączość ocaliła mu życie, wyszedł cało z niebezpieczeństwa. Poznano go po wstążce ze szkarłatnego jedwabiu, a także po śniadej twarzy; nasi żołnierze znali go, gdyż często dokonywał wojskowych przeglądów. Szwedzi cofali się, raz po raz zmuszani do takich ucieczek, nękani nieustannymi niebezpieczeństwami, głodem i bezsennością, przedzierając się przez błotniste drogi i trudne do przebycia rzeki, zwątpiwszy o posiłkach i niosąc w piersiach upadłoserca; ale ich król, na przekór przeciwnościom, okazywał niezłomne męstwo: żadnymi niebezpieczeństwami nie ustraszony, przewodził swoim żołnierzom w wysiłkach, zagrzewając słowami ich odwagę, a bardziej jeszcze dodając im otuchy własnym przykładem. Wiele pomogło, że nie dopuszczając do siebie myśli o zagrażającej zgubie, starał się doraźnie zapobiegać niebezpieczeństwom, a nie-ugiętość umysłu i krzepkość ciała pozwalały mu znosić nieustanne ataki szarpiących go Polaków. Przez całą drogę z Jarosławia do Sandomierza, to znaczy w ciągu szesnastu dni, nie znalazł chwili czasu, by strudzonym członkom dać konieczny odpoczynek, by zdjąć koszulę lub zmienić odzież; nękany ustawicznymi natarciami, uchodził, wyrywając się atakującym. Dla ułatwienia sobie drogi przez lasy i błota porzucił wozy, juki, moździerze i ciężki sprzęt, nawet chorych, którzy nie wytrzymywali konnej jazdy, zostawiając po drodze. Z tym wszystkim kilkakrotnie próbował doprowadzić do zbrojnego starcia, zwłaszcza między wsiami Górzyce i Zaleszany. Nasi jednak uznali za korzystniejsze dla siebie niszczyć hojnie szafującego krwią i diabelsko śmiałego króla tym co zaczęli sposobem, dopóki przyparty do nieprzebytej rzeki i przyciśnięty głodem nie zostanie zupełnie rozgromiony. Od tyłu zagradzała Karolowi drogę Wisła, z lewej strony wpadający do niej San (spływ ten, jak powiadają, dał nazwę Sandomierzowi), z prawej zaś powstałe wskutek wylania rzek rozległe bagniska — nie miał więc możliwości, żeby się wymknąć. Czegóż potrzeba więcej?
Aliści Karol, który w niebezpieczeństwie nie stracił głowy, zdołał to, co w mniemaniu naszych miało być przyczyną jego zguby, obrócić na swoje ocalenie. Stanąwszy w widłach rzek pod wsią Zalesię, obwarował swój obóz, zgromadził ile się dało żywności i podczas gdy sam wyzywał do walki idących za nim Polaków, za jego plecami Douglas szukał statków, żeby ściągnąć rzeką posiłki, których królowi, znajdującemu się w największym niebezpieczeństwie, dostarczali komendanci pobliskich zamków i miasteczek. Sandomierza bronił wówczas jego komendant, Szwed Sincler; gdy przystąpił do wznoszenia mostu, nasi, przeprawiwszy się przez rzekę, zaskoczyli go niespodziewanie i zmusili do ucieczki. Sandomierz został zajęty, a Sincler pospiesznie schronił się na zamek. Ale zamek, spustoszony i niedostatecznie obwarowany, nie zapewniał mu bezpieczeństwa, obmyślił więc sposób, żeby się z niego wydostać. W nocy, wypadłszy z zamku, podpalił domy przylegające do kościoła NMPanny, żeby zakłócić Polakom spoczynek; nasi odwdzięczyli mu się za to, sprawiając Szwedom czarny dzień i mnóstwo ich zabijając. Czarniecki, który bolał nad tym, że sławne miasto strawione zostało przez ogień i który nie chciał, żeby sprawca pożaru uszedł bezkarnie, następnego dnia nakazał oblężenie zamku. Zbiegły się gromady hałastry obozowej i pospólstwa miejskiego — i jedni, i drudzy z natury podobni do much, które ciągną do miodu, by w nim stracić życie. Wieść niosła, że na zamku znajduje się mnóstwo cennych przedmiotów, zrabowanych po kościołach, po miastach i po szlacheckich dworach, a także wszelkiego rodzaju żywność i prowianty, zgromadzone tu w oczekiwaniu na powrót szwedzkiego króla. Sincler wiedział, że do obrony brak mu dostatecznych sił, a przy tym strwożony był zbiegowiskiem obozowego motłochu, ale nie chciał oddać zamku w ręce Polaków darmo, nie popisawszy się jakim świetnym czynem, zwłaszcza że wszystko to działo się na oczach króla Karola. Umieścił w posadach murów beczki z prochem i łatwopalne materiały siarkowe, a potem zapalił podłożony lont. Straszliwy wybuch wysadził w powietrze zamkowe mury, zaś sprawca tego dzieła zdołał zawczasu schronić się wraz ze swoimi ludźmi do przygotowanych na rzece łodzi i kiedy nasi, słysząc straszliwy huk i widząc zamek wylatujący w powietrze, podrętwieli, bezkarnie umknął. Pod gruzami znalazło się ponad pięćdziesięciu Polaków; ogień przyniósł im zgubę, w powietrzu ponieśli śmierć, a grób mieli pod rumowiskiem. Ten sam ogień, prócz zamku, pochłonął również akta sądowe województwa;
powstało stąd później wielkie zamieszanie, gdyż zatrata zapisów i rozporządzeń ziemian prowadziła do zawikłanych procesów sądowych. O ile Szwedzi, siedząc w widłach rzek, czuli się bezpieczniej, o tyle Polacy, pozbawieni piechoty, dział i sprzętu oblężniczego, nie mogli doprowadzić do zakończenia wojny tak, jak się spodziewali i jak sobie tego życzyli. Z Krakowa rzeką przywożono dla nieprzyjaciela żywność, a z innych dzielnic pospiesznie wyprawiano posiłki: podjazdy doniosły, że Gustaw Stenbock, zdobywszy dwunastego marca Malbork, nadchodzi z Prus z niemałym wojskiem, że margrabia badeński ciągnie z nowozaciężnymi i że wszystkie załogi z Mazowsza zdążają do Karola z największym pośpiechem. Skoro Karol znowu zaczął wzmacniać się na siłach, a Kazimierz zwlekał z przybyciem, hetmanowie postanowili samym chorągwiom kwarcianym poruczyć atakowanie, a przynajmniej szarpanie zamkniętego na małej przestrzeni króla. Marszałek koronny Lubomirski wyprawiony został z zadaniem powstrzymania oddziałów idących nieprzyjacielowi na pomoc z Małopolski, a Czarniecki miał się posuwać brzegiem Wisły w stronę Mazowsza, żeby odciąć drogę posiłkom elektorskim i przeciwstawić się Stenbockowi, nadchodzącemu z Prus. W ten sposób działania wojenne uległy rozdrobnieniu i z przewagą raz tej, a raz tamtej strony, Szwedzi nad Polakami, to znów odwrotnie, Polacy nad Szwedami ze zmiennym szczęściem przemagali. Czarniecki najpierw pod mazowieckim miasteczkiem Kozienicami rozgromił osiem szwedzkich chorągwi jazdy pod wodzą pułkownika Törneskiöldha, czyniąc to z błyskawiczną szybkością, tak że i świadek klęski nie uszedł, chociaż on sam stracił tylko trzydziestu towarzyszy, wśród których znalazł się nieodżałowanej pamięci porucznik pancernych margrabiego Myszkowskiego, Stefan Stapkowski. Następnie, dowiedziawszy się, że margrabia badeński jest już niedaleko, wyruszył mu naprzeciw, ani we dnie, ani w nocy nie przerywając pochodu, dopóki oba wojska nie stanęły ze sobą oko w oko pod Warką. Szyki przeciwników przedzielała rzeka Pilica, wysoko wskutek wiosennych roztopów wezbrana, przez którą prowadził most, ale tak wąski, że niepodobna było szybko przeprawić się na drugi brzeg. Nieprzyjaciel, stojąc po przeciwnej stronie rzeki, kazał zadąć w trąby, jak gdyby miał zamiar przystąpić do bitwy i tylko rzeka mu to uniemożliwiała; można było sądzić, że Szwedzi szukają brodu. Lecz chęć do bitwy, jaką okazywali, była pozorna.
Tymczasem Czarniecki, rozkazawszy opanować most regimentowi dragonów pod dowództwem majora Krzysztofa Wąsowicza, sam lamparcią skórą przyodziany stanął przed swoim pułkiem i odezwał się w te słowa: — Drwi sobie z nas pyszny nieprzyjaciel i odważny jest, bo za rzeką stoi. Przeszedł morze, żeby Polskę uciemiężyć, pokażę mu więc, że i Polakom rzeki nie przeszkadzają wypędzać najeźdźcy. Za mną, bracia, dla odważnych droga na drugi brzeg taka sama jest przez most, co przez wodę. Powiedziawszy to, ściska ostrogami konia i pierwszy wpław rzekę przebywa; za nim spieszą chorągwie wojska i w półtorej godziny trzy tysiące ludzi staje na drugim brzegu. Zdumiał się i zląkł nieprzyjaciel na widok tej niespodziewanej przeprawy i mogąc zatamować Polakom drogę, patrzył tylko, na własną szkodę niepomny. Z równą odwagą, co w wodę, skoczyli Polacy na nieprzyjaciela, przekonani, że większym było zwycięstwem pokonać żywioł niż ludzi. Szwedzi, uszykowawszy swoje oddziały według prawideł wojennej sztuki, przyjmują nacierające chorągwie gęstą strzelbą, ale Czarniecki uderza na nich z przemożną siłą i po dwugodzinnej bitwie zmusza najpierw do odwrotu pod las, a potem do tego, że wszyscy na łeb na szyję zaczynają uciekać. Doszło do rzezi; najwięcej zabito lub schwytano spośród tych, co skierowali się na drogę warszawską, Polacy bowiem mieli szybsze konie. Niektórzy próbowali szukać ocalenia w głębi lasu, ale wpadali tam w ręce chłopów. Wódz wojska, margrabia-senior Fryderyk, wraz z hrabią Schlippenbachem i Ebersteinem, zaufanym doradcą króla Karola, przemykając się zarośniętymi ścieżkami i przejściami wydeptanymi przez dzikie zwierzęta, przedarł się na koniec przez las do Czerska, gdzie w opustoszałych zwaliskach zamku trzy dni o chłodzie i o głodzie przesiedziawszy przyszedł nieco do siebie i pod osłoną nocy dobrnął do Warszawy. Margrabia-junior Adolf, a także hrabia Falkenstein, generałowie Wegger, Potter i Benz oraz liczni oficerowie dostali się do niewoli; wzięto prawie czterystu jeńców, wśród których, pamiętam, wielu było Francuzów. Nadzieje Karola na posiłki, które pomogłyby mu się wydobyć z matni pod Sandomierzem, tym bardziej zmalały, że wojsko polskie, które poszło na szwedzką służbę, a które znajdowało się na leżach zimowych w Prusiech i na Mazowszu, wypowiedziało Szwedom posłuszeństwo. Żołnierzy ogarnął lęk przed niesławą, którą by się okryli, gdyby nadal odstępowali Ojczyzny i byli wrogami swoich braci, zhańbionymi bezecnym występkiem przed oczami współczesnych i w pamięci potomnych. Ruszyło ich sumienie i
wszyscy zapragnęli zrobić to, co już tylu innych uczyniło. Najpierw wymykała się czeladź, następnie towarzysze zaczęli opuszczać chorągwie, na koniec i starszyzna przestała się kryć z podobnym zamiarem, widząc rzedniejące szeregi wojska, które przy tym żołd i strawę mogło mieć jedynie z grabieży. Niedługo wahano się między zamiarem odejścia a względami na wojskowy obowiązek; miłość Ojczyzny przemogła i wszyscy jednomyślnie postanowili rozstać się z Karolem. Żeby jednak odejście to nie wydało się postępkiem nieprzemyślanym, w skrypcie oblatowanym w aktach sądowych wyłożyli przyczyny swego postępowania, uzasadniając je koniecznością i względami na uczciwość. Pismo to przesłano Karolowi; obyczajem wojskowym cała rzecz przedstawiona tam była szczerze i bez żadnych ogródek. [...] Jednakże starszyzna wojskowa, która kierowała się względami na dobrą sławę u cudzoziemców i na zachowanie powagi u swoich, była powściągliwsza i wolała nie wypowiadać posłuszeństwa, dopokąd nie nadarzy się sposobność odejścia bez uszczerbku dla reputacji. Naczelne dowództwo miał w swym ręku chorąży koronny Aleksander Koniecpolski; cieszył się on łaskami Karola, ale nie czuł się tak dalece związany ze Szwedami, żeby miał całkiem nie dbać o Ojczyznę. Kiedy wojsko litewskie oblegało Tykocin, gdzie przebywała wdowa po wojewodzie wileńskim Radziwille, Koniecpolski, sam też wdowiec, za zgodą króla szwedzkiego pospieszył jej z odsieczą. Stało się to wówczas, gdy Karol przygotowywał się do swej niespodziewanej wyprawy, a inne pułki polskie, rozmieszczone po całym Mazowszu, kryły się jeszcze z zamiarem odejścia. Skoro postanowienie porzucenia Szwedów ostatecznie dojrzało — a do zjednoczenia umysłów niemało pomogła przewlekająca się nieobecność Karola — chorąży Koniecpolski wystosował do króla list, brzmiący jak następuje: Polacy są narodem o nieposzlakowanym przywiązaniu do swoich królów i cały świat o tym wie, że podczas gdy narodom dziedzicznych królestw zdarzało się oglądać gwałtowne zgony panujących, królowie Polski nigdzie nie mogą spać bezpieczniej niż wsparci na łonie swoich poddanych, albowiem przodkowie nasi uważali za rzecz niegodną nawet najmniejszym wiarołomstwem uchybić przywiązaniu do władców, którzy wolnymi głosami wyniesieni zostali na tron. Podobnie i my, którzyśmy niedawno musieli szukać cudzoziemskiej protekcji, kiedy sprzysięgły się na nas nieprzyjazne losy, teraz, za powrotem JKMci Jana Kazimierza pana naszego miłościwego, nie tylko pamiętni na ślubowaną obranemu przez nas i koronowanemu władcy wierność, ale także
poruszeni wielkimi krzywdami, jakie ponoszą religia i wolność, wracamy na łono Ojczyzny, posłuszni uniwersałowi, wydanemu przez braci starszych i przez współobywateli naszych przeciwko tym, co opuścili wspólną sprawę. Żeby się zaś nie wydawało, że postępujemy jak zbiegowie, nie taimy naszych poczynań: wypowiadamy posłuszeństwo WKMci nie z braku odwagi, lecz żeby poprzeć sprawę droższej nam nad życie Ojczyzny. Przeto WKMć wspólnie powziętą uchwałą pokornie prosimy o pisemne zezwolenie, ażebyśmy mogli bez przeszkód do naszego króla powrócić (słowem WKMci ubezpieczeni), udowadniając wobec potomności naszą wierność. Wierzymy, że WKMć uczyni nam tę łaskę jako tym, którzy zamierzają podnieść broń nie przeciw niemu, lecz za Ojczyznę, i którzy we wszystkim, wyjąwszy interes Ojczyzny, pozostają WKMci oddani do usług. Król szwedzki bardzo się tym listem przejął — wpadł w gniew, złorzeczył i groził. Rad byłby wywrzeć na wojsku zemstę, ale atak na nie przedstawiałby zbyt wielkie niebezpieczeństwo i zniszczyć go nie byłoby tak łatwo. Wysłał zatem swoich ludzi, żeby namawiali wojsko do wytrwania przy Szwedach, w żaden jednak sposób nie zdołali oni odwieść wojska od szczerej chęci odpokutowania przewinień, na koniec zaś otrzymali taką deklarację na piśmie: Wojsko polskie — ani przez wzgląd na słuszność sprawy, ani przez żaden wzgląd na państwo lub wiarę, ani przez wzgląd na zaciągnięte zobowiązania, słowem, z żadnych słusznych i sprawiedliwych przyczyn — nie ma obowiązku i nie musi trwać dłużej przy królu szwedzkim. Jawnie bierzemy rozbrat z odstępstwem i powracamy do prawowicie obranego władcy, któremu już wcześniej i jednomyślnie przysięgą ślubowaliśmy posłuszeństwo. Wierność narodu dla króla musi pozostać nieposzlakowana, każdemu z nas mówi to głos sumienia; nasze postępowanie dyktuje nam nasza święta wiara, za którą, obyczajem przodków, chcemy zwyciężyć lub zginąć. Dobiegał końca miesiąc marzec, kiedy Karol, uwięziony w obozie nad brzegiem Wisły, wydobył się z okrążenia, choć wielu uważało, że nigdy nie zdoła się z niego uwolnić. Statkami wiślanymi przybyło mu na pomoc prawie trzy tysiące ludzi ściągniętych z różnych załóg; wzmocniony przez te posiłki, pozorował, że się sposobi do walki, każąc częściej niż przedtem strzelać z dział. Obwiódł przekopem obóz i wypuszczając małe oddziały na jego przedpole, wystawiał je na sztychy naszego wojska, jak gdyby na przygrywkę przed bitwą — chociaż, jak wspominałem, dowódcy polscy
postanowili, i słusznie, w walną bitwę nie dać się Szwedom wciągnąć. Podczas gdy nasi trwali w oczekiwaniu na batalię, Karol z największym pośpiechem ładował na statki piechotę, działa i sprzęt, następnie zaś, zręcznie wykorzystawszy niski stan wody, nocą bezpiecznie przeprowadził jazdę na drugi brzeg. Powiódł strudzone niebezpieczeństwami wojsko wzdłuż rzeki, aż na koniec, przekroczywszy granice Mazowsza, dotarł do Warszawy. Polacy nie nastawali nań podczas tego odwrotu, nie dorównując liczebnie wzmocnionym jego siłom i mając wojsko sterane dwumiesięczną nieustanną pracą, a także, wskutek niedostatku paszy, słabe przeważnie konie. Prowadzę teraz moją opowieść do stolicy królestwa. Krakowem, stołecznym miastem Korony, rządziła w imieniu Karola załoga zmniejszona do trzech tysięcy żołnierzy; przebywali tam również niektórzy z naszych, dla własnych korzyści albo z obawy przed szkodą, zwłaszcza ci, co mieli posiadłości w pobliżu miasta albo też ukryty w mieście dobytek. Gubernator Krakowa Paweł Wirtz zręcznie czuwał nad wszystkim, posłusznym okazywał przychylność, dla krnąbrnych był surowy i robił, co mógł, żeby się ludziom przypodobać. Wszelkimi sposobami starał się utrzymać ludność w posłuszeństwie, z uległymi obchodził się łaskawie, zaś z tymi, co mu stawiali opór, brutalnie. Miasteczka Żywiec, Zakliczyn, Pilicę, Szczekociny, Przyrów i wiele innych obrócił w perzynę, rozkazując je rozgrabić i spalić. Tych spośród szlachty, którzy próbowali się Szwedom przeciwstawiać, nachodzono niespodziewanie po domach, zabijając albo zabierając ich do więzienia; pozostałymi owładnął strach, ale pałali coraz większą chęcią pomsty, a utajony gniew, gdy tylko miał po temu sposobność, coraz częściej wybuchał otwarcie. Pierwszy w ziemi krakowskiej wezwał jej mieszkańców do chwycenia za broń Franciszek Dembiń-ski, starosta nowokorczyński; skupił wokół siebie niemało szlachty i rozpoczął otwartą walkę ze Szwedami, następując na nich, gdzie się dało, znosząc załogi po miasteczkach i podczas przemarszów, czym pohamował napady i łupiestwa. Przenosił się z miejsca na miejsce, zagrażał furażerom po wszystkich drogach i utrudniał Szwedom dowóz żywności. Ale kiedy stanąwszy pod Mogiłą zaniedbał należytego strażowania obozu, Wirtz napadł nań nocą i rozproszył cały oddział, a to dzięki szybkości swego działania i wskutek naszego niedbalstwa. W Wielkopolsce wojna zaczęła się toczyć coraz raźniej, w miarę jak Karol coraz dłużej przebywał z dala od tych okolic oraz dzięki
przybyciu Lubomirskiego i Czarnieckiego, wodzów fortunnych i okrytych sławą. Andrzej Grudziński, wojewoda kaliski, porzucił Szwedów, powodując się miłością Ojczyzny, zaś Piotr Opaliński, wojewoda podlaski, człowiek starej daty i odważny w boju, zwoływał szlachtę pod broń nie tylko z nienawiści do wroga, ale i mszcząc się własnej krzywdy, gdyż z jego synem, Janem Opalińskim, Szwedzi, niby to jako goście do niego zajechawszy, przez żołnierską swawolę obeszli się jak z niewolnikiem. Do tych dwóch dołączyli równi im odwagą: wojewoda inowrocławski Jakub Rozrażewski, kasztelan kaliski Jan Star-kowiecki, kasztelan krzywiński Stanisław Pogorzel-ski, podkomorzy kaliski Krzysztof Grzymułtowski, starosta gnieźnieński Jan Gniński, a potem i inni; po różnych miejscach każdy z nich osobno ścierał się z nieprzyjacielem, dopóki wreszcie nieustanne trwanie tych starć nie doprowadziło do zjednoczenia się walczących, dzięki czemu wojna stała się powszechna. Rodowa posiadłość rodziny Leszczyńskich, miasteczko Leszno, skąd tylko trzy mile do Śląska, pełne było obywateli pogranicznego narodu; ponieważ przyjęło niegdyś nauki Kalwina, ich zwolennicy licznie do Leszna ściągali. Podczas niedawnych zawichrzeń w Niemczech Ślązacy, uchodząc przed klęskami wojny, szukali tutaj schronienia; teraz, na odwrót, Polacy na Śląsku znajdowali gościnę. Nieszczęsny traf chciał, że najemni żołnierze szwedzcy, przemierzający kraj we wszystkich kierunkach, tutaj właśnie składali zrabowane łupy, uważając Leszno za bezpieczną kryjówkę. Wojewoda podlaski wezwał mieszkańców, żeby wyrzekłszy się przyjaźni z wrogiem przeszli na stronę królewską, a kiedy nie chcieli spełnić jego polecenia, najpierw demonstracją siły ich postraszył, a potem zbrojnie na nich nastąpił. Ale żadne groźby nie zdołały ich poruszyć, tym bardziej że pułkownik Lintorm, który na czele trzystu Szwedów wzmocnił obronę miasteczka, nakłaniał ich do przeciwstawienia się natarciu. Wyszli więc zbrojnie przed bramy miejskie, zajęli stanowiska w dogodnym dla siebie miejscu i zgromadziwszy stosy drzew ukryli za nimi piechotę i działa. Wojewoda, nie chcąc, żeby go później oskarżano o niepotrzebne zniszczenie miasta, raz i drugi naciera łagodnie, ale kiedy mieszczanie trwają w swej zawziętości, otoczeni czymś w rodzaju ogrodowego płotu, zaś jazda szwedzka gwałtownie następuje z flanku, nie może dłużej pozwolić na taką zuchwałość i rozsierdziwszy się, daje znak do ataku. W mgnieniu oka obrońców zapędzono z powrotem do miasta, przy czym pospólstwo miejskie ogarnięte zostało podczas ucieczki tak gwałtownym przerażeniem,
że atakujący mogli na jego karkach wpaść przez otwartą bramę do miasta. Na progu bramy niektórzy z naszych znaleźli śmierć (padło tam siedemnastu spośród szlachty, ze znakomit-szych — Nowowiejski, Koźmiński, Czerski), ale wojewoda powstrzymał natarcie i kazał swoim zawrócić, głównie dlatego, że zapadał już zmrok. Zamierzał następnego dnia zaatakować powtórnie; tymczasem mieszczanie, zastanowiwszy się nocą nad grożącym niebezpieczeństwem i uznawszy, że spóźnione poddanie się byłoby niebezpieczne, uchwycili się pośredniej drogi ratunku, postanowili mianowicie szukać ocalenia w ucieczce. Ogarnięci strachem przed zgubą, znajdowali ulgę na myśl o tym, że plecami odwrócą się od niebezpieczeństwa. Ale strach jest w desperackim położeniu najgorszym doradcą: każąc im uchodzić na Śląsk, niebezpieczeństwo podwoił. Kiedy porwali się do ucieczki, szlachta, mszcząc się za śmierć swoich towarzyszy, dopędziła ich na drodze i wszystkich bez różnicy wycięła w pień. Następnie okoliczni chłopi, naszedłszy Leszno, całe je splądrowali, a potem, wzbogaceni znaczną zdobyczą, nie miarkując swawoli, podłożyli ogień i przestronne to miasteczko, niemal miasto, doszczętnie spalili. Podobno popioły spalonego miasta stały się stosem pogrzebowym dla Krzysztofa Arciszewskiego (który jako generał artylerii koronnej zdobył sobie niegdyś wielką sławę wojskową, lecz bardziej zniesławił się jako zarażony ariaństwem), jego zwłoki oczekiwały tam bowiem na pogrzeb. Tak więc wojna nie oszczędza nawet umarłych. Zeszpecone nieszczęsnym pożarem Leszno później z wielkim nakładem kosztów wystawione zostało na nowo, i nie na próżno ktoś na odnowionym po pożarze domu dał taki napis: Spójrz na mnie, przechodniu, otom gorący stos: pożar, zamiast strawić, jeszcze mnie bardziej umocnił. Wnet potem wojewoda skierował się do Kościana, leżącego wśród bagnisk nad rzeką Obrą, gdzie często stawali przejazdem Szwedzi, choć mieli do tego miejsca wstręt, jako że niedawno zabito tutaj landgrafa. Powodzenie i tym razem dopisało. Podjazd Jakuba Jaraczewskiego przywiódł jeńców, od których się dowiedziano, że oddział szwedzki, wyprawiony przez gubernatora poznańskiego Weese-mana, zbliża się w gotowości bojowej, zamierzając nocą niespodziewanie zaatakować Polaków oblegających Kościan. Wojewoda zaraz wyruszył nieprzyjacielowi naprzeciw i zaskoczywszy Szwedów wśród dąbrowy, gdzie nie mogli rozwinąć bojowego szyku, wysiekł ich i rozproszył, ścigając i zabijając uciekających aż do Mosiny. Z naszych zginął tam
Smuszewski, mąż odwagą i rodem znakomity, a także Dąmbrowski, Bronikowski, Przysiecki i inni, nie mówiąc o prostych żołnierzach. Pomszczono tę stratę zabiciem Lintorma (owego wysłannika Weesemana) oraz wzięciem do niewoli pułkownika de Wahla i majora Totta, którzy błagali o zachowanie ich przy życiu. Kiedy król szwedzki powrócił do Prus, wodzowie polscy zabiegali o to, żeby działania wojenne, odepchnięte teraz od brzegów Wisły, odsunąć jeszcze dalej, choćby i za morze. Wielkopolanie, zaproszeni do wzięcia udziału w wojnie, wymówili się od uczestnictwa, tłumacząc, że rozmieszczone gęsto po miastach i zamkach szwedzkie załogi napełniają ich obawą o domy. Z pewnością miało to wielkie znaczenie, żeby wspólnie prowadzić działania wojenne, gdyż z osobna ani jedni, ani drudzy nie dorównywali swymi siłami zdążającym do Prus Szwedom. Jednakże uznano, że wzgląd na rodziny jest dostatecznym powodem, żeby odmówić udziału w wojnie. Uformuj, wodzu, wojsko wierne, sprawne, karne i jak tylko chcesz odważne wobec wroga — jeżeli ogląda się na dom, jeżeli lęka się o dzieci, o żony, o domostwa albo też boi utraty majętności, to niechętnie będzie pilnowało szeregów i broniło chorągwi i nigdy nie będziesz pewien zwycięstwa: takiego raczej wojska szukaj, które bogactw nie ma nawet w swoich myślach. Około tego czasu dowiedziano się, że pułkownik szwedzki Izrael wyruszył właśnie z Łowicza i z lekkim swoim pułkiem spiesznie dąży do Prus. Szedł śmiało, na czele tysiąca jezdnych, prowadząc ponad dwa tysiące wozów, na których wiózł zrabowane w okolicy łupy, ażeby je następnie statkami przewieźć do Szwecji. Lekkozbrojne nasze chorągwie dopadły go w otwartym polu, zmuszając do przerwania drogi. Pułkownik zarządził odwrót i dzielnie odpierając natarcie, wycofał się z powrotem do Łowicza, gdzie zajął zamek. Wozy z całym łupem, wyładowane srebrem i kosztownościami, porwała taborowa hałastra, a czeladź Pawła Borzęckiego ujęła jadącą w karecie żonę pułkownika. Była ona w daleko posuniętej ciąży; gdy któryś z Polaków powiedział jej, że jeżeli chce odzyskać wolność, to nie pozostaje jej nic innego jak poradzić mężowi, ażeby poddał zamek, odparła odważnie, że do tego stopnia nie boi się o życie ani tak bardzo nie lęka się niewoli, żeby przez wzgląd na jedno albo drugie miała przyprowadzić swego męża do haniebnego postępku, i wolałaby wybrać raczej śmierć niż sprawić, żeby się dopuścił tak sromotnego czynu, jakim jest niedochowanie wierności. Czarniecki, litując się nad słabą płcią, odesłał ją z należytą grzecznością do męża, wraz ze wszystkimi
kobietami szwedzkimi, które razem z nią dostały się do niewoli; obdarzył je wolnością bez żadnego okupu, żeby zobowiązać nieprzyjaciela do równie ludzkich postępków. Następnie udano się do Wielkopolski. Dzielnica ta poniosła wskutek przemarszu naszego wojska znaczne szkody, rozluźniona bowiem przez wojnę karność stała się przyczyną częstych rabunków i plądrowania domostw. Niesłychane i nieludzkie było to, że kiedy pokrzywdzeni głośno narzekali, żołnierze nasi wypominali im niestałość i wiarołomstwo, mówiąc, że szlachta tej dzielnicy pierwsza przystała do nieprzyjaciela. Taborowa hałastra ze szczególnym rozpasaniem bestwiła się nad Żydami; postępując gromadnie przed wojskiem, wszędzie nieszczęsnych strzelała, nazywając zaprzedanymi wrogowi i zdrajcami swoich. Szaleństwo ciurów przybrało takie rozmiary, że dla ukrócenia rabunków i zabójstw niewinnych ludzi trzeba było wysłać naprzód oddział złożony z pięciu chorągwi. Chociaż Czarniecki sam z natury też był bezwzględny, dla jawnych łotrów nie miał pobłażania i gdziekolwiek ich przyłapał, natychmiast wymierzał im karę, a jak nie było gotowej szubienicy na podorędziu, kazał ich wieszać na wystających rynnach domów albo powrozem za nogi przywiązywać do koni i włóczyć tak długo, dopóki straszliwą śmiercią nie ginęli, mając o kamienie i pniaki poszarpane ciała i wyprute wnętrzności. Wojsko stało pod Gnieznem, kiedy niespodziewanie doniesiono, że zbliża się książę Adolf z Dougla-sem, prowadząc dziesięciotysięczne wojsko szwedzkie. Starcie było nieuniknione, Rzecz osobliwa, że we wszystkich rękach znalazła się przepowiednia pewnego astrologa, która przewidywała na dzień ósmego maja wielkie zwycięstwo Polaków nad nieprzyjacielem. Powstało stąd poruszenie umysłów, ale wnet inne wydarzenie skłoniło mądrzejszych do zastanowienia. W kościele katedralnym, po jego północnej stronie, znajdował się drewniany krucyfiks (jaki zwykle wisi nad ołtarzem), z którego na dwa dni przed nadejściem Douglasa rzęsistymi kroplami prawdziwa krew zaczęła płynąć na nakrycie ołtarza. Zaprawdę, nie było w tym żadnego oszukaństwa ani szalbierstwa, jakżeż bowiem wyciekający obficie płyn mógłby zostać ukryty w cienkim kawałku drzewa? Cud ten przeraził przypatrujących się, zadziwionych niezwykłością zdarzenia; również ja, który piszę te słowa, zdumiony i ciekawy, dotknąwszy palcem spadającej kropli, przekonałem się, że to prawdziwa krew płynie. Skoro podjazdy doniosły, że nieprzyjaciel jest już niedaleko, nasi spiesznie wyruszyli mu naprzeciwko; stało się to o świcie dnia,
wypadającego w niedzielę. Oba wojska spotkały się o dwie mile od Gniezna. Naszymi wodzami byli: marszałek Lu-bomirski, kasztelan kijowski Czarniecki, kasztelan sandomierski Stanisław Witowski, a wśród pozostałych dowódców był też Andrzej Grudziński, wojewoda kaliski, który wyparłszy się odstępstwa, pilnie okazywał swą gotowość do służenia Ojczyźnie. Douglas ujrzawszy, że czeka go spotkanie z Polakami, wybrał dogodne dla siebie miejsce; czuł się tam bezpieczny i zależnie od własnej woli mógł przyjąć bitwę lub się od niej uchylić. Poumieszczał w pobliskim zagajniku zasadzki i umocnił błotniste przejście przez wezbraną po niedawnym deszczu rzeczkę piechotą i działami, które poustawiał u szczytu grobli przytykającej do rozlewiska, żeby utrzymać w swoim ręku przeprawę. W ten sposób, ubezpieczony obronnością miejsca, przyjął nadchodzących Polaków. Prawym naszym skrzydłem, które znalazło się na wprost rozlewiska, dowodził marszałek, lewym zaś — Czarniecki; bitwę miał zacząć ten z nich, który pierwszy zdoła sforsować groblę. Ale Szwedzi zacięcie bronili wąskiego przejścia, a przez błotnistą topiel rozlewiska nie można się było przedostać, gdyż konie zapadały się w nim aż po karki. Na koniec Czarniecki, odszedłszy ze swoją dywizją (dywizje nosiły wówczas imiona dowódców) dość daleko wzdłuż rzeki, przebył ją niżej, gdzie nie była rozlana, i skierował się na prawe skrzydło Douglasa. Kilkakroć natarł na Szwedów, stojących w zwartym szeregu, ażeby im zmieszać szyki i odciągnąć od grobli, co otworzyłoby drogę przeprawiającemu się marszałkowi. Od razu pierwszy atak zmusił przeciwnika do cofnięcia się, ale dragoni, ukryci w zagajniku, zaczęli z boku gęstą strzelbą bezkarnie razić atakujących i losy starcia ważyły się, dopóki Douglas nie skierował w to miejsce wszystkich swoich sił (przeprawy nadal mocno bronił Adolf). Rozkazał swoim oddziałom zająć dogodną pozycję nad głębokim rowem, służącym do osuszania gruntu, i zaczął naszych razić kulami, sam będąc zabezpieczony od pchnięć naszych kopii, ponieważ rów go od nas odgradzał. Tymczasem marszałek wciąż znajdował się po drugiej stronie topie-liska i nie mógł włączyć się do bitwy. Zatrąbiono więc na odwrót i Polacy cofnęli się z powrotem do Gniezna, ustępując z pola w rozluźnionym szyku, zgodnie z zasadami sztuki wojennej. Kilka tylko mil tego dnia przebyli; przenocowali w mieście, a wielu pozostało tam aż do świtu następnego dnia, żeby opatrzyć odniesione rany. W bitwie poległo niemal czterdziestu spośród towarzystwa, Kiełczowski, Goszczymiński, Burzyński i inni, a wśród licznych
rannych znajdował się Władysław Wilczkowski, długoletni porucznik margrabiego Myszkowskiego. Również ja, służąc w tej samej chorągwi, odebrałem dwa postrzały w ramię; było to, jak przypuszczam, karą za moją wścibską zuchwałość, żem tą samą ręką poważył się dotknąć owej purpurowej rosy, która, jak o tym wspominałem, w katedrze gnieźnieńskiej płynęła z krucyfiksu. Już po większej części (wyjąwszy miasta osadzone szwedzkimi załogami) Polska zdawała się przychodzić do siebie, kiedy Moskwa, zgodziwszy się na zawarcie krótkotrwałego rozejmu z Polakami, przeniosła wojnę z Litwy do Inflant. Karol dwukrotnie wyprawiał Gustawa Bielke, senatora Szwecji, z poselstwem do wielkiego księcia, nalegając nań, ażeby pozostał z nim w przyjaźni, ale na przeszkodzie stanęła Litwa, o którą obaj się współubie-gając, jak dwa psy o kawał mięsa się powadzili, niepomni na dawne przymierze. Władcy mają zazwyczaj w podejrzeniu zbytnią innych panujących pomyślność, a kiedy sami doznają powodzeń, niechętnie patrzą na cudze triumfy i napawają ich one lękiem. Gniewało wielkiego księcia, który od dawna liczył Inflanty między swoje tytuły, że mieszkańcy tej prowincji trwają w szwedzkim poddaństwie; sądził, że nie uda mu się ich inaczej ujarzmić, jak tylko rozdzielając siły wroga pomiędzy siebie a Polaków i dopiero wówczas, zbrojnie albo przez układy, odrywając Inflanty od Szwecji. Wyprawił zatem do nas Jana Obryńskiego, pisarza dekretowego, zgadzając się wstrzymać nieprzyjazne wobec nas kroki, i skierował swój oręż przeciwko swemu współzawodnikowi. Rozgłosił, że chce z bronią w ręku odzyskać ziemie, które niesłusznie zostały odłączone od państwa moskiewskiego; uzasadnionych przyczyn do wojny niepodobna było wynaleźć, ale chcącemu wywołać wojnę nietrudno przyszło je wymyślić i upozorować prawem. Tymczasem Kazimierz, z początkiem kwietnia, uczyniwszy dla wzmocnienia swych sił wszystko, na co tylko krótki czas i niedostatek pieniędzy pozwoliły, ruszył ze Lwowa do Sokala na czele wojska, którego liczba wzrosła, skoro dołączyli do króla hetmanowie z chorągwiami kwarcianych. Pierwszym zadaniem odzyskującego swą władzę monarchy było umocnić Gdańszczan w wierności. Król listownie oddał pochwałę ich przywiązaniu, a nadto polecił Mikołajowi Ostrorogowi, staroście drohowyskiemu, człowiekowi bystrego umysłu, a przy tym słynącemu dziedzicznym w rodzie Ostrorogów talentem krasomówczym, żeby stosownym przemówieniem pokrzepił ich serca. Do Gdańska, wielkiego miasta handlowego nad Morzem
Bałtyckim, spławiane są Wisłą z Polski wszelkiego rodzaju towary i rzeczy przeznaczone na sprzedaż; Gdańsk też, zaopatrywany dzięki swemu nadmorskiemu położeniu w cudzoziemskie towary, dostarcza ich całej Koronie. Miasto zdobyło sobie rozgłos nie tylko dzięki zręczności w prowadzeniu handlu i nagromadzonym z kupiectwa bogactwom; również obronne położenie i podziwu godne umocnienia, zwłaszcza te, które bronią wznoszącej się w porcie latarni, zjednują mu liczne pochwały. Szwedom bardzo na tym zależało, żeby to miasto, mające dzięki swemu portowi i swej morskiej potędze niemałe znaczenie, w jakiś sposób do zawarcia przymierza zachęcić i do siebie przyłączyć. Gdy jednak Gdańsk pomimo nęcących obietnic pozostał niewzruszony i nie chciał słyszeć o protekcji, Szwedzi postanowili siłą zmusić go do tego, żeby się im podporządkował. Najpierw więc, ubiegłej zimy, Karol kazał oblec port admirałowi szwedzkiemu Wranglowi, ale ten, choć z wojenną flotą krążył po nadbrzeżnych wodach, ostatecznie niczego nie osiągnął, gdyż morze było burzliwe wskutek gwałtownych wiatrów północnych, a miasto opatrzone i przygotowane do odparcia przemocy. Następnie Gustaw Stenbock, zająwszy Malbork, na przemian namawiał Gdańsk do poddania się i groził mu zniszczeniem, nadaremnie go strasząc, gdyż miasto mało sobie robiło z jego gniewu i nie lękało się jego wojska. Potem sam król, niczego przez wysłanników nie osiągnąwszy, nie wstydził się zaproponować Gdańszczanom przymierza; od przyjęcia przedłożonej im propozycji uchylali się, miarkując pychę Karola swoją pokorą i grając na zwłokę. Na koniec niejaki Bogusław książę Croy, administrator biskupstwa mindeńskiego, podjął się doprowadzić sprawę do skutku swoimi namowami— jak gdyby to, czego ani pochlebstwem, ani groźbą inni nie zdołali wymusić, mógł osiągnąć człowiek obcy, przy pomocy argumentacji wysnutej z samej tylko wiary, którą przecież i od Szwedów, i od miasta się różnił. Podstęp ten nie wzruszył stałości Gdańszczan, niezłomnie wiernych Kazimierzowi. Mimo to Ostroróg, zgodnie z otrzymanym poleceniem, zwrócił się do rady miejskiej z pytaniem, czy miastu wystarczą własne siły do przeciwstawienia się zagrażającej potędze nieprzyjaciela, czy też liczy ono na zbrojną pomoc i czy król, skoro będzie do tego przygotowany, ma to wierne sobie miasto posiłkować swoim wojskiem. Odpowiedź rady potwierdzała zamiar trwania w wierności, zaś w kwestii, czy konieczna jest pomoc, nie zajęła stanowiska, bez wątpienia dlatego, że posiłki, których rada mogłaby się domagać, powiększyłyby liczbę zamkniętej w mieście ludności, a tym samym przyczyniły do
szybszego wyczerpania się zapasów żywności. Było to posunięcie roztropne i przewidujące również i z innych względów: wiedziano, że siły królewskie są jeszcze zupełnie niesposobne do wojny i strzeżono się przez żądanie posiłków uszczuplić chwałę niezachwianej swej wierności. Po bitwie pod Gnieznem, niby to szukając wytchnienia, dowódcy oddziałów byliby się ze sobą rozeszli, gdyby nie Czarniecki, który zarówno zwyciężając jak odnosząc porażki zachowywał tę sama siłę ducha i który zrobił pospiesznie wycieczkę w kierunku na Żnin, niespodzianymi atakami niepokojąc rozproszone szwedzkie załogi. Zdarzyło się przypadkiem, że wojewoda malborski Jakub Wejher, zdążając na czele oddziału szlachty pruskiej w tę okolicę celem złączenia się z naszymi, natknął się po drodze na znaczne siły szwedzkie. Dowodził nimi książę meklemburski Karol, który choć żadnej nie wyrządziliśmy mu krzywdy, zaciągnąwszy wojsko w okręgu Dolnej Saksonii i żywiąc takie same uczucia do Polski jak inni niemieccy książęta, przyłączył się do Karola. Wyznaczył sobie na miejsce postoju Tucholę, ale odebrawszy wiadomość o pochodzie Wejhera, zboczył do Chojnic i obiegł tam naszych, których broniły mury i własna ich odwaga. Hardy Niemiec trafił na człowieka walecznego, który okazał się nieczuły na namowy do poddania się, wzgardził groźbami szturmu i przez dwa dni dzielnie wytrzymywał oblężenie, dopóki nie nadbiegł Czarniecki, uwiadomiony o niebezpieczeństwie: uderzywszy od tyłu na meklemburczyków, zmusił ich do ucieczki, wielu pozabijał i oswobodził oddział Wejhera. Wojsko polskie złożyło liczne i nie byle jakie dowody swego męstwa i w pełni zasłużyło sobie na odpoczynek po trudach kampanii; zwłaszcza koniom, znużonym nieustanną pracą, należało się wytchnienie. Rozmieszczono zatem chorągwie w ziemiach chełmińskiej i dobrzyńskiej, obfitujących wiosną w pastwiska, konieczne dla zwierząt. Zaledwie wojsko zdążyło rozsiodłać konie, by dać im krótkie wytchnienie, gdy niespodzianie rozeszła się wieść o śmierci króla Karola; wkrótce jednak ci, co go uznali za zmarłego, przekonali się, że ożył, gdy jak zwykle szybki w działaniach wojennych, pod Kcynią natarł gwałtownie na nasze chorągwie i rozproszywszy je w niespodziewanym starciu, zepchnął z urodzajnych stanowisk i wprawił w zamieszanie. Czarniecki znowu musiał je zbierać; od początku roku aż do owego dnia szesnastokrot-nie ze zmiennym szczęściem potykały się ze Szwedami, a teraz Kazimierz wzywał je
na oblężenie Warszawy. Warszawa, stolica Mazowsza, leżąca w samym środku polskiego królestwa, już teraz, odkąd wygaśli miejscowi książęta, przeszła pod panowanie polskich królów. Z racji swojego położenia jest miejscem obrad sejmów, ponieważ mieszkańcom królestwa zewsząd taka sama do niej droga. Szwedzi zajęli ją bez trudności, a potem silnie obwarowali; miasto wznosi się na wiślanej skarpie, dzięki czemu może ściągać lub popuszczać cugle żegludze, i Szwedzi sądzili, że nałożoną rzece uzdę trzymają w swoim ręku. Kwaterowali tu Arvid Wittenberg, generał wojsk szwedzkich, a także i inni dowódcy o głośnych nazwiskach, tu znajdowały się zwiezione z całego królestwa łupy, ściągnięte zewsząd skarby i złożone na przechowanie wszelkiego rodzaju kosztowności; całą tę zdobycz miano zamiar w stosownym czasie przewieźć morzem do Szwecji. Załoga miasta liczyła przeszło dwa tysiące żołnierzy, nie licząc obsady trzydziestu dużych statków, które zakotwiczone pod Zamkiem czekały sposobnej pory do wywiezienia skarbów. Wojewoda wileński Paweł Sapieha z Litwinami (rozejm położył bowiem kres nieprzyjaźni z Moskwą), a także szlachta województw mazowieckich, choć swobodę ruchów krępowały jej szwedzkie załogi, poroz-mieszczane w miasteczkach, obsadzili drogi prowadzące do miasta (czyli, jak to mówią, pasy), odcięli dowóz żywności i uniemożliwili wszelkie dostawy, uważnie przy tym pilnując, żeby nieprzyjaciel nie wykorzystał drogi wodnej i nie wywiózł ogromnej zdobyczy w obce kraje. Dnia dwudziestego piątego maja przybył pod Warszawę Kazimierz, wiodąc ze sobą niemal dwadzieścia tysięcy żołnierzy; wkrótce potem zjawili się marszałek i Czarniecki, a w ślad za nimi szlachta wielkopolska: na głos orła gromadnie zleciały się orlęta. Król stanął w Pałacu Ujazdowskim, a obaj wodzowie w obozie razem z kwarcianymi; szlachta rozłożyła się po tej stronie rzeki, natomiast Litwini, do których dołączył ze swoją dywizją Czarniecki, rozłożyli obóz za Wisłą, w wiejskiej posiadłości sąsiadującej z miasteczkiem Pragą. Bezzwłocznie przystąpiono do dzieła, rozpoczynając regularne oblężenie miasta. Piechota zajęła się kopaniem rowów i sypaniem szańców (jazda przez ten czas starała się wybadać położenie nieprzyjaciela), przy czym pracowano z pilnością i z pośpiechem, żeby przed zakończeniem robót oblęż-niczych nie dać się zaskoczyć Karolowi, którego nadejście zapowiadała pogłoska. Douglas, który go poprzedzał, znajdował się już wówczas na czele znacznych szwedzkich sił pod Kępą w pobliżu Zakroczymia. Ponadto Kazimierz obawiał się, że gdyby zwlekać, to przy tak
wielkiej liczbie ludzi, zgromadzonych pod Warszawą — a oceniano tę liczbę na ponad sześćdziesiąt tysięcy — nieuchronnie musiałoby zabraknąć żywności. Cała dzielnica była spustoszona wskutek przemarszów wojsk i pełna zbiegów z innych stron kraju, którzy zjadali zapasy mieszkańców. Stosownie do zwyczaju oblężenie zaczęto salwą armatnią, następnie zaś zabrano się do kruszenia murów ze wszystkich dział jednocześnie. Kazimierz wysłał do Wittenberga trębacza z żądaniem, żeby zwrócił Warszawie wolność; gdyby zaś, ukrywszy się za murami, pragnął widzieć ruinę miasta, to niechaj wie, że ze swoimi ludźmi nie wyjdzie cało, jeżeli nie odda Warszawy nietkniętej i w takim stanie, w jakim ją objął, jej panu, czyli królowi polskiemu. Na to Wittenberg, który jeszcze nie wiedział, jaki zapał przenika polskich żołnierzy, odpowiedział, że nie jest komornikiem króla Kazimierza, żeby się musiał wynosić z miasta i iść precz z jego woli i rozkazu; jest wodzem szwedzkim, którego wierności król Karol powierzył Warszawę i który podjął się jej bronić aż do ostatka. Polacy wznieśli umocnienia, opasując nimi miasto wokoło; wykorzystali w tym celu kamienne ogrodzenia poburzonych podmiejskich domów: inżynierowie królewscy połączyli je rowami, podchodzącymi aż pod posterunki straży i pod drewniane zapory oblężonych. Ponieważ uporczywie krążyła wieść, że król Karol drugim brzegiem Wisły ciągnie na odsiecz oblężonym, przez rzekę przerzucono podwójny most, wsparty na wielkich łodziach, żeby chorągwie mogły ją łatwo przebyć i znaleźć się po tej stronie, po której będą potrzebne. Tymczasem Kazimierz pilnie zastanawiał się nad sposobami odzyskania miasta. Dowódca nieprzyjaciół był nieugięty i nie dawał się namówić do kapitulacji, ale z drugiej strony, jeżeli zdecydowano by się na szturm, to można było przewidzieć, że nie obyłoby się bez wielkiego rozlewu krwi i że zwycięstwo trzeba by było okupić dotkliwymi stratami. Znaleźli się tacy, co uszczypliwie przymawiali wahającemu się królowi, że zwlekając szkodzi swoim i podsyca jeszcze bardziej zawziętość oblężonych oraz że wolałby odzyskać Warszawę bez rozlewu krwi, niż żeby potomni mieli mierzyć sławę i znaczenie zwycięstwa wielkością poniesionych strat albo rozmiarem rzezi dokonanej na Szwedach. Okazało się jednak, że zamysły Kazimierza wcale nie były takie, jakimi je przedstawiano. Skoro na radzie wojennej zapadło postanowienie, żeby orężem złamać opór oblężonych, król, odłożywszy na stronę łagodność, kazał przypuścić generalny szturm do miasta, przy czym dowódców
i żołnierzy na wyznaczonych im miejscach sam ordynował do natarcia. Kiedy dano znak do ataku, najpierw żołnierze, a następnie i czeladź obozowa (którą nazywać ciurami albo hałastrą byłoby krzywdzące) ruszają naprzód, podsuwają się pod obwarowania (nagroda czekała na tych, co się dzielnie spiszą) i lekceważąc sobie niebezpieczeństwo, od razu forsują wysunięte umocnienia przed pałacem Kazanowskiego, chociaż w pobliżu bramy, zwanej Senatorską, wystrzelona przez Szwedów kula odrzuciła ku tyłowi pierwsze szeregi i choć na otwartej przestrzeni dokuczliwy armatni ogień posiał zamieszanie wśród tych, co tamtędy nacierali. Atakujący nie ustąpili i zdobyliby na Szwedach pałac Kazanowskiego, ale król kazał zatrąbić na odwrót, ponieważ wszelkich dział, przysłanych z Zamościa, na które mocno liczył, nie zdążono przed zapadnięciem zmroku umieścić na nasypach. Douglas w czasie oblężenia Warszawy tkwił pod Zakroczymiem, w widłach Wisły i Bugu, w warownym obozie, bezpieczny dzięki obronności miejsca; czekał tam na przybycie króla Karola, mającego wkrótce nadejść. Kiedy zaczęto bić z dział do murów miasta, wódz szwedzki usłyszał huk z odległości sześciu mil i zadrżał: był nieprzytomny z miłości, że się tak wyrażę, i ogarnęło go przerażenie. Ściskało mu się serce, że na niebezpieczeństwa oblężenia narażona jest jego żona (wraz z przedniejszymi kobietami przebywała ona w Warszawie, zaufawszy jej murom); przewidywał, że jeżeli Wittenberg będzie stawiał opór i zechce miasta odważnie bronić, to jego żona, będąc słabą kobietą, przetrwa oblężenie półżywa; jeżeli natomiast Warszawę zdobędą Polacy, to jego lepsza połowa znajdzie się w niewoli, wydana na łaskę i na igrzysko zwycięzców. Spośród rozmaitych pomysłów, które podsuwała mu miłość, najlepszy wydał mu się ten, żeby za pomocą listu spróbować, czyby mężowi żony, ciału ciała nie zwrócono — jeżeli nie za darmo, to przynajmniej za wyznaczony okup. Załatwienia tej sprawy podjął się Radziejowski, który tego rodzaju list skierował do Butlera, podkomorzego koronnego, z którym niegdyś łączyła go wielka przyjaźń. Napisał, że pragnie odnowić zerwane od dłuższego czasu stosunki z dawnym przyjacielem, a to w związku ze sprawą zasługującą na przychylność i nie mogącą nikomu przynieść szkody: chce mianowicie prosić, żeby Butler był łaskaw wybadać, czy można się spodziewać, że JKMć wyrazi zgodę na swobodne wyjście z oblężonego miasta kobiet, czyli (jak to brzmi w jęzku dworskim) dam szwedzkich, jeżeli poprosi go o to listownie książę Adolf, brat króla Karola i genera-lissimus szwedzkiego wojska; książę, człowiek wzniosłej duszy, litując się
nad słabą płcią, zamierza to uczynić na prośby mężów, z których każdy niepokoi się o los swojej drugiej połowy. Nie ma obawy, żeby to była pułapka zastawiona celem wywiezienia skarbów albo żeby chodziło o podstęp mający na celu zbadanie sytuacji otoczonego miasta; ani jednego, ani drugiego nie ma powodu się lękać, albowiem do wywiezienia kosztowności nie dopuściłaby czujność eskorty, można zaś być pewnym, że o sytuacji oblężonych Szwedzi otrzymują wiadomości inną drogą, i to codziennie, mianowicie przez kurierów. Jeżeli zatem prośba, choć słuszna, bez żadnego względu na występującego z nią księcia zostałaby odrzucona, to byłby to postępek nieludzki, nie mówiąc już o jego poważnych następstwach, gdyż oblężonych umocniłby jeszcze bardziej w uporze, a Szwedów rozgniewał, wzniecił w nich wielką zawziętość i pobudził do zemsty. Z obozu pod Nowym Dworem itd. Butler odpowiedział na ten list odmownie, wspominając między innymi, że skoro kobiety szwedzkie, jak mu napisano, są w Warszawie bezpieczne, to po co je stamtąd sprowadzać do obozu, na pole otwarte dla niebezpieczeństw, pozbawione wysokich wałów, silnych murów i kunsztownych obwarowań. Zresztą uważa za stosowne wymówić się od udziału w tego rodzaju gachostwie, nie zamierzając wśród szczęku oręża przykładać ręki do stręczenia komuś tam miłostek. Dan w Ujazdowie. Tymczasem część wojska została wyprawiona przeciwko Douglasowi. Pogłoska o tym, że przybędzie on z Zakroczymia z pomocą oblężonemu miastu, czyniła go groźnym, ale w rzeczywistości nie miał ze sobą wielkich sił, i choć głosił, że zamierza pospieszyć z odsieczą, nie ruszał się z miejsca. Skoro jednak, opasany obwarowaniami, znajdował się w tak niewielkiej odległości, Kazimierz we własnej osobie przybliżył się do niego, żeby wypróbować jego odwagę i skłonić go do rokowań albo do bitwy, ale przez dwa dni nadaremnie czekał, żeby Szwedzi wyszli ze swojej kryjówki. Doug-las, który się niegdyś chełpił, że wystarczy mu raz zaatakować, a stanie się wyzwolicielem Warszawy, teraz, mając słabsze siły, ochłonął z dawniejszego zapału i siedząc w widłach rzek, w miejscu skądinąd niedostępnym, wolał, żeby go uważano za bojaźliwego, niż żeby go pobito. Był bezpieczny dzięki obronności miejsca i Polacy dali mu spokój; król polecił im wziąć udział w generalnym szturmie do obleganego miasta. Mury Warszawy kruszono nieustającym ogniem armatnim tak długo, aż wyłomy (wojskowi zwą je breszami) stały się dostatecznie rozległe, żeby można było przypuścić szturm. Na znak
dany do bitwy znów z wielkim zapałem ruszono do natarcia; rozpoczęło się ono w samo południe w ostatnim dniu czerwca. Wśród gęstego gradu kul nasi podstąpili najprzód pod klasztor Bernardynów i odebrali go Szwedom po trzygodzinnej walce. Z obu stron doszło do ogromnego przelewu krwi i gdyby Witten-berg w porę się nie wycofał, zagroziłoby mu wielkie niebezpieczeństwo. Następnie Polacy sforsowali zewnętrzne obwarowania Zamku i wtedy dopiero zawziętość natarcia uprzytomniła oblężonym, czego się mogą spodziewać i czego lękać. Na Nowym Mieście, przy północnej bramie przytykającej do klasztoru Dominikanów, pozycji szwedzkich bronił Wegger, a szturmował do nich pułkownik nasz Ernest Grothaus. Koło kościoła Św. Ducha oo. paulinów Litwini odważnie wdzierali się na wały i forsowali rowy; z ich piechotą zmieszana była młodzież spod szlacheckich chorągwi, a także gromada obozowej hałastry, nie tyle liczna, co nieświadoma niebezpieczeństwa. Ludzie ci, podciąwszy rzędy ostrokołów, wtargnęli na zewnętrzne obwarowania, przy czym znaleźli się tacy, co na szczycie wału, strąciwszy z niego obrońców, zatknęli litewskie sztandary. Z obu stron polało się sporo krwi, ale więcej poległo naszych, ponieważ kule trafiały ich w niezakryte piersi, zwłaszcza koło kolumny Zygmunta, gdzie sądzili, że zawalony mur wypełnił wydrążenie wału, tymczasem zaś wpadli na łeb na szyję na samo jego dno, a gdy się usiłowali wydrapać z rowu, nieprzyjacielskie pociski strącały ich z jego urwistej krawędzi. Nie osłabiło to jednak ich zapału i Wittenberg zorientował się, że sytuacja jest poważna. Jeszcze niedawno przepełniała go hardość (mówił, że jeżeli będzie musiał poddać Warszawę, to schowawszy w głębi miasta jego klucze, siądzie na beczce z prochem, zapali podłożony lont i wtedy dopiero zacznie się zastanawiać nad kapitulacją), teraz wszakże odmienił umysł i przemyśliwał nad innymi sposobami ocalenia. Zwątpił w to, że zdoła miasto obronić uporem i odwagą; ogarnęła go obawa, że może wybuchnąć bunt wśród mieszkańców, a głód wśród żołnierzy. Nadzieja na odsiecz była niepewna, a niebezpieczeństwo wielkie; król szwedzki przebywał daleko, Douglas nie śmiał się na nic odważyć ani dla miasta, ani dla swojej żony, a tymczasem ogień armatni postrącał już zasłony z umocnień, zniszczone i pozrywane zostały obwarowania, a Polacy podeszli pod sam wał. Prócz tego Wittenberg widział, że wojownikom okrytym głośną sławą przyszłoby ponieść żałosną i mało chwalebną śmierć z nierycerskich rąk hałastry i czeladzi. Doświadczywszy siły przeciwnika, powściągnął swoją zuchwałość, złożył z serca pychę i
dał przystęp myślom o kapitulacji. Strach wziął górę nad nadzieją i nakłonił go do zabiegania o łaskawość polskiego króla, przy czym konieczność wyboru między kapitulacją a klęską tym bardziej była dla niego przykra, im większe było to, co tracił — to znaczy jego sława i bogactwa. A zatem szczęśliwy wódz, którego czyny wojenne rozsławiły w całej Europie, który zyskał sobie rozgłos dzięki tylu sukcesom w oblężeniach, w obronach i w bitwach, ma teraz ze strachu dać sobie związać ręce? Jak nazwą Polacy tego, co poddał słynne miasto, i z jakim czołem stanie on przed szwedzkim królem, który, choćby wybaczył uchybienie wobec wierności i brak wytrwałości w obronie miasta, z pewnością nie przejdzie do porządku nad utratą ogromnych skarbów i zdobytych w całej Polsce bogactw. Atoli konieczność przeważyła nad troską o sławę, a przy tym dowódcy jednogłośnie domagali się, żeby nie upierał się dłużej przeciwko przeznaczeniu. Doświadczony wódz nie od razu przyznał, że podziela ich zdanie, może dla popisania się odwagą, a może też chcąc zmusić ich tą zwłoką, żeby go na nowo namawiali do poddania. Skoro tylko oznajmił, że wybiera życie z łaski zwycięzcy, gdyż nie chce ginąć skutkiem uporu, wyprawiono przez tajemną furtkę trębacza z prośbą o sześciogodzinne zawieszenie broni, żeby w tym czasie można było uzgodnić warunki kapitulacji — smutną konieczność dla oblężonych a przedmiot chwały dla zwycięzcy. Kiedy wysłannik przedstawił swoje zlecenie, dowódcy więcej trudności niż z nieprzyjacielem zaczęli mieć z obozowym motłochem, żeby go odciągnąć od szturmu. Ludzie ci jak ślepi darli się na mury, głusi na rozkazy pułkowników, którzy ich chcieli pohamować. Nie usłuchali, gdy zatrąbiono do odwrotu, i nawet gęsty grad pocisków nie zdołał ich powstrzymać od wdzierania się przez rowy i wysokie wały na pozycje przeciwnika. Wreszcie z wielkim trudem szturm udało się przerwać i Kazimierz, uważając, że mało czasu zostaje do namysłu, oświadczył, że daje Szwedom dwie godziny na omówienie warunków kapitulacji. Niektórzy sądzili, że nie należy przerywać walki i orężem zadać druzgocącą klęskę nieprzyjacielowi, który upadł na duchu i którego powodzenie opuściło. Innego zdania byli dygnitarze cywilni, a także król, który rozgłos łaskawości zawsze wynosił nad zamysły użycia siły. Krótko swoim zwyczajem oznajmił, że pragnie oswobodzić Warszawę, ale nie ma zamiaru jej burzyć ani też przelewać zbytecznie niewinnej krwi. Albowiem cóż będzie w mieście bezpieczne i co zdoła ocaleć, gdy raz pozwoli się na
wszystko mieczowi? Szwedzi zginą razem z mieszczanami, wrogowie wraz z niewinnymi; poświęcone Bogu osoby i świeccy mieszkańcy, słaba płeć i nieświadome nieszczęścia dzieci bez różnicy zostaną przyprawieni o zgubę. Ta sama wściekłość wtargnie do miejsc świętych, przed chciwymi łupu rękami nie uchronią się bogactwa kościołów, skarbce publiczne ani prywatne majętności, a przy tym zwycięzcy, srożąc się, sami poniosą znaczne straty, gdyż Szwedzi, mężnie spojrzawszy w oczy przeznaczeniu, drogo będą oddawać swoje życie. Skoro zatem przerwanie działań wojennych zostało surowo nakazane, zjawili się Szwedzi, żeby w ciągu wyznaczonego czasu (zgodzono się tylko na dwie godziny) omówić warunki kapitulacji. Wittenberg uznał, że dłużej igrać z ogniem byłoby nierozsądne i zdecydował się poddać miasto. Do spisania warunków kapitulacji wyznaczono gubernatora Adama Weggera i Jerzego Forgella. Naszymi komisarzami byli biskup przemyski Andrzej Trze-bicki, wojewoda poznański Jan Leszczyński i kanclerz Stefan Koryciński. Krwawą pracę odzyskiwania miasta doprowadzili oni do końca w ciągu godziny, spisując układ, czyli, jak to teraz nazywają, kapitulację, którą tu na wieczną rzeczy pamiątkę załączam: Jaśnie wielmożny pan feldmarszałek Wittenberg, pułkownicy, dowódcy i wszyscy urzędnicy oraz załoga znajdująca się w mieście ustąpią z Warszawy i zostaną z niej bez przeszkód wypuszczeni, z tą różnicą, że Szwedzi udadzą się do Torunia, zaś poddani króla polskiego, którzy dotąd jeszcze służą pod szwedzkimi sztandarami, pozostaną na łasce wspomnianego swojego pana. Cudzoziemcom wolno będzie odejść, dokąd zechcą, albo też zmienić służbę. Po podpisaniu tych artykułów bramy miasta zostaną przekazane polskiej załodze, razem z Zamkiem i ze wszystkimi obwarowaniami. Szwedzi będą mieli prawo pozostać w mieście przez trzy dni. Będzie im wolno wywieźć zabitych oraz wziąć ze sobą swoje rzeczy (czyli swoje mienie), pozostawią natomiast wszystkie łupy zdobyte w Koronie, a w szczególności sprzęt kościelny. Żony Szwedów zostaną razem z dziećmi puszczone wolno; nawzajem jaśnie wielmożny pan feldmarszałek przyrzeka uwolnić kobiety polskie wzięte w zakład przez Szwedów. Akta sądowe pozostaną na swoim miejscu, jeńcy będą wypuszczeni, a Warszawa zostanie wydana Polakom bez żadnego podstepu. Nadto przez cztery miesiące żadnemu ze Szwedów nie będzie się godziło walczyć w jakikolwiek sposób przeciwko królowi i królestwu polskiemu.
Kiedy spisano umowę, miasto zostało przekazane Polakom, a przedtem jeszcze akt kapitulacji potwierdzili swymi pieczęciami i podpisami: Arvid Wittenberg z Debern, feldmarszałek i generał wojsk króla szwedzkiego, hrabia Neuburg, baron Iltes itd., generalny gubernator Pomorza; hrabia Ludwik Lewenhaupt, senator szwedzkiego królestwa; Benedykt hrabia Oxenstierna (który chorobie zawdzięczał swą wolność); przewodniczący rady wojennej Jan Wrangel; gubernator miasta Adam Wegger; dowódca straży Aleksander Erskein; sekretarz stanu Wawrzyniec Cantersten pułkownicy Busso, Schlangenfelt, Forgell itd. Załoga, złożona z tysiąca dwustu żołnierzy, zgodnie z umową, została pierwszego lipca przeprowadzona do pałacu Ossolińskich, gdzie zaopatrzono ją w żywność na trzy dni. Wittenberg opuścił Zamek i korzystał z gościny w ratuszu miejskim, pułkowników zaś poumieszczano w różnych domach mieszczańskich. Jednocześnie bramy i mury miejskie zostały obsadzone silnymi strażami i nikomu bez osobnego pozwolenia nie wolno było wchodzić ani wychodzić. Kiedy już upłynął trzeci dzień, polecono Szwedom, żeby się przygotowali do drogi. Żona i córka Douglasa zostały z honorami odprowadzone na statek, a razem z nimi inne znakomitsze damy wraz ze służbą i czeladzią; pozwolono im zabrać ze sobą rzeczy osobiste, a na drogę dostały pieniędzy ile potrzeba. Pozostałą gromadę kobiet, ponieważ wiele z nich potajemnie wykradało albo też z uporem przetrzymywało zakazane przedmioty, przetrząsnęła straż postawiona przy bramie, a potem przeznaczone na ten ładunek szkuty uwiozły całą tę zgraję w dół rzeki ku Toruniowi. Wypuszczenie z miasta dowódców szwedzkich napotkało na większe trudności niż się było można spodziewać. Szlachta zabiegała o to, żeby ich pozostawić w naszej mocy, a również wojsko obu narodów przez wyprawionych do króla wysłanników usilnie domagało się, żeby ich zatrzymać. I szlachta, i wojsko żądali tego samego, choć pobudki ich postępowania były różne. Szlachta, powinszowawszy królowi zdobycia miasta, wypomniała mu krzywdę, która dzieje się prawom, zabraniającym bez zgody trzeciego stanu cokolwiek postanawiać. Król samowolnie zdecydował o wypuszczeniu Szwedów, bez wiedzy i przyzwolenia tych, którzy nie szczędząc krwi przywiedli nieprzyjaciela do takiego stanu, że miasto poddał. Zdaniem szlachty należałoby zatrzymać przede wszystkim Wittenberga, jako tego, który był i jest niebezpieczny dla pokoju i który jeszcze za panowania króla Gustawa Adolfa zawichrzył prowincje rzymskiego cesarstwa.
Warszawę, miasto o rozrzuconej zabudowie, niekorzystnym położeniu i słabych murach, w krótkim czasie, dzięki swej znajomości wojskowego budownictwa, przekształcił w regularną twierdzę; cóż się więc stanie, jeżeli zacznie to samo robić w Prusiech? Z pewnością wszystko, co tylko tam jest z cegieł, przeobrazi w niedostępne skały. Jeżeli Wittenberg zostanie zatrzymany, to Moskwa stanie się skłonniejsza do zawarcia pokoju, widząc w polskich rękach inicjatora i sprawcę wojny. Wszystko to mówione było wszakże tylko dla pozoru; w gruncie rzeczy szlachcie najbardziej zależało na tym, żeby zatrzymani dowódcy szwedzcy stanowili rękojmię, że rodziny i domostwa szlacheckie będą bezpieczne od żołnierskiej swawoli i od ucisku załóg stacjonujących w miasteczkach. Inaczej argumentowali wysłannicy wojska, utrzymując, że wprawdzie łaskawość wobec tych, co się poddali, okryłaby wielką sławą królewski majestat, ale że przede wszystkim trzeba myśleć o bezpieczeństwie, o tym, czy uwalniając wężową głowę, nie popełni się błędu gorszego niż poprzedni. Jeżeli takich, co cudze najeżdżają, nie godzi się puszczać bezkarnie, to byłoby niesprawiedliwością przebaczać publicznemu szkodnikowi, na którym ciąży tyle niewinnej krwi. Niech wódz nieprzyjaciół doświadczy łaski zwycięskiego króla, lecz dopiero po zakończeniu wojny, gdy już pokój zostanie całkowicie przywrócony; teraz zaś, kiedy wojsku wstrzymano żołd, łupami zdobytymi przez Wittenberga należy zapłacić żołnierzom, gdyż województwa, zubożone przez jego rabunki i swawole, nie będą tego mogły uczynić. Szwedzi wyładowali na drogę worki złotem i niesłusznie wzbogaca ono wydzierców, sprawiedliwiej byłoby rozdzielić je między zasłużonych żołnierzy. Wittenberg oświadczał podobno (wedle tego, co mówił Forgell), że całą zdobycz wrzuci w nurty Wisły, żeby nie wpadła w ręce Polakom — czy to prawda? Jeżeli uczyni, jak powiedział, i pozbawi nas naszej własności, to będzie się godziło zabrać mu prawem odwetu to, co jest jego, a mianowicie wolność. Gdyby zaś wszystko oddał, byle tylko odzyskawszy swobodę znowu rabować, to popadnie w gniew i stanie się tym bardziej bezwzględnym rozbójnikiem. Jeżeli prawa na wojnie cokolwiek znaczą, wypada uznać, że skoro Warszawa została zdobyta zbrojnym szturmem, jej obrońców, zgodnie z prawami wojny, należy uważać za jeńców; tylko wówczas, gdyby byli poddali miasto za trzecim żądaniem królewskim, trzeba by im było zwrócić wolność. Jeżeli zatrzymany Wittenberg chciałby wiedzieć, dlaczego nie dotrzymano słowa, to można mu przypomnieć, jak on
sam po kapitulacji Krakowa i później na leżach siewierskich dotrzymał go Wolffowi, i co by się stało z kasztelanem kijowskim, gdyby zawczasu nie zwietrzył podstępu i nie uszedł. Do żądań szlachty i wojska, jak gdyby podkreślając ich znaczenie, dołączyła się natarczywość obozowej hałastry. Ludzie ci, przypadkiem ujrzawszy jadącego konno króla, wielką gromadą zabiegli mu drogę i z naprzykrzaniem domagali się za swoją pracę i za przelaną krew zapłaty, którą im król dla podsycenia ich zapału był przyobiecał. Prosili przede wszystkim, żeby albo wypłacić im pieniądze przyrzeczone za to, że się dobrze spiszą, albo też wydać im w zastaw nieprzyjacielskich dowódców, a jak ci dowódcy nie będą chcieli zapłacić okupu, to żeby ich odprawić z powrotem do Warszawy i szturm rozpocząć na nowo. Jeżeli tym słusznym żądaniom nie będzie uczynione zadość, to trzeba się spodziewać, że sześćdziesiąt tysięcy ludzi będzie trwało w gotowości, żeby wziąć odwet za tylu poległych towarzyszy i pochwycić wychodzących z miasta Szwedów, którym udało się wymknąć z sieci. Widoczne było, że gróźb tych nie rzucano tylko dla postrachu, albowiem czeladź, zbijając się w gromady, ostro ścierała się ze Szwedami, których ziemią albo rzeką wyprawiano z Warszawy. Przeto nazajutrz król z wyraźną przykrością postanowił wycofać swoje przyrzeczenie, zląkł się bowiem nieuniknionego nowego rozruchu i skutków odmiany umysłów wojska. Kiedy Szwedom przedstawiono tę przymusową sytuację, zrozumieli, że ich wolność jest niepewna i zagrożona jawnym niebezpieczeństwem; widząc srożącą się burzę, bez sprzeciwu pogodzili się z odmianą losu. Wittenberg, który spostrzegł był w czasie szturmu, że rozkazy dowódców nie są w stanie okiełznać tłumu, usilniej niż całe wojsko domagał się, żeby go nie uwalniać. Ogłoszono zatem, że zachodzi konieczność zatrzymania Szwedów przez wzgląd na ich bezpieczeństwo, i odesłano jeńców do Zamościa, dokąd ich zaprowadził Mikołaj Ostroróg, starosta drohowyski, i gdzie zostali gościnnie przyjęci i byli uprzejmie traktowani. Po odzyskaniu miasta król w kościele Św. Jana odśpiewał Te Deum laudamus w podzięce Panu Bogu i gęstymi salwami armatnimi dał wyraz swojej radości. Zabrano się do obrachowywania nagrabionej przez Szwedów zdobyczy, zaiste ogromnej. Oceniano jej wartość na przeszło dwa miliony, ale, jak to zwykle bywa ze źle nabytymi rzeczami, cała ta niezmierzona masa ruchomości doszczętnie znikła w rękach ludzi, którzy ją mieli obrachować. Pierwszym zadaniem wyznaczonych przez króla komisarzy było wydzielić skarby i szaty kościelne i przywrócić je
do pierwotnego użytku na chwałę bożą. Następnie wraz z komisarzami od wojska zaczęli rachować gotowe pieniądze, ustalać przy pomocy wagi ilości kruszców oraz przeprowadzać szacunek kosztowności i złotych naczyń, ażeby móc określić łączną wartość nieprzeliczonych skarbów, a potem całą zdobycz sprawiedliwie rozdzielić między tych, którym się należała za zasługi. Żołnierze czekali na przyrzeczone pieniężne podarki, ale praca komisarzy postępowała opieszale i jakaś tajemna siła, skryta w działaniach rachunkowych, powodowała, że bogactwa topniały w rękach rachmistrzów jak śnieg od słońca. Skargi żołnierzy o rozkradanie skarbu przerwało później nadejście szwedzkiego króla. Skutkiem tego wszystkiego czeladź obozowa, aż do buntu krnąbrna, która dopominała się u króla o przyobiecaną zapłatę za gorliwość w szturmowaniu miasta, skoro tylko spostrzegła, że jej żądania zbywane są niczym, a w każdym razie odwleka się ich spełnienie, rzuciła się na przekupniów, ciągnących jak zwykle za obozem, przeważnie Ormian, i z wielką nieszczęśników szkodą zrabowała im przeznaczone na sprzedaż towary. Radość ze zdobycia miasta została zakłócona płaczem przekupniów nad utratą dobytku. Rabusie byli tacy zuchwali, że targnęli się nawet na hetmana polnego Lanckorońskiego, który przybiegł, żeby uśmierzyć rozruchy. Rzucali nań kamieniami i w swoim szaleństwie o mało go nie ranili. Wkrótce potem część szlachty zaczęła nalegać na króla, żeby jej pozwolił odejść. Niektórzy czynili to ze słusznych przyczyn, innymi powodowała naganna chęć powrotu do domów, a wielu opuściła po prostu wytrwałość. Niedostatek żywności, ile że zbiorowisko ludzi było ogromne, z dnia na dzień coraz bardziej dokuczał, a wielu złożonych było obozowymi chorobami. Przeciwdziałając złu, król postanowił uwolnić obóz od nieużytecznego ciężaru i pozwolił odejść przede wszystkim tym województwom, które miały u siebie zamki poobsa-dzane szwedzkimi załogami. Rzymianie trafnie mawiali, że ciosy, które gnuś-nym odbierają odwagę, stanowią bodziec dla dzielnych, a desperacja bywa często źródłem nowej nadziei. Odbita piłka odskakuje z większą siłą i nie trzeba jej mocniej uderzać. Król szwedzki również się nie załamał i pokazał, że nie zamierza pogodzić się ze zrzuceniem przez Polskę protekcji. Nie zwracając uwagi na namowy posłów cesarza Ferdynanda i króla francuskiego, usilnie nakłaniających go do pokoju, zaczął się gorliwie przygotowywać do dalszej wojny. Sprowadził ile się tylko dało wojska ze Szwecji i z Pomorza i posłał
pieniądze na zaciągi do ziem niemieckich, leżących nad Morzem Bałtyckim, a nawet do Szkocji. Oliwer Cromwell, protektor Anglii, nie tylko robił nadzieję na posiłki, ale nadto czynił zabiegi, żeby zjednoczone stany Niderlandów nie wmieszały się do naszych spraw. Poseł Bielke namawiał do zawarcia przymierza Moskwę — jak gdyby między pysznymi i pragnącymi cudzego władcami rzeczywiście mogła kwitnąć szczera przyjaźń. Z tym wszystkim najbardziej skutecznej pomocy mógł Karolowi udzielić elektor brandenburski, który był najbliżej i miał gotowe do wojny wojsko. Krótko mówiąc, Karol niczego nie zaniedbał, żeby zwiększyć swoje siły. Poruszył niebo i ziemię, a nawet i piekło. Wyszło na jaw (w co trudno byłoby uwierzyć, gdyby oczywiste dowody nie rozpraszały wszelkich wątpliwości), że gniew i żądza zemsty doprowadziły go do tego, iż wydał manifest, w którym zachęcał, żeby poddani polscy zabijali swych panów, żeby niewolnicy mordowali bohaterów, a rozbójnicy niewinnych, przy czym biedakom przyrzekał nagrodę, a winowajcom bezkarność. Kiedy los utrapionego królestwa dzięki powszechnej zgodzie całego narodu wydawał się polepszać, okrutne to przedsięwzięcie miało zakłócić jedność wewnętrznymi rozterkami i rozbić ją przy pomocy zgubnego wymysłu, godnego raczej nikczemnych doradców z ich podszeptami niż szlachetnego wojownika. Ten nie licujący z królewskim majestatem manifest ogłosił drukiem niemiecki pisarz Adolf Thulden; był on potwierdzony podpisem królewskiej ręki i datowany z zamku malborskiego dnia 8 maja roku 1656 pod pieczęcią szwedzkiego króla. Kazimierz, postępując zupełnie inaczej, kazał ogłosić w Koronie, że ofiarowuje łaskę i przebaczenie tym, co przeszli na stronę nieprzyjaciela, i że puszcza przeszłe czasy w niepamięć. Nie ulega wątpliwości, że wszystkich, których Karol przez swoją zawziętość chciał sprowadzić z drogi sprawiedliwości, on łaskawością i ojcowskim uczuciem do siebie pociągnął, dzięki czemu widoczna się stała różnica między szlachetnym i prawowitym monarchą a tym, co tytułując się protektorem, tyle tylko o Polskę dbał, żeby ją zagarnąć, i chciał ją utrzymać w swoim posiadaniu podstępem i makiawelskimi sztukami. Nadeszła wieść, że Szwedzi, złączywszy się pod Płońskiem z elektorem brandenburskim, zbliżają się w gotowości bojowej, pragnąc doprowadzić do zbrojnego spotkania, które przechyliłoby szale wojny. Nasi zaczęli rozważać, czy należy wyjść im naprzeciwko i zastawiwszy drogę jazdą, zmusić napastników do zatrzymania się w okolicy, ogołoconej z żywności, czy też — co
wydawało się słuszniejsze — czekać w obozie i nie oddalać się niebacznie od składów prowiantu i paszy, zwłaszcza że w takim razie, nawet gdyby się zdarzyło, że nieprzyjaciel zwycięży w polu, wały i obwarowania obozu będą mogły stanowić miejsce schronienia. Gdy tak rozważają sytuację, nagle nieprzyjaciel ukazuje się na drugim brzegu Wisły. Kazimierz nie zwlekając przeprawia się z wojskiem przez rzekę i osobiście przystępuje do rozstawiania oddziałów i formowania szyku. Chociaż męczy go febra, na dziarskim rumaku galopuje wzdłuż rozciągniętych szeregów, żeby każdego z dowódców jego widok, słowa i zapał zachęcały do mężnego działania. Karol, przeniknięty nie mniejszym zapałem, jako ten, co wydaje bitwę, zbliżał się w szyku uformowanym do walki. Sytuacja wyglądała następująco: Pod Pragą rozciąga się rozległa równina, z prawej strony płynie Wisła, z lewej zaś tu i ówdzie strumienie tworzą błotniste rozlewiska i wznoszą się piaszczyste pagórki. Do równiny przytyka lasek sosnowy, wprawdzie niezbyt gęsty, lecz pełen niskich drzew i skutkiem tego trudny do przebycia i nader odpowiedni do ukrycia w nim zasadzek. Król szwedzki we własnej osobie znajdował się przed szeregami wojska; nie potrafię powiedzieć, co w nim było bardziej godne podziwu — szczęście czy odwaga. Odróżnić go było można nie tylko po błyszczącej złotem zbroi i po barwie spływającej mu z ramienia wstążki; zdradzała króla również dziarskość w postawie i w obliczu, na którym malowały się na przemian rozmaite uczucia. Towarzyszyli mu margrabiowie Filip Sulzbach i Karol badeński, książęta weimarski i anhalcki, Henryk Horn, Baner, Miller, pułkownicy szwedzcy itd. Na lewym skrzydle, którym dowodził książę Adolf, generalissimus wojska, znajdowali się dowódca jazdy (zwany feldmarszałkiem) Robert Douglas, Bogusław książę Radziwiłł, Ralamb, Engel, Taube, Izrael, Bülow i inni. Prawe skrzydło, rozciągające się ku rzece, miał pod swoimi rozkazami elektor, którego imię szeroko słynęło sławą i który tym groźniejszym był dla nas wrogiem, że stał się nim z przyjaciela, jak zwykle bowiem ze szlachetniejszego wina kwaśniejszy bywa ocet. Naczelnym dowódcą elektorskiego wojska był hrabia Waldeck; Otto Spar miał pod sobą artylerię, pułkami komenderowali Kannenberg, Eller, Heyl i inni, a oprócz nich znajdowali się tu przysłani przez Karola Gustaw Wrangel, Tott, Boddeker i wielu niższych rangą oficerów. Dowództwo nad wojskiem Kazimierza sprawowali widoczni w pierwszym szeregu wodzowie: hetman Stanisław Potocki i hetman
polny Lanckoroński pod okiem wszędzie obecnego króla. Środek szyku zajmowali: Czarniecki z kwarcianymi, chorąży koronny Sobieski (teraźniejszy nasz król), Dymitr książę Wiśniowiecki, Jan Sapieha, Marcin Zamojski, stolnik wówczas lwowski, i liczni inni dowódcy. Komendę nad lewym skrzydłem miał hetman polny litewski Gosiewski wraz z Hilarym Połubiń-skim i Michałem Pacem, ponieważ drugi hetman, Paweł Sapieha, z zapałem wypadłszy na pole, wskutek upadku konia wywichnął sobie straszliwie goleń. Było godne ubolewania, że ubył z szeregów znakomity wojownik, a wypadek ten stanowił zastanawiający prognostyk nadchodzących wydarzeń. Szyk szwedzki, rozciągnięty w kształt półkola, postępował powoli naprzód; w tym czasie Kazimierz, z ogniem w oczach i w głosie (słyszano, jak mówił „W imię Boże", dając rozkaz do natarcia), pchnął swoje wojsko na nieprzyjaciela. Po krótkiej utarczce harcowników obie strony pobudzają konie do biegu i ostro ruszają na siebie — nasi wyciągniętym kłusem, Szwedzi zaś wolniej. Polacy natarli dużymi zgrupowaniami, ale oddzielonymi od siebie niby kliny, i Szwedzi zdołali wytrzymać uderzenie. Dowiedziano się później od wziętych w tej bitwie jeńców, że z samego jej początku, rażony pierwszą kulą armatnią, jaką wystrzelono, zginął pułkownik szwedzki Sincler, ten sam, który niegdyś podstępnie zburzył sandomierski zamek, podkładając podeń beczki z prochem i zasypując bardzo wielu naszych, jak w grobie, gruzem zwalisk wysadzonej w powietrze budowli. Ogniem wojował i od ognia zginął, a nie ma sprawiedliwszego prawa niż to, które sprawcom cudzej gwałtownej śmierci każe umierać tym samym sposobem. Lanckoroński wprowadził zamieszanie na lewym skrzydle, natarłszy na elektorską piechotę, która zajmowała stanowiska od strony rzeki. Wciągnął do walki pierwsze szeregi szyku, przy czym wielu z naszych nieprzyjaciel z muszkietów pozabijał albo ranił, póki nie zaczęła się walka wręcz i Polacy nie starli się ze Szwedami piersią w pierś i nie położyli kresu szkodliwemu ogniowi. Bój toczył się ze zmiennym szczęściem, raz jedni, to znowu drudzy przemagali i przez dłuższy czas zwycięstwo nie przechylało się na żadną stronę. Wówczas do bitwy ruszyli husarze, popuściwszy koniom wodze i pochyliwszy kopie. Nieodbitym pchnięciom żeleźcy i impetowi galopujących rumaków szwedzkie szeregi nie zdołały się oprzeć. Zakołysało się czoło nieprzyjacielskiego wojska, zachwiały się sztandary, pokotem jęli padać żołnierze, rozpadł się szyk oddziałów i Szwedzi w panicznej ucieczce zaczęli wycofywać się do lasku, który dzięki temu, że nie był zbyt gęsty, zdołał ich
wszystkich wchłonąć. Na zepchniętych z pola i skupiających się wokół sztandarów nieprzyjaciół znowu natarli pancerni, rażąc ich dzidami i rąbiąc koncerzami. Szwedów przejęła tak paraliżująca trwoga, że ich hardy i chciwy walki król, obawiając się niepomyślnego wyniku bitwy, wydał rozkaz do odwrotu i żeby przerwać starcie, przez trębacza zwrócił się do Polaków z prośbą o krótkie zawieszenie broni. Nie potrafię powiedzieć, czy tak było rzeczywiście, czy też rzecz tę rozgłoszono na doraźny użytek; w każdym razie bardzo wielu opowiadało, że Karol prosił o zawieszenie broni, kiedy chwiejne szale losu zaczęły się przechylać na jego niekorzyść i zawisło nad nim niebezpieczeństwo. Zresztą już sam charakter sytuacji, w jakiej się król szwedzki znalazł, przemawia za tym, że to prawda: nie mogąc się uwolnić od grożącego mu niebezpieczeństwa, starał się je przynajmniej odwlec. Albowiem nadchodziła noc, jak zwykle przyjazna beznadziejnym sprawom, Karolowi zaś będąca wówczas szczególnie na rękę. Ciemności pozwoliłyby mu przeformować szyk, lepszy duch wstąpiłby w wojsko i dzięki temu nazajutrz mógłby walczyć z większym powodzeniem. Stało się tak istotnie. Szwedzi, w obawie przed tym, że Tatarzy (których było sześć tysięcy) mogą objechać ich pozycje naokoło i napaść na walczących od tyłu, zajęli pobliskie piaszczyste wzgórze i nocą wznieśli naprędce kilka obwarowań, w przekonaniu, że osadziwszy je pieszą załogą, łatwiej zdołają utrzymać pole bitwy i dogodniej im będzie strzelać z dział do atakujących. W sobotę o świcie skroś obozowy zgiełk słychać było, jak śpiewają psalmy Dawidowe, u wszystkich bowiem ludzi, kiedy życie ich znajduje się w niebezpieczeństwie, powstaje szczególna potrzeba oddawania Bogu chwały. Nazajutrz dowódcy polscy znów przygotowali się do bitwy, i to szybciej niż się da wypowiedzieć, ponieważ król rozstawiał oddziały w największym pośpiechu. Pragnąc swoim obyczajem rozpocząć bitwę od nabożeństwa, odwiedził był praski klasztor Bernardynów, gdzie podczas ofiary mszy świętej pożywił się zbawiennym ciałem Chrystusowym, powróciwszy zaś do spraw wojny, zachęcał wojsko do raźnego działania, a nawet sam, gdyby go otoczenie nie wstrzymywało, gotów był wystawiać się na niebezpieczeństwa. Obie strony składały w walce świetniejsze niż kiedykolwiek dowody męstwa i wytrwałości i bitwa w tym samym miejscu toczyła się od rana aż do popołudnia. Wreszcie znowu udało się zepchnąć lewe skrzydło Szwedów w bagniska i
zwycięstwo zdawało się wyraźnie przechylać na polską stronę, gdy Douglas z Hornem, niespodziewanie skupiwszy oddziały jazdy, złączyli się z piechotą, która stanowiła najmocniejszą część sił elektorskich, i gwałtownie uderzyli na obwarowania strzegące warszawskiego mostu; przez ten czas Karol ogniem armatnim osłabiał ataki naszej jazdy. Mostu broniły dwa regimenty piechoty; hetman Potocki, chcąc je wesprzeć, uderza na Douglasa, ale zostaje odrzucony. Z pomocą spieszą oddziały kwarcianych, godząc z boku na atakującego nieprzyjaciela, lecz i one zostają odparte. Nieprzyjaciel rozprasza regimenty naszej piechoty, opanowuje strzegące mostu obwarowania, wycina ich załogę i zagarnia działa, wśród których znajdował się Smok, słynny z grubego ryku i celnych strzałów. Karol zaraz spostrzegł, że szala losu przechyla się na jego stronę, i dobywając ostatnich sił, żeby doprowadzić dzieło do końca, krok za krokiem opanowywał pole bitwy. Zwrócił szczególną uwagę na swoje lewe skrzydło, starając się dodać mu ducha, gdyż ze wszystkich stron naciskali na nie Litwini i Tatarzy. Spieszno mu było odnieść ostateczne zwycięstwo, porywa więc silny oddział jazdy i wziąwszy za cel chorążego, lekceważąc sobie wszelkie niebezpieczeństwo, rzuca się w sam śro-dem polskich chorągwi. Szwedzi spieszą za nim, ale nie wiadomo, na czym im bardziej zależy, czy na zwycięstwie, czy też na ocaleniu narażonego na zgubę króla. Kiedy ruszyli mu na pomoc, bardziej niż o Polakach myśleli o tym, co by się z nimi stało, gdyby Karol cało nie uszedł. Litwini przez czas dłuższy wytrzymywali natarcie, ale na koniec, zorientowawszy się, że na prawym skrzydle wynik bitwy się chwieje, cofnęli się, dołączając do reszty wojska. Piękny przykład dzielności dał tutaj na oczach obu wojsk Jakub Kowalowski, towarzysz królewskiej chorągwi husarskiej, którą dowodził pisarz polny litewski Hilary Połubiński. Wśród toczącej się bitwy wypatrzył Karola, który walczył w pierwszych szeregach i można go było poznać po świetnej zbroi i po niesionym przed nim sztandarze. Ścigał go wzrokiem, a kiedy chorągiew skierowała kopie ku szykom przeciwnika, on swoją kopią, zwarłszy ostrogami konia, w pierś króla mierzy, ostrym jej grotem zdolny zdruzgotać każdą broń nadstawioną w obronie. Już prawie dosięga celu, gdy u samego progu godnego pamięci przedsięwzięcia wstrzymuje go ta sama śmierć, którą wzgardził. Albowiem kiedy Szwedzi osłupieli na widok niezwykłej jego śmiałości, ktoś z królewskiego otoczenia (wielu przypisywało ten uczynek Bogusławowi Radziwiłłowi), kto
przypadkiem znajdował się na swoim koniu tuż przy królu, wystrzelił z pistoletu w głowę pędzącego i celnym strzałem obalił wspaniałego żołnierza, w chwili gdy już miał dokonać przedsięwziętego czynu; z pewnością był to znakomity strzelec, skoro mu nawet w takim momencie nie drgnęła ręka. Karol kazał podnieść zabitego (że dodam dla porządku), któremu wskutek postrzału wypłynął mózg, i rozpytywał, kto to taki i jaka jest jego godność. Nikt z otoczenia nie potrafił odpowiedzieć, a wówczas król rzekł: — Choć jego imię pozostaje nieznane, sam jestem świadkiem, że męstwo dzielnego żołnierza, kimkolwiek by był, z całą pewnością zasługuje na wiekopomną chwałę. Potem wzniósłszy ramiona gestem podziwu, dodał: — Gdybym miał przynajmniej dziesięć tysięcy takich żołnierzy, to nie tylko Turcję, ale cały świat spodziewałbym się z łatwością podbić. I żeby pokazać, że pochwala dzielność nawet w nieprzyjacielu, sprawiedliwy król, umiejący docenić męstwo, którego doświadczył niemal ze swoją szkodą, polecił umieścić ciało w trumnie, nakryć ją jedwabną tkaniną, przenieść do praskiego klasztoru Bernardynów i tam, zebrawszy ile się tylko da księży, sprawić zabitemu katolicki pogrzeb. Kowalowski zaiste nie mógł umrzeć bardziej sławną śmiercią. Nawet Historia Szwedzka nie przemilcza jego niepospolicie śmiałego czynu, tymi słowy opowiadając o niebezpieczeństwie, które zawisło nad królem Karolem: Kiedy husarz zagroził królowi kopią, król uchylił jego pchnięcie rapierem, a jego samego, wplątanego w wędzidła królewskiego konia, z pistoletu przeszył i z konia, jak powiadają, zrzucił. Przybywajcie z północnego świata Arystobulowie, wasz Magnus zabija słonia! Zaprawdę, gdyby autor napisał, że kiedyś miał weń uderzyć piorun, a on to uderzenie odwrócił, zastawiwszy się kapeluszem, to mniej by się minął z prawdą niż utrzymując, że kopię pędzącego husarza można odbić rapierem; chyba że może rzeczywiście, jak o tym wspomina Olaf Wielki, Szwedzi zaopatrzeni są w inkluzy, stanowiące amulet, który odwraca pioruny, jako że inkluzy i pioruny mają ku sobie wzajemną skłonność. Autor Historii, Loccenius, spędziwszy całe życie wśród uppsalskich audytoriów, rozprawia o wojnie, której nie widział, niczym Phormion Antiocha — a przecież Salustiusz pływał do Afryki, żeby lepiej opisać wojnę z Jugurtą. Nie chciałbym obrażać, ale szwedzki ten historyk, jak dodońska miedź, raczej dzwoni niż
mówi, przetykając opowieść jawnymi niedorzecznościami, a czasem nawet i Scypiońskimi snami, kiedy zmyśla bitwy, których nikt nigdy nie staczał, a przemilcza takie, w których jego naród poniósł klęskę, kiedy wspomina nie znane nam miejscowości, wymienia nie istniejące zamki, góry i rzeki; żeby zaś jeszcze bardziej oddalić się od prawdy, każe wojsku szwedzkiemu w ciągu jednego dnia zrobić choćby i sto mil i zaraz potem zadać Polakom druzgocącą klęskę i pozabijać ich bez liku. Gdyby Polacy rzeczywiście ginęli od szwedzkiej broni, tak jak tego chce srogi autor, to trudniej byłoby dziś w Polsce znaleźć człowieka niż w izbie Domicjana muchę. Ale to tylko nawiasem. Noc znowu rozdzieliła przeciwników, a ostateczne rozstrzygnięcie bitwy los trzymał w zawieszeniu aż do trzeciego dnia, jak gdyby dlatego je odwlekając, żeby zwycięstwo miało czas dojrzeć w długotrwałej walce. Jednakże nasi (trzeba to szczerze wyznać) znacznie ochłonęli z poprzedniego swego zapału. Żołnierze zrobili się opieszali, poczuli znużenie dwudniowym bojem i sprzykrzyło się im ustawiczne niebezpieczeństwo, a jazda, świadoma rą-czości swych koni, dopatrywała się w odwrocie wszelakich korzyści. Szwedzi, przeciwnie, twardo przeciągali bitwę, byli bowiem przekonani, że odwrót przyprawi ich o pewną zgubę, i ostatnią nadzieję na ocalenie pokładali w orężu. Skoro zatem spostrzegli, że nasz szyk się chwieje, coraz mocniej zaczęli nacierać, odzyskując pole, z którego poprzedniego dnia zostali wyparci, przy czym postępowali naprzód w szyku, wyrównanymi szeregami, na kształt ruchomego wału, mającego tu i ówdzie niewielkie wklęśnięcia przeznaczone dla akcji artyleryjskich. Polacy wycofali się do Okuniewa i nieprzyjaciel odniósł tym sposobem bezkrwawe zwycięstwo, z którego miał zresztą więcej sławy niż korzyści. Poległo stosunkowo niewielu z naszych, a zdobyczy nie było żadnej, gdyż w porę odesłano obozowe tabory. Z szeregów naszej jazdy ubyło nie więcej niż tysiąc zabitych; znaczniejsze straty poniosła piechota, której trzy regimenty wraz ze sztandarami nieprzyjaciel zagarnął, oddziały zaś, które walczyły przy moście albo które usiłowały przedostać się przez rzekę, uległy przerzedzeniu, most bowiem z trudnością wytrzymywał ciężar pędzącego tłumu, a raczej sami żołnierze, stłoczeni na wąskim przejściu, jedni drugich spychali w wodę. Hetman Potocki, który tam nadbiegł, żeby wstrzymać ucieczkę, naraził swoje życie na wielkie niebezpieczeństwo, kiedy bowiem ordynował chorągwie, znajdujące się najbliżej nieprzyjacielskiego szyku, został zepchnięty aż do samego wejścia na most i bardziej niż sami Szwedzi zagroził
mu napierający tłum, na oślep spieszący do przeprawy. Zajaśniała wówczas, jak wszędzie i zawsze, dzielność sandomierskiej szlachty, godna wielkiej pochwały; szlachta ta po wzięciu Warszawy, kiedy kilka województw odeszło do domów, razem z lubelską i bełską pozostała z królem i teraz w bitwie wyświadczyła Ojczyźnie niemałą przysługę. Marcin Dembicki, chorąży a zarazem duktor sandomierski, wsparł walczącego przy moście hetmana, przy czym sam ledwie uniknął śmierci. Polegli wówczas chorąży Jan Rogowski, podczaszy nowogrodzki Piotr Piasecki i siedemnastu innych towarzyszy. Ze znakomitszych zginął w tej bitwie wojewodzie rawski Olbracht Ładzie Lipski; Jan Odrowąż Pieniążek, porucznik kasztelana wojnickiego Wielopolskiego, w czasie najgorętszego boju został kulą armatnią, która mu zgniotła piętę, straszliwie ranny, a jego życie znalazło się w wielkim niebezpieczeństwie; na szczęście ocalił mu je biegły cyrulik. Kalectwo nie przeszkodziło mu później zasiać na senatorskim krześle sieradzkiego województwa, które otrzymał dzięki swemu męstwu i swoim zasługom. Szwedów poległo ponad trzy tysiące, jak o tym Polacy będący u nich w służbie donieśli, i czemu nawet sami nieprzyjaciele nie przeczyli. Pułk jazdy pułkownika Horna został wycięty w pień, a ów piaszczysty wzgórek, gdzie stała piechota pod wodzą Bulowa, oraz sosnowy lasek usiane były grobami. Kiedy podczas odwrotu szyki polskie uległy rozerwaniu, Szwedzi nie nacierali zbyt gwałtownie na odchodzących i bynajmniej zawzięcie ich nie ścigali, ponieważ znali się na wojennych podstępach. Chorągwie kwarciane, które od czasu do czasu zawracały, jak gdyby zamierzając znowu nacierać, oraz watahy Tatarów, krążące wokoło poza zasięgiem pocisków, napełniały ich lękiem, że walka może zostać wznowiona albo że padną ofiarą zasadzki. Poprzedniej nocy Kazimierz posłał do królowej Ludwiki, żeby na wszelki wypadek jak najprędzej wyjechała z miasta, gdyż losy bitwy są niepewne i bezpieczniej będzie, jeżeli się oddali, niż żeby miała nieprzezornie pozostać w mieście. Na tę przestrogę królowa, która liczyła na zwycięstwo, oburzona namową do wyjazdu, podobno tymi słowy odpowiedziała: — Skoro król z tak wielkim wojskiem opuszcza Warszawę, siedzibę monarchów, ja w niej wytrwam, z bezbronną gromadką mojego fraucymeru, przygotowana na najgorsze. Stefan Wydżga, kanclerz królowej, długo musiał uzasadniać konieczność wyjazdu, zanim zdołał królową przekonać, że powinna
wyruszyć w drogę. Choć niechętnie, wyjechała na koniec z Warszawy, kierując się w stronę Częstochowy. Kazimierz przebywał przez trzy dni w Okunie-wie, stamtąd zaś udał się w kierunku Lublina, a hetmanowie zajęli się ponownym skupianiem rozproszonych chorągwi. Szwedom również czas nie pozwalał pozostawać zbyt długo w Warszawie i korzystać z owoców zwycięstwa. Zabawili tam tylko trzy dni, gdyż Karol postanowił jak najprędzej wracać do Prus, dokąd go wzywała nowa wojna. Wojsko moskiewskie obiegło Rygę i niespodziewanie zagroziło całym Inflantom z ich przy-ległościami. Opowiem teraz historię, która jest ucieszna, ale która wydarzyła się przed oczyma samego króla i dlatego nie można jej uważać za gminną. Opowiem ją tym chętniej, że znamienite czyny zasługują na pamięć i chwałę u potomności bez względu na to, kto ich dokonał. Otóż Karol w drodze z Warszawy do Krakowa zatrzymał się na noc w miasteczku Radomiu, w domu Adama Gąski, człowieka zacnego, a przy tym miejscowego rajcy. Udręczony słonecznym skwarem zapragnął po wieczerzy orzeźwić się przechadzką po chłodniejszym wieczornym powietrzu i wyszedł z domu w otoczeniu przyjaciół i wyższych wojskowych. Ostatnie wydarzenia wojny nastręczały przedmiot do rozmowy — odbywano przecież jak gdyby triumfalny przemarsz przez Polskę. Zdarzyło się przypadkiem, że przechodziły dwie kobiety, niosąc wodę w stągwi, i któryś ze Szwedów z żołnierskiej swawoli jedną z nich nieprzystojnie dotknął ręką. Zaczepiona, bardziej dbając o zachowanie swojego wstydu niż o dogodzenie cudzej lubieżności, nie bacząc na gromadę wojskowych, a nawet na obecność samego króla, rzuca się na tego, co uraził jej skromność, i wywijając chwacko drewnianym nosidłem, gęstymi razami okłada napastnika. Szwed musiał uciekać przez cały rynek, aż wreszcie wmieszał się w tłum otaczający króla. Karol, ujrzawszy potyczkę dwóch płci, rzekł: — Cóż to, więc nawet i ta amazonka walczy ze Szwedami? Kiedy mu powiedziano, że chodzi o pomstę za urażony wstyd, pokiwał głową: — Pod moją władzą nawet i po zwycięstwie taka rzecz nie uchodzi. Surowo zatem napomniawszy dowódców, żeby krótko trzymali żołnierzy, kazał przywołać do siebie ową kobietę, a ujrzawszy, że jest silna i krzepka, powiedział ze śmiechem do przyjaciół: — Zrodzeni z niej synowie będą z pewnością groźnymi dla Szwedów wrogami. Po czym ją odprawił, obdarowawszy garścią monet. Historia ta jest godna większego podziwu niż historia Lukrecji:
Rzymianka dopiero po zgwałceniu sama na siebie miecz podniosła, natomiast uczciwsza od niej radomianka napastnika swej wstydliwości przed sprawą kijem po męsku ukarała. W Małopolsce sprawy nasze nie przedstawiały się lepiej. Gubernator Krakowa Wirtz strzegł nader sprawnie i czujnie nie tylko otoczonego murami miasta, lecz również przyległej okolicy, dokąd wyprawiał swoje oddziały, usiłując utrzymać ją w podległości. Obsadzone szwedzkimi załogami podkrakowskie zamki: Lanckorona, Tęczyn, Wiś-nicz, Pilica, Ojców, Pieskowa Skała itd., opasywały stolicę niczym zewnętrzne obwarowania i stanowiły składową część jej systemu obrony. W ten sposób gubernator dzierżył w swoim ręku cugle, nie pozwalając okolicznej szlachcie wierzgać. Trapiło szlachtę województwa, że ją te zamki jak kajdany obezwładniają; długo taiła swój gniew, aż wreszcie żal nad utraconą wolnością wyzwolił w niej pragnienie odzyskania swobody. Wirtz, czujny na wszystko, co się tylko działo i o czym mówiono, rozproszył pod Mogiłą Dembińskiego, starostę nowokorczyńskiego, o czym już poprzednio wspominałem, uknuwszy następujący fortel — jeżeli to tak można nazwać. Nakłonił mianowicie pewnego człowieka z Bałkanów, zwykłego u nas dawniej przeprowadzać wojskowe zaciągi, żeby udając zbiega dokładnie wyszpiegował, jakie są zamiary i nastroje szlachty województwa, i żeby mu o tym doniósł. Człowiek ów, nikczemny i nie brzydzący się występkiem, podjął się zleconego mu zadania i za pomocą zręcznego oszustwa tak podszedł Dembińskiego, iż ten uwierzył, że zdrajca rzeczywiście porzucił nieprzyjaciół. Rajca miejski Karchutowicz, opisując w sekretnym liście sytuację Krakowa, doniósł był Dembińskiemu między innymi, że Hieronim Wierzbowski, wojewoda brzeski, pod cegielnią Zakrzów z polecenia króla Kazimierza rokował z zaproszonym na rozmowę Wirtzem w sprawie poddania miasta, ale że gubernator nie przystał na proponowane warunki; atak z zewnątrz byłby zatem jak najbardziej na czasie, gdyby bowiem za murami rozległ się szczęk oręża, mieszczanie wykorzystaliby okazję, a wówczas do kapitulacji skłaniałyby Szwedów nie tylko ofiarowane im warunki, lecz również trwoga, co przyspieszyłoby poddanie się miasta. Dembińskiego wiadomość ta napełniła zadowoleniem i nie dbając na żadne podstępy, za oszukańczym podszeptem zdrajcy zwołał szlachtę, przedstawił jej to, o czym się dowiedział, wyjawił treść listu Karchutowicza, na koniec zaś, żeby ją natchnąć zapałem, wśród biesiadnej uciechy zachęcał do dzielnych czynów w
oczekującej ją nazajutrz walce. Nie zrażały go trudności, niestety jednak zapomniał, że nieprzyjaciel jest blisko. Albowiem zdrajca spostrzegłszy, że kiedy wino uderzyło do głów, przerzedziły się straże — jak tylko noc zapadła, posłał jednego ze swoich do Wirtza z doniesieniem, że za pomocą wojennej zasadzki można sprawić, żeby szlachta, zmorzona nieumiarkowanym pijaństwem, już się więcej nie obudziła ze snu: półsenni dadzą się zaskoczyć bez trudności, a noc podwoi ich trwogę. Gubernator skwapliwie wykorzystał otrzymaną wiadomość, wyprowadził z miasta piechotę wraz z jazdą oraz kilka dział i około północy zbliżył się do nieprzezornych; żeby im zaś napędzić większego stracha, kazał zadąć w trąby, uderzyć w bębny i głośno strzelać. Niespodziewane natarcie na obóz przerwało śpiącym ich gnuśne sny, zastępując je pomieszanym zgiełkiem okrutnej rzeczywistości. Hałas stawał się coraz większy, a wówczas niektórzy chwycili za broń, przede wszystkim piechota muszyńska (która przebywała tam w sile trzystu ludzi z rozkazu biskupa krakowskiego Gembickie-go), i starali się powstrzymać nieprzyjaciół, ale gdy inni, nie mogąc się przebudzić z twardego snu lub też na poły tylko uzbrojeni, zaczęli się bezładnie kłębić, zwłaszcza że nie mieli koni, które na noc wypuszczono na pastwiska, a pieszo walczyć nie przywykli — bez trudu wszystkich rozproszono i w ciemności nad półsennym wojskiem Szwedzi łatwo odnieśli zwycięstwo. Wpadło im w ręce wiele wozów ze sprzętem, w tym również wóz Dembińskiego, gdzie znajdowała się srebrna szkatułka, w której przechowywał on list Karchutowi-cza, opisujący sytuację w mieście, i stąd Szwedzi dowiedzieli się, kto wydał sekrety oblężonych. Przejęli się tą sprawą i Karchutowicza wzięto na tortury, żeby wymienił wspólników. Wirtz, gniewny, że mu wydarto tajemnice, obłożył miasto wielką karą pieniężną, zmusił mieszczan do odnowienia przysięgi na posłuszeństwo, zakazał im swobodnego wychodzenia z domów, odebrał im broń, a podejrzanych sprowadził do siebie jako zakładników. Następnie, z całą surowością dopełniając powierzonego mu obowiązku, przymusił ludność do płacenia dwa razy większego niż przedtem podatku na wojsko, a dla postrachu udawał, że zwiększa się załoga miasta. Nocą potajemnie wyprawiał jazdę za mury, a za dnia, niby świeżo przybyłych, prowadził ją przez ulice; żeby zaś to zmyślenie nie ograniczało się do samej tylko demonstracji, pomnażał ze względu na przybywających
zapasy żywności i żądał dodatkowych danin, utrzymując, że zwiększenie się liczebności załogi pociąga za sobą konieczność zaopatrywania jej w obfitszy prowiant. Nawet do miejsc poświęconych Bogu świecki ten człowiek ośmielił się sięgnąć. Ograniczono liczbę księży przy kościołach i nałożono na nich pieniężne kontrybucje; zabroniono bić w dzwony i obłożono je okupem, a jak nie został uiszczony, przetapiano je na działa. Powszechne prześladowania nie ominęły Uniwersytetu czyli Akademii Krakowskiej. Nie baczono na przywileje nauki i na przyrzeczenia szwedzkiego króla, który gwarantował całość i nietykalność najsławniejszej szkoły koronnej, uwalniając ją od wszelkich danin. Chciwość przemogła i nałożono na akademików okup, choć na mocy przywileju wolni byli od tego rodzaju świadczeń. Następnie, za rektoratu kanonika krakowskiego Adama Roszczewicza, z tyrańskiego rozkazu Wirtza zażądano od nich, żeby przysięgą zobowiązali się do wierności Karolowi. Rzecz to niesłychana, zaiste barbarzyński zwyczaj, tego rodzaju węzłem krępować wolnych ludzi, a tym bardziej uczonych; ale dla każdego Szweda zaklinanie się w mowie jest chlebem powszednim, i nawet ostatni z żołnierzy w szwedzkim wojsku, przyrzekając coś, mówi: Bóg mi świadkiem. Okrutne wymagania gubernatora odwleczono trochę racjami, a trochę prośbami, aż wreszcie, gdy rzeczpospolita uczonych nie mogła się już dłużej uchylać, rektor naradził się z profesorami poszczególnych fakultetów i jednomyślnie postanowiono raczej opuścić audytoria i przybytek nauk niż przez złożenie nowej przysięgi naruszać i łamać wierność należną Kościołowi i Koronie. Przeto uczniowie Akademii, oddawszy kolegia i bursy pod opiekę rady miejskiej, wyszli gromadnie z miasta, a zamkniętą szkołę po raz wtóry opuściły Muzy. Już poprzednio, w sierpniu, Szwedzi znieważyli je, zabijając wielu uczniów, teraz zaś, niegodziwie wymuszając przysięgę, ruszyli je ze starej ich siedziby i wygnali. Zaprawdę, postępowanie profesorów zasługuje na największe pochwały i zgodne jest z prawidłami etyki: udowodnili oni, że nie tylko udzielają wiedzy i dbają o pobożność polskiej młodzieży, ale że świetnym przykładem potrafią uczyć jej niezłomnej stałości w obronie Ojczyzny. Obowiązek pilnowania Krakowa powierzył król Kazimierz Michałowi Zebrzydowskiemu, miecznikowi koronnemu; chodziło zwłaszcza o to, żeby wypuszczające się z miasta gromady Szwedów nie plądrowały pobliskiej okolicy. Szwedzi przypadkiem schwytali Edwarda Rokeby, Anglika, domownika Zebrzydowskiego, i skoro Wirtz się od niego dowiedział, że ma w osobie miecznika
nieprzyjaciela, postanowił natychmiast uprzedzić działania swego nowego przeciwnika i rzeczywiście udało mu się tego dokonać. W dniu 10 sierpnia Zebrzydowski wraz z licznie zgromadzoną szlachtą przebywał w obozie pod Tyńcem; ponieważ był obłożnie chory, do czasu wyzdrowienia przekazał władzę wojskową swojemu zięciowi Karolowi księciu Czartoryskiemu. W nocy, podobnie jak poprzednio pod Mogiłą, stojący na czatach żołnierze donieśli, że zbliża się nieprzyjaciel. Atakowi Szwedów przeciwstawiła się chorągiew straży, a gdy się rozwidniło, z obozu spod Kobierzyna przybyli ludzie Zebrzydowskiego i raźnie włączywszy się do walki — przy czym szczególnie śmiało poczynał sobie namiestnik Jakub Wilkoński — powstrzymali nieprzyjacielskie uderzenie. Po krótkim wstępnym starciu bitwa przygasła i Szwedzi zaczęli się cofać, jak gdyby nie ośmielając się odważyć na nic więcej; w rzeczywistości odwrót ten należało położyć na karb fortelu, zwłaszcza że podczas walki odwiedli Polaków od obozu i prowadzili ich za sobą w stronę pobliskiego lasu, gdzie zastawiona była zasadzka. Polacy mają głęboko zakorzeniony zwyczaj aż do ostatka nacierać na uchodzących, gdy zwyciężają, a znowuż rzucać się do niepowstrzymanej ucieczki, jeżeli nieprzyjaciel przemaga. Nie odstąpili od tego zwyczaju i tym razem: uznawszy zdradliwy odwrót Szwedów za osiągnięte nad nimi zwycięstwo, niebacznie pędzą naprzód; tymczasem na skraju lasu najpierw strzały armatnie wprowadzają zamieszanie w ich szeregi, a potem nieprzyjacielskie oddziały, wypadłszy z leśnej zasadzki, otaczają ich i rozbijają. Głównym powodem nieszczęśliwego wyniku walki było to, że jak tylko doszło do starcia, nie wiadomo kto wydał rozkaz chorągwiom, żeby wracały z powrotem do obozu, a w każdej bitwie taki rozkaz jest niebezpieczny, powoduje bowiem — jak o tym pouczają prawidła wojennej sztuki — że zdjęte strachem serca nieprawym sposobem dopatrują się w nim rozgrzeszenia z ucieczki. Spośród szlachty województwa polegli wówczas między innymi: wysłużony żołnierz Andrzej Misiowski, chorąży Oraczewskiego Aleksander Czar-nocki oraz Walery Wilczogórski, Włoch z pochodzenia, a Polak przez swą prawość i męstwo, był on przedtem przez dziesięć lat namiestnikiem pancernej chorągwi u starosty winnickiego Andrzeja Potockiego. Do niewoli dostali się namiestnik Zebrzydowskiego i oberszterlejtnant Jakub Wilkoń-ski, dalej Konstanty Łysakowski, Aleksander Frezer, Stanisław Zagórowski i inni. Frezera, podeszłego w latach, Wirtz po sześciu dniach puścił wolno, może ujęty powagą jego charakteru, a może też powodowany
szacunkiem dla jego wieku. Przyjaźnie się z nim żegnając powiedział, że nie chce, żeby mu był nieprzyjacielem człowiek, którego z racji podeszłych lat uważa za właściwe poważać niczym własnego ojca. Po zwycięstwie pod Tyńcem Szwedzi, obnosząc się z naszymi sztandarami i ze zdobyczą i przesadnie się chełpiąc, czego to dokonali, w triumfie wkroczyli do Krakowa. Ale do radości wnet dołączył się strach, gdyż właśnie wówczas dowiedzieli się od szpiegów, że Dom Austriacki zgodził się przyjść Polsce z pomocą. Zaczęli zatem surowiej odnosić się do miasta i do jego mieszkańców, a także gromadzić zapasy oraz poprawiać mury i umocnienia, kościoły zaś, przytykające do obwarowań i wskutek tego zwiększające niebezpieczeństwo, kazali zburzyć i zrównać z ziemią. Najprzód postanowili zburzyć kościół na Piasku oo. karmelitów, pomimo próśb rady miejskiej, chociaż całe miasto gotowe było złożyć okup, żeby oszczędzono przynajmniej kaplicę, gdzie na ścianie kościelnego muru namalowany jest obraz świętej Bogarodzicy Dziewicy, słynny starożytnością i cudami. Nieubłagany gubernator, choć nie zawsze był taki nieludzki, tym razem odrzucił powszechne prośby (nawet sami Szwedzi nie pochwalaliby jego postępowania, gdyby nie namowy naszych arian) i ku wielkiemu żalowi całego miasta kazał budowlę rozebrać, co wymagało niemałego nakładu pracy. Akta klasztorne wspominają o dziwnym, a nawet wręcz cudownym wydarzeniu: otóż dnia dziesiątego lipca roku 1655, w chwili kiedy król szwedzki Karol wkraczał do Poznania, stolicy Wielkopolski, o tejże dziesiątej godzinie przed południem na twarzy obrazu pojawiły się jawne oznaki smutku i na powierzchnię boskiego oblicza wystąpił tak obfity pot, że na mensę ołtarza ściekały krople wielkości awellańskiego orzecha, ku zdumieniu patrzących i jako zapowiedź nadchodzących klęsk. I to również trzeba uznać za dzieło boskie, że kiedy przysłani przez Wirtza kamieniarze i kopacze burzyli mury kaplicy, wskutek działania jakiejś tajemnej siły nie można było zburzyć ściany, na której był obraz, i z woli bożej robotnicy nie zdołali wykonać danego im polecenia. Połupane kamienie, spadając z góry, utworzyły rodzaj kurtyny czy też zasłony, jakby je jakaś wprawna ręka układała, i ta niezwykła kupa kamieni, niczym pokrowiec, zakryła w końcu całą powierzchnię obrazu. Gubernator wybrał się przekonać, czy pogłoski o tym odpowiadają prawdzie (zwykła to innowiercom zatwardziałość: widzieć, a nie
wierzyć, dotykać jak Tomasz, a umysłem się sprzeciwiać), i spotkał po drodze znajomego malarza, nazwiskiem Chryzostom Proszowski, do którego zwrócił się z pytaniem: — Czy ten wasz obraz został już pogrzebany? W odpowiedzi usłyszał: — Niezadługo zmartwychwstanie. I rzeczywiście, zmartwychwstał z ruin w chwale, gdyż nieprzyjaciele Bogarodzicy poszli w wieczne zapomnienie, natomiast Matka Słowa, które stało się Ciałem, jest i będzie czczona przez wszystkie pokolenia. Potem do tego obrazu, odgarnąwszy kamienie, zbliżyło się dwóch ludzi, nikczemnych arian, żeby go lżyć. Jeden z nich, niegodzien wspomnienia, dobywszy broni, rzekł: — Przekonam się teraz, czy to prawda, że zdarzają się tutaj cuda. Jednocześnie ciął szablą najświętsze oblicze, zdoławszy naruszyć jedynie powierzchnię tynku. Bezbożnik z wściekłą zajadłością ponawiał swoje ciosy, kiedy w momencie niegodziwego zuchwalstwa nadbiegł, nie wiadomo skąd, podjazd polski i łotrowi, konno przez podmurze usiłującemu uciekać, zabiegł drogę. Stracił życie natychmiast, odebrawszy postrzał w usta, którymi Najświętszą Bogarodzicę świętokradczo znieważał. Rzekłbyś, że z nieba spadła pomsta, albowiem jak gdyby z umysłu, jednego zabiwszy, drugiego ze sprawców niegodziwego czynu żołnierze żywcem wzięli i uprowadzili, pospiesznie uchodząc. Gdybym pominął milczeniem te dzieła boskie, dopuściłbym się nie mniejszego grzechu niż ów, co znieważył obraz. Uległy potem zburzeniu następujące kościoły, oprócz karmelitańskiego na Piasku: budynek kolegiaty Św. Floriana, fundowany niegdyś przez Kazimierza Sprawiedliwego w roku Pańskim 1183; Św. Filipa i Jakuba; Św. Szymona i Judy Apostołów; Św. Walentego; Św. Krzyża; Sw. Piotra i Pawła na Garbarach; Św. Kazimierza z klasztorem Reformatów; Bożego Miłosierdzia na Smoleńsku; Św. Mikołaja parafialny; klasztor Karmelitów Bosych na Strzelnicy; Matki Boskiej na Gródku z klasztorem zakonnic; Bernardynów na Stradomiu z klasztorem; Św. Jadwigi ze szpitalem przy moście królewskim; Sw. Agnieszki z klasztorem zakonnic; Św. Sebastiana ze szpitalem; Św. Leonarda; a także i inne sakralne budowle zrównane zostały z ziemią. Kraków bardzo bolał nad zburzeniem tych pamiątek starodawnej pobożności Polaków. Wodzowie polscy zbierali rozproszone po bitwie pod Warszawą chorągwie: hetman Potocki w województwie lubelskim, a
Lanckoroński w widłach Bugu i Narwi. Gosiewski powiódł pułki litewskie oraz znaczną liczbę przybyłych z pomocą Tatarów aż nad granice Prus Książęcych. Karol zrazu miał zamiar udać się w stronę Krakowa, mianowicie po to, żeby jako zwycięzca pojawić się wśród przelękłych mieszkańców tej dzielnicy kraju; nadto wielu utrzymywało, że chciał znajdującymi się w Krakowie bogactwami kościelnymi nagrodzić sobie utratę zdobyczy, odebranej Szwedom w Warszawie. Przyszło mu jednak odmienić przedsięwziętą drogę, gdy dowiedział się o niebezpieczeństwach, jakimi mu zagroziła Moskwa. Skierował się do Torunia, skąd spiesznie podążył do odległej części Prus, ażeby ratować Inflanty, które znalazły się w trudnej sytuacji, i oswobodzić oblężoną Rygę. Tymczasem Czarniecki zadał Szwedom pod Trzemesznem dotkliwą klęskę: był on dla nieprzyjaciół prawdziwym biczem, którego najbardziej bać im się należało w okresach pomyślności. Zdążając do Wielkopolski, zboczył do Piotrkowa, który szlachta sieradzka pod wodzą wojewody Stefana Koniecpolskiego trzymała w oblężeniu i który obsadzony był szwedzką załogą. Kiedy tam przybył, podjazdy doniosły mu, że Szwedzi przez ziemię rawską zdążają do Torunia. Fryderyk Potter, doświadczony namiestnik Wittenberga w jego pułku, prowadził tysiąc dwustu jezdnych, ściągniętych z różnych załóg, i drugie tyle pieszych dragonów, a przy tym liczne wozy, na których wieziono łupy, zagrabione w województwie krakowskim, i którymi jechały żony oficerów; te ostatnie dowiedziawszy się, że królowa Jadwiga ma popłynąć za morze, puściły się w drogę, żeby przyspieszyć swój powrót do Szwecji. Szwedzi czuli się pod Trzemesznem bezpieczni, ale choć Czarniecki spiesznie się do nich zbliżył, nie uderzył na nieprzygotowanych. Nie przelękli niespodziewanym jego atakiem, śmiało wystąpili do walki wręcz, a wielu z nich, już w południe na wpół pijanych, wystrzeliwszy do nacierających, naczyniami napełnionymi winem zaczęło do nich przepijać jak gdyby z poczęstunkiem. Zuchwałość ta rozgniewała trzeźwego wodza, uznał za rzecz nieprzystojną składać się mieczem do kielichów i pogroził tylko przednim szeregom, a za to tym gwałtowniej uderzył na skrzydła. Już po godzinie Szwedzi, którzy się bronili, zgnieceni atakiem jazdy, zostali pobici na głowę. Stało się to dnia dwudziestego czwartego sierpnia; tylko bardzo nielicznych ucieczka ocaliła od śmierci, ponieważ rozległa równina ułatwiała raczej jeździe pościg, a wysoka grobla uniemożliwiła uciekającym przebycie stawu, który rozciągał się im w poprzek drogi.
Gdzie indziej Szwedom też zaczęło się wieść gorzej. Gubernator Piotrkowa, Piron, o którym już wspominałem, oblężony przez sieradzan, zmuszony został do kapitulacji; Wieluń i Bolesławiec się poddały, a wojewoda podlaski Opaliński, nie bacząc na swoje podeszłe lata i nie skąpiąc swych uszczuplonych przez wojnę majętności, nie pozwalał nieprzyjacielowi odetchnąć. Szlachtę wielkopolską do chwycenia za broń pobudzały nie tylko jego gorące wezwania; jej gniew podsycała również wiadomość, że król szwedzki, nagradzając ze swoich zdobyczy elektorowi przypieczętowane pod Warszawą braterstwo broni, sobie zostawił Prusy, a jemu przekazał województwa wielkopolskie, i całą Koronę jakby ze współdziedzicem z nim dzielił. Wieść ta bynajmniej nie była płonna, a potwierdzały ją liczne fakty: do Poznania wprowadzono elektorską załogę, dowództwa miast oddano Prusakom, pod nową władzą odmieniono sposoby aprowizowania wojska, inna forma i inne tytuły pojawiły się w rozporządzeniach do szlachty, a nadto wprowadzono nowe instytucje, które dowodziły, że dzielnica istotnie przekazana została elektorowi. Z tym wszystkim nie było rzeczy trudniejszej do zniesienia niż bezecne zdzierstwa Wrzesowicza, którymi człowiek ten, nie odróżniający świeckiego od świętego i nigdy nie nasycony, tę okolicę nękał. Nie oszczędził kościołów w Gostyniu, Poniecu, Górcach, Uniejowie i innych, a i klasztor kobyliński nikczemnie złupił. Chciwość tego niby to katolika zwiększała okoliczność, że własne dochody, jakie miał z dzierżawy wielickich żup solnych, rozrzutnie przemarnował na zbytki i teraz rabowaniem niewinnych ludzi usiłował podreperować swój nadwerężony stan posiadania. Żaden żołnierz nie był tak rozpasany, jak jego podkomendni: naśladowali oni obyczaje swego dowódcy, dla którego igraszką było mieszać świeckie ze świętym, a zabawą porywać z kościoła czy ze dworu. Opaliński pilnie na niego godził, chcąc jak najprędzej schwytać łupieżcę, od którego nikt w całej Wielkopolsce nie był cięższy i który jak rozbójnik krążył po całej dzielnicy. W owym czasie Wrzesowicz rabował w okolicach Osiecznej; skargi szlachty zbywał wzgardą i przemierzał kraj pośród uczt, jak gdyby panował w nim spokój. Pewnego razu, kiedy znajdował się nad Wartą i po strawionym na biesiadach dniu położył się już do łóżka, gwałtownie przerwał mu sen wojewoda kaliski Grudziński, który szybko zbliżał się na czele zbrojnych chorągwi. Wojewoda taił poniesione na swoich dobrach krzywdy, a nawet w listach wystrzegał się upomnień i starał się umacniać przyjaźń z Wrzesowiczem, ale wreszcie, nie mogąc już dłużej znieść
rozpasania występnego człowieka, skrzyknął swoich ludzi i we wsi Lubiczu nocą go napadł. Podłożył ogień pod chaty chłopskie, żeby przeciwnika przejęła tym większa trwoga, i Szwedów, którzy nie wiedzieli, czy mają gasić płomienie, czy też usiłować się bronić, bez trudności jeszcze przed końcem nocy pokonał. Poległo wówczas albo utonęło przeszło ośmiuset ludzi Wrzesowicza, on sam zaś ukrył się w stercie słomy, ale znaleziono go, pojmano, a potem chłopi nędznie kijami go utłukli. Nie znalazł się nikt, kto by zwłoki niegodziwego człowieka uczcił pogrzebem; poniósł karę za swoje świętokradztwa i za napaść na kościół jasnogórski, kiedy go nawet ziemia nie przyjęła. Z narodowości był Czechem, z wyznania udawał katolika — bezbożny napastnik Jasnej Góry i nieprzejednany wróg Polski. Tymczasem Kazimierz, zwoławszy w Lublinie radę senatu, zastanawiał się nad sposobami zapobieżenia niebezpieczeństwom, jako że starania o pokój leżały mu na sercu nie mniej niż nieszczęścia wojny. Władcy europejscy żywią dla siebie rozmaite sympatie i niechęci, toteż nawzajem na siebie bacznie uważają: jeżeli od jednego uzyskalibyśmy pomoc, wielu innych miałoby do nas urazę, i gdybyśmy z jednym związali się przyjaźnią, ściągnęlibyśmy na siebie gniew tych, co dla niego żywią wrogie uczucia. Stulecie nasze jest do tego stopnia przewrotne, że zaszczytne imię przyjaźni zostało w nim rozciągnięte na związki, które mają na widoku własną korzyść lub cudzą szkodę. Przedmiotem narady była mediacja francuska: Austrii nie podobała się nieproszona usłużność Francuzów i nie chciała słyszeć o podejrzanym rozjemstwie w sprawach polskich swojego współzawodnika. Moskwę, hamującą na pozór dawny gniew, rozejmem trochę tylko ułagodziliśmy i podejrzewaliśmy, że jest nam nadal nieprzyjazna; cesarz wstawiał się jednak za dawnym sprzymierzeńcem i radził zawrzeć z nim traktat. Należało też dojść do ładu z zawziętym narodem tatarskim, niegodnie sobie poczynającym. Duńczycy niechętni są Szwedom, a zjednoczone stany Niderlandów ze względu na to, że Szwedzi są równie potężni na lądzie, jak i na morzu, także wrogi do nich mają stosunek; jednym i drugim nadskakuje Anglia, odwodząc ich od chęci szkodzenia Szwedom, ale tej znowuż zagraża hiszpańska potęga. Szwedzi uciskają teraz Polskę, ale może się to odmienić i kto wie czy nawałność, wygnana od nas, nie nawiedzi cesarstwa; obawa przed tym napełniała Austriaków strachem, a strach kazał im się mieć na baczności. Uznali, że ich własny pożytek wymaga, ażeby elektora brandenburskiego odciągnąć od Szwedów, a
sprzymierzyć z cesarstwem. Jak chorzy, którym choroba dokucza, kręcą się na swoim łożu i wyobrażają sobie, że zmiana pozycji przyniesie im ulgę, tak dotknięta nieszczęściami Polska niezdecydowanie spoglądała na tych, co ofiarowywali się przywrócić pokój, i starannie rozważała swoje położenie, niepewna, czyją pomocną dłoń ma przyjąć. Dwaj władcy chcieli i mogli nasze sprawy doprowadzić do uspokojenia, mianowicie cesarz i król arcychrześcijański, lecz nie wiem jaka zła gwiazda sprawiła, że ze względu na ich starą wzajemną nieprzyjaźń nie godziło się Polsce z cesarskich wawrzynów i z francuskich lilii jednocześnie zebrać złotego żniwa pokoju. Ale choć obaj razem pomocni być nam nie mogli, w każdej z tych dwu pokojowych mediacji z osobna upatrywaliśmy znaczne pożytki, obaj władcy nam je zresztą pilnie zalecali. Jakkolwiek wiadomo było, że Szwedzi są sprzymierzeńcami króla francuskiego, to przecież tego pierwszego monarchę chrześcijaństwa można by było przyjąć za życzliwego rozjemcę do uspokojenia polskiej wojny w taki sposób, żeby—wedle przysłowia—i wilk był syty, i owca cała, a strony zostały rozsądzone zgodnie z zasadami chrześcijańskiej sprawiedliwości, co stanowiło okoliczność szczególnie zachęcającą. Z drugiej strony, za utwierdzeniem pokoju przy pomocy mediacji Domu Austriackiego przemawiało to, że choć między cesarstwem a koroną szwedzką pokój westfalski usunął wszelkie źródła niezgody, to przecież teraźniejsze dążenie Szwedów do za-wichrzenia Europy tak bardzo było dla cesarstwa podejrzane, że Ferdynand III postanowił posłać uciśniętej Polsce posiłki. Stanowiło to zachętę, żeby zwrócić się do monarchy, którego kraj znajdował się bliżej, gdyż pomoc stamtąd mogła nadejść prędzej. Wysłano zatem do Wiednia znakomite poselstwo, a odprawić je podjęli się wojewoda poznański Jan Leszczyński i kasztelan wojnicki Jan Wielopolski (Andrzej Miaskowski, który wyruszył wcześniej, miał wybadać, czy misja ma szansę powodzenia), żeby zaś żadna zwłoka nie zahamowała sprawy, wyjechali wyposażeni we wszelkie pełnomocnictwa do rokowań. Dopuszczeni przed oblicze cesarza, otwarcie przedstawili położenie Polski, dotkniętej nieszczęściami, które, jak to podkreślili, niechybnie staną się również udziałem Niemiec, o czym dwór cesarski dobrze wie. Chęć pośredniczenia między walczącymi ze sobą narodami wyraził król arcy-chrześcijański, ale król Kazimierz nie podjął w tej sprawie decyzji i dopiero za radą i zgodą cesarza postanowi, czy ma francuską mediację przyjąć, czy też odrzucić. W gruncie rzeczy poselstwo miało zachęcić Dom Austriacki do
zawarcia zbrojnego przymierza przeciwko Szwedom, uzasadniając je tym, że połączonymi siłami da się uśmierzyć zgubny płomień wojny, zanim z pobliskiej Polski przeniesie się do Niemiec. Jak cesarz przyjął posłów i jak sprawa przywiedziona została do skutku, opowiem na właściwym miejscu i w odpowiednim czasie. Również do innych monarchów wysłani zostali posłowie, którzy mieli ich nakłaniać do wojny względnie prosić o zachowanie pokoju. Do stanów cesarstwa udał się Andrzej Olszowski, wówczas dziekan krakowski; do wielkiego księcia moskiewskiego podkomorzy chełmiński Ignacy Bąkowski; do księcia siedmiogrodzkiego Rakoczego sekretarz wielki koronny Mikołaj Prażmowski; do króla duńskiego starosta gnieźnieński Jan Gniński; do Anglii i Niderlandów Pinocci; inni do jeszcze innych krajów. Rzekłbyś, że to wcale niezła odmiana, poniechawszy marsowych dzieł, wznowić pokojowe rokowania i pod tarczą zabiegać o pogodzenie umysłów, ażeby strudzonym wojną narodom zajaśniała jutrzenka pożądanego pokoju. Tego rodzaju dworskie posługi nazywają się negocjacjami, a przenośnia ta wzięta jest z obyczajów i czynności kupców, którzy targują się o cenę, zawierają kontrakty, zaciągają i udzielają pożyczek, przy czym chodzi o rzeczy, które zwyczaj albo konieczność ukrycia zysku czynią godziwymi. Podobnie i nasi negocjanci rozwijają skrzętną działalność, przekonywają, nalegają, doradzają i grożą, robiąc to dla pożytku swojej Ojczyzny albo według życzeń swoich mocodawców, chytrze i przebiegle. Niekiedy zdarza się im uchybić otrzymanym poleceniom i wskazówkom i przekroczyć swoje upoważnienia; zresztą i prawdziwym negocjantom trafiają się bankructwa, a rękojmia zwrotu należności nierzadko zawodzi wierzycieli. Wiem z instrukcji, że posłom do obcych krajów bezwarunkowo zakazano robić komukolwiek nadzieję na otrzymanie polskiego królestwa. Powiedziane tam było wyraźnie: Pod żadnym warunkiem nie wdadzą się w jakiekolwiek inne układy i ani na piśmie, ani ustnie nie zrobią nikomu żadnej nadziei na elekcję albo sukcesję polskiego tronu, ani też nie dadzą powodu do jakichkolwiek do niego roszczeń. Pod koniec roku wyszło na jaw, że licznym spośród ościennych panujących robiono nadzieję na panowanie, wystawiając im na przynętę królewską koronę, byle tylko dali się uprosić o udzielenie pomocy. W teraźniejszych czasach mało kto skory jest pomagać bliźniemu i władcy ci naszych próśb słuchali bez zapału, nie zanadto się nimi przejmując, nie sądzili bowiem, żeby z udzielenia posiłków mogli wyciągnąć jakąś rychłą korzyść. Cóż bowiem
mogliśmy im ofiarować, skoro żądali wiele, a Ojczyzna nasza była spustoszona i ogołocona ze wszystkiego? Czy królestwo, które kto inny z prawa posiadał, a kto inny faktycznie dzierżył? Zaiste, niewdzięczna to nagroda! Zalotnicy wzgardzili naszą Ojczyzną, której całym posagiem były bieda i spustoszenie. Tylko tych, co sprawy nasze bacznie śledzili, przejściowe zniszczenie sąsiedzkich pól nie odstraszyło od zabiegów i Polska nawet wówczas, kiedy była najnędzniejsza, znalazła sobie konkurentów. Beznadziejne położenie kraju rozpaliło w niejednym tym bardziej pożądliwe pragnienia i mocniej wbili sobie w łatwowierne głowy, że po śmierci bezdzietnego i niemłodego już władcy niezawodnie otrzymają jego królestwo jako nagrodę za swoją pomoc. Jednakże z łaski bożej źrenica wolności przetrwała nienaruszona; niechaj potomność okaże pobłażanie groźnej nierozwadze: jak rozbitków w niebezpieczeństwie, tak nas w rozpaczliwym położeniu konieczność uczyła chwytać się ostatecznych sposobów. Niejednemu wszakże obiecany kąsek zaostrzył apetyt i stał się kamieniem obrazy, gdy bowiem przedwczesną chęć zdobycia tronu rozwiały zwłoka albo odmowa, powzięte nadzieje przeobraziły się w zaciekły gniew. Zatroszczywszy się o pomoc z zewnątrz, król pod Kazimierzem Dolnym przebył Wisłę, połączył się z wodzami wojska i wyruszył w daleką drogę. Szczególnie trudna sytuacja Gdańska wymagała, żeby się udał do Prus. Gdańsk przechodził w owym czasie zmienne koleje losu, ale jego chwalebna wierność dla Kazimierza pozostała niezachwiana. Wytrwałe miasto nie dało się ani namowami poruszyć, ani ponętami pociągnąć, ani groźbami zastraszyć. Za nic sobie mając koszta, niebezpieczeństwa, a nawet życie swoich mieszkańców, nieugięcie stało po stronie prawowitego króla i potrafiło na wylot przeniknąć podstępy szwedzkiej protekcji. Szwedzi wtargnęli w okolice miasta, zajęli Głowę, zadali pod Tczewem pułkownikowi Winterowi klęskę, zabijając mu prawie siedemdziesięciu ludzi, zamknęli dla spływu towarów Wisłę i otoczyli flotą Wrangla port od strony morza — a jednak, mimo tylu przeciwności, miasto wolało wystawić na szwank raczej swoje najżywotniejsze interesy niż swoją wierność, i dlatego król Kazimierz pospieszył mu z pomocą. Po drodze leżała Łęczyca, przekazana elektorowi i obsadzona jego załogą. Rozłożywszy się w pobliżu obozem, Kazimierz przez trębacza zażądał od komendanta Schöninga, żeby mu przekazał miasto jako panu i władcy, ale ten wymówił się przysięgą złożoną elektorowi. Wkrótce wyszło na jaw, że śmielszy jest w słowach niż w czynie. Zaczęto z dział kruszyć mury, całe wojsko ochotnie
uderzyło do szturmu i miasto już po półtorej godzinie zostało zdobyte. Uderzono następnie na zamek, gdzie zamknęła się załoga; komendant zwrócił się z prośbą o krótkie zawieszenie broni, po czym siebie i zamek zdał na łaskę króla. Dalsza droga prowadziła do Chojnic, miasteczka wsławionego tym, że podczas wojen z Krzyżakami zadaliśmy im tu wiele klęsk. W Chojnicach stacjonował książę anhalcki, Jan Jerzy, który służył Szwedom, ale niezbyt fortunnie; ujrzawszy Polaków wcześniej, niż się tego spodziewał, i zaatakowany przez oddziały królewskie, pokornie musiał prosić Kazimierza o łaskę, chociaż gdy mu ją przedtem ofiarowywano, dumnie nią wzgardził. Poddał miasteczko i został wysłany na Pomorze pod warunkiem, że ani sam, ani żołnierze, których ma ze sobą, przez dwa miesiące nie będą walczyli przeciwko królowi i królestwu polskiemu i że wyjdą z granic Korony, nie wyrządzając żadnych szkód. Zaraz potem oddział jazdy powiódł księcia i jego żołnierzy w kierunku Marchii, gdzie przekroczyli granicę. Z kolei Kazimierzowi poddał się Kalisz, którego w imieniu szwedzkiego króla bronił Czech, Wacław Sadowski. Nie będąc pewien, czy może liczyć na posiłki, za namową i skutkiem starań kasztelana krzywińskiego Stanisława Starkowieckiego przekazał miasto Kazimierzowi, sam zaś z załogą odprowadzony został do Torunia. Tymczasem niepokój i troska o zachwianą potęgę cichaczem trapiły serce Karola, nie złamane dotychczas przez żadną trudność. Albowiem i szczęśliwi mają swoje zgryzoty, słodycz nawet w miodzie gorzknieje, a kwitnące drzewa wewnątrz robak wyniszcza. Królowa Jadwiga nie tak dawno we Fromborku nawet zwycięskiego małżonka witając wymawiała mu poniesione straty i pochopne odstąpienie od Zamościa, nie każda bowiem kobieta tylko urodę posiada, są i takie, co potrafią służyć mądrą radą. Senat szwedzkiego królestwa słał do Karola cierpkie listy, napominając go, żeby poniechawszy cudzego, zaczął się troszczyć o swoje własne: Duńczycy zagarnęli Skanię, a Moskwa Inflanty, i kraj, bez króla i bez wojska, bezradny jest i bezsilny wobec wrogów. W Elblągu zmarł przedwcześnie kanclerz szwedzki Eryk hrabia Oxenstierna, nieoceniony doradca, umiejący każdą niepewność wyjaśnić, a złą sytuację naprawić; śmierć go dosięgła, gdy stał się Karolowi najbardziej potrzebny. Elektor, czy to żeby pomyśleć o swoich sprawach, czy też żeby wzmocnić swoje siły, ustąpił do Królewca, ponieważ Gosiewski wraz z Tatarami zagrażał Prusom Książęcym, a Opaliński zmierzał do Marchii,
nadto zaś wieść o zbliżaniu się wielkiego wojska z Kazimierzem na czele szerzyła ogromną trwogę. Wszystko chyliło się ku gorszemu i Karol, rozważywszy każdą rzecz z osobna, pojął, że wszystkim im jednocześnie nie poradzi. Nie stracił pomimo to serca, wielekroć bowiem miał się sposobność przekonać, co może śmiałość. Wyprawił Douglasa do Kurlandii, a Izraela na pomoc Prusom, i natarczywymi prośbami zaczął domagać się posiłków od Oliwera Cromwella, protektora Anglii, jak to wówczas mówiono. Ponadto, choć co innego bardziej go teraz zatrudniało, nie przestał napastować Gdańska na przemian obietnicami i zbrojnymi zaczepkami. Na koniec podążył ku granicom Inflant, gdzie zastanawiał się, czy ma z Moskwą prowadzić wojnę, czy też zawrzeć pokój. Tymczasem Wincenty Gosiewski, hetman polny litewski, który pustoszył Prusy Książęce, natknął się pod Prostkami, wsią pruską, na nieprzyjaciela. Elektor, bolejąc nad okropnym spustoszeniem swoich posiadłości i pragnąc jak najprędzej odwrócić klęskę, którą na siebie ściągnął, wyprawił przeciwko Gosiewskiemu swoje wojsko pod dowództwem Jerzego Fryderyka hrabiego Waldecka, którego posiłkowało sześć szwedzkich regimentów pod wodzą pułkownika Izraela i do którego przyłączył się również Bogusław Radziwiłł, wówczas jeszcze wytrwale trzymający stronę Karola. Środkiem między obu wojskami wąskim korytem płynęła rzeka Pis, którą można było zbrodzić po pierś; żołnierze elektorscy, porwani chęcią walki czy też może lekceważąc sobie przeszkodę, spiesznie ją przebyli i na dany znak ruszyli do natarcia. Litwini przyjęli bitwę, wiedząc, że ich przeciwnik byłby lepiej postąpił, gdyby był pohamował swoją śmiałość. Gosiewski umieścił na jego tyłach, w dolinie jakby stworzonej do zasadzek, prawie tysiąc swoich ludzi z Wołłowiczem na czele, Tatarom, których miał spory oddział, rozkazał szukać brodu w dole rzeki, sam zaś z główną częścią swojego wojska natarł na zbliżającego się nieprzyjaciela. Łatwo radzono sobie z przeciwnikiem w początkowych utarczkach, ale wnet przeprowadzone przez rzekę elektorskie działa otworzyły ciągły ogień na litewskie oddziały, próbujące wysforować się naprzód. Radziwiłł starał się powstrzymać zapalczy-wość atakujących, podejrzewał bowiem zasadzkę, gdyż wiedział, że Tatarzy mają zwyczaj na początku bitwy rzucać się do odwrotu, ale nikt go nie słuchał. Kiedy wojsko elektorskie z większym zapałem niż rozsądkiem rzuca się w wir walki, ludzie Gosiewskiego ściągnięciem cugli nawracają konie, watahy Tatarów wypadają na pole i najpierw wstrzymują pułki nieprzyjaciół, potem zmuszają je
do cofnięcia się, a wreszcie, uderzywszy na odwodowe linie szyku, całe wojsko elektorskie rozbijają. Rozbite oddziały poniosły większe straty w czasie odwrotu niż podczas samej bitwy, ponieważ musiały przebywać błotnisty bród, a Tatarzy po drugiej stronie rzeki ustawili się w kształt półksiężyca, zamykając im drogę. Nastąpiła wielka rzeź; jeżeli nawet jednemu czy drugiemu łaskawszy los pozwolił wydobyć się z matni, zawodziła nadzieja na ucieczkę, gdyż niemieckie stępaki nie dorównywały tatarskim koniom w rączości. Poległo trzy tysiące nieprzyjaciół, wzięto im wszystkie działa i trzydzieści dziewięć sztandarów, ich zaś dowódca, Waldeck, mając bok przeszyty strzałą, ledwie uszedł. Radziwiłł dostał się do niewoli; Izrael (którego król Karol zwykł był nazywać swoim nauczycielem, ponieważ pod jego sztandarami służył w wojnie niemieckiej, ucząc się początków sztuki wojennej) został uprowadzony nie do Egiptu przez faraona, lecz na Krym przez dowódcę Tatarów, Sefera Ghaziagę, a jego los podzielili dwaj Anglicy, bracia Englowie, a także generał Wallenrodt, Horn, Scharfenberg, Koch, Brunell, Amerstein i inni; pułkownicy Kannenberg i Baner wraz z księciem weimarskim uniknęli niewoli, natomiast oberszterlejtnanci Purdek, Heltz, Hemmin-ger oraz siedemnastu oficerów zostało zabitych. Zwycięstwo miało miejsce ósmego października i pogrążyło całe Prusy Książęce w głębokiej żałobie, ponieważ w bitwie poległ kwiat elektorskiego wojska, a poniesiona klęska kazała się spodziewać, że wkrótce nad krajem zawisną jeszcze większe niebezpieczeństwa. Tatarzy, objuczeni jeńcami i zdobyczą, wymawiali Litwinom naruszenie zbrojnego przymierza (przez to, że odebrali im oni Radziwiłła) i zdawali się szukać pretekstu do szybszego powrotu do domów, ale Gosiewski zupełnie nie przejął się odejściem tej drapieżnej zgrai i po zwycięstwie pociągnął do Warmii, gdzie nagłym natarciem rozproszył Ottona Dörflinga, pułkownika elektorskiego, który z trzema pułkami wracał z Poznania. Wkrótce i samemu przyszło mu doświadczyć zmienności losu: w pobliżu jeziora Habo Gustaw Stenbock niespodziewanie na niego natarł, rozproszył go i zwyciężył, a poniesione straty były tym większe, że kiedy Litwini poszli w rozsypkę i rozerwały się ich szyki, znakomici Szwedzi, trzymani w niewoli od czasu bitwy pod Prostkami, wydostali się na wolność. Podobnie jak znużenie wojną skłania nierzadko do chwytania się środków pokojowych, tak znowuż niepomyślny rezultat starań o pokój wznieca zapalczywą chęć do wojny, i często dla takiego,
który przewiduje, że mu grozi nieuchronna zguba, stanowi pociechę w nieszczęściu, jeżeli kogoś drugiego zdoła za sobą pociągnąć w przepaść. Karol zmiarkował, że wielki książę moskiewski, z którym walczył jako z nieprzyjacielem w Inflantach, traktuje z narodem polskim przez wysłanników nad przywróceniem pokoju i że traktat jest już prawie zawarty; mocno go to zabolało, że potężny sąsiad zmienił do nas swój stosunek, ponieważ imię tego północnego władcy nie tylko w Inflantach i na Pomorzu, ale nawet w samym szwedzkim królestwie wzbudzało uzasadniony lęk. Zdając sobie sprawę z niebezpieczeństwa i nie mogąc przeciągnąć Moskwy na swoją stronę, dołożył Karol wszelkich starań, żebyśmy się z nią nie związali przymierzem, i odłożywszy chwilowo na stronę swoją pychę czy też wyniosłość, wyprawił Forgella, świeżo uwolnionego z tatarskiej niewoli, żeby spowodował zerwanie rokowań pokojowych z Moskwą i usilnie zalecił Polsce szwedzką przyjaźń. Przebiegły wysłannik przystąpił do działania i rozpowszechnił pismo (pod nazwą projektu), w którym wykazywał, że między obu narodami może zostać zawarty wieczysty pokój bez czyjegokolwiek pośrednictwa, i to w czasie krótszym od jednej doby. Dzięki takiemu pokojowi całe królestwo w swoich przedwojennych granicach zostałoby przywrócone Kazimierzowi i znowu mieszkańcy mieliby spokój, a sprzymierzeńcy bezpieczne z krajem stosunki, nieprzyjaciele odczuwaliby strach, a sąsiedzi cieszyliby się pokojem i każdemu co mu się należy zostałoby przywrócone. Skoro głębiej rozważono te propozycje, nie wydały się godne uwagi, a pragnienie pokoju uznano za podejrzane, jako że Szwedzi ofiarowanym sobie pokojem nieraz już wyniośle wzgardzili, a także ponieważ Karol otwarcie wolał pośrednictwo francuskie od cesarskiego. Toteż Forgell odjechał nic nie wskórawszy, nie bez gniewu tego, który go przysłał, i wielu sądziło, że właśnie wówczas Karol postanowił gorącymi zachętami przekonać Rakoczego, rozczarowanego w swoich nadziejach na polską koronę, żeby zbrojnie pomścił urazę swojego honoru. Rzecz przedstawiała się następująco: Jerzy Rakoczy, książę siedmiogrodzki, wsparty przed paroma laty pod Suczawą przez wojsko przysłane mu w posiłku przez Kazimierza, zdołał — zgładziwszy Tymoszka Chmielnickiego — uśmierzyć groźne połączenie Mołdawian z Kozakami; następnie, wywdzięczając się za przysługę, wysłał swoich Węgrów na pomoc królowi, walczącemu z Kozakami pod Żwańcem. Sądzono, że nie zmienił swoich uczuć i nadal trwa w przyjaźni, toteż teraz, kiedy Polska znalazła się w trudnościach, król nalegał, żeby zabiegać u
niego o posiłki, i wysłał do Siedmiogrodu Mikołaja Prażmowskiego, sekretarza wielkiego koronnego, któremu polecono, żeby zachęcił Rakoczego do pospieszenia z pomocą, robiąc mu nadzieję na polską koronę. Jeżeli za przykładem króla francuskiego Henryka IV wyrzeknie się wiary kalwińskiej, którą wyznaje, i wróci na łono kościoła katolickiego, to mógłby otrzymać królestwo polskie, skoro zechce zabiegać o nie na prawowitej elekcji po najpóźniejszej śmierci teraźniejszego panującego. Nie obiecywano mu niczego ponadto, a Prażmowski stanowczo podkreślał, że Polacy, przywiązani do religii katolickiej, nie oddadzą tronu nikomu, kto by jej nie wyznawał. Książę rozważał tę sprawę, a kiedy przypadkiem wdał się z Prażmowskim w rozmowę na otwartym ganku i spostrzegł, że spowiednik posła trzęsie się z zimna — był bowiem wówczas bardzo silny mróz — rzekł: — Dobry człowieku, niepotrzebnie marzniesz, daj swoje szaty, a zaraz ci je każę zwrócić podszyte futrem, chroniącym od zimna. Nic mi nie będziesz winien za to dobrodziejstwo: wystarczy, że zmienisz swoją religię na tę, którą ja wyznaję. Świątobliwy kapłan, urażony niespodziewanym uszczypliwym żartem, zmarszczył brwi i tymi słowy odparł drwinę: — Wdzięczny jestem za szczodrobliwość, ale nie mogę przyjąć takiego daru. Wilczej skóry nie potrzebuję, a wiary mojej za nic w świecie nie odstąpię. Na to Rakoczy: — Jeżeli religia, w której się urodziliście, tak bardzo się wam podoba, że wolicie umierać z zimna niżeli ją zmienić, to dlaczego zachęcacie mnie, żebym się wyrzekł wiary, w której się urodziłem, w zamian za obietnicę panowania w waszym królestwie? Poselstwo Prażmowskiego miało ten skutek, że Rakoczy, któremu lekkomyślnie okazano zaufanie, powziął wielkie nadzieje i postawiwszy sobie wysoki cel, zamiast oczekiwać na koronę, zaczął się jej coraz bardziej napierać. Kiedy koło połowy listopada Kazimierz zbliżał się do Gdańska, nadeszła wiadomość, że Karol powraca z Inflant i z największym pośpiechem zdąża do Malborka, żeby przeprowadzić swoje wojsko przez świeżo wzniesiony most, opanować oba brzegi Wisły i zmierzyć się z Kazimierzem w zbrojnym starciu. Wysłany na zwiady Mariusz Jaskólski, strażnik wojskowy, o pierwszym brzasku natknął się pod Kwidzyniem na pięciuset Szwedów, rozkwaterowanych po chałupach i nie spodziewających się ataku. Rozproszył ich bez trudności, przy czym wielu z nich pospadało z urwistego brzegu do rzeki i do jej rozlewisk, chociaż nasi stosowali
się do wojskowego zwyczaju (chcąc, żeby Szwedzi postępowali podobnie) i poddających się zachowywali przy życiu. W całym tym zamieszaniu hrabia Königsmarck młodszy, znalazłszy się w wodzie, gdy jego koń nie zdołał oprzeć się wirom, zginął pochłonięty przez fale. Był to ten sam Königsmarck, który niegdyś na zamku tęczyńskim trzystu Polakom z kapitanem Janem Dziulim przyrzekł bezpieczeństwo, ale kiedy otworzyli mu bramy, kazał wszystkich niecnie wymordować. Na trzy dni przed śmiercią syna, zgodnie z porządkiem natury, jego ojcu wydarzyła się nieszczęśliwa przygoda. Jan Krzysztof Königsmarck, feldmarszałek szwedzki, noszący nazwisko, które w Niemczech otoczyła niegdyś wojenna chwała, w owym czasie podeszły już w latach, był gubernatorem miasta Bremy i należał do najbliższego otoczenia Karola, któremu umiał zręcznie przysłużyć się radą lub przyprowadzeniem żołnierskich zaciągów; także i teraz na królewskie wezwanie wiózł szkockie posiłki z Wismaru do Piławy. Stanęły mu jednak na przeszkodzie gwałtowne wiatry i długo miotany burzą nie zdołał przybić do brzegu w wyznaczonym miejscu, a niesnaski wśród żołnierzy i nieposłuszeństwo marynarzy sprawiły, że zabłądził do sąsiedniej zatoki. Gdańszczanie, ujrzawszy nieprzyjacielską flotę krążącą tuż przy brzegu, wyprawili przeciwko niej wojenne okręty. Dopisywała im odwaga i sprzyjały wiatry, toteż kiedy Königsmarck zdecydował się przyjąć walkę, został pokonany i otoczony. Kapitanowie gdańskich okrętów, Winter i Bomgart, zmusili go do tego, że opuścił żagle i poddał się. Nie licząc wojennych okrętów, miał trzy statki, załadowane rozmaitym sprzętem, jako to bronią palną i białą, pociskami wszelkiego rodzaju i mnóstwem strzelniczego prochu, a także znaczną ilością bitej monety; wszystko to stało się łupem Gdańszczan. Ale największą zdobyczą był sam dowódca; zaprowadzono go do miasta, gdzie rada miejska przyjęła go z honorami, następnie zaś wyznaczono mu na miejsce pobytu latarnię morską, a Reiggerowi, który nią zawiadywał, powierzono straż nad jeńcem. Tymczasem Kazimierz, przedostawszy się do Gdańska, został tam piętnastego listopada powitany z ogromną owacją. Wkraczającemu do miasta królowi towarzyszył kwiat polskiego wojska, a młódź rycerska, pełna zapału i pięknie przystrojona, paradowała u jego boku. Nadmorski lud najbardziej radował się na widok husarii, której w tych okolicach nikt nigdy nie widział, chyba tacy, co prowadząc w Polsce handel, natknęli się tam na przeciągające oddziały kopijników. Liczne formacje uzbrojonych mieszczan,
ściągnięte spoza murów, dla okazania czci wyszły królowi na spotkanie; ze wszystkich dział oddano trzykrotnie salwę i uroczyste okazałości przeciągnęły się głęboko w noc. Na zakończenie władcę powitała na ratuszu rada miejska, w której imieniu przemówił syndyk miejski Wincenty Fabricius. [...] Stosowną oracją odpowiedział od króla kanclerz koronny Koryciński. [...] Także ksiądz Seweryn Karwat, jezuita, wygłosił w przytomności Kazimierza mowę, w której szczerze i wymownie oddawał pochwały miastu, co umiało wytrwać w wierności, choć wyznanie różni je od Polski, a łączy ze Szwedami; żeby zaś jeszcze bardziej podkreślić zasługę Gdańska, strofował całe królestwo o niedochowanie wierności. Rozejm z nami, krótki i wygasający z końcem roku, utorował Moskwie drogę do nowych przedsięwzięć, przeniósłszy więc, jak o tym wspominałem, swoje siły do Inflant, przystąpiła z ogromnym wojskiem do oblężenia stolicy tej prowincji, Rygi. Z początku powodzenie jej sprzyjało, albowiem od razu w pierwszym starciu dowódca szwedzki hrabia Thurn, walcząc na czele jazdy, został zmuszony do ucieczki i wraz z pułkownikiem Kronmanem zabity, a bitwa potoczyła się dla Szwedów nieszczęśliwie i ponieśli w niej znaczne straty. Później Gabrielowi De la Gardie, broniącemu miasta, które zacięło się w uporze, Karol przyobiecał posiłki, a ponadto pomogła surowość nadciągającej zimy i Moskwa, nic nie wskórawszy, musiała odstąpić od oblężenia. Ale chociaż bolało ją, że bez skutku, a nawet z hańbą została odparta, zabiegi i namowy wysłanników Karola nie zdołały jej skłonić do tego, żeby rozważyła ofiarowane jej nader korzystne warunki przymierza ze Szwecją; może niebo nie chciało, żeby dwaj najpotężniejsi nieprzyjaciele Polski się ze sobą połączyli, może z natury niezdolna była do sprzymierzania się, a może wreszcie my znęciliśmy ją tłustszym kąskiem. Nad warunkami traktatu, który Moskwa z nami zawarła, chociaż jego odpis z manuskryptu Pawła Konojadzkiego, szlachcica pruskiego, mam pod ręką, nie będę się rozwodził, nie mając co do nich całkowitej pewności, jako że oryginału nie zdarzyło mi się widzieć. Po artykułach dotyczących wyboru wielkiego księcia na króla polskiego były tam postanowienia o kontynuowaniu wojny szwedzkiej, o zwrocie Inflant i Estonii Polakom, o dostarczeniu pieniędzy na zapłatę żołdu żołnierzom, a także i inne, o których nie będę wspominał, postanowiwszy być zwięzłym. Rokowania w Niemieży zakończyły się dnia piątego listopada roku 1656; z naszej strony prowadzili je wojewoda płocki Jan Kazimierz Krasiński,
marszałek litewski Krzysztof Zawisza, referendarz Cyprian Brzostowski i starosta grabowiec-ki Stanisław Sarbiewski. Zaiste, rozsądne by to było przedsięwzięcie położyć kres krwawej wojnie, gdyby jedno królestwo mogło mieć dwóch królów, a jedna korona mogła zdobić dwie głowy; gdzie jednak przywiązanie poddanych rozdzielałoby się między dwóch panujących, próżno by szukać jednomyślności: nawet machina świata by się zatrzymała, gdyby dwa były słońca. I rzeczywiście, od czasu nowych traktatów znowu Polska uwikłała się w bardzo niebezpieczną wojnę, uważała bowiem za lekarstwo to, co było trucizną. Wielu jednakże traktat ten wychwalało, jak gdyby Opatrzność już nic lepszego dla Polski nie mogła uczynić, i fałszywie przewidywano, że połączenie obu narodów przyniesie zgubę Porcie Ottomańskiej. Byli i tacy, którzy upatrywali w tym połączeniu podwalmy pod ową ostatnią, przepowiedzianą przez Daniela monarchię światową, mającą powstać na końcu wszystkich czasów — zaiste, fałszywi tłumacze prawdomównego proroka. W głębi Korony oręż nie próżnował nawet i wtedy, kiedy po odjeździe obu królów wojna przeniosła się nad morze. Karol zostawił po sobie zamki obsadzone załogami i trzeba je było siłą odbierać z rąk nieprzyjaciół. Najbardziej wszystkim zależało na odzyskaniu Krakowa, będącego najważniejszym i niejako macierzystym miastem polskim; pragnął tego również i Kazimierz, który odjeżdżając do Prus, na dowódcę sił oblężniczych wyznaczył marszałka koronnego Jerzego Lubomirskiego. Marszałek zaczął sprężyście wywiązywać się z powierzonego mu zadania. Przywiódł ze sobą szesnaście kwarcianych chorągwi, a towarzyszyli mu starosta bohusławski Jacek Szemberg, chorąży halicki Michał Stanisławski, porucznik husarii Andrzej Sokol-nicki, Piotr Śladkowski, Marcin Dembicki, Władysław Lubowiecki i inni dowódcy. Nadto posiłkowała marszałka szlachta z województw krakowskiego, sandomierskiego i lubelskiego, a także górale i chłopi z Zawisła, w sumie więc wojsko jego liczyło do ośmiu tysięcy ludzi. Skoro Wirtz się dowiedział, że marszałek przybywa, żeby oblec miasto, i wieść tę potwierdziło pojawienie się oddziałów przedniej straży, które zaczęły krążyć wokół Krakowa, nie zaniedbał żadnego starania i wzmógł swoją czujność, chociaż już przedtem ze wszystkich stron zdążył Kraków otoczyć silnymi umocnieniami. Polacy rozłożyli się obozem pod wsią Bieżanowem, zamierzając najpierw zdobyć Wieliczkę, gdzie wydobywa się sól, z której można było mieć spory dochód; następnie obsadzili
wszystkie drogi, wiodące do miasta z południa, żeby móc powstrzymać niebezpieczeństwo, które, jak przewidywali, zagrozi od strony Siedmiogrodu. Gubernator ściągnął z wielickich kopalni do składów na Kazimierzu ogromną ilość soli, przeznaczając ją na sprzedaż. Miał z tego łatwy zysk, ponieważ tym niezbędnym dodatkiem zarówno na wojnie jak i podczas pokoju bogaci i biedni zwykli przyprawiać swoje potrawy. Licznie zjeżdżali się kupujący i sprzedaż soli przynosiła Wirtzo-wi znaczną intratę: podczas gdy ubożył miasto daninami i w nieskończoność zwlekał z wypłatą żołdu żołnierzom, jednocześnie ogromnymi zyskami ze sprzedaży soli niezmiernie się bogacił, dopóki nadejście Polaków nie popsuło mu całego tego interesu. Obronę składów powierzył Wirtz majorowi nazwiskiem Schacht; Szemberg wyrusza nań z trzema chorągwiami i napotkanego wciąga w walkę: rozprasza jego ludzi, jego samego zabija i opanowuje składy. Następnie Polacy otoczyli Kraków — nie tyle wałem i umocnieniami, gdyż wskutek rozległości miasta byłoby to zupełnie niemożliwe, co raczej wyprawiając w różne strony zbrojne oddziały i obsadzając wszystkie drogi, a tym samym nie pozwalając nikomu wchodzić do miasta ani z niego wychodzić i uniemożliwiając oblężonym porozumiewanie się ze światem. Na wysokim wzgórzu pod Kazimierzem, noszącym nazwę Rękawka (wedle starej tradycji znajduje się tam grób Kraka, założyciela Krakowa), wzniesiono nasyp i z licznych dział bito stamtąd w mury i strzelano do miasta albo do wychodzących z niego nieprzyjaciół, a wokoło rozmieszczono piechotę i chłopów, gotowych do walki i do szturmu. W tym samym czasie rokowano o kapitulacji, próbując obietnicami i groźbami zachwiać odwagę Wirtza. Był on jednak niewzruszony. Zmieniał postawę zależnie od okoliczności: odwzajemniał pochlebstwa, nie dając się na nie schwytać, a groźby zbywał żartami, okazując swoją wzgardę. Jego doradcą i pośrednikiem w rokowaniach był Jerzy Forgell, człowiek, który siedział na dwóch stołkach, jednym szwedzkim a drugim polskim. Rokowania nie pociągnęły za sobą żadnego skutku, gubernator bowiem, nie zaniedbując swoich obowiązków, choć łagodnie przemawiał, nadal sprężyście działał. Nie gardził nawet podstępem: kiedy wojsko wyszło z obozu pod mury miasta, skusił przyobiecaną nagrodą dwóch łotrów do tego, że podłożyli ogień pod budy obozowe, które wojsku pozwalały łatwiej znosić surowość zimowej pory i służyły za skład furażu i słomy. Dostali się oni do obozu w przebraniu, jeden jako mnich, a drugi jako kobieta, i wznieciwszy ogień,
bezkarnie umknęli. Pożar wyrządził chorągwiom znaczne szkody i wprowadził wielkie zamieszanie, spłonęła bowiem cała broń, wszystkie ubiory i wszystka żywność, a ogień srożył się tym gwałtowniej, że nie było go komu gasić. Pod murami miasta rozciągała się równina, służąca za miejsce rycerskich popisów. Odbywały się tam nieustanne harce, podczas których doborowi szermierze z obu stron pojedynkiem się potykali. W tych utarczkach wielu Szwedów ginęło albo dostawało się do niewoli, nasi zaś ponosili jeszcze większe straty, gdyż powodowani chęcią popisania się męstwem albo też ufając swoim koniom niebacznie podchodzili pod mury. Oblężenie trwało już trzeci miesiąc, gdy zewsząd zaczęły nadchodzić wieści, że wojewoda siedmiogrodzki Rakoczy przygotowuje nowy straszliwy najazd na królestwo polskie. Jakkolwiek marszałkowi od dawna wiadomo było, że ma on wrogie zamysły, długo nie chciano dawać wiary niepomyślnej nowinie. Potwierdzili ją jeńcy, pochwyceni przez nasze podjazdy, zwłaszcza że znajdowali się wśród nich ludzie przysłani do Wirtza, który przypuszczony był do tajemnicy dzięki szyfrowanym listom z Siedmiogrodu. Ponadto sam Rakoczy, uznawszy, że nie trzeba mu już dłużej ukrywać, jakie żywi do Polski uczucia, w liście wysłanym do marszałka napisał, że przygotowuje się do wojny i że nie jest już przyjacielem Polaków. Podał przyczynę, która ściągnęła na nas jego niełaskę: mianowicie wbrew słuszności nie dotrzymaliśmy umowy o przekazaniu mu polskiego tronu. Zawarł taką umowę niedawno z Prażmowskim, a gdy zapytywał następnie, czy Rzeczpospolita zamierza jej dotrzymać, nie dostał odpowiedzi, co poczytał sobie za wielką obrazę. W obronie swojej dobrej sławy i swojego bezpieczeństwa postanowił zatem uciec się do rozstrzygnieć orężnych. Dan w Alba Iulia, dnia 14 listopada roku 1656. Marszałek, chcąc zapobiec grożącemu niebezpieczeństwu, a nie widząc nań żadnego sposobu i będąc świadom słabości naszych sił, zwrócił się listownie do Rakoczego. Starał się go pohamować w jego zapędach i przeszkodzić niespodziewanej przemianie. Radził mu, żeby nie zrywał starej przyjaźni z królestwem polskim, o której wie, że jest nieodmienna i że wychodzi jego sprawom na pożytek. Spodziewano się, że chorąży halicki Michał Stanisławski, wywodzący się z zacnej ruskiej rodziny, zdoła odwieść Rakoczego od wojny; oprócz pisma marszałka powiózł on do Siedmiogrodu listy od króla Kazimierza, który powołując się na wzajemne zobowiązania, apelował do wojewody o porzucenie nieprzyjaznych uczuć, a także od cesarza, który protestował przeciwko wrogim
wobec Polski posunięciom swojego lennika. Stanisławski wyruszył z pośpiechem, ale czy to długa droga, czy też umyślnie stawiane mu przez Rakoczego przeszkody spowodowały, że zanim dotarł do celu, burza węgierskiej wojny niespodziewanie wtargnęła w granice Polski i ogarnęła Podgórze. Marszałek, nie mając dość sił, żeby jej stawić czoło, a przy tym wobec nieobecności króla pozbawiony nadziei na posiłki, zmuszony był zwinąć prowadzone z wielkim wysiłkiem oblężenie Krakowa i wycofać swoje oddziały spod miasta.
A.
M.
D.
C.
ANNALIUM
POLONIA CLIMACTERIS S E C V N D I,
RE GNA NTE
IOANNE CASI MIRO, LIBER TERTIVS An. Cn. M. DC.LVII.
początku wzajemne gniewy i zbrojne starcia były udziałem obu królów, później i słabsza płeć, bez żadnego wzglę-du na jej delikatność, zaczęła doznawać przygód i niebezpieczeństw wojny. Królowa szwedzka Jadwiga przepłynęła Morze statkiem Bałtyckie i przybyła do Polski, a nasza Ludwika nie lękała się wystawić na niebezpieczeństwa i opuścić Opole, dokąd się była schroniła, a następnie Częstochowę, gdzie się z kolei zatrzymała. Pierwsza z nich uczyniła to, chcąc zaznać radości i razem ze swoim małżonkiem triumfować nad Polską; druga, nawykła do męskich trosk, pragnęła służyć swojemu mężowi pomocą w doli i w niedoli. Obie wykazały zajęcie sprawami polskiego królestwa, ale inaczej u obu się to skończyło: Szwedka, czy to nie mogąc znieść cudzoziemskiego klimatu, czy też przez wzgląd na niepowodzenia, których zaczął doznawać jej królewski małżonek, okazała przyrodzoną jej płci bojaźliwość i przyspieszyła swój powrót za morze; Ludwika natomiast, lekceważąc sobie niebezpieczeństwa wojny, postanowiła udać się do swego męża, chociaż droga do Gdańska wiodła terenem opanowanym przez nieprzyjacielskie siły. Powziąwszy ten zamiar, wezwała do Częstochowy liczne grono senatorów, wyjaśniła im powody oraz konieczność zamierzonej podróży i wymusiła na nich zezwolenie, którego jej udzielili raczej ulegając jej woli niż uznając wyprawę za pożyteczną. Królową powodował wzgląd na francuską mediację: Antoni de Lumbres usłużnie ofiarowywał się za wstawiennictwem swojego króla doprowadzić do zakończenia szwedzko-polskiej wojny na zaszczytnych warunkach. Ponieważ między Francuzami a Szwedami panuje wielka konfidencja, zależało nam, żeby królowa włączyła się do tej sprawy i zgłębiła zamysły Francuzów, uniemożliwiając królowi-rozjemcy faworyzowanie sprzymierzeńca z naszą szkodą. Leszczyński, prymas królestwa, uważał obecność królowej w Gdańsku za bardzo potrzebną, ale kiedy uprzytomnił sobie, jakie zagrażałyby jej w podróży niebezpieczeństwa ł jak niepowetowana w razie jakiejś nieszczęśliwej przygody byłaby jej strata, już chciał odradzać wyprawę, i tylko dlatego, że widział, jak uparcie trwa przy swoim zamiarze, dla uniknięcia obrazy zmuszony był wyrazić zgodę; zresztą z listów króla wiedziano, iż życzy on sobie przyjazdu swojej małżonki. Królowa wyruszyła przeto z Wolborza z dość szczupłym orszakiem; wkrótce potem złączył się z nią kasztelan kijowski Czarniecki (na którego Kazimierz włożył obowiązek sprowadzenia
królowej do Gdańska) z oddziałem jazdy w sile tysiąca dwustu ludzi i czuwał nad bezpieczeństwem podróży. Kasztelan, zawsze pełen energii i nawykły do nieustannego działania, wiedział z doświadczenia, że żołnierze posłuszni są wśród trudów wojny, ale kiedy trwają w bezczynności, ich karność słabnie. Potwierdziło się to i wówczas. Żołnierze, którzy stali obozem pod Gdańskiem, już od dwóch tygodni nie mieli żadnych wojennych zatrudnień, prócz tego, że jako plądrownicy najeżdżali ziemie Marchii elektorskiej, rabując kogo się dało i przyprowadzając do obozu stada bydła. Król polecił zamknąć miasto i zabronił wpuszczać do niego kogokolwiek (chyba że za specjalnym zezwoleniem), ponieważ nie chciał, żeby wojsko, siedząc w mieście po zamtuzach, zostawiało obóz pusty i żeby zakłócało spokój miasta przypadkowo wszczynanymi zwadami, o które w takim wielkim zbiegowisku różnego rodzaju ludzi nie byłoby trudno. Zamknięcie bram miasta przyprawiło żołnierzy o gniew, do tego jeszcze dawały im się we znaki uporczywe deszcze, które ciężko było znosić pod gołym niebem, i dotkliwie odczuwali znaczne szkody, poniesione w koniach. Najpierw pojedynczo, a wnet potem wszyscy razem zaczęli się użalać, że niesłusznie zamknięto bramy miasta przed umierającym z głodu wojskiem, nie pozwalając nikomu kupić bochenka chleba dla nasycenia głodu, gdy tymczasem słudzy i woźnice królewscy opływają we wszystkie wygody; że rozkazy dowódców spowodowały przyjęcie w obręb murów Niemców, którzy raczą się tam reńskim winem, podczas gdy szlachta polska, która w tym roku już szesnaście razy w bitwach walczyła, stoi pod gołym niebem o chłodzie i głodzie, przez wszystkich zapomniana. Przedkładano te skargi również i dlatego, żeby przypomnieć, że żołnierzom należy się trzyletni zaległy żołd, i domagano się jego wypłaty. Wysłannicy wojska śmiało nalegali na króla, żeby spełnił żądania żołnierzy, a król uznał, że najwłaściwszym wyjściem z sytuacji będzie wyprawić żołnierzy na leża zimowe, miał bowiem nadzieję, że rozdzieleni będą powściągliwsi, a jak nie będą odczuwali niedostatku żywności, to spełnienie uciążliwego w danej chwili żądania wypłaty żołdu można będzie odłożyć na później. Ostatecznie więc za pozwoleniem króla chorągwie udały się na leża zimowe (czyli na konsystencje) wespół ze swoimi dowódcami, żeby zachowany został bodaj jakiś pozór posłuszeństwa i wojskowej karności. O wszystkim tym dowiedzieli się Szwedzi, którzy w owym czasie skupiali swoje siły na Żuławie Mal-borskiej, i uderzyli pod wodzą Stenbocka na rozrzucone w marszu chorągwie. Pułkownik Bödde-ker owładnął pod Fulcinem opuszczonym obozem i triumfował, zająwszy opustoszały wał i
pełen padliny teren obozowy — rzecz doprawdy śmiechu warta. Kłamliwie obwieścił w drukowanych nowinach o odniesionym zwycięstwie nad Polakami, których jakoby zabił niemal dwadzieścia tysięcy, wtargnąwszy do ich obozu. Stenbock poczynał sobie bardziej po męsku: postępował śladami odchodzących, a jego głośny z odwagi pułkownik Asche-berg zadał klęskę pułkowi księcia Wiśniowieckie-go nie spodziewającemu się żadnego niebezpieczeństwa. Królowa Ludwika przybyła właśnie do Chojnic, gdy od zbiegów dowiedziano się, że niedaleko stamtąd Polacy potykają się z nieprzyjacielem, który zdobył już ich rozproszone wozy ze sprzętem. O północy Czarniecki zażądał widzenia z królową, oznajmił jej, że idzie na pomoc walczącym, a zarazem usilnie ją prosił, żeby przez ten krótki czas nie ruszała się z Chojnic, gdzie jest bezpieczna. Przypuszczał, że królowa nie zezwoli, żeby ją opuściła zbrojna straż, i że nie zechce zostać sama, wystawiona na niebezpieczeństwo w słabych murach miasteczka, ale ona, bynajmniej nie przestraszona tym, że nagła trwoga wyrwała ją z nocnego spoczynku, tymi słowy odparła Czarnieckie-mu, który prosił ją o przebaczenie za przerwanie snu: — Ruszaj z Bogiem, Czarniecki, i jak najprędzej uderzaj na nieprzyjaciela, z całą odwagą, jak tego wymaga potrzeba. Ja przez ten czas zostanę tutaj i dopóki nie wrócisz, będę pilnowała miasta. Czarniecki nie zwlekał z wymarszem i o świcie natarł na Szwedów. Szczęście sprzyjało mu w walce i zdołał wydrzeć zwycięzcom ich zdobycz, rozproszywszy pięć chorągwi. Ukarał tym sposobem należycie Ascheberga i tegoż samego dnia wieczorem jako sprawca zwycięstwa, przywożąc zarazem pierwszą o nim wieść, wrócił do Chojnic. Przyprowadził ze sobą ponad pięćdziesięciu jeńców; było wśród nich wielu Francuzów, i tych oddał na łaskę królowej, żeby ich obdarzyła wolnością. Wkrótce potem przybyła powitać królową starszyzna wojskowa, król bowiem zezwolił dowódcom towarzyszyć odchodzącemu wojsku, żeby zachowane posłuszeństwo dla zwykłej władzy dowodziło, iż odejście nie jest bezprawne i dokonuje się za królewską zgodą. Królowa przypuszczonych przed jej oblicze dowódców przyjęła zrazu wesołą twarzą, ale wnet, kiedy wspomnieli o królu Kazimierzu, pozostawionym w Gdańsku, wytknęła im przed oczy ich sromotny postępek. — Cóż to za odmiana? — rzekła. — Polacy, cóż za szaleństwo obłąkało wasze umysły? Mamże to nazwać haniebnym czynem wynikłym z wiarołom-stwa, czy też występkiem zrodzonym z nikczem-ności? Czy to nie jakiś szwedzki czarnoksięski trunek znowu was zaczarował?
Opuszczacie waszego króla — cóż za hańba! Łamiecie złożoną w Tyszowcach przysięgę — przecież to zbrodnia! Zostawiacie obóz na łaskę nieprzyjaciół — a oni natychmiast nacierają na odchodzących; uchodzicie, nierozważnie upatrując w ucieczce bezpieczeństwo, a natkniecie się na innego, nowego nieprzyjaciela, tym razem z Siedmiogrodu. Bardziej mi was żal przez wzgląd na wasze dawne męstwo, niżeli mi wstyd za waszą niestałość. Pokażcie, na Boga, że jesteście synami Ojczyzny i poddanymi króla, opamiętajcie się! Zróbcie mi ten zaszczyt — kobiecie, ale waszej królowej — żebym mogła was pochwalić, że kiedy dla honoru zaszliście mi drogę, zatrzymałam was, gotowych trwać w posłuszeństwie królowi, inaczej bowiem byłabym zmuszona obwiniać was jako krnąbrnych żołnierzy, którzy wzgardzili namowami do powrotu. Kiedy królowa wypowiedziała to wszystko, na przemian z gniewną i uśmiechniętą twarzą, wielu poczuło wstyd i wyrzuty sumienia. Uniesiona kobiecym afektem, z większym zapałem niż rozwagą gromiła przybyłych z powitaniem dowódców, aż wreszcie wyłożyli jej przyczyny swojego odejścia, podkreślając zwłaszcza to, że podczas ciężkiej pory roku ani żołnierze, ani konie nie mogli znosić już dłużej surowości klimatu i dokuczliwego głodu; nadto powołali się na wyraźną zgodę króla, który zezwolił im udać się na leża zimowe. Doświadczona w zjednywaniu sobie umysłów, królowa groźby zastąpiła prośbami, zachęcając chorągwie do powrotu, a prośby poparła darowiznami, które mogła wówczas uczynić, i hojnymi obietnicami na przyszłość. W ten sposób wielu dało się namówić do powrotu z królową; nie wydawało się jednak pożyteczne, żeby wracali wszyscy, dlatego że z całej okolicy od dawna już ściągano żywność i nie byłaby teraz w stanie dostarczyć wygłodniałym żołnierzom dostatecznej ilości pożywienia, a jeszcze bardziej dlatego, że Rakoczy, jak wieść niosła, przeszedłszy Karpaty, z wielkim wojskiem dążył ku Krakowu. Również i królowa musiała zawrócić z drogi, którą przedsięwzięła z największym niebezpieczeństwem, gdyż kraj aż do Gdańska obsadzony był zbrojnymi oddziałami Stenbocka, które czujnie i z niezmordowaną uwagą pilnowały, żeby tak wielka zdobycz nie wymknęła się im z rąk. Rozważywszy położenie, królowa słusznie postanowiła poniechać zamierzonej wyprawy i skierowała się do Kalisza, skąd powróciła do Częstochowy. Podczas gdy król Kazimierz przebywał w Gdańsku, od południa nowa wojna wtargnęła w granice Polski. Nie tylko morze burzy się wiatrami i nie tylko morze rodzi dzikie bestie: z Siedmiogrodu przez Karpaty wdarł się do tego królestwa z gwałtownym impetem szkaradny potwór wojny, jakiego i Afryka nigdy nie widziała. Zaiste, prawdziwy potwór: Jerzy
Rakoczy, książę siedmiogrodzki, który jeszcze nie tak dawno usilnie zabiegał o przypuszczenie go do praw polskiej szlachty, wypowiedział teraz królestwu polskiemu wojnę, łamiąc dawne i nowe przymierza i nie bacząc na słuszność i sprawiedliwość. Podczas niedawnej wojny kozackiej zasłużył na wdzięczność za przysłane nam posiłki i łączyła go przyjaźń z naszym królem, a teraz, kiedy nie istniał żaden powód ani nawet pretekst do niespodziewanej wrogości, przewędrowawszy leśne i górskie bezdroża Karpat, które tworzą naturalną granicę i które stały mu na przeszkodzie, zjawił się w Koronie — jako tym gorszy wróg, że był dawniej przyjacielem. Pożyteczne będzie wiedzieć, kim był i skąd przybył. Otóż Siedmiogród stanowił niegdyś część Dacji, którą zaliczano do rzymskich prowincji i która zyskała sobie sławę głównie dzięki wojnie cesarza Trajana z Decebalem. Naród tamtejszy wywodzi się od Hunów, ludu scytyjskiego, i po dziś dzień pod względem obyczajów nie odbiegł od swoich przodków; wielki rozgłos otoczył słynne imię Attyli, który zasłużył sobie na przydomek „bicza Bożego". W czasie wędrówek ludów i nieszczęsnego przenoszenia się z miejsca na miejsce wielkiego mnóstwa ludzi, kiedy potęga Rzymu rozsypywała się w gruzy, Hunowie wraz z Awarami, opanowawszy Panonię, zmieszali się ze sobą, a nawet złączyli swoje nazwy, z Hunów i Awarów stając się Węgrami (Hungari). Siedmiogród od południa graniczy z Mołdawią zakarpacką, od nas oddzielają go góry i lasy, na zachodzie łączy się z pozostałą częścią Węgier, a jego środkiem płyną dwie słynne rzeki, Cisa i Marusza. Panujący nad tą krainą nosili z dawna tytuł wojewody, odpowiadający rangą i dostojeństwem tytułom hospodarów mołdawskich; teraz wszakże, przewyższywszy hospodarów swymi bogactwami, używają tytułu książąt. Niegdyś kraj pozostawał we władaniu królów węgierskich, następnie dostał go jako lenno słynny wódz Jan Hunyadi, ale musiał się zadowolić tytułem hrabiego Bystrzycy i nie nazywano go władcą Siedmiogrodu. W roku 1541 Stefan Majlath, opanowawszy zamek Fogaras, wymusił na królu Janie Zapolyi, że mu go ustąpił jako wojewodzie; później jednak Turcy, którzy wdarli się w głąb Węgier, osadzili tam swoich wasalów. Jakie są zasługi i grzechy wobec chrześcijaństwa Batorych, Bocskaiów i Rakoczych, którzy panowali w Siedmiogrodzie, jasno wynika z dziejów i z teraźniejszego stanu tego kraju. Odkąd między Turcją a Austrią zapanował pokój, Rakoczemu zaczęła się przykrzyć bezczynność; uważając go za przyjaciela, zwróciliśmy się do niego o pomoc, ale okazało się, że niespodziewanie przeistoczył się w
naszego wroga. Do niedawna Rakoczy i marszałek koronny Jerzy Lubomirski żyli w przyjaznych stosunkach: może współzawodnictwo w wyświadczaniu sobie wzajemnych grzeczności i przyjacielskich usług, jak to bywa między sąsiadami, a może też łącząca ich od dawna znajomość sprawiała, że obaj ci znakomici mężowie byli ze sobą w ścisłej zażyłości. Trwała ona przez dłuższy czas niewzruszenie; nadto, jak już uprzednio wspominałem, przysyłając posiłki pod Żwaniec, Rakoczy dowiódł swojego przywiązania do Korony. Marszałek miał wielką nadzieję, że i tym razem książę nie odmówi pomocy przeciwko nieprzyjaciołom Korony, zważywszy że przed niedawnym czasem doznał od Rzeczypospolitej dobrodziejstwa w podobnym rodzaju i chwalebnie odwzajemnił się wówczas za wyświadczoną mu przysługę. Wymieniono w tej sprawie liczne listy, wyprawiono do siebie nawzajem niejednego posłańca, a w czasie rokowań marszałek wielokrotnie oświadczał Rakoczemu, że jeżeli udzieli Polsce skutecznej pomocy w jej trudnym położeniu, wspierając orężem niezasłużenie uciemiężonych, to Rzeczpospolita nie omieszka okazać mu za to swojej wdzięczności. Wyświadczonym dobrodziejstwem książę zobowiąże sobie serca Polaków i kiedy kraj wydobędzie się wreszcie z nieszczęść, po najpóź-niejszej śmierci teraźniejszego króla będzie mógł zasiąść na polskim tronie. Rozsnuwając takie perspektywy, marszałek przestrzegał Rakoczego, żeby zabiegał o koronę godziwymi i dozwolonymi sposobami i żeby nie pragnął jej osiągnąć gwałtem. Kazimierz, który gdzie tylko można starał się o pomoc, wyprawił Mikołaja Prażmowskiego, sekretarza wielkiego koronnego, do Siedmiogrodu, żeby wybadał, jakie jest nastawienie Rakoczego, żeby zaś poseł mógł je łatwiej zgłębić, polecono mu wspomnieć o koronie — ale tylko wspomnieć i pozostawić sprawę w zawieszeniu, dopóki Rakoczy nie oświadczy się z gotowością do przyjęcia religii katolickiej i do potwierdzenia ojczystych naszych swobód. Tak się też i stało; jak o tym już wspominałem, istotnie poruszono tę sprawę, ale do żadnych postanowień nie doszło. Z tym wszystkim tego rodzaju przynęta wystarczyła, żeby Rakoczego rozgorączkować, gdyż żądza panowania zawsze była i jest u ludzi uczuciem wrodzonym; pragnąc dopiąć celu natychmiast, nie miał zamiaru zbyt długo czekać na koronę. Gryzła go przy tym zazdrość, dowiedział się bowiem, że taką samą nagrodą nęcono już Dom Austriacki, a także i moskiewskiego księcia. Postępowanie Rakoczego, biorącego z nami rozbrat, było na rękę Szwedom; kiedy więc Karol powziął wiadomość, że Rakoczy płonie
nieumiarko-waną chęcią zdobycia polskiego tronu, przez swoich posłów zaczął go jeszcze bardziej podjudzać, żeby wzgardzony i wyszydzony pomścił zniewagę swojego honoru, a dla zachowania jakichś pozorów legalności ustąpił Rakoczemu w drodze pewnego rodzaju umowy tytuł, który sam w królestwie polskim wywojował sobie orężem, a do którego ani on jako udzielający, ani też Rakoczy jako obdarowywany nie mieli żadnego prawa. Zatem książę siedmiogrodzki, czy to z cudzego poduszczenia, czy też zaślepiony przepełniającą go żądzą, publicznie wypowiedział Polakom w Alba Iulia wojnę i uzbroił przeciwko nam wszystką młodzież, zdolną do noszenia broni, jaka tylko była w jego kraju. Uczyniłby z pewnością lepiej i rozsądniej, gdyby ją był wyprawił przeciwko nieprzyjacielowi chrześcijaństwa albo też wysłał na pomoc zaprzyjaźnionemu narodowi: dłużej by wówczas żył i dłużej panował w swoim księstwie. Kiedy niespodziewana wiadomość o wrogich poczynaniach Rakoczego doszła do marszałka, oblegającego wówczas Kraków, owładnęły nim wątpliwości i żeby się od nich uwolnić, zwrócił się przez Michała Stanisławskiego, chorążego halickiego, z listem do księcia. Odradzał Rakoczemu niesprawiedliwą wojnę, stawiając mu przed oczy jej wątpliwy wynik, ukazywał inne sposoby osiągnięcia korony i po przyjacielsku zachęcał Księcia, żeby powrócił do dawnej życzliwości i obrał pewniejszą drogę do sławy. Stanisławski znalazł Rakoczego w Kluż, kiedy wojna została już postanowio-na; dopełniwszy powitalnych grzeczności, upatrywał sposobnej chwili, żeby wyłożyć, z czym przybył, ale Rakoczy uprzedził go, zwracając się do niego z pytaniem, co nowego dzieje się w Polsce. Stanisławski rzekł wówczas: — Bodajby się wszystko działo tu i tam wedle dawnego trybu! Zanim jednak cokolwiek powiem, pozwól, książę, przez wrodzoną ci szczerość, żebym się dowiedział, czy przybyłem do przyjaciela naszego królestwa, czy też jest inaczej, nie chciałbym bowiem, trwając w przekonaniu, że nie jesteś naszym nieprzyjacielem, kierować moich słów do wroga. Polacy przyjaźń dla ciebie zachowują statecznie i bynajmniej nie zasłużyliśmy sobie na twoją niechęć. Na to Rakoczy: — Widzę, że chcesz usłyszeć z moich ust, czego sam dobrze jesteś świadom. Dowiedz się zatem, że wkrótce Polska będzie ze mną walczyć jako z nieprzyjacielem, ponieważ nie umiała dochować mi przyjaźni. Następnie przywołał kanclerza i kazał wyłożyć Stanisławskiemu, jak to z niego Polacy z wielką jego zniewagą zadrwili, ofiarowując mu koronę niby
jakieś cacko, które daje się dzieciom po to, żeby je zaraz potem odebrać. Dość ma i bez przywalonego nieszczęściami królestwa sławy i bogactw i bynajmniej nie ubiega się o żałosne nad nim panowanie, ale boli go, że go oszukano, robiąc mu nadzieję na koronę, i że go z niezmierną wzgardą obrażono, jak mu bowiem przyjaciele donieśli, taką samą nadzieję na panowanie zrobili Polacy obłudnie i potajemnie Domowi Austriackiemu — musi więc dochodzić swojej krzywdy z bronią w ręku. Stanisławski wyjaśnił, że nie została zawarta żadna realna umowa (jak to nazywają), potwierdzona wzajemną zgodą, uroczystymi przyrzeczeniami i oryginalnymi pismami — a dopiero taka umowa zwykła strony obowiązywać. Skoro zatem umowy nie zawarto, to nie powstały żadne zobowiązania i nie można mówić o zniewadze. Dalej, zgodnie z kardynalnymi prawami Polski, konieczna jest gwarancja zachowania w nienaruszonym stanie religii rzymskokatolickiej i starożytnych wolności królestwa. Chcąc usunąć tę przeszkodę, Prażmowski wspomniał, że jeżeli książę nie chciałby odstąpić od wyznania przodków, to mógłby wysłać swego małoletniego syna na dwór Kazimierza; syn ten, wychowując się na łonie królewskim i na oczach całego narodu, miałby większą nadzieję na panowanie i zyskałby sobie prawo do przysposobienia. Wolność Polaków opiera się przede wszystkim na wybieraniu króla zgodnymi głosami; przeto Rakoczy, ubiegając się o tron, musiałby najpierw podczas zwołanego sejmu, wśród zgromadzonych stanów, wystąpić jako kandydat, ażeby na koniec za jednomyślną wszystkich zgodą zostać królem. Ponadto książę nie udzielił ani pieniężnej, ani wojskowej pomocy znajdującemu się w potrzebie królestwu, a przecież korona miała być nagrodą właśnie za taką pomoc — skoro zatem jego przyrzeczenia nie wzięły żadnego skutku, to i drugiej stronie godziło się wycofać obietnice, albowiem jeżeli w umowie postawiony jest jakiś warunek, to jego niedotrzymanie umowę unieważnia. Nie godzi się poczytywać za przymusową ofiarę tego, co z dobrej woli ofiarujący przynoszą, i odpłacać wrogością za dowód życzliwego usposobienia. Poseł mówił zgodnie z otrzymanymi poleceniami, o czym wiem, znając jego instrukcje. W tym samym kierunku szły starania cesarza Ferdynanda III, który przez biskupa nitrzańskiego, kanclerza Węgier, odradzał Rakoczemu niegodziwą napaść na pograniczne państwo, a wojewoda Franciszek Wesselini czynił to samo w imieniu stanów węgierskiego królestwa. Poza tym matka księcia, łagodnymi przestrogami nic nie sprawiwszy, uciekła się do gróźb, przepowiadając nieszczęśliwy koniec wyprawy, czym jednak nie zdołała przyczynić się do jej odwleczenia. Wszystko było daremne: przeznaczenie ciągnęło upartego księcia w
przepaść. Podobnie jak ludzie dotknięci szaleństwem dopiero po powrocie do zdrowia dostrzegają, że utracili rozum, tak i władcy, przez zuchwałość popychani do wojny, więcej zwykli myśleć o nadziejach, którymi ich łudzą żądze, niż o przyszłych nieszczęściach i o niepewnych losach wojny. [...] Na samym początku roku wojska siedmiogrodzkie wkroczyły w granice Korony. Rakoczy, żeby się nie wydawało, że całkiem wzgardził przestrogą cesarza Ferdynanda, który mu odradzał wojnę z Polakami, wyprawił do niego Franciszka Riday, wyjaśniając konieczność akcji zbrojnej: ofiarowano mu następstwo tronu w królestwie polskim, ale gdy przyrzeczenie potwierdzone zostało umową, zerwano układ z jego zniewagą, i dobrze wie, że tę samą koronę podsuwano Karolowi oraz że taką samą nagrodą łudzono moskiewskiego księcia. Nie powoduje nim chęć zdobycia królestwa ani też gniew, nad którym by nie potrafił zapanować, pragnie tylko pomścić urażony honor i dlatego wydał wojnę tym, co sobie z niego zadrwili, i będzie ją prowadził tak długo, dopóki im nie odpłaci za swoją zniewagę. Rakoczy prowadził swoje wojsko z Siedmiogrodu najprzód przez dolną część Pokucia, gdzie Karpaty są mniej strome, i przekroczył tu rzekę Prut (przez starożytnych zwaną Hierasus). Liczbę Węgrów oceniano na przeszło dwadzieścia tysięcy; wraz z nimi ciągnęli na wojnę Mołdawianie, Wołosi, a także rozbójnicy, żyjący nad brzegami Dniestru, w łącznej sile ponad dziesięciu tysięcy ludzi. Naczelne dowództwo sprawował Jan Kemeny, Gabriel Ba-kos dowodził jazdą, Stefan Geroffi strażą, a Gabriel Bethlen artylerią; Michał Mikes zawiadywał kancelarią księcia. Kiedy wojsko przekroczyło Karpaty, przyłączyło się do niego dziesięć tysięcy ukraińskich Kozaków z pułkownikami Antonem Zeleneckim i Popenką; jeszcze niedawno byli to śmiertelni wrogowie Siedmiogrodu, ale teraz przemogła w nich niechęć do Polaków i wyrzekłszy się dawnych uraz, przysięgli Rakoczemu posłuszeństwo. Zawiedzie się jednak, kto sądzi, że Kozak związany przysięgą jest wierniejszy: prędzej zginie albo zmieni swoją naturę, niż się zdoła pozbyć wrodzonej skłonności do wiarołomstwa. Nadgraniczne ziemie Korony wnet odczuły wkroczenie Węgrów, wojska najezdniczego, nie kryjącego swojej wrogości: w Rakoczym ożył Attyla i książę pomny początków węgierskiego narodu, z nieludzkim okrucieństwem srożył się nad niewinnymi. Nieustającymi pożarami oświecał podgórskie okolice, a jego pochód znaczyły zabójstwa, ogień i spustoszenie. Niełaskawy od samego początku władca co innego głosił w swoich uniwersałach, a czego innego dowodził w działaniu: pragnął nie tyle panowania nad Polską, co jej zguby. Pierwsze uderzenie spadło na Sambor, miasteczko ludne, ale nie opatrzone żadnymi
umocnieniami i obsadzone tylko chłopami podgórskimi i górnikami z żup solnych. Kapitan Guldyn, który z siedemdziesięcioma żołnierzami zdążył się tam zamknąć, prawie przez trzy dni z powodzeniem odpierał ataki Węgrów i zdołał miasto obronić. Również bez rezultatu próbowano zdobyć Przemyśl, a następnie Jarosław, z tym, że miasta te złożyły okup, woląc zawdzięczać bezpieczeństwo pieniądzom. Wszyscy przypuszczali, że Rakoczy zamierza udać się do Lwowa, żeby prowadzić działania wojenne tam, gdzie byłoby mu łatwiej o posiłki z Węgier i z Ukrainy, a także dlatego, że chcąc mieć swobodną drogę w głąb królestwa, nie powinien, wedle prawideł wojny, zostawiać z tyłu nieprzyjaciela. Ale on poniechał Lwowa i pospieszył w kierunku Krakowa, mniemając, że opanowanie stolicy da mu władzę nad pozostałymi miastami. Myślał tylko o tym, żeby ją zająć i żeby jak najprędzej owładnąć koroną królestwa. Te jego zbyt wielkie nadzieje przygasił nieco zamek łańcucki, dziedzictwo marszałka. Rakoczy rozkazał, jeżeli zamek się natychmiast nie podda, zburzyć go za pomocą dział i zrównać z ziemią; ale okazało się, że łatwiej o wściekłość w słowach niż o skutek w działaniu: załoga propozycję poddania się odrzuciła, a mury były zbyt mocne, żeby się je dało nadwerężyć lada jaką strzelaniną. Zamku bronił szlachcic z Mazowsza, Pniowski, dowódca dragonów Lubomirskiego; kiedy Rakoczy przekonał się, że jest on gotów choćby i na najgorsze, ruszył w kierunku Krakowa, a jego Węgrzy spiesznie odstąpili od oblężenia, nie dokonawszy nic godnego uwagi, prócz tego, że zapalili otaczające zamek chałupy. Stan naszych spraw wydawał się beznadziejny, Rzeczpospolita znajdowała się w rozpaczliwym położeniu. Z trudnością wytrzymywała siłę Szwedów, skoro jednak Rakoczy się do nich dołączył, dwom napastnikom w żaden sposób nie mogła podołać. Ale Bóg, który pragnąc ocalić lud izraelski, rozdzielił wody Morza Czerwonego, również i teraz, kiedy Polska znajdowała się w największym niebezpieczeństwie wskutek wojny z dwoma sprzymierzonymi ze sobą wrogami, zapragnął ją cudem ocalić i spowodował rozbrat między napastnikami. Było rzeczą oczywistą, że utrapionemu ciału królestwa trzeba przede wszystkim przywrócić jego głowę, to znaczy króla Kazimierza, który przebywał wówczas w Gdańsku i nie mógł powrócić do królestwa, ponieważ drogi opanowane były przez nieprzyjaciela. Wspominałem już uprzednio, że pod koniec ubiegłego roku jechała do niego królowa Ludwika, ale na skutek trudności podróży, kiedy odstraszyły ją napotkane oddziały nieprzyjaciół, powróciła na Jasną Górę. Tam doszły ją wieści o wojnie siedmiogrodzkiej i o wtargnięciu Rakoczego w głąb Korony. Niepokój powiększało zwinięcie oblężenia Krakowa; wojsko było
rozproszone i wyczerpane, a przy tym znikąd nie spodziewano się posiłków. Z tym wszystkim największy powód do troski stanowiła nieobecność króla, goszczącego czy też unieruchomionego w Gdańsku; zaiste, niebezpieczna to sytuacja dla koronowanej głowy znajdować się na łasce miasta, które jest wprawdzie wierne i stałe, ale nie zapewnia dostatecznego bezpieczeństwa monarsze, który w jego obronnych murach się zatrzymał. Zaprawdę, czy tak wielki depozyt jest tam bezpieczny? Któż będzie ratował królestwo w niespodziewanym zawichrze-niu? U kogo szukać zbawiennej rady? Kto powściągnie rabującego z nieposkromioną zuchwałością Rakoczego? I kto nadstawi nieulękłą pierś zbliżającemu się Karolowi? Królowa tak długo wszystkie te pytania stawiała listownie nieobecnemu prymasowi i ustnie towarzyszącym jej senatorom, że wreszcie wszyscy ulegli jej perswazjom i doszli do przekonania, iż najlepiej będzie na wszelkie możliwe sposoby starać się sprowadzić króla z Gdańska, gdyż tylko on, powróciwszy szczęśliwie w głąb kraju, zdoła zapobiec zgubie, która zawisła nad Ojczyzną i nad jego tronem. Zadanie przyprowadzenia Kazimierza powierzono za staraniem królowej Czarnieckiemu; kasztelan, przywykły stawiać czoła niebezpieczeństwom z zuchwałym męstwem a zarazem z przezorną rozwagą, wywiązał się z włożonego na niego obowiązku następująco: Po odejściu wojska polskiego z Prus Szwedzi do tego stopnia swobodnie krążyli po tamtej dzielnicy, że król Karol, który — nie licząc łupiestw i żałosnego pustoszenia okolicy — niewiele mógł orężem szkodzić na ziemi i na morzu Gdańszczanom, jął w swojej zawziętości walczyć z nimi przy pomocy żywiołu. Wisła podczas wiosennego przyboru rozlała szeroko i wystąpiła z brzegów, a wówczas król szwedzki, przekopawszy tamy, co powstrzymywały napór wezbranej rzeki, skierował wodę na żyzne gdańskie Żuławy, które skutkiem tego zostały nagle zalane. Pastwiska, pola uprawne, domy, pałace, ogrody i wszystkie inne dzieła ludzkiej ręki w całej okolicy padły ofiarą żywiołu, a mieszkańcy widząc, że woda przybiera, i chcąc uprzedzić niebezpieczeństwo, daremnie chronili się na dachach budynków. Wprost trudno uwierzyć, jak wielkie było to niespodziewane nieszczęście: gdzie przedtem rozciągały się uprawne pola i stały chaty, nagle pojawiło się miejsce odpowiednie dla statków; gdzie dawniej chłopi pracowali na roli, teraz wskutek dziwnej odmiany mogli pływać żeglarze, zamiast pługiem łodziami prując niezmierzone zwierciadło wody. Wylew sięgnął aż pod obronne mury miasta i niebezpieczeństwo zagroziło Motła-wie, która płynąc w depresji, zaczęła szybko przybierać.
Ale wracam do Szwedów. Ascheberg pod Chojnicami, Stenbock w okolicach Świecia, a Douglas koło Gniewu osobno obozowali, bacznie wypatrując, dokąd się król polski uda. Czarniecki, puściwszy przez podjazdy wieść o swoim przybyciu, spieszy ku nim i zamierzając pójść okrężną drogą do Tucholi, udaje, że nie wie o bliskości nieprzyjaciela i że kieruje się prosto do Gdańska. Ascheberg ze swoim pułkiem i z jazdą Stenbocka w sile tysiąca dwustu ludzi staje kasztelanowi w drodze i wyzywa go do walki, czyniąc to tym zapalczywiej, że w ubiegłym roku Czarniecki rozproszył jego oddział pod Jarosławiem. Chciał teraz oddać zwycięzcy wet za wet i z bronią w ręku odpłacić się za swoją klęskę, ale Czarniecki nie miał zamiaru staczać bitwy, jak sobie tego nieprzyjaciel życzył, i uważał za korzystniejsze dla siebie odwlec starcie z zuchwałym i żądnym walki przeciwnikiem. Uchylił się przeto od spotkania i szybkim pochodem, wybierając najkrótsze drogi, odbił się od Szwedów, a potem znowu, niby to odpoczywając, zatrzymywał się za dnia w szyku gotowym do bitwy i jednako sposobnym zarówno do marszu jak do walki. Stenbock zorientował się, że to podstęp: kasztelan, doświadczony wojownik, przygotowany był do bitwy, ale nie przerywał pochodu; chciał walczyć, ale nieustannym marszem trudził swoich ludzi; ciągnął za sobą przeciwnika, ale przy tym odwodził go od jego głównych sił. Czymże to było, jeżeli nie fortelem wojennym, za którego pomocą usiłował oderwać część oddziałów od całości wojska, chciał prowokować pojedyncze formacje do wysuwania się naprzód i zamierzał spowodować rozczłonkowanie szwedzkich sił? Nie mogąc stawić czoła całemu wojsku, pragnął poszczególne oddziały z osobna powycinać w pień. Stenbock sądził zatem, że Czarnieckiemu nie należy przeszkadzać w jego pochodzie; jednakże inne było zdanie Dou-glasa i wielu pułkowników, mniemających, że przeciwnik po prostu ucieka, gdyż zdaje sobie sprawę, iż siły szwedzkie są znacznie większe od jego własnych. Istotnie, szybki pochód kasztelana niewiele różnił się od ucieczki. Nietrudno mu było zrobić dziesięć mil dziennie, gdyż Polacy mieli konie nawykłe do rączego biegu, natomiast dla idących za nim Szwedów (którzy ostatecznie postanowili go ścigać) było to uciążliwe, a nawet prawie nieosiągalne, ponieważ konie ich były cięższe, o grubszych nogach i nieskore do biegu, a kiedy przymuszano je do pośpiechu, z utrudzenia padały jeden po drugim. Do tego jeszcze silny mróz ściął błoto na drogach w bardzo twardą grudę i konie Szwedów, pozbawione podków, potykały się albo i przewracały podczas marszu. Nasi, postępując przodem, niszczyli wszystką znalezioną żywność, której nie zdołali spożytkować, zostawiając dla ścigających stratowaną słomę i same
odpadki. Mimo to wszystko Szwedzi nie przerywali pościgu w przekonaniu, że wcześniej czy później żołnierzy Czarnieckiego wstrzyma przeprawa przez rzekę, jakieś wąskie przejście, albo też że zepchnięci nad brzeg Wisły stracą wszelką możliwość ucieczki i będzie ich można pochwytać jak ptaki na lepie. Tym sposobem uciekający Polacy i ścigający ich Szwedzi przemierzyli Prusy i na ostatek dotarli na Mazowsze. Pod Płockiem, miastem słynnym z biskupiej siedziby, położonym nad brzegiem Wisły, szerokość oblewającej miasto rzeki i jej głębokość są tak znaczne, że nawet podczas najbardziej suchej pory roku bez trudności mogą po niej pływać statki wyładowane zbożem. Czarniecki zatrzymał się tutaj i zapalił w miejscu postoju ogniska, żeby się wydawało, iż zamierza zostać tam na noc. Przez większą część nocy stał cicho, ale o brzasku dnia, nie zważając na wartki bieg i skryte wiry głębokiej rzeki ani też na zimną skutkiem nocnego chłodu wodę, rozkazał chorągwiom przebyć ją wpław. Zdecydował się dokonać takiego wyczynu po raz trzeci (Pilicę pod Warką i Wieprz pod Gołębiem również przebył konno), z czego żołnierze mogli wywnioskować, że zdążył się już wydoskonalić w umiejętności pływania, że wobec tego nie mają powodu do obaw, ponieważ prowadzi ich wódz, który dowiódł, że potrafi pokonywać stojące mu na zawadzie żywioły. Niejednego ogarnął jednakże lęk na widok rozległych odmętów, a wielu zwątpiło o możliwości przebycia rzeki, widząc głębokość jej koryta, gdy oto sam Czarniecki daje skuteczną zachętę do czynu: staje na czele oddziałów i zwarłszy ostrogami konia skacze w szeroko rozlane nurty. Nie było czasu na przemowy — zamiast przemawiać wyprzedził wszystkich w działaniu, a na wojnie od pouczeń więcej znaczy przykład dowódców, którzy na oczach żołnierzy nieustraszenie pokonują przeszkody, czym zagrzewają wojsko do męstwa. Rozwidniało się, kiedy chorągwie, które podążały konno za swoim wodzem, znalazły się na głębinie: chorążowie, powiewając nad wodą sztandarami, żartowali stosownie do żołnierskiego obyczaju; trębacze dęli w trąby, a inni zawodzili pobożne pienia; niejeden, popuściwszy wodze, głosem albo poklepywaniem po szyi pobudzał swojego konia do szybszego płynięcia na drugi brzeg. Tym sposobem przebyto rzekę i tylko czterech żołnierzy, których konie słabo pływały, nie zdołało ujść topieli. Gdy zrobił się dzień, Szwedzi, przekonani, że zdobycz wpadła im do sieci, zbierają wszystkie swoje siły i spieszą do natarcia — gdy oto nagle spostrzegają, że oddziały polskie są już na drugim brzegu. Na widok tak szybkiej przeprawy ogarnia ich zdumienie i gniew; potem i sami,
wynalazłszy promy, przygotowują się do przebycia rzeki w uzasadnionej obawie, że nieprzyjaciel może niespodziewanie zaskoczyć oddziały szwedzkie znajdujące się po drugiej stronie Wisły albo też pospiesznie zabrać się do plądrowania Prus Książęcych. W owym czasie Paweł Sapieha, wojewoda wileński i hetman litewski, oblegał zamek tykociński, w którym przebywała wdowa po Radziwille z rodziną. Zamku broniło czterystu Szwedów i ani żadne namowy, ani ofiarowane im zaszczytne warunki nie zdołały ich nakłonić do kapitulacji. Czarniecki zachęcał wojewodę, żeby się z nim połączył dla wspólnego odbycia wyprawy po Kazimierza, ale ten w żaden sposób nie chciał odstąpić od Tykocina, zanim zamek się nie podda albo nie zostanie zdobyty. Oblężenie przeciągnęło się aż do połowy marca, kiedy to pułkownik Erskein, zwątpiwszy wreszcie w możliwość dalszej obrony, umieścił w posadach murów beczki z prochem (Szwedzi mają już taki zwyczaj) i większą część zamku obrócił w perzynę. Powiadano, że przepadły wówczas bogactwa Radziwiłłów, gromadzone przez wiele stuleci, a co bardziej osobliwe, wybuch wyrzucił w powietrze nie pogrzebane ciało niedawno zmarłego księcia wojewody wileńskiego Janusza, który w ten sposób znalazł sobie grób w chmurach. Podczas gdy Szwedzi przeprawiali się przez rzekę, Czarniecki, pokrzepiwszy żołnierzy trzydniowym odpoczynkiem, skierował się ku najdalszym granicom Mazowsza. Niespodziewanymi atakami pod wsią Chorzele i pod miasteczkiem Działdowem rozproszył napotkane oddziały elektorskiego wojska, a potem, znów równie szybko przebywszy Wisłę, dotarł do Tczewa, stamtąd zaś do Gdańska, szczęśliwie osiągając cel swojego pochodu. Kiedy wieczorem przybył do miasta, powitano go z radością i tłum miejskiego pospólstwa przy blasku pochodni owacyjnie zawiódł go do królewskiej rezydencji. Czarniecki powitał króla ze czcią i odezwał się do niego w te oto pamiętne słowa: — Od najwcześniejszej młodości aż do teraźniejszej mojej starości służyłem jako żołnierz pod rozkazami moich królów — twojego ojca, brata, i twoimi — ale teraz wpisany zostałem w rejestr publicznych posłańców i przybywam do ciebie, królu miłościwy, żeby ci zdać sprawę z tego, co się dzieje w głębi naszej Ojczyzny. Bodajby los, który nie zdołał się jeszcze nasycić nieszczęściami naszego kraju, pozwolił mi przynosić weselsze wieści, i obyśmy, wycierpiawszy tyle przeciwności, mogli się wreszcie pocieszyć nadejściem pożądanego pokoju! Na razie jednak niebo nad naszym horyzontem jeszcze się nie rozpogadza i prócz gwałtownej nawałnicy od północy, świeża od strony Karpat nad Polską się sroży burza. Rakoczy, wyrodek i hańba
chrześcijaństwa, bez żadnego powodu i całkiem nieza-służenie wtargnął jako wróg do Korony i prowadząc ze sobą na łupiestwa i na rzezie zgraję najgorszych zbójów, kraj ogniem i mieczem pustoszy. Ale zapewne wiadomo ci już o tym, królu, skądinąd; co do mnie, to zostałem tu wyprawiony przez królową Ludwikę, zatroskaną w równym stopniu o twoje życie, co o bezpieczeństwo Ojczyzny, a także przez prymasa i innych senatorów koronnych. Mam cię prosić, żebyś zechciał przybyć na pomoc utrapionej Ojczyźnie, znajdującej się o krok od ostatecznej zguby. W rzeczy samej jeżeli tylko szcz
nie napastowany, jak gdyby dowódcy szwedzcy zapadli w sen, i przemknął się do Kalisza, a stamtąd do Częstochowy, gdzie przebywała wówczas królowa wraz z senatem. Z łaski bożej wyszedł cało z tylu zastawionych nań pułapek; w Gdańsku, mieście, które pozostało mu wierne, był wprawdzie wolny, ale poza jego murami wszystkie przejścia były obsadzone przez Szwedów, którzy tym sposobem trzymali króla niejako pod strażą i można było trafnie powiedzieć, że był tam zarazem jeńcem na wolności i człowiekiem wolnym w niewoli. W Częstochowie powitano Kazimierza z wielką radością, a ponieważ poprzedziła go wieść, że nie ma nadziei na jego szczęśliwe przybycie, wszyscy weseląc się winszowali mu powrotu. Zastał tam licznie zgromadzonych senatorów, mianowicie arcybiskupa lwowskiego Jana Tarnowskiego, biskupów kujawskiego Floriana Czartoryskiego i wileńskiego Jana Zawiszę, wojewodów krakowskiego Władysława Myszkowskiego, poznańskiego Jana Leszczyńskiego, lubelskiego Jana Tarłę, brzeskiego Hieronima Wierzbowskiego, a prócz nich kasztelana wojnickiego Jana Wielopolskiego i podskarbiego koronnego Bogusława Leszczyńskiego, którzy mieli się udać z poselstwem do Wiednia; tylko prymas, na którego rady szczególnie wówczas liczono, był nieobecny, zmógł go bowiem atak podagry. Kiedy rozpoczęto obrady, przybyli jeszcze kasztelan krakowski Jan Warszycki i marszałek koronny Jerzy Lubomirski, a także obaj kanclerze. Przedmiot narady był następujący: Skoro rozwiała się nadzieja na zawarcie pokoju z Karolem, który wskutek zwykłego swojego szaleństwa trwał w nadmiernej pewności siebie i godziwymi warunkami nie pozwolił się nakłonić do poniechania zbrojnych poczynań, wypada zabiegać o pokój i o posiłki u moskiewskiego księcia. Władca ten pod względem wyznania bliższy jest kościołowi rzymskiemu i byłoby nader pożyteczne, gdyby zechciał się przyczynić do odwrócenia wojny od Inflant i do oswobodzenia Litwy. Jednomyślnie przyjęto tę propozycję i natychmiast wyprawiono Jana Szomowskie-go, starostę opoczyńskiego, żeby wybadał, czy książę zechce z początkiem maja przysłać posłów dla omówienia warunków rozejmu i dla zawarcia układu, który by położył pożądany kres wojnie. Wobec obiecanych zewsząd posiłków było rzeczą konieczną zaradzić w jakiś sposób ubóstwu państwa: skarb koronny skutkiem ustania podatków był całkiem wyczerpany i świecił pustkami, a nowe podatki mógł uchwalić jedynie sejm, którego niepodobna było zwołać. Ale choćby nawet, ze względu na gwałtowną potrzebę, złamano prawa i naznaczono pobór pieniężny, to i tak nie można by tego poboru wybrać, dopóki nieprzyjaciel grasuje po całym kraju. Posiadłości królewskie, które w
innych krajach zwą się apanażami, a które u nas noszą nazwę królewszczyzn i królewskich dóbr stołowych, wojna do szczętu zniszczyła: żupy solne, wielkorządztwo krakowskiego Zamku, starostwa pruskie znajdowały się w rękach nieprzyjaciela; nieczynne były mennice, ustały dochody z ceł, handel podupadł, pola uprawne leżały przeważnie odłogiem, a na skutek zamknięcia Wisły ustał wywóz zboża do bałtyckich portów. W rezultacie brakowało pieniędzy i nikt nie chciał ich pożyczać, do wszystkich bowiem stracono zaufanie, a bankierzy, zwątpiwszy w to, że dłużnicy zdołają uiścić się ze zobowiązań, nie chcieli nikomu udzielać kredytu; zubożałą ludność trapiły rozmaite kłopoty, jako że ubóstwo państwa powodowało powszechną biedę, albowiem pieniądze stanowią nie tylko bodziec do wojny, ale także rzecz niezbędną do życia. Jednym ze sposobów zapełnienia skarbu stała się akcyza od wszystkich pokarmów i napojów i każdy musiał płacić jeden grosz od złotego. Przywileje szlacheckie wystawiono na sprzedaż i tacy, co stronili od rozlewu swojej albo nieprzyjacielskiej krwi, mogli uzyskać przystęp do szlacheckich praw, płacąc wyznaczoną cenę (wedle obyczaju przodków szlachectwo stanowiło nagrodę za okazane na wojnie męstwo). Rozesłano ponadto dwoje wici na pospolite ruszenie i wezwano podgórskich chłopów, żeby zasiekami z drzew tarasowali w Karpatach wąskie przejścia, utrudniając poruszanie się Rakoczemu. W owym czasie zmarł Stanisław Lanckoroński wojewoda ruski i hetman polny, doszedłszy niemalże sześćdziesiątego roku życia. Zasłynął podczas wojny ukraińskiej, okazując odwagę w niebezpieczeństwach, i chociaż, jak to zwykle bywa, jego poczynaniom towarzyszyło zmienne szczęście, los nigdy nie zdołał go złamać. Uchodził za jednego z głównych twórców konfederacji tyszowieckiej; nierzadko zjednywał sobie uznanie żołnierzy, kiedy łudząc ich nadzieją, wiele im obiecywał, ale częściej, gdy nie dotrzymywał obietnic, niechętnie nań patrzyli. Po wyprawie żwanieckiej dostał buławę, cieszył się bowiem łaskami Kazimierza, który uważał go za człowieka walecznego. Odstąpienie wojska od króla pod Krakowem wiele mu ujęło powagi, jako temu, co nie potrafił utrzymać żołnierzy w karbach; a nawet i to przypisywano jego pobłażliwości, że przywódcami buntowniczego związku byli Tyrawski i Pracki, towarzysze z jego własnej chorągwi. W starciu ze Szwedami pod Wojniczem o mało co nie dostał się do niewoli i z trudem wymknął się nieprzyjacielowi, a w bitwie warszawskiej okazał odwagę, ale towarzyszące mu dawniej powodzenie już go opuściło. Wakująca po jego śmierci buława polna dostała się marszałkowi
koronnemu Jerzemu Lubomirskiemu, a godność wojewody ruskiego wraz z bogatymi staro-stwami kowelskim i ratneńskim przypadła kasztelanowi kijowskiemu Czarnieckiemu; jeżeli zważyć świeże zasługi obu tych znakomitych wojowników, to ich wielkie męstwo nawet i na większe nagrody w pełni zasługiwało. Umarł również Jakub Wejher, wojewoda malborski, mąż rzadkiej w naszych czasach prawości i niepospolicie sprawny w wojennych przedsięwzięciach. Kiedy skończyła się rada senatu, król przeniósł się z Częstochowy do Dankowa, miejscowości zalecającej się pięknym położeniem i zdrowym powietrzem. Jej dziedzic, kasztelan krakowski Stanisław Warszycki, z niezwykłą grzecznością monarchę powitał i ugościł, z własnej spiżarni obficie zaopatrując go w żywność, a ponadto ofiarowując znakomitemu gościowi znaczną sumę pieniężną. Król z tym większą wdzięcznością oddawał pochwały zasłużonemu senatorowi za jego szczodrobliwość, że Warszycki, odkąd ojciec Kazimierza, Zygmunt III, przyjął go do senatu, nie dostał nawet najmniejszej odrobiny z chleba Rzeczypospolitej. I to też trzeba powiedzieć na jego pochwałę, że przez cały czas wojny ze Szwedami nie ustąpił z granic Korony, żadnym podstępem nie dał się przeciągnąć na stronę nieprzyjaciół i nie przyjął szwedzkiej protekcji ani ofiarowywanych mu łask; dzięki swojej rozwadze zdoławszy uchronić się od szyderstw cudzoziemców i od bezprawi Szwedów wypełnił swój senatorski obowiązek, choć poniósł przy tym znaczną szkodę w majętnościach. Tymczasem Rakoczy, z zuchwalstwem dowodzącym raczej zawziętej wrogości niż urażonej przyjaźni, przekroczył Wisłę pod Opatowcem i w Wielkim Tygodniu prostą drogą zmierzał do Krakowa. Karol polecił Wirtzowi, gubernatorowi miasta, żeby wpuścił księcia do stolicy i pozwolił wprowadzić do miasta węgierską załogę, ale w sekretnym dopisku rozkazał mu pilnie strzec Zamku, a księcia, jeżeliby chciał Zamek obejrzeć, wpuścić tam tylko jako gościa, z niewielkim orszakiem przyjaciół. Wjazd Rakoczego do Krakowa przypadł na 28 marca i mimo że dzień był dżdżysty a niebo zasnute szkaradnymi chmurami, Węgrzy wkraczali do stolicy z uroczystą okazałością. Najprzód szły chorągwie, rozciągnięte w długi szereg po to, żeby każdy jeździec, okryty opończą, tym świetniej mógł się zaprezentować; potem postępowała starszyzna wojskowa; na ostatku jechał sam książę, w sześciokonnej karecie, a towarzyszyli mu poseł szwedzki i chorąży halicki Sta-nisławski. Pod miastem znajduje się od wschodu rozległa równina, zwana Strzelnicą, ponieważ straż miejska doskonali się tam w umiejętności celnego strzelania z broni palnej i odbywają swoje ćwiczenia puszkarze;
otóż kiedy Rakoczy przejechał przez środek tego pola i chciał powitać Wirtza, który mu wyszedł naprzeciwko, nagle niebem wstrząsa straszliwy grzmot, chmury gwałtownie uderzają o siebie, a wylatujący z nich piorun obala i zabija żołnierza z konnej eskorty powozu. Konie, zaprzęgnięte do karety, strwożone niebieskim ogniem, nie dały się kierować ani powstrzymać cuglami, wyrwały lejce z rąk woźniców, zboczyły z drogi na manowiec i narażając jadących na niebezpieczeństwo wywróciły karetę na ziemię. Nikt z konnej eskorty ani z postępującego za pojazdem orszaku nie pospieszył z pomocą, czy to że strach ich poraził, czy też że groza niespodziewanego niebezpieczeństwa wprawiła ich w odrętwienie i pozbawiła odwagi. Rakoczego huk piorunu ogłuszył, a kiedy wypadł z powozu, tak gwałtownie uderzył się o ziemię, że aż sobie wywichnął kciuk u prawej ręki. Tymczasem zjawił się gubernator miasta i jak tylko konie się uspokoiły, a ludzi odszedł strach, z szacunkiem poprosił księcia do miasta. Dokuczliwa ulewa i niezwykłe wydarzenie opóźniły wprawdzie wjazd i zakłóciły jego okazałość, ale ostatecznie Rakoczy wkroczył do miasta i gościł tam przez trzy dni. Zostawiwszy w Krakowie Jana Bethlena z dwoma tysiącami Węgrów, wyruszył następnie z pośpiechem w samą Wielką Sobotę w kierunku Pińczowa. Król szwedzki Karol, dokonawszy pod Łowiczem przeglądu wojska, szybkim pochodem zdążał w głąb Korony, sądząc, że tym razem zdoła działania wojenne doprowadzić do ostatecznego końca, i pragnąc co prędzej połączyć się ze swoim sprzymierzeńcem, który z większym powodzeniem niż Decebal jak młot zawisnął nad Rzecząpospolitą. Zespolenie się trzech sprzysiężonych przeciwko Polce nieprzyjaciół było zaiste przerażające: kraj nie zdołał odeprzeć nawet jednego wroga, a teraz zagroziło mu uderzenie ze strony czegoś w rodzaju wojennego trójkąta. Sprzymierzeni władcy spodziewali się tak rychłego triumfu, że jak tylko wspólnie zapowiedzieli naszą zgubę, zaraz przystąpili do podziału koronnych prowincji, niczym ich współdziedzice. Dokonali tego następująco: Małopolska z Rusią, Mazowsze i Podlasie miały przypaść Rakoczemu, a ponadto cała Ukraina; elektorowi dostawały się Wielkopolska oraz województwa brzeskie, sieradzkie i łęczyckie; dla siebie samego dokonujący podziału król zatrzymywał Prusy, Pomorze, Kaszuby i wszystko, co tylko rozciąga się nad brzegami Morza Bałtyckiego. Litwa nie została objęta podziałem, jak gdyby uważano, że stanowi część przypadającą Moskwie, choć owa trójca, która się cudzym dzieliła, nie miała żadnej pewności, czy ten jej współzawodnik, ostrzący
sobie zęby na całe królestwo, zechce się wyznaczoną mu częścią zadowolić. Tak zatem wyglądałby podział Polski — gdyby można było wbrew woli bożej nie tylko dzielić się cudzym, ale i źle nabyte zachować. Karol szwedzki i Rakoczy zjechali się ze sobą w województwie sandomierskim pod Opatowem, a skoro oba wojska się spotkały, z obu stron, zgodnie ze zwyczajem wojskowym, oddano armatni salut. Żołnierze obu armii różnili się między sobą pod względem karności, obyczajów i charakteru, a nawet pod względem przekonań i obrządków religijnych, a łączyła ich tylko wspólna niechęć do katolickiego kościoła. Po przebyciu Wisły postanowiono przez ziemię lubelską skierować się w stronę Lwowa; jednocześnie rozeszła się pogłoska, że Karol bardzo pragnie udać się pod Zamość, żeby uwolnić Wittenberga, którego trzymano tam pod strażą. Pogłoska ta bynajmniej nie mijała się z prawdą, Karol bowiem istotnie z zapałem myślał o tej drodze, pewien, że nie oznaczałaby ona zbyt wielkiego wyboczenia z ustalonej trasy pochodu; ale miasto było trudne do zdobycia, o czym się sam w ubiegłym roku przekonał, i mogło również tym razem nie poddać się tak szybko, zdecydował się więc pokojowymi sposobami nakłaniać jego dziedzica, Zamojskiego, żeby się zgodził zwolnić uwięzionych dowódców. Jerzy Niemirycz, podkomorzy kijowski, pokładając nadzieję w dawnej swej zażyłości z Zamojskim, zwrócił się do niego listownie w tej sprawie. [...] Zamojski odpisał mu następująco: List, który od ciebie, Niemiryczu, dostałem, świadczy o złej woli autora, który zostawszy zdrajcą Ojczyzny, innych do podobnej sromoty chce przywieść. Wiedz o tym, że moją wiernością nie zdołają zachwiać ani łaskawe ponęty, ani nieprzyjazne groźby, i przestań do mnie pisywać. Dopóki jakimś godnym czynem nie zmyjesz ze siebie piętna zdrady, nie odpowiem na żaden twój list, albowiem z duszy brzydzę się mieć do czynienia z takimi, co na podobieństwo jaszczurek rozszarpują trzewia swojej własnej Ojczyzny. Co się tyczy Szwedów, trzymanych przeze mnie pod strażą, to uwolnić ich mogę jedynie na rozkaz i polecenie Kazimierza — tak samo mojego, jak i twojego, Niemiryczu, prawowitego władcy. Jeżeli moim majętnościom nieprzyjaciel wyrządzi jakieś szkody, to będę ich uważał za zakładników i wypuszczę na wolność dopiero wówczas, kiedy moje straty zostaną mi powetowane. Pełna animuszu odpowiedź Zamojskiego rozwiała wszelkie nadzieje na to, że zechce się on podporządkować żądaniu, poniechano więc ataku na niego i na jego miasto i nieprzyjacielskie wojska postanowiły wyruszyć na Litwę. Przyczyna, dla której zdecydowano się podążyć na Litwę, dopiero później wyszła na jaw. Rakoczy poddał się całkowicie pod rozkazy Karola, a król
szwedzki, choć mu robił wiele obietnic, w działaniu kierował się wyłącznie względami na własny pożytek. Obawą napawały go Inflanty, zagrażało im bowiem niebezpieczeństwo ze strony Moskwy, która w ubiegłym roku oblegała już Rygę. Karol słusznie przewidywał, że zbraknie mu zapału do wojowania w Polsce, jeżeli groźna napaść potężnego sąsiada będzie go stamtąd odciągać, i że na nic się mu nie przydadzą zwycięskie wawrzyny, zdobywane z dala od ojczystego kraju, jeżeli jego ojczyzna i jego własne posiadłości nie będą bezpieczne. Osądziwszy zatem, że łatwiej zdoła przeciągnąć na swoją stronę przeciwnika, kiedy przekona się on, że siły sprzymierzonych zdolne są sprostać jego potędze, podążył na Litwę, żeby tam zmierzyć się z Moskwą jako z wrogiem albo też pozyskać w niej nowego przyjaciela. Do Brześcia Litewskiego przyjechało kilku spośród naszych; rozeszła się wieść, że przybędą tam również wysłannicy moskiewscy i zapowiadano rychłe nadejście posiłków moskiewskich przeciwko Karolowi. Karol, dowiedziawszy się o tym, postanowił nie dopuścić do narad i rozpędzić radzących, żywił bowiem nadzieję, że jeżeli zaraz w pierwszym starciu sprzymierzeni popiszą się siłą i animuszem, to Moskwa łatwiej da się potem nakłonić do zawarcia pokoju. Wojsko polskie, zbyt słabe, żeby stawić czoło nieprzyjacielowi w otwartym boju, krążyło po bocznych drogach Podlasia i wyraźnie uchylało się od walki. Istotnie Polacy znajdowali się w odwrocie, ale potrafili przy tym wypatrzyć niejedną sposobność dokonania czegoś pożytecznego: kiedy wojska sprzymierzonych odeszły daleko, Czarniecki miał czas powrócić ze swoimi ludźmi do Polski, a marszałek z chorążym koronnym zrobili najazd na Siedmiogród. Czarnieckiego wzywał do swojego boku król Kazimierz; tamci zaś chcieli prawem odwetu odpłacić się za doznane krzywdy i spowodować, żeby Rakoczy, zamiast ciemiężyć Polskę, musiał się zabrać do obrony własnego kraju — czyli że chcieli zgodnie ze starą wojenną regułą odciągnąć Hannibala z Italii do walki w obronie Kartaginy. Brześć leży w widiach Bugu i Muchawca, w miejscu bardzo błotnistym, ale wówczas nie był zaopatrzony ani w stosowne umocnienia, ani też w potrzebne zapasy żywności. Ludzi było w nim sporo, zarówno mieszkańców jak ł przybyszy, niezbyt jednak zdatnych do obrony. Jak tylko za pierwszym natarciem nieprzyjaciel sforsował zewnętrzne rowy i położone w dole miasteczko stanęło otworem dla armatniego ognia, mieszkańcy w obawie, że oblegający, miotając płonące żagwie, mogą zapalić domy, samą tylko groźbą szturmu przestraszeni, od razu się poddali, byle zachować życie i dobytek. Przyrzeczone im to, ale wnet obietnica została złamana i nie dotrzymano
danego słowa, Szwedzi bowiem zdążyli się już nauczyć wiarołomstwa od swoich węgierskich sprzymierzeńców i współzawodniczyli z nimi w okrucieństwach. Komendant zamku również skapitulował, choć załoga (w sile czterystu ludzi) od samego początku okazała większy hart ducha i przez trzy dni wytrzymywała szturmy nieprzyjaciół. Rozgniewało to Karola i kazał oznajmić komendantowi, że jeżeli nie przestanie popisywać się niewczesną odwagą i nie podda się natychmiast, to wkrótce stanie się sprawcą śmierci tylu ludzi, ilu ich jest w zamku. Komendant ugiął się pod groźbą i poddał zamek, ale chociaż został z niego wypuszczony z salwa-gwardią, czyli z pozwoleniem swobodnego odejścia, Węgrzy w nikczemny sposób zdziesiątkowali i złupili załogę podczas jej wymarszu. Zdobycie Brześcia było pierwszym osiągnięciem sprzymierzonych wojsk i pod tym miastem — jeżeli Brześć w ogóle zasługuje na tę nazwę — zamieszkałym przeważnie przez ludność żydowską (albowiem ci obrzezańcy mają tutaj swoją uprzywilejowaną szkołę) ugrzęzła potęga budząca grozę w Europie, a zgubna dla Polski. Ogromna machina wojenna zaczęła się niespodziewanie rozsypywać, i to nie wskutek jakiegoś ludzkiego podstępu czy działania, tylko z woli bożej. Niczym rzeka Gyndes, która przestała istnieć, kiedy ją Cyrus rozdzielił na wiele drobnych strumieni, tak owa mieszanina rozmaitych narodów, która trzymając się razem, z dopustu bożego szerzyła strach, kiedy się podzieliła na części, przepadła. Żeby utrzymać Brześć w swoim posiadaniu, Rakoczy obsadził go węgierską załogą z Michałem Bakosem jako gubernatorem; reszta tej całej wielkiej wojskowej zbieraniny, rozbiegłszy się po okolicy, wszystko rabowała i paliła, dopuszczając się przy tym najgorszych rozbojów, cóż bowiem może być bardziej nieludzkie od bestwienia się nad grobami i cmentarzami. Spod Brześcia sprzymierzeni postanowili wrócić do Warszawy, tam bowiem najdogodniej im było stawić czoło Kazimierzowi, który wzmocniony austriackimi posiłkami zdążał im naprzeciwko; chcieli na wszelki wypadek opanować brzeg Wisły i w razie potrzeby mieć zapewnioną rychlejszą pomoc ze strony załóg pruskich fortec. Po drodze obaj odebrali niezbyt wesołe nowiny. Karolowi doniesiono, że król duński Fryderyk III, pamiętny dawnych krzywd, zbrojnie najechał szwedzkie posiadłości, wyprawił flotę wojenną na Morze Bałtyckie i zagroził Bremie oraz Pomorzu szwedzkiemu, gdzie spodziewano się w najbliższym czasie lądowania duńskich wojsk. Rakoczego doszły wieści, że marszałek Lubomirski wtargnął zbrojnie do Siedmiogrodu i że jeżeli natychmiast nie pospieszy na ratunek, kraj zostanie doszczętnie zniszczony ogniem i
mieczem, zostali w nim bowiem tylko starcy i kobiety i nie ma go komu bronić — a do tego jeszcze Turcy patrzą krzywym okiem, że ich wasal bez porozumienia z Portą Ottomańską wdał się w wojnę z pogranicznym narodem. Zgoda między sprzymierzonymi zaczęła się roz-chwiewać, pojawiła się wyraźna różnica zdań i każdy chciał czego innego. Wprawdzie Rakoczy poddał się był pod rozkazy Karola w zakresie działań wojennych, a postanowienia i decyzje szwedzkiego króla stanowiły dla niego wyrocznię, z tym wszystkim jednak różnica pochodzenia i usposobień, a także odmienność obyczajów i charakteru spowodowały, że trzeba było nie tylko rozłączyć obozy, ale nawet drogę odbywać oddzielnymi szykami. Węgrzy rabowali Szwedów, udających się po furaż, a Kozacy, jeżeli któregoś z nich napotkali z jakąś znaczniejszą zdobyczą, to mu ją wydzierali razem z życiem. W obozie dochodziło raz po raz do swarów, tumultów i zabójstw, a zwaśnionych chęć zemsty i żądza posiadania doprowadzały tak daleko, że prywatne urazy groziły rozpaleniem powszechnej zgubnej walki. Sprzymierzeni, zbliżywszy się do Warszawy, bez trudu opanowali miasto, wyniszczone poprzednimi przejściami, po czym, podobnie jak Brześć, wydali je swoim żołnierzom na łup. Warszawa poddała się Węgrom (jako że układ rozbiorowy przysądzał ją Rakoczemu) dobrowolnie, ale kiedy bramy miejskie stanęły otworem, dokonali oni nad miastem tak okrutnego gwałtu, że większego nawet zdobyte pewnie by nie wycierpiało. Sprofanowano kościoły i splądrowano domy mieszkańców, tylko nielicznym darowując życie; przedmieścia stanęły w ogniu i płomienie nie oszczędziły nawet królewskiego pałacu. Nieludzka to zaiste zbrodnia srożyć się nad bezbronnymi, którzy się zdali na łaskę, i choć żoł-nierstwo dopuściło się tej swawoli bez wiedzy Rakoczego, obwiniano go o tę niegodziwość, bo choć nie wydał do gwałtów rozkazu, z racji piastowanej władzy powinien im był zapobiec. Około tego czasu zmarł cesarz rzymski Ferdynand III, ku wielkiemu żalowi całego chrześcijaństwa i wszystkich swoich ludów. [...] Obiecał on królowi Kazimierzowi posiłki, ale tylko w słowach — czy to na skutek właściwej podeszłym latom skłonności do odwlekania decyzji, czy też przez wzgląd na zawarty ze Szwedami pokój; jednakże przed samą śmiercią polecił swemu synowi Leopoldowi, żeby bezzwłocznie udzielił Polsce pomocy, ten zaś jak tylko mógł naprawił zwłokę spowodowaną przez ojca. Posłowie nasi, wojewoda poznański Jan Leszczyński i kasztelan wojnicki Jan Wielopolski, najpierw w imieniu króla wyrazili żal ze śmierci najlepszego z cesarzy, a następnie wspomnieli o posiłkach, które zgodnie z umową zobowiązano się przysłać, prosząc, ażeby zostały
bezzwłocznie wyprawione w drogę. Wnet potem wojsko austriackie w sile szesnastu tysięcy pieszych i jezdnych wkroczyło od strony Śląska do Polski — przy czym nazwano to pomocą udzieloną przeciwko księciu siedmiogrodzkiemu Rakoczemu, na razie bowiem starano się oszczędzać Karola przez wzgląd na zawarty ze Szwecją pokój west-falski, którego nie chciano formalnie naruszać. [...] W Warszawie, potraktowanej nikczemnie przez obu wrogów, Karol wezwał na naradę Rakoczego i starszyznę obu wojsk, zapowiadając, że przedmiotem obrad będą sprawy najwyższej wagi; król szwedzki miał dziwne usposobienie i na pozór nigdy nie był bardziej wesoły, niż kiedy weń uderzały przeciwności. Zebrani z napięciem oczekiwali, że usłyszą słowa odpowiadające roześmianemu wyrazowi jego twarzy, on tymczasem, zwracając się do Rakoczego, rzekł: — Bierz teraz w swoje władanie, dostojny książę, mój przyjacielu, tę część Polski, która ci przypadła w udziale, a którą wspólnie podbiliśmy i opanowali. Przeciwników zmietliśmy zwycięskim orężem, królestwo polskie przemierzyliśmy w bojowej gotowości, wojska nieprzyjaciół (pokonaliśmy lub rozproszyli, miasta zostały zdobyte albo obsadzone załogami, nikt nam już nie stawia oporu, wszyscy są wobec nas bezsilni — czemuż więc nie robimy użytku z naszego prawa i nie bierzemy w posiadanie tego, czym zawładnęliśmy? Przecież zgodnie z prawem rzecz niczyja staje się własnością tego, kto ją ma w swoim ręku, jeżeli więc zdołaliśmy zwyciężyć, wolno nam teraz ze zwycięstwa korzystać. A zatem, książę, możesz się udać, dokąd ci się podoba; co do mnie, to wybieram się do Prus, żeby z bronią w ręku przeciwstawić się nieprzyjaciołom, którzy krnąbrnie stają na drodze moich zwycięstw. Przez ten czas będzie ci towarzyszył Stenbock z częścią mojego wojska, spełniając wszystkie twoje rozkazy. Chociaż rozłączeni, obaj nadal będziemy działali dla wspólnej korzyści, żeby po usunięciu ubocznych trudności jeszcze ściślej się ze sobą zjednoczyć. Rakoczy (równie skłonny do gniewu jak i do strachu) wysłuchał tych słów z niepruszoną twarzą, żeby się nie wydać ze swoimi myślami, i zaraz jął dziękować za dochowane aż dotąd przymierze, choć niepokoił się o jego przyszłe losy. Ale kiedy mówił do króla, stracił pewność siebie i zabrakło mu słów, z czego baczniejsi wywnioskowali, że nie pochwala odejścia Karola — albowiem serce ludzkie, jakkolwiek ukryte wśród wewnętrznych obwarowań i zamknięte w murach piersi, najmocniej odczuwa poruszenia duszy i drżeniem zdradza jej cierpienie. Rakoczy odczuł boleśnie, że jego sprzymierzeniec odłącza się od niego i niespodziewanie odchodzi w dalekie strony, skąd późno lub może nawet nigdy nie powróci, przy czym
czyni to akurat w momencie, kiedy książę może zostać otoczony przez oddziały cesarskie i rozdzielone na czworo wojsko polskie. Co więcej, węgierskie posiadłości Rakoczego palą i pustoszą nie tylko Polacy, wobec których zawinił, ale i wojewoda Wesselini, jego rodak i powinowaty, który mści się za zlekceważenie cesarskich przestróg. W pozostawionych mu szwedzkich posiłkach niewielką mógł Rakoczy pokładać nadzieję: wprawdzie Stenbock miał mieć ze sobą dwa tysiące ludzi, ale, w rzeczywistości miał ich niespełna tysiąc, gdyż oddziały były zdekompletowane. Cóż się stanie, jeżeli nawet i to wsparcie przestanie istnieć, jeżeli niemieccy żołnierze wzgardzą obcym wodzem, sprzykrzą sobie braterstwo broni z Węgrami i niespodzianie umkną? Książę rozważał swoje położenie, pojmując, że wojsko, kiedy zostanie rozdzielone, znajdzie się w niebezpieczeństwie, jak statek, który pływa, kiedy jest cały, ale który tonie, gdy go rozłupać na dwoje. Wszystko to były słuszne uwagi, tyle że za późno mu przyszły na myśl, i lepiej by postąpił, gdyby je sobie rozważył, zanim jeszcze wyruszył z Siedmiogrodu. Podczas pobytu Kazimierza w Dankowie, twierdzy Warszyckich, wojsko austriackie weszło w granice Korony. Hrabia Hatzfeld, Montecuccoli, Suze, Spork, Bouchaym, Heister, Souches i inni dowódcy w rangach generałów lub pułkowników przybyli powitać króla, który im udzielił posłuchania, a potem zaprosił na ucztę i wystawnie ugościł. Przeciągające pułki zostały zaopatrzone w obfity prowiant, którego dostarczyła okoliczna szlachta, otrzymując w zamian zapewnienie, że po wojnie zostanie za to wynagrodzona. Pomoc udzielona przez Leopolda, świeżo wyniesionego na tron węgierski, długo oczekiwana, uchodziła w oczach bardzo wielu ludzi za ogromną przysługę; jednakże ci, co umieli głębiej patrzeć, przewidywali, że posiłki, w pierwszej chwili witane z zadowoleniem, wkrótce staną się ciężarem — przede wszystkim dlatego, że trzeba było za ,nie zgodnie z umową dać w zastaw żupy wielickie (przynoszące największy dochód ze wszystkich królewskich dóbr stołowych), dopóki Austrii nie zwrócą się wszystkie jej wojenne wydatki. Przez cały ten czas miały ponadto wpływać do skarbu cesarskiego procenty od sum neapolitań-skich, które ustąpiono Austrii jako rękojmię kredytu. Posłowie nasi protestowali w Wiedniu przeciw ciężkim warunkom, Austriacy bowiem nie okazywali żadnej wspaniałomyślności, kierowali się wyłącznie własną korzyścią i nie mieli żadnego współczucia dla utrapionej i doszczętnie wyczerpanej Polski; ale Kazimierz, który nawet w trudnej sytuacji nie upadał na duchu, polecił im zgodzić się na wszystko. Nieraz powtarzał, że
godzi się oddać część, żeby odzyskać całość, i że lepiej przez pewien czas cierpieć niedostatek, niż na zawsze pozostać w biedzie. Kiedy król był już gotów do prowadzenia wojny, wstąpił najprzód na Jasną Górę (dziewiątego czerwca), szukając w świętym miejscu ucieczki przed ciosami losu i pociechy w strapieniach. Wiedząc, że pomoc ludzka jest zawodna i że daremnie pokładamy w niej zaufanie, uciekł się w modlitwach do Bogarodzicy, trzymającej na ręku Syna, przez którego królowie panują i królestwa dostają się władcom. Wnet potem doniesiono mu, że Karol odłączył się od Węgrów oraz że Rakoczy o niczym innym już nie myśli, jak tylko o powrocie do domu, i nie czekając na wybudowanie mostu przeprawił się pod Zawichostem przez Wisłę, częściowo na promach, a częściowo wpław — byle tylko jak najprędzej wracać do siebie. Zaraz po odebraniu tych wiadomości Kazimierz wyruszył ku Wiśle w pościg za nieprzyjacielem; przodem wyprawiono lekkozbroj-ne chorągwie, żeby atakując i szarpiąc od tyłu odchodzących Węgrów powstrzymywały ich odwrót do czasu przybycia króla, który z silnymi oddziałami niemieckimi rozłożył się pod Pińczowem, siedzibą margrabiego, zamierzając zdobyć to Pińczów leży nad brzegiem rzeki Nidy, pięknie położony, a tamtejszy zamek wznosi się na wysokim wzgórzu. Bronił go Mikołaj Gnoiński — szlachcic bynajmniej nie podłego rodu, ale niespokojna głowa — z załogą złożoną ze Szwedów i Węgrów w sile pięciuset ludzi. Z początku śmiało wytrzymywał ataki Niemców, ale kiedy ujrzał, że na wzniesionym koło kaplicy Św. Anny nasypie umieszczają działa i że pilnie przygotowują się do szturmu, od razu się poddał i wyszedł z zamku, skąd go swobodnie wypuszczono. Czarniecki chciał go ukarać z przykładną surowością, jednakże łaskawość królewska przeważyła; surowy ten wódz nie zwykł pozwalać, żeby ludzka zuchwałość uchodziła płazem, i kiedy pochwycił dwóch arian, Szlichtynga i jeszcze drugiego szlachcica, wiozących Wirtzowi sekretne listy, oddał ich pod sąd wojskowy i pod wsią Michałowem kazał powiesić, nie dopuściwszy, żeby czyjekolwiek wstawiennictwo złagodziło im karę, dbał bowiem o przestrzeganie wojskowej karności i wobec występków był nieubłagany. Tymczasem Węgrzy, przeszedłszy przez Wisłę, uchodzili w gwałtownym pośpiechu; sprzęt obozowy, który im opóźniał pochód, popalili, a działa i żywność potopili w stawach. Porzucili chorych, pozabijali jeńców, poniechali nawet wozów ze zdobyczą, zachowując jedynie cenniejsze łupy ze szlachetnego metalu, które każdy skrywał w kulba-ce albo w zanadrzu, i bezładnie pędzili przed siebie. Chorągwie polskie pod wodzą Czarnieckiego, przeprawiwszy się pod Solcem przez rzekę,
nacierały na nich od tyłu albo szarpały ich z boku; były słabsze liczebnie, ale płonęły zapałem i Czarniecki wiedział z doświadczenia, że kogo ogarnął strach, ten wlepia oczy w drogę, po której ucieka, i nie patrzy na ścigających. Wkrótce od strony Sokala przybliżył się hetman Potocki, a następnie pisarz polny Hilary Połubiński z trzema tysiącami Litwinów zaatakował prawe skrzydło rozchwianych szyków nieprzyjaciela na całej jego długości. Wszędzie, gdzie tylko droga wiodła przez rzekę albo przez las, brodem albo wąskim wąwozem, raptownie nacierano na uchodzących, powodując, że gęsty trup znaczył ich ślady. Pod Magierowem Rakoczy zatrzymał się, żeby jego zdrożeni żołnierze mogli trochę wytchnąć. Nie minęło pół godziny, gdy przypadają Polacy, rozpraszają tych, co się odważyli stawić opór, i zmuszają ich do ucieczki, a pozostałym napędzają gwałtownego stracha. Wydawało się, że łatwo będzie zniszczyć Rakoczego i do nogi wyciąć jego niegotowych do walki żołnierzy, ale Kemeny na czele jazdy zdołał zająć stanowisko na grobli koło stawu, Czarniecki rozkazał więc swoim oddziałom, żeby ją za wszelką cenę odbiły. Kiedy z zapałem przystąpiono do wykonania rozkazu, u samego wejścia na groblę padł przeszyty kulą Joachim Łącki, namiestnik pancernej chorągwi Myszkowskiego; odniósł śmiertelną ranę, ale nie opuścił pola bitwy, walcząc do samej śmierci. Straty Węgrów oceniano na ponad tysiąc zabitych, a dzięki tej ich klęsce, poniesionej jedenastego lipca, Polacy zdołali odzyskać znaczną część łupów, ponieważ udało się im odebrać Rakoczemu połowę jego taborów. Sprawdziła się wówczas najlepiej owa biblijna przypowieść o takim, co ucztuje, podczas gdy złodziej przychodzi go rabować. Pomimo poniesionej klęski Rakoczy zachowywał w odwrocie pozory uporządkowanego szyku, ale kiedy pod Rozwoleńcami znowu go rozproszono, upadł na duchu. Skutkiem strachu i głodu Węgrzy opadli z sił, Kozacy myśleli tylko o ucieczce, największy zaś powód do rozpaczy stanowiła wieść o zbliżaniu się chana krymskiego na czele wielkiego tatarskiego wojska. Strwożony nadciągającym niebezpieczeństwem zanim jeszcze stanął z nim oko w oko, książę zupełnie stracił nadzieję na ocalenie. W stronę gór prowadziła pewniejsza droga odwrotu, ale nie poszedł tamtędy (w obliczu ostatniej zguby nietrudno o złą radę) i całkiem niedorzecznie skierował się ku wołyńskim równinom, aż zaszedł pod Czarny Ostrów. Na tym miejscu nieprzyjazna fortuna zdecydowała się wreszcie pokazać, jaki los zgotowała wystawionemu na zgubę wojsku. Po lewej stronie wznosił się Międzybóż, zamek Sieniawskich, a po prawej drogę zagradzała rzeka Deraźnia: zdradliwe brody czyniły ją nieprzebytą, a
wąski most z trudem przepuściłby wojsko na drugi brzeg w ciągu sześciu dni. Pułkownicy kozaccy, którzy znali drogę, wysforowali się na czoło uchodzących; ich dowódca, Anton, spostrzegłszy beznadziejność położenia, przeprowadził swoje oddziały na drugą stronę rzeki i zrzucił most z pali, a tym samym, zapewniając bezpieczny odwrót Kozakom, odciął go Węgrom. Rakoczy, kiedy jego niepowodzenia dosięgnęły samego dna, opuszczony przez sprzymierzeńców i nie mogąc się już mierzyć z Polakami (albowiem powrót marszałka Lubomir-skiego z Węgier znacznie zwiększył nasze siły), postanowił wreszcie szukać wyjścia z rozpaczliwego położenia, odwołując się do naszej łaskawości, i przez wyprawionych do hetmana Potockiego wysłanników zwrócił się z prośbą o pokój. Wysłannicy księcia zaklinali na wszystkie świętości, żeby nie przyprawiać ich wojska o zgubę: Węgrzy uważają się za pokonanych i nie byłoby szlachetnie upierać się przy zemście, od której Polacy powinni odstąpić zarówno przez pamięć na okazywaną dawniej życzliwość, jak i przez wzgląd na chrześcijańskie braterstwo z sąsiedzkim narodem. Odpowiedziano im na to, że jeżeli książę siedmiogrodzki pragnie pokoju i ocalenia, to niech wstrzyma swój pochód. Polacy dopiero wówczas odłożą oręż, którym go nieustannie rażą, kiedy publicznie uzna się za pokonanego i poprosi o pokój; jeżeli natomiast nadal będzie uciekał, jego wojsko zostanie wycięte w pień. Wkrótce potem przybył od księcia Mikes, spodziewając się raz-dwa zawrzeć ugodę, ale ponieważ tylko sadził się na słowa i chciał uzyskać pokój za same pochwały zwycięzców, Czarniecki rzekł mu: — Skoro pragniecie i potrzebujecie pokoju, to możemy go zawrzeć, ale musi być zaszczytny i musi nam powetować poniesione przez nas szkody. Na to ów z niewczesną zawziętością odparł: — Nie przystoi Węgrom kupować pokoju, a Polakom nie godzi się go sprzedawać. Póki jeszcze trzymamy miecz w ręku, próżno targować się o złoto. Czarniecki poczuł się mocno dotknięty zawadiacką odpowiedzią, tym bardziej że to cywilny urzędnik odezwał się takimi słowy do wojskowego, i śmiało ruszywszy z miejsca szeregi natarł na nieprzyjaciela. Nasi już przedtem stali uszykowani w ordynku i na dany znak Litwini z Połubińskim, tworzący lewe skrzydło, natychmiast uderzyli na stanowiska Kemenyego, czyniąc straszny początek bitwy i porażając nieprzyjacielskie szeregi łuną, która biła od szabel wzniesionych do cięcia. Rakoczy zrozumiał, że zguba zagraża mu nie na żarty, i przysłał Druszkiewicza, Polaka, z prośbą o litość (słowem tym łatwiej otworzyć drogę do pokoju) i z obietnicą powetowania strat — byle tylko teraz krwi chrześcijańskiej
oszczędzić. Widziałeś dowódców węgierskich, niemal zwisających z koni, jak wyciągali ręce w błagalnym geście i zniżali aż do ziemi ozdobione piórami czapki, niedawną dzikość, dla zachowania życia, zastępując teraz prośbami. Potocki kazał dać znak do wstrzymania ataku, choć niektórzy sądzili inaczej i chcieli złożyć na ołtarzu zwycięskiego Marsa całkowitą klęskę nieprzyjaciół. Ale hetman był z usposobienia i z wieku bardziej skłonny do litości, otrzymał zresztą niedawno rozkazy od króla Kazimierza, w których było powiedziane, że jeżeliby Rakoczego dosięgła kara boża, to należy zwyciężonego oszczędzić i położyć koniec wojnie bez rozlewu krwi. Zemsta jest słabością, która przystoi ludziom prywatnym, królowie natomiast powinni się kierować racją stanu i raczej myśleć o bezpieczeństwie niż powodować się uczuciem. Łatwo pokonać nieprzyjaciela, którego przeznaczenie i niesłuszność jego sprawy rozgromiły, ale męstwo walczących wodzów powinno mieć na celu przede wszystkim to, żeby niebezpieczną materię obrócić na pożytek Rzeczypospolitej, sposobem lekarzy, którzy z zabójczych i z trujących substancji zwykli chorym przygotowywać lekarstwa. Przymierze z królem Partów Wologezem lepiej się Rzymianom opłaciło niżeli wrogie z nim stosunki, a Wenecjanie przeobrazili Gonzagę z najgroźniejszego nieprzyjaciela w sojusznika; wiele podobnych przykładów poucza nas, że najgorszy wróg dzięki pobłażaniu może się stać najwierniejszym przyjacielem. Rozkaz królewski, powściągający oręż, ostudził gorączkę umysłów, dzięki czemu zaczęte starcie zbrojne zostało przerwane. Węgrzy nalegali, żeby jak najprędzej zawrzeć układ, a nasi nie widzieli powodu do zwłoki. Brzmienie układu było następujące: Książę siedmiogrodzki Rakoczy, w miejscu i czasie, które zostaną ustalone później, zwróci się za pośrednictwem swoich posłów do króla i do Rzeczypospolitej polskiej z prośbą o przebaczenie za wszczętą bez powodu wojnę; za grabieże kościołów, dworów i miast oraz za rabunek i spustoszenie majętności zapłaci milion dwieście tysięcy węgierskich dukatów; chana tatarskiego, królewskiego sprzymierzeńca, w nagrodę za jego pracę, obdarzy podarunkami; zbiegów, zdrajców i wszystkie pisma, którymi go do najazdu na Polskę zachęcano, wyda nam do rąk; przyjaźń i przymierze z królem szwedzkim zerwie; jeńców wszelkiego stanu daruje wolnością; Kraków i Brześć opróżni z załóg i zwróci Polakom; część jego wojska, z działami i z uzbrojeniem, zostanie, żeby walczyć pod dowództwem hetmanów koronnych, itd. Ułożono i zawarto w obozie pod Międzybóżem, dnia 23 lipca r. P. 1657.
Ale to wszystko nie wystarczyło do zmazania winy, chociaż Rakoczy, żeby układ się uprawomocnił, bezzwłocznie przysłał zakładników, Franciszka Apafi i Stefana Geroffi, znakomitych szlachciców siedmiogrodzkich, będących istotnie godną rękojmią. Wiarołomnych czekała jeszcze okrutna boska pomsta, rozlew niewinnej krwi musieli przypłacić surowszymi karami, nadszedł bowiem chan krym-ski z sześćdziesięcioma tysiącami Tatarów — wykonawca i narzędzie bożego gniewu (jak godzi się wierzyć), i ledwo układ zdążono spisać na karcie, rzuca na Węgrów swoje watahy, które ze straszliwym wyciem pędzą przez błonie, rozciągające się w rozległą równinę. Nasi, zasłaniając się układem, żądają przerwania ataku; Rakoczy błaga o to na klęczkach i ofiarowuje okup; na koniec Polacy grożą użyciem siły i biorą Węgrów w obronę — ale na barbarzyńcach perswazje nie robią wrażenia, groźby zbywają lekceważeniem, a obietnice nagrody wzgardą. Gwałtownie nacierają na wojsko przeciwnika i w przeciągu dwóch godzin dziesiątkują i biorą w niewolę stawiających słaby opór Węgrów. Nasi na widok niespodziewanej napaści stoją jak wryci, a wówczas przybiega od Tatarów Delmen aga i w imieniu chana krótko pyta, dlaczego to Polacy okazują większe względy wrogom niż przyjacielowi i czemu tak niebacznie chcieliby puścić Węgrów z życiem, pozbawiając tym samym sprzymierzeńców zdobyczy, a siebie samych bezpieczeństwa. Taki oto koniec zgotował los wyprawie Rakoczego. Ponad dziewięć tysięcy Węgrów zabito w szyku, a resztę wzięto do niewoli. Naczelny wódz, Kemeny, dzielnie zastawiał się mieczem, ale na koniec i on wpadł w ręce Tatarów. Z Rakoczym los obszedł się łaskawiej, albowiem pisarz polny Jan Sapieha, uprzedzając niebezpieczeństwo, zdążył wyprowadzić go w góry, a niesława ucieczki, jak to zwykle bywa, stała się dla księcia karą za nikczemne postępki. Nieprawe były przyczyny tej wojny, niesławny miała przebieg, a zgubny dla swego sprawcy koniec, i niczym słomiany ogień w jednej chwili wygasła. Kiedy Rakoczy powrócił do Siedmiogrodu, matki jęły go wypytywać o synów, żony o mężów, a wszyscy o swoich krewnych, i na sprawcę bezecnej wojny posypały się przekleństwa i złorzeczenia. Żałosny był dla księcia ostateczny skutek niegodnych jego czynów: wypadł z łask tureckiego sułtana i został wyzuty ze swego siedmiogrodzkiego księstwa. [...] W owym czasie Wielkopolanie zapragnęli oswobodzić Poznań, obsadzony załogą elektorską (po-nieważ dzielnica ta, jak wspominałem, przypadła w udziale Brandenburczykowi). Wojewoda podlaski Opaliński z podkomorzym poznańskim Krzysztofem Grzymułtowskim, zgromadziwszy pod swoimi sztan-
darami wielkopolską szlachtę, odcięli Poznań od świata, następnie zaś nadszedł Krzysztof Grodzic-ki, generał artylerii koronnej (któremu król, wychodząc z Gdańska, polecił zostać pod Głową), i rozpoczął regularne oblężenie rozległego tego miasta, obwiedzionego potrójnym korytem przepływającej przez nie Warty. Cywilną i wojskową władzę sprawował w Poznaniu komisarz elektorski Wedigo Bonin, prócz niego znajdowali się tam pułkownik Chrystian Kleyt, dowódca straży Jan Reichs-feld, Wilhelm Hubert, Tomasz Brass i inni oficerowie dwutysięcznej załogi. Na początku, jak to zwykle bywa podczas wojny, z obu stron strzelano z dział i oblegający potykali się z wycieczkami obleganych; na koniec jednak nasi opanowali wyspę, na której wznosi się katedra, zabijając przy tym wielu żołnierzy załogi, i oblężeni, którym zabrakło paszy dla koni i bydła, musieli udać się w pokorę i prosić o wolny przejazd dla posłańca, przez którego zamierzali zwrócić się do elektora o wyrażenie zgody na nieuniknioną kapitulację. Ponieważ elektor zezwolił na poddanie miasta (z zastrzeżeniem, żeby wojsku wolno było wyjść z honorami), od razu po powrocie posłańca spisano układ i załoga zobowiązała się opuścić Poznań pod następującymi warunkami: Załoga elektorska opuści miasto; wszystek sprzęt kościelny, księgi sądowe, metryki, archiwa, depozyty szlacheckie, towary mieszczan i dobytek mieszkańców zachowane zostaną w całości; załoga popłaci wszystkie zaciągnięte długi gotowymi pieniędzmi albo też rzeczami o tej samej wartości. Jeżeli komukolwiek wyrządzono krzywdę, to pułkownik albo komendant poznański będą musieli ją wynagrodzić, zanim załoga wyjdzie z miasta; później wszelkie roszczenia ustaną. Tyle co do miasta; natomiast na korzyść wychodzących dodano: Cała załoga wyjdzie z rozwiniętymi sztandarami, bijąc w bębny i z zapalonymi lontami, a następnie zostanie odprowadzona do Marchii, do Gorzowa albo do Drezdenka, w asyście chorągwi dodanych jej dla bezpieczeństwa; działa, stanowiące własność elektora, zabierze ze sobą, natomiast szwedzkie zostawi na użytek miasta. Załoga Kórnika, z bronią i z całym swoim dobytkiem, otrzyma wolny przechód i zostanie bezpiecznie wypuszczona, jeszcze przed odejściem załogi poznańskiej. Postanowienia tego układu dotyczyć będą również żon urzędników i oficerów szwedzkich, a także ich dzieci i służby itd. Pomijam mniej ważne punkta, które zgodnie ze zwyczajem wprowadza się zwykle do tego rodzaju kapitulacji — okazałe w słowach, ale pozbawione większego znaczenia. Wnet potem prawie dwa tysiące ludzi elektorskich, włączając w tę liczbę żołnierzy z Kościana i z Kórnika, opuściło Poznań
tak, jak to przewidywał układ. Nad odejściem załogi czuwali starosta gnieźnieński Jan Gniński (którego starania mocno się przyczyniły do zdobycia miasta), starosta radzyński Wilhelm Butler i miecznik kaliski Franciszek Rydziński, a w zakład za to, że miasto zostanie przekazane bez żadnego podstępu, wzięty został pułkownik Müntzer. Tym sposobem Poznań odzyskał wolność: miasto samo siebie nie mogło poznać, kiedy otrząsnąwszy się z dwuletniego snu, ujrzało, że jest wyzute z ozdób, pozbawione mieszkańców, ogołocone z towarów; przypominało człowieka, który zbudził się z letargu i powraca do życia. Trzeba jednak przyznać, że Poznaniowi szczęście dopisało: jako pierwsze z miast polskich wpuścił do siebie nieprzyjaciela, a teraz także przed innymi miastami winszował sobie odzyskania wolności. Po Poznaniu przyszła kolej na Kraków, macierzyste miasto polskiego narodu i stolicę Korony, godziło się bowiem, żeby ogień szwedzkiej wojny — który posuwając się od zachodu i nie omijając bardziej na wschód położonej Małopolski cały kraj pożarami spustoszył — został teraz wygaszony w podobnej kolejności i w takich samych odstępach czasu, w jakich poszczególne dzielnice kraju niegdyś ogarniał. Na litej skale wysokiego wzgórza, zwanego Wawelem, wznosi się tu wspaniały Zamek, w którego podziemiach pokazują Smoczą Jamę, stanowiącą dawnymi czasy legowisko straszliwego i nienasyconego potwora, który pożerał okoliczne bydło; teraz na Zamku siedział szwedzki lew, o tyle bardziej szkodliwy od smoka, że tamten skrywał się pod ziemią, a ten zagnieździł się na jej powierzchni, w siedzibie królów. Król Karol powierzył obronę miasta i Zaniku Pawłowi Wirtzowi jako gubernatorowi; miał on pod sobą trzy tysiące załogi, przeważnie Finów, doświadczonych żołnierzy o niezłomnej odwadze, zahartowanych w niejednym boju, choć przy tym pozbawionych wszystkich innych zalet. Gubernator nie zaniedbał swoich powinności, a ponieważ znał się na inżynierii wojskowej, miał przez dwa lata dość czasu, żeby opasać miasto nowymi obwarowaniami. Gromadzono prowiant i bydło na ubój, pracowały wiatraki i młyny, czyszczono publiczne studnie, doprowadzano kanałami rzeczną wodę, myślano o drzewie na opał i o soli — jednym słowem, miasto zostało należycie zaopatrzone we wszystko, czego tylko potrzeba do życia. Położono nawet areszt na spiżarniach ludzi prywatnych i gubernator kazał wciągnąć w publiczny rejestr całą żywność, a także wszystkie trunki znajdujące się w piwnicach u mieszczan, na wypadek gdyby podczas oblężenia zagroził głód. Rakoczy zostawił w Krakowie Jana Bethlena z dwoma tysiącami Węgrów
jako swoją załogę, żeby zachować pozory, że władza nad miastem do niego należy. Szwedzi ponad wszelką wątpliwość przelali na księcia swoje prawa: dnia szesnastego maja Wirtz, wezwawszy do siebie radę miejską i starszych cechowych, wyraźnie przybyłym oświadczył, że z woli JKMci króla szwedzkiego Kraków przechodzi odtąd pod cywilne i wojskowe zwierzchnictwo węgierskiego dowódcy. Bethlen rozpoczął swoją działalność od zmuszania mieszkańców do przysięgi na wierność Rakoczemu, ale nie mogąc podołać obowiązkom, wkrótce złożył swój urząd: wolał go przekazać swemu szwedzkiemu koledze, niż samemu narażać się na niebezpieczeństwo. Wobec tego Wirtz znowu objął zwierzchnictwo i przejął na siebie obronę, ponieważ widział, że Węgrzy nie będą w stanie utrzymać miasta, i przewidywał, że nie mógłby ze swymi Szwedami bezpiecznie Krakowa opuścić. Niemieckie i polskie wojsko miało wnet przybyć na oblężenie miasta, a w takiej sytuacji czuł się pewniej, pozostając w swoim gnieździe, zdecydował się więc nie wychodzić z murów i pod ich osłoną oczekiwać na nadejście króla polskiego i nieprzyjacielskich sił. Dnia dwudziestego czerwca generał Spork na czele doborowej niemieckiej jazdy pierwszy pojawił się pod miastem, przeszedł rzekę i stanął pod Krzemionkami. Gubernator zaraz go przez trębaczy pozdrowił i przysłał mu z miasta w upominku wino i różne potrawy, w nocy zaś, jak wieść niosła, obaj zeszli się ze sobą, jako że byli sobie znajomi z czasów niemieckiej wojny, i wdali się w rozmowę. Z początkiem lipca przybyło wojsko i rozpoczęto regularne oblężenie. Niemieckie oddziały posiłkowe raźnie zabrały się do wznoszenia umocnień — może dlatego, że do każdej pracy ma się z początku zapał, a może też wiedząc, że polska jazda wyprawiła się w pościg za Rakoczym, przybysze nie chcieli, żeby się wydawało, że przez ten czas próżnują. Naczelne dowództwo nad oddziałami posiłkowymi spoczywało w rękach Melchiora hrabiego na Hatzfeld i Gleichem, feldmarszałka cesarza Ferdynanda; wojenne zasługi uczyniły głośnym jego imię i okryły je sławą. Zastępcą naczelnego dowódcy był Franciszek delia Baume hrabia Suza, z narodowości Francuz, ale od dawna służący pod austriackimi sztandarami, a w liczbie pozostałych dowódców znajdowali się włoski hrabia Montecuccoli, Otto Krzysztof Spork, De la Souches, Bouchaym i inni. Wokół różnych części miasta wytyczono pozycje oblężnicze (zwie się to linią obwałowań) i pilnie nad ich wznoszeniem pracowano. Kazimierz w owym czasie pokrzepiał się w Niepołomicach łowami, które wśród prac i niebezpieczeństw stanowią dla wojowników wspaniały wypoczynek, orzeźwiający ich umysły.
Wkrótce potem cesarskie działa zagrzmiały od tej strony miasta, gdzie kościół Św. Floriana dał nazwę bramie, oraz z nasypu wzniesionego przy bramie Sławkowskiej, tam bowiem w dole stał potężny szaniec ziemny, w języku wojskowym zwany kawalerem (pod nazwą tą rozumiemy rawe-lin, czyli wysunięte obwarowanie służące za osłonę muru). ów szaniec przytykał do pobliskiego młyna przeobrażonego w bastionowany narożnik i Szwedzi osadzili go bardzo silną załogą. Kraków opasany był okrągłymi murami, wedle starodawnego trybu, i nie broniły go one dostatecznie, przeto gubernator, biegły w inżynierii wojskowej, otoczył miasto zewnętrznymi umocnieniami: stanowiły one pierwszą linię oporu, a ich siłę obronną wzmacniał ogień z blanek i baszt. Jedną z baszt ustawione naprzeciwko działa tak gwałtownie ostrzeliwały, że zniszczeniu uległa drewniana osłona mieszczących się w niej dział, a jej samej zagroziła ruina. Na początku oblężenia, dopóki po zwycięstwie nad Rakoczym nie przybyli wojskowi, otoczenie Kazimierza składało się niemal wyłącznie z dygnitarzy cywilnych. Spośród senatorów był tam biskup przemyski Andrzej Trzebicki, wojewodowie: lubelski Jan Tarło, brzeski Hieronim Wierzbowski, płocki Kazimierz Krasiński i czernihowski Krzysztof Tyszkiewicz; kasztelanowie: wojnicki Jan Wielopolski, łęczycki Aleksander Sielski i kijowski Gratus hrabia Tarnowski; kanclerz wielki koronny Stefan Koryciński, podskarbi Bogusław Leszczyński, marszałek nadworny Łukasz Opaliński itd. Później przybyło jeszcze wielu innych, ofiarując się ochotnie ze swoją gorliwością i służąc swoją pomocą. Również i królowa Ludwika, chcąc koniecznie uczestniczyć w zdobywaniu miasta, dnia dwudziestego lipca zjechała do obozu, a wraz z nią nadciągnęły dwa regimenty piechoty razem z działami. Wodzowie niemieccy postanowili tymczasem uderzyć do szturmu, przede wszystkim od strony bramy zwanej Szwiecką, gdzie mur był niższy, a przykopy ułatwiały do niego przystęp. Zagrzmiała kanonada i zaczęto miotać zapalające pociski na furtkę Sw. Anny i na domy przytykające do kościoła tejże świętej, skutkiem czego w oczywistym niebezpieczeństwie znalazły się kolegia Akademii i tylko święci patronowie osłonili przybytek nauk, co później Uniwersytet, wdzięczny im za to dobrodziejstwo, upamiętnił napisem wyrytym na dwu basztach. Wokół miasta nadal wznoszono nasypy dla dział i mocowano zasłony dla strzelców; przykopy podprowadzono aż pod same mury, a ponadto, stosownie do najnowszego obyczaju oblęż-niczego, przystąpiono do drążenia podkopów mi-nierskich, szczególnie koło zburzonego kościoła Sw. Kazimierza, gdzie wśród stert gruzu wejścia do podziemnych korytarzy stawały się niewidoczne, a zwały
wydrążonych kamieni nie rzucały się w oczy. Pod Kazimierz natomiast, na rozciągającą się wzdłuż brzegu rzeki równiną, wyjeżdżali na harc jeźdźcy — raz w pojedynkę, to znowu całymi oddziałami, przy czym Szwedzi gromadnie to miejsce nawiedzali, Wirtz bowiem pragnął strudzić oblegających, ażeby oblężenie się przeciągnęło i żeby się dzięki temu zdołał doczekać posiłków od Karola. Wśród popisów odwagi upłynęły dwa tygodnie, wielu bowiem uważało, że lepiej zdobyć miasto po długotrwałym oblężeniu z mniejszym rozlewem krwi, niż zabiegać o niepotrzebną sławę i kusić niepewny los. Zbiegowie z miasta donosili, że gubernator bynajmniej nie zawziął się aż tak bardzo w uporze, żeby go nie można nakłonić do poddania, zwłaszcza że królowa ofiarowywała korzystne warunki kapitulacji, byle tylko Kraków nietknięty powrócił w ręce króla. Wielu utrzymywało, że mieszczanie potajemnie przygotowują się do zrzucenia jarzma i że jak tylko nastąpi atak z zewnątrz, nie zawahają się przystąpić do działania. Cechy rzemieślnicze i pachołkowie czekają tylko na sposobność do wzniecenia tumultu, ażeby wewnętrzne rozruchy odciągnęły załogę od obrony. Mieszkańcy mieli zresztą i inne pomysły, tyle że obrotność gubernatora stawała na przeszkodzie ich urzeczywistnieniu, albowiem Wirtz, zawczasu zapobiegając trudnościom, rozbroił mieszczan, na rynku postawił posterunki, mury obsadził załogą, ulice i zaułki zagrodził żelaznymi łańcuchami albo palisadami, budynki publiczne i domy prywatne pozamykał, zabraniając nie tylko mężczyznom wychodzić z domów, ale nawet kobietom wyglądać przez okna, i całe miasto trzymał jak gdyby zamknięte w więzieniu; do tego jeszcze posługiwał się wyszukanym podstępem dla wybadania ludzkich umysłów: rozgłaszał, że zamierza kapitulować, i przez donosicieli, przeważnie Żydów albo arian, wywia-dywał się, co na to ludzie czynią i mówią. Nie chcąc jednak, żeby sądzono, że jest zupełnie nieczuły na ofiarowaną mu przez króla łaskawość, dwukrotnie przez trębacza prosił o przerwanie działań oblężniczych, ażeby mógł w czasie trwającego zawieszenia broni znieść się z królem Karolem. Wojewoda brzeski Hieronim Wierzbowski, który przedtem podczas kilkakrotnych rozmów dał się poznać Wirtzowi, wystosował do niego list, poufale gubernatora przestrzegając, żeby nie czekał na szturm, który całe to wielkie wojsko wkrótce do murów przypuści, gdyż wówczas wszyscy obrońcy, zamknięci w mieście, znajdą w nim swój grób i będzie to kara za niewczesny upór. Rozwiała się wszelka nadzieja na posiłki, gdyż król szwedzki zajęty jest wojną nad morzem, a Rakoczego rozgromiono, jeżeli
więc gubernator zawczasu nie zda się na ofiarowaną mu królewską łaskę, to przeważające siły oblężnicze wywleką go z cudzego gniazda przemocą. Jednocześnie posłał gubernatorowi w upominku kosz wczesnych owoców i kilka kuropatw, posłużywszy się w tym celu wziętym do niewoli kurierem. Wirtz, który potrafił dostosować się do każdej sytuacji, spojrzał tylko na jadło i od razu oddał je żołnierzom, a w odpowiedzi na list napisał do Wierzbowskiego, że każdy powinien dochowywać wierności i pilnie strzec honoru, a już szczególnie komendanci miast, którzy za powierzone im miasta dają w zakład swoje sumienie mocodawcom, a swoją sławę całemu światu. Jego również krępują takie podwójne więzy, ponieważ nie chce ani sprzeniewierzyć się zaufaniu swojego monarchy, ani też zaszargać u świata swojej sławy, zyskanej w bojach. Niełatwo da sobie wydrzeć z rąk silny wojskiem i umocnieniami Kraków, a gdyby nawet los chciał inaczej, to i tak miasto nie stanie się niesławnym grobem swojego obrońcy, ponieważ przedtem będzie świadkiem pogrzebu niejednego Polaka. Ofiarowaną mu przez JKMć króla polskiego łaskę wysoko sobie wprawdzie ceni, ale skorzysta z niej dopiero wówczas, kiedy nieuchronne przeznaczenie zmusi go do chwytania się ostateczności; teraz, kiedy sprawy dobrze stoją, daleki jest od myśli o kapitulacji. Szwedzi wolą raczej ponieść chwalebną śmierć z bronią w ręku niżeli sromotnie się poddać, a że przy tym pamięć na ugodę warszawską przejmuje ich zgrozą, postanowili wszyscy raczej tkwić w krakowskich murach niż w zamojskim więzieniu. Do listu, jak gdyby odwzajemniając się za przysłane mu w upominku kuropatwy, dołączył Wirtz drukowane niemieckie nowiny, które mówiły o ogromie przygotowań wojennych Szwedów przeciwko królowi duńskiemu i dawały wyraz nadziei, że Karol wkrótce powróci do Polski. Gubernator używał nader przemyślnych sposobów, żeby mieć wiadomości z zewnątrz, nawet kobiety kursowały jako jego gońcy i szpiedzy. Nie gardził też, jak powiadają, gusłami czarownic i kilka takich bab u siebie trzymał. Kiedy sam miał wyjść z miasta albo kiedy kogoś w drogę wyprawiał, nieraz widziano, jak spoziera w jakieś tajemnicze zwierciadło, służące do magicznych zabobonów, z którego zakazanym sposobem dociekał skrytych w przyszłości wydarzeń. Wiem o tym wszystkim z obiegających pogłosek, wielu ludzi twierdziło to samo, zresztą nie przygarnąłbym dzielnemu wojownikowi, gdybym nie był świadom, że w parze z wielkimi cnotami idą często przywary i że u Szwedów upodobanie do czarów jest szeroko rozpowszechnione. Na naradzie u króla rozważano, przy pomocy jakich sposobów zdobywać miasto: siłą i jak najprędzej czy też środkami łagodniejszymi i bez
pośpiechu. Senatorowie różnili się w zdaniach: jedni uważali, że należy skończyć ze zwlekaniem i przypuścić szturm do miasta, drudzy natomiast sądzili, że niełatwo dałoby się sforsować mury i przełamać opór załogi. Król przywołał wobec tego dowódców obu wojsk i zapytał ich o zdanie, przy czym najpierw zwrócił się do wodzów austriackich jako do gości — ale ci, urodzeni w kraju rządzonym samowładnie, wymówili się żołnierską regułą, według której żołnierze powinni bić się i słuchać rozkazów, a królowie rozkazywać. Chwalebna to zaiste skromność — gdybyż tylko wytrwali w niej do końca! Polacy reprezentowali dwie różne opinie. Znaleźli się więc tacy, co woleli szermować dowcipem, niż walczyć z bronią w ręku: utrzymywali oni, że królowi towarzyszy szczęście, że nie istnieją dla niego żadne nieprzebyte przeszkody, że dzięki wyraźnej przychylności łaskawych niebios z wrogami Polski walczą za niego cudzoziemscy monarchowie, którzy mu nadesłali posiłki, oraz że groza, jaką sieje samo jego królewskie imię, wystarczy do zakończenia wojny. Kraków, przejęty strachem, jest już na wpół zdobyty, jednomyślność załogi rozdzieliła się na dwoje, gdyż Szwedów, pozbawionych nadziei na odsiecz, napełnił trwogą odwrót Karola, a znowuż Węgrzy stracili całą odwagę, dowiedziawszy się o pośpiesznej ucieczce Rakoczego z Korony. Należy się wobec tego spodziewać — i w tym upatrywać prawdziwą chwałę — że wkrótce uda się nam bez rozlewu krwi odebrać nieprzyjacielowi zagarnięte przezeń miasto, przy czym ręce żołnierzy i ich broń będą mogły przez ten czas odpocząć, ponieważ zwycięstwo odniesie żołądek, władca i gospodarz ludzkiego ciała. Ci, co się napierają zdobywać miasto szturmem, to ludzie opanowani nadmiernie wybujałą żądzą chwały, albowiem jeżeli użycie siły okaże się bezskuteczne, okryje nas niesława, jeżeli natomiast szturm się powiedzie, pogrążymy się w żalu i boleści, gdyż miasto koronacyjne królów stanie się jednym wielkim grobem zarówno dla nieprzyjaciół jak i dla swoich mieszkańców. Odzyskując w ten sposób Kraków, stracimy go, a szkody poniesione przez ludność będą większe niż straty Szwedów, gdyż łatwiej obalić bezbronnego, niż zbliżyć się do uzbrojonego. Jakkolwiek Wirtz okazał wielką odwagę, jego zapał jest nieszczery i pod pokrywką zuchwałości gubernator dumnie skrywa bojaźń, która bierze się stąd, że jest on pomiędzy młotem a kowadłem, zmuszony lękać się zarówno nieprzyjaciół znajdujących się na zewnątrz, jak i mieszkańców przebywających wewnątrz miasta. Przypomina tkwiącego w jamie lisa, którego myśliwi dźgają żerdziami i który zrazu gryzie te żerdzie, ale potem podwinąwszy ogon pod siebie,
milczkiem znosi zadawane mu pchnięcia i pozwala się schwytać w sidła. Nie przystoi gwałtownym szturmem niszczyć stolicy, siedziby królów i głównego miasta Korony: przecież nawet Karol, a więc nieprzyjaciel, miał dla miasta względy i zajął je dopiero po dość długo trwającym oblężeniu. Ponadto dobrze byłoby, żeby Zamek przetrwał nietknięty i żeby można złożyć w nim wywiezione chwilowo insygnia koronne, kiedy w Rzeczypospolitej znów zapanuje pokój. Tak rozumowali dygnitarze cywilni, silni umysłem, nie ręką. Ich przeciwnicy natomiast mówili następująco: — I my również uważalibyśmy, że należy mieć wzgląd na wspaniałe budowle i że trzeba się starać zająć Kraków bez rozlewu krwi, gdyby od zakończenia szwedzkiej wojny dzieliło nas zdobycie tego tylko jednego miasta; skoro jednak tyle dzielnic wciąż jeszcze pozostaje w rękach nieprzyjaciela, tyle miast obsadzonych jest silnymi załogami, a wojna wre na ziemi i na morzu — bardziej nam żal czasu, którego straty nie da się powetować, niż murów czy domów miejskich, których można potem wystawić ile dusza zapragnie. Czyż aż tak bardzo jesteśmy gnuśni i leniwi, żeby tylko patrzyć na umocnienia nieprzyjaciół i z bezczynnie opuszczonymi rękoma wyobrażać sobie, że można dostać miodu, nie odegnawszy dymem pszczół? A cóż by się stało, gdyby król szwedzki, idąc od strony morza, zaskoczył nas, próżnujących i zwlekających, szybkość swojego działania obracając na naszą zgubę? Jeżeli zdoła uporać się z prze-ciwnościami losu i przeważy na swoją stronę szalę wojny z królem duńskim, to czy wytrzymasz, miłościwy królu, natarcie jego wojsk? Bo przecież skoro oszczędzisz mury, to one same zjednają ci przydomek łagodnego, wszystkie zaś okoliczne posiadłości zostaną przez hałastrę obozową i przez niemieckie oddziały posiłkowe przywiedzione do ostatniego zniszczenia. Niewarta jest tego ta kupa kamieni, żeby pod nią stać i patrzyć, jak wszędzie dookoła kościoły i dwory szlacheckie padają ofiarą grabieży. Na pewno stracimy na tym, jeżeli zdobędziemy Kraków za cenę spustoszenia całej okolicy. Czyżby do uszu WKMci nie doszły jeszcze chłopskie jęki? Czy WKMć jeszcze nie wiesz, że swawolnicy ogałacają pola, niszczą chaty i rabują chłopom ich dobytek, żeby go potem sprzedawać? W obozie, niczyim na jarmarku, wystawia się na sprzedaż konie pociągowe i woły, wyprzężone z pługa albo oderwane od pracy w polu, i niczym na bydlęcym targowisku odchodzi handel bydłem i trzodą — a my tymczasem, kiedy cała okolica przeobraża się w pustynię, usprawiedliwiamy to oczekującym nas triumfem. Uwłaczałoby twojej sławie, królu miłościwy, i dobremu imieniu tak
licznego wojska, gdyby upór zuchwałego gubernatora Krakowa nie został złamany siłą i gdyby Wisła nie poniosła na swoich falach wieści do nieprzyjaciół w głębi kraju, że bezpieczniej jest zdać się na królewską łaskę niż trwać niebacznie w uporze. Tak mówili Polacy, ponieważ mamy zwyczaj myśleć, co nam się podoba, i swobodnie wypowiadać, co myślimy. Nie zamilczę o tym, że właśnie wówczas posiane zostały pierwsze ziarna niezgody między wodzami wojska, mianowicie między marszałkiem Lubomirskim a wojewodą ruskim Czar-nieckim. Wzbierające w nich wzajemne gniewy doprowadziły wkrótce do zawziętej zwady pod bokiem samego króla, kiedy to skrywane dotychczas pobudki zatargu wybuchły ostrymi słowami. Królowa usilnie pracowała nad przywróceniem jedności, dobrze wiedząc, jak wielki jest z obu wodzów pożytek, i że jeżeli nie zdoła uspokoić ich umysłów, to i inni się tą zarazą zapowietrzą, a tego rodzaju niesnaski są robakiem, który podgryza wszelkie przedsięwzięcia, i ogromnie utrudniają prowadzenie wojny. Kazimierz nie wiedząc, co postanowić, wahał się między trudnościami, które pociągnąłby za sobą szturm, a kłopotami, jakimi groziło przeciąganie oblężenia. Z jednej strony nie chciał być okrutny wobec swojego własnego królestwa i swoich poddanych, ale z drugiej strony widział, że zwlekanie jest zgubne, gdyż zarówno polscy jak i niemieccy żołnierze w żałosny sposób rujnują chłopów i łupią tych, których powinni bronić — wobec czego zdecydował się użyć siły zamiast upierać się przy szkodliwej zwłoce i wydał rozkaz do generalnego szturmu na dzień piątego sierpnia, żeby z bronią w ręku rozprawić się z zawziętym nieprzyjacielem, który wzgardził ofiarowaną mu łaską. Przygotowując się do ataku, ze wzgórza, na którym stoi kaplica Św. Leonarda, zaczęto bić z potężnych dział do murów Kazimierza i nieustannym bombardowaniem wybito w nich szeroki otwór. Nie zrobiło to wielkiego wrażenia na Szwedach, którzy osłonięci krakowskimi murami bynajmniej nie upadali na duchu — szczęściem jednak łaskawe niebo dało nam dowód swej przychylności i pozwoliło zdobyć miasto bez rozlewu krwi. Oto bowiem, kiedy król zajmował się przygotowaniami do wyznaczonego na następny dzień szturmu, gruchnęła wieść o zwycięstwie nad Węgrami, zrazu niepewna, gdyż nie wiadomo było, kto ją szerzy, ale wkrótce potem potwierdzona przez naocznych świadków. Rotmistrz Paweł Cybulski przywiózł królowi listy od zwycięskich wodzów koronnych, donosząc nie tylko o klęsce Rakoczego, ale i o tym, że wojna siedmiogrodzka została ostatecznie zakończona. Kazimierz od razu w
królewskim swoim namiocie, w obecności licznie zgromadzonych wojskowych, złożył dzięki zwycięskiemu Bogu, a na znak powszechnej radości polecił oddać trzy salwy z dział, jak tego wymaga teraźniejszy obyczaj wojskowych owacji. Ognie armatnie, błyskające w ciemnościach nocy, wprawiły w ogromne zdumienie Szwedów, nie pojmujących, dlaczego wojsko królewskie marnuje amunicję; ale kiedy Wirtz się zorientował, że oblegający święcą uroczysty triumf, natychmiast sobie uświadomił, że klęska Rakoczego pociągnie za sobą smutne dla niego skutki. Spokorniał, zrozumiawszy, że nie ma co sprzeciwiać się przeznaczeniu i że nie należy odrzucać ofiarowanej mu łaski. Nazajutrz przybyli komisarze siedmiogrodzcy, przysłani przez Rakoczego, żeby prosić króla Kazimierza o przebaczenie i wyjednać bezpieczne wyjście z Krakowa dla Bethlena i węgierskiej załogi. Kiedy uzyskali na to zgodę, Wirtz, proszony przedtem o przyjęcie łaski, musiał teraz o nią u zwycięzcy zabiegać, i choć jeszcze niedawno chełpił się, że zdoła bronić miasta przez dwa lata, teraz zmuszony był prosić o pozwolenie na wyjście z Krakowa. Aż do owego dnia pilnie pełnił powinności gubernatora i dłużej wytrzymał oblężenie w obcym mieście niż Polacy, którzy przedtem prędzej Kraków poddali, choć był ich własny; lekceważył ataki z zewnątrz, zapobiegał niebezpieczeństwom wewnętrznym i nie poruszyły go obietnice ani groźby. Przez dwa lata trwając w mieście, trzykroć walczył z Polakami w otwartym polu i trzykroć ich pokonał; dzielnie potem wytrzymywał natarcie potężnych wojsk, aż wreszcie, kiedy już nie miał innego wyjścia, wyjednał sobie zaszczytną kapitulację. Postępował z rozwagą i bez pośpiechu, tak że doszło aż do tego, że mógł nie tylko widzieć z murów nieprzyjaciół, ale nawet rozmawiać z nimi, gdyż podsunęli się aż pod same wewnętrzne umocnienia. Król szwedzki, przebywający daleko za morzem, nie mógł mu udzielić nie tylko pomocy, ale nawet rady, Wirtz udał się więc w pokorę, żeby ocalić swoich żołnierzy. Jego oficerowie przystali na kapitulację, ochłonąwszy z pierwszego zapału: klęska Rakoczego zachwiała ich uporem, a rozwianie się nadziei na odsiecz złamało do reszty ich zawziętość. Kiedy Bethlen sposobił się do wyjścia z miasta ze swoimi Węgrami, Wirtz poprosił o łaskę króla Kazimierza dla siebie i dla swoich Szwedów. Wysłał komisarzy dla omówienia warunków kapitulacji i nie zawiódł się w swoich nadziejach na królewską łaskawość. Zanim spisano układ, dnia dwudziestego pierwszego sierpnia wyszli z miasta Węgrzy ze swoim dowódcą — żołnierze zdatniejsi do rabunków niż na załogę obronnego miasta i zupełnie pozbawieni wojskowego ducha;
opuszczając Kraków, usilnie zabiegali, żeby rada miejska wystawiła im świadectwo na piśmie, że przyzwoicie i łagodnie obchodzili się z mieszkańcami. Rada nie odmówiła ich prośbie, a czyniąc zadość niepotrzebnemu żądaniu, po cichu cieszyła się, że ubywa niewdzięcznych przybyszów. Jak tylko Węgrzy opuścili Kazimierz, runęła brama Bocheńska, już przedtem przez pociski armatnie nadwerężona, jak gdyby wstrząśnięta bólem, że bezkarnie pozwoliła wyjść z miasta najgorszym wrogom Ojczyzny. Mówiono jednak, że tylko nieliczni spośród ludzi Bethlena zdołali dotrzeć cało do Siedmiogrodu. Kiedy kapitulacja została postanowiona, w obozie królewskim oznajmiono rozkaz zaprzestania działań zbrojnych na dane hasło, a Wirtz kazał w mieście przy biciu w bębny ogłosić bliskie ustąpienie Szwedów. Wszędzie rozeszła się wesoła nowina, że bez rozlewu krwi, pokojowymi środkami, odzyskano trudne do zdobycia miasto. Z chęcią dodam tu, po to żeby potomność zachowała w pamięci wierność Krakowa, iż rada miejska dołożyła wszelkich możliwych usiłowań, ażeby zrzucić jarzmo: mimo iż majętności mieszczan były mocno nadszarpnięte, ofiarowano gubernatorowi okup, żeby się poddał, zanim miasto zostanie zniszczone, a także wzniecano w murach rozruchy, żeby nieprzyjacielowi utrudnić obronę. Wirtz, jak mógł, przeszkadzał groźnym dla niego poczynaniom spiskowców, kilku mieszczan uwięził, innych uciskał karami pieniężnymi albo męczył torturami (jak to uczynił Karchutowiczowi), a ponadto umieścił na widocznym miejscu szubienice, dyby i haki i odgrażał się, że zniszczy dobytek i wygubi rodziny mieszkańców. Kolczaste wędzidło poskramia nawet dzikiego konia, kaganiec czyni pokornym srogiego niedźwiedzia, a serca ludzkie trzyma w swoim ręku i ludźmi bez reszty władnie ten, kto ich żony i dzieci ma w swojej mocy. Wielu uważało, że do kapitulacji skłonił Wirtza raczej strach przed wewnętrznymi rozruchami aniżeli ataki z zewnątrz. Odzyskanie miasta wypadło za czasów burmistrza Andrzeja Cieniewicza, wieloletniego rajcy krakowskiego, męża godnego pamięci dzięki dwom wydarzeniom, smutnemu i szczęśliwemu, jakie przypadły na okres, w którym sprawował swój urząd, ponieważ za jego to burmistrzowania Kraków przeszedł w szwedzkie ręce, a następnie został nieprawnemu przywłaszczycielowi odebrany. Wirtz usilnie się domagał, żeby dowódcy niemieckiego wojska uczestniczyli w zawieraniu układu, i nie można mu było tego odmówić. Jego życzeniu stało się zadość i zaraz potem ułożono warunki kapitulacji — łagodniejsze niżby to powinno wynikać z sytuacji. Były one następujące:
Gubernator Krakowa, oficerowie, załoga i wszyscy stronnicy szwedzcy będą mogli swobodnie wyjść z miasta i zostaną przez dodanych im komisarzy odprowadzeni aż do granic Korony. Szwedzi opuszczą miasto w szyku wojskowym i będą traktowani z honorami. Gubernator dopilnuje, żeby naprawione zostały wszystkie krzywdy, a zaciągnięte w mieście długi będą przed odejściem popłacone, bez żadnej zwłoki, pieniędzmi albo w naturze. Działa (z wyjątkiem ośmiu mniejszych) pozostaną w Krakowie. Szwedom wolno będzie swoje rzeczy (czyli swoje mienie) w dowolny sposób sprzedać, podarować albo wymienić, również i sól, którą JKMć pozwolił zabrać znaczniejszym urzędnikom. Obie strony wypuszczą jeńców na wolność, a chorzy i ranni zostaną odesłani Odrą do Szczecina. Mieszkańcy Krakowa oraz poddani króla polskiego, którzy przystali do Szwedów, zostaną przywróceni do łask JKMci, ale tym, co chcieliby opuścić królestwo, wolno będzie odejść razem z załogą. Odchodzącym dla względów bezpieczeństwa towarzyszyć będą chorągwie polskie, nawzajem zaś Szwedzi dadzą zakładników za to, że miasto i wszystkie obwarowania przekazane zostaną bez żadnego podstępu. Gubernator Wirtz przed wyjściem z Krakowa będzie mógł przesłać królowi Karolowi wiadomość o swojej przymusowej sytuacji, a jego posłańcy otrzymają wolny przejazd. Ze strony JKMci króla polskiego zostaną wyprawieni komisarze celem zlustrowania relikwii świętych, zwłaszcza relikwii św. Stanisława Biskupa, przechowywanych w złotym relikwiarzu, oraz zbadania stanu archiwów koronnych, rachunków skarbowych, ruchomości pałacowych, porachowania dział itd. Brama Floriańska oraz druga brama, na Kazimierzu, zostaną bezzwłocznie przekazane pod władzę króla; poddanie całego miasta nastąpi za siedem dni, przy czym przez ten czas nikomu nie będzie wolno zbliżać się do bram i murów itd. Pod takimi warunkami Kraków powrócił do swojego pana, po tym jak dręczony przeciwnościami losu pozostawał przez dwa lata w rękach nieprzyjaciół. Wirtz domagał się, żeby dla nadania większej mocy układowi król potwierdził go osobnym dyplomem, i jego życzenie zostało spełnione, jako że podobny dyplom wydał król Karol, zajmując Kraków. Akt kapitulacji podpisało wielu senatorów polskich, iprzede wszystkim kanclerze; ze Szwedów podpisali go: Paweł Wirtz, generał straży i gubernator Szczecina itd.; Zygmunt Fryderyk hrabia von Götzen; pułkownik Jan baron Frank; pułkownik Otto Wilhelm von Borlitz; deputaci wojskowi Henryk von Vicken i Benedykt Wirtz i inni. Kiedy gubernator wraz ze szwedzką starszyzną przybył pokłonić się królowi, Kazimierz przypuścił go do pocałowania ręki i łaskawie zapytał, jak mu w oblężonym
mieście służyło powietrze. Następnego ranka po podpisaniu aktu przekazania miasta żołnierze austriaccy obsadzili bramę Floriańską, a jednocześnie chorągwie jazdy zajęły Kazimierz i żołnierze zostali tam rozmieszczeni na kwaterach. Więcej było kwater niż gospodarzy domów, albowiem liczne domostwa stały pustką, gdyż wojna wygnała z nich mieszkańców. Dnia trzydziestego sierpnia opuścili Kraków Szwedzi, a wraz z nimi zbieranina rozmaitych ludzi: arian, zbiegów, zdrajców oraz wszelkiego rodzaju rabusiów ł złoczyńców. Na przedzie jechało trzysta obładowanych wozów, każdy zaprzęgnięty w sześć koni; następnie z rozwiniętymi sztandarami postępowała piechota, w poszarpanych ubiorach, przeważnie Finowie, doświadczeni żołnierze króla Karola, zahartowani w niebezpieczeństwach; prowadzili oni ze sobą osiem dział, zwanych falkonetami, z potrzebną amunicją. Dalej szła gromada kobiet, przy czym niektóre z nich niosły na plecach po jednym lub nawet po dwoje dzieci, a nie brakło i takich, co dźwigały na ramionach wielkie tłumoki z resztkami polskiej zdobyczy. Na samym końcu pokazało się dwadzieścia siedem (jeżeli dobrze pamiętam) oddziałów jazdy. Wymarsz odbywał się przejściem pomiędzy szeregami austriackiego szyku a ustawionymi naprzeciwko chorągwiami polskimi; tak jedni, jak i drudzy przypatrywali się tym, których mieli szturmować i których się obawiali. Podczas wymarszu doszło do pamiętnej zwady, a nawet niemal do tumultu, o czym krótko wspomnę. Bracia Wilkoszewscy, szlachcice, wiedząc, że z wrogiem publicznym godzi się walczyć na wszel-kie sposoby, uformowali oddział, złożony z czeladzi oraz z takich, co się przyłączyli z własnej woli, i zaczęli dokuczać, jak tylko mogli, nieprzyjacielowi w okolicy Krakowa. Chwytali Szwedów, wychodzących z miasta po furaż, przetrząsali plądrowników, uprowadzali konie z pastwisk, a nawet niejednokrotnie w przebraniu wkradali się do miasta i wywiadywali u mieszczan o sekretne zamierzenia Wirtza. Sługa jednego z nich, obraziwszy się na swojego pana, uciekł do Szwedów, żeby zaś odnieść z ucieczki jakąś korzyść, zabrał ze sobą konia znacznej ceny i wielkich zalet. Andrzej (było to imię Wilkoszewskiego) musiał na razie puścić płazem występek zbiega, dobrze wiedząc, że Wirtz godzi na jego życie, i czekał aż nadejdzie czas, kiedy będzie mógł powetować sobie stratę. Podczas wymarszu Szwedów nie spuszczał z nich oka i pilnie przypatrywał się każdemu, aż wreszcie spostrzegł, że jeden z urzędników, kwatermistrz, dosiada jego konia: okazałość zwierzęcia i jego sierść wilczej maści, łatwa do odróżnienia, od razu ściągnęły na siebie uwagę wypatrującego. Zwraca się zatem do jeźdźca z uprzejmą prośbą, żeby mu zechciał oddać konia,
który stanowi jego własność i który wraz z nim obowiązany jest odbywać wojskową służbę. Szwed zbywa grzeczną prośbę jakimś zuchwalstwem i odmawia zwrotu konia, którego nabył niedawno za wysoką cenę. Na to Wil-koszewski, oburzony odmową, rzecze: — Skoro odmawiasz mojej prośbie, będziesz musiał zwrócić konia po niewoli. Zarazem porwawszy za kołnierz Szweda, człowieka skądinąd wielkiego i grubego, zamachem krzepkiego ramienia zrzuca go na ziemię, konia zaś uprowadza ze sobą. A że zwierzę miało na grzbiecie szwedzkie siodło, ściąga je i porzuca przed szeregami, powtarzając, że bierze tylko to, co stanowi jego własność. Śmiały postępek szlachcica, któremu towarzyszyło tylko trzech pachołków, wprawił wszystkich w zdumienie — ale przecież zawsze odważniejszy jest ten, kto odbiera swoje, niż kto przywłaszcza sobie cudze. Szwedzi stali jak wryci, wśród cesarskich nie ibrakło jednak takich, którzy domagali się kary i ofiarowywali wstawić u króla, żeby polecił konia oddać. Dopiero później dowiedziano się, dlaczego Wirtz nie nalegał na to, żeby szkoda została nagrodzona: obawiał się mianowicie, żeby zła krew, której by narobiło wyrównanie straty, nie wywołała tumultu, i żeby hałastra nie rzuciła się na wozy i tłumoki, w których ukrył łupy z Polski. I nie bez racji bał się Czarnieckiego, którego rzeczy, złożone na przechowaniu w Krakowie, splądrował, albowiem ludzie z natury zwykli lękać się tych, którym wyrządzili szkodę. Gwarancje aktu kapitulacji pozwoliły Wirtzowi odejść bezpiecznie, a jako asystę przydzielono mu pułkownika austriackiego Garnie-ra i siedem polskich chorągwi. Konwojowani przez tę eskortę, Szwedzi szli prostą drogą do Szczecina. Mieszkańcy okolic, przez które wypadło im przechodzić, ponieśli znaczne szkody, ale pocieszali się tym, że Szwedzi odchodzą, żeby już więcej nie powrócić. Kiedy w odzyskanym Krakowie zapanował jaki taki porządek, król przeniósł swoją kwaterę z obozu do podmiejskiej wsi Bronowice. Wkrótce przybyli tam do niego z pokłonem przedstawiciele rady miejskiej, doktor medycyny Jacek Łopacki, Marcin Lechman i Kasper Celesta; mówili o zachowanej w najtrudniejszych chwilach wierności i opisywali żałosny skutkiem długotrwałego oblężenia stan miasta. Kazimierz przyjął ich nader łaskawie i nie szczędził słów pociechy. Na koniec dnia czwartego września król wkroczył do miasta bez uroczystej okazałości, ponieważ nie chciał sprawiać radzie miejskiej kłopotu i stanowczo zabronił wszelkiej pompy, pozwalając tylko na to, żeby kilku zna-komitszych mieszczan prywatnie złożyło mu pokłon. Smętnego oblicza miasta nie mógł od razu zmienić nagły triumf: po ulicach leżało pełno chorych, nie
uprzątnięto jeszcze ciał tych, którzy poumierali i których pozabijały pociski. Ból ogarniał na widok spustoszenia miasta, niedawno jeszcze kwitnącego: domy stały w ruinie, zostały zrównane z ziemią albo strawione przez ogień, rynek pozagradzany był umocnieniami i palisadami, a zaułki pełne gnoju i plugastwa. Z kościołów prawie że wyrugowany został starodawny obrządek religijny i gdyby nie zdobycie miasta, wprowadzono by do nich luterskie praktyki. Król udał się do zamkowej katedry, gdzie zwycięskiemu Bogu złożył dzięki, śpiewając Te Deum laudamus. [...] W mieście stanął załogą oddział austriackiej piechoty w sile dwóch tysięcy czterystu ludzi pod dowództwem barona Jana Franciszka Keisersteina, pułkownika Jego Cesarskiej Mości, który na życzenie króla przyjął na siebie obowiązki gubernatora Krakowa. Na utrzymanie tego wojska (czyli na lenungi) szedł dochód z wielickich i bocheńskich żup solnych, oddanych pod zarząd barona z Jaro-szyna, Ślązaka, który niemałe zyski ze sprzedaży soli przekazywał załodze. Zamek, królewskie gniazdo i miejsce koronacji monarchów, powrócił pod władzę swego starosty, marszałka Lubomirskiego; prócz zwykłej załogi w sile trzystu ludzi stanął w nim jeszcze i regiment pieszy pod dowództwem Pawła Celarego oraz oddział jazdy z podkomorzym kijowskim Stefanem Niemiryczem, żeby w razie potrzeby miał kto Zamku bronić.
KONIEC