Przedmowa Pierwsza krucjata to jedno z najbardziej zdumiewających wydarzeń w europejskiej historii. Dziesiątki tysięcy l...
20 downloads
702 Views
1MB Size
Report
This content was uploaded by our users and we assume good faith they have the permission to share this book. If you own the copyright to this book and it is wrongfully on our website, we offer a simple DMCA procedure to remove your content from our site. Start by pressing the button below!
Report copyright / DMCA form
Przedmowa Pierwsza krucjata to jedno z najbardziej zdumiewających wydarzeń w europejskiej historii. Dziesiątki tysięcy ludzi wyruszyły w niezwykłą, liczącą trzy tysiące kilometrów podróż do Ziemi Świętej, by w imię chrześcijańskiego Boga uwolnić Jerozolimę z rąk wyznawców islamu. Mimo krańcowego wyczerpania, śmiertelnych chorób, potwornego głodu i krwawych bitew krzyżowcy dowiedli wielkiej pobożności, ale i tego, że są zdolni do przerażającego okrucieństwa. Wbrew wszelkim przewidywaniom, kosztem straszliwych cierpień odnieśli zwycięstwo. Dzieje tej krucjaty były tak dramatyczne, a jej wpływ tak kolosalny, że przez następnych dziewięć wieków niezliczone pokolenia próbowały zmierzyć się z jej historią. Wielu usiłowało pojąć to jakże wielkie, niepokojące wydarzenie. Niejeden przyjął, że do krucjaty pchnęła chrześcijańską Europę jakaś pierwotna, genetycznie zakodowana nienawiść do islamu i że starcie między tymi dwiema cywilizacjami było nieuniknione. W czasach najnowszych analizy pierwszej krucjaty poszły w innym kierunku. Rozmaite wcielenia, jakie ta wyprawa przybierała w ostatnich 150 latach, odarto z kontekstu religijnego i ukazano ją tylko jako wielką, lecz wywołaną chciwością wojnę będącą pierwszym dobitnym przejawem zachodniego kolonializmu i niezbitym dowodem spektakularnego barbarzyństwa średniowiecznej Europy. W ostatnich dziesięcioleciach intensywne starania historyków w Europie, na Bliskim Wschodzie
i w Ameryce Północnej wyostrzyły i odmieniły nasze rozumienie genezy tej krucjaty, jej przebieg i znaczenia. Dotąd jednak żaden uczony nie zebrał razem wszystkich tych wątków badań, by zaprezentować nową, analityczną wersję losów wyprawy, przystępną dla szerokiego grona odbiorców. W tej książce nie usiłuję przedstawić kompletnych dziejów pierwszej krucjaty taki wyczyn byłby po prostu niewykonalny. Opierając się na dokonaniach awangardy myśli naukowej, badaniach źródłowych i gruntownej znajomości Lewantu, chcę rzucić nowe światło na genezę tej wyprawy i wyjaśnić, co rzeszom Europejczyków kazało się do niej przyłączyć. Opowiem o ich niewiarygodnej podróży, próbując odpowiedzieć na pytanie, jak to się stało, że choć wyruszyli w nią bez naczelnego przywództwa i niemalże bez planowania, uniknęli natychmiastowej zagłady, a także ocenię rzeczywistą naturę relacji między chrześcijaństwem a islamem w czasach krucjaty i unaocznię zmiany, jakim one uległy na skutek walk o Ziemię Świętą. Książkę tę pisałem przez trzy lata, jednak tak naprawdę jest ona efektem o wiele bardziej długotrwałego zamiłowania do dziejów wypraw krzyżowych. Po raz pierwszy zetknąłem się z cudownym światem pierwszej krucjaty dzięki inspirującemu nauczaniu Richarda Mole’a. Choć miałem wówczas ledwie szesnaście lat, jej historia urzekła mnie i niebawem postanowiłem poświęcić życie studiowaniu wypraw krzyżowych. Teraz, niemal dwadzieścia lat później, uważam się za szczę-
śliwca, któremu udało się trafić do świata akademickiego i zostać mediewistą. W tym czasie pomoc okazało mi wielu przyjaciół i mentorów, lecz szczególną wdzięczność pragnę tu wyrazić tym, którzy w taki czy inny sposób ukształtowali mój stosunek do problematyki tej książki. Peter Edbury, profesor mediewistyki na University of Cardiff oraz Jonathan Riley‒Smith, obecnie profesor historii Kościoła w Emmanuel College w Cambridge, przeprowadzili mnie przez uniwersyteckie życie, gdy byłem studentem, a później doktorantem, ucząc prowadzenia badań historycznych i znaczenia krytycznej analizy źródeł. Mam szczerą nadzieję, że nie ocenią zbyt surowo mej pierwszej próby wskrzeszenia średniowiecznego świata dla szerokiej publiczności. Podziękowania winien jestem również wielu innym badaczom wypraw krzyżowych, szczególnie profesorowi Malcolmowi Barberowi i doktor Susan Edington za lekturę pierwszych wersji tej książki i wszelkie cenne uwagi oraz doktorowi Jonathanowi Phillipsowi za jego nieustającą przyjaźń i słowa zachęty. Zaciągnąłem dług wdzięczności wobec wielu moich kolegów z Wydziału Historii Queen Mary College University of London, bynajmniej nie tylko dlatego, że umożliwili mi oddelegowanie się na urlop naukowy, bym mógł skończyć tę książkę. Bez rad profesora Petera Hennessyego być może nigdy bym jej nie zaczął, a to, że moje zdrowie psychiczne przetrwało pisarskie zmagania we względnie dobrym stanie, zawdzięczam w dużej mierze
nieocenionej przyjaźni doktora Jamesa Ellisona i Kathryn Mallen. Mojej pracy niewypowiedziane korzyści przyniosła także cierpliwa wiara Andrew Gordona, mojego redaktora z wydawnictwa Simon & Schuster. Ostateczny tekst wiele zawdzięcza jego słowom otuchy i bystrym decyzjom redaktorskim. Chciałbym też podziękować pracownikom Institute of Historical Research w Londynie, gdzie powstały spore fragmenty tej książki, oraz Wydziałowi Historii Uniwersytetu w Reading za hojny grant naukowy, który latem 1999 roku umożliwił mi przebycie niemal sześćset- kilometrowej drogi szlakiem pierwszej krucjaty z Antiochii do Jerozolimy. Doświadczenia wyniesione z tej podróży, a także inne moje wyprawy do krajów Lewantu, dostarczyły mi nieocenionych wiadomości, które okazały się wielce przydatne, gdy pisałem tę książkę. W ciągu całej mej akademickiej kariery miałem też szczęście cieszyć się niezawodnym wsparciem rodziny. Ta książka nie jest pod tym względem żadnym wyjątkiem, jednak muszę wyrazić szczególne podziękowania moim Rodzicom za bezmierną wyrozumiałość podczas ostatnich, raczej bolesnych miesięcy pisania, kiedy starałem się ukończyć tekst i jednocześnie przystosować się do cudownych, wszelako wyczerpujących obowiązków związanych z ojcostwem. Najgłębsze i najszczersze wyrazy wdzięczności mam dla mojej żony, Christine. Przez wszystkie długie miesiące i lata pisania oraz badań i rwała przy moim
boku, okazując niezachwiane wsparcie, oceniając moje pomysły i przekazując mi jak najbardziej konstruktywne uwagi na temat tej pracy Ponad wszystko zaś sprowadziła na świat cud, jakim jest nasza córka, Ella, i dbała o to, żebyśmy byli razem, kiedy kończyłem tę książkę. Tuż przed jej ukończeniem zginął w wypadku mój agent, Giles Gordon. Bez jego mądrych rad nie miałbym szansy przedstawić swej wizji pierwszej krucjaty szerokiemu gronu odbiorców. Nigdy nie przestanę żałować, że nie zdążył przeczytać ostatecznej wersji tej książki, mam jednak nadzieję, że by mu się spodobała. Będzie mi go bardzo brakować. THOMAS ASBRIDGE Londyn, listopad 2003
ROZDZIAŁ I Wezwanie do świętej wojny Lud [...] rasy nieznanej, zupełnie obcej Bogu [...], zajął ziemię chrześcijan, doświadczając ich mieczem, grabieżą i ogniem. Ludzie ci zniszczyli ołtarze i skalali je swym obrzydliwym obyczajem. Wyrzynali chrześcijan, a ich krwią mazali ołtarze albo napełniali nią chrzcielnice. A tym, którym śmierć postanowili zgotować w męczarniach, rozpruwali brzuchy, wywlekali trzewia i przywiązywali je do słupa, i ciągali ich potem dokoła, chłoszcząc, i zabijali ich, gdy padali na ziemię z wszystkimi wnętrznościami na wierzchu. A cóż mam rzec o odrażającym traktowaniu niewiast, o którym gorszą rzeczą jest mówić niźli je przemilczeć? Któż więc ma nieść pomstę, kto ratunek, jeśli nie wy, których ponad wszystkie narody obdarzył Bóg chwałą oręża, wielkością serca, gibkością ciała i siłą, byście upokorzyli każdego, kto wam się przeciwstawi? Takie oto przerażające wyobrażenia i przekonujące nawoływania zapoczątkowały pierwszą krucjatę. W ostatni wtorek listopada 1095 roku papież Urban II wygłosił elektryzującą mowę do tłumów zgromadzonych na błoniach południowofrancuskiego miasta Clermont. Chrześcijanie mieszkający na Wschodzie, utrzymywał, cierpią wielki ucisk i znoszą krzywdy z rąk swych „dzikich” muzułmańskich panów, a i centrum chrześcijańskiej tradycji, Święte Miasto Jeruzalem, znajduje się we władaniu islamu. Papież wezwał
zatem katolicką Europę, by chwyciwszy za broń, pomściła te krzywdy i odbiła Ziemię Świętą, a udział w tej wyprawie obmyje jej uczestników z grzechu. Kiedy Urban II ogłosił, że „Chrystusowi żołnierze” zostaną oczyszczeni w ogniu bitwy, jego słowa rozpaliły świat chrześcijański. W następnych tygodniach i miesiącach żarliwe nawoływania papieża obiegły Europę, a na wezwanie odpowiedziało około stu tysięcy mężczyzn i kobiet, od rycerza po nędzarza. Była to największa mobilizacja ludności od upadku cesarstwa rzymskiego. Jednym z ochotników był wielki normański wódz Boemund z Tarentu. W zaciekle oblegającym zbuntowane Amalfi Boemundzie na wieść o zbliżającej się krucjacie najwyraźniej zaszła gwałtowna przemiana. Kazał sobie przynieść swój najzdobniejszy płaszcz i na oczach zdumionych zebranych pociął go na kawałki. Ułożył z nich krzyże i jeden z nich dumnie umieścił na rękawie, jako widomą oznakę oddania się sprawie, a pozostałe rozdał oczarowanej publice. Razem wycofali się z oblężenia, by ruszyć do nowej walki, a powietrze aż huczało od ich bojowego okrzyku „Bóg tak chce! Bóg tak chce!” Owa tytaniczna wyprawa zwana pierwszą krucjatą stanowi punkt zwrotny w stosunkach między islamem a Zachodem. Nie była to pierwsza wojna między chrześcijanami i muzułmanami, lecz to w jej wyniku te dwie wielkie religie nabrały do siebie głęboko zakorzenionej urazy i trwałej wrogości. Między XI a XIII wiekiem katolicka Europa i islam ze ścierających się sporadycznie przeciwników przedzierzgnęli się w zaprzysięgłych
i nieprzejednanych wrogów, a bolesne wstrząsy wtórne tamtego potężnego trzęsienia ziemi odczuwane są do dziś. Pierwsza krucjata tkwi u podstaw tego przeobrażenia, ponieważ doprowadziła ona do zmian na dwóch powiązanych ze sobą płaszczyznach: „rzeczywistości” i „historii mitycznej”. Faktyczny przebieg krucjaty przyniósł gwałtowne, fizyczne starcie islamu z Zachodem, lecz nie musiał wcale doprowadzić do nieodwracalnego podziału między nimi. Jednakże, zanim jeszcze wyprawa dobiegła końca, zaczęła obrastać mitem, gdy współcześni zapragnęli odnotować i wyjaśnić zdumiewający rozwój wypadków, zastanawiając się, dlaczego do wyprawy doszło, kto brał w niej udział i z jakiego powodu oraz jaki wywarła ona wpływ na świat. Od samego bowiem początku dzieje krucjaty były zniekształcane. Wyobrażenie muzułmanów jako okrutnych ciemiężycieli odmalowane przez papieża Urbana było propagandą - w poprzednich wiekach islam miał więcej tolerancji dla innych religii niż katolickie chrześcijaństwo. Podobnie z pozoru żarliwe i spontaniczne postanowienie Boemunda, by wziąć krzyż, sumiennie odnotowane przez jednego z jego towarzyszy, niemal na pewno było fasadą, za którą kryła się wyrachowana ambicja. ŚWIAT PAPIEŻA URBANA II Człowiek, który rozpętał pierwszą krucjatę, urodził się w rycerskiej rodzinie de Lagery w północnofrancuskim miasteczku Châtillon‒sur‒Marne około roku
1035. Ochrzczony jako Odon, w annałach zapisał się pod innym imieniem, gdyż kiedy wstępował na Tron Piotrowy, mając już ponad pięćdziesiąt lat, zgodnie z tradycją zerwał ze swą przeszłością i przyjął imię Urbana II. Mimo to pozostał człowiekiem swych czasów, a wychowanie i wcześniejsza kariera odcisnęły piętno na jego pontyfikacie i pomogły sformułować doniosłe wezwanie do broni, które pod koniec XI wieku poruszyło Europę. Społeczeństwo europejskie W 1095 roku docelowymi adresatami przesłania Urbana było francuskie rycerstwo i możnowładztwo, ta sama warstwa społeczna, z której pochodził, klasa porywczych wojowników walczących o przetrwanie pośród krwawego bezprawia. Ponad tysiąc lat wcześniej tereny, które dziś nazywamy Francją, zostały podbite i wchłonięte przez niepowstrzymanie rozrastające się Imperium Rzymskie. Przez wieki prowincja ta cieszyła się względnym pokojem i prosperitą pod ochronnym płaszczem cesarstwa, lecz z końcem IV wieku n.e. panowanie Rzymu zaczęło się chwiać, a siła jego prawa, kultura i społeczeństwo podupadały. Cesarstwo rzymskie nie rozpadło się w jednym, spektakularnym momencie - coraz bardziej chyliło się ku upadkowi, aż otwarła się droga dla „barbarzyńców”, którzy wyparli, naśladowali i wreszcie unicestwili rzymską władzę. Pomiędzy V a VII wiekiem n.e. takie ludy jak Wizygoci, Awarowie i Longobardowie przekształciły mapę Europy i tam, gdzie niegdyś panowała jedność, pojawiła
się oszołamiająca mozaika rozmaitych, walczących ze sobą królestw. W północno ‒ wschodniej Galii około 500 roku znaczącą pozycję zyskała jedna taka grupa etniczna, Frankowie. Utworzyli oni królestwo, które wzięło później od nich swą nazwę - Francja - ojczyznę Urbana. Do roku 800 potomek tych Franków, Karol Wielki, zgromadził tak wiele terytoriów zależnych - obejmujących tereny, które dziś stanowią większą część Francji, Włoch, Niemiec, Belgii i Holandii - że istotnie mógł twierdzić, iż wskrzesił chwałę cesarstwa rzymskiego na Zachodzie. Pod panowaniem Karola Wielkiego i jego następców Francja i cała Europa Zachodnia cieszyły się powrotem czegoś na kształt scentralizowanej władzy. Jednak nim nadszedł rok tysięczny, zanikła ona na skutek zawziętych walk o sukcesję i wyniszczających najazdów wikingów. Przy braku sprawnego centralnego zwierzchnictwa szerzył się nieład, a faktyczna władza spoczywała w rękach zachłannych, lokalnych panów. Do narodzin Urbana II z frankijskiego królestwa zostały nędzne skrawki, a wszelkie przebłyski wspólnej francuskiej tożsamości istniały jedynie w wyobraźni. Tytularni królowie Francji z trudem utrzymywali władzę nad niewielkim terytorium wokół Paryża, państwo Franków zaś rozpadło się na liczne księstwa i hrabstwa, które przyćmiewały potęgą domenę królewską. „Francja” podzielona była nawet w mowie - posługiwano się dwoma różnymi językami: langue d’oϊl na północy i langue d’oc na południu. Nie wszyscy, których koniec końców zwabiła idea krucjaty głoszonej przez Urbana
II w 1095 roku, pochodzili z Francji, lecz piszący ówcześnie o wyprawie, szczególnie zaś ci, którzy przyglądali się jej spoza Europy Zachodniej, w odniesieniu do jej uczestników używali zwykle jednego terminu „Frankowie”. I chociaż jest to nieco mylące, przyjęło się biorących udział w pierwszej wyprawie krzyżowej nazywać właśnie Frankami. Urban II dorastał w Szampanii w zamkniętym środowisku. Tutaj, podobnie jak w pozostałych częściach Europy, nawet szlachetnie urodzeni mogli dożyć końca swych dni, nie ruszając się dalej niż sto kilometrów od domu. Władzę sprawowało wojownicze możnowładztwo powiązane złożoną siecią senioratu, wasalstwa i powinności - zwaną dawniej systemem feudalnym, który zasadzał się na służbie wojskowej w zamian za prawo posiadania własności ziemskiej, czyli lenna. Szampania, ani też Francja w ogóle, nie musiały bynajmniej, jak niegdyś sądzili historycy, być pogrążone w chaosie i bezprawiu, niemniej jednak Urban urodził się w nadzwyczaj gwałtownie usposobionej społeczności, żyjącej krwawymi waśniami i przechodzącą z pokolenia na pokolenie zemstą. Nawet bardziej pokojowo nastawieni rycerze zajmowali się grabieżą i rabunkiem, a wyniszczające krwawe walki o władzę i ziemię były na porządku dziennym. Średniowieczne chrześcijaństwo Pomimo przemocy i zamętu, jakich pełne było dzieciństwo Urbana, od swych najwcześniejszych lat żył on w środowisku bezwzględnie oddanym chrześci-
jaństwu. Średniowieczne społeczeństwo było obsesyjnie skoncentrowane na wierze i niemal każdy element codziennej egzystencji podporządkowany był jej doktrynom. Przywiązanie Europy do chrześcijaństwa wywodzi się z IV wieku, kiedy to Konstantyn Wielki przyjął tę wiarę i „wstrzyknął” ową niewielką wschodniośródziemnomorską sektę do rzymskiego krwiobiegu. Tłoczone arteriami cesarstwa chrześcijaństwo wyparło politeizm i ostatecznie stało się religią państwową. Przedziwnym zrządzeniem losu ta sama ziemska potęga, która odpowiadała za egzekucję Chrystusa, teraz wniosła jego nauczanie na światową scenę. Nawet po upadku Rzymu religia ta dalej rozpowszechniała się po niemal wszystkich zakątkach Europy i z nastaniem XI wieku całą tą część kontynentu można było określić jako świat zachodniego chrześcijaństwa. Jego mieszkańców, wyznających wiarę, którą dziś nazwano by katolicyzmem, określa się ściślejszym mianem „łacinników”, dla odróżnienia ich od przedstawicieli rozmaitych innych odgałęzień chrześcijaństwa. W czasach Urbana wiara dominowała nad codziennym życiem i kierowała nim w stopniu, jaki dzisiejszemu człowiekowi, wyczulonemu na postawy i uprzedzenia współczesnego, coraz bardziej zsekularyzowanego społeczeństwa, może wydawać się niepojęty. Urban żył w epoce autentycznie uduchowionej, w której nie kwestionowano istnienia Boga, ponieważ jego absolutna moc była oczywista dla każdego i przejawiała się na ziemi w postaci „cudów” - nagłego uleczenia „ślepca” po odmówieniu modlitwy czy „boskiej kary”
wymierzonej mordercy rażonemu gromem. Zdarzenia, które dziś uznano by za zjawiska naturalne albo też złożono na karb przypadku, ludziom średniowiecza służyły za dowód prawdziwości chrześcijańskiego przesłania. W jedenastowiecznej Europie całe spektrum ludzkich doświadczeń - narodziny, miłość, gniew i śmierć - podporządkowane było chrześcijańskim dogmatom, a cały ten system opierał się na strachu. Średniowieczne umysły dręczył wszechogarniający lęk przed konsekwencjami grzechu. Wierzono, że po śmierci każda ludzka dusza zostanie osądzona. Czystość przyniesie raj wiekuisty, a skalanych grzechem czekają wieki makabrycznych męczarni. Ta powszechna obsesja, dotykająca tak króla, jak i chłopa, ukształtowała wszystkie obyczaje, moralność i prawo. Lata młodości Urbana, podobnie jak życie jemu współczesnych, były w gruncie rzeczy zmaganiem się z grzechem, żeby osiągnąć wieczne zbawienie. Sęk w tym, że grzech i pokusa czyhały wszędzie. Naturalne ludzkie pragnienia niosły ze sobą nieodłączne niebezpieczeństwo, Biblia tymczasem nie przedstawiała ludziom średniowiecza jasnej definicji „idealnego” chrześcijańskiego życia. U schyłku epoki starożytnej niektórzy chrześcijanie posuwali się do ostateczności, byle uniknąć skalania doczesnością: w północnej Syrii słynny pustelnik z V wieku, święty Szymon, dążąc do czystości, spędził czterdzieści siedem lat w samotności na szczycie kolumny. Do czasów Urbana w zachodniej Europie popularność zyskała bardziej przystępna droga ku doskonałości. Zycie klasztorne,
w którym chrześcijanie poświęcali się modlitwie i służbie Bogu w zamkniętym środowisku, zachowując zasady ubóstwa, czystości i posłuszeństwa, zostało uznane za szczytową formę duchowej egzystencji. Tą właśnie drogą do „doskonałości” ostatecznie postanowił kroczyć Urban. Posłany jako młodzieniec na nauki do szkoły katedralnej w Reims, wkrótce wstąpił do stanu duchownego i przyjął obowiązki archidiakona. Wskazuje to, że Urban był prawdopodobnie młodszym synem i nie czekała go rycerska przyszłość. Urban pozostał w Reims do wieku trzydziestu kilku lat, po czym podjął radykalną decyzję. Można by sądzić, że jako duchowny osiągnął już ideał chrześcijańskiej czystości, jednak w rzeczywistości jedenastowieczny kler cieszył się sławą raczej rozwiązłego towarzystwa. Księża i biskupi częstokroć czerpali obfite zyski z ziemi, niektórzy żenili się, sprawowali dwa albo trzy urzędy kościelne naraz, a niekiedy nawet brali udział w wojnach. Około roku 1068 Urban zerwał z tym zanurzonym w doczesności „świeckim” skrzydłem Kościoła, by zostać zakonnikiem, choć jego decyzja wynikała prawdopodobnie tyleż z osobistych ambicji, ile z pobożności. Zakonne śluby złożył w chyba najbardziej wpływowym i szanowanym klasztorze tamtych czasów, burgundzkiej wspólnocie Cluny, której znaczenie sięgało właśnie apogeum. Cluny uosabiało dwie zazębiające się idee: wolności i czystości. W czasach, gdy nawet klasztory nierzadko padały ofiarą ziemskich interesów, jako że książęta i biskupi mieszali się w ich sprawy, Cluny miało jedną ogromną przewa-
gę - odkąd powstało na początku X wieku, podlegało bezpośrednio papieżowi. Wolne od ingerencji lokalnych władz opactwo Cluny było samo sobie panem, samo wybierało swoich opatów, rządziło się według własnego uznania i dążyło do monastycznej doskonałości w prawdziwej izolacji. Pod długoletnim przewodnictwem dynamicznego opata Hugona (1049‒1109) klasztor, zamieszkiwany przez trzy razy więcej zakonników niż przed jego wyniesieniem, rozrósł się, powstała także nowa, olbrzymia świątynia, która miała się stać największą zamkniętą przestrzenią w zachodniej Europie. Zarazem kluniackie wpływy rozprzestrzeniały się po całym łacińskim chrześcijaństwie, gdyż istniejące już klasztory we Francji, Niemczech, Hiszpanii, Anglii i w północnej Italii reformowały się, dostosowując się do zasad Cluny. Pod koniec XI wieku do tego ruchu przyłączyło się ponad 11 000 zakonników z około 2000 wspólnot. Jednak nawet w tak ogromnej, ponadnarodowej strukturze pobożność i zdolności administracyjne Urbana szybko zostały zauważone. Mianowany przeorem, najwyższym zwierzchnikiem po opacie, pomógł ugruntować reputację Cluny jako bastionu bezkompromisowej duchowej czystości. Jednak kariera Urbana nie miała się zakończyć w klasztornych murach. Bezpośrednio podległe papieżowi Cluny od dawna cieszyło się bliskim, korzystnym dla obu stron związkiem z Rzymem. Nie należy się więc dziwić, że pozycja Urbana w klasztorze zwróciła uwagę papieża. Około 1080 roku mianowany został kardynałem biskupem Ostii i objął tym samym jeden
z najbardziej znaczących urzędów kościelnych w Italii. Tak więc Urban znalazł się w samym sercu duchowego zwierzchnictwa, nie mógł jednak wybrać na swoje przybycie do Rzymu bardziej burzliwego momentu, jako że papiestwo toczyło właśnie zajadły spór. Papiestwo w średniowieczu By zorientować się, na jaką arenę wkroczył Urban, musimy najpierw zrozumieć różnice między teoretycznym a rzeczywistym statusem średniowiecznego papiestwa. W tradycji chrześcijańskiej istniało pięć wielkich centrów kościelnej władzy na ziemi, pięć patriarchatów, z których jednym był Rzym. Tymczasem u schyłku XI wieku biskupi Rzymu domagali się uznania swego prymatu, ze względu na to, że pierwszym spośród nich był największy apostoł Chrystusa, święty Piotr. Według Pisma z upoważnienia Chrystusa święty Piotr reprezentuje wolę Boga i tym samym jest najpotężniejszym duchowym przywódcą na ziemi. Papiestwo utrzymywało, że od świętego Piotra poprzez wieki biegnie nieprzerwana więź, która łączy wszystkich papieży i czyni ich dziedzicami jego władzy. Co więcej, ta wyjątkowa „władza apostolska” nie przechodziła z papieża na papieża, aby się przez to nie rozmyła, lecz była nadawana, w czystej i nienaruszonej postaci, bezpośrednio każdemu, kto obejmował papieski urząd. Oznaczało to, że postanowienia biskupa Rzymu były niepodważalne i nieomylne. Średniowieczni papieże uważali się za czołową duchową siłę chrześcijaństwa
i wierzyli, że są uprawnieni do sprawowania absolutnej władzy nad Kościołem. Jednak kiedy Urban dołączył do obozu rzymskiego, rzeczywistość papieskiej władzy była mizernym, niemal żałosnym cieniem tych wzniosłych aspiracji. Papież, daleki od tego, by uznano go za przywódcę chrześcijaństwa na świecie, ledwie sobie radził z zarządzaniem Kościołem w centralnej Italii, a co dopiero w całej zachodniej Europie. Teoretycznych podwalin papieskiej władzy przez wieki nie wykorzystywano, ponieważ papiestwo uwikłało się w lokalne interesy i nadużycia, a wszelkie próby wyplątania się z tych więzów obracały się wniwecz w obliczu potężnych przeszkód. Te same odśrodkowe siły, które rozczłonkowały władzę polityczną wskutek upadku cesarstwa rzymskiego, zdołały też podkopać władzę kościelną. Około roku tysięcznego biskupi w Anglii, Francji, Niemczech, Hiszpanii, a nawet w północnej Italii nie oczekiwali ani też nie mieli zaufania do przewodnictwa papieża, który bezradny i odizolowany zasiadał na Tronie Piotrowym. Przywykli do niezależnych rządów, dostojnicy ci z obojętnością, a nawet oporem przyjmowali jakikolwiek zwrot ku centralizacji i podporządkowaniu Rzymowi. Po prawdzie nadzieja na to, by dzierżyć absolutną kościelną władzę w Europie, była nierealistyczna, gdyż podział między duchowym królestwem Kościoła a doczesnym światem królów, możnowładców i rycerzy był w najlepszym razie zamazany, a w najgorszym - nie istniał. W wiekach średnich obie sfery były tak silnie ze sobą zespolone, że praktycznie niepodzielne. Królowie,
uznając, że działają z Bożego mandatu, czuli się w obowiązku troszczyć o Kościół, a jeśli trzeba, rządzić nim. Natomiast w zasadzie wszyscy biskupi, jako feudałowie posiadający własne ziemie i wojsko, mieli pewne polityczne wpływy. Aby ukrócić ich polityczną niezależność, wielu władców próbowało kontrolować wybór, nominację i inwestyturę duchownych na swoich terenach, mimo że w teorii należało to do prerogatyw papieża. U schyłku pierwszego milenium dziejów chrześcijaństwa w Kościele łacińskim panował bezrząd, a ograniczone starania, żeby utrzymać go w ryzach, podejmowali nie papieże, lecz władcy świeccy. Pierwsze znaczące kroki ku przywróceniu ładu poczynione zostały dopiero w połowie XI wieku. W powszechnej atmosferze wzmożonej świadomości religijnej, zainspirowanej częściowo przykładem wspólnot takich jak Cluny, zachodni chrześcijanie zaczęli przyglądać się swemu Kościołowi i dostrzegać chorobę. Kler pogrążony w nadużyciach i „rządzony” przez bezsilnego papieża nie budził szczególnej nadziei na doprowadzenie ludu do zbawienia. Pojawił się ruch reformatorski głoszący potrzebę naprawy Kościoła łacińskiego, która miałaby zacząć się w samym Rzymie, a stamtąd zataczać coraz szersze kręgi, i postulował zwiększenie władzy papieskiej oraz oczyszczenie duchowieństwa. Kampania ta przyniosła częściowy sukces, doprowadziła bowiem do ustanowienia nowych, rygorystycznych zasad wyboru papieża i publicznego napiętnowania takich przywar, jak małżeństwa du-
chownych oraz nabywanie i sprzedawanie stanowisk kościelnych. Orędownikiem i głównym architektem reformy był papież Grzegorz VII (1073‒1085), ten sam człowiek, który poznał się na zdolnościach Urbana i sprowadził go do Italii. Grzegorz, osoba wielce ambitna, uparta i nieprzejednana, usilniej niż jakikolwiek papież przed nim walczył o urzeczywistnienie potencjału sprawowanego urzędu, starając się oczyścić i zjednoczyć łacińskie chrześcijaństwo pod sztandarem Rzymu. Mając na uwadze wyłącznie jeden cel, zdiagnozował podstawową, jego zdaniem, przyczynę kryzysu Kościoła - demoralizujący wpływ laikatu - a następnie, z niemal fanatyczną nieustępliwością, przystąpił z nim do rozprawy, którą nazywamy sporem o inwestyturę. Grzegorza nie interesowała powściągliwa dyplomacja ani kompromisowe reformy - uderzył w najsłabszy punkt najpotężniejszej świeckiej siły w Europie, licząc na to, że przykładem tym zmusi resztę chrześcijańskiego świata do uległości. W 1075 roku Grzegorz VII zabronił niemieckiemu cesarzowi Henrykowi IV wtrącać się w sprawy Kościoła. Kiedy Henryk się sprzeciwił, Grzegorz sięgnął po najgroźniejszą broń, jaką miał w swoim skromnym arsenale. Nie dysponując żadną siłą zbrojną, dzięki której mógłby wymusić posłuszeństwo, postanowił ugodzić Henryka religijnym potępieniem. W lutym 1076 roku ekskomunikował najmożniejszego wówczas łacińskiego chrześcijanina i nakazał jego poddanym, aby się go wyrzekli. Czyn ów był tak szokujący, że - według póź-
niejszej legendy - starożytny tron świętego Piotra pękł na dwoje. Wyrzucenie Henryka z Kościoła, odmówienie mu praw chrześcijanina, było wielce ryzykownym posunięciem. Gdyby nakaz Grzegorza został zignorowany, papież zmuszony byłby zareagować i jego władza ległaby w gruzach, bo nie mógłby go wyegzekwować; gdyby jednak zyskał posłuch, biskup Rzymu, który ledwie kilkadziesiąt lat wcześniej wydawał się figurantem, zostałby najwyższą instancją sprawiedliwości w zachodniej Europie. Ostatecznie strategia Grzegorza się nie sprawdziła i nie doczekał się on realizacji zamysłu dominacji papiestwa nad władzą cesarską. Ekskomunika początkowo zmusiła Henryka do ukorzenia się, jednak papież wkrótce przeliczył się z siłami i swą bezkompromisową wizją duchowej reformy oraz głęboko osobistą, autokratyczną koncepcją papieskiej władzy rozwścieczył swych wrogów, a zraził do siebie zwolenników. Ponadto zaczął się obnosić z pomysłem utworzenia papieskiej armii, co w pewnych kręgach wywołało oburzenie, ale też stanowiło istotny zaczątek idei krucjat. W takim właśnie świecie niespełnionych papieskich aspiracji i gniewnych sporów dyplomatycznych znalazł się Urban, kiedy około 1080 roku mianowany został kardynałem biskupem Ostii. Pomimo fanatyzmu Grzegorza VII i jego niepowodzeń pozostał jednym z jego najbardziej oddanych sprzymierzeńców i dowiódł swego publicznie zadeklarowanego poparcia dla znękanego papieża, świetnie mu służąc jako legat w Niemczech w latach 1084‒1085. Urban zmuszony
był jednak oglądać upadek Grzegorza, kiedy Henryk ogłosił papieżem Klemensa III i koniec końców zajął Rzym. Grzegorz VII zmarł na hańbiącym wygnaniu w południowej Italii 25 maja 1085 roku. W chaosie, jaki nastąpił po jego śmierci, nie pojawił się od razu żaden oczywisty kandydat gotów bronić jego sprawy albo rzucić wyzwanie władzy niemieckiego antypapieża. Pierwszy następca Grzegorza VII został konsekrowany dopiero w maju 1087 roku, a po jego śmierci we wrześniu tego samego roku trzeba było kolejnych sześciu miesięcy wewnętrznych sporów, zanim papieski urząd mógł objąć Urban II. Biorąc pod uwagę, jak nadzwyczajny wpływ wywarł on na dzieje Europy, najbardziej uderzające w pierwszych latach jego pontyfikatu jest to, że był wtedy skrajnie słaby, wręcz bezsilny. W roku 1088 łaciński Zachód zdawał się odwracać od stronnictwa Grzegorza. Urban musiał walczyć z antypapieżem Klemensem. Do Pałacu Laterańskiego udało mu się powrócić w 1094 roku wyłącznie dzięki przekupstwu, lecz nawet wówczas jego zwierzchnictwo nad Rzymem było niepewne. Powoli jednak udawało mu się odzyskiwać władzę. O wiele zręczniejszy dyplomata niż jego poprzednik, w kontaktach z europejskimi władcami i hierarchią kościelną Urban, zamiast jawnie narzucać swą wolę, przeprowadzał ją łagodnie i stopniowo, uciekając się do perswazji. Elastyczniej również dążył do reformy Kościoła - wolał pozyskiwać zwolenników niż karać niechętnych. To umiarkowanie zaowocowało sporym poparciem dla jego starań. Urban wykorzystał
kontakty, które nawiązał w czasach pobytu w Cluny, i pragnął odmłodzić sieć arystokratycznych popleczników, znanych jako fideles beati Petri, „wierni świętego Piotra”, która powstała za pontyfikatu Grzegorza VII. Urban, odrzuciwszy despotyzm, pierwszy z następców świętego Piotra powołał w pełni funkcjonującą kurię rzymską (curia Romana), czyli papieską administrację centralną, i korzystał z opinii doradców, zamiast występować jako jedyny i doskonały rzecznik świętego Piotra. Nim nadszedł rok 1095, powściągliwa polityka Urbana II zaczęła przynosić efekty, przekonując do reform tych, których nie zdołała do tego zmusi zaciśnięta pięść Grzegorza VII. Papiestwo zaczynało w końcu odzyskiwać swój międzynarodowy prestiż, niemniej jednak, gdy w marcu Urban zwołał wielki synod do północnowłoskiego miasteczka Piacenza, władza Rzymu wciąż jeszcze nie była ugruntowana. To podczas tego właśnie zgromadzenia przybyło z brzemienną w skutki prośbą poselstwo z Konstantynopola, stolicy potężnego wschodniochrześcijańskiego cesarstwa bizantyjskiego. Nękani przez agresywnych islamskich sąsiadów Bizantyjczycy chcieli uprosić swych chrześcijańskich braci z Zachodu, żeby udzielili im zbrojnej pomocy. Papież próbował nakłonić „wielu, by ślubowali wspomóc cesarza przeciwko poganom najwierniej, jak będzie w ich mocy”, lecz zdaje się, że początkowo przyniosło to znikomy odzew. Urban się jednak nie zniechęcał i zaczął się zastanawiać, jak wywołać żywiołową reakcję na prośbę Bizantyńczyków.
Zanim rok dobiegł końca, papież sprawujący ledwo odbudowaną władzę ogłosił wezwanie do broni, które zawiodło rzesze łacinników pod bramy Konstantynopola i daleko poza nie. IDEA KRUCJATY Na jesieni 1095 roku, kiedy autorytet Rzymu dopiero zaczynał się nieśmiało odradzać, papież Urban II wyruszył z pielgrzymką do Francji. To właśnie podczas tej wizyty w swej ojczyźnie ogłosił pierwszą krucjatę. Wezwał rycerzy łacińskiego Zachodu, by pomścili okrutne „zbrodnie”, jakich dopuścili się na chrześcijaństwie wyznawcy islamu, i nawoływał ich, by udzielili wsparcia braciom ze Wschodu i odzyskali najświętsze miejsce na ziemi, Jerozolimę. Orędzie to - od którego poczęła się idea wypraw krzyżowych - powiązało wiarę chrześcijańską z czynem zbrojnym. Aby zrozumieć, jak udało się papieżowi pogodzić nakazy religii z przemocą oraz dlaczego Europa entuzjastycznie poszła za jego głosem, musimy zbadać, co kazało Urbanowi ogłosić krucjatę właśnie wtedy. Zagrożenie dla chrześcijaństwa łacińskiego? Najpierw należy sobie uświadomić, że clermonckie wezwanie do broni nie było bezpośrednią reakcją na jakąś niedawną katastrofę ani szczególne okrucieństwa na Wschodzie. Urbana mogła do tego skłonić, przynajmniej częściowo, prośba o zbrojną pomoc, którą mniej więcej osiem miesięcy wcześniej przekazało bi-
zantyjskie poselstwo w Piacenzy, jednak ona również nie była sama w sobie związana z żadną najnowszą porażką Greków, jak nazywano wschodnich chrześcijan, wynikała natomiast z dziesięcioleci narastającego muzułmańskiego naporu w Azji Mniejszej (dzisiejsza Turcja). I chociaż Święte Miasto, Jeruzalem - cel wyprawy - rzeczywiście znajdowało się w rękach muzułmanów, zajęli je oni ponad 400 lat temu, nie była to więc dla chrześcijaństwa żadna świeża rana. Na początku XI wieku bazylika Grobu Świętego, postawiona w miejscu zmartwychwstania Chrystusa, została częściowo zniszczona przez niezrównoważonego przywódcę religijnego, kalifa Al‒Hakima, który do historii przeszedł jako Szalony. Jego późniejsze prześladowania miejscowej ludności chrześcijańskiej trwały nieco ponad dziesięć lat, lecz ustały, gdy Al‒Hakim ogłosił się bogiem i zwrócił się przeciwko swoim dotychczasowym współwyznawcom. Napięcie wzrosło także w roku 1027, kiedy muzułmanie podobno zbezcześcili Grób Święty. Jeszcze później łacińscy chrześcijanie, którzy pragnęli odbyć pielgrzymkę do Lewantu, a których zawsze było wielu, donosili, że podczas pobytu w Ziemi Świętej czyniono im różne trudności, jednak ich skargi nie były ani nazbyt liczne, ani szczególnie poważne. W rzeczywistości, gdy Urban II głosił w Clermont pierwszą krucjatę, islam i chrześcijaństwo od wieków współżyły we względnym pokoju. Chrześcijańscy i muzułmańscy sąsiedzi nie darzyli się zbytnią sympatią, jednak w owych czasach powszechnych politycznych i zbrojnych waśni nie było między nimi szczegól-
nej wrogości. Gdy w VII wieku Mahomet objawił nauki Allacha, a islam rozprzestrzenił się poza Półwysep Arabski, cesarstwo bizantyjskie stanęło w obliczu na pozór niepowstrzymanej fali ekspansji. Siły arabskie przetoczyły się przez Palestynę, Syrię i Azję Mniejszą, docierając na koniec do murów Konstantynopola. Z upływem lat islam i Bizancjum mimo licznych napięć, a czasem i zatargów, nabrały do siebie szacunku, ich stosunki zaś nie były bardziej konfliktowe niż między Grekami a ich słowiańskimi czy łacińskimi sąsiadami. Po drugiej stronie Morza Śródziemnego w 711 roku muzułmanie zajęli Półwysep Iberyjski. Ich pochód był niezwykle dynamiczny, lecz Karol Młot, dziad Karola Wielkiego, zdołał ich zatrzymać u granic Francji. Odgrodzeni od reszty Europy masywem Pirenejów, osiedlili się na terenach dzisiejszej Hiszpanii i Portugalii, pozostawiając chrześcijanom jedynie pas ziemi na północy. Muzułmanie panowali tam przez pokolenia, kultura, nauka i handel kwitły, a Półwysep Iberyjski stał się jednym z największych ośrodków cywilizacji basenu Morza Śródziemnego. Kiedy w XI wieku pojawiły się w końcu objawy upadku władzy muzułmanów i politycznych podziałów, chrześcijańskie państewka na północy, które zdołały przetrwać, szybko wykorzystały sytuację. W dziesięcioleciach poprzedzających pierwszą krucjatę natura stosunków między światem łacińskim a muzułmańskim uległa zmianie: wzmogła się wzajemna wrogość, chrześcijanie rośli w siłę, a granica pomiędzy obiema religiami stopniowo zaczęła przesu-
wać się na południe. Jednakże nawet wówczas łacinników o wiele bardziej interesowały legendarne bogactwa muzułmańskiego południa niż prowadzenie wojny religijnej. Jeśli obficiej lała się krew, to zwykle wskutek wewnętrznych walk między chrześcijanami handryczącymi się o łupy. Pod koniec XI wieku w pewnym sensie świat chrześcijański częściowo otoczony był przez islam, który na wschodzie dotarł do azjatyckich granic Bizancjum, a na południu zawładnął Półwyspem Iberyjskim. Jednak bardzo wiele brakowało, by Europa musiała stanąć do jakiejś tytanicznej batalii o przetrwanie. Nie groził jej żaden zorganizowany panśródziemnomorski atak, bo choć iberyjskich Maurów i Turków z Azji Mniejszej łączyło religijne dziedzictwo, nigdy nie jednoczył ich wspólny cel. Tam, gdzie przez wieki chrześcijanie i muzułmanie sąsiadowali ze sobą, ich kontakty nie wyróżniały się niczym szczególnym: jak to bywa z niezbyt zawziętymi rywalami, okresy wzmożonych konfliktów przeplatały się z latami pokojowego współistnienia. Nic nie wskazuje na to, by któraś ze stron żywiła przemożną religijną lub rasową nienawiść do drugiej. Co znamienne, przez cały ten czas chrześcijanie, którzy żyli pod prawem islamskim, czy to na Półwyspie Iberyjskim, czy w Ziemi Świętej, traktowani byli ogólnie z łaskawością. Muzułmanie darzyli szacunkiem judaizm i chrześcijaństwo, a więc religie, z którymi łączyła ich wspólna tradycja i zaufanie do autorytatywnego Pisma. Chrześcijanie nie mogli dzielić władzy ze
swymi muzułmańskimi panami, cieszyli się jednak wolnością wyznania. Wokół całego basenu Morza Śródziemnego chrześcijańskie społeczności żyły, a nawet dobrze się miały, pod bacznym, lecz tolerancyjnym okiem islamu. Chrześcijanie na Wschodzie żyli pod panowaniem muzułmanów, jednak nie groziło im unicestwienie ani nie padali ofiarą żadnych systematycznych prześladowań. Jest faktem, że na dziesięć lat przed synodem clermonckim na Półwyspie Iberyjskim zapanowała atmosfera nietolerancji religijnej. W roku 1086 najechała go fanatyczna islamska sekta z północnej Afryki i wyparła dotychczasowych muzułmańskich władców. Nowy reżim przeciwstawił się zachłannej chrześcijańskiej Północy i odniósł kilka znaczących militarnych zwycięstw, które przechyliły szalę na stronę islamu. Wywołało to reakcję łacińskiego Zachodu. W roku 1087 król Francji wezwał poddanych, żeby wsparli zbrojnie swych iberyjskich braci, i pewna liczba francuskich wielmożów, z których kilku miało później wyruszyć na pierwszą krucjatę, poprowadziła swe wojska przez Pireneje. W roku 1089 papież Urban II zainteresował się iberyjskimi sprawami. Uwagę swą skupił na Tarragonie, starożytnym rzymskim mieście portowym w północnowschodniej Hiszpanii, które od wieków leżało w gruzach na ziemi niczyjej pomiędzy terytoriami chrześcijańskimi i muzułmańskimi. Urban opłacił odbudowę Tarragony, zamierzając uczynić z niej papieski protektorat, jednak choć utworzył tam nowe arcybiskupstwo, a wznoszenie miasta najwyraźniej rozpoczęto, nie jest
jasne, czy zostało ono zamieszkane. Przedsięwzięcie to było w istocie poligonem doświadczalnym ideologii wypraw krzyżowych, jako że Urban obiecał odpuszczenie grzechów wszystkim biorącym udział w odbudowie Tarragony, jednak jego zaangażowanie na półwyspie było bardzo ograniczone i nie sposób się doszukać bezpośrednich związków między potrzebami tego teatru działań a jego decyzją o rozpoczęciu kampanii w Lewancie. Pobudki Urbana II w roku 1095 Problemy, z jakimi miała się zmierzyć pierwsza krucjata - muzułmańska okupacja Jerozolimy i zagrożenie islamskimi atakami na Wschodzie - majaczyły na politycznym horyzoncie od dziesięcioleci, a nawet wieków, nie wywołując wszakże szczególnego zainteresowania w Rzymie. Decyzja Urbana II, by w Clermont zająć się tą sprawą, była więc podjęciem inicjatywy, a nie reakcją, krucjata zaś miała przede wszystkim służyć potrzebom papieża. W tej kampanii, rozpoczętej, gdy tylko Urban zaczął ugruntowywać swoją władzę w środkowej Italii, dostrzec należy próbę rozszerzenia strefy wpływów Rzymu. Nieprzypadkowo Urban postanowił ogłosić krucjatę we Francji - pochodził z niej, miał tam koneksje i znał tamtejsze sprawy, a papiestwo od dawna pragnęło umocnić kontrolę nad tym krajem. W gruncie rzeczy krucjatę uważał tylko za jedną z broni, które mógłby wykorzystać do realizacji tych zamierzeń - jego wielka pielgrzymka po Francji w latach
1095‒1096 była ewidentną próbą zamanifestowania papieskiej władzy. Dla Urbana krucjata była kuszącym przedsięwzięciem głównie dlatego, że spodziewał się dzięki niej zrealizować wiele innych papieskich ambicji. Od początku swego pontyfikatu starał się ocieplić stosunki z Kościołem greckim, które bardzo ochłodły na skutek schizmy 1054 roku, wynikłej z zaciętego sporu teologicznego. Pozytywna reakcja na bizantyjski apel o pomoc wojskową mogła przynieść trwałe odprężenie w stosunkach z Konstantynopolem, a zarazem stwarzała okazję rozszerzenia wpływów łacińskich na Kościół w Azji Mniejszej, Syrii i Palestynie, co byłoby znaczącym krokiem ku rzeczywistej papieskiej supremacji w całym świecie chrześcijańskim. Do pierwszej krucjaty pchały też Urbana pobudki altruistyczne. Całkiem możliwe, że naprawdę szczerze pragnął przyjść w sukurs swym bizantyjskim braciom oraz tym chrześcijanom na Wschodzie, którzy żyli pod panowaniem islamu. Jakkolwiek zapewne wiedział, że ci ostatni nie cierpią okrutnych prześladowań, pragnął oswobodzić cały chrześcijański świat, kładąc kres wszelkiej groźbie ucisku. I choć muzułmańscy władcy chętnie dopuszczali pątników do świętych miejsc Jeruzalem, w opinii Urbana byłoby nieskończenie lepiej, gdyby to czcigodne miasto znalazło się w rękach chrześcijan. Zdawał też sobie sprawę, że niosąc wojnę na Wschód, mógłby zaprowadzić ład na Zachodzie. Wychowany wśród frankijskiego rycerstwa bardzo dobrze wiedział, z jakim duchowym dylematem się ono bory-
ka. Nieustannie ostrzegani przed potwornym niebezpieczeństwem grzechu, a jednocześnie zmuszeni uciekać się do kalającej duszę przemocy, żeby wypełnić swoje obowiązki i bronić swych racji w epoce bezprawia, szlachetnie urodzeni w większości wikłali się w błędne koło winy, powinności i konieczności. Jako głowa Kościoła łacińskiego Urban był osobiście odpowiedzialny za duszę każdego chrześcijanina mieszkającego na Zachodzie. Miał obowiązek doprowadzić do zbawienia jak najwięcej owieczek ze swej owczarni. Zapoczątkowana w Clermont kampania była więc w pewnym sensie odpowiedzią na modły wewnętrznie rozdartego rycerstwa, ponieważ wskazywała mu nową drogę do odkupienia. Oto w 1095 roku rycerze dowiedzieli się, że będą teraz mogli walczyć w imię Boga, biorąc udział w świętej wojnie. Długa, droga do świętej wojny Przedzierzgnięcie rozlewu krwi w świątobliwy czyn wymagało od papieża pogodzenia nauki chrześcijańskiej z bezwzględnością średniowiecznego rzemiosła wojennego. Nawołując do pierwszej krucjaty, Kościół łaciński wyszedł daleko poza zwykłe przyzwolenie na przemoc - żywiołowo pobudzał bowiem do zbrojnego konfliktu i przedstawiał rzeź jako wyraz pobożności. Owo uświęcenie wojaczki, w którym łączyły się dwie pozornie nie dające się pogodzić idee - przemocy i chrześcijańskiego miłosierdzia - jest obecnie postrzegane jako charakterystyczna cecha pierwszej wyprawy krzyżowej, cecha, która wprowadziła ją do sfery zbio-
rowej wyobraźni i przez pokolenia wzbudzała naukowe zainteresowanie. Sama idea chrześcijańskiej świętej wojny wywołuje konsternację i potępienie u współczesnych, dla których jest ona wypaczeniem nauki Chrystusa i potwornością przeczącą głoszonemu przezeń pokojowi. Wielu zadaje sobie pytanie, jak to możliwe, że papiestwo stworzyło tak kuriozalną koncepcję. W rzeczywistości pierwsza krucjata nie była czymś nietypowym, lecz skrajnym wytworem trosk wspólnych ludziom wszystkich epok: potrzeby opanowania przyrodzonego zamiłowania do przemocy oraz pragnienia rozróżnienia między wojną „dobrą” a „złą”. W ciągu wieków w każdym zakątku globu różne cywilizacje usiłowały ująć w karby i wykorzystać ludzką agresję, najczęściej sankcjonując pewne formy rozlewu krwi, a delegalizując lub potępiając inne. Nawet dla współczesnych społeczeństw jest moralna różnica między „prywatnym” zabójstwem a zabijaniem w wyniku prawomocnej, „publicznej” wojny. Rządzący mają także skłonność do przedstawiania wojen, które sami wszczęli, jako usprawiedliwionych, a wszczętych przez ich wrogów - jako nagannych. Podobnie średniowieczni teoretycy wypraw krzyżowych usiłowali skanalizować energię europejskich zwaśnionych watażków i skierować ich agresję poza granice łacińskiego Zachodu, dla „dobra” całego chrześcijaństwa. Na dłuższą metę jednak taki sposób radzenia sobie z przemocą odcisnął ponure i trwałe piętno na stosunkach ze światem islamskim.
Wciąż jednak pozostaje pytanie, jak to się stało, że tak wielu chrześcijan, wyznawców religii na pozór przesiąkniętej pacyfizmem, tak łatwo sięgnęło po broń. Urban II nie wziął idei krucjaty z powietrza, jego koncepcja świętej wojny nie była szczególnie rewolucyjna czy nowatorska. Dla niego wieki chrześcijańskiej, a nawet przedchrześcijańskiej tradycji legitymizowały zasady, jakie przedstawił w Clermont. Było istotne, by jego zamysł oprzeć na jakimś precedensie z szacownej przeszłości, ponieważ jedenastowieczne społeczeństwo łacińskie było głęboko retrospektywne. Przesiąknięte chrześcijaństwem do szpiku kości, przyjmowało dwie niezmienne prawdy: Pismo, kamień węgielny wiary, było niepodważalnym i niezaprzeczalnym słowem Boga; a założony przez świętego Piotra Kościół rzymski był wyraźnym przejawem woli Bożej, Bożego planu dla ludzkości objawionego tutaj, na ziemi. Obie te starożytne opoki doskonałości odcisnęły się wyraźnie na umysłowości ludzi średniowiecza. Wpatrzeni w ową wizję złotego wieku, w którym apostołowie mieli zaprowadzić doskonały chrześcijański ład, i kierowani przez niezmienne, autorytatywne Pismo, byli wręcz opętani przeszłością. Jednak Urban i jemu współcześni patrzyli na dzieje chrześcijaństwa poprzez popękane i zamazane okulary. Chwalebna „doskonałość” przeszłej epoki, do której aspirowali, nader często więcej miała wspólnego z fikcją niż z prawdą. Zwyczajna plastyczność historii naciąganej i wypaczanej przez ułomną pamięć, przeinaczanej na skutek manipulacji i fałszerstw - oznaczała,
że „przeszłość”, która legła u podstaw decyzji Urbana o uświęceniu przemocy, była de facto pulsującą, pogmatwaną plątaniną faktów oraz wyobrażeń. Jakkolwiek papież był szczerze przekonany, że wyprawa, do której wezwał w 1095 roku, jest zgodna z nauczaniem Chrystusa, ideały głoszone przez Pismo od argumentów sankcjonujących krucjatę dzieliła głęboka przepaść. Chrześcijańskie poglądy na przemoc, nadpsute przez tysiąc lat, które minęły od czasów Chrystusa, powoli, lecz radykalnie się zmieniały. Na pierwszy rzut oka chrześcijaństwo wydaje się religią o zdecydowanie pokojowym nastawieniu. W ewangeliach ukazano wiele sytuacji, w których Jezus odrzucał albo zabraniał użycia siły: w Kazaniu na Górze zalecał pokojową postawę w obliczu agresji i nadstawienie drugiego policzka w odpowiedzi na cios. Swym naśladowcom nakazywał kochać nieprzyjaciół, a zdradzony przez Judasza w Ogrodzie Oliwnym, kiedy święty Piotr próbował go bronić przed idącymi go pojmać, Jezus polecił mu schować miecz do pochwy, ostrzegając, że ten, kto mieczem wojuje, od miecza ginie. Podobnie Stary Testament zdaje się wyraziście wypowiadać w kwestii stosowania przemocy, kiedy Mojżesz objawia Boże przykazanie „nie zabijaj”. Na Urbana miały też jednak wpływ dzieła chrześcijańskich teologów z poprzedniego tysiąclecia, którzy stwierdzili, że Pismo bynajmniej nie potępia przemocy zdecydowanie i jednoznacznie. Po części teoretycy ci zmuszeni byli pośpiesznie zrewidować doktrynę wiary, gdyż nagle zmienił się status chrześcijaństwa. Zacho-
wanie niewzruszonego pacyfizmu mimo przyrodzonej ludziom wojowniczości zawsze musiało być trudne, lecz wraz z przyjęciem przez cesarstwo rzymskie chrześcijaństwa bezwzględne odrzucenie przemocy stało się niemal niemożliwe. Od IV wieku począwszy, chrześcijaństwo przechodziło stopniową, lecz głęboką przemianę, łącząc się z państwem rzymskim, dla którego wojna była koniecznością. Próbując pogodzić nakazy wiary z potrzebami cesarstwa, niektórzy z największych wczesnochrześcijańskich uczonych, zwanych Ojcami Kościoła, starali się znaleźć w Biblii uzasadnienie prowadzenia wojen. Nie musieli długo szukać, by odkryć, że w kwestii przemocy Pismo pełne jest pozornych sprzeczności. Pomimo głoszonego zakazu rozlewu krwi Prawo Mojżeszowe de facto popierało zbrojną obronę przed agresją. W innych miejscach Stary Testament posuwa się nawet dalej. Jako zapis dziejów długotrwałej walki Hebrajczyków o przetrwanie, opisuje szereg świętych wojen - konfliktów zbrojnych usankcjonowanych i wspieranych przez Boga, w których zapewnił on im zwycięstwo. Według niektórych Ojców Kościoła przykłady te dowodziły, że w odpowiednich okolicznościach dopuszczalna jest nawet wojna agresywna lub wywołana chęcią zemsty. Również Nowy Testament, jeśli spojrzeć nań z pewnej perspektywy, okazuje się niejednoznaczny w podejściu do fizycznego konfliktu. Wszak Jezus powiedział, że nie przynosi pokoju, lecz miecz, a innym razem sam przepędził biczem przekupniów ze świątyni.
Najbardziej wpływowym Ojcem Kościoła, który zmierzył się z tym problemem, był biskup północnoafrykańskiej Hippony, święty Augustyn (354‒430), być może najwybitniejszy teolog w dziejach chrześcijaństwa i autor szeregu dzieł zgłębiających problemy ludzkiej egzystencji i wiary. Jego rozważania na temat chrześcijaństwa i przemocy stały się fundamentem, na którym Urban II ostatecznie wzniósł intelektualną konstrukcję wypraw krzyżowych. Według świętego Augustyna wojna może być zarówno uprawomocniona, jak i usprawiedliwiona, jeśli toczy się pod określonymi warunkami: musi ją ogłosić „legalna władza”, na przykład król, książę albo biskup; musi mieć „sprawiedliwą przyczynę”, jak choćby odzyskanie utraconej własności albo obrona przed bezpodstawną agresją; powinna się toczyć bez okrucieństwa czy nadmiernego rozlewu krwi. Owe trzy zasady złożyły się na ideę krucjaty. Jakkolwiek myśl Augustyna ukształtowała formę i charakter clermonckiego orędzia Urbana II, nie dała zachodniemu Kościołowi funkcjonalnej doktryny świętej wojny. Augustyn wyrwał teologię Kościoła łacińskiego z więzów pacyfizmu, a jego idee stopniowo przenikały do europejskiego społeczeństwa, łagodząc powszechny niepokój, jak pogodzić zasady wiary i służbę wojskową. Lecz w odniesieniu do średniowiecznego Zachodu jego teoria miała wyraźne ograniczenia. Widziano w niej dowód na to, że pewne formy koniecznej walki mogą być usprawiedliwione, a więc dopuszczalne i uprawomocnione w oczach Boga.
Od „uświęconej” przemocy dzieli je wszakże pewna znacząca pojęciowa różnica. Otóż na świętą wojnę Bóg miał nie tyle zwyczajnie przymykać oko, ponieważ wynikłe z niej zło prowadzi do większego dobra, ile ją aktywnie wspierać, wręcz domagać się jej, a jej uczestnikom mogła ona przynieść duchowe pożytki. Krucjata papieża Urbana należała do tej właśnie kategorii, jednak aż do XI wieku Kościół łaciński nie dopracował się teorii świętej wojny z prawdziwego zdarzenia. W okresie dzielącym świętego Augustyna od synodu w Clermont zachodnie chrześcijaństwo po trochu zaczynało przyzwyczajać się do idei uświęconej przemocy. Był to proces narastający i organiczny, znaczony sporadycznymi epizodami teologicznych eksperymentów, nie zaś programowy i systematyczny postęp myślowy. Przed rokiem tysięcznym papieże od czasu do czasu szermowali retoryką świętej wojny, kiedy stawali przed poważnym zagrożeniem. WIX wieku dwaj kolejni biskupi Rzymu usiłowali pozyskać dla siebie militarne wsparcie, obiecując mgliście duchowe korzyści „nagrodę nieba” albo „życie wieczne” - tym, którzy mieli walczyć i zginąć w obronie Rzymu. Wydaje się jednak, że tego rodzaju apele przynosiły raczej ograniczony odzew i niebawem ich zaniechano. Zarazem jednak łacińskie społeczeństwo uświadomiło sobie, że w koncepcji wojny sprawiedliwej mieści się element świętej powinności i nagrody. Wydatna rola biskupów z epoki Karolingów, którzy inicjowali, a nawet prowadzili okrutne kampanie, by podbić i nawrócić wschodnioeuropejskich pogan, przyczyniła się do powstania
poglądu, że wojna może mieć zbożny cel. Również chrystianizacja germańskich „barbarzyńskich” tradycji, z których przyswojone zostało rytualne błogosławieństwo broni udzielane przez duchownych, przydawała poważania wojownikom. Wystarczył już niewielki krok do uznania, że otoczeni szacunkiem chrześcijańscy rycerze, noszący poświęconą broń i zbroję, w pewnym sensie służbą Bogu. Mimo to u progu drugiego tysiąclecia wszelką otwartość na uświęcenie przemocy równoważyła głęboko zakorzeniona, instynktowna obawa, że wśród powszechnego bezprawia dotykającego społeczeństwo wiele z wojen ogłaszanych przez zwaśnionych panów jako „sprawiedliwe” należy uznać za nieuzasadnione, a tym samym grzeszne. Dopiero w drugiej połowie XI wieku chrześcijaństwo łacińskie zaczęło się skłaniać ku przyzwoleniu na uświęcenie przemocy, a przez to ku idei krucjat. Pierwszym krokiem były coraz częstsze wojny inicjowane przez papiestwo. Jako że realizacja części reform wymagała od Rzymu prowadzenia energicznej polityki, kolejni papieże coraz aktywniej starali się zabezpieczyć swoje terytoria w Italii oraz rozszerzyć swe wpływy na inne kraje. Niebawem stało się jasne, że jeżeli Rzym chce odgrywać jakąś rolę na arenie międzynarodowej, od czasu do czasu będzie potrzebował siły zbrojnej pozwalającej urzeczywistniać jego duchową wolę. Szukanie militarnego wsparcia u świeckich sprzymierzeńców nie było dla papiestwa żadną nowością, teraz jednak zwiększało się jego zaangażowanie w konflikty - stawało się bezpośrednie, nawet osobiste. W roku 1053
papież Leon IX (1049‒54) sam uczestniczył w bitwie przeciwko agresywnym normańskim awanturnikom, którzy niewiele wcześniej najechali południową Italię, a swym stronnikom udzielił odpuszczenia grzechów w nagrodę za żołnierską służbę. Dziesięć lat później jeden z następców Leona, Aleksander II (1061‒73), udzielił wsparcia chrześcijanom walczącym z muzułmanami na Półwyspie Iberyjskim, dowodząc, że taka wojna może mieć, sama w sobie, charakter pokutny. Papież Grzegorz VII i święta wojna W czasie pontyfikatu Grzegorza VII teoria i praktyka uświęconej przemocy przeszły radykalną przemianę. Jego ambitna, bezkompromisowa wizja władzy papieskiej pchała go do inicjowania i sankcjonowania wojny w bezprecedensowym tempie. Jego dokonania przygotowały grunt pod orędzie Urbana z roku 1095. Grzegorz, być może szczerzej niż jakikolwiek papież przed nim przekonany, że jest bezpośrednim sukcesorem świętego Piotra, był dogłębnie przeświadczony, że może skupić w swym ręku pełnię apostolskiej władzy na ziemi. W jego opinii nie ulegało wątpliwości, że papież powinien mieć całkowity nadzór nad duchową kondycją ludzkości. Równie pewien był tego, że ma prymat przed królami i książętami. Aby zrealizować swój śmiały plan, Grzegorz poczynił ogromny krok ku militaryzacji Kościoła łacińskiego. Uznał, że Rzymowi potrzebne jest nie tyle zbrojne wsparcie zawodnych świeckich sprzymierzeńców, ile w pełni sprawna papie-
ska armia winna posłuszeństwo przede wszystkim świętemu Piotrowi. Dążąc do tego celu, Grzegorz zaczął głosić niosące dalekosiężne skutki idee, które powoli zaczęły się szerzyć w Europie Zachodniej, grożąc przemianą porządku społecznego. Aby znaleźć precedens dla swej wojowniczej polityki, zreinterpretował chrześcijańską tradycję. Wieki wcześniej Ojcowie Kościoła opisywali wewnętrzną, duchową walkę wydaną grzechowi przez pobożnych chrześcijan jako „Chrystusową wojnę”. Z czasem w wykształconych kręgach popularne stało się wyobrażenie zakonników jako „żołnierzy Chrystusa”, ascetów zbrojnych w modlitwę oraz obrzędy religijne, toczących nieustającą batalię z pokusami. Grzegorz podchwycił ten pomysł i przekształcił go tak, by służył jego sprawie. Ogłosił, że świeccy również są „żołnierzami Chrystusa”, tyle że na nich spoczywa powinność fizycznej obrony Kościoła. W poprzednich dziesięcioleciach zachęcano wiernych, żeby swoje duchowe związki z Bogiem i Kościołem wyobrażali sobie w kategoriach odzwierciedlających strukturę doczesnego społeczeństwa. Skoro więc Bóg był „panem i władcą królestwa” niebieskiego, chrześcijanom kazano wierzyć, że winni są mu wierność i służbę tak samo jak śmiertelnemu królowi. Aby tę mętną teorię wprowadzić w czyn, Grzegorz wykorzystał i dostosował do swych potrzeb wielce popularny element wiary - kult świętych. Na całym Zachodzie mężczyźni i kobiety czcili świętych patronów, licząc na ich opiekę i wsparcie. Grzegorz VII postanowił
przeobrazić tę zdecentralizowaną mozaikę oddania w powszechny kult świętego Piotra. Już od jakiegoś czasu Rzym określał swych stronników mianem fideles beati Petri. Tymczasem Grzegorz zdecydował się skoncentrować na innym niż wierność aspekcie słowa fideles. Położył nacisk na implikowaną przezeń służbę i podporządkowanie lenne, sugerując, że wszyscy łacińscy chrześcijanie są w rzeczywistości „lennikami świętego Piotra”, a tym samym wasalami papieża. Łącząc wyobrażenie świata chrześcijańskiego jako Bożego „królestwa”, praktykę otaczania czcią świętych oraz feudalne konotacje słowa fideles, Grzegorz VII wykoncypował wyszukane uzasadnienie swego twierdzenia, że wszyscy świeccy winni są mu żołnierską służbę. Po prawdzie większość Europejczyków nie potrafiła zgłębić tej zawiłej składanki przeinaczonych precedensów i wypaczonej tradycji, a w sprzyjającej podziałom atmosferze sporu o inwestyturę z pewnością nie wszyscy łacinnicy odpowiedzieli na ogłoszone przez Grzegorza wezwanie do posłuszeństwa. Niemniej jednak udało mu się stworzyć solidną sieć fideles powolnych woli Rzymu, z których wielu miało później wesprzeć krucjatę Urbana II. Najbardziej oddaną i wpływową postacią wśród fideles była margrabina Toskanii Matylda, wielce poważana w północnej Italii. Władając jednym z najprzedniejszych europejskich księstw, budziła respekt we wszystkich zakątkach zachodniego chrześcijaństwa. Swym całkiem pokaźnym wojskiem ta „córa świętego Piotra”, jak chciała, by ją zwano, przydawała papieskiej
sprawie realnej siły Jako majętna protektorka Matylda przyciągnęła na swój wystawny dwór niektóre z najznamienitszych umysłów w Europie. Uczeni tacy jak Anzelm z Lukki, znawca prawa kanonicznego (historii prawa kościelnego i papieskich orzeczeń), oraz Bonizo biskup Sutri postanowili wzmocnić teologiczne podwaliny reformy papiestwa i skonsolidować doktrynę chrześcijańskiej wojny. W latach osiemdziesiątych XI wieku ich prace umacniały teorie Grzegorza w niektórych sferach, w innych zaś podsycały dążenie do przejęcia władzy przez papieża. Ten „sztab ekspertów” zgromadził szereg cieszących się poważaniem tekstów, które miały bronić reputacji Matyldy i parować wszelką krytykę militaryzacji papiestwa. Anzelm przetrząsał annały prawa kościelnego w poszukiwaniu precedensów legitymizacji przemocy, tymczasem Bonizo popełnił serię popularyzatorskich, polemicznych prac, które miały dowieść, że Bóg wielokrotnie popierał świętą wojnę. Jeden z ich współpracowników, Jan z Mantui, zdołał nawet zreinterpretować najważniejszy „pacyfistyczny” fragment Nowego Testamentu. Zauważył on, że choć w Ogrodzie Oliwnym Chrystus nakazał świętemu Piotrowi schować miecz do pochwy, nie powiedział mu, żeby go na zawsze odrzucił. Na tej podstawie Jan doszedł do przekonania, że Jezus w istocie chciał, by jego najważniejszy apostoł zachował broń, aby mógł jej użyć w przyszłości. Alegoryczne rozumowanie Jana prowadziło do wniosku, że chociaż Bóg nie pragnie, by sam papież dzierżył „miecz”, to oczekuje, że posłuży się on uzbrojonym laikatem - w obronie chrześcijań-
stwa. Intelektualiści działający na dworze Matyldy odegrali wielką rolę w narodzinach idei wypraw krzyżowych, ponieważ zapoznawszy się z wielowiekowym dorobkiem myśli chrześcijańskiej na temat przemocy, ukształtowali spójną teorię świętej wojny, do której później odwołał się Urban. Razem z uczonymi Matyldy Grzegorz VII przeszedł od teorii do praktyki i położył podstawy umożliwiające stworzenie papieskiej armii, co stanowiło punkt zwrotny na drodze do clermonckiego orędzia Urbana II. W początkach swego pontyfikatu Grzegorz wyłuszczył plany wielkiego zbrojnego przedsięwzięcia, które można uznać za prototyp krucjaty. W roku 1074 próbował wzniecić świętą wojnę na wschodnich brzegach Morza Śródziemnego, która - gdyby doszła do skutku - uderzająco przypominałaby kampanię zapoczątkowaną w 1095 roku przez Urbana II. Grzegorz chciał zgromadzić zbrojnych z Francji i Niemiec, by posłać ich na pomoc greckim chrześcijanom w Bizancjum, których, jak utrzymywał - muzułmanie z Azji Mniejszej „codziennie zarzynają jak bydło”. Tę śmiałą kampanię w obronie chrześcijaństwa miał zamiar poprowadzić osobiście. Głosił, że być może dotrze aż do Grobu Świętego, oraz wyrażał nadzieję, że przyniesie to zjednoczenie Kościoła wschodniego i zachodniego pod przewodem Rzymu. Choć w liście z grudnia 1074 roku oświadczył, że zdołał już zgromadzić pięćdziesięciotysięczną armię - co było oczywistą fantazją - jego imponujące przedsięwzięcie niebawem zaczęło się chwiać, gdyż miało zbyt ścisły związek z osobistą władzą
Grzegorza, i w końcu upadło, zdmuchnięte wichrami sporu o inwestyturę. Jednakże planowana przez Grzegorza wyprawa przyczyniła się do skrystalizowania idei świętej wojny. Już jego poprzednik sugerował, że przemoc w służbie Bogu może być chwalebna, a plany Grzegorza z 1074 roku objaśniały dlaczego. Duchowe korzyści wynikające z udziału w jego kampanii, przedstawione zwyczajowo jako „nagroda nieba”, wciąż wydają się nieco mgliste, jednak powody, że oczekiwać należało takiej właśnie nagrody, jawią się o wiele wyraźniej. Grzegorz dowodził, że szykowana przezeń wojna toczyć się będzie w obronie wiary i że samo udzielenie pomocy Bizancjum jest wyrazem miłości do chrześcijańskich braci, a tym samym - miłosiernym uczynkiem. Owa zasada obrony wynikającej z miłosierdzia sprawiała, że współczesnym łatwiej było uwierzyć, iż udział w świętej wojnie może stanowić zasługę w oczach Boga. Późniejsze wydarzenia, jakie przyniósł pontyfikat Grzegorza, pomogły także wyjaśnić pokutną naturę uświęconej przemocy. Podczas sporu o inwestyturę Grzegorz nakłonił margrabinę Matyldę, żeby wystąpiła zbrojnie przeciwko Henrykowi IV, „żeby zmazać swe grzechy”, oraz polecił, by „wydała [swoich] żołnierzy na niebezpieczeństwo zbliżającej się bitwy dla odkupienia ich wszelkich nieprawości”. Na tej podstawie uczony Anzelm z Lukki uznał później, iż udział w tej wojnie ma taką samą oczyszczającą wartość jak inne formy pokuty właśnie dlatego, że - podobnie jak pielgrzymka - wiąże się z wielkimi trudami i niebezpieczeństwami.
Mimo to Grzegorza VII nie można uznać za jedynego architekta wypraw krzyżowych. Nigdy nie zdołał zainicjować kampanii rozmiarów pierwszej krucjaty ani też nie troszczył się specjalnie o to, by skierować żywioł świętej przemocy przeciw islamowi. Niemniej jednak położył podwaliny pod ideę krucjat. Zdecydowane, uporczywe dążenie Grzegorza do militaryzacji Kościoła wzbudziło sporą krytykę części duchownych, którzy oskarżali go, że wprowadza praktyki, „o których nigdy nie słyszano”. Jego wizja była tak skrajna, że gdy Urban II zabrał się do tego przedsięwzięcia z większym umiarem, w porównaniu z Grzegorzem wydał się niemal konserwatystą i nie naraził się na szczególne potępienie. Osiągnięcia Grzegorza oraz jego poprzedników oznaczały również, że z początkiem pontyfikatu Urbana II, czyli w 1088 roku, idea świętej wojny była już sformułowana. Łaciński Zachód przyswoił sobie myśl, że niekiedy przemoc bywa usprawiedliwiona, i powoli uświadamiał sobie, że wojna pod wodzą papiestwa może mieć charakter pokutny. W ciągu roku od wstąpienia na papieski tron Urban zaczął wypróbowywać tę nową broń: biorący udział w odbudowie Tarragony otrzymali odpuszczenie grzechów, co przy okazji pozwoliło papieżowi zrównać zasługi w odbudowie Tarragony z zasługą pielgrzymki do Jerozolimy. W następnych latach, gdy papiestwo powoli odzyskiwało autorytet, Urban zaczął pojmować, jak wielkie możliwości drzemią w idei uświęconej przemocy. Dopiero jed-
nak podczas synodu w Clermont, w następstwie apelu z Piacenzy, stała się oczywista skala jego ambicji. ORĘDZIE CLERMONCKIE Pierwsza krucjata ogłoszona została w listopadzie 1095 roku podczas doniosłej wizyty Urbana II we Francji. Podróż ta była pierwszą pielgrzymką papieża poza Italię niemal od półwiecza. Z uwagi na toczący się spór o inwestyturę i niedawne osłabienie papiestwa wyprawa na północ od Alp miała potwierdzić prawowitość władzy Urbana i zaznaczyć obecność Rzymu w jego ojczyźnie. Mimo zszarganej przez lata chaotycznych konfliktów reputacji papiestwa ów uroczysty objazd nie mógł nie robić wrażenia. Od dziesięcioleci w większości miast i wiosek, przez które przeciągał jego wystawny orszak, nie postawił nogi żaden biskup albo książę, nie mówiąc już o samym papieżu w towarzystwie zastępów wysokich rangą duchownych. Dla wielu był to spektakl ich życia. By zmobilizować Kościół łaciński dla swej sprawy, Urban zawezwał duchowieństwo na wielki synod. Pod koniec listopada do Clermont w Owernii, w południowej Francji, zjechało nań około dwunastu arcybiskupów, osiemdziesięciu biskupów i dziewięćdziesięciu opatów - jak na owe czasy nie było to szczególnie liczne zgromadzenie tego rodzaju, lecz i tak największe za dotychczasowego pontyfikatu Urbana. Ponad tydzień zajmowano się na nim rozmaitymi kościelnymi sprawami, gdyż Urban starał się propagować swoje plany kontynuowania reformy Kościoła. 27 listopada, kiedy
synod miał się już ku końcowi, papież oznajmił, że pragnie wygłosić nadzwyczajne orędzie do zebranych na błoniach za murami Clermont. Urban zaaranżował to publiczne wystąpienie, licząc, że przyciągnie wielkie rzesze, a według późniejszej tradycji zgromadzenie trzeba było przenieść za miasto właśnie dlatego, że przybyło tak wielu ludzi, w rzeczywistości jednak ledwie 300 czy 400 osób odważyło się stawić tego dnia czoło rześkiemu listopadowemu powietrzu. Owa garstka wybranych miała wysłuchać porywającej homilii27. Przesłanie Urbana II O ile nie ujrzą światła dziennego jakieś nowe dokumenty, nigdy się nie dowiemy, co dokładnie papież Urban II wtedy powiedział. Mimo że jego orędzie zainicjowało kampanię, która miała odmienić dzieje Europy, nie zachował się z niego żaden wierny przekaz. Kilku ludzi, w tym trzech naocznych świadków, spisało wprawdzie relacje z jego przemowy, jednak było to już po pierwszej krucjacie. Do ich świadectw należy więc podchodzić z dystansem, jako że wiedzieli już dobrze, jak potężne emocje wzbudziło w zachodnim chrześcijaństwie clermonckie wystąpienie Urbana, jak wielkie rzesze odpowiedziały na jego apel i jak straszliwy przebieg miała krucjata. Tylko ostrożnie porównując ich zapiski z listami Urbana, które powstały w okresie synodu w Clermont, możemy przybliżyć się do zrozumienia jego przesłania i intencji. Wiemy, że Urban wezwał zachodnie chrześcijaństwo do realizacji wzajemnie zazębiających się celów:
wyswobodzenia Kościołów wschodnich i udzielenia zbrojnego wsparcia zagrożonemu cesarstwu bizantyjskiemu oraz odzyskania Ziemi Świętej, zwłaszcza zaś Jerozolimy. Od początku więc wyobrażał sobie tę kampanię jako obronną i zmierzającą do odebrania utraconej własności. Krucjata nie była zatem pomyślana jako ewangeliczne przedsięwzięcie, które przyniesie wymuszone lub dobrowolne nawrócenie muzułmanów, lecz miała służyć ochronie i odzyskaniu chrześcijańskich terytoriów. Miała to być wojna religijna, ale skoncentrowana na sile fizycznej, a nie ulotnej teologii. Zamiast odwoływać się do złożonych kwestii dotyczących dogmatów i wyznania wiary, Urban wzywał do wojny, jaką jego słuchacze mogli pojąć, kładąc nacisk na ideę chrześcijańskiego braterstwa i podkreślając, że wszyscy łacińscy rycerze mają obowiązek bronić Chrystusowego dziedzictwa, żarliwie walcząc o odzyskanie Ziemi Świętej. Wydaje się, że jego orędzie było luźno skomponowane wokół trzech Augustynowych zasad wojny sprawiedliwej - legalnej władzy, sprawiedliwej przyczyny oraz powściągania się od okrucieństwa - osadzonych w przeformułowanych ideach Grzegorza VII. Na główny wątek clermonckiej przemowy Urban wybrał „słuszną przyczynę” i dodał do tego bulwersujące wizje muzułmańskich okrucieństw. Chcemy, byście wiedzieli, jaka ważka przyczyna przywodzi nas w wasze strony, jaka potrzeba wasza i wszystkich wiernych sprowadza nas tutaj. Z Jeruzalem
i miasta Konstantynopola doszły nas smutne wieści, że oto lud z królestwa Persów, rasy nieznanej, zupełnie obcej Bogu [...], zajął ziemię chrześcijan, doświadczając ich mieczem, grabieżą i ogniem. Dominującą cechą wojennej doktryny Urbana było oczernianie i dehumanizacja islamu. Od samego początku zamierzał poprowadzić świętą wojnę przeciwko, jak się wyrażał, „bestialstwu Saracenów”, „barbarzyńskiego” ludu zdolnego do niepojętego okrucieństwa i brutalności. Wschodni chrześcijanie, zwłaszcza mieszkańcy Bizancjum, zostali przez nich „zepchnięci aż po Morze Śródziemne”. Urban opisywał, jak muzułmanie, „zajmując coraz więcej i więcej ziem przygranicznych [Bizancjum], mordują i biorą do niewoli wielu, niszcząc świątynie i pustosząc królestwo Boże. Jeśli więc pozostawi się ich samym sobie jeszcze dłużej, dalej miażdżyć będą wiernych Bogu piętami stóp swoich”. Papież twierdził ponadto, że krzywd i wyzysku doznają też pątnicy zmierzający do Ziemi Świętej. Zamożnych zwykle biją i pozbawiają majątku, pobierając od nich nielegalne podatki, biedotę zaś spotyka jeszcze okropniejszy los: Pieniądze, których przecie nie posiadają, odbiera się im, poddając ich nie- wysłowionym męczarniom, zdzierając im skórę z pięt, by odciągnąwszy ją, sprawdzić, czy czegoś pod nią nie ukryli. Okrucieństwo tych bezbożników
sięga jeszcze dalej: otóż sądząc, że owi nieszczęśnicy połknęli złoto lub srebro, albo do ich napojów wrzucają powój, żeby zmusić ich do wymiotów i opróżnienia ich trzewi, albo - rzecz nie do opisania - rozdzierają na strzępy wnętrzności, otwarłszy brzuchy ich ostrzem miecza, odsłaniając ziejącą raną, co natura chciała ukryć. Oskarżenia te miały niewiele wspólnego z rzeczywistością, jednak spełniły swoje zadanie. Przedstawiając domniemane zbrodnie islamu, Urban pragnął rozpalić w słuchaczach ogień zemsty, natomiast jego próby zdegradowania muzułmanów do roli „podludzi” otwarły drogę skrajnie bestialskiemu odwetowi. Nie ma to być, dowodził papież, haniebna wojna równych sobie dzieci Boga, ale „sprawiedliwa” i „święta” walka, w której „obcy” mogą zostać ukarani bez skrupułów i z całą bezwzględnością. Urban poruszył jeden z najpotężniejszych społecznych impulsów - wrogość wobec „innych”. Od nieprzeliczonych pokoleń w dziejach ludzkości plemiona, miasta, narody i ludy usiłowały określić swoją tożsamość przez odniesienie do swych sąsiadów albo nieprzyjaciół. Nakazując łacińskiej Europie postrzegać muzułmanów jako odrębną rasę, papież mógł nie tylko zyskać poparcie dla kampanii, do której nawoływał, lecz także pchnąć Zachód do zjednoczenia. Miał jednak Urban w Clermont jeden duży problem. Brakowało mu jakiejś niedawnej poważnej klęski czy zbrodni, która by jak iskra wznieciła świętą pożogę.
Aby orędzie przyniosło żywiołowy odzew, papież usilnie starał się wykazać, że chodzi o palącą, niecierpiącą zwłoki sprawę. Od dziesięcioleci Rzym i Konstantynopol głęboko dzieliła schizma, mimo to Urban podkreślał, że te dwa światy łączy wspólna chrześcijańska spuścizna, i dowodził, że łaciński Zachód ma braterski obowiązek pójść na pomoc greckiemu Wschodowi. Według jednej z relacji nakazał on słuchaczom „tak szybko, jak to możliwe, ruszyć z pomocą waszym braciom zamieszkującym wschodnie brzegi”; według innej zaś ponoć ich zachęcał, żeby o chrześcijanach ze Wschodu myśleli jak o „rodzonych braciach, waszych towarzyszach broni, zrodzonych z tego samego łona, z którego i wyście wyszli, boście są synami tego samego Chrystusa i tego samego Kościoła”. Wykorzystał również oczywiste religijne skojarzenia, jakie budzi Jerozolima, nazywając Święte Miasto „pępkiem świata”, miejscem narodzin chrześcijańskiej wiary i świadkiem życia, śmierci i zmartwychwstania Jezusa. Urban II liczył na to, że wizja zniewolonej Jerozolimy będzie tak bolesna, że wywoła natychmiastową reakcję, toteż nawoływał zgromadzonych, by „wzruszyli się szczególnie [losem] Świętego Grobu Naszego Pana i Zbawiciela, znajdującym się w rękach nieczystego ludu”. Być może wykorzystał też użyty swego czasu przez Grzegorza VII wątek „Królestwa Bożego” i przedstawił Ziemię świętą jako „królestwo” albo „dziedzictwo” Chrystusa, przypominając łacinnikom o ich obowiązku obrony włości swego pana.
Papież przestawiał krucjatę jako odmienny rodzaj wojny, bardzo daleki od powszechnych na Zachodzie „brudnych” walk między chrześcijanami. Według jednego ze źródeł oświadczył: Niechaj ci, którzy w przeszłości zwykli byli tak nikczemnie szerzyć prywatne wojny wśród wiernych, wyruszą teraz przeciw niewiernym [...]. Niechaj ci, co dawniej byli bandytami, staną się teraz żołnierzami Chrystusa; ci, co niegdyś wydawali wojnę swym braciom i krewnym, niech teraz walczą, zgodnie z prawem, przeciw barbarzyńcom; a ci, co dotąd dla kilku monet najmowali się do zaciężnej służby, niechaj sięgną po wieczną nagrodę. Podejście to miało źródło w Augustynowej zasadzie mówiącej, że wojnę sprawiedliwą należy toczyć powściągliwie i z umiarem. Urban uważał, że „normalna” przemoc jest zarówno bezprawna, jak i demoralizująca, że jedynie wojna toczona pod określonymi warunkami może być prawnie dopuszczalna albo święta. Ogłosił jednak, że o sprawiedliwości w tej kampanii nie tyle będzie decydować umiarkowanie w okrucieństwie, ile status „obcych”, przeciwko którym przyjdzie walczyć krzyżowcom. Wcześniej w XI wieku papiestwo zachęcało świeckich do przestrzegania Pokoju i Rozejmu Bożego, które ograniczały miejsce i czas stosowania przemocy. Fundamentalnym założeniem było tu przekonanie, że w oczach Boga nie wszystkie rodzaje przemocy są równe. W wypadku Pokoju i Rozejmu Bożego różnica zasadzała się na „stopniu grzeszności”:
przemoc w dzień święty wobec duchownego była większym grzechem niż atak na osobę świecką przypuszczony w dzień powszedni. Urban II przeformułował tę koncepcję i oznajmił, że krucjata zalicza się do oddzielnej kategorii działań wojennych. Wyprawa ta będzie sprawiedliwa - dowodził - gdyż skierowana jest przeciwko „nieludzkim” muzułmanom, nie zaś ze względu na powściągliwość w przemocy. Do pewnego stopnia może to tłumaczyć, dlaczego biorący udział w pierwszej krucjacie okazali się zdolni do skrajnego okrucieństwa. Nowa forma świętej wojny Być może najbardziej znaczącym elementem clermonckiego orędzia Urbana II była formuła świętej wojny, którą powiązał z planowaną kampanią. Jego poprzednicy, na przykład Grzegorz VII, już tego próbowali, usiłując wylansować przekonanie, że służba wojskowa w imię Boga może przynieść duchową nagrodę. Jednak rzucane przez nich wezwania do broni najczęściej miały ograniczony oddźwięk. Mimo to Urban poszedł za ich przykładem: tym, którzy staną w obronie braci ze Wschodu i odzyskają Jerozolimę, obiecał odpuszczenie grzechów. Poszedł jednak o krok dalej - dopracowawszy ideologiczne założenia uświęconej przemocy, stworzył model świętej wojny, który po raz pierwszy naprawdę odpowiadał potrzebom i oczekiwaniom średniowiecznej Europy. Właśnie ta nowa recepta na zbawienie tak zelektryzowała jego słuchaczy.
Urban uciekł się do prostej sztuczki. Nadał idei świętej wojny zrozumiałą i możliwą do przyjęcia formę. Wcześniej papieże dowodzili oczywiście, że święta wojna oczyszcza duszę, lecz zdaje się, że łacińskich wojowników nękały wątpliwości, czy aby na pewno tym sposobem można się pozbyć grzechów. Urban sprzedał im ten sam pomysł, przedstawiając go w kategoriach, które były znajome, przekonywające i atrakcyjne. Chrześcijanie z Zachodu nauczeni byli myśleć o sobie jak o ludziach do cna skalanych grzechem i desperacko starali się z niego obmyć poprzez spowiedź i pokutę. Jedną z cieszących się największym uznaniem i najmodniejszych praktyk pokutnych XI wieku były pielgrzymki, zbożne wędrówki do miejsc kultowych, wyczerpujące i niebezpieczne. W clermonckim orędziu Urbana wątek świętej wojny przeplatał się z wątkiem pielgrzymowania, składając się w rezultacie na krucjatę. Oczyszczające właściwości walki dla Chrystusa łączyły się w niej z pokutnym rygorem pątniczej wędrówki, tworząc idealne warunki do zmazania grzechów. Biorąc udział w pierwszej krucjacie, docelowi adresaci przesłania Urbana, rycerze zachodniej Europy, mogli więc jednocześnie poświęcić się dwóm ze swoich ulubionych rozrywek - wojnie i pielgrzymowaniu angażując się w pobożne poczynania, które wydawały się im naturalnym rozszerzeniem dotychczasowych praktyk religijnych. Powab tej zbrojnej pielgrzymki był tym większy, że jej celem był centralny punkt w chrze-
ścijańskiej kosmologii, najczcigodniejsze miejsce na ziemi: Święte Miasto Jeruzalem. Jerozolima ma wyjątkowe znaczenie dla trzech największych religii na świecie - jest trzecim najważniejszym miastem islamu oraz centrum chrześcijaństwa i judaizmu. Pod koniec XI wieku popularne na łacińskim Zachodzie było wyobrażenie tego miasta i jego okolic jako namacalnych relikwii życia Chrystusa. Urban doskonale zdawał sobie sprawę z nieodpartego czaru Świętego Miasta, toteż w swym orędziu silnie uderzył w tę strunę. Według jednej z relacji ogłosił, że ponieważ „całe nasze chrześcijańskie nauczanie czerpiemy z jerozolimskiego źródła”, a „sama Ziemia [Święta] i miasto, w którym Chrystus żył i cierpiał, zgodnie z Pismem są święte”, wszyscy chrześcijańscy rycerze powinni się czuć zobligowani do odpowiedzi na jego apel: Wy, najdrożsi bracia, musicie zadać sobie wszelki trud, by świętość tego miasta i chwała jego Grobu zostały oczyszczone [...]. Wy, chrześcijańscy żołnierze, możecie zbrojnym czynem słusznie bronić wolności ojczyzny. [A] jeśli wierzycie, że powinniście, nie zważając na trudy, pielgrzymować do grobów apostołów [w Rzymie] czy do grobów innych świętych, jakież duchowe ofiary byście ponieśli, żeby przynieść ratunek i odbyć pielgrzymkę do Krzyża, do Krwi, do Grobu? Duchowe nagrody, które za odbycie tej zbrojnej pielgrzymki do Jerozolimy obiecywał Urban, były niezmiernie atrakcyjne, choć z teologicznego punktu wi-
dzenia bynajmniej nie śmiałe. Później samozwańczy kaznodzieje rozszerzyli i uprościli przesłanie Urbana, jednak sam papież nigdy nie sugerował, jakoby przyłączenie się do krucjaty miało „magicznie” zagwarantować wszystkim uczestnikom miejsce w niebie. Współczesnemu obserwatorowi już sama idea toczenia wojny, żeby oczyścić duszę, może wydać się absurdalna i irracjonalna, jednakże odpuszczenie grzechów wskutek udziału w wyprawie krzyżowej, o którym mówił Urban, było mocno osadzone w umysłowości ludzi średniowiecza. Przedstawione przezeń duchowe pożytki z krucjaty były odzwierciedleniem powszechnie przyjętych praktyk religijnych i stały się podstawą jasnego i racjonalnego - w kategoriach XI wieku - systemu, który prostą drogą prowadził ku zbawieniu. Tak więc, nadawszy krucjacie postać zbrojnej pielgrzymki, Urban przedstawił owe korzyści z kampanii w kategoriach pokutnych. Przed rokiem 1095 łaciński rycerz zaprzątnięty czystością swej duszy, obawiając się ognia piekielnego, wyznałby swoje grzechy duchownemu, otrzymał odpowiednią pokutę (na przykład post albo pielgrzymkę), a po odbyciu owej „kary” zyskałby odpuszczenie grzechów. Wyprawa krzyżowa ogłoszona w Clermont ukazana została jako „pokuta nadzwyczajna”: przedsięwzięcie tak znojne, tak przerażające, że mogące zmazać każdy grzech. Jego uczestnicy w dalszym ciągu mieli wyznawać grzechy duchownym, jednak krucjata zastępowała każdą pokutę. Wezwanie do broni głoszone przez Urbana było więc dla europejskiego rycerstwa nową, potężną pokutną opcją,
która spowita była woalem powszechnie przyjętych zwyczajów. Po raz pierwszy walka w imię Boga i papież przynosili duchową nagrodę, która była zrozumiała i wielce pociągająca: realną szansę wkroczenia w wojenną pożogę i wyjścia z niej nie skażonym grzechem.
ROZDZIAŁ II W ferworze przygotowań Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że orędzie, które Urban II wygłosił w Clermont, miało niemal cudowny wpływ, że jego słowa padły niczym iskry na suchą jak pieprz hubkę, momentalnie rozpalając wyobraźnię i entuzjazm łacińskich chrześcijan, którzy odpowiedzieli na nie w niezwykły, bezprecedensowy i wręcz niewytłumaczalny sposób. W ciągu dwunastu miesięcy po synodzie w Clermont na papieski sygnał do walki stawiło się od sześćdziesięciu do stu tysięcy mężczyzn, kobiet i dzieci z całej zachodniej Europy. Nie była to, oczywiście, pełna mobilizacja jej zasobów ludzkich i niewątpliwie więcej osób zostało w domu niż wzięło krzyż. Było to jednak zgromadzenie na nieporównywalną w tamtych czasach skalę. Ówcześni obserwatorzy z Europy i spoza niej przypatrywali się temu ze zdumieniem, przekonani, że są oto świadkami wydarzeń, do jakich nigdy jeszcze nie doszło. Próbując to wytłumaczyć, odwoływali się więc do interwencji Boga albo nawet diabła. W zeszłym stuleciu historycy poświęcili więcej analitycznej uwagi wyjaśnianiu wybuchu krucjatowej gorączki niż jakiemukolwiek innemu aspektowi wyprawy. Zmierzyli się z serią złożonych pytań. Jakież to emocje kazały tym wielkim rzeszom wyruszyć na krucjatę? Jak i dlaczego apel o pomoc dla Kościołów na Wschodzie i oswobodzenie Jerozolimy poniósł się po Europie z taką mocą
i szybkością? Czy Urban II zdawał sobie sprawę, jaka siła drzemie w przesłaniu z Clermont? Odpowiedzi na wszystkie te pytania są, w najlepszym razie, ostrożne i przybliżone. Tak jak możemy co najwyżej zgrubnie oszacować, do ilu tysięcy ludzi przemówiła wizja krucjaty, tak dany jest nam jedynie ograniczony wgląd w powodujące nimi motywy i zamierzenia. Jakkolwiek było naprawdę, stwierdzenie, że takimi tłumami kierowały jednorodne przekonania i pragnienia, trzeba uznać za uproszczenie. W półmroku między teorią a potwierdzoną źródłowo rzeczywistością pozostać muszą szczegóły nawoływań do krucjaty i odzewu na nie, jak również to, czego dokładnie oczekiwał Urban. Nie znaczy to bynajmniej, że te wątki badawcze do niczego nie prowadzą. Wręcz przeciwnie - nawet cień dowodu i wyjaśnienia może być niezwykle odkrywczy. Obserwacja wpływu idei krucjaty przypomina śledzenie rozprzestrzeniania się w żywym organizmie zjadliwej choroby. Tak jak jej postępy i objawy mogą bardzo wiele powiedzieć o naturze zarażonego, tak analiza odzewu, z jakim spotkało się nauczanie Urbana, choćby cząstkowa, może dać znaczący wgląd w charakter społeczeństwa europejskiego końca XI wieku. Niewykluczone, że pozwoli nawet zerknąć na istotę średniowiecznej mentalności. Zgłębienie motywów i intencji uczestników pierwszej krucjaty w momencie, gdy decydowali się wziąć krzyż, może pomóc wytłumaczyć ich reakcje na ciężkie próby i niezwykłe sukcesy, jakie przyniosły następne cztery lata.
OCZEKIWANIA I ZAMIERZENIA URBANA II W przeszłości historycy sugerowali, że wzywając w Clermont do pierwszej krucjaty, Urban spodziewał się, że na jego wołanie stawi się kilkuset rycerzy, że w związku z tym całkowicie go zaskoczyła porywająca fala entuzjazmu, która przetoczyła się przez Europę, i w rezultacie szybko utracił kontrolę nad formą i rozmiarami wyprawy. Tymczasem wiele wskazuje na to, że z tym przedsięwzięciem wiązał Urban bardzo śmiałe ambicje i doskonale sobie uświadamiał, jaką może mieć ono skalę i zasięg. Po synodzie w Piacenzy (1‒7 marca 1095 roku), podczas którego dotarło do Urbana bizantyjskie wołanie o pomoc, i może nawet jeszcze wcześniej, papież wpadł na pomysł zbrojnej pielgrzymki do Jerozolimy, która przy okazji mogłaby zbrojnie wesprzeć schodnie chrześcijaństwo i rozszerzyć sferę papieskich wpływów. Nie znaczy to, że myślał wyłącznie o krucjacie, jednak stanowiła ona znaczący element jego ewoluujących planów reformatorskich. Zarazem Urban począł czynić przygotowania mające zagwarantować tego wyprawie pozytywny oddźwięk i posłużył się w tym celu wciąż umiejącą siecią fideles beati Petri. Uderzające jest, jak wielu znamienitych arystokratów, którzy wzięli krzyż po Clermont, należało do fideles albo też było związanych z tą grupą poprzez związki małżeńskie czy rodzinne. Między przybyciem do Francji w lipcu 1095 roku i rozpoczęciem synodu w Clermont 18 listopada Urban odwiedził szereg wpływowych klasztorów, w tym swe dawne opactwo w Cluny.
Spotkał się też z dwoma mężczyznami, którzy - jak liczył - mieli się stać przywódcami wyprawy. Rdzeń krucjaty Pierwszym z nich był Ademar z Monteil, który został później duchowym pasterzem pierwszej krucjaty. Pochodził z możnej rodziny, prawdopodobnie hrabiów Valentinois, i gdzieś między rokiem 1080‒1087 został mianowany biskupem Le Puy w południowo ‒ wschodniej części Owernii. Prawdopodobnie przed rokiem 1087 odbył on pielgrzymkę do Jerozolimy. Jako wpływowy duchowny stał się niebawem sojusznikiem i towarzyszem najpotężniejszego feudała w tym regionie, markiza Prowansji Rajmunda z Tuluzy. Ademar, najwyraźniej zagorzały zwolennik polityki Grzegorza VII, miał z woli Urbana odegrać pierwszoplanową rolę w zbliżającej się wyprawie. W sierpniu 1095 roku, tuż po przybyciu do Francji, papież wybrał się do Le Puy, gdzie z pewnością spotkał się z Ademarem. To właśnie wtedy, jak i zapewne przy innych nadarzających się w nadchodzących miesiącach okazjach, obaj omawiali planowaną przez Urbana wyprawę krzyżową : opracowywali scenariusz jej recepcji i urzeczywistnienia. Niestety, nie zachował się żaden zapis prowadzonych przez nich rozmów, w zasadzie jednak możemy być pewni, że się odbyły, ponieważ późniejsze wydarzenia były wyraźnie wyreżyserowane. Ademar z Monteil stawił się posłusznie na synodzie w Clermont i 27 listopada z uwagą przysłuchiwał się krucjatowemu orędziu Urbana. Gdy tylko papież umilkł, Ademar wystąpił
i wziął krzyż, stając się pierwszym w dziejach krzyżowcem. Według jednego z naocznych świadków, po tym, jak Urban ogłosił wyprawę na Wschód: Oczy niektórych przepełnione były łzami, innych znów zdjęła trwoga, a jeszcze inni spierali się w tej sprawie. Lecz pośród wszystkich zgromadzonych na synodzie - a wszyscyśmy go widzieli - biskup Le Puy, mąż wielkiej sławy i najznamienitszej godności, zbliżył się do papieża z uśmiechniętym obliczem i uklęknąwszy, jął prosić i błagać go o pozwolenie i błogosławieństwo, by mógł wziąć udział w wyprawie. Ademar znalazł się wśród słuchaczy, by zagwarantować ciepłe przyjęcie słowom papieża. Następnego dnia ogłoszono, że biskup Le Puy będzie oficjalnym przedstawicielem papieża, czyli legatem papieskim, na nadchodzącą krucjatę. Sam Urban pisał później: Wyznaczyliśmy w nasze miejsce jako przywódcę tej wyprawy i jej dzieła naszego najdroższego syna Ademara, biskupa Le Puy. Przeto każdy, kto zdecyduje się przyłączyć do wyprawy, powinien słuchać jego poleceń, jakby były naszymi poleceniami, i poddać się całkowicie jego zwierzchnictwu w każdej sprawie, która dotyczyć może tego przedsięwzięcia. Papież wybrał Ademara na przywódcę wyprawy do Jerozolimy i powierzył mu całkowitą duchową władzę nad krzyżowcami. Biskup Le Puy okazał się utalentowanym i cierpliwym rozjemcą, nieocenionym głosem rozsądku i gorliwym zwolennikiem lansowanej przez
Urbana polityki odprężenia w stosunkach z Kościołem bizantyjskim. Jednak, choć może papież wyobrażał sobie krucjatę w kategoriach zbrojnej pielgrzymki, musiał zdawać sobie sprawę, że do zwycięstwa wyprawie potrzebne będzie faktyczne wojskowe zwierzchnictwo i natchnione dowództwo. Możliwe, że Ademar był całkiem zdolnym taktykiem, być może nawet drzemał w nim wódz, lecz ponieważ, formalnie rzecz biorąc, prawo kościelne zabraniało mu bezpośredniego udziału w bitwie, biskup nie mógłby pełnić funkcji naczelnego wodza krucjaty. Przed synodem w Clermont papież spotkał się z jeszcze jedną osobą, która mogła objąć to przywództwo - Rajmundem z Tuluzy. Urodzony około 1042 roku jako drugi syn Ponsa hrabiego Tuluzy, Rajmund początkowo objął niezbyt wielką posiadłość w Saint‒Gilies, gdyż hrabstwo odziedziczył jego starszy brat. Jednak połączenie sprzyjającej fortuny, przebiegłej dyplomacji i niezłomnej determinacji ostatecznie pozwoliło mu zająć miejsce brata, przejąć hrabstwo Tuluzy i rozciągnąć imponującą sieć władzy i wpływów. Nim nadszedł rok 1095, był on już najbardziej znaczącym możnowładcą w południowej Francji. Nie zawsze co prawda sprzyjał gregoriańskiej wizji papiestwa - Grzegorz VII dwukrotnie go ekskomunikował - lecz do lat osiemdziesiątych skruszony Rajmund wrócił na łono Kościoła i niebawem przedzierzgnął się w żarliwego poplecznika ruchu reformatorskiego i zdeklarowanego „lennika świętego Piotra”. Swoją przyjaźń z Urbanem II potwierdził w roku 1090, kiedy zrezygnował z wszel-
kich praw do Saint‒Gilles, które przywłaszczyła sobie w przeszłości jego rodzina. Jako jeden z najpotężniejszych książąt w całym łacińskim świecie, a także oddany sprzymierzeniec papiestwa, był pod wieloma względami naturalnym kandydatem na świeckiego wodza krucjaty. Wedle późniejszej tradycji i legend, Rajmund był niemal na to skazany, ponieważ uczestniczył już ponoć w kampaniach przeciw islamowi, a i podróż do Jerozolimy nie była dla niego nowością. Na przełomie XI i XII wieku pokutowało przekonanie, że w latach osiemdziesiątych Rajmund wojował z Maurami na Półwyspie Iberyjskim, gdzie stracił oko, jednak nie sposób tego zweryfikować. Pewien mało znany, współczesny Rajmundowi Syryjczyk spisał jeszcze bardziej niewiarygodną opowieść o jego wyczynach. Stwierdził on mianowicie, że przed rokiem 1095 hrabia wyruszył z pielgrzymką do Jerozolimy, a gdy dotarł do Świętego Miasta, wyłupiono mu oko, ponieważ odmówił zapłacenia wygórowanego muzułmańskiego podatku nałożonego na łacińskich pątników. Rajmund podobno wrócił na Zachód z owym okiem w kieszeni, na świadectwo doznanych cierpień. Hrabia być może rzeczywiście stracił kiedyś oko - obie opowieści są bowiem w tej kwestii zgodne - nie ma wszakże żadnych dowodów na to, że przed pierwszą krucjatą odbył jakąś podróż do krajów Lewantu. Niemniej jednak, tak jak w wypadku Ademara, możemy być niemal pewni, że w miesiącach poprzedzających synod w Clermont Urban spotkał się z Rajmun-
dem z Tuluzy i że rozmawiali o wyprawie. Rajmunda nie było na błoniach w Clermont, gdy papież wzywał do krucjaty, lecz zaraz następnego dnia przybyli jego wysłannicy, by zadeklarować, że stanowczo ją popiera. Błyskawiczna reakcja Rajmunda świadczy, że było to działanie z góry zaplanowane. Jeżeli jednak hrabia Tuluzy, podobnie jak biskup Le Puy, wszedł tak zdecydowanie do gry, wydaje się dziwne, że nie pojawił się na synodzie. Być może jego nieobecność spowodowana była różnicą zdań co do kierownictwa wyprawy. Bez wątpienia Rajmund pragnął zostać naczelnym wodzem. Miał niezbędne po temu kwalifikacje i ze swych nieprzebranych pokładów bogactwa mógł sfinansować całe to przedsięwzięcie, a jego przyjaźń z Ademarem czyniła zeń oczywistego kandydata na świeckiego przywódcę, który działałby u boku papieskiego legata. Jego decyzja, by ogłosić poparcie dla krucjaty 28 listopada, a więc tego samego dnia, którego Ademar został mianowany legatem, wskazuje na to, że zamierzali wziąć w niej udział jako współdowódcy. Niestety, papież uparcie odmawiał, zarówno w Clermont, jak i w następnych miesiącach, publicznego potwierdzenia, że wyznaczył hrabiego na wodza wyprawy. Uniki Urbana być może brały się stąd, iż oczekiwał, że kiedy wyprawa dotrze do Konstantynopola, dowództwo nad nią obejmie bizantyjski cesarz. Jednakże bez względu na to, czy toczył się o to otwarty spór czy też nie, upłynęło niemal osiem miesięcy, zanim Rajmund ogłosił wszem i wobec, że zamierza wziąć udział w krucjacie.
Nawet bez papieskiej nominacji Rajmund z Tuluzy był, przynajmniej z początku, najpotężniejszym jej uczestnikiem. Miał ponad sześćdziesiąt lat, co w średniowieczu było dość zaawansowanym wiekiem, i bez wątpienia był doświadczonym mężem stanu, lecz upływ czasu wpłynął na jego organizm. A jednak, choć ciało przejawiało czasem oznaki słabości, umysł pozostał sprawny i stanowczy Rajmund, dumny, opanowany i nieugięty, oddał krucjacie zasoby swego przepastnego skarbca, cały swój zmysł polityczny i całą swoją wojskową wiedzę. Niewątpliwie pragnął wypełnić swój ślub i oswobodzić Jerozolimę, lecz z biegiem czasu było coraz bardziej oczywiste, że próbuje pogodzić zbożny cel z żądzą władzy Nim krucjata dobiegła końca, stało się jasne, że Rajmund obsesyjnie pragnął zostać naczelnym wodzem i że podbój Lewantu podsycił jego terytorialne ambicje. Wici Przed synodem w Clermont, oprócz tego, że zmobilizował dwóch głównych uczestników krucjaty, Urban zadbał też o rozpropagowanie swego wezwania. Już w grudniu 1095 roku mógł stwierdzić w liście do mieszkańców Flandrii, że jego orędzie z Clermont jest „szeroko znane”, a swój apel rozpowszechniał dalej, odbywając pielgrzymkę, podczas której objechał większą część Francji. Chciał tym sposobem nie tylko spopularyzować ideę wyprawy krzyżowej, lecz także promować swe plany reformatorskie i wzmocnić papieski autorytet. Między grudniem 1095 roku a wrześniem ro-
ku 1096, oprócz wielu innych miast i miasteczek, odwiedził Limoges, Le Mans, Bordeaux, Tuluzę i Montpellier oraz przewodniczył znaczniejszym synodom w Tours w marcu 1096 roku i w Nimes w lipcu tegoż roku, nim wreszcie powrócił do Italii. Podczas tej wielkiej podróży konsekrował liczne świątynie i ołtarze, udzielił też poparcia zakrojonemu na szeroką skalę programowi rozwoju budownictwa sakralnego, a wszystko to miało dowodzić supremacji Rzymu. Jak na człowieka prawdopodobnie po sześćdziesiątce, Urban wykazał się w ciągu tych długich miesięcy niespożytą energią i wytrzymałością, jednak jego wysiłki się opłaciły. Korzystając z każdej nadarzającej się okazji, by nawoływać do odbicia Jerozolimy, papież przyciągał niezmierzone tłumy, wywołując falę krucjatowego entuzjazmu. Jeden z naocznych świadków tak relacjonuje wpływ jego bytności w Limoges: Widzieliśmy [papieża] na własne oczy i byliśmy wśród tłumów wiernych podczas konsekracji [...]. W dobrej mowie nakłaniał przybyłych, żeby ruszyli w drogę do Jeruzalem. Dzięki niech będą Tobie, o Chryste, boś nawodnił pęczniejące ziarna przezeń posiane, nie tylko w naszym regionie, lecz na całym świecie. Nieodparta siła jego słów, teatr tych masowych wieców i aura władzy otaczająca papieski urząd łącznie tworzyły atmosferę, w której nie można się było oprzeć krucjatowemu przesłaniu. Rozmiary oddziaływania Urbana unaocznia to, że wysoki odsetek uczestników pierwszej krucjaty znanych nam z historycznych prze-
kazów pochodził z terenów, którymi wiodła trasa jego pielgrzymki, oraz ich okolic. Nawoływanie do krucjaty było przewodnim motywem francuskiej podróży Urbana, który żarliwie starał się powszechnie zaszczepić ideę wyprawy Wszystko to wskazuje, że do pewnego stopnia przewidywał, z jakim odzewem może się spotkać jego orędzie. Wydaje się, że nie miał zamiaru dopuścić, by poszło ono w zapomnienie, ani też nie byłby zadowolony, gdyby odpowiedziało na nie ledwie kilkaset osób. Urban wiedział, że w listopadzie 1095 roku roztacza potężną, porywającą wizję. Mimo to był zdumiony błyskawiczną reakcją na swój apel i jej oszałamiającymi rozmiarami. Szybkie szerzenie się krucjatowej gorączki można częściowo tłumaczyć tym, że po synodzie w Clermont nie tylko Urban nawoływał do wyprawy. Wtórowali mu we własnych diecezjach nakłonieni przezeń do tego biskupi, którzy zjechali na synody w Clermont i Nimes, a podczas szeregu zgromadzeń, pod jego nieobecność, zachęcano rozszalałe tłumy do wzięcia krzyża. W Rouen entuzjazm wywołany podczas jednego z takich wieców sięgnął zenitu i doszło do zamieszek. Jednocześnie po całej Europie swoje wersje apelu Urbana rozpowszechniać zaczęli nieupoważnieni do tego kaznodzieje. Niebawem papież zdał sobie sprawę, że może utracić kontrolę nad całym przedsięwzięciem. Martwił się głównie o to, że na krucjatę wybierają się tysiące duchownych, chłopów, kobiet i dzieci, starców i chorych, tymczasem nigdy nie planował ani nie oczekiwał, że wezmą w niej udział osoby niezdolne do walki. Na je-
sieni 1096 uznał za stosowne oświadczyć kandydatom na krzyżowców z północnej Italii i Półwyspu Pirenejskiego: „Nie pozwalamy duchownym ani zakonnikom [wziąć krzyża], o ile nie będą mieli zgody swych biskupów i opatów”. Następnie przypomniał biskupom, że „powinni zadbać o to, by ich parafianie nie wyruszali bez rady i wcześniejszej wiedzy duchownych”. W tym momencie zainteresowanie krucjatą najwyraźniej przeszło papieskie oczekiwania i groziło rozpadem łacińskiego społeczeństwa. Gorliwi młodzieńcy raptownie decydowali się opuścić dom i przyłączyć się do krucjaty, co kazało Urbanowi zalecić, by nie pozwalano im „pochopnie wyprawiać się w tak długą drogę bez zgody żon”. Urban w gruncie rzeczy wymigiwał się od odpowiedzialności. Utraciwszy pełną, bezpośrednią kontrolę nad krucjatą, zaczął mało realistycznie domagać się od biskupów, żeby przywrócili porządek w swoich diecezjach. Wielu z nich nie miało do tego ani zdolności, ani chęci, jednak podstawowy problem polegał na tym, że jako forma pielgrzymki była krucjata przedsięwzięciem pokutnym, a z uwagi na to dobrowolnym i otwartym dla wszystkich chrześcijan. To samo więc, co sprawiało, że przesłanie Urbana było tak kuszące - czyli wkomponowanie krucjaty w istniejące ramy praktyki religijnej - spowodowało, że do reguł wypraw krzyżowych włączona została, niejako siłą, zasada nieograniczonego uczestnictwa, co uniemożliwiło kontrolę nad tym, kto się na nie wybiera. Papieża zaniepokoiło również to, że krucjata odciąga zbrojnych z Półwyspu Iberyjskiego. Rycerzom
z tych stron tak oto poradził: „jeżeli kto z was powziął postanowienie wyruszyć [na wschód], niech raczej tutaj [we własnym kraju] spróbuje wypełnić swe śluby, nie jest bowiem żadną zasługą ratować przed Saracenami chrześcijan w jednym miejscu, wystawiając ich na tyranię i ucisk Saracenów gdzie indziej”. Chociaż Urban przewidywał, że jego zachęty do odbycia zbrojnej pielgrzymki zostaną ciepło przyjęte, zaskoczył go żywiołowy entuzjazm, jaki wzbudziły. Z końcem 1096 roku musiał przyjąć do wiadomości smutną prawdę, że „armia” krzyżowców będzie wyglądała zupełnie inaczej, niż sobie wyobrażał. Papież zamierzał przyciągnąć ludzi wywodzących się z jednego środowiska - rycerstwa. Była to warstwa społeczna, w której sam się wychował i której mocne strony, aspiracje i obawy znał aż nadto dobrze. I choć nie zwrócił się w szczególny sposób do mieszkańców Szampanii, gdzie spędził młodość, okazał ogólną sympatię swej ojczyźnie, całą moc swego początkowego apelu kierując do szlachetnie urodzonych mieszkańców Francji, i dopiero później objął nim wojowników z zachodnich Niemiec, Niderlandów i Italii. UCZESTNICY PIERWSZEJ WYPRAWY KRZYŻOWEJ Urban oceniał, że rycerze ci, określani łacińskim terminem milites, mężni i posiadający środki finansowe oraz poczucie religijnego obowiązku, rokują największe nadzieje na to, by ideę krucjaty wprowadzić w czyn. Ponad wszystko zaś wiedział, że aby wyprawa
mogła zakończyć się powodzeniem, musi dysponować potężną siłą zbrojną, toteż rycerze - elitarni wojownicy jedenastowiecznej Europy - stanowili jego naturalny wybór. Urban osobiście objaśnił w liście, że „nakłanialiśmy umysły rycerzy, by ruszyli na wyprawę, ponieważ są oni zdolni powstrzymać zaciekłość muzułmanów orężem i przywrócić chrześcijanom należną im wolność”. Rycerstwo w XI wieku Chociaż niewątpliwie rycerze byli zaprawieni w rzemiośle wojennym, nie tworzyli stałej armii. Byli wojownikami, lecz także panami albo wasalami, posiadaczami ziemskimi i rolnikami. Każdego roku wojaczka zajmowała im nie więcej niż kilka miesięcy, a nawet wówczas niekoniecznie walczyli w znanym sobie oddziale. Nie powinniśmy wyobrażać sobie rycerzy czasów pierwszej krucjaty jako dostojnych, szlachetnych mężów ruszających do walki na ogromnych bojowych rumakach, okrytych okazałą gotycką zbroją płytową i dzierżących długą ciężką kopię. Trzeba było jeszcze ponad stu lat, nim postęp techniczny i obyczaj doprowadziły ideę i praktykę średniowiecznego rycerstwa do pełni świetności. Mimo to jedenastowieczni rycerze byli najlepszymi wojownikami, jakich miał do dyspozycji Urban II. W roku 1095 stan rycerski znajdował się wciąż w fazie embrionalnej. Rosnące koszty służby w ciężkozbrojnej jeździe, związane głównie z wyposażeniem i wyszkoleniem, sprawiały, że mężczyznom z mniej
zamożnych środowisk coraz trudniej było w niej służyć, choć - na razie jeszcze - nie była to wyłączna domena bogatych właścicieli ziemskich. Oczekiwano, że praktycznie wszyscy świeccy szlachetnie urodzeni mężczyźni będą wypełniać rycerskie obowiązki, a co bardziej majętni panowie mieli w służbie pewną liczbę milites w charakterze wasali, którzy zgodnie z umową chronili i uprawiali ich ziemie w zamian za służbę wojskową. Pozwalało to uzyskać status milites uboższym, którzy dzięki takiemu zatrudnieniu zdobywali niezbędne narzędzia pracy. W czasach, gdy Urban głosił krucjatę w Clermont, charakterystyczne cechy rycerstwa - odmienne uzbrojenie i wynikający z tego styl walki - zaczęły ujednolicać się w całym łacińskim świecie. Tym, co naprawdę wyróżniało rycerza, była jego umiejętność walki konnej. W XI wieku konie bojowe były, według współczesnych standardów, całkiem małe, prawdopodobnie mierzyły średnio dwanaście piędzi, a więc dziś zaliczono by je do nieco większych kuców. Niemniej jednak ich zakup był niezwykle kosztowny, a jeszcze kosztowniejsze było ich utrzymanie, ponieważ wymagały obroku, podków i nieustannego nadzoru opiekuna, który później nazwany zostanie giermkiem. Zakup konia porównywalny był z dzisiejszym zaciągnięciem długu hipotecznego na zakup domu i łączył się z takimi samymi początkowymi nakładami oraz dożywotnim ponoszeniem kosztów utrzymania. Co gorsza, większość rycerzy musiała mieć jeszcze jednego, lżejszego wierzchowca do podróżowania.
Te cenne bojowe wierzchowce dawały jednak rycerzom wyraźną przewagę w walce, zapewniając im większą prędkość, mobilność i siłę. Dokładna natura walki konnej w czasach pierwszej krucjaty nie jest jasna. Jeszcze w 1066 roku anglosascy wojowie przybyli na pole bitwy pod Hastings wierzchem, po czym zaraz zsiedli z koni i walczyli pieszo, ponieważ inaczej nie umieli. Rozbudowa siodła i wydłużenie strzemion zapewniło rycerzom pewniejszy dosiad, dzięki czemu mogli używać coraz cięższych włóczni, a później kopii, trzymanych do ataku pod ramieniem. Z biegiem czasu doprowadziło to do powstania najsławniejszego elementu rycerskiej taktyki: szarży ciężkiej jazdy, która w zwartym szyku wpadała cwałem w formacje wroga i zadawała im miażdżące uderzenie kopiami. Aby taki manewr mógł się powieść, trzeba było sporej wiedzy i spójności działania, a w roku 1095 jego zastosowanie wciąż jeszcze było doskonalone. Uczestnicy pierwszej wyprawy krzyżowej stosowali szarżę jazdy, a najlepsi dowódcy krucjaty eksperymentowali z taktycznymi możliwościami tej broni, jednak nie powinniśmy sobie wyobrażać, że rycerze, którzy wyruszyli do Jerozolimy, przyzwyczajeni byli walczyć w zwartych, zdyscyplinowanych formacjach albo że można ich było przestawiać podczas bitwy jak pionki na szachownicy. Ogólnie rzecz biorąc, wałka podczas krucjaty była krwawa i nierówna, a głównie sprowadzała się do chaotycznej rąbaniny w bezpośrednim starciu. W takich warunkach to właśnie bezwzględność i okrucieństwo czyniło łacińskie rycerstwo tak skutecznym.
Rycerze, do których skierowane było wezwanie Urbana, mieli do dyspozycji różne rodzaje oręża i uzbrojenia ochronnego. Większość z nich nosiła stożkowy hełm żelazny, nałożony najczęściej na kaptur lub czepiec kolczy, oraz sięgającą ud zbroję kolczą wkładaną na ochronny kaftan. Nie mogła ona zabezpieczyć przed pchnięciem bronią kolną czy uderzeniem topora, ale zazwyczaj chroniła przed cięciem miecza. W jednej ręce rycerze trzymali budzącą zwykle większe zaufanie dużą drewnianą tarczę, czasem okutą żelazem, zazwyczaj w kształcie migdała. W drugiej dzierżyli jedną z wielu broni zaczepnych. Do najważniejszych należała włócznia, którą trzymano w ataku pod ramieniem, uderzano znad głowy, a nawet miotano, oraz miecz, zwykle jednoręczny, o okołoosiemdziesięciocentymetrowej głowni, ciężki, lecz dobrze wyważony, z tępym sztychem, przeznaczony zatem do cięcia. Nauka posługiwania się taką bronią wymagała lat ofiarnych ćwiczeń (czasu, na który najczęściej pozwolić sobie mogli tylko majętni), mnóstwa energii i stalowych nerwów. Wśród szlachetnie urodzonych nie było niczym niezwykłym poświęcić młodość na naukę rycerskiego rzemiosła jeden ze sławnych krzyżowców, Gotfryd z Bouillon, już w wieku szesnastu lat był wytrawnym wojownikiem - przy czym ta rygorystyczna zaprawa była niebezpieczna i niejednokrotnie zdarzało się, że ćwiczący odnosili rany, doznawali trwałych okaleczeń albo nawet ginęli. Rycerzowi z końca XI wieku niemal zawsze towarzyszyło kilkoro sług, którzy doglądali jego koni, broni
i rynsztunku. Urban II wiedział, że każdy rycerz, którego zwerbuje na krucjatę, przyprowadzi też ze sobą ludzi, którzy - jeżeli zajdzie potrzeba - zasilą szeregi piechoty. Z historycznej perspektywy owi pedites, co po łacinie oznacza piechurów, stanowili dość nieokreśloną masę. Struktura oddziałów piechoty wchodzących w skład typowej łacińskiej armii była bardzo zmienna, jako że było to nieprzewidywalne zbiorowisko rycerskich pachołków, chłopów, a nawet, co stało się powszechne podczas krucjaty, rycerzy, którzy potracili wierzchowce. Na temat ich uzbrojenia wiadomo nam o wiele mniej, choć możemy się domyślać, że używali podobnej broni co jazda - włóczni i mieczy, a także maczug, toporów i puginałów. Być może największym wyzwaniem, przed jakim stawał średniowieczny dowódca, było opracowanie taktyki umożliwiającej współdziałanie jazdy z piechurami. W drodze obie grupy mogły poruszać się z porównywalną prędkością - w końcu nawet rycerze część czasu maszerowali obok swoich koni. Poważne problemy z koordynacją działań pojawiały się natomiast w walce, ponieważ piesi po prostu nie mogli przemieszczać się na polu bitwy w takim samym tempie co jeźdźcy. Jak dowiodły doświadczenia krucjaty, czyniąc użytek z wielkiej mobilności konnicy, można było wystawić osamotnioną piechotę na wielkie niebezpieczeństwo. Innym rodzajem broni, której używali tak rycerze, jak i piechurzy, był łuk. Podówczas broń ta miała około metra długości i wyrzucała strzały na 150‒200 metrów. Łuki te, proste w budowie, względnie łatwe w utrzy-
maniu i użyteczne na polowaniu, były główną bronią biedniejszych wojów, którzy jednak stanowili niezwykle cenny element bojowy. Dobrze rozmieszczony oddział łuczników mógł miotać kolejne fale strzał, zdolne przebić kolczugę i siać spustoszenie w szeregach wroga. Łucznicy szczególnie nękali skądinąd dobrze chronionych rycerzy, a pisarze nie raz opisywali ze zgrozą, jak dumni jeźdźcy ginęli pod gradem pocisków, a ich usiane strzałami ciała przyrównywali do jeży. U schyłku XI wieku niektórzy wojownicy używali już prymitywnej kuszy. Broń ta była droga, nieporęczna i wymagała długotrwałego przygotowania do strzału, mogła jednak posłać ciężki bełt z ogromną siłą, i to na większą niż łuk odległość. Zagrożenie, jakie kusza stwarzała dla rycerstwa, było tak wielkie, że w XII wieku papieże chcieli zabronić jej stosowania i zaproponowali w tym względzie coś na kształt układu rozbrojeniowego. Wiadomo jednak, że podczas pierwszej krucjaty kusza pojawiała się w walce, między innymi w rękach Gotfryda z Bouillon. Chociaż Urban II wysławiał francuskich rycerzy i chwalił za żołnierskie cnoty, ich doświadczenie wojenne nie odpowiadało wymogom planowanej wyprawy do Jerozolimy. Łacińscy wojownicy z końca XI wieku przyzwyczajeni byli do krótkich kampanii i potyczek. W większości nie byli przygotowani do dalekich marszów po obcej ziemi. Wielu z nich nigdy nie brało dotąd udziału w wielkiej, planowej bitwie, ponieważ tych masowych, nieprzewidywalnych w skutkach starć starano się zwykle unikać. Istniał wszelako jeden element
sztuki wojennej dobrze znany Europejczykom, który mógł się przydać w nadchodzącej wyprawie: było to prowadzenie oblężenia. W 1095 roku zamki i inne fortyfikacje stanowiły dominującą militarną cechę społeczno ‒ politycznego pejzażu łacińskiego chrześcijaństwa. Na ziemi ogarniętej przemocą i chaosem fizyczna ochrona, jaką dawały twierdze, pozwalała panującym zachować zbrojną, ekonomiczną i administracyjną kontrolę nad terytoriami, którymi władali. Zamki, niczym nity spajające strukturę średniowiecznego społeczeństwa, były prawie wszechobecne, praktycznie zaś każde miasto było jakoś obwarowane lub w jego pobliżu stał zamek, w którym można się było schronić. W atmosferze powodowanych chciwością, wyniszczających konfliktów, czymś zwyczajnym były ataki na forty, zamki i miasta. Królowie i książęta starali się zapanować nad swymi poddanymi, a pomniejsi feudałowie usiłowali wykroić dla siebie i zachować na poły niezależne terytoria. Nasilanie się i wygasanie polityczno ‒ militarnych sporów znajdowało wyraz w zamiłowaniu do okresowego prowadzenia i odpierania oblężeń. Wraz z postępem techniki i coraz powszechniejszym zastosowaniem kamienia w miejsce drewna mury i baszty stawały się coraz wyższe, szersze i mocniejsze, a swarliwi zachodnioeuropejscy wielmoże rozwijali coraz przemyślniejsze i skuteczniejsze sposoby ich pokonywania. Gdy padło hasło do pierwszej krucjaty, większość łacińskich rycerzy była zaznajomiona z techniką oblężniczą. Do broni, jakiej używano w takich razach, nale-
żały machiny miotające. Urządzenia te, wykorzystujące zwykle albo siłę skupioną w materiałach sprężystych, albo przeciwwagę, mogły się znacząco różnić rozmiarami i możliwością rażenia. Najmniejsze miotały ledwie parokilogramowe kamienie, najpotężniejsze zaś zdolne były ciskać wielkimi głazami, a nawet - makabra - ludzkimi trupami. Wszystkie one były jednakże trudne w budowie i mało mobilne. Nawiązując do terminologii starożytnego Rzymu, jedenastowieczni pisarze nazywali je rozmaicie, jak na przykład petraria, mangana czy mangonella, lecz nie było ujednoliconego nazewnictwa w tym zakresie, toteż czasem trudno odgadnąć, o jaką dokładnie machinę chodzi. Najważniejsi krzyżowcy Urban II swój apel skierował przede wszystkim do arystokracji. Wiedział, że za nią podążą hufce rycerzy i piechurów, bo chociaż przystąpienie do krucjaty było dobrowolne, złożona sieć więzów rodowych i feudalnych powinności łączyła grupy społeczne we wspólnej sprawie. W rezultacie papież wywołał efekt domina i każdy szlachetnie urodzony, który brał krzyż, powodował reakcję łańcuchową, inicjując rozchodzące się odeń fale werbunku. Jeżeli Urban chciał naprawdę wykorzystać piramidalną hierarchię społeczną średniowiecznej Europy, musiał namówić do wyprawy przedstawicieli warstw najwyższych. Uderzające jest jednak, że w pierwszej krucjacie nie wziął udziału ani jeden łaciński monarcha. Niegdyś historycy sugerowali, że ta „porażka” była
w istocie częścią mistrzowskiego planu papieża, bo starał się zniechęcić królów w nadziei, że łatwiej będzie mu sprawować pieczę nad wyprawą. W rzeczywistości jednak poczynił on pewne kroki, by wzbudzić zainteresowanie europejskich monarchów. Biorąc pod uwagę niedawny konflikt i animozje między Grzegorzem VII a cesarzem, Urban musiał zdawać sobie sprawę, że Henryk IV odmówi udziału w krucjacie. Z kolei syn i następca Wilhelma Zdobywcy, Wilhelm II Rudy, usiłował podporządkować sobie Anglię i nie mógł sobie pozwolić na dłuższą nieobecność; udzielił jednakże wyprawie znacznego finansowego wsparcia. Najbliższy przyłączenia się do tego przedsięwzięcia był król Francji, Filip I. Filip, o wiele słabszy od panujących w Anglii czy Niemczech, miał sporo kłopotów ze sprawowaniem władzy na terenach przylegających do jego stolicy, Paryża, nie mówiąc już o egzekwowaniu swej woli na całym terytorium dzisiejszej Francji. Wszelako przy jego pozycji oraz zasobach finansowych udział w krucjacie mógłby się dlań okazać szczęśliwym trafem. Niewątpliwie Filip wykazywał pewne zainteresowanie planowaną kampanią i 11 lutego 1096 roku przewodniczył poświęconej jej radzie, w której uczestniczył jego brat, Hugon z Vermandois, oraz wybrani wielmoże. Tej samej nocy nastąpiło efektowne, lecz wielce niepokojące zaćmienie księżyca, który przybrał krwistoczerwoną barwę, co odczytano jako niepomyślną wróżbę dla króla. Problem polegał na tym, że Filip nie cieszył się, przynajmniej oficjalnie, najlepszą opinią papieża. Czte-
ry lata wcześniej król zakochał się w Bertradzie z Montfort, żonie wpływowego możnowładcy, hrabiego Andegawenii Fulka IV. W atmosferze międzynarodowego skandalu Filip porzucił żonę i wstąpił w bigamiczny związek małżeński z Bertradą. Kiedy próbował wymóc na biskupach Francji oficjalne uznanie tego nielegalnego związku, Rzym uznał, że dłużej już nie może przymykać na to oka i niezwłocznie ekskomunikował króla. W tym kłopotliwym położeniu Filip znajdował się jeszcze po synodzie w Clermont. Podczas pielgrzymki Urbana po Francji toczyły się w tej sprawie negocjacje zmierzające do rozwiązania problemu i w lipcu 1096 roku Urban otrzymał zapewnienie, że skruszony Filip gotów jest wyrzec się Bertrady. Jednak w końcu uczucia króla wzięły górę, a ponieważ ekskomunikowany nie mógł wyruszyć na krucjatę, ominęła go szansa wzięcia w niej udziału. Pierwsza wyprawa krzyżowa nie przyciągnęła królów, lecz zwabiła śmietankę arystokracji z Francji, zachodnich Niemiec, Niderlandów oraz Italii, także z rodów panujących. Mężczyźni ci, często noszący tytuł hrabiego albo księcia, sprawowali w dużej mierze niezależną władzę i mogli podważyć, a niekiedy wręcz przyćmić potęgę królów. Rajmund z Saint‒Gilles, hrabia Tuluzy, który zaraz po orędziu w Clermont zadeklarował, że chce się przyłączyć do krucjaty, należał do najznamienitszych spośród nich. Jego wiek oraz możliwości finansowe gwarantowały mu silną pozycję w walce o naczelne dowództwo krucjaty.
Jednak nie był on jedynym księciem, który przyłączył się do wyprawy Latem 1096 roku Norman z południa Italii, Boemund z Tarentu, wziął krzyż podczas publicznej, teatralnej ceremonii. W XI wieku normańscy awanturnicy dzięki niezłomnej determinacji i umiejętnościom żołnierskim przebili się na południowe krańce Półwyspu Apenińskiego i wykroili tam sobie niezależne terytoria, które ostatecznie zjednoczyły się w normańskie królestwo Sycylii. Ojcem Boemunda był jeden z głównych architektów tego procesu, Robert Guiscard, znany też jako Robert Chytry. Kiedy Boemund brał krzyż, miał około czterdziestu lat i był niezwykłą postacią. Jeden z Bizantyjczyków opisał go w dość fantazyjny sposób: Boemund z wyglądu, mówiąc krótko, nie przypomniał żadnego innego męża, jakiego spotkać można było w owych dniach w rzymskim świecie, czy to Greka, czy barbarzyńcy. Widok jego wzbudzał zachwyt, a dźwięk jego imienia - przerażenie [...]. Posturą nad najwyższymi mężczyznami górował prawie o łokieć. W talii i po bokach był smukły, miał szerokie plecy i pierś, a ramiona mocne [...]. Skóra na całym jego ciele była bardzo jasna, a na twarzy zarazem jasna i rumiana. Włosy miał rude i nie tak długie jak inni barbarzyńcy [...]. Jego oczy były jasnoniebieskie i znać było po nich jego ducha i dostojeństwo [...]. Bił z niego pewien urok, [lecz także] bezwzględna srogość, co - jak mniemam - brało się z potężnego wzrostu i oczu; nawet jego śmiech brzmiał jak groźba dla innych.
Przykuwające uwagę cechy fizyczne Boemunda łączyły się z budzącą respekt osobowością, którą powodowała niezaspokojona ambicja i ożywiał wojskowy geniusz. Gdy przyłączył się do krucjaty, był już utalentowanym i doświadczonym dowódcą - któryś ze współczesnych pisał o nim, że „nie ma sobie równych w dzielności i w znajomości wojennego rzemiosła”. Tego fachu Boemund uczył się podczas brutalnych walk o panowanie nad południową Italią. W tych zmaganiach głównymi przeciwnikami jego i Normanów byli niestrudzenie zabiegający o te tereny Bizantyjczycy. Aby udaremnić ich starania, w 1081 roku ojciec Boemunda zorganizował zuchwałą wyprawę przeciwko posiadłościom cesarstwa na wschodnich brzegach Adriatyku, której celem było ustanowienie normańskiego władztwa na Bałkanach. Przez następne cztery lata Boemund, najpierw jako zastępca ojca, a później przez długi czas głównodowodzący, toczył długotrwałą i zakończoną niepowodzeniem kampanię przeciwko Grekom. W trudach tego zawziętego konfliktu zdobył bezcenną wojskową edukację. Część wiedzy na temat dowodzenia zaczerpnął z surowych wzorców, które przekazał mu ojciec - w przeddzień pierwszej wielkiej bitwy z Bizantyjczykami Robert podobno podpalił własną flotę, żeby odciąć drogę ucieczki i umocnić determinację swych niepewnych żołnierzy. Udział w siedmiomiesięcznym oblężeniu Dyrrachium, głównej greckiej placówki nad Adriatykiem, umożliwił Boemundowi praktyczne zapoznanie się ze sztuką oblężniczą.
Normanowie, którzy oblegali to miasto od czerwca 1081 roku do lutego 1082, borykając się z ostrą zimą, czynili raczej niewielkie postępy. Dyrrachium skapitulowało, dopiero gdy Robert Guiscard sypnął brzęczącą monetą i znalazł zdrajców w mieście. Ta lekcja miała wpłynąć na poczynania Boemunda podczas krucjaty. Następnie, od wiosny roku 1082 aż do zimy roku 1083, Boemund osobiście prowadził odważną wyprawę przez dzikie ostępy Bałkanów, odnosząc znakomite zwycięstwa w dwóch zaciętych bitwach przeciwko cesarzowi Aleksemu. Przedłużająca się transadriatycka kampania pozwoliła też Boemundowi zrozumieć, jak ważne jest wsparcie i zaopatrzenie z morza. Normanowie jednak przeliczyli się z siłami i koniec końców Grecy odzyskali Bałkany. Lecz dla Boemunda wyniesione z tych walk doświadczenia, zarówno gdy chodzi o dowodzenie w bitwie, planowanie i prowadzenie kampanii oraz logistykę, okazały się doskonałym przygotowaniem do pierwszej krucjaty Umożliwiły mu poza tym kontakt z muzułmańskimi żołnierzami zaciężnymi walczącymi w armii bizantyjskiej oraz dały wyborną praktyczną znajomość Bałkanów. Oczywiście za tę naukę trzeba było zapłacić. Kampania 1081‒1085 przyniosła niemal nieodwracalne szkody w stosunkach normańsko‒bizantyjskich. Boemunda nękało niezaspokojone pragnienie zawładnięcia wschodnimi wybrzeżami Adriatyku, a cesarz Aleksy nabrał głęboko zakorzenionej nieufności do normańskiego księcia. Wygasająca powoli bałkańska kampania dobiegła końca wraz ze śmiercią Roberta Guiscarda w lipcu
1085 roku. Był to poważny cios dla Boemunda. Choć był najstarszym synem Roberta, ten, tuż po tym, jak przyszedł on na świat, rozwiódł się z jego matką pod pozorem zbyt bliskiego pokrewieństwa i ożenił się z italską księżniczką. Urodziła mu ona drugiego syna, Rogera (któremu nadano później przydomek Borsa, „trzos”, bo podobno nade wszystko kochał liczyć monety), i to jego, a nie Boemunda, Robert wyznaczył na dziedzica południowej Italii. Po śmierci ojca Roger Borsa niezwłocznie zgłosił się po ojcowiznę i dobił dość kosztownego targu ze swym stryjem, hrabią Sycylii, który uznał w nim wyłącznego spadkobiercę Guiscarda. Kiedy więc Roger przejął władzę nad prawie całą południową Italią, nieoczekiwanie Boemund znalazł się praktycznie bez grosza. Przez następnych dziesięć lat Boemund toczył przeciągającą się wojnę podjazdową, żeby wydrzeć bratu część Apulii i Kalabrii. Jednym z jego najwcześniejszych sukcesów było zajęcie Tarentu, miasta, z którym historycy tradycyjnie łączą jego imię, choć najprawdziwszym klejnotem z takim trudem odzyskiwanego Boemundowego władztwa było portowe miasto Bari. Do roku 1095 Boemund zapewnił sobie znaczące oparcie na samym skraju Półwyspu Apenińskiego, lecz realizację pełni jego ambicji wciąż uniemożliwiały knowania brata i stryja. Jego niespożyta energia i wiedza wojskowa czyniły go idealnym kandydatem do krucjaty. Boemund znał głównego architekta wyprawy, Urbana II. W drugiej połowie XI wieku południowoi-
talscy Normanowie bywali zwolennikami papieskich reform, a na początku swego pontyfikatu Urban zabiegał o ich wsparcie. Biorąc pod uwagę, że siostra Boemunda należała do fideles beati Petri, koneksje rodzinne mogły były doprowadzić go do kręgów reformatorskich. Nie ulega wątpliwości, że z Urbanem Boemund spotkał się co najmniej trzykrotnie, po raz pierwszy na synodzie w Melfi we wrześniu 1089 roku oraz dwukrotnie w latach 1092‒1093, podczas wizyty papieża w Tarencie. Jest również całkiem prawdopodobne, że Boemund uczestniczył w synodzie w Piacenzy w marcu 1095 roku, gdzie ze swym apelem pojawili się Grecy. Problem polegał na tym, że dawny zacięty konflikt Boemunda z cesarstwem nie przystawał do Urbanowych planów porozumienia z Bizancjum. Boemund może i świetnie nadawał się do dalekiej wyprawy do Ziemi Świętej i związanych z nią trudów, lecz dla wszystkich było oczywiste, że niełatwo mu będzie dotrzymać przymierza z byłym przeciwnikiem, Aleksym. Kiedy Boemund wziął krzyż, wielu podejrzewało, że w rzeczywistości planuje nową ofensywę przeciwko Grekom, a jeden ze współczesnych rozpowszechniał nawet fantastyczną sugestię, że krucjata jest spiskiem przygotowanym przez Urbana „za radą Boemunda”, który liczy, że dzięki niej podbije Bałkany. Przystąpienie Boemunda do krucjaty miało złe i dobre strony Jego obecność groziła osłabieniem łacińskobizantyjskiej koalicji, jednak nadzwyczajne talenty dowódcze księcia Tarentu mogły dać krzyżowcom przewagę na polu bitwy. Ponadto jego decyzja, by wziąć
krzyż, skłoniła do wyruszenia na krucjatę gromadę bitnych, choć niezbyt licznych Normanów z południa Italii, wśród nich młodzieńca, który stał się sławnym orędownikiem krucjatowej sprawy - siostrzeńca Boemunda, Tankreda z Hauteville. Miał on ledwie dwadzieścia lat i niewielkie doświadczenie wojenne, umiał jednak porozumieć się po arabsku i rychło stał się drugim dowódcą zbrojnych, którzy wraz z Boemundem wyruszyli na Wschód. Rosły, jasnowłosy i dobrze zbudowany, był człowiekiem bardzo ambitnym, o niewyczerpanych zasobach energii. Dowodem siły oddziaływania krucjatowego przesłania Urbana jest to, że poruszyło ono także serca tych, którzy przed rokiem 1095 byli zawołanymi przeciwnikami papieskich reform. Jednym z nich był lotaryński książę Gotfryd z Bouillon, który nie miał zupełnie nic wspólnego z papieskimi poplecznikami tworzącymi szkielet krucjaty Nigdy nie współpracował ze stronnictwem reformatorskim, nic nam też nie wiadomo, by miał cokolwiek wspólnego z fideles beati Petri. Co więcej, Gotfryd nie ukrywał swego wrogiego nastawienia wobec wielkiej protektorki pierwszej krucjaty, Matyldy toskańskiej. Jako oddany sojusznik cesarza Henryka IV, brał nawet udział w oblężeniu Rzymu. Mimo to wziął krzyż. Gotfryd był „znacznej postury, nie nadmiernie wysoki, lecz wyższy od przeciętnego człowieka. Siłę miał niezrównaną, mocne kończyny i krzepką pierś. Jego oblicze miłe było oku, a broda i włosy jasne”. Urodził się około 1060 roku, jako drugi syn Eustachego II hra-
biego Boulogne, a jego rodowód po kądzieli sięgał Karola Wielkiego, czemu późniejsi kronikarze krucjaty nadali bardzo romantyczny charakter. Ponieważ hrabstwo przeszło w ręce jego starszego brata, perspektywy Gotfryda rysowały się dość mizernie, gdy na swego następcę wyznaczył go jego bezdzietny wuj, książę Dolnej Lotaryngii Gotfryd Garbaty, pozostający w separacji małżonek margrabiny Matyldy. Rzeczywistość pokazała, że nad burzliwą Dolną Lotaryngią niemal nie sposób zapanować, co czyniło jego książęcy tytuł raczej mało znaczącym, choć udało mu się zająć jedną ważną twierdzę - zamek w Bouillon w Ardenach, około siedemdziesięciu kilometrów na północ od Verdun. Gotfryd miał pewne doświadczenie w wojaczce, jednak żadnego w dowodzeniu, a jako znany grabieżca ziem Kościoła, nie cieszył się szczególną sławą człowieka pobożnego. Niektórzy historycy podejrzewają, że wybierając się na wyprawę do Ziemi Świętej, zwyczajnie poszedł w ślady swych darzonych większą estymą północnofrancuskich sąsiadów. A mimo to okazał niezachwiane oddanie krucjacie. Późniejsza tradycja, wedle której ślubował, że nigdy z niej nie powróci, jest najpewniej niezgodna z prawdą, jednak był on jednym z książąt najmniej dbających o prywatę i najbardziej zdecydowanych, by pielgrzymkę do Ziemi Świętej doprowadzić do końca. W ostatniej chwili do Gotfryda dołączył jego brat, Baldwin z Boulogne, który - podobnie jak Tankred - wyszedł podczas krucjaty z cienia, wyróżniając się wytrwałością oraz nieustępliwością w walce i niemalże niezaspoko-
jonym pragnieniem awansu. Baldwin miał ciemniejsze włosy i jaśniejszą cerę niż brat oraz podobno przeszywające spojrzenie. Owych pięciu książąt - Rajmund z Tuluzy, Boemund z Tarentu, Gotfryd z Bouillon, Tankred z Hauteville i Baldwin z Boulogne - wywarło największy wpływ na przebieg pierwszej krucjaty. Byli w centrum tej zdumiewającej wyprawy, a ich umiejętności, ambicje oraz poświęcenie na przemian napędzały to przedsięwzięcie i groziły jego unicestwieniem, krucjata zaś całkowicie odmieniła ich losy. Pozostali książęta Na papieskie wezwanie stawili się też inni łacińscy książęta. Wyróżniał się spośród nich pochodzeniem Hugon z Vermandois, brat króla Francji Filipa I, któremu historycy przypisują czasami raczej mylący przydomek Magnus, Wielki. Hugon był z pewnością dumny z płynącej w jego żyłach królewskiej krwi, jednak zasoby, którymi dysponował, były ograniczone. Wydaje się, że niewielkie hrabstwo Vermandois zapewniało mu dość skromne dochody, a na krucjatę zdołał wystawić nieliczną drużynę. Robert II zwany Krótkonogim, książę Normandii, najstarszy syn Wilhelma Zdobywcy i brat króla Anglii Wilhelma II Rudego, także był świetnie skoligacony. Obdarzony podobno miłym usposobieniem, dorobił się później reputacji lenia i miłośnika wygód, jednak opinia ta więcej chyba miała wspólnego z jego nieskutecznymi rządami w Normandii niż jakąś wrodzoną cechą
charakteru. A musiał Robert niemal nieustannie przeciwstawiać się atakom zachłannego brata, który z determinacją usiłował ponownie zjednoczyć ojcowskie posiadłości po obu stronach kanału La Manche. W latach poprzedzających rok 1095 Robertowi coraz trudniej było władać tonącą w „straszliwym zamęcie” Normandią. Jeden z dwunastowiecznych obserwatorów twierdził wręcz, że książę wziął krzyż tyko po to, by uniknąć ciężaru sprawowania rządów, wydaje się to jednak mało prawdopodobne, skoro przez cały czas najwyraźniej planował powrót do Europy po zakończeniu wyprawy do Jerozolimy. Robert z Normandii wyruszył na krucjatę w towarzystwie swego szwagra, Stefana hrabiego Blois, oraz kuzyna, Roberta II hrabiego Flandrii. Ta zwarta, spokrewniona ze sobą grupa poprowadziła liczny północnofrancuski kontyngent krzyżowców. Stefan podobno był jednym z najmożniejszych panów we Francji, czego jednak dokonał przed rokiem 1095, niewiele wiadomo, poza tym, że pojął za żonę jedną z budzących w owym czasie największy respekt niewiast, Adelę, córkę Wilhelma Zdobywcy. Roberta z Flandrii do wzięcia krzyża zachęcić mógł był przykład jego sadystycznego ojca i imiennika, który niecałe dziesięć lat wcześniej odbył pielgrzymkę do Jerozolimy jako pokutę za sprawowanie okrutnych rządów. Przy okazji nawiązał przyjazne stosunki z cesarzem Aleksym, któremu do pomocy w obronie Bizancjum posłał później 500 rycerzy.
Niemalże wszyscy ci książęta mieli doświadczenie w walce, lecz tylko Robert z Normandii i Boemund dowodzili wcześniej większymi armiami, a tylko ten ostatni miał jakiekolwiek rozeznanie w świecie muzułmańskim na wschodnich brzegach Morza Śródziemnego. Jako że ambicja Rajmunda z Tuluzy, by objąć naczelne dowództwo wyprawy, pod koniec 1096 roku wciąż jeszcze nie została spełniona, pierwsza krucjata rozpoczęła się bez żadnego oczywistego czy powszechnie zaaprobowanego świeckiego przywódcy. Wbrew wszelkim zasadom sztuki wojennej krzyżowcy musieli radzić sobie bez wodza. Wyzwanie, jakie stanowiło ujęcie w karby tysięcy uczestników wyprawy, było olbrzymie, tym bardziej że pochodzili oni z różnych środowisk. Każdy książę, który wziął krzyż, prowadził niewielką grupę bliskich sobie ludzi, w tym członków swego domostwa - być może seneszala, marszałka dworu czy majordomusa, służących, kapelana, a nawet łowczego. Za władcami, jak Gotfryd z Bouillon, Boemund z Tarentu i Robert z Normandii, ciągnęły też luźniejsze grupy ludzi, z którymi łączyły ich związki feudalne, więzy rodzinne albo zasadzające się na wspólnocie etnicznej czy językowej. Na przykład w drużynie Stefana z Blois znalazło się wielu rycerzy z jego ojczystego regionu Chartrain, z których część była jego wasalami, inni zaś, niejednokrotnie sami będąc możnymi panami, należeli tylko do jego nieformalnych stronników. W XI wieku idea tożsamości narodowej miała niewielkie znaczenie, ale podobnie myślący rycerze zwykle trzymali się razem.
Uformowały się więc cztery odrębne kontyngenty: Francuzów z północy kraju pod wodzą dwóch Robertów i Stefana, Lotaryńczyków i Niemców idących z Gotfrydem z Bouillon, Prowansalczyków i Francuzów z południa pod przewodnictwem Rajmunda z Tuluzy oraz Normanów z południowej Italii dowodzonych przez Boemunda. Pomiędzy Francuzami z północy a Francuzami z południa panowało wyraźne napięcie, wręcz otwarta niechęć - mieli przecież w końcu za sobą lata wzajemnej wrogości i posługiwali się różnymi językami, langue d’oϊl langue d’oc. Pierwsza krucjata była więc niejednolitym tworem. Byłoby nierealistycznie, przynajmniej w roku 1096, mówić o jednej armii krzyżowców, ponieważ siły łacinników składały się z różnorodnych, czasem podzielonych oddziałów, między którymi mogło dojść do konfliktu i w których obrębie często następowały migracje na skutek przeniesienia lojalności. Nie należy się więc dziwić, że współcześni nie potrafili dokładnie ustalić rozmiarów tych sił. Wielu, szacując ich liczebność, brało z sufitu takie liczby jak 500 000 i więcej. Według naszej oceny na krucjatę wyruszyło około 7000 rycerzy i może 35 000 piechurów. Do tego zbrojnego trzonu przyłączyła się horda cywilów licząca od 20 000 do 60 000 osób. Wcale niemałym zadaniem, przed którym stanęli biorący udział w krucjacie książęta, było nadanie tej niestabilnej masie jakichś znamion jedności i uporządkowania. Na ich szczęście ta dość przypadkowa zbieranina miała wielki, wspólny cel.
PRZYJMOWANIE KRZYŻA Większość uczestników pierwszej krucjaty zdecydowała się na nią wyruszyć podczas przeładowanych emocjami zgromadzeń, doprowadzona do histerii porywającym kazaniem na temat zalet wyprawy krzyżowej. Swoje oddanie sprawie deklarowano. Składały się na to dwa rytualne elementy: złożenie uroczystej przysięgi, że pielgrzymkę na Wschód odbędzie się do końca, aż po Święty Grób w Jeruzalem, oraz przyjęcie materialnego znaku, krzyża - właśnie stającego się popularnym symbolem chrześcijaństwa - który należało zachować aż do powrotu na Zachód. Na te dwa sposoby chciał Kościół utrwalić potężne oddziaływanie krucjatowego przesłania. Wykorzystując prawnie wiążącą moc przysięgi i natychmiast rozpoznawalny znak krzyża, pragnął się upewnić, że początkowy spontaniczny entuzjazm przełoży się na udział w wyprawie. Jeden z ówczesnych kronikarzy opisywał później, jak to w Clermont Urban II oświadczył, że Każdy, kto postanowił odbyć tę świętą pielgrzymkę i złożył Bogu przyrzeczenie, i ślubował, że stanie się dlań żywą, świętą i miłą Mu ofiarą, musi nosić znak krzyża Pańskiego na piersi. Ten, kto spełniwszy śluby, zechce powrócić, musi znak ów umieścić na plecach, między łopatkami. Krzyżowcy czuli z pewnością, że rytuały te wyróżniają ich spośród społeczeństwa, a noszone przez nich znaki oznajmiają wszem i wobec, kim są, że spoczywa-
ją na nich obowiązki zbrojnych pątników - jak okazało się później, owo brzemię powinności było dla nich zarazem zachętą i przymusem. Jednak wydaje się, że mimo wiążącej mocy tych rytuałów, przynajmniej w latach 1095-1096, były one względnie niesformalizowane. Nie istniała prawdopodobnie żadna ścisła czy ustalona formuła przysięgi ani też żaden powszechnie przyjęty sposób przekazywania czy noszenia krzyża. W większości rozdawali je zakonnicy, choć zrobił tak też Boemund, rozdarłszy swój płaszcz, a kapelan Gotfryda z Bouillon, opat Baldwin, obył się zupełnie bez materiału i kazał sobie wypalić znak krzyża na czole, co skądinąd było nie tak rzadką praktyką. Podobnie jak wiele innych aspektów krucjatowego werbunku i postępowania, ryty związane z braniem krzyża rozwijały się samoistnie. Pierwotna motywacja Było kiedyś w modzie sądzić, że podstawowym powodem, który kazał uczestnikom pierwszej krucjaty brać krzyż, była zachłanność i że wyprawę tę uważali za wielką przygodę, okazję, by zdobyć niezmierzone bogactwa i ziemie. Prawdą jest, że już w Clermont Urban II liczył się z tym, że do krucjaty skusić może jego słuchaczy chciwość. Odnotowany w kanonach synodu dekret dotyczący wyprawy stanowił: „Kto jedynie z racji pobożności, nie dla chwały czy pieniędzy, wyprawi się do Jeruzalem, by oswobodzić Kościół Boży, może tą podróżą zastąpić wszelką pokutę”.
Sugerowano też, że pragnienie materialnych zysków potęgowało to, że na zachodzie Europy pod koniec XI wieku pogorszyły się warunki życia. W latach poprzedzających rok 1096 sporą część Francji nawiedziły poważne susze, przynosząc mizerne zbiory i szerzący się głód. Następnie, kiedy właśnie rozlegały się nawoływania do krucjaty, przez kraj przetoczyły się masowe zatrucia sporyszem, pasożytniczym grzybem atakującym zboża, który wywołuje między innymi martwicę kończyn. Według tej teorii, wobec takich nieszczęść łaciński Zachód z zachwytem i entuzjazmem zaczął spoglądać na Lewant, który miał być krainą mlekiem i miodem płynącą. Jeden z ówczesnych obserwatorów potwierdza tę hipotezę, pisząc, że „łatwo było nakłonić zachodnich Franków, żeby opuścili swoje gospodarstwa. Bo Galia od lat kilku ciężko była doświadczana, to wojną domową, to głodem, to wielką liczbą zgonów. Na koniec zaraza [...] tak przeraziła ludzi, że stracili nadzieję na przetrwanie”. Inny znów kronikarz stwierdza, że trudno o pewność, czy aby wszyscy krzyżowcy kierowali się czystymi pobudkami: Różni ludzie różne dają powody podróży. Jedni powiadają, że we wszystkich pątnikach pragnienie wzbudził sam Bóg i Pan nasz, Jezus Chrystus. Inni twierdzą, że francuscy panowie i większość pozostałych wyruszyła w drogę z błahych powodów i że to dlatego właśnie niepowodzenia spadły na tylu pielgrzymów [...] i z tego względu nie może im się powieść.
Ze wszystkich teorii przypisujących pierwszym krzyżowcom zachłanność jako ich główną pobudkę, najsilniej ugruntowana głosi, że w wyprawie najwięcej było głodnych ziemi młodszych synów, których obowiązujące na Zachodzie prawo primogenitury pozbawiło dziedzictwa i którzy w związku z tym szaleńczo pragnęli posiąść włości na Wschodzie. To wyobrażenie jest jednak bardzo mylące. Niektórymi krzyżowcami rzeczywiście, przynajmniej w pewnej mierze, powodował ten motyw - Boemund z Tarentu, na przykład, z pewnością był świadom, że podróż do Jerozolimy może być okazją do zdobycia nowych terenów - jednak byli oni w mniejszości. Na każdego krzyżowca w rodzaju Boemunda przypadali niezliczeni inni, którzy - jak Stefan z Blois i Robert z Flandrii - cieszyli się dostatecznie dużymi, wręcz rozległymi majątkami. Oczywiście niektórzy krzyżowcy rozważali możliwość osiedlenia się w Ziemi Świętej. Wydaje się na przykład, że pomimo swych niezmierzonych prowansalskich posiadłości Rajmund z Tuluzy miał ochotę przenieść się do Lewantu i dlatego wyruszył w tę podróż ze swą trzecią żoną, Elwirą. W rzeczywistości większość krzyżowców kierowała się złożonymi pobudkami; wielu musiało pewnie liczyć, że ta zbożna pielgrzymka przyniesie im osobiste korzyści. Wszelako najbardziej chyba znaczącą informacją na temat średniowiecznej mentalności, jakiej dostarcza nam pierwsza krucjata, jest to, że w XI wieku autentyczna pobożność i pożądanie dóbr materialnych wcale się nie wykluczały. Obecnie wiemy, że zachłan-
ność nie mogła być dominującą przyczyną tego, że ci ludzie brali krzyż, szczególnie że - jak dowodzą najnowsze badania - dla większości z nich ta wyprawa była przerażająca i oszałamiająco kosztowna. Perspektywa tak odległej podróży w nieznane - do Jerozolimy było ponad 3000 kilometrów, a większość krzyżowców nigdy wcześniej nie oddaliła się od domu na więcej niż sto - wielu zdejmowała paraliżującym strachem. Dojmujący niepokój, który wyraził Stefan z Blois, dokonując tuż przed wyjazdem na Wschód darowizny na rzecz miejscowego opactwa, odzwierciedla uczucia wielu krzyżowców: „ [Niechaj Bóg] wybaczy mi, cokolwiek uczyniłem złego, i poprowadzi mnie na wędrówkę poza ziemię ojczystą, i sprowadzi z powrotem cało i zdrowo, i niech strzeże żony mej, Adeli, i naszych dzieci”. Wielu spośród tych, którzy poszli za wezwaniem Urbana, spodziewało się zginąć podczas wyprawy, toteż starali się przygotować do spotkania z oczyszczającym ogniem świętej wojny. Większość też znalazła się na skraju ubóstwa, opłaciwszy astronomiczne koszty udziału w wyprawie. Według najnowszych szacunków, przeciętny rycerz, żeby sprostać wydatkom związanym z uzbrojeniem, zapasami, końmi i służącymi potrzebnymi na czas kampanii, musiał zgromadzić równowartość swych pięcioletnich przychodów. Wiele rodzin poważnie uszczupliło swe zasoby finansowe, aby umożliwić jakiemuś krewniakowi udział w krucjacie. Najbardziej zaś wymowne jest to, że - o czym wiemy z perspektywy czasu - jedynie garstka krzyżowców została w Lewancie po zakończe-
niu wyprawy, a nikt spośród powracających nie wrócił obładowany skarbami. Jeżeli więc krzyżowcami nie powodowała chciwość, czy powinniśmy przyjąć, że to przede wszystkim chrześcijańska pobożność kazała dziesiątkom tysięcy ludzi ryzykować życie i dobytek? Nad tym nieustannie powracającym pytaniem, najeżonym trudnościami i skażonym bezpodstawnymi wyobrażeniami, historycy głowili się od pokoleń, aż w ostatnich latach udało się częściowo na nie odpowiedzieć. Niemniej jednak, ze względu na skąpy materiał źródłowy, możemy pokusić się ledwie o zbliżoną rekonstrukcję motywów i zamierzeń jednej, szczególnej grupy krzyżowców, mianowicie możnowładztwa majętnego rycerstwa. Jedynie oni spośród całego średniowiecznego społeczeństwa zostawili po swych przygotowaniach do krucjaty wyraźny ślad w annałach, przekazując nam fragmentaryczne, lecz pouczające spostrzeżenia dotyczące swego stanu ducha. Jeśli chodzi o pozostałe grupy społeczne, szczególne biedotę, której dziesiątki tysięcy przyłączyły się do wyprawy, nie zachowały się o nich żadne relacje z prawdziwego zdarzenia. Jeśli w ogóle pojawiają się w źródłach pisanych, to tylko jako tło, a ich poglądy, aspiracje i wierzenia przetworzone zostały przez pióra obserwatorów z wyższych warstw społecznych. Tak więc w tej jakże trudnej kwestii musimy zadowolić się tym, co mamy, i skoncentrować na bogatym rycerstwie oraz możnowładcach. Nawet jednak gdy o nich chodzi, nasze źródła zostały, przynajmniej częściowo, ocenzurowane. Podsta-
wowym materiałem badawczym są tu dla nas dokumenty prawne pozostawione przez bogatych krzyżowców, którzy chcieli pozałatwiać swoje sprawy, nim wyruszą na krucjatę. Jak na ironię, w wypadku tego rodzaju źródeł administracyjna sprawność jest wrogiem historyka. Na przykład dokumenty spisane według rygorystycznych zasad dwunastowiecznej angielskiej władzy są zwykle ścisłe i uporządkowane, a przez to bardzo schematyczne i często nudne. Na nasze szczęście, przywileje, które powstawały w bałaganie prawnym i archiwalnym panującym we Francji w końcu XI wieku, a więc gdy wyruszała pierwsza krucjata, są o wiele bardziej zajmujące. Te czasem wręcz chaotyczne zapiski niejednokrotnie wychodzą poza drobiazgowe szczegóły finansowych transakcji oraz kwestii prawnych i odnotowują zdumiewającą różnorodność przypadkowych informacji, łącznie z losami ludzi i ich uczuciami, bieżącymi sprawami i niechlubnymi skandalami, tym, co dziwne i co cudowne - wszystko to pojawia się jak w kalejdoskopie, ukazując wycinki średniowiecznej rzeczywistości. Co najistotniejsze, dają nam one niemal bezpośredni wgląd w umysły krzyżowców. Lecz nawet gdy czerpiemy z tej skarbnicy wiedzy, musimy zachować ostrożność, gdyż większość możnych była niepiśmienna, a ponieważ duży odsetek tych dokumentów dotyczy transakcji z klasztorami, niemal wszystkie one były pisane przez zakonników. Nie możemy więc wykluczyć, że to, co w nich znajdujemy, zostało przez nich podkolorowane i okraszone cechującą tę społeczność wręcz obsesyjną pobożnością.
Mentalność rycerstwa i możnych Nawet uwzględniając to wszystko, trzeba stwierdzić, że źródła te wyraźnie dowodzą, że biorąc krzyż, rycerstwo i możni kierowali się głównie troskami duchowymi. Aby zrozumieć, jak to możliwe, musimy odtworzyć religijny klimat, w którym przyszło im żyć. Na tej płaszczyźnie byli oni blisko związani z zakonnikami. Ponieważ kler świecki wciąż znajdował się w relatywnym nieładzie, rycerstwo w XI wieku niechętnie zwracało się o duchowe przewodnictwo do księży z parafii czy miejscowych biskupów. Wsparcia szukało w ośrodkach monastycznych, takich jak Cluny, u samej awangardy rzeczników religijnej czystości. Kiedy Urban II wzywał do pierwszej wyprawy krzyżowej, jego docelowi adresaci - stan rycerski, jak łaciński Zachód długi i szeroki - żyli w symbiozie z klasztorami. Prawdopodobnie każdy rycerz, który wyruszył na wyprawę do Jerozolimy, w jakiś sposób związany był z jakimś klasztorem, czy to przez protektorat i donacje, czy też przez krewnego, który wstąpił do zakonu. Ośrodki monastyczne ukształtowały u rycerstwa wyobrażenie chrześcijańskiego kosmosu: nauczyły je postrzegać świat duchowy, a także go interpretować i obcować z nim, poprzez odniesienia i ryty, które same określiły. Najpotężniejszą cechą tego kształtowania umysłów była dojmująca świadomość niebezpieczeństwa grzechu i związany z tym lęk przed potępieniem. Całe średniowieczne społeczeństwo pochłonięte było dążeniem
do czystości, lecz wydaje się, że rycerstwo i możnowładztwo, zmuszone przez charakter swego powołania do codziennego kontaktu z grożącymi skalaniem pokusami, takimi jak przemoc czy bogactwo, szczególnie interesowały się grzechem i życiem pozagrobowym. Nieustanną wewnętrzną walkę, jaką toczyli ci ludzie, opisał dwunastowieczny biograf i powiernik Tankreda z Hauteville: [Tankreda] często trawił niepokój, ponieważ wojaczka, którą parał się jako rycerz, zdawała mu się sprzeczna z przykazaniami Pana. Pan przecie nakazał, by jeśli go kto uderzy, nadstawił mu jeszcze drugi policzek, rycerze zaś nie szczędzili krwi bliźnich. Pan polecił mu oddać swój płaszcz i suknię, gdyby kto chciał je zabrać, tymczasem reguły wojny zmuszały go, by temu, co już i płaszcz, i suknię stracił, odebrał jeszcze i to, co mu pozostało. Toteż, jeśli kiedy mądry ów mąż oddawał się wytchnieniu, sprzeczności te odbierały mu odwagę. Tankred i podobni mu rycerze w całej Europie znaleźli się w potrzasku - ich świeckie zobowiązania czyniły grzech nieuniknionym, zakonnicy zaś ostrzegali, że po śmierci ich występki sprowadzą na nich piekielne katusze. Bliżej przyjrzawszy się sprawie, możemy dojść do wniosku, że w owym czasie nikt nie mógł mieć pewności, jakie poniesie konsekwencje grzechów, które popełnili, ponieważ około roku 1095 nie istniała jeszcze wyrazista wizja tego, co dusze czeka po śmierci. Formująca się wciąż chrześcijańska teologia zarzucała wiernych plątaniną wyobrażeń i idei, oszałamiają-
cą mozaiką rytuałów, zwyczajów i wierzeń, które człowiekowi współczesnemu wydać się mogą niepomiernie zagmatwane, a nawet sprzeczne, lecz można z nich wyłonić trzy główne, powiązane wątki. Po pierwsze, Kościół utrzymywał, że niechybnie zbliża się Dzień Sądu Ostatecznego - oczywiście od samego początku chrześcijaństwa - kiedy to dobro zostanie ostatecznie oddzielone od zła po tym, jak odbędzie się „ważenie” każdej ludzkiej duszy. Oprócz tego łacinnikom wpajano jeszcze inne przekonanie - że tuż po śmierci każdy z osobna zostanie osądzony i że za najmniejszy grzech poniesie karę. Trzeci element stanowiła wiara, że groźbę owego sądu i kary może oddalić jałmużna. Jałmużnę można ogólnie zdefiniować jako obdarowanie wspólnoty religijnej, często w formie tytułu do ziemi albo prawa do przynoszonych przez nią dochodów. Tych przemijających, materialnych dóbr nie sposób, podkreślał Kościół, zabrać ze sobą do grobu, można je wszakże wykorzystać, by ułatwić sobie drogę do prawdziwego chrześcijańskiego „dziedzictwa”, Królestwa Niebieskiego. Podobnie jak pielgrzymka, jałmużna mogła być wyznaczona jako pokuta lub być dobrowolnym, przebłagalnym zadatkiem. Oceniając skuteczność takich donacji, Kościół dokładał starań, by uniknąć bezpośredniego stwierdzenia, że chrześcijanie mogą sobie zbawienie po prostu kupić; zamiast tego wskazywał, że przed Bogiem darczyńcy mogą stanąć w aurze zasług. Niemniej jednak większość świeckich wyobrażała sobie, że istnieje bezpośredni związek między
donacją a zbawieniem. Darowizny na rzecz klasztorów kluniackich uważano za szczególnie skuteczne, ponieważ zamieszkujący je braciszkowie, dzień i noc zatopieni w modlitwie, przekształcali je w swoiste supergeneratory nieprzebranej odkupicielskiej mocy Ofiarowanie jałmużny takiej instytucji pozwalało skorzystać z tej zbawczej energii, ponieważ imię darczyńcy włączane było do mnisich modlitw. Większość klasztorów związana była też z konkretnym świętym czy świętymi i wierzono, że donacja pomoże zyskać ich przychylność, co usprawni przeprawę przez trudy ziemskiej egzystencji. Dobrym na to przykładem jest południowofrancuski baron, Gaston IV z Bearn. Jako fidelis beati Petri w 1087 roku walczył z Maurami na Półwyspie Iberyjskim, a w 1096 roku wziął krzyż i przyłączył się do Rajmunda z Tuluzy. Wcześniej, w roku 1091, zdecydował się ofiarować pewne dobra kluniackiemu klasztorowi Saint Foy w Morlaàs w Gaskonii. Przy okazji potwierdził darowizny, które przed laty poczynił jego ojciec. Dokument, w którym odnotowano tę transakcję, stwierdza, że Gaston robi to dla dobra duszy własnej i swej małżonki oraz dzieci, w nadziei, że „Bóg dopomoże nam we wszystkich naszych potrzebach na tym świecie, a w przyszłości da nam życie wieczne”. W pewnym sensie ten dość fragmentaryczny model religijny, oparty na idei apokalipsy niezwłocznego osądu i przebłagalnej jałmużny, rodzi więcej pytań, niż daje odpowiedzi. Na przykład co się dzieje z duszą między chwilą śmierci a nadejściem Sądu Ostatecznego?
Czy można natychmiast dostąpić rozkoszy Nieba albo zostać na wieczność mazanym na piekielne męki, czy też wszystkie dusze oczekują Apokalipsy w jakiejś otchłani? Czy jałmużna albo pielgrzymka rzeczywiście zmywają grzech z ludzkiej duszy, czy tylko uchylają doczesne albo pośmiertne kary za występki? W późniejszych wiekach łacińscy teologowie zajmowali się tymi wątpliwościami z różnym powodzeniem, lecz rycerzom, do których w 1095 roku dotarła wieść o krucjacie, jedynie częściowo udawało się stosować do głównych zasad wiary lub choćby je godzić. A mimo to nie traciły one nic ze swej siły oddziaływania. Wydaje się, że w XI wieku społeczeństwo zachodnioeuropejskie wypełniło tę teologiczną lukę, tworząc religijny obyczaj, który umacniał wiarę. Na niepewności co do życia po śmierci wyrosło powszechne, prymitywne wyobrażenie tajemniczego czyśćca umiejscowionego między niebem a piekłem. Zakładano, że owa stacja w pół drogi jest pierwszym celem wszystkich świeckich po śmierci - chyba że ktoś był tak zepsuty, że zasłużył sobie na natychmiastowe potępienie. Tak przemożne i wszechogarniające było skażenie grzechem, że każdy zwykły człowiek musiał w zaświatach przejść dłuższy czy krótszy okres oczyszczenia. Co gorsza, skoro dusze zmarłych grzęzły na nieokreślony czas w czyśćcu, łacińscy rycerze musieli się zatroszczyć nie tylko o własną pośmiertną przyszłość, lecz i o dusze zmarłych krewnych. Rycerze tacy jak Tankred, borykając się z tak ciężkim brzemieniem, szukali spokoju swego pełnego obaw sumienia.
W końcu XI wieku obyczaj i tradycja religijna nakazywały, by rycerze i możni, oprócz praktyk pokutnych w rodzaju pielgrzymki, dla dobra własnej duszy i pomyślności przodków w zaświatach wiązali się z klasztorami poprzez protektorat i donacje. Wizja czyśćca przydawała takim aktom darowizny wiekuistej mocy. Do umów ze świeckimi darczyńcami klasztory dołączały często klauzule przywodzące na myśl dzisiejsze polisy ubezpieczeniowe. Zwane formalnie klauzulami przekleństw, załączniki te groziły poważnymi duchowymi konsekwencjami i zawierały misterne klątwy wymierzone przeciw każdemu, komu postałoby w głowie uznać swe darowizny za niebyłe albo mieszać się do zapisów poczynionych przez swoich antenatów. Gdyby w 1091 roku Gaston z Bearn chciał odwołać darowiznę ojca na rzecz klasztoru Saint Foy, mógłby się spodziewać, że ściągnie karę na siebie, ale i na swego rodziciela, który będzie cierpiał w czyśćcowej otchłani niewypowiedziane katusze. Rycerze i możni, do których Urban II zaapelował w 1095 roku, tkwili więc w przytłaczającym systemie monastycznego patronatu. Mężczyźni ci nie byli po prostu dzikimi okrutnikami oddanymi prawu zemsty i przemocy; byli też, w średniowiecznym pojęciu, pobożnymi chrześcijanami toczącymi nieustanną, lecz pozornie beznadziejną walkę z występkami. Na skutek bliskich religijnych kontaktów z klasztornymi wspólnotami nauczyli się postrzegać życie zakonne jako kwintesencję duchowej doskonałości, dla nich jednak - ponieważ związani byli rycerskimi powinnościami - ta
droga ku zbawieniu była zamknięta. Śluby składane przez uczestników krucjaty przypominały śluby postulantów, sugerowały, że wyprawa do Jerozolimy otwiera przed nimi nową drogę do Królestwa Niebieskiego. Jak zauważył jeden z ówczesnych dziej opisów: Bóg ustanowił w naszych czasach święte wojny, by rycerze i ciżba podążająca ich śladem [...] odnaleźli nową drogę do zbawienia. Tak więc nie muszą zupełnie porzucić spraw ziemskich i wybierać życia zakonnego czy innej kościelnej posługi, jak było w zwyczaju, lecz mogą zyskać Bożą łaskę, poświęcając się swym zajęciom, ze swobodą i w odzieniu, do jakich są przyzwyczajeni. Ekscytujący urok tej nowej sposobności oraz tradycyjny kontekst pokutny inicjowanej przez Urbana zbrojnej pielgrzymki sprawiły, że idei krucjaty trudno było się oprzeć. Reakcja Tankreda, podobna do reakcji tysięcy innych rycerzy, musiała być najwyraźniej żywiołowa: Po tym, jak mocą swego urzędu papież Urban udzielił odpuszczenia wszelkich grzechów wszystkim chrześcijanom idącym walczyć przeciwko poganom, wtedy wreszcie, jak gdyby wcześniej był uśpiony, zapał [Tankreda] zbudził się, jego siły wezbrały, oczy się otwarły, narodziła się odwaga. Przedtem bowiem [...] jego umysł był rozdarty, niepewny, czy iść za nakazami Ewangelii czy świata.
Biograf maluje wyidealizowany obraz biorącego krzyż Tankreda, którym rodzi się heros, lecz główne przesłanie jego relacji - że mianowicie do udziału w krucjacie skłaniały przede wszystkim uczucia religijne - znaleźć można w licznych nadaniach, opisujących szczegółowo przygotowania rycerstwa i możnowładztwa do wyprawy krzyżowej. Przysposobienie duszy i ciała Przyjąwszy krzyż podczas pełnych emocji, często spontanicznych obrzędów, większość krzyżowców otrzymywała następnie tradycyjne symbole pielgrzyma - kostur i sakwę. Odbywało się to podczas innej ceremonii, kilka dni, tygodni albo miesięcy po złożeniu pierwszej, publicznej deklaracji poświęcenia się sprawie. W wypadku bogatego rycerstwa i możnowładztwa ceremonia taka często odbywała się w murach miejscowego klasztoru i zbiegała się z zakończeniem szeregu duchowych i praktycznych przygotowań, których szczegóły i notowano w nadaniach. Źródła te zdradzają, że większość przyszłych krzyżowców dręczyły: obawa przed zbliżającą się kampanią, pragnienie, by udać się na tę świętą wyprawę z czystym sumieniem i z pokutnym nastawieniem, oraz niepewność, czy uda się zgromadzić na nią dość pieniędzy. Wielu skorzystało z uświęconej zwyczajem nacji, by rozwiązać wszystkie te trzy problemy naraz. W roku 1096 niesłychanie wzmogła się finansowa aktywność setek możnych, którzy starali się uporządkować swoje sprawy, zakończyć
zaległe spory z klasztorami i spieniężyć część majątku, by zdobyć pieniądze albo uposażenie na krucjatę. Kościół mógł wiele zyskać dzięki tej fali pokutnej desperacji, toteż rok ten okazał się dla niego niezwykle dochodowy. Jednak po synodzie w Clermont tylu rycerzy chciało sprzedać albo zastawić swe posiadłości, że rynek w końcu zaczął cierpieć na nadmiar ziemi i niedobór potrzebnej na nią gotówki. Klasztory przejmowały majątki za ułamek ich rzeczywistej wartości, a i tak z trudem udawało im się uwalniać środki finansowe dla przeprowadzenia tych transakcji. Biskup Liège (Leodium) zmuszony był podobno wyłuskać kamienie szlachetne z wszystkich relikwiarzy we własnej katedrze i okolicznych świątyniach, by zebrać 1300 srebrnych marek i 3 złote marki dla księcia Gotfryda, który oddał mu pod zastaw swój zamek w Bouillon. Żaden duchowny nie wyłuskałby jednak dość cennych kamieni, żeby wziąć w zastaw całe księstwo Roberta z Normandii, toteż zwrócił się on do swego brata, Wilhelma Ryżego, który zapłacił mu 10 000 srebrnych marek za pięcioletnie prawo do tych włości i przynoszonych przez nie dochodów. Rajmund z Tuluzy starannie przygotował się do wyprawy. Aby zapewnić sobie wstawiennictwo Maryi Panny, przekazał znaczną darowiznę katedrze w Le Puy, w zamian za co, póki żył, przed świętą figurą płonęła w jego intencji świeczka. Rajmund wyjaśnił, że składa ten dar, „żeby odkupić me zbrodnie i przewiny moich rodziców, oraz dla chwały i miłości świętego Idziego, któregom często i na różne sposoby obrażał”.
Zatroszczył się też o to, by odnowić stosunki z opactwem Saint‒Gilles, i zakończył długotrwały spór o ziemię na jego korzyść. Także Gotfryd z Bouillon starał się uporządkować swoje sprawy. Biskupom Verdun i Liège sprzedał lub oddał w zastaw swoje dobra, żeby zgromadzić niezbędne na wyprawę fundusze dla siebie i brata, Baldwina z Boulogne, oraz zakończył zawzięte utarczki z oboma dostojnikami Kościoła. Jedno ze źródeł stwierdza, że braci „ogarnęła nadzieja na wieczne dziedzictwo i z miłości gotowali się do walki dla Boga w Jeruzalem, i sprzedali, i zrzekli się wszelkiego dobytku”. Podczas krucjaty cieszyli się wsparciem rodziny - w 1098 roku ich matka, hrabina Ida z Boulogne, dokonała zapisu na rzecz miejscowego klasztoru „w intencji bezpieczeństwa jej synów, Gotfryda i Baldwina, którzy wyprawili się do Jeruzalem”. Gotfryd wszakże zostawił sobie furtkę na wypadek powrotu i zachował możliwość wykupienia zamku Bouillon, a swego suzerena, cesarza niemieckiego Henryka IV, poprosił o zgodę na wzięcie udziału w wyprawie. W zestawieniu z tą przebogatą mozaiką dowodów zbożnych intencji krzyżowców modny niegdyś mit, jakoby byli to tylko dbający o własną korzyść wydziedziczeni i spragnieni ziemi młodsi synowie, trzeba odrzucić. Udział w wyprawie krzyżowej mógł przynieść duchowe i materialnie korzyści, jednak przede wszystkim było to przedsięwzięcie zatrważające i niebywale kosztowne. To pobożność pchnęła Europę do krucjaty, a w drodze do Jerozolimy krzyżowcy nie raz udowod-
nili, że ich najpotężniejszą bronią jest wspólny cel i niezłomność ducha. PIOTR PUSTELNIK I KRUCJATA LUDOWA Gdy wodzowie, którzy musieli wydać olbrzymie sumy na wielkie orszaki, przygotowywali się niczym zapobiegliwi zarządcy, lud prosty, w dobra ubogi, liczbą jednak nieprzebrany, przyłączył się do niejakiego Piotra Pustelnika i był mu posłuszny, jak gdyby był on mu przywódcą, póki przebywali w naszych granicach. Tak oto ówczesny dziejopis przedstawia wpływ enigmatycznego demagoga Piotra Pustelnika, najsławniejszego „plebejskiego” orędownika wyprawy do Jerozolimy i przywódcę tak znanej krucjaty ludowej. Przez długi czas historycy sądzili, a odpowiadało to wymowie zacytowanego fragmentu, że w odpowiedzi na wezwanie do wyprawy wyłoniły się dwa odrębne nurty: oficjalny, zdominowany przez rycerstwo i możnowładztwo, który zainspirowało nauczanie Urbana, duchowieństwa, oraz nieprzeliczone hordy nieopanowanego ciemnego motłochu poruszonego płomiennymi kazaniami w zdecydowanej większości nieoficjalnych kaznodziei. W rzeczywistości nie było żadnej wyraźnej różnicy między siłami, ideami i osobami przyciągającymi do krucjaty możnych rycerzy i ubogie pospólstwo. Oficjalni i nieoficjalni kaznodzieje szerzyli po całej Europie wezwanie do wyprawy, ich oracje zaś porywały do czynu tak bogatych, jak i biednych, a wielka piel-
grzymka papieża Urbana po Francji znalazła oddźwięk we wszystkich warstwach społecznych. Nie było też wcale jakiejś’ ogromnej różnicy między rytuałami, którym, biorąc krzyż, poddawali się szlachetnie urodzeni i ubodzy krzyżowcy. Jednak mówiąc o tak zwanym plebejskim nurcie krucjaty, w dużej mierze zdani jesteśmy na przypuszczenia. Wiemy, że większość krzyżowców pochodziła z warstw średnich i niższych, lecz po tych dziesiątkach tysięcy mężczyzn, kobiet i dzieci nie zachował się praktycznie żaden bezpośredni ślad. Jak w wielu innych okresach dziejów ludzkości, nikt nie zadbał o to, by głos mas nie przebrzmiał, a ich historia została opowiedziana. Wiadomo również, że Urban II upoważnił pewną liczbę samodzielnych kaznodziejów, żeby propagowali jego wezwanie w całej łacińskiej Europie, jednak mamy bardzo mało informacji na temat tego, kim oni byli i co głosili. Jedynie Piotr Pustelnik, którego żarliwych nawoływań papież najprawdopodobniej nie usankcjonował, znalazł miejsce w annałach. Po prawdzie przez wieki widziano w nim twórcę idei krucjaty. Był Piotr niewątpliwie wyjątkową osobą, obdarzoną nieprzeciętnym talentem oratorskim. Jeden ze współczesnych tak opisywał jego poczynania: Pewien ksiądz o imieniu Piotr, ongiś eremita, urodzony w mieście Amiens na wschodzie królestwa Franków, pierwszy nawoływał do wytrwałości w tej podróży [do Jerozolimy] z wielkim natchnieniem. W Berry, re-
gionie rzeczonego królestwa, był kaznodzieją o przemożnej sile perswazji i krasomówczym kunszcie. Na pierwszy rzut oka musiał wyglądać na włóczęgę, tak wielkie w nim było zamiłowanie do skrajnej prostoty i tak dalece nie dbał o higienę. Jeden z tych, którzy zetknęli się z Piotrem, usiłując oddać jego dziwną naturę, pisał, że: na dworze nosił wełnianą szatę, spod której wystawały mu kostki, a na niej kaptur; wkładał pelerynę, by okryć górę ciała i nieco ramion, lecz stopy miał bose. Pił wino i jadał ryby, lecz rzadko spożywał chleb. Człowiek ten, częściowo przez wzgląd na swą sławę, częściowo przez swe nauki, [zebrał] liczną armię. Inny znów kronikarz zanotował, że „był niewielkiej postury i nikczemnego wyglądu, lecz wielkie męstwo mieszkało w jego wątłej połaci. Bo był on bystry, spojrzenie miał jasne i ujmujące, a przemawiał swobodnie i ze swadą”. Dzisiaj nieskrywany ascetyzm, odrażający wygląd i niezwykły sposób odżywiania się sprawiłyby pewnie, że Piotr byłby wyrzutkiem społecznym. Tymczasem zdaniem jego słuchaczy te osobliwe zwyczaje dowodziły nieziemskiej pobożności właściwej apostołom i potęgowały magnetyczne oddziaływanie jego kazań. Być może w młodości odebrał jakieś scholastyczne wykształcenie, na pewno przez kilka lat był pustelnikiem, lecz do 1095 roku otaczała go coraz większa sława wędrownego kaznodziei, nawołującego do ubóstwa
i powrotu do prostych chrześcijańskich wartości. Jeden ze świadków ego poczynań wspomina: Widzieliśmy, jak wędruje przez miasta i miasteczka, głosząc swą naukę, otoczony tak wielu ludźmi, obdarowywany tak wieloma podarkami i taką dla swej wielkiej pobożności cieszący się sławą, że nie pamiętam nikogo równie poważanego [...]. Cokolwiek zrobił albo rzekł, zdawało się niemal boskie. Nawet sierść jego osła wyrywano, jakby była jaką relikwią [...]. Nowość wielbiona przez prostaków. Jeszcze zanim narodził się pomysł krucjaty, dzięki zdumiewającemu talentowi do publicznych wystąpień Piotr Pustelnik wzbudzał u słuchaczy żarliwy, wręcz histeryczny odzew. Pod tym względem nie był wyjątkiem: wydaje się, że ludzie średniowiecza szczególnie łatwo r oddawali się demagogicznym wpływom, toteż często urzekali ich różni charyzmatyczni heretycy. Uczniowie jednego z nich do tego stopnia ulegli jego słowom, że pili wodę, w której się mył, niczym jakiś święty eliksir. Aż do połowy XIX wieku historycy byli przekonani, że Piotr odegrał główną rolę w genezie pierwszej krucjaty. Tradycja ta, obecnie powszechnie odrzucona, opierała się na opowieści, która w pierwszych dziesięcioleciach XII wieku krążyła po zachodniej Europie. „Według niej Piotr, jeszcze przed synodem w Clermont, wybrał się z pielgrzymką do Ziemi Świętej. W Jerozolimie widział podobno, jak miejscowi chrześcijanie uciskani są przez muzułmanów, a podczas au-
diencji u tamtejszego patriarchy usłyszał o ich niebywałych cierpieniach. Wzburzony pustelnik szukał pociechy w bazylice Grobu Świętego, gdzie - jak wieść niesie - „wycieńczonego modlitwą i czuwaniem zdjął sen. A chwała Pana Jezusa ukazała mu się w widzeniu”. W owym objawieniu Piotr dowiedział się, że odbierze od patriarchy „listy z naszym posłaniem, opatrzone pieczęcią Świętego Krzyża, i pośpieszysz co rychlej do ziemi swego ludu, wyjawisz niegodziwości i niesprawiedliwość, jakie cierpi nasz lud i święte miejsce, i poruszysz serca wiernych, by oczyścili święte miejsca w Jeruzalem”. Proroctwo się wypełniło, pustelnik powrócił do Europy, uzyskał audiencję u papieża i nakłonił Urbana do zorganizowania wyprawy krzyżowej. W twierdzeniu, że Piotr miał list, w którym Chrystus udzielał aprobaty wyprawie do Ziemi Świętej, może kryć się ziarno prawdy, ponieważ według innej kroniki pustelnik „nosił przy sobie list, o którym twierdził, że spadł z nieba, i który głosił, że chrześcijanie ze wszystkich zakątków świata muszą pójść do Jeruzalem [i] przegnać pogan”. Nie ma jednak żadnych dowodów na to, że Piotr naprawdę był w Lewancie przed listopadem 1095 roku, nie można też potwierdzić, że kiedykolwiek spotkał się z Urbanem II lub uzyskał jego poparcie. Niemniej jednak z końcem 1095 roku Piotr Pustelnik nawoływał już do wyprawy z żywiołowym entuzjazmem. W następnych miesiącach dotarł z Berry przez północną Francję aż do Niemiec, a gdziekolwiek prze-
mawiał, rozpalał żar krucjaty. Już wcześniej, gdy nawoływał do ascezy, dowiódł, że potrafi zdziałać cuda, lecz gdy zaczął przekonywać do pielgrzymki, której celem jest odzyskanie Jerozolimy, efekt był niemalże magiczny. Niestety, nie zachowała się żadna relacja z jego kazań, nie wiemy więc, czy przeinaczał Urbanową wizję krucjaty ani jakie duchowe nagrody obiecywał tym, którzy wyruszą na wyprawę. Jego wpływ nie budzi jednak wątpliwości. Jeden z dziejopisów odnotował, że słowa Piotra Pustelnika przyciągały także duchownych, rycerzy, ale przede wszystkim „prostaczków, tyluż grzesznych, ilu pobożnych, cudzołożników, zabójców, złodziei, krzywoprzysięzców, rabusiów [...], wszelkiej maści ludzi chrześcijańskiej wiary, a nawet płeć niewieścią”. Pewien grecki kronikarz z czasów krucjaty pisze, że Piotr Pustelnik jak gdyby boskim głosem rozbrzmiewał w ich sercach i Frankowie ze wszystkich stron zebrali się z bronią, końmi i pozostałym wojennym rynsztunkiem”. W ciągu sześciu miesięcy od synodu w Clermont Piotr nakłonił tysiące ludzi, żeby wzięli krzyż. W większości byli to rozpaczliwie ubodzy chłopi, ale wśród jego zwolenników znaleźli się także możni, w tym francuski rycerz Walter Bez Mienia (Walter Sansavoir). I gdy papież oraz kler wysławiali krucjatę i nakłaniając do starannych przygotowań, wyznaczyli na datę jej oficjalnego rozpoczęcia 15 sierpnia, Piotr Pustelnik, wraz z innymi, podobnymi doń, lecz nieznanymi nam z imienia charyzmatykami, podżegał wiernych do szybszych natchnionych działań. Utworzyła się z nich gru-
pa, która pod wodzą Waltera Bez Mienia ruszyła w drogę 21 maja, a w następnych tygodniach i miesiącach ponad 15 000 mężczyzn, kobiet i dzieci opuściło swoje domostwa, żeby udać się na Wschód. To właśnie ta, w dużej mierze nieokiełznana zbieranina poprzedziła wielką wyprawę papieża Urbana, stanowiąc pierwszą falę krzyżowców, która nie przystawała do jego uporządkowanych planów i groziła rozpadem kampanii, zanim na dobre się ona zaczęła.
ROZDZIAŁ III Droga do Bizancjum W 1096 roku gorączka krucjaty trawiła już całą zachodnią Europę i dziesiątki tysięcy chrześcijan przygotowywało się do długiej drogi. Pierwsi krzyżowcy wyruszyli z Francji i Niemiec późną wiosną. Były to niewielkie grupy złożone z chłopów i garstki rycerzy, często nakłanianych do tego przez plebejskich kaznodziejów, takich jak Piotr Pustelnik, które stopniowo łączyły się w większe, luźne gromady. Ta początkowa fala „pielgrzymów” zwana jest krucjatą ludową. Niewielu z nich potrafiło pojąć, w jak długą i uciążliwą podróż się właśnie wybierają. Porwani entuzjazmem, w zdecydowanej większości wyruszyli bez planu czy przygotowań. Ich cel - Jerozolima - oddalony był o tysiące kilometrów surowych terenów, z których wiele znajdowało się w rękach nieprzyjaciół. Za biedni, aby choćby pomyśleć o rejsie statkiem przez Morze Śródziemne, postanowili przebyć całą drogę na własnych nogach. Była to nadzwyczaj lekkomyślna decyzja, w wyniku której wielu z nich zmarło albo popadło w skrajną nędzę jeszcze na Zachodzie. Na początku podróży oczywista wydawała się jedna droga, mianowicie starożytny pielgrzymkowy szlak do Azji Mniejszej prowadzący wzdłuż Dunaju przez niedawno nawrócone na chrześcijaństwo królestwo Węgier. Jednak jeszcze w swojej ojczyźnie wielu z tych plebejskich krzyżowców uwikłało się w jeden z najczarniejszych i najkrwawszych epizodów historii śre-
dniowiecza. „Chrystusowi żołnierze” zwrócili się przeciwko „wrogowi”, którego mieli pod ręką - europejskim Żydom - ujawniając tym samym, jak łatwo przesłanie krucjaty rodzić może niewyobrażalną przemoc i głęboką rasową nienawiść. Antysemityzm niczym zaraza przeniknął od krzyżowców na chrześcijan środkowej i wschodniej Europy. W czasie tak zwanego pierwszego holokaustu wspólnie uknuli i przeprowadzili szereg zbrodniczych ataków na Żydów - ludzi, którzy od pokoleń żyli wśród nich w pokoju. Pogromy rozpoczęły się już w grudniu 1095 roku od antyżydowskich rozruchów w Rouen, a z początkiem 1096 roku zaniepokojeni Żydzi francuscy napominali swych niemieckich braci, by strzegli się krzyżowców. Zaledwie kilka miesięcy później, między majem a lipcem 1096 roku, Żydzi w Nadrenii padli ofiarą sadystycznych prześladowań, i fala antysemickich nastrojów przetoczyła się na wschód przez Niemcy i poza ich granice. Zamieszki, zapoczątkowane w Spirze, wybuchały następnie między innymi w Trewirze, Metzu, Ratyzbonie i Kolonii, i do najbardziej haniebnych ataków doszło w Wormacji i Moguncji. Przez długi czas historycy byli przekonani, że okropności te były dziełem nieopanowanego chłopstwa i że to ów ciemny motłoch tak nikczemnie wypaczył idee krucjaty. Wbrew tej opinii trzeba ze smutkiem stwierdzić, że chociaż chłopi stanowili przeważającą część uczestników krucjaty ludowej, w większości na ich czele stali i całkiem sprawnie nimi dowodzili - rycerze, w tym niemało możnych panów. Pewien żydowski świadek
tamtych wydarzeń zanotował, że jego ludowi przysporzyli cierpień „tak książęta, jak i pospólstwo, [którzy] na swym odzieniu umieścili zły znak, krzyż, a na głowach hełmy”. Jedna z największych grup zebrała się w Moguncji późnym majem: Niemcy, pod wodzą możnego pana Emicha, hrabiego Leisingen, Szwabi prowadzeni przez hrabiego Hartmanna z Dillingen, oraz dobrze wyposażona i karna armia krzyżowców z Francji, Anglii, Flandrii i Lotaryngii, do której należeli znamienici panowie Drogon z Nesle i Wilhelm zwany Cieślą. Ten oddział, liczący tysiące ludzi, nie był byle motłochem i stanowił poważną siłę zbrojną. Antysemickie skłonności można by zarzucić nawet książętom z głównej, drugiej fali krzyżowców - Gotfryd z Bouillon podobno wyłudził od Żydów z Moguncji i Kolonii 500 sztuk srebra w zamian za obietnicę, że ich obroni, której nie dotrzymał. Pogromy z roku 1096 nie były po prostu przypadkowymi bandyckimi wybrykami, tak jak niekoniecznie były wypaczeniem idei, które wielu krzyżowców przyciągnęły do pierwszej krucjaty. Dlaczego jednak wyprawa lansowana jako wojna przeciwko islamowi doprowadziła do masakry Żydów? Niepewni w tym względzie byli nawet ówcześni łacinnicy. Jeden z nich napisał: Nie wiem, czy zrządzeniem Pana, czy z jakiegoś błędnego mniemania, rozbudzili w sobie ducha okrucieństwa przeciw żydowskim mieszkańcom rozsianym po owych miastach i wymordowali ich bez litości [...],
twierdząc, że jest to początek ich wyprawy do Jerozolimy i ich obowiązek wobec nieprzyjaciół chrześcijańskiej wiary. Wydaje się, że zadziałały tu dwie siły podsycone przesłaniem Urbana. Kiedy papież scharakteryzował muzułmanów, na których mieli uderzyć krzyżowcy, jako „lud rasy nieznanej”, wykorzystał ludzką skłonność do definiowania się w zestawieniu z „obcymi”. Jednak sięgnąwszy do tych wrodzonych pokładów uprzedzeń, otworzył puszkę Pandory. Uwolnił nieopanowaną falę rasowej i religijnej nietolerancji. Pierwsza krucjata była też przedstawiana, najbardziej chyba przez „plebejskich” kaznodziejów, jako kara za krzywdy, które ponoć wyrządzili chrześcijaństwu muzułmanie. Przesłanie to, już samo w sobie rażące przeinaczeniem rzeczywistości, łatwo było rozciągnąć na innych niechrześcijan. Tak to przedstawił żyjący w tych czasach Żyd. wyobrażając sobie dyskusję toczącą się wśród krzyżowców: Patrzcie tylko, wybieramy się tak daleko, by odnaleźć świątynię i zemścić się na muzułmanach. A wśród nas mieszkają Żydzi, których przodkowie zabili [Jezusa Chrystusa] i ukrzyżowali go bez żadnego powodu. Zemścijmy się i na nich. Zgładźmy ten naród. Imię Izraela już nigdy nie zostanie wspomniane. Albo też niech staną się jak my i przyjmą [Chrystusa]. Przeświadczeni, że stoi za nimi Bóg, łacinnicy dali upust od dawna kipiącej w nich wrogości i poddali wy-
znawców judaizmu programowym, bezwzględnym prześladowaniom, szantażowi i nawracaniu siłą. Wszędzie, dokąd się udali, zarażali swą ślepą nienawiścią, chciwością żądzą krwi miejscowych chrześcijan, podżegając ich przeciwko żydowskim sąsiadom. Niemieckie duchowieństwo odnosiło się do tego z dezaprobatą, lecz niewiele robiło. Biskupi bardzo dobrze wiedzieli, że Rzym nie nawołuje do prześladowania Żydów oraz że prawo kanoniczne wyraźnie zabrania nawracania siłą. Niektórzy, jak biskup Spiry, starali się ratować zagrożonych Izraelitów, dając im schronienie i wsparcie. Inni tymczasem przyglądali się tym wydarzeniom nieporuszeni albo, co gorsza, czynnie sprzyjali napastnikom. Ze wszystkich krzyżowców, którzy wzięli udział w pogromach, żaden nie dorównuje złą sławą Emichowi z Leisingen. Dziesiątki lat później pewien Żyd wspominał: Hrabia Emich, prześladowca wszystkich Żydów, niechaj jego kości miażdżą żelazne kamienie młyńskie [...], stanął na czele band i obmyślił historię, że posłaniec [Chrystusa] odcisnął na jego ciele znak, który oznacza jakoby, że kiedy dotrze do Bizancjum, [Chrystus] ukoronuje go królewskim diademem. Zbrodnie Emicha i jego ludzi odnotowali z przejmującą wyrazistością zarówno kronikarze żydowscy, jak i chrześcijańscy. Najsilniejsze wrażenie robi hebrajska kronika spisana tuż po roku 1096 przez anonimowego Żyda z Moguncji, którego świadectwo po-
twierdza dwunastowieczny chrześcijański historyk z Nadrenii, Albert z Akwizgranu. Ponieważ w Spirze plany Emicha w znacznej mierze pokrzyżował tamtejszy biskup, krzyżowcy odstąpili od tego miasta i 18 maja 1096 roku nadciągnęli do Wormacji. Według Kroniki Mogunckiej, by podburzyć miejscową ludność, obmyślili przebiegłą intrygę: Wzięli stratowane zwłoki jednego ze swoich, które wcześniej leżały pogrzebane przez trzydzieści dni, i nieśli je poprzez miasto, mówiąc: „Spójrzcie, co Żydzi uczynili z naszym towarzyszem. Wzięli goja i ugotowali go w wodzie. A potem wlali tę wodę do naszych studzien, by nas wygubić” Nim na ulicach zapanował terror, wielu Żydów, zaalarmowanych wydarzeniami w Spirze, schroniło się u biskupa Wormacji. Z jego pałacu przypatrywali się, jak ich braci, którzy postanowili zostać w swych domach, „zarzynano jak bydlęta i ciągano po rynkach i ulicach niczym owce na rzeź”. Oszczędzano tylko tych, którzy godzili się przyjąć chrześcijaństwo. Jednak uciekinierzy krótko byli bezpieczni. Hałastra Emicha przypuściła szturm na siedzibę biskupa, a wdarłszy się do niej, kontynuowała rzeź. Niektórzy łacinnicy mordowali Żydów natychmiast, lecz większość usiłowała najpierw bezwzględnymi środkami zmusić ich do nawrócenia. Kronika Moguncka tak opisuje męczarnie Izaaka z Wormacji:
Nałożyli mu na szyję sznur i powlekli go przez cale miasto, przez uliczne błoto, do ich świętego miejsca. Jego dusza wciąż jeszcze trwała w ciele. Powiedzieli mu: „Możesz się jeszcze uratować. Czy pragniesz się nawrócić?” Pokazał im palcem, albowiem z ust nie mógł dobyć słowa, tak mocno go dusili, „Zetnijcie mi głowę!”, i stracili go. To właśnie z Wormacji pochodzą pierwsze doniesienia o tym, jak całe żydowskie rodziny popełniały samobójstwo, żeby uniknąć mieczy krzyżowców i sideł chrześcijaństwa. Do 20 maja niemalże wszyscy Żydzi z Wormacji zostali wymordowani. 25 maja Emich pociągnął ku Moguncji. Także tutaj ludność żydowska próbowała szukać ucieczki u miejscowego biskupa. Albert z Akwizgranu pisze, że biskup ostatecznie zgodził się udzielić im schronienia za „niewiarygodną sumę pieniędzy”, lecz gdy ludzie Emicha dostali się do miasta, nie zrobił prawie nic, żeby ich powstrzymać. Oni zaś: Wyłamali zasuwy i drzwi, i wymordowali Żydów, w liczbie siedmiuset, którzy na próżno opierali się sile i atakom tylu tysięcy. Zabijali także kobiety, a mieczami przeszywali kruche pacholęta, nie zważając na wiek i płeć [...]. Straszna to rzecz, lecz matki podrzynały gardła osesków, a pozostałe dziatki przebijały nożami, iżby raczej zginęły w ten sposób, z ich własnych rąk.
Nie minął miesiąc od wymarszu pierwszych grup krzyżowców, gdy ta czołowa fala krucjaty zmiażdżyła nadreńskich Żydów, poczynając sobie z bezlitosną skutecznością i w barbarzyńskim, radosnym uniesieniu. Po dziś dzień w synagogach całego świata w intencji ofiar tamtych rzezi odmawiany jest kadysz. Kompania Emicha oraz wiele innych podobnych do niej bardzo szybko dowiodły jakie okropności może przynieść ta święta wojna. Tymczasem, przynajmniej dla Emicha, krucjata dobiegała końca. W sierpniu jego obładowani łupami ludzie, tworzący już potężną armię, dotarli do granicy Węgier na Dunaju. Gdy ze względu na poprzedzającą ich reputację brutalnych grabieżców zabroniono im wstępu na węgierską ziemię, przystąpili do trzytygodniowego oblężenia przygranicznej twierdzy w Wieselbergu (Mosonie), podczas którego wykazali się znacznymi umiejętnościami wojskowymi. Wszystko jednak na próżno. Król Węgier ostatecznie rozgromił ich w bitwie i poszli w rozsypkę. Emich uciekł do Niemiec, natomiast niektórzy z jego najmożniejszych popleczników, na przykład Drogon z Nesle, Tomasz z Marle i Wilhelm Cieśla, przedostali się do Italii, gdzie później przyłączyli się do głównych sił krzyżowców. Pozostałe grupy wyprawy ludowej przemierzały wschodnią Europę, nie napotykając większych trudności. Walter Bez Mienia przebył tę drogę względnie łatwo i bez przygód. Piotr Pustelnik, który prowadził wielką gromadę Francuzów i Niemców, być może brał udział w antyżydowskich rozruchach w Kolonii, jednak
do połowy lata dotarł na Bałkany. Podróż odbyły też liczne pozostałe grupy, na temat których nie mamy żadnych szczegółowych informacji. Ogólnie jednak ta awangarda krucjaty okryła się w pełni zasłużoną niesławą. GŁÓWNE SIŁY PIERWSZEJ KRUCJATY Armie wielkich książąt zbierały się od sierpnia do grudnia 1096 roku. W drogę do Ziemi Świętej wyruszyło ponad 40 000 rycerzy i piechurów, a z nimi tłumy cywilów Na skutek tej masowej migracji łacińskie społeczeństwo przeżyło wstrząs. W ciągu mniej niż półrocza zniknęły całe rzesze europejskich rycerzy i możnowładców, z których wielu miało już nigdy nie powrócić. Pozbawione mężczyzn niezliczone włości i domostwa pozostały pod opieką żon, rodzin, klasztorów albo świeckiego duchowieństwa. W całym zachodnim świecie krzyżowcy porzucali dawne życie, tłumiąc obawy, co czeka ich i bliskich, których pozostawiają. Dla wielu wyjazd był bardzo wzruszającym przeżyciem. Pewien krzyżowiec z północnej Francji pisze, jak to „mąż podawał żonie czas swego spodziewanego powrotu i zapewniał ją, że jeśli, dzięki Bożej łasce, przeżyje, wróci do niej do domu”, ona jednak opłakiwała swego małżonka, „którego traciła w tym życiu, jak gdyby już był martwy”. Jakkolwiek drugi rzut krzyżowców był nieco lepiej zorganizowany niż pierwszy, źródła niewiele mówią o tym, jak wielkie logistyczne przygotowania do wyprawy poczynili książęta. Większość z nich miała jako
takie pojęcie o drodze, którą będą zmierzać na Wschód. Na pewno Boemund dobrze znał Bałkany, a ojciec Roberta z Flandrii zaledwie kilka lat wcześniej odbył pielgrzymkę do Jerozolimy, toteż syn musiał się nasłuchać jego opowieści. Wydaje się, że Urban II doradzał książętom wyruszyć po żniwach i udać się do Konstantynopola, gdzie mogli liczyć na pomoc cesarza Aleksego I Komnena. Możliwe, że sporo krzyżowców oczekiwało wręcz, że bizantyjski władca obejmie wówczas naczelne dowództwo wyprawy. Najwyraźniej zapadła wspólna decyzja, by zebrać poszczególne armie krzyżowców w wielkiej stolicy Bizancjum. Było to raczej oczywiste, ponieważ Konstantynopol był naturalnym przystankiem na lądowej drodze do Lewantu, poza tym zaś jednym z głównych zadań krzyżowców miało być udzielenie pomocy Grekom. Wielu rycerzy pozbyło się swych dóbr, aby zgromadzić potrzebną na wyprawę gotówkę. Źródła archeologiczne i pisane dowodzą, że łacinnicy zabrali ze sobą całe bogactwo różnorodnych europejskich monet, by po drodze na Wschód dokonywać potrzebnych zakupów w samym tylko kontyngencie Rajmunda z Tuluzy doliczono się siedmiu różnych walut. Być może pod rozwagę brano też wsparcie z morza. Wiadomo, że Urban zabiegał o pomoc dwóch wielkich potęg morskich tamtych czasów. W lipcu 1096 roku wysłał poselstwo do Genui, a później kontaktował się z jej rywalką, Pizą, jednakże nie zachowały się żadne relacje dotyczące tych negocjacji oraz ich wyników. Większość krzyżowców nie zdecydowała się na bezpo-
średnią przeprawę morską do Ziemi Świętej, wybierając głównie lądowe szlaki do Konstantynopola. Niemniej jednak już podczas krucjaty angielskie, niemieckie i genueńskie statki trafiły na wschodnie wody Morza Śródziemnego, choć taki to dokładnie miało związek z wyprawą, nie wiadomo. Wygląda na to, że plany łacińskich książąt tu się właśnie kończyły. Zamiast organizować złożoną sieć długich linii zaopatrzeniowych czy obarczać się tonami żywności i wyposażenia, postanowili swe potrzeby zaspokajać na bieżąco, z dnia na dzień - na terytoriach zaprzyjaźnionych korzystać z miejscowych targów i żywić się tym, co daje natura, a na ziemiach nieprzyjaciół łupić i grabić. Przyjęcie tego rozwiązania może tłumaczyć, dlaczego z biegiem czasu krzyżowcy byli coraz bardziej skłonni do grabieży. Wyjaśnia to również, dlaczego nie obrali jednej marszruty. Z przyczyn czysto praktycznych krzyżowcom opłacało się podróżować w kilku grupach. Jeżeli papież kiedykolwiek wyobrażał sobie, że wszyscy oni wyruszą razem, pomysł ten trafił do lamusa, gdy tylko stało się jasne, jakie tłumy wybierają się do Ziemi świętej. Zgromadzonych w jednym miejscu 60 000 ludzi ogołociłoby okolicę w jeden dzień i wkrótce zaczęło głodować, natomiast podzielonym o wiele łatwiej było się wyżywić. Z tego względu, jak również z uwagi na naturalną skłonność do skupiania się w powiązanych językowo grupach oraz wzajemną niechęć i podejrzliwość dawnych przeciwników, na przykład Francuzów z pół-
nocy i z południa, krzyżowcy wyruszyli na Wschód czterema różnymi drogami. Było to rozumne posunięcie, gdyż w zaprzyjaźnionych chrześcijańskich krajach, przez które zamierzali przejść, połączone siły nie były im potrzebne, a źle by się to dla wszystkich skończyło, gdyby kolejne oddziały szły tym samym, przetartym, lecz ogołoconym z żywności szlakiem. Tak więc późnym latem 1096 roku łacińscy książęta powiedli swoich ludzi do Bizancjum trzema głównymi transeuropejskimi szlakami, które biegły na Wschód niegdyś wspaniałymi rzymskimi drogami. Pierwszy, w końcu sierpnia, wyruszył Hugon z Vermandois, który ze swą raczej niewielką kompanią przeszedł Alpy, a następnie przemaszerował przez całą Italię aż do portowego miasta Bari, skąd statkiem przeprawił się przez Adriatyk. Do granic Bizancjum dotarł jednak w dość pechowych okolicznościach. Jego okręt zatonął u wybrzeży Dalmacji, a ocalałego z katastrofy Hugona wyratowali Grecy, co było dlań nieznośnym upokorzeniem tym bardziej że wcześniej zabiegał o to, aby przyjęli go jak królewskiego brata. Wczesną jesienią tym samym szlakiem prowadzącym na południe Italii ruszyły z północnej Francji połączone oddziały Roberta z Normandii, Stefana z Blois i Roberta z Flandrii. Po drodze, w końcu października, spotkali się oni w Lukce z Urbanem II. Nim dotarli do południowego krańca półwyspu, dowiedzieli się, że jest już zbyt późno na bezpieczną przeprawę przez Adriatyk, lecz z niewiadomych powodów Robert z Flandrii
nie zamierzał czekać. Odłączył się ze swym hufcem od głównej armii i wypłynął w niespokojne zimą morze. Jego przeprawa do Dalmacji i dalsza podróż musiały być szczególnie uciążliwe, jednak nie zachował się żaden przekaz na ten temat. Tymczasem Robert z Normandii i Stefan postanowili przezimować. Ich majątek pozwalał im oczekiwać wiosny we względnej wygodzie, lecz ich towarzysze zostali na lodzie. Fulcher z Chartres, ksiądz, który rozpoczął krucjatę w armii Stefana, a później spisał jedną z ważniejszych łacińskich kronik wyprawy, notuje, że w tamtym okresie „wielu prostych ludzi, którzy pozostawieni zostali [przez Roberta i Stefana] sami sobie, obawiając się przyszłego niedostatku, sprzedało broń i wziąwszy swe pątnicze kostury, powróciło do domu jak tchórze”. Dopiero w początku kwietnia 1097 roku książęta poprowadzili tych, którzy pozostali, do portu w Brindisi. Podróż zaczęła się złowróżbnie - jeden ze statków „nagle przełamał się na pół bez żadnej widomej przyczyny” i zatonął. Na dno poszło czterystu krzyżowców, później zaś rozpowiadano, że niektóre wyrzucone na brzeg ciała miały znak krzyża odciśnięty na ciele [...] pomiędzy łopatkami”. „Cud” ten uznano za dowód ich męczeństwa i nieustającej Bożej aprobaty, większość świadków tego zdarzenia była jednak przerażona. Fulcher z Chartres pisze, że „wielu bojaźliwych, którzy jeszcze nie weszli na statek, wróciło do domu, porzuciwszy pielgrzymkę, mówiąc, że nigdy więcej nie powierzą swych losów zdradliwemu morzu”. Większość jednak pozostała i cztery dni później, przy nareszcie
sprzyjających wiatrach, bez problemów przeprawiła się przez Adriatyk i wylądowała pod Dyrrachium. Połączone wojska południowofrancuskie wyprawiły się z Prowansji w końcu listopada 1096 roku pod wodzą Rajmunda, hrabiego Tuluzy, oraz Ademara, biskupa Le Puy. Bogactwo i potęga Rajmunda przyciągnęły nobilów z okolic hrabstwa Tuluzy oraz księstwa Akwitanii. Znaleźli się wśród nich mężowie obdarzeni nieprzeciętnym męstwem i wojskowymi umiejętnościami: Rajmund wicehrabia Turenne, którego ojciec pielgrzymował do Jerozolimy w 1091 roku, Gulfer, pan na Lastours, z regionu Limousin, oraz żądny przygód rycerz Rajmund Pilet. Znalazłszy się w północnej Italii, mieli oni do wyboru kilka dróg. Kontynuując marsz na południe, mogli, jak krzyżowcy z północy Francji, przeprawić się przez Adriatyk, co jednak z konieczności oznaczałoby oczekiwanie aż do wiosny. Mogli też pociągnąć na wschód via Gemina, rzymską drogą prowadzącą do Belgradu, gdzie dostaliby się na ważny pielgrzymkowy szlak na południe, do Konstantynopola. Z nieznanych powodów ruszyli jednak na południowy wschód pozostałościami rzymskiego traktu wiodącego przez dzikie tereny Dalmacji. Idący z tą armią Rajmund z Aguilers, duchowny i prawdopodobnie jeden z kapelanów Rajmunda z Tuluzy, spisał dzieje krucjaty z perspektywy Prowansalczyków. Tę część podróży wspomina z nie ukrywanym niesmakiem, pisząc, że kroczyli „ziemią opuszczoną, niedostępną i górzystą, gdzieśmy przez trzy tygodnie nie ujrzeli ani zwierza, ani ptactwa, [tylko] barbarzyń-
skich, nieokrzesanych tubylców”. Gdy w początku lutego 1097 roku przybyli do Dyrrachium, byli zupełnie wyczerpani. Książę Gotfryd z Bouillon stanął na czele krzyżowców z Lotaryngii i Niemiec. Oprócz jego ambitnego brata, Baldwina z Boulogne, w armii tej znalazł się także budzący grozę wojownik Renald III hrabia Toul. Wyruszyła ona późnym latem 1096 roku tym samym pielgrzymkowym szlakiem, którym szła większość uczestników wyprawy ludowej - wzdłuż brzegów Dunaju do serca wschodniej Europy. Jednak u granic Węgier Gotfryd przekonał się, podobnie jak wcześniej Emich z Leisingen, że dalsza droga jest dla niego zamknięta. Przedkładając dyplomację nad rozwiązania siłowe, wyprawił książę jednego ze swoich ludzi, Gotfryda z Eschu, który wziął krzyż razem ze swym bratem Henrykiem i był niegdyś powiernikiem króla Węgier, by wyjednał zgodę na przemarsz. Choć początkowo, na skutek doświadczeń z krucjatą ludową, władca ów był temu niechętny, w końcu na to przystał, postawiwszy jednak twarde warunki - między innymi brat księcia Gotfryda został u Węgrów jako tymczasowy zakładnik, co miało zagwarantować dyscyplinę w szeregach krzyżowców. Ostatecznie armia we wrześniu wkroczyła na Węgry i w spokoju dotarła do Belgradu. Mieszkający tuż pod bokiem cesarstwa bizantyjskiego Normanowie z południa Italii zebrani pod wodzą Boemunda z Tarentu mieli do pokonania najkrótszą drogę. Obok Tankreda, siostrzeńca Boemunda, w tej niewielkiej, lecz silnej armii znalazł się Roger z Bar-
neville, srogi sycylijski wielmoża, który władał językiem arabskim. Spod pióra ciągnącego z italskimi Normanami duchownego albo rycerza, którego imię nigdy nie zostało ostatecznie ustalone, wyszła trzecia bezpośrednia relacja z pierwszej krucjaty. Według tych anonimowych zapisków, zwanych Gesta Francorum („Czyny Franków”), w październiku 1096 roku normańskie rycerstwo przeprawiło się przez Adriatyk do Dyrrachium „na koszt Boemunda”, co musiało być sporym wydatkiem, który jednak potwierdził jego status przywódcy. Tak więc zdążając różnymi drogami, druga fala krzyżowców znalazła się na terenach Bizancjum. Ówczesny grecki kronikarz zanotował później, że „niczym dopływy łączące się z rzeką ze wszystkich stron spłynęli na nas z całą mocą”. W GŁĄB CESARSTWA Pierwsi krzyżowcy dotarli do granic cesarstwa bizantyjskiego latem 1096 roku, niecały rok od wygłoszonego w Clermont orędzia papieża Urbana II. Przez następnych dwanaście miesięcy przelewali się przez jego ziemie, zmierzając przez Bałkany do Konstantynopola, by potem ruszyć w stronę cieśniny Bosfor, wąskiego przesmyku oddzielającego Wschód od Zachodu, i stanąć u wrót świata islamu.
Bizancjum Bizancjum, chrześcijańskie mocarstwo średniowiecza, miało niezmiernie długą historię. Było ono w istocie pozostałością cesarstwa rzymskiego. W roku 395, gdy już od ponad czterech stuleci Rzym panował nad większością znanego wówczas świata, uznano, że bezkresne imperium jest niewydolne i podzielono jego ziemie. Od tego czasu zachodnią częścią cesarstwa rządził Rzym, Wschód zaś podlegał Konstantynopolowi. Kiedy w V wieku rzymska dominacja w Europie zaczęła się chwiać, ostała się jedynie wschodnia część imperium. To właśnie mocarstwo, któremu pisane było przetrwać aż do roku 1453, historycy nazywają cesarstwem bizantyjskim. Wszakże w XI wieku jego mieszkańcy myśleli o sobie przede wszystkim jako o bezpośrednich spadkobiercach potęgi Rzymu, jego bogactwa i kultury. W swoim mniemaniu żyli w centrum cywilizacji, a ich cesarz był najpotężniejszym człowiekiem na ziemi. W rzeczywistości otoczone przez wrogów Bizancjum od wieków toczyło niemal nieustanną walkę o przetrwanie. W VII wieku muzułmańscy wojownicy z Półwyspu Arabskiego najechali znaczne połacie wschodniego cesarstwa rzymskiego, łącznie z Syrią i Palestyną. Odtąd Bizantyjczycy prowadzili niekończące się zmagania z islamem, usiłując zachować Azję Mniejszą. Oblegany był nawet sam Konstantynopol najpierw w roku 678, potem w 717 i 718. Jednocześnie od północy i zachodu nadciągały drapieżne hordy „barbarzyńców” - Bułgarów, Pieczyngów i Połowców - któ-
re uszczuplały posiadłości cesarstwa na Bałkanach. Z nastaniem XI wieku chwała i potęga Bizancjum odrodziły się pod rządami srogiego despoty Bazylego II (976‒1025), zwanego Bułgarobójcą. Na swój przydomek zasłużył sobie, dopuszczając się niesłychanego okrucieństwa. W 1014 roku, odpierając kolejny najazd Bułgarów, zamknął w potrzasku ich armię i wziął do niewoli 14 000 jeńców. Bułgarski car, Samuel, uciekł, Bazyli jednak postanowił dać mu jasno do zrozumienia, czym grozi nękanie cesarstwa. Zamiast wytracić jeńców, zdecydował się ich uwolnić, lecz z każdej setki wziętych do niewoli kazał oślepić dziewięćdziesięciu dziewięciu, jednemu zaś pozostawić jedno oko, by mógł zaprowadzić swych okaleczonych towarzyszy z powrotem na terytoria Bułgarów. Widok tego orszaku nieszczęśników załamał Samuela, który wstrząśnięty zmarł dwa dni później. Niewielu następców Bazylego było równie jak on bezwzględnych i przenikliwych, toteż po jego śmierci w państwie rychło zapanował grożący upadkiem chaos, a tron cesarski stał się niebezpiecznym siedziskiem. W latach 1025‒1081 władcy zmieniali się trzynaście razy, i Konstantynopol tonął w intrygach i kolejni cesarze padali ofiarą brutalnych zamachów stanu. W roku 1071 bazyleus Roman Diogenes został pokonany i pojmany przez Turków w bitwie pod Mantzikertem, i większa część Azji Mniejszej znalazła się w rękach muzułmanów, natomiast zachodnia granica uległa destabilizacji. Niegdyś potężne Bizancjum było na skraju upadku, jego skarbiec świecił pustkami, wojska były
źle rozmieszczone, a ostatni cesarz wiekowy i nieudolny. Upadkowi zapobiegł Aleksy I Komnen (1081‒ 1118), młody wódz z arystokratycznego rodu, który w czasie swego długiego panowania zainicjował proces odrodzenia. Jego córka i biograf, Anna Komnena, w taki oto udramatyzowany sposób przedstawia, jak wyglądał: Aleksy nie był bardzo wysoki, miał jednak szerokie ramiona i proporcjonalną sylwetkę. Kiedy stał, nie wydawał się patrzącym szczególnie niezwykły, lecz gdy zasiadał na cesarskim tronie, groźny błysk jego oczu sprawiał, że przypominał ognistą trąbę powietrzną, tak wszechogarniająca była [...] jego obecność. Miał ciemne, łukowate brwi, spod których wyglądały oczy, tyleż przerażające, co życzliwe. Aleksy objął rządy w wyniku bezkrwawego przewrotu, który umożliwiła jego wojskowa przeszłość oraz kunsztownie utkana sieć koneksji z najpotężniejszymi rodami cesarstwa. Bystry i wyważony polityk oraz przebiegły dyplomata, wiedział, że jeśli chce mieć jakąkolwiek nadzieję na pomyślne rządy, musi dokonać dwóch rzeczy niemal niemożliwych - utrzymać się na tronie i zdobyć co rychlej ogromne ilości pieniędzy. Aby zażegnać nieustającą groźbę zamachu i rebelii, potencjalnym spiskowcom ponadawał puste tytuły, co miało ich udobruchać i zmusić do przebywania na cesarskim dworze, pod czujnym okiem cesarza. W tym czasie skarbiec zaczął się ponownie zapełniać dzięki
skandalicznie wysokim podatkom oraz, dokonywanemu w imię wyższej konieczności, zwyczajnemu rabunkowi kościelnego majątku. Aleksy wykorzystał zgromadzone bogactwa, by przywrócić atmosferę imperialnej świetności zarówno w Bizancjum, jak i poza jego granicami, łącząc kupiecką siłę pieniądza z olśniewającym blaskiem cesarskiego majestatu. Przekupstwem bądź szantażem umocnił swój polityczny mandat w kraju, a następnie zaczął powoli odbudowywać międzynarodową pozycję Bizancjum. Na wschodzie, za pomocą siły i dyplomacji, udało się Aleksemu powstrzymać pochód muzułmanów, choć Turcy nadal mogli swobodnie harcować po Azji Mniejszej. Na północy Syrii utracił Antiochię, cenny ośrodek handlowy, a ufortyfikowaną Nikeę (Niceę), miasto, które od samego Konstantynopola dzielił jedynie Bosfor, wciąż zajmowali Turcy. Grecka stolica trzymała się, lecz Turcy, mimo wysiłków Aleksego, nie pozwalali się wyprzeć. Aleksy uznał, że aby pozbyć się nieprzyjaciół, potrzebuje zbrojnego wsparcia spoza granic Bizancjum, a pierwszym i najbardziej oczywistym miejscem, gdzie mógłby go szukać, była Europa. Łaciński Zachód był z wielu względów naturalnym sojusznikiem cesarstwa - wszak oba światy łączyło chrześcijaństwo. Jednakże więzy wspólnej wiary rozluźniało to, że Bizantyjczycy i łacinnicy od dawna różnili się w niektórych sprawach religijnych - na przykład w kwestii wyznania wiary, datowania „Wielkanocy, praktyk modlitewnych i obrządków. Poza tym Kościół grecki, któremu przewodził patriarcha Konstantynopo-
la, uparcie kwestionował roszczenia biskupa Rzymu 10 zwierzchności nad całym chrześcijaństwem. Czynniki te, jak również kwestie natury politycznej i etnicznej, wywołały w 1054 roku otwarty rozłam między oboma Kościołami, nazwany wielką schizmą, co było kościelnym odpowiednikiem zerwania stosunków dyplomatycznych. W ciągu kilku lat kontakty zostały częściowo odnowione, jednak gdy w 1081 roku Aleksy obejmował władzę, wciąż jeszcze pobrzmiewało echo tamtych wydarzeń. Tarcia religijne zbiegły się z realiami stosunków międzynarodowych. Tak jak chrześcijańscy wielmoże z zachodniej Europy zajadle walczyli ze sobą o władzę i bogactwo, tak wspólna religia nie zapobiega sporom Bizancjum z Zachodem o polityczną i ekonomiczną doi nację w Europie i w basenie Morza Śródziemnego. Grecy od dawna oburzali się, że niemieccy władcy przyznają sobie tytuł cesarza rzymskiego, w ostatnich zaś latach rywalizowali z Normanami o panowanie najpierw w południowej Italii, a później na zachodzie Bałkanów, Grecy byli przekonani, że są światłymi dziedzicami rzymskiej cywilizacji, łacinników zaś uważali za niewiele więcej niż dzikie plemiona, bitne, lecz poza tym godne pogardy. Tak więc w stosunkach z łacin~ikami Bizancjum było aroganckie i wyrachowane i z pewnością nie :raktowało ich jak równych sobie. Jednak gdy w XI wieku zachodni europejczycy coraz bardziej dawali odczuć swoją obecność na scenie międzynarodowej, przepaść ta zaczęła się z wolna zasklepiać. Bizancjum mogło spoglądać na Zachód ze wzgardą,
lecz łacinnicy coraz częściej odpowiadali mieszaniną podszytej respektem podejrzliwości oraz rosnącej pewności siebie. Od początku swego panowania Aleksy Komnen starał się złagodzić napięcia w stosunkach z zachodnim chrześcijaństwem, sprzyjając kompromisowi na płaszczyźnie religijnej oraz umacniając pierwszoplanową rolę cesarstwa w polityce europejskiej. Jak wielu jego poprzedników, korzystał też z usług wojowników z Zachodu. Przez większą część XI wieku trzon greckiej armii stanowili najemnicy, szczególnie w elitarnej gwardii wareskiej, złożonej głównie z Anglosasów i skandynawskich wikingów, której zadaniem była ochrona cesarza. Kiedy w połowie lat dziewięćdziesiątych przyszło Aleksemu zmierzyć się z problemem nieustępliwej obecności islamu u granic imperium, zmuszony wybrać między chrześcijańskim braterstwem broni a tlącą się wzajemną niechęcią, zdecydował się zwrócić do Zachodu o pomoc. Nie było to, jego zdaniem, oznaką słabości ani przyznaniem Zachodowi równego statusu, lecz zwykłą pragmatyczną manipulacją. Wcześniej już zdarzyło mu się wejść w przymierze ze znaczącym łacińskim wielmożą, Robertem I, hrabią Flandrii, ojcem jednego z krzyżowców. Spotkali się około roku 1091, gdy w drodze do Jerozolimy Robert zatrzymał się w Konstantynopolu, po czym hrabia posłał cesarzowi pięciuset zachodnich rycerzy, którzy mieli go wspomóc. Kiedy Aleksy wyprawił poselstwo na synod w Piacenzy, prawdopodobnie spodziewał się podobne-
go wsparcia. Tymczasem łacińska pomoc, jaką otrzymał, należała do innego rzędu wielkości. Pierwsza fala: losy wyprawy ludowej Zachowanie pierwszych krzyżowców, którzy dotarli do granic jego imperium, wstrząsnęło Aleksym i zaniepokoiło go. Mimo że uszczuplone w wyniku zgonów i dezercji, napływające wciąż hordy krucjaty ludowej były jak wielka nieokiełznana fala grożąca zatopieniem całego cesarstwa. Pątników nadciągało tak wielu, że jeden z ówczesnych greckich obserwatorów przyrównał ich do „piasku na brzegu morza i gwiazd na niebie”. Ze wszystkich tych grup, które dotarły do Konstantynopola, jedynie losy Piotra Pustelnika i jego ludzi znane są nam nieco dokładniej. Znalazłszy się na greckim terytorium, Piotr robił, co w jego mocy, żeby utrzymać dyscyplinę, jednak nie zdołał powstrzymać rabusiów od splądrowania przedmieść Niszu, jednego z głównych miast na szlaku wiodącym na południe, skutkiem czego stał się celem ataków mieszkańców miasta. Pozostałą część drogi ludzie Piotra pokonali względnie łatwo, lecz gdy 1 sierpnia 1096 roku dobrnęli do Konstantynopola, nasiliły się problemy z zachowaniem ładu i porządku. Piotr musiał teraz utrzymać w ryzach już nie bezładną czeredę pątników, lecz mnożące się rzesze krzyżowców, które stopniowo gromadziły się u bram stolicy Bizancjum. Był tam już oddział Waltera Bez Mienia oraz potężna grupa z Italii, do której dołączały teraz potoki krzyżowców francuskich i niemieckich.
Z początku stosunki między Piotrem a Aleksym były serdeczne. Cesarz zgodził się szczodrze zaopatrzyć łacinników i poradził im, by cierpliwie oczekiwali przybycia głównych sił krzyżowców, zanim przejdą Bosfor i wkroczą na terytorium wroga. Wystarczyło jednak ledwie kilka dni, a w ich szeregi wdarło się rozprzężenie. Nawet jeden z łacinników zmuszony był przyznać, że „chrześcijanie owi zachowywali się ohydnie, plądrowali i puszczali z dymem pałace w mieście, i kradli blachę ołowianą z dachów świątyń, by sprzedać ją potem Grekom, aż cesarz rozgniewał się i nakazał im iść za Bosfor”. Aleksy, skonsternowany takim bezprawiem i niespokojny o Bizancjum, nie widział innego wyjścia, jak tylko deportować owych krzyżowców na wrogie brzegi Bitynii w Azji Mniejszej. Tak więc w wyniku ułomnego przywództwa Piotra Pustelnika i stanowczej reakcji cesarza wyprawa ludowa znalazła się w poważnym niebezpieczeństwie. Około 7 sierpnia łacinnicy zostali przetransportowani przez Zatokę Nikomedyjską i w ciągu kilku następnych dni założyli obóz na jej południowym brzegu, pod Civetot. Aleksy cały czas zapewniał im żywność, jednak mimo wszystko krzyżowcy byli tam boleśnie osamotnieni. W odległości mniejszej niż dwa dni marszu na wschód leżała Nikea, główna twierdza Turków, potężnych muzułmańskich nieprzyjaciół, o których ci niedoświadczeni i źle przygotowani do walki krzyżowcy mieli nikłe pojęcie. Zamiast nie zwracać na siebie uwagi, jak nakazywałby rozsądek, rozwydrzona łacińska hałastra poczęła niebawem przeczesywać okolicę, dopuszczając
się bezwzględnych grabieży i „ze wszystkimi obchodząc się z potwornym okrucieństwem: niektóre dzieci rozpłatali na kawałki, inne nadziewali na drewniane rożna i opiekali nad ogniem, starców [zaś] poddawali najprzeróżniejszym torturom”. Nim nadszedł wrzesień, krzyżowcy coraz odważniej poczynali sobie w okolicach Nikei, porywając bydło i plądrując wioski. Pod koniec miesiąca spora grupa łacinników z Italii i Niemiec spustoszyła pobliską twierdzę Kserigordon. I gdy napawali się właśnie zdobytymi łupami, nieoczekiwanie pojawił się silny oddział nikejskich Turków, którzy otoczyli miasto. Uwięzieni w twierdzy krzyżowcy trzymali się przez osiem dni, lecz w letniej spiekocie wkrótce zabrakło im wody. Według jednego z dziejopisów tak bardzo „dokuczało im pragnienie, że nacinali żyły koniom i osłom, żeby napić się krwi; inni znów spuszczali pasy i ubrania do ścieków i wyciskali z nich ciecz do ust”. Opór zaczął słabnąć, muzułmanie wdarli się do miasta i część łacinników wytracili, a pozostałych wzięli do niewoli. Wieści o tej klęsce wzburzyły pozostałych krzyżowców obozujących pod Civetot, a co bardziej lekkomyślni zaczęli nawoływać do bezpośredniego kontrataku na samą Nikeę. W tym czasie Piotr Pustelnik przebywał w Konstantynopolu, gdzie targował się z Aleksym o żywność, nie mógł więc przestrzec przed tą nieostrożnością. W końcu nawet Walter Bez Mienia dał się przekonać, że konieczne jest uderzenie prewencyjne, i tak 21 października 1097 roku wszyscy zdolni do walki uczestnicy wyprawy ludowej wymaszerowali
z Civetot, zostawiając „w obozowisku jedynie tych, co nie mieli broni, oraz chorych”. Nie był to, jak niegdyś sądzili historycy, lichy i marny motłoch. Ludźmi tymi dowodzili całkiem zręczni dowódcy, jak choćby Walter Bez Mienia, a należało do nich około 500 rycerzy, solidny trzon formacji liczącej tysiące piechurów. Jednakże poważyli się oni na wielce ryzykowną operację wymierzoną przeciwko właściwie nieznanemu przeciwnikowi i z błahego w zasadzie powodu sprowadzili zagładę na całą wyprawę ludową. Zaledwie w kilka godzin po tym, jak oddalili się od wybrzeża, wpadli w tarapaty. Okazało się, że groźny oddział Turków z Nikei najprawdopodobniej szykował się tego dnia do ataku na nich i obie rormacje spotkały się na równinach niedaleko Civetot. Wywiązała się zażarta walka, w której frankijscy rycerze stawiali zaciekły opór, jednak tureccy łucznicy dziesiątkowali ich kolejnymi falami śmiercionośnych pocisków. Walter Bez Mienia padł rażony siedmioma strzałami, i cała krzyżowa armia została zmasakrowana. Po latach pewien grecki kronikarz ze smutkiem pisał, że poległo tylu Franków, iż ich trupy utworzyły: „nie mówię potężny grzbiet czy pagórek albo wzgórze, lecz górę [...], tak wielka była liczba ciał”. Turcy natychmiast poszli za ciosem i z niemiłosiernym okrucieństwem rozprawili się z krzyżowcami w obozie pod Civetot. Znaleźli tam „słabych i kalekich, duchownych, zakonników, stare kobiety, chłopięta przy piersi, i wszystkich ich wycięli mieczem, bez względu na wiek. Zabrali ze sobą jedynie młode niewiasty i za-
konnice, których oblicza i kształty wydały się miłe ich oczom, oraz pięknych młodzieńców bez zarostu”. Pierwsze kroki krzyżowców na terytorium islamskim zakończyły się zupełną katastrofą. Piotr Pustelnik, przerażony doniesieniami, nakłonił Aleksego, żeby ratował niedobitków. Odszukano garstkę tych, którzy „pognali do morza, w las albo w góry”, i sprowadzono ich z powrotem do Konstantynopola. Druga fala: wojska Główne siły krzyżowców docierały do Bizancjum między październikiem 1096 roku a kwietniem roku 1097. Ich przeprawa przez ziemie cesarstwa stwarzała problemy zarówno im samym, jak i Grekom. Wielu łacinników oczekiwało, że po przybyciu traktowani będą jak drodzy sojusznicy. Jeden z południowofrancuskich krzyżowców stwierdził: „byliśmy przekonani, że jesteśmy na swojej ziemi, bośmy wierzyli, że Aleksy i jego ludzie są naszymi chrześcijańskimi braćmi i sprzymierzeńcami”. Co się tyczy podstawowej kwestii żywności i zaopatrzenia, łacinnicy założyli, że albo otrzymają je zupełnie za darmo, albo też będą mogli niedrogo zakupić towary na targach. Jednak po przejściu pierwszej, plebejskiej fali krucjaty zaniepokojeni i wojowniczo nastawieni Grecy strzegli swych zapasów, wystawiając na sprzedaż ograniczone ilości wiktuałów, i to po wygórowanych cenach. Rozczarowani krzyżowcy zmuszeni byli przetrząsać okolice w poszukiwaniu żywności, jednakże granica między przetrząsaniem a plądrowaniem jest subtelna i większość książąt z trudem
utrzymywała swe wojska w ryzach. Mimo że napięcie rosło, względy ideologiczne i pragmatyczne nakazywały powściągliwość. Książęta wiedzieli dobrze, że Urban II pragnie, by wsparli Bizancjum, i w większości zamierzali ofiarować cesarzowi swoje usługi, starali się więc unikać otwartego konfliktu. Poza tym bez wsparcia Aleksego mieli niewielkie szanse przeprawić się przez Bosfor. Jak notuje pewien krzyżowiec z północy Francji: „było ważne, by wszyscy zadzierzgnęli z cesarzem nić przyjaźni, gdyż bez jego pomocy i rady niełatwo byłoby podróżować nam i tym, którzy szli za nami tą samą drogą”. Tymczasem po doświadczeniach z wyprawą ludową cesarz Aleksy pragnął szybko i spokojnie przeprowadzić główne siły Franków przez serce Bizancjum. Był niewątpliwie poruszony rozmiarami krucjaty, co wielu uznało za oznakę wrogości. Po latach jego córka, Anna Komnena, pisała, iż „usłyszawszy pogłoski, że zbliżają się nieprzeliczone armie Franków, zląkł się ich przybycia, gdyż znał ich nieopanowaną gwałtowność, ich nieobliczalny charakter i brak zdecydowania, by nie wspomnieć o chciwości”. Innym razem Anna nazywa krzyżowców „barbarzyńcami z Zachodu”, szczególnie zaś pogardliwie odnosi się do Boemunda, „pospolitego łotra” i „łgarza z natury”. Jednak na opinie te w znacznej mierze wpływ miała retrospekcja - mimo nieufności i tarć, przynajmniej z początku, między Grekami a krzyżowcami nie było w zasadzie mowy o otwartej wrogości. W latach 1096‒1097 Aleksy chciał zapanować nad łacinnikami, zamierzając ich wykorzystać,
i dopóki zachowywali się właściwie, gotów był służyć im radą i pomocą. Główne siły dotarły do Konstantynopola we względnie dobrym stanie. Pierwszy przybył w listopadzie 1096 roku przemoczony Hugon z Vermandois, po nim zaś, 23 grudnia, pojawił się ze swymi ludźmi Gotfryd z Bouillon. Rajmund z Tuluzy i Boemund nadciągnęli w kwietniu 1097 roku, a na większość sił z północnej Francji trzeba było czekać do połowy maja. Na spotkanie każdej z tych armii Aleksy wysłał na granice wysokich rangą dowódców ze sporymi oddziałami. Oficjalnie mieli oni służyć za przewodników i łączników z cesarzem, w rzeczywistości ich głównym zadaniem było nadzorowanie krzyżowców. Postępowanie to przyniosło pewne rezultaty: armia Gotfryda bez incydentów pokonała większą część północnego szlaku pielgrzymkowego, który prowadził przez Nisz, Sofię i Filipopolis; a korzystając z łagodnej wiosennej pogody, Robert z Normandii i Stefan z Blois sprawnie przemaszerowali łączącą Dyrrachium z Konstantynopolem via Egnatia. Udało się uniknąć większych starć z miejscową ludnością, a także grabieży wsi. Czasem jednak dochodziło do przejawów wrogości i nieporozumień. Rajmund z Tuluzy wyruszył via Egnatia w lutym, lecz dla niego droga ta okazała się o wiele trudniejsza. Jakkolwiek w Dyrrachium bratanek Aleksego przekazał Francuzom z południa listy gwarantujące bezpieczny przemarsz, mieli kłopoty z zaopatrzeniem, a ich szeroko zakrojone poszukiwania żywności doprowadziły wkrótce do spięć z bizantyjskimi
oddziałami, którym nakazano mieć ich na oku. Na początku podróży legat papieski, biskup Ademar, został zaatakowany przez Pieczyngów, którzy w tamtym czasie związani byli luźnym przymierzem z Grekami. Zrzucili biskupa z muła, okradli ze wszystkich kosztowności i pobili. Prawdopodobnie spotkałby go jeszcze gorszy los, gdyby nie zachłanność jednego z napastników, który chciał zagarnąć dla siebie cały skarb Ademara i wdał się w bójkę z towarzyszami, dzięki czemu oddział krzyżowców zdążył przybyć biskupowi na ratunek. Przemarsz przez Bałkany strasznie się dłużył i z nastaniem kwietnia napięcie dawało się już wyraźnie we znaki. Gdy mieszkańcy Russy zgotowali krzyżowcom niezbyt przyjazne powitanie, łacinnicy zapomnieli o dyscyplinie, wzięli miasto szturmem i splądrowali je, co oczywiście przyniosło działania odwetowe ze strony Greków. Sam Rajmund z garstką swych ludzi pospieszył do Konstantynopola, żeby naprawić stosunki z cesarzem. Boemund ruszył w głąb lądu z Awlony na wybrzeżu Adriatyku, by w Wodenie wejść na via Egnatia i tym sposobem uniknąć towarzystwa Greków na pierwszym etapie podróży. Wydaje się, że celowo niespiesznie ciągnął przez Bałkany. Być może chciał się przekonać, jak cesarz przyjmie w Konstantynopolu pozostałych książąt, i obrócić wszystko na swoją korzyść. Wiedział doskonale, że w związku z kampanią w latach 1081‒ 1085 Aleksy przygląda się południowoitalskim Normanom szczególnie bacznie, toteż postanowił, że nie da cesarzowi najmniejszych powodów do niepokoju. Pole-
cił swoim ludziom „zachować uprzejmość i powstrzymać się od grabieży tej ziemi, która należy do chrześcijan, i przykazał, aby nikomu nie zabierali więcej jedzenia niż potrzebują”. Trudno to było wyegzekwować i między Bizantyjczykami a krzyżowcami dochodziło do starć. W styczniu 1097 roku mieszkańcom Kastorii łacinnicy zrabowali żywy inwentarz, kiedy nie chcieli oni sprzedać im swoich zapasów żywności, a 18 lutego oddziały Boemunda zostały zaatakowane przez wojska cesarskie podczas przeprawy przez rzekę Wardar. Kilka dni później krzyżowcy złupili niewielki zamek na drodze do Serresu, podobno wbrew woli Boemunda. Jego pojednawcze postępowanie było jednak tylko wątłą dyplomatyczną fasadą skrywającą prawdziwe intencje, ponieważ w tym samym czasie książę badał możliwości utworzenia antygreckiego sojuszu z innymi łacińskimi książętami. Próbował porozumieć się co do tego z obozującym już pod Konstantynopolem Gotfrydem z Bouillon, któremu chciał zaproponować połączenie sił i zaatakowanie Aleksego, jednak jego posłańcy zostali najwyraźniej zatrzymani. Z pewnością coś wisiało w powietrzu, ponieważ doradcy Gotfryda doradzali mu, żeby nie podejmował jakichkolwiek prób zamachu, nawet przy użyciu tak egzotycznych metod jak zatrute peleryny. Kiedy knowania Boemunda spaliły na panewce, zostawił swoich ludzi pod wodzą Tankreda, żeby w okolicach Russy spędzili Wielkanoc, a sam udał się do Konstantynopola pertraktować z cesarzem.
Grecko ‒ łacińska polityka pojednania przetrwała pochód książęcych wojsk zmierzających do stolicy Bizancjum, lecz w pierwszej połowie 1097 roku zaczęła wychodzić na wierzch dotąd skrywana wzajemna podejrzliwość i głęboko zakorzeniona niechęć. KONSTANTYNOPOL Zmęczeni uciążliwą podróżą z zachodniej Europy krzyżowcy wreszcie dotarli do bram Konstantynopola. Na całym świecie nie było wspanialszego chrześcijańskiego miasta. Jego zdumiewające rozmiary egzotyczny zbytek i kosmopolityczna społeczność wprawiły ich w osłupienie. Jeden z nich pisał: Och, jakże szlachetnym i pięknym miastem jest Konstantynopol! Jak wiele w nim klasztorów i pałaców, zbudowanych z niedościgłym kunsztem! Długo by opisywać całe jego bogactwo we wszelkiej postaci, złoto, srebro, wszystkie rodzaje odzienia, święte relikwie [...]. Mieszka tu na stałe około, tak myślę, dwudziestu tysięcy eunuchów. Konstantynopol, usadowiony na cyplu wbijającym się w cieśninę Bosfor - wąski pas wody łączący Morze Śródziemne z Morzem Czarnym, który oddziela Europę od Azji - mógł dzięki swemu doskonałemu położeniu wykorzystywać tętniący życiem szlak handlowy na Wschód. W starożytności znany był jako Bizancjum (stąd pochodzi nazwa cesarstwa), lecz został przemianowany na cześć Konstantyna Wielkiego, który w 324 roku obrał go na nową stolicę cesarstwa rzymskiego.
Miasto założone było na planie trójkąta, którego dwa boki przylegały do morza, a zamykały je potężne bliźniacze mury - od strony lądu stanowiły budzącą respekt, nieprzystępną ścianę, długości siedmiu kilometrów, grubą na pięć i wysoką na dwadzieścia metrów. Największe miasta łacińskiej Europy były dziesięciokrotnie mniejsze od tej metropolii, a jej tętniąca życiem społeczność, licząca być może pół miliona mieszkańców, na Zachodzie mogłaby zaludnić całe królestwo. Aleksy Komnen miał zamiar chronić to prześwietne miasto za wszelką cenę. Tak więc mimo że krzyżowcy przybyli do Bizancjum jako sprzymierzeńcy, cesarz zmusił ich do obozowania pod murami Konstantynopola. Jak wspomina pewien łacinnik, „nie próbowaliśmy wejść do miasta, ponieważ nie odpowiadało to [Aleksemu], gdyż obawiał się, że możemy knuć przeciwko niemu jakiś spisek [...]. [Mogliśmy jedynie] wchodzić do miasta po pięciu albo sześciu na godzinę. Tak więc gdy my wychodziliśmy, inni wchodzili, żeby pomodlić się w świątyniach”42. Tych, którzy mieli szczęście dostać się w obręb murów, czekały niezrównane widoki. Stolica Bizancjum swą wspaniałością zaświadczała o bajecznym bogactwie Greków i starożytnej spuściźnie cesarstwa. Pierwsze kroki krzyżowiec kierował ku bazylice Mądrości Bożej (Hagia Sophia), wzniesionej w VI wieku największej i najokazalszej świątyni chrześcijańskiej na świecie. Jej przestronne wnętrze aż lśniło, a ściany i sklepienie pokrywały malowidła i mozaiki przyćmiewające wszystko, co łacinnicy mogli ujrzeć w zachod-
niej Europie. Tę gigantyczną budowlę wieńczyła ogromna kopuła wysoka na ponad pięćdziesiąt metrów i szeroka na metrów trzydzieści. Bazylika, jak i całe miasto, słynęła ze zgromadzonych w niej relikwii. Odwiedzający Konstantynopol miał okazję zobaczyć cierniową koronę Chrystusa oraz fragmenty jego krzyża, szaty Maryi Panny i pukiel jej włosów, co najmniej dwie głowy Jana Chrzciciela i kości praktycznie wszystkich apostołów. W całym mieście mogli łacinnicy zachwycać się niezliczonymi cudami: Forum Konstantyna, nad którym górowała pięćdziesięciometrowa kolumna z gigantycznym posągiem założyciela miasta przedstawionego jako Apollo, Hipodromem - starożytnym stadionem słynącym z krwawych wyścigów rydwanów, który mógł pomieścić 100 000 widzów - oraz posadowionym na ogromnej marmurowej kolumnie odlanym z brązu nadnaturalnej wielkości posągiem Justyniana, który dosiadając rumaka, wyciąga rękę na wschód w symbolicznym ostrzeżeniu dla Persów. Tylko najznamienitsi goście mogli się dostać do pałacu cesarza, Blachern, usytuowanego na wzgórzu w północno-zachodniej części Konstantynopola, z którego roztaczał się widok na miasto i jego okolice. Pewien krzyżowiec, który widział Blacherny w XII wieku, tak oto je opisuje: Ze swych trzech stron pałac pozwala swym mieszkańcom czerpać potrójną przyjemność z przyglądania się a to morzu, a to wsi, albo znów miastu. Na zewnątrz
jest on niezrównanej piękności, a jego wnętrz nie sposób opisać. Cały ozdobiony jest złotem i rozmaitymi kolorami, a podłogi zmyślnie wyłożono marmurem. Przepych ten całkowicie onieśmielał większość krzyżowców. Urodzili się na łacińskim Zachodzie, gdzie w zbiorowej pamięci zachowało się jeszcze wspomnienie starożytnego Rzymu, probierza złotego wieku w dziejach ludzkości. Teraz, gdy kroczyli ulicami Konstantynopola, chwała i potęga tamtego cesarstwa zdawała się odrodzona, wskrzeszona na ich oczach w całej świetności. Nikt nie wątpił, że oto dotarli do potężnego, bijącego serca zachodniej cywilizacji. Przysięga wierności Aleksy miał zamiar wykorzystać przepych swego miasta. Całkiem umiejętnie przeprowadziwszy drugi rzut krzyżowców przez zachodnie tereny cesarstwa, musiał się teraz uporać z łacinnikami w samym sercu Bizancjum. Skoro zaś mieli się oni zebrać pod Konstantynopolem, Aleksy postanowił wykorzystać tę okazję, by zaznaczyć swą zwierzchność nad całym przedsięwzięciem i olśniwszy łacińskie książątka wystawnością bizantyjskiego dworu, zmusić ich do pokornego współdziałania. Jednakże niesubordynowana horda zgromadzona pod murami miasta budziła jego niepokój. Wiedział, że pozostawione same sobie, połączone rzesze krzyżowców coraz trudniej będzie zaopatrywać w żywność, i obawiał się, że ich łakomy wzrok może paść na sam Konstantynopol. Faktycznie, niedługo po
tym, jak pierwsza część sił głównych, dowodzona przez Gotfryda z Bouillon, rozłożyła się obozem, wybuchły niesnaski, a między ludźmi Baldwina z Boulogne i wojskami bizantyjskimi doszło do starć. Aleksy mądrze postanowił wykorzystać to, że siły krzyżowców są podzielone, i zająć się każdym księciem z osobna zaraz po jego przybyciu do Konstantynopola. Żeby nie dopuścić do nagromadzenia niezadowolonych łacinników, chciał co rychlej wyprawiać ich za Bosfor. Tam mogli się zebrać wszyscy razem, gdyż nie stanowiliby już bezpośredniego zagrożenia dla Greków. Anna Komnena wspomina, że cesarz „uciekał się do wszelkich środków [...], by nakłonić [łacinników] do przekroczenia cieśniny”, co jasno dowodzi, że nade wszystko przedkładał interesy Bizancjum, ponieważ w rezultacie takiej polityki drugą falę krzyżowców mógł spotkać zgubny los, jaki stał się udziałem wyprawy ludowej. Zanim jednak Aleksy wyekspediował książąt do Azji, poczynił starania, by jakoś nad nimi zapanować i wykorzystać potęgę ich armii oraz każde ich powodzenie dla potrzeb cesarstwa. Choć jak się zdaje wielu krzyżowców tego oczekiwało, nie miał zamiaru osobiście poprowadzić wyprawy do Jerozolimy. Zaprzątały go natomiast dwie niezmiennie dlań najważniejsze sprawy: pozycja rodzącej się dynastii Komnenów i bezpieczeństwo Bizancjum. Aleksy gotów był z radością służyć pomocą pierwszej krucjacie, wręcz życzył sobie jej powodzenia, lecz przenigdy nie naraziłby na szwank greckich interesów
dla łacińskiej sprawy, a długotrwała kampania w odległej Ziemi Świętej groziłaby utratą tronu i zajęciem cesarstwa. Zamiast wziąć bezpośredni udział w wyprawie, Aleksy pragnął związać ze sobą najważniejsze osobistości krucjaty przysięgą na wierność. Każdy książę czy baron, który trafił pod Konstantynopol, wzywany był do tego olśniewającego miasta na audiencję u cesarza, któremu miał następnie złożyć przysięgę lenną. Około 20 stycznia 1097 roku po długotrwałych, trudnych negocjacjach Gotfryd z Bouillon powiódł lotaryńskich wielmożów do cesarskiego pałacu, gdzie Aleksy „zasiadał, jak miał w zwyczaju, na swym cesarskim tronie, z całym majestatem, i nie wstał, by [na powitanie] pocałować księcia ani nikogo innego”. W takiej atmosferze cesarz przyjął ich poddańcze ślubowanie, ustanawiając pomiędzy sobą a nimi „nierozerwalną więź całkowitego zaufania i przyjaźni”. Przysięga ta składała się z dwóch części. Pierwsza była uroczystą obietnicą, że „jakiekolwiek w przyszłości podbije miasta, kraje czy twierdze, które by pierwej należały do cesarstwa rzymskiego, odda je przedstawicielowi cesarza”. Oznaczało to, że wszelkie terytoria, jakie krzyżowcy zajmą w Azji Mniejszej, a nawet poza nią, będą musieli oddać Bizantyjczykom. Drugą część ślubowania o wiele trudniej precyzować. Wydaje się, że była to przysięga lenna wobec Aleksego, oparta częściowo na zachodnich wzorcach, jednak jej szczegółów nie sposób odtworzyć. Z całą pewnością w grę wchodziło zapewnienie o zachowaniu pokoju i wzajemnej
przyjaźni; Aleksy, jako suzeren, mógł rozporządzać książętami, oni zaś zgodzili się nie działać na szkole cesarstwa, za co mogli liczyć na cesarską pomoc i radę. Jest bardzo mało prawdopodobne, by w związku z tym ostatnim postanowieniem Aleksy kiedykolwiek oficjalnie stwierdził, że ma zamiar przyłączyć się do wyprawy. Był zbyt zręcznym dyplomatą, aby z góry zobowiązać się do udziału w tak ryzykownym przedsięwzięciu. Jednakże obopólne obowiązki wynikające z prawa lennego pozwalały łacinnikom oczekiwać, że tak się właśnie stanie. Odkąd Gotfryd pierwszy złożył ślubowanie, większość książąt bez protestów szła za jego przykładem. Boemund, który swoje plany zaatakowania Greków zmuszony był odłożyć na bok, zdecydował się teraz połączyć ze swoim niegdysiejszym wrogiem więzami przyjaźni. Przybył do Konstantynopola około 10 kwietnia i natychmiast został wezwany na audiencję, podczas której ochoczo zgodził się złożyć przysięgę. W zamian za to próbował przekonać Aleksego, by wyznaczył go na głównodowodzącego krucjaty, czego cesarzowi udało się taktownie uniknąć. Niektórzy wszakże opierali się żądaniom Aleksego. Kiedy około 21 kwietnia do miasta przybył Rajmund z Tuluzy, doszły go wieści, że południowofrancuskie oddziały, które ciągnęły o kilka dni drogi za nim, były wielokrotnie atakowane. Podejrzewając nieczystą grę, wytrwale odmawiał złożenia przysięgi, pomimo że Aleksy usilnie starał się nakłonić go do uległości. Koniec końców Rajmund przystał
na zmienioną wersję i ślubował nie zagrozić władzy cesarza i jego posiadłościom. Obecnie historycy uważają, że dumna postawa Rajmunda zyskała mu szacunek i przyjaźń Aleksego i że ich sojusz przetrwał całą krucjatę. Domysły współczesnych badaczy oparte są na relacji Anny Komneny, która patrząc na te wydarzenia z perspektywy czasu, opisała Rajmunda w samych superlatywach, nie wspominając słowem o związanych z przysięgą lenną przepychankach w Konstantynopolu. W rzeczywistości nic w zachowaniu Rajmunda nie wskazuje, że w 1097 roku jego i cesarza łączyły szczególnie kordialne stosunki. Według jednego z ludzi Rajmunda, w tamtym czasie de facto spiskował on przeciwko Grekom. Kilku pomniejszych książąt, w tym Tankred z Hauteville i Baldwin z Boulogne, uchyliło się od złożenia przysięgi i wymknąwszy się z cesarskiej pułapki, czym prędzej przeprawiło się przez Bosfor. Niemniej jednak Aleksy utwierdził swoje zwierzchnictwo nad elitą krzyżowców i był zdecydowany wykorzystać wyprawę dla swoich celów. Z bizantyjską hojnością osłodził łacińskim książętom kapitulację, obsypując ich szczodrymi darami. Gotfryd otrzymał stos złota i srebra z cesarskiego skarbca oraz drogocenne purpurowe jedwabie i wspaniałe konie. A także cotygodniowe wysokie uposażenie na zakup żywności dla swych ludzi na miejscowych rynkach, w związku z czym pieniądze te niebawem w całości wróciły do Greków. Boemund natomiast podobno był zdumiony i nie posiadał się z radości, gdy po złożeniu przyrzeczenia pokazano mu pomieszczenie wypełnione roz-
maitymi skarbami, tak „że nie sposób było tam wejść”, i oznajmiono, że wszystko to należy do niego. Tylko Rajmund z Tuluzy, z uwagi na swoją nieprzejednaną postawę, niewiele zyskał. Cesarz przekazał też łacinnikom bezcenne informacje na temat tego, co ich czeka w Azji Mniejszej. Wiadomo, że Boemund radził się go w sprawie zaopatrzenia w początkowej fazie podróży, Aleksy zaś podzielił się z książętami swoją wiedzą o muzułmańskim wrogu, z którym mieli się zmierzyć. Anna Komnena odnotowała, że cesarz „ostrzegł [łacinników], co im się może przytrafić w drodze, [i] udzielił pożytecznych rad. Poinstruowano ich względem metod, do jakich uciekają się Turcy w walce; powiedziano im, jak stawać do bitwy, jak przygotować zasadzki oraz doradzono nie ścigać wroga zbyt daleko, jeśliby zawrócił on z pola walki”. Do taktycznych porad dorzucił Aleksy garść informacji o charakterze politycznym i zasugerował, żeby łacinnicy wykorzystali polityczne i religijne podziały trapiące islam. Świat islamu Ów świat, z którym Aleksy chciał zapoznać krzyżowców, przeszedł dramatyczne przemiany w ciągu czterech i półwieku po tym, jak Mahomet zaczął głosić nową wiarę. Po śmierci proroka w 632 roku jego następcy przeprowadzili szereg energicznych kampanii wojskowych, dzięki którym państwo islamskie rozszerzyło się na Persję, wschodnie wybrzeża Morza Śródziemnego i północną Afrykę. Wielkie miasta Wschodu
- Damaszek, Bagdad i Kair - padły w ciągu dziesięciu lat; Jerozolima, miasto otoczone głęboką czcią jako miejsce wstąpienia Mahometa do nieba, została zdobyta w 638 roku. Do początku VIII wieku islam obejmował już basen Morza Śródziemnego, na wschodzie zagrażając Konstantynopolowi, na zachodzie zaś - południowej Francji. Pomimo nadzwyczajnej ekspansji muzułmanie byli od początku swych dziejów zasadniczo i boleśnie podzieleni na dwa odłamy: na północy, w perskim Bagdadzie, stolicy kalifatu Abbasydów, rozwinął się sunnizm, natomiast na południu, w powstałym na progu X wieku kalifacie Fatymidów, którego stolicą był Kair szyizm. U progu jedenastego stulecia ten rozłam sparaliżował świat muzułmański, a gdy walka między sunnitami a szyitami stała się dla niego najistotniejszą kwestią, potęga zarówno Bagdadu, jak i Kairu uległa stagnacji. Na Bliskim Wschodzie do pewnego czasu islam wyznawali głównie Arabowie i Persowie, lecz od 1055 roku kalifat abbasydzki ożywił napływ świeżej krwi, sunnizm przyjęły bowiem dzikie koczownicze plemiona tureckie, które ze stepów Rusi najechały Mezopotamię. Gdy Turcy ci zdobyli Bagdad, ich przywódca, ambitny watażka Togrul Beg, został ogłoszony sułtanem (co w języku arabskim dosłownie znaczy „władca”), a jego ród, Seldżukowie, stał się dynastią panującą na sunnickiej północy. Do końca XI wieku Seldżucy zajęli Iran, Irak, Syrię i Palestynę. Egipscy Fatymidzi od kilku lat musieli ustępować przed ich agresją, toteż Aleksy doradził
krzyżowcom, by zawiązali z nimi pakt przeciwko Turkom. Władcy z rodu Seldżuków opanowali większą część Azji Mniejszej po klęsce Bizantyjczyków pod Mantzikertem w 1071 roku, przyjmując tytuł sułtanów Rum (wschodniego cesarstwa rzymskiego). To właśnie z nimi mieli się zmierzyć krzyżowcy, gdy w 1097 roku stanęli u granic świata islamu, a cesarz Aleksy Komnen zrobił wszystko, co w jego mocy, żeby zapoznać ich ze sztuką wojenną ludów stepowych. Tradycyjnie trzon tureckiej armii stanowili lekkozbrojni wojownicy dosiadający rączych, zwinnych koników, wyposażeni w łuki refleksyjne, świetnie nadające się do strzelania podczas jazdy. Bywali też uzbrojeni w lekkie włócznie, szable, toporki i puginały. W walce ich oddziały polegały na swej szybkości i manewrowości. Stosowali oni zwykle dwa podstawowe elementy taktyczne: otoczenie przeciwnika przez jazdę, która pozostając w nieustannym ruchu, zasypywała go nie kończącym się gradem strzał, oraz pozorowaną ucieczkę z pola walki, żeby sprowokować pogoń i doprowadzić do rozerwania nieprzyjacielskiej formacji, a następnie przypuścić niespodziewany kontratak. Ten styl walki wciąż preferowali Seldżucy z Azji Mniejszej, tymczasem Turcy z Syrii i Palestyny zaczęli przejmować szereg perskich oraz arabskich metod walki i korzystać z większych sił piechoty niezbędnych w działaniach oblężniczych. Muzułmanie, którzy stanęli do walki z krzyżowcami, byli zręcznymi i groźnymi wojownikami, nie uważali jednak, że biorą udział w jakiejś wielkiej wojnie re-
ligijnej przeciwko chrześcijaństwu. Islam od swego zarania był wojowniczy. Sam Mahomet przeprowadził serię krwawych kampanii, próbując podporządkować sobie Mekkę, a muzułmańską ekspansję podsycała arabska gwałtowność i żarliwa religijność. Wyznawcom Allacha udało się o wiele szybciej i łatwiej pogodzić swą wiarę z przemocą niż chrześcijańskiemu Zachodowi. Pod koniec VIII wieku muzułmańscy uczeni w prawie zamknęli koncepcję walki w imię Boże w teorii świętej wojny. Obowiązek prowadzenia dżihadu, czyli zbrojnej walki przeciwko niewiernym, spoczywał na wszystkich zdolnych do noszenia broni muzułmanach i jak wierzono, otwierał im drogę do nieba. Jednak z upływem kolejnych dziesięcioleci, a później wieków, państwa islamskie coraz bardziej skłaniały się do rozwiązań pokojowych, a idea ekspansjonistycznego dżihadu powoli traciła znaczenie. W XI wieku władcy islamscy bardziej skłonni byli toczyć święte wojny przeciwko swoim współwyznawcom - sunnici przeciwko szyitom - niż występować przeciwko chrześcijaństwu. Nawoływania do niekończącej się walki o poszerzanie granic islamu i podporządkowanie sobie nie‒muzułmanów spotykały się z nikłym odzewem, podobnie jak idea zjednoczenia się w obronie wiary i zajmowanych terytoriów. Kiedy więc krzyżowcy wkroczyli na muzułmańskie tereny na Bliskim Wschodzie, idea wojny religijnej była głęboko uśpiona. Minęły dziesięciolecia, nim muzułmanie dostrzegli zagrożenie chrześcijańską świętą wojną i znów zapłonął ogień dżihadu. Na razie krzyżowcy mieli się
zmierzyć z wrogiem, któremu brakowało ich żarliwości i poczucia wspólnoty.
ROZDZIAŁ IV Pierwsze wichry wojny W lutym 1097 roku pierwsza część głównych sił krzyżowców zrobiła znaczący krok na drodze do Jerozolimy. Gotfryd z Bouillon poprowadził swych ludzi przez Bosfor i rozłożył się obozem u północnych wybrzeży Zatoki Nikomedyjskiej. Pozostali łacinnicy mieli do niego dołączyć wiosną i wczesnym latem. Prawie półtora roku od clermonckiego orędzia Urbana II, mając za sobą długi marsz do Konstantynopola, krzyżowcy dotarli do granic muzułmańskiego świata. Lądując w Azji Mniejszej, Gotfryd nie napotkał niemal żadnego oporu i mimo że początkowo jego wojska były odizolowane od reszty krzyżowców, muzułmanie zbytnio ich nie niepokoili. Był to prawdziwy uśmiech losu - w podobnych okolicznościach ci, którzy szli w krucjacie ludowej, zostali wybici niemal do nogi. Gdyby najsilniejszy władca na tych terenach, seldżucki sułtan Rum, Kilidż Arslan, zdecydował się eliminować kolejne oddziały krzyżowców zaraz po ich przybyciu, wyprawa utonęłaby we krwi. Stało się jednak inaczej. Kilidż Arslan popełnił fatalny błąd - rozgromiwszy względnie łatwo wyprawę ludową, nie docenił siły drugiej fali krzyżowców i zamiast uporać się z nimi od razu, postanowił najpierw rozstrzygnąć mało w tej sytuacji ważny spór terytorialny daleko na wschodzie. Ten błąd okazał się dlań bardzo kosztowny, Gotfryd bowiem i pozostali łacińscy książęta bez przeszkód wprowadzili swoje wojska
w głąb Azji Mniejszej i skierowali się na klejnot królestwa Kilidż Arslana, stołeczne miasto Nikeę (Niceę). OBLĘŻENIE NIKEI W początku maja 1097 roku około dwóch trzecich sił krzyżowców pod wodzą Gotfryda, Roberta z Flandrii i Hugona z Vermandois, a także Normanowie z południa Italii, którymi w tym czasie dowodził Tankred, zgromadziło się pod Nikomedią. Tam dołączył do nich Piotr Pustelnik, nieszczęsny przywódca wyprawy ludowej, który od października 1096 roku wiódł nędzny żywot w okolicach Konstantynopola i Bitynii. Musiał być zadowolony, że do Nikei zbliżają się od północy, a nie śladami jego pechowej wyprawy z Civetot - oddział krzyżowców, który kilka tygodni później wybrał się właśnie tą drogą, z przerażeniem i smutkiem odnalazł „wiele odrąbanych głów i ciał zabitych spoczywających na równinach niedaleko morza”, straszliwe cmentarzysko ludzi, którzy poszli za Piotrem. Z Nikomedii główne armie ruszyły starorzymskim traktem prowadzącym na południe przez góry do Nikei. Była to droga bezpośrednia, bardzo jednak zarośnięta, toteż wyekspediowano przodem 3000 zbrojnych, którzy ją oczyścili i oznakowali krzyżami. 6 maja Gotfryd i jego kompani dotarli do Nikei, lecz nawet wtedy, zbliżając się do swego pierwszego celu, nie byli przygotowani na to, co jeden z im współczesnych nazwał później „pierwszymi wichrami wojny”.
W służbie cesarza Krzyżowcom wciąż brakowało naczelnego dowództwa, a jeszcze bardziej organizacji. Wydaje się, że Gotfryd, Hugon, Tankred i Robert z Flandrii ruszyli na Nikeę, nie mając spójnego planu działania, a ich przybycie nie zostało zgrane w czasie z pozostałymi oddziałami. Od 6 maja, kiedy to dotarli do tego miasta, przez osiem dni zmuszeni byli bezczynnie obozować pod jego murami. Dopiero 14 maja, gdy dołączył do nich Boemund i zażegnał początkowe problemy z zaopatrzeniem, krzyżowcy przystąpili do oblężenia. Trzeba jednak było jeszcze dwóch tygodni, by pod Nikeę podeszły ostatnie hufce. Takie koncentrowanie wojsk na raty było wielce ryzykowne. Na szczęście Kilidż Arslan spóźniał się z odsieczą i nie doszło do katastrofy. Brak koordynacji działań i stanowczego dowództwa do pewnego stopnia był jednak skutkiem takich a nie innych stosunków między krzyżowcami a Bizancjum. Oblegając Nikeę, wypełniali oni wolę cesarza. Przybyli do Konstantynopola z niesprecyzowanym zamiarem niesienia pomocy chrześcijanom na Wschodzie oraz pielgrzymki do Jerozolimy, oczekując, jak się zdaje, że sam cesarz obejmie naczelne dowództwo wyprawy. Aleksy miał jednak inne plany. Z pewnością chciał kierować wojskami krzyżowców i wykorzystać ich obecność - w końcu przybyły na Wschód, przynajmniej po części, w odpowiedzi na jego apel o zbrojne wsparcie - a głównym jego celem było odzyskanie Nikei. Stolica Seldżuków znajdowała się niebezpiecznie bli-
sko Konstantynopola i uporczywie przeciwstawiała się wszelkim próbom, które czynił Aleksy, by ją odbić. Jedno z greckich źródeł sugeruje wręcz, że „cesarz, który dokładnie przyjrzał się Nikei, i to po wielokroć, uznał, że nie da się jej w żaden sposób zdobyć”. Zdecydował się więc skierować przeciw miastu swą nową broń - krzyżowców i patrzeć z bezpiecznej odległości, co z tego wyniknie. Aleksy nie miał najmniejszego zamiaru prowadzić kampanii osobiście, uważał bowiem, że „barbarzyńscy” łacinnicy są zbyt nieprzewidywalni, i obawiał się, że ci nieokrzesańcy mogliby zwrócić się przeciwko niemu. Unikając bezpośredniego zaangażowania, mógł też zachować wątłe pozory bezstronności, co otwierało drogę dyplomacji i pojednaniu z Kilidż Arslanem, gdyby oblężenie się nie powiodło. Tak więc Aleksy, przebiegły i wyrachowany polityk, stanął obozem pod Pelekanonem, na zachód od Nikomedii. To prawda, że cesarz przedkładał interesy swego imperium ponad interesy krzyżowców, a nawet że ich bezdusznie wykorzystał, aby urzeczywistnić własne ambicje. Współcześni historycy jednak, pisząc, że pod Nikeą stosunki między krzyżowcami a Bizantyjczykami były napięte i podszyte nieufnością, opierają się na późniejszych przekazach świadków oblężenia, którzy wiedzieli już z perspektywy czasu, że kolejne wydarzenia zatrują wzajemne relacje. W rzeczywistości oblężenie Nikei było w dużej mierze przedsięwzięciem wspólnym, wymagającym od łacinników i Greków współdziałania, a krzyżowcy ochoczo stanęli do walki w interesie cesarstwa bizantyjskiego. Choć Aleksy od-
mówił osobistego udziału w działaniach zbrojnych, zależało mu na tym, by pod Nikeą krzyżowcy odnieśli zwycięstwo. W związku z tym wyznaczył doradców wojskowych, którzy mieli ich wspierać i nadzorować. W drodze do Nikei towarzyszył Gotfrydowi i pierwszej grupie krzyżowców Manuel Butumites, jeden z najbardziej doświadczonych dowódców Aleksego. Co więcej, na początku został on wpuszczony do miasta, gdzie miał wynegocjować warunki kapitulacji Nikei, a gdy jego starania nie przyniosły rezultatów, służył łacinnikom swą znajomością sztuki oblężniczej. Kilka tygodni później na czele dwutysięcznego oddziału Bizantyjczyków przybył drugi doradca, Tatikios, żeby przejąć dowództwo w całej kampanii nikejskiej. W późniejszym czasie został on głównym przedstawicielem Aleksego wśród krzyżowców. Wybór Tatikiosa był ciekawy - ów dworzanin z żołnierskim doświadczeniem był podobno „dzielnym wojownikiem, mężem, który nie traci głowy podczas walki”, ale też eunuchem. Miał doskonałe rozeznanie w systemie obronnym Nikei, jako że nieco ponad dziesięć lat wcześniej poprowadził ostatni grecki szturm na miasto. Prezentował się niezwykle - pół Arab, pół Grek, stracił kiedyś w walce nos i w jego miejsce nosił metalową protezę. Aleksy poczynił też starania, żeby krzyżowcom nie zabrakło żywności. Zgodnie z jego poleceniem uboższym Frankom rozdano pieniądze i prowiant. Morzem Śródziemnym nadpływały statki handlowe i w porcie Civetot powstawał targ, gdzie można było zaopatrzyć się w zboże, mięso, wino i oliwę, a ruch na trakcie do
Nikomedii nie ustawał bodaj na chwilę. Grecy musieli utworzyć niezwykle sprawne zaplecze logistyczne tej olbrzymiej armii, źródła bowiem nie wspominają, aby łacinnicy cierpieli jakieś braki w zaopatrzeniu. Pod tym względem kolejne oblężenia nie zawsze były już tak sprawnie prowadzone. Nawet przy wsparciu Bizantyjczyków umocnienia i obronne położenie Nikei stanowiły dla krzyżowców wielkie wyzwanie. Dzisiaj to starożytne miasto jest nieledwie zaściankiem. Iznik, bo tak brzmi jego obecna, turecka nazwa, wciąż otaczają zrujnowane fortyfikacje, lecz toczące się w nim ciche, skromne życie nie oddaje sprawiedliwości roli, jaką Nikea odegrała w dziejach. Trudno sobie wyobrazić, że było to niegdyś jedno z najświetniejszych miast cesarstwa. W 325 roku pierwszy chrześcijański władca Rzymu, Konstantyn Wielki, zwołał do Nikei wielki synod, podczas którego ponad trzystu biskupów z całego cesarstwa przyjęło credo nicejskie, które stało się podstawą obowiązującego do dziś wyznania wiary. Kiedy w 1097 roku pod miasto podeszły wojska krzyżowców, wciąż było ono imponującą twierdzą. Pewien Frank tak je później opisał: Nikeę dobrze chronił teren i przemyślne fortyfikacje. Naturalną barierę stanowiło rozległe jezioro obmywające jej mury oraz wody fosy zasilanej przez pobliskie strumienie, broniącej dostępu z trzech stron. Zręczni budowniczowie otoczyli miasto niebosiężnymi
murami, tak że mogło się nie obawiać ani szturmu wroga, ani siły żadnej machiny. Nikea, pobudowana na żyznych terenach wśród wzgórz, leży na wschodnim brzegu Jeziora Askaniańskiego, które rozciąga się na ponad czterdzieści kilometrów. Od północy, wschodu i południa miasta strzegły mury obronne. Otoczone podwójną fosą, miały pięć kilometrów długości, około dziesięciu metrów wysokości i więcej niż setkę baszt. Zdobycie Nikei było nie lada wyzwaniem, lecz krzyżowcy mieli nad turecką załogą jedną, zasadniczą przewagę - liczebną. Kiedy w połowie maja rozpoczęło się oblężenie, łacinnicy mogli odciąć jedynie północne i wschodnie bramy miasta, jednak na początku czerwca, gdy pod Nikeę ściągnęła już większość wojsk krzyżowych, całkowicie zamknęli ją w okrążeniu od strony lądu. Łacińskie rzesze Po raz pierwszy armie pierwszej krucjaty zeszły się razem. Wszyscy - Frankowie, Grecy i muzułmanie zdumieni byli tym, co ujrzeli. Pewien Bizantyjczyk przyrównał krzyżowców do „nieprzeliczonej masy szarańczy, wielkiej niczym chmura, co w locie może przysłonić słońce”, a jeden z łacinników wspomina, że „potem wiele armii połączyło się w jedną, której liczebność ci, co wprawnie rachowali, oceniali na 600 000. Wśród nich było 100 000 w pełni uzbrojonych ludzi [i mnóstwo] bez oręża, to jest duchownych, zakonników, kobiet i małych dzieci”.
Średniowieczni kronikarze znani są z tego, że słabo rachowali, toteż szacunki te są zapewne sporo zawyżone, zwłaszcza że miały ilustrować ogromne rozmiary zgromadzonych sił. Niemniej jednak pierwsza krucjata była od wieków największą mobilizacją europejskich wojsk. Według naszych szacunków pod Nikeą zebrało się około 75 000 łacinników, w tym 7500 dobrze uzbrojonych, konnych rycerzy oraz 5000 piechurów. Wszystkich łączyła wiara, lecz pod innymi względami bardzo się od siebie różnili, ponieważ wywodzili się z rozmaitych regionów zachodniej Europy oraz odmiennych politycznie i kulturowo środowisk. Wielu z nich przed wyprawą walczyło ze sobą. Mieli też poważne problemy z porozumiewaniem się. Fulcher z Chartres pisze: Któż kiedy słyszał takie pomieszanie języków w jednej armii, albowiem byli tam Francuzi, Flamandowie, Fryzyjczycy, Galowie, Allobrogowie, Lotaryńczycy, Germanie, Bawarczycy, Normanowie, Anglicy, Szkoci, Akwitańczycy, Italowie, Dakowie, Apulijczycy, Iberowie, Bretończycy, Grecy i Ormianie? Gdy jaki Bretończyk albo Teuton o coś mnie pytał, anim go nie rozumiał, anim nie wiedział, co mu odrzec. Co gorsza, krucjata nie miała naczelnego wodza. Legat papieski, biskup Ademar, rościł sobie prawo do duchowego zwierzchnictwa nad wszystkimi krzyżowcami, ale o zwierzchnictwo wojskowe nad nimi mogło zabiegać aż siedmiu książąt, najznamienitszych uczestników wyprawy. Logika podpowiada, że to doskonała
recepta na klęskę. Pod Nikeą krzyżowcy po raz pierwszy zmuszeni byli zmierzyć się z tym problemem. Nominalnym wodzem był wprawdzie cesarz Aleksy, lecz wykpił się od udziału w oblężeniu, a wyznaczony przezeń dowódca, Tatikios, jakkolwiek formalnie był głównodowodzącym, w praktyce nigdy nie dysponował całkowitą władzą. Podczas oblężenia Nikei krzyżowcy dopiero wypracowywali więc strukturę dowodzenia. W ciągu kilku tygodni powołali nowe ciało decyzyjne radę książęcą - do której weszli najważniejsi dowódcy, tacy jak Rajmund z Tuluzy i Boemund z Tarentu. Ogólnie rzecz biorąc, system ten sprawdził się nadspodziewanie dobrze. Jednym z pierwszych książęcych ustaleń było utworzenie wspólnej kasy, do której miały trafiać wszelkie łupy i dopiero potem być rozdzielane. Rada książęca uzgodniła też, jak prowadzić oblężenie. Z jednej strony łacinnicy chcieli szczelnie otoczyć Nikeę, żeby odciąć jej zaopatrzenie i łączność z Kilidż Arslanem, z drugiej - zaczęli przygotowania do szturmu. 14 maja 1097 roku Boemund i jego Normanowie rozbili obóz u północnej bramy Nikei, a Gotfryd z Bouillon i Robert z Flandrii rozmieścili swe wojska od wschodu i rozpoczęto prace nad budową machin oblężniczych. Przybycie krzyżowców przeraziło turecką załogę. W mieście znajdowało się prawdopodobnie nie więcej niż kilka tysięcy żołnierzy, świadomych, że Nikea stanowi dla połączonych sił chrześcijan wielce pożądaną zdobycz. Stolica Kilidż Arslana była nie tylko jego twierdzą i stolicą, ale także skarbcem. Garnizon słusz-
nie zatem oceniał, że krzyżowcy bardzo się przyłożą do oblężenia. Turcy nie mogli liczyć na zwycięstwo, toteż w drugim tygodniu maja bliscy byli porozumienia z Manuelem Butumitesem, przedstawicielem cesarza. Jednak nieoczekiwanie zmienili zdanie i kazali mu opuścić miasto. Pierwsze wyzwanie O tym, dlaczego tak się stało, łacinnicy mieli się przekonać dopiero 15 maja, gdy w swoim obozie złapali dwóch tureckich szpiegów przebranych za chrześcijan. Jeden zginął, gdy próbowano go pojmać, drugiego zaś natychmiast zabrano na przesłuchanie. Pod groźbą tortur : śmierci szybko rozwiązał mu się język. Kilidż Arslan, jak zeznał, powrócił ze wschodu. Pojął w końcu, jak niebezpieczni mogą być krzyżowcy, zebrał więc potężną armię z całego sułtanatu Rum i obozował teraz na stromych wzgórzach na południe od miasta, planując, że zaraz następnego dnia uderzy na oblegających. Nawiązał też kontakt z Turkami w Nikei - stąd ich zmiana zdania - a przesłuchiwanemu szpiegowi i jego towarzyszowi nakazano obserwować armię łacinników i przekazać garnizonowi rozkazy sułtana dotyczące bitwy. Kilidż Arslan zamierzał ruszyć ze wzgórz trzy godziny po wschodzie słońca, dostać się do Nikei nie strzeżoną przez krzyżowców bramą południową, przegrupować oddziały i zaraz potem połączonymi siłami przejść do ataku. Skończywszy opowieść, turecki szpieg począł błagać, by darowano mu życie, i z płaczem zapewnił, że przyjmie chrześcijaństwo, jeśli zo-
stanie oszczędzony, toteż w końcu książęta zlitowali się nad nim. Ich reakcja na te wieści była natychmiastowa. Wiedzieli, że Rajmund z Tuluzy i armia prowansalska są już w drodze do Nikei i że znajdują się teraz może niecały dzień drogi na północ od nich, na trakcie do Nikomedii. Z nadejściem zmroku pchnięto do Rajmunda gońców z ponagleniem, a krzyżowcy całą noc nerwowo trzymali straż. Wreszcie, o świcie 16 maja na horyzoncie pojawili się ludzie Rajmunda. Staranne przygotowanie rzymskiej drogi opłaciło się - posłano szybko dotarli do Prowansalczyków, którzy mogli nocą maszerować dobrze oznaczonym szlakiem. Rajmund z Tuluzy dotarł w samą porę. Jego ludzie wciąż jeszcze ustawiali się w szyku przed południową bramą, gdy zgodnie z zeznaniami szpiega wojska Kilidż Arslana zaczęłv schodzić ze wzgórz. Sułtan był przygotowany na zwycięstwo - jego ludzie nieśli sznury, którymi mieli powiązać wziętych do niewoli krzyżowców, jednak nawet gdyby Prowansalczycy nie zdążyli na pole bitwy, trudno byłoby mu poradzić sobie z potężną łacińską armią. Południowa brama okazała się niedostępna i jego mniej liczne oddziały nie mogły sie połączyć z załogą Nikei. Kilidż Arslan prowadził typowe seldżuckie wojska: tysiące lekkozbrojnych jeźdźców wyposażonych w silne łuk refleksyjne z kości i rogu. Wobec zapamiętałego oporu Prowansalczyków Rajmunda i Baldwina z Boulogne zamknięci od zachodu wodami jeziora, a od wschodu, z flanki, zaciekle nękani przez konnicę Gotfryda i Bo-
emunda, Turcy wkrótce osłabli. Kilidż Arslan zdał sobie sprawę, jak wielką przewagę liczebną ma nieprzyjaciel, i umknął na południe. Była to jego jedyna próba przełamania oblężenia Nikei. W następnych dniach złapany przez krzyżowców turecki szpieg, którego przewidywania okazały się tak dokładne, przeszedł na chrześcijaństwo i został stałym gościem książąt, dla których stanowił nie lada kuriozum. Niebawem jednak, gdy strażnicy beztrosko spuścili go na moment z oczu, szpieg „puścił się chyżo przez fosę” i został wciągnięty na linie do miasta. Pierwsza potyczka krzyżowców z muzułmanami okazała się spektakularnym sukcesem. Nawet Anna Komnena, która nie zwykła była chwalić łacinników, użyła określenia „chwalebna wiktoria”. W rzeczywistości jednak, mimo skoordynowanej obrony łacinników, wojska Kilidż Arslana uszły niemal bez strat. Uszczerbku doznał za to jego prestiż oraz morale załogi Nikei. Kiedy ustały walki, „chrześcijanie poodcinali głowy poległym i rannym i przytroczywszy je do popręgów na znak zwycięstwa, wrócili z nimi do swych namiotów”. Niektóre nabito na włócznie i paradowano z nimi pod murami Nikei, inne zaś przerzucano machinami miotającymi do miasta, „by wywołać jeszcze większe przerażenie wśród tureckiej załogi”. Pewien łacinnik pisze nawet, że tysiąc tureckich głów posłano Aleksemu na dowód zwycięstwa. Jak każda średniowieczna armia, łacinnicy dobrze wiedzieli, że dużo można zdziałać, doprowadzając do upadku morale oblężonych, toteż prześcigali się
w okrucieństwach i barbarzyństwie. Nikejski garnizon niebawem odpłacił im w makabryczny sposób. Bezpośrednie ataki krzyżowców na miasto z konieczności przynosiły ofiary w ludziach. Jeden z łacinników z odrazą opisuje, jak Turcy traktowali poległych przeciwników: „Prawdziwie bolałbyś i wzdychał ze współczuciem, widząc, jak opuszczają na linach żelazne haki, by pochwycić ciało jednego z naszych, którym zgotowali śmierć pod murami. Nikt z naszych ludzi nie śmiał - ani nie mógł - im go odebrać”. Zwłoki rabowano, a potem zwieszano z murów, żeby zgniły, aby „obrazić chrześcijan tym nieludzkim traktowaniem”. Szczelny kordon Uporawszy się z atakiem Kilidż Arslana, krzyżowcy postanowili przeprowadzić bezpośredni szturm na miasto. Tak dla atakujących, jak i dla obrońców były to działania krwawe i wyczerpujące. Dowiadujemy się, jak w wirze walki „często Turcy, często Frankowie ginęli ugodzeni strzałą albo kamieniem”. Gdy próby pokonania umocnień Nikei przy użyciu drabin nie powiodły się, krzyżowcy skupili się na burzeniu murów miasta. Można to było osiągnąć na rozmaite sposoby. Najbezpieczniejszym, ale też technicznie najbardziej skomplikowanym było bombardowanie ich z pewnej odległości. Chrześcijanie zbudowali machiny miotające, takie jak petraria czy mangonella, które ciskały pociski dzięki wykorzystaniu siły skręconych materiałów sprężystych albo przeciwwadze. Mogły one obrzucać cel ogromnymi kamieniami i kruszyć mury, jednak pod
Nikeą krzyżowcom brakowało umiejętności i budowniczych, którzy potrafiliby postawić machiny wystarczająco duże, by wyrządziły szkodę solidnym fortyfikacjom miasta. Ich ostrzał miał jedynie nękać turecki garnizon i zapewnić krzyżowcom osłonę, dzięki której mogli zastosować drugą technikę. Jeżeli oblegający nie byli w stanie zburzyć murów z bezpiecznej odległości, musieli się rzecz jasna do nich zbliżyć. Jednak już samo podejście pod mury Nikei było śmiertelnie niebezpieczne, dostępu do nich broniły bowiem ogromne, podobne nieco do kuszy balisty - oraz łucznicy: „Balisty na wieżach [Nikei] były tak rozmieszczone, że nikt bezpiecznie nie mógł obok nich przejść, a jeśliby kto chciał podejść bliżej, żadnej nie zdołałby wyrządzić szkody, łacno bowiem mógł zostać ugodzony ze szczytu wieży”. Pewien rycerz, Baldwin z Calderun, który już wiele razy „śmiało i pochopnie” poczynał sobie podczas szturmów, „wyzionął ducha, gdy ciśnięty kamień przetrącił mu kark”. Inny znów, Baldwin z Ganzu, poległ podczas „nieostrożnego ataku na miasto, gdy jego głowę przeszyła strzała”. Gdy zaś udało się jakiemuś krzyżowcowi szczęśliwie dotrzeć pod mury, obrońcy radośnie obsypywali go gradem kamieni i lali na głowę płonącą mieszankę tłuszczu, śliwy i smoły. Chrześcijanie usiłowali rozmaicie pokonać trudności związane : bezpośrednim atakiem, z różnym skutkiem. Dwóch znaczniejszych łacińskich panów, Henryk z Eschu, służący w armii Gotfryda, oraz hrabia Hartmann z Dilingen, który brał udział w pogromie Żydów
w Moguncji, z entuzjazmem podeszli do zadania, jakim było pierwsze oblężenie prowadzone przez krzyżowców. Wspólnymi siłami zbudowali własnego pomysłu urządzenie nazwane przez jednego ze współczesnych vulpes, czyli „lis”. Była to najwyraźniej jakaś osłona przed pociskami, wykonana z dębowych belek, pod którą piesi mogli podejść pod mury, nie obawiając się w założeniu - tureckiego ostrzału. Henryk i Hartmann na wszelki wypadek podarowali sobie udział w pierwszym bojowym sprawdzianie owej konstrukcji i mieli rację, bo dwudziestu ich ludzi zostało zmiażdżonych na śmierć, kiedy „belki, podpory i wszystkie łączenia rozleciały się na kawałki”. Prowansalczycy zabrali się do sprawy bardziej profesjonalnie. Rajmund z Tuluzy najął cieślę, mistrza w swoim fachu, by obmyślił i skonstruował testudo, to jest „żółwia”, solidniejszą osłonę o pochyłym zadaszeniu. Wysłano pod nią minerów, by podkopali się pod basztę na południowych murach Nikei. Pewien świadek tamtych wydarzeń spisuje, jak dotarłszy do fortyfikacji, „dokopali się do fundamentów muru, gdzie umieścili belki i kawałki drewna, które potem podpalili”. Technika oblężnicza, którą zastosowali - podkop - bywała bardzo skuteczna. Polegała ona na wykopaniu pod fragmentem murów tunelu, którego ściany i strop starannie podstemplowywano. Kiedy tunel był ukończony, wypełniano go chrustem i podpalano. Gdy ogień strawił stemple, tunel zawalał się, pociągając za sobą mury. Około 1 czerwca z nadejściem nocy minerzy Rajmunda nadpsuli niewielki fragment jednej z baszt, lecz Turcy
naprawili szkody i o brzasku „nie było mowy, by pokonać ich w tamtym miejscu”. Tak więc wszelkie wysiłki krzyżowców rozbijały się o niemalże niezdobyte umocnienia oraz żywiołowość i zaciętość tureckiej obrony. Nawet Rajmund z Aguilers, kapelan wojsk prowansalskich, zmuszony był przyznać, że muzułmański garnizon czynił „bohaterskie” starania. Wiadomo nam na przykład o pewnym nieznanym z imienia tureckim żołnierzu, który we wściekłym zapamiętaniu nie przerywał walki, choć przeszyło go dwadzieścia strzał. Nawet po 3 czerwca 1097 roku, kiedy do armii łacinników dołączyły wojska północnofrancuskie pod wodzą Stefana hrabiego Blois i Roberta hrabiego Flandrii, miasto ani myślało się poddać. Mniej więcej w drugim tygodniu czerwca krzyżowcy uświadomili sobie, że potrzebna jest nowa taktyka. Do tej pory oblegali Nikeę od lądu, tymczasem zachodnia część murów, przylegająca do Jeziora Askaniańskiego, nie była objęta blokadą. Długiej linii brzegowej tego akwenu nie sposób było skutecznie strzec, toteż tureckie łodzie wciąż zaopatrywały Nikeę. Gdyby tak pozostało, a mury miasta by wytrzymały, Turcy mogli się bronić w nieskończoność. Około 10 czerwca książęta zebrali się, żeby omówić ten problem, i parę godzin później posłali do cesarza Aleksego gońca, żeby przedstawił mu, co obmyślili. Na Jezioro Askaniańskie należało wprowadzić cesarską flotę, lecz że nie miało ono połączenia z morzem, książęta proponowali, żeby okręty na nie przeciągnąć. Przetransportowanie łodzi
z odległego o prawie trzydzieści kilometrów Civetot na Jezioro Askaniańskie było nie lada zadaniem, Aleksy jednak przystał na to i nakazał rozwiązać ten problem Manuelowi Butumitesowi, oddawszy pod jego rozkazy turkopolów - świetnie uzbrojonych najemników grecko ‒ tureckiego pochodzenia. Zbudowano specjalne platformy zaprzężone w woły, którymi przewieziono ten niecodzienny ładunek przez góry Bitynii, i 17 czerwca późnym popołudniem statki dotarły do jeziora. Następnego dnia rano spuszczono je na wodę, co pozwoliło uderzyć na Nikeę tak od strony lądu, jak i jeziora. Aleksy, który chciał zastraszyć Turków i uświadomić im, że dalszy opór jest beznadziejny, rozkazał zabrać na niewielką flotyllę więcej sztandarów, niż było w zwyczaju, oraz trąby i bębny, które miały robić przerażający hałas. Pewien obecny pod Nikeą łacinnik tak opisuje tę scenę: O brzasku w uporządkowanym szyku ku miastu popłynęły przez jezioro łodzie. Na ich widok Turcy zdumieli się, nie wiedząc, czy to ich własna flota czy cesarska, a gdy pojęli, że należy ona do cesarza, przerazili się niemal na śmierć i jęli zawodzić i lamentować, Frankowie zaś radowali się i dzięki składali Bogu. Na ten widok Turcy się załamali i kilka godzin później poprosili o pokój. 18 czerwca, po pięciu tygodniach oblężenia, Nikea się poddała. Cesarscy dowódcy, Manuel Butumites i Tatikios, przyjęli jej kapitulację i kazali wywiesić nad miastem sztandar Aleksego, krzyżowcy zaś, którzy włożyli w oblężenie tyle wysił-
ku, czekali pod murami. Bizantyjscy turkopolowie zaciągnęli straż przed miejskim skarbcem, a łacinnikom odmówiono prawa do łupów. Dla wysłanników Aleksego były to niebezpieczne chwile: wprawdzie to do nich należało nominalne zwierzchnictwo nad kampanią, lecz zarówno turecki garnizon, jak i zachłanna łacińska horda za murami Nikei przewyższały ich liczebnie. Gdyby jedni lub drudzy się zbuntowali, Grecy najprawdopodobniej zostaliby zmiażdżeni. Książęta jednak dotrzymali obietnicy, że oddadzą miasto cesarzowi, a żeby uniemożliwić Turkom zorganizowany bunt, ich dowódców pospiesznie odesłano w niewielkich, łatwych do opanowania grupach do Konstantynopola. Pośród szeregowych krzyżowców dało się słyszeć utyskiwania, że tureccy jeńcy zostaną pewnie niebawem uwolnieni za okupem i znów będą mogli stanąć do walki przeciwko łacinnikom, jednak cesarz szybko ich uciszył brzęczącą monetą. Aleksy dobrze wiedział, jak utrzymać w ryzach żołnierzy i dowódców. Jeden z krzyżowców wspomina, że „ponieważ cesarz sam wziął wszystko [z Nikei], obdzielił naszych panów swoim złotem i srebrem, i opończami; a piechurom rozdał miedziaki, które zowią tarantarons”. Zdobycie Nikei było wynikiem współpracy między krzyżowcami i Bizantyjczykami. Łacinnicy zapewne nie poradziliby sobie bez pomocy Greków, Aleksy zaś potrzebował siły łacińskiej armii, żeby opanować stolicę Kilidż Arslana. Jeden z ówczesnych, rozmyślając nad oblężeniem, napisał tak: „Teraz, gdy wichry wojny ucichły [...], wojska Boga żywego spędziły dzień w
wielkiej radości i weselu w obozowisku, dotąd bowiem wszystko toczyło się dla nich pomyślnie”. Ich sukces jednak miał swoją cenę. Wielu krzyżowców poległo w walce albo zmarło na skutek chorób. Jeden z ludzi Boemunda napisał, że „udziałem wielu z naszych stało się męczeństwo i oddali oni swe błogosławione dusze Bogu z radością i ochotą, a wielu ubogich umarło z głodu w Imię Chrystusa. Wszyscy oni wstąpili do Nieba w chwale, odziani w szaty męczenników”. Wydaje się więc, że już na tak wczesnym etapie wyprawy do Jerozolimy krzyżowcy byli przekonani, że walka i śmierć w imię Boże oczyszcza ich z grzechów i niesie im dar życia wiecznego. W GŁĄB ANATOLII Odkąd przywódcy pierwszej krucjaty znaleźli się za wschodnią granicą Bizancjum, walczyli w interesie cesarza, by odzyskać utracone przez Greków terytoria. Gdy jednak główny cel Aleksego - odbicie Nikei - został osiągnięty, musiał on sobie zadać pytanie: co teraz poczną krzyżowcy? Dlatego też 22 czerwca wezwał łacińskich książąt do swego obozu pod Pelekanonem, żeby omówić ich plany. Zebrała się cała arystokratyczna śmietanka krucjaty z wyjątkiem Rajmunda z Tuluzy . Stefana z Blois, którzy zostali pod Nikeą, żeby strzec obozu. W tym momencie większość krzyżowców miała już tylko jedno wielkie pragnienie - pomaszerować do Jerozolimy i odzyskać Święte Miasto. Aleksy prawdopodobnie w ogóle nie zdawał sobie sprawy, do czego ci barba-
rzyńcy” są zdolni. Dotąd dobrze służyli jego sprawie i, na razie przynajmniej, nie miał żadnych powodów, by odmówić im wsparcia. Zapewne znów udzielił książętom cennych politycznych i strategicznych informacji na temat ziem, które chcieli przemierzyć. Wiadomo nam, że krzyżowcy mówili wówczas o następnym ważnym celu na drodze do Palestyny - o olbrzymiej, starożytnej Antiochii, mieście leżącym na granicy Azji Mniejszej i Syrii. Za radą Aleksego wyprawili też statkiem posłańców do kalifatu Fatymidów w Egipcie, licząc na to, ze uda się z nim zawrzeć przymierze. Cesarz nie miał żadnych wątpliwości co do tego, że krzyżowcy są jego wasalami. Jeden z ludzi Stefana z Blois zauważył, że Frankowie opuścili Nikeę, dopiero „gdy cesarz zgodził się na [ich] wymarsz”. Aleksy skorzystał też ze sposobności, by podczas pobytu łacińskich Książąt w Pelekanonie ugruntować swoją pozycję. Przysięgi lenne złożone w Konstantynopolu zostały odnowione, a jeśli wcześniej ktoś zdołał wymknąć się z sieci cesarza, jak na przykład Tankred i Baldwin z Boulogne, teraz był już zmuszony ślubować mu posłuszeństwo. Strategia Aleksego polegała na tym, żeby wspierać krzyżowców i posuwane się tuż za nimi przez Azję Mniejszą, zagarniać zdobywane przez nich ziemie. W związku z tym rozkazał, żeby Tatikios z oddziałami, które sprowadził pod Nikeę, nadal towarzyszył łacinnikom. Według jednego z Greków, zadaniem Tatikiosa było „pomagać im i ochraniać ich, kiedy zajdzie potrzeba, a także przejmować od nich wszystkie miasta, jakie zdobędą, o ile Bóg obdarzy ich taką ła-
ską”. Jest jednak bardzo mało prawdopodobne, by nawet wówczas cesarz zobowiązał się sam poprowadzić bizantyjskie posiłki, chociaż wydaje się, że krzyżowcy naprawdę oczekiwali, że w którymś momencie dołączy do nich potężna grecka armia. Plan Aleksego, by tak pokierować łacinnikami, aby skorzystało na tym Bizancjum, miał wszakże jedną poważną wadę. Władza cesarza nad krzyżowcami była niemalże absolutna, kiedy maszerowali przez jego państwo i oblegali Nikeę, lecz z każdym ich krokiem w głąb Anatolii coraz bardziej wymykali mu się z rąk. Współpraca i podporządkowanie trwały jeszcze miesiącami, jednak do takiego współdziałania jak pod Nikeą nigdy już nie miało dojść. Bitwa pod Doryleum Krzyżowcy opuścili Nikeę w ostatnim tygodniu czerwca 1097 roku. Do 29 czerwca cała armia zgromadziła się o jeden dzień drogi na południe od tego miasta, w okolicy mostu nad Rzeką Błękitną. Następnym celem była oddalona o setki kilometrów na wschód Antiochia, jednak by do niej dotrzeć, łacinnicy musieli sobie poradzić z dwoma problemami. Pierwszym z nich były przeogromne rozmiary ich sił. Przejście przez jeden punkt na drodze mogło zająć tej niemal siedemdziesięciotysięcznej masie ludzi aż trzy dni. Przemarsz w jednej kolumnie powodowałby zatory i uniemożliwiał zaopatrzenie całości armii, jeśli Frankowie nadal zamierzali zdobywać żywność i paszę po drodze. Logika nakazywała podzielić siły i maszerować różnymi
drogami, jak do Konstantynopola. Tyle tylko, że takie rozwiązanie było ryzykowne. Turcy seldżuccy z Azji Mniejszej zostali odparci pod Nikeą, ale zagrożenie z ich strony nie zmalało. Krzyżowcy mogli podejrzewać, że w którymś momencie Kilidż Arslan spróbuje ich zaatakować. Dzieląc się na mniejsze oddziały, utraciliby liczebną przewagę. Stojąc przed tak trudnym wyborem, książęta zdecydowali, że mimo wszystko podzielą armię na dwoje, cały czas jednak będą utrzymywać ścisły kontakt podczas marszu. 29 czerwca Normanowie pod wodzą Boemunda oraz wojska Roberta z Normandii przekroczyły Rzekę Błękitną, za nimi zaś w pewnej odległości podążyli Gotfryd z Bouillon, Robert z Flandrii, Hugon z Vermandois oraz Francuzi z południa. Postanowili spotkać się o cztery dni drogi dalej na południowy wschód, pod Doryleum, gdzie niegdyś stacjonował bizantyjski garnizon. Na taką okazję czekał właśnie Kilidż Arslan. Po upokarzającej porażce pod Nikeą zrozumiał, że szansę na pokonanie krzyżowców może mieć, tylko jeśli wykorzysta wszystkie zasoby ludzkie, jakie zdoła zmobilizować. Odsuwając na bok dawne waśnie, zawarł pakt z Turkami daniszmendzkimi z północnej i wschodniej Azji Mniejszej i wraz z nimi wyruszył przeciwko krzyżowcom. Jednak mimo że dysponował teraz większą armią, wolał nie ryzykować walnej bitwy z połączonymi siłami łacinników. Zdecydował, że będzie eliminować ich mniejsze oddziały dzięki zasadzkom i wojnie
podjazdowej. Rankiem 1 lipca 1097 roku postanowił skorzystać z nadarzającej się sposobności. Boemundowi i Robertowi z Normandii pierwsze dwa dni marszu minęły spokojnie. Jak się zdaje, 30 czerwca z nastaniem nocy zwiadowcy donieśli o obecności Turków w okolicy, jednak książęta uznali, że musi to być niewielki oddział, ponieważ nie zrobili nic, by uprzedzić drugą kolumnę krzyżowców. Miała to być brzemienna w skutki decyzja. Następnego dnia, kilka godzin po świcie, kiedy pierwsza armia krzyżowców przeprawiła się przez niewielką rzekę i wyszła na otwarty teren u zbiegu dwóch dolin, nieoczekiwanie pojawiły się masy tureckich jeźdźców. Dwóch frankijskich uczestników tamtych wydarzeń oszacowało ich liczbę na 360 000, lecz jest to prawdopodobnie kolejne wyolbrzymienie. Niemniej jednak armia Kilidż Arslana mogła być co najmniej równie liczna jak łączne siły krzyżowców. Chrześcijanie znaleźli się w poważnym niebezpieczeństwie: rozdzieleni mieli po raz pierwszy zmierzyć się z niezwykle sprawną turecką jazdą w dogodnym dla niej terenie. Właśnie przed tym przestrzegał ich cesarz Aleksy w Konstantynopolu - przed atakiem zdolnej do szybkich manewrów łuczniczej jazdy, która wykorzystując otwarty teren, coraz bardziej zacieśnia okrążenie, wypuszczając siejące spustoszenie „chmury strzał”. Krzyżowcy byli przerażeni. Jeden z żołnierzy Boemunda wspomina, jak „Turcy, wszyscy naraz, poczęli wyć i trajkotać, i krzyczeć, wypowiadając w swym ję-
zyku gromkimi głosy jakieś diabelskie słowa, których nie rozumiałem [...], wrzeszcząc niczym demony”. Dzięki nadzwyczajnej odwadze i opanowaniu Boemund i Robert powstrzymali szerzącą się wśród łacinników panikę. Wiedzieli, że w starciu z takim nieprzyjacielem tylko twarde trzymanie szyku daje nadzieję na przeżycie - gdyby krzyżowcy rzucili się do ucieczki, zostaliby starci na proch. Kiedy więc zbliżały się ku nim tureckie rzesze, książęta wysłali do drugiej armii prośbę o bezzwłoczną pomoc i nakazali rozbić prowizoryczny obóz nieopodal pobliskich bagien. Tam właśnie zostawili tabory, kobiety, dzieci i pozostałe osoby nie biorące udziału w walce, natomiast rycerzy i piechurów uszykowali do bitwy w zwartych formacjach obronnych. Pewien krzyżowiec wspomina, że „gdyśmy ustawili się w ordynku, Turcy napadli na nas ze wszystkich stron, rzucili się do walki, ciskając dzidy i włócznie i wypuszczając strzały na zdumiewającą odległość”. W trakcie gorączkowego przegrupowywania wielu frankijskich chłopów towarzyszących wojsku znalazło się na otwartej przestrzeni i niebawem zostało zmasakrowanych. Litując się nad nimi, pewien rycerz, Robert z Paryża, wyłamał się z szeregu i rzucił się im na pomoc, lecz chwilę później został trafiony strzałą i ścięty. Książęta zamierzali trzymać się mocno w zwartej formacji i za nic nie dać się sprowokować do ataku, licząc na swoje lepsze uzbrojenie ochronne i rychłe przybycie drugiej armii. Przeciwko sobie mieli, jak się zdawało, najwyraźniej nieskończone i arcyruchliwe
rzesze Turków. Jeden z naocznych świadków tych wydarzeń był przekonany, że „niemal wszystkie góry i wzgórza, i pagórki, i całe równiny pomiędzy wzgórzami i obok nich pełne były tego przeklętego ludu”. Aby z tym większą determinacją stawić czoło temu mrowiu, krzyżowcy z ust do ust przekazywali sobie podnoszące na duchu słowa: „Nie ustępujcie, wierzcie w Chrystusa i zwycięstwo Krzyża Świętego. Możemy dziś zdobyć znaczne łupy”. Tymczasem księża wędrowali między szeregami, wznosząc krzepiące modły i słuchając spowiedzi, kobiety zaś roznosiły wodę, żeby złagodzić udręki spiekoty. W obozie wielu sparaliżował strach. Pewien duchowny wspominał, że „byliśmy wszyscy stłoczeni razem niczym owce w owczarni, drżący i strwożeni, otoczeni przez wroga ze wszystkich stron, tak że donikąd nie mogliśmy uciec”. W którymś momencie Turkom udało się przedrzeć przez łacińskie szyki: Turcy wpadli do obozu w wielkiej liczbie, miotając strzały ze swych rogowych łuków, zabijali piechurów, dziewczęta, kobiety, dzieci i starców, nikogo nie oszczędzając ze względu na wiek. Osłupiałe i zdjęte grozą na widok takiego okrucieństwa dziewczęta, które delikatne były i szlachetnego rodu, śpieszyły przystroić się i oddać Turkom, by ujęci i udobruchani ich pięknością ulitowali się nad swymi brankami. A jednak krzyżowcy nie złamali szyku. Czekali pięć potwornych godzin, zespoleni wiarą, lękiem oraz hartem ducha i natchnieni niezachwianą postawą Boe-
munda i Roberta. Był to nadzwyczajny przykład wojskowej dyscypliny, efekt porywającego przywództwa. W wiekach średnich wodzowie nie mogli polegać tylko na swych umiejętnościach taktycznych. Ponieważ w ferworze walki nie sposób było przekazywać szczegółowych rozkazów, dowódca zmuszony był prowadzić wojsko swym przykładem, kierując jego poczynaniami siłą swej osobowości. W tym kontekście osiągnięcia Boemunda i Roberta w bitwie pod Doryleum były dokonaniami najwyższej próby. W końcu, niedługo po południu, pojawiła się druga armia krzyżowców. Do walki ruszył Gotfryd, Hugon, Rajmund z Tuluzy oraz biskup Ademar, każdy prowadząc oddział jazdy. Ademar chciał podejść Turków od flanki, pozostali zaś dołączyli do Boemunda i Roberta, żeby przypuścić szarżę od czoła. Nie było czasu na zorganizowanie uporządkowanego kontrataku, lecz Turcy i tak stawili niewielki opór. Przez cały dzień nękali bez większego powodzenia pierwszą armię krzyżowców. Perspektywa zmierzenia się teraz z ich połączonymi siłami była im bardzo nie w smak. Widząc, że jego ludzie nie dotrzymują pola przeciwnikom, Kilidż Arslan zdał sobie sprawę, że poniósł porażkę, i pierzchł z pola walki. Krzyżowiec z armii Boemunda tak radośnie opisuje turecką klęskę: „[Turcy] uciekli do swego obozu, lecz zbyt długo nie mogli tam zostać, toteż rzucili się do dalszej ucieczki, a myśmy gonili za nimi cały dzień i zabijali ich, i zdobyliśmy wiele łupów, złota, srebra, koni, osłów, wielbłądów, wołów, owiec i wiele innych rzeczy”.
Krzyżowcy bliscy byli katastrofy, lecz ostatecznie odnieśli olśniewające zwycięstwo. W połowie XII wieku pewien syryjski muzułmanin pisał, że „gdy otrzymano wieści o tej haniebnej klęsce islamu, niepokój ludu przerodził się w strach i panikę”. Kilidż Arslan i Turcy seldżuccy z Azji Mniejszej stracili wolę walki i od tej pory unikali łacinników. Sułtan uciekał na wschód, a chcąc uniemożliwić wrogom aprowizację, stosował taktykę spalonej ziemi. Bitwa pod Doryleum była bardzo krwawa. Poległo w niej około 3000 muzułmanów i 4000 chrześcijan, w tym Wilhelm, brat Tankreda. Krzyżowcy spędzili trzy dni, obozując nieopodal pola walki, grzebiąc poległych i odzyskując siły. Ci, którzy przeżyli, nabrali teraz gorzkiego respektu dla tureckich wojowników. Jeden z nich zauważył: „Jaki człek, choćby najbardziej doświadczony i uczony, ośmieliłby się opisać umiejętności i męstwo Turków [...]. Nie znalazłbyś silniejszych ani dzielniejszych, ani też bardziej wprawnych żołnierzy”. Ziemia jałowa Po bitwie pod Doryleum krzyżowcom przyszło stawić czoło innemu wrogowi. Musieli teraz, w letniej spiekocie, przemierzyć jałowe równiny Anatolii, gdzie po przejściu Kilidż Arslana „ziemia była opustoszała, sucha i nie nadawała się do zamieszkania”. Jeden z ludzi Boemunda pisze tak:
Ledwośmy przetrwali i uszli [z tego regionu] z życiem, bo wielki cierpieliśmy głód i pragnienie, a niczegośmy do jedzenia nie znaleźli, prócz kolczastych roślin, któreśmy zbierali i rozcierali w dłoniach. Tak nędznie się posilając, przeżyliśmy jakoś, lecz straciliśmy większość koni i wielu naszych rycerzy musiało iść jako piechurzy, z braku koni dosiadaliśmy wotów, a sroga ta potrzeba kazała nam z kóz, owiec i psów uczynić zwierzęta juczne. Ktoś inny znów wspomina dzień, w którym brak wody tak bardzo dawał się we znaki, że: Od dręczącego pragnienia zmarło aż pięćset osób. Co więcej, konie, osły, wielbłądy, muły, woły i wiele innych zwierząt podobnie padało z bolesnego pragnienia. Wielu mężczyzn, którym wysiłek i upał odbierały siły, otwartymi ustami próbowało wyłapać najwątlejszą mgłę, by zaspokoić pragnienie. Tymczasem zaś, gdy tak wszyscy cierpieli te katusze, odkryli rzekę, której tak pożądali i szukali. Pośpieszyli do niej co rychlej, a każdy chciał, z nadmiernego pragnienia, przybyć do niej pierwszy spośród tak znacznej ciżby. Pili bez umiaru, aż wielu z tych, co byli osłabieni, tak ludzi, jak zwierząt, pomarło, napiwszy się zbyt wiele. Wydaje się niezwykłe, że śmierć zwierząt opisywana jest niemal aa równi ze śmiercią ludzi, lecz we wszystkich ówczesnych źródłach widoczna jest troska o konie i zwierzęta juczne. W przeszłości historycy podkreślali, że rycerze krzyżowi mieli przewagę nad
muzułmanami dzięki swym większym i silniejszym europejskim rumakom, lecz w rzeczywistości większość koni padła jeszcze przed dotarciem do Syrii. Choć nieliczni najmożniejsi panowie kupili sobie wierzchowce podczas podróży, łacińskie wojska przedzierzgały się z wolna w formację, której trzon stanowiła piechota, i z upływem czasu jazda stawała się w niej coraz mniej znaczącą bronią. POSZUKIWANIE SOJUSZNIKÓW Na początku sierpnia krzyżowcy dotarli do Pizydii, a znalazłszy tam ku swej uldze „kraj żyzny, obfitujący w dobre i smaczne rzeczy do jedzenia i wszelkie zapasy”, zatrzymali się, żeby nabrać sił. Niektórzy książęta postanowili oddać się ulubionej w tamtych czasach rozrywce możnych - łowom. Niestety, podczas pościgu za zwierzem Gotfryd z Bouillon został zaatakowany przez niedźwiedzia i mocno poturbowany. Minęło sporo czasu, nim w pełni wrócił do zdrowia. Krzyżowcy ruszyli na Ikonium, dobrze ufortyfikowane seldżuckie miasto. Nim dotarli do niego w połowie sierpnia, Turcy zdążyli już stamtąd uciec, toteż łacinnicy przeszli przez nie bez żadnych problemów. Pod koniec miesiąca wyprawa przybyła do Heraklei. Turecki garnizon bez przekonania stawiał krótkotrwały opór, po czym porzucił miasto. Kiedy więc seldżuccy władcy Azji Mniejszej znaleźli się w odwrocie, krzyżowcy mogli nawiązać kontakt z rdzennymi mieszkańcami tych terenów.
Późnym latem 1097 roku krzyżowcy stanęli u granic ziem zamieszkanych przez Ormian. Ci dumni, uparcie niezależni chrześcijanie darzyli seldżuckie rządy nieszczególną sympatią, ale też nie pragnęli wcale, żeby na powrót wchłonęło ich Bizancjum. Niektórym ormiańskim możnowładcom udało się zachować swoje terytoria w charakterze tureckich protegowanych, wykorzystując niesnaski wzmagające się wraz z rozpadem struktur seldżuckiej władzy. Inni znów żyli pod bezpośrednimi rządami muzułmanów, ledwie tolerując tureckie garnizony i z utęsknieniem wypatrując szansy oswobodzenia. Krucjata zburzyła dawny porządek i tak Ormianie, jak i łacinnicy mogli teraz nawiązać obopólnie korzystną współpracę i sojusz. Wyprawa cylicyjska Spod Heraklei krzyżowcy musieli obrać drogę do Syrii. Wiodący wpierw na południe, a potem na wschód trakt biegł przez wąski wąwóz zwany Wrotami Cylicyjskimi, następnie żyznymi równinami samej Cylicji, przez Wrota Syryjskie - naturalne obniżenie w górach Amanos - aż do Antiochii. Był to szlak najkrótszy i bezpośredni, jednak prowadził przez dwie niewielkie przełęcze, które muzułmańscy obrońcy mogli z łatwością zablokować. Inna droga szła na północ przez Kapadocję, potem zaś na wschód, wokół groźnego Antytauru- su - potężnego i urwistego pasma gór. Główne siły wojsk krzyżowych zdecydowały się pójść tą okrężną drogą, natomiast niewielkie oddziały, pod wodzą Baldwina z Boulogne, brata Gotfryda z Bouillon, oraz
Tankreda, siostrzeńca Boemunda, pospieszyły do Cylicji. Rozwiązanie to od dawna było mylnie interpretowane przez historyków, których zdaniem północna droga została obrana wyłącznie ze względu na to, iż wiodła przez łatwiejsze tereny oraz że Baldwin i Tankred podjęli tę zwiadowczą wyprawę, żeby się wzbogacić. W rzeczywistości łacinnicy postępowali wedle starannie opracowanego planu. Znajdowali się teraz niedaleko Antiochii, wielkiego miasta, które - jeżeli chcieli w ogóle myśleć o dotarciu do Palestyny - należało zdobyć, co jednak mogło wymagać długiego i wyczerpującego oblężenia. Plany, które przyjęli, wyruszając spod Heraklei, odpowiadały potrzebom związanym z koniecznością przygotowania się do kampanii antiocheńskiej. Uderzając na Syrię z dwóch stron, a więc stosując manewr kleszczowy, mogli nawiązać kontakt z Ormianami z Kapadocji oraz Cylicji i zapewnić sobie od nich zaopatrzenie. Książęta spodziewali się też przybycia bizantyjskich posiłków oraz kolejnych oddziałów krzyżowców, którym wyprawa cylicyjska miała zapewnić sprawny przemarsz do Antiochii. Wyprawa Tankreda i Baldwina nie była niezależnym przedsięwzięciem podjętym z żądzy łupów. Ich uderzenie z południowego wschodu na Cylicję w połowie września 1097 roku było celowym, przemyślanym manewrem przeprowadzonym na rozkaz dowództwa krucjaty. O wyborze Baldwina i Tankreda na wodzów tej ekspedycji w pewnej mierze zdecydowały wyśmienite koneksje, jednak nie bez znaczenia były ich przy-
mioty osobiste. Obaj posiadali wystarczające wojskowe doświadczenie, choć nie mogli się pod tym względem równać ze swymi sławnymi krewniakami, Gotfrydem i Boemundem. Baldwin i Tankred, bardzo ambitni, energiczni, przebiegli i utalentowani, pomaszerowali do Cylicji, licząc na to, że zdobędą sławę i autorytet, a może i władzę. Wodzowie krucjaty mieli nadzieję, że będą ściśle współpracować, jednak wielkie aspiracje i ogniste charaktery ich obu wkrótce miały doprowadzić do konfliktu. Baldwin z Boulogne wyruszył z oddziałem liczącym mniej więcej 300‒500 ludzi, wśród których znalazło się kilku znamienitszych rycerzy z armii Gotfryda, takich jak Renald z Toul czy Baldwin z Le Bourg. Tankred wziął ze sobą mniej, bo około 100‒200 ludzi, w tym swojego szwagra, Ryszarda hrabiego Salerno, zwanego też Ryszardem z Pryncypatu. Być może dlatego, że towarzyszył mu ormiański przewodnik, to właśnie Tankred przeprawił się szybciej przez nie strzeżone Wrota Cylicyjskie i pierwszy przybył do Tarsu, ufortyfikowanego portowego miasta leżącego na południe od przełęczy. Tars, usytuowany na głównym szlaku do Cylicji, był dużym ośrodkiem handlowym. Gdy przybyli doń krzyżowcy, miał już za sobą 2500 lat historii. Podczas marszu na Wschód zatrzymał się tu Aleksander Wielki, by popływać w pobliskiej rzece Kydnos. W I wieku p.n.e., kiedy miasto było pod panowaniem Rzymu, zostało stolicą Cylicji, a tutejsza szkoła filozofii zyskała światową renomę. To w Tarsie Marek Antoniusz po raz
pierwszy spotkał Kleopatrę, a później jeden z jego mieszkańców, święty Paweł apostoł, miał się stać zagorzałym krzewicielem chrześcijaństwa. Lecz nieubłagany upływ czasu nadwątlił wielkość Tarsu. Przez wieki sedymentacja stopniowo przesuwała wybrzeże Morza Śródziemnego na południe, a gdy miasto i port zostały rozdzielone, załamał się handel i Tars popadł w zapomnienie. Dzisiaj w leżącym piętnaście kilometrów od morza niewielkim miasteczku niewiele można znaleźć dowodów jego znakomitej przeszłości. Wciąż stoi kamienny łuk - Brama Kleopatry - upamiętniający przybycie jej królewskiej mości, który jednak pobudowano długo po tym fakcie, dopiero w II wieku n.e. jako atrakcję turystyczną. Miejscowi Turcy nazywają go przyziemnie Suczą Bramą. W XI wieku Tars jednak ciągle jeszcze zachowywał wiele ze swej dawnej chwały, a jego statusowi ośrodka handlowego nic nie zagrażało. Tankred przybył pod to znamienite miasto 21 września 1097 roku. Turecka załoga rzuciła się do ataku, lecz łatwo została rozbita i pośpiesznie schroniła się za murami. Krzyżowcy szybko zamknęli luźny kordon wokół miasta, a Tankred rozpoczął ostentacyjne przygotowania do szturmu, drwiąc z nieprzyjaciół i ostrzegając, że jego siły są ledwie przednią strażą i że niebawem zjawi się tu wielki Boemund. Zastosowana przez Tankreda taktyka zastraszania opłaciła się. W nocy wielu Turków pierzchło, a ci, którzy pozostali, rankiem uzgodnili warunki kapitulacji. Niebawem na szczycie cytadeli w Tarsie załopotał sztandar Tankreda i choć jego ludzie jeszcze nie
weszli w obręb murów, wydawało się, że miasto należy już do nich. Pod koniec dnia przybył Baldwin z Boulogne. Zarówno on, jak i Tankred ucieszyli się na swój widok, początkowo bowiem jeden i drugi sądził, że oto natrafił na wojska tureckie. Zasiedli do sutej uczty pod murami, lecz nim nastał świt, Baldwina zaczęła toczyć zawiść. Tankred zapewne oddałby mu część skarbów Tarsu, ale odrzucał jego żądania równego podziału. Obaj przytaczali rzeczowe argumenty: to Tankred, działając samodzielnie, doprowadził do kapitulacji miasta i to jego sztandar, zgodnie z przyjętym na Zachodzie obyczajem, powiewał teraz jako wyraźny znak, że ma niekwestionowane prawo do Tarsu. Baldwin znów dowodził, że cylicyjska wyprawa od początku jest przedsięwzięciem wspólnym, opartym na współdziałaniu, toteż wszelkie łupy powinny być dzielone po połowie. Argumenty Tankreda były mocniejsze, lecz jego pozycja - słabsza. Miał, jak się zdaje, dwukrotnie mniej ludzi niż Baldwin, nie udało mu się też wprowadzić do Tarsu ani jednego swojego człowieka. Korzystając z okazji, Baldwin przeprowadził sekretne pertraktacje z Turkami, umiejętnie grając na ich nadziejach i obawach. Może i Tankred otrzyma wsparcie Boemunda, wywodził, lecz on, Baldwin, jest bratem Gotfryda z Bouillon, najpotężniejszego ze wszystkich krzyżowców, który z pewnością zrówna Tars z ziemią, jeśli miasto pozostanie w rękach Normana. Turcy szybko zmienili zdanie: sztandar Tankreda został zerwany
i wrzucony do pobliskich moczarów, a jego miejsce zajęła chorągiew Baldwina. Kiedy Tankred ją zobaczył, zrozumiał, że został pokonany. Dla jego dumy był to potężny policzek i mniej wyrachowany człowiek wpadłby pewnie we wściekłość, on jednak dobrze wiedział, że próba rozstrzygnięcia sporu z Baldwinem w walce prawdopodobnie skończyłaby się dlań katastrofą. W parę godzin zebrał swoich ludzi i pośpieszył na wschód. Baldwin wprawdzie pozbył się rywala, lecz jeszcze nie był panem Tarsu - na razie uzyskał dostęp jedynie do dwóch baszt. Tymczasem dobiegały końca delikatne negocjacje warunków kapitulacji. Nie mógł sobie pozwolić na forsowanie sprawy - miał na to zbyt małe siły, a ormiańska ludność zamieszkująca miasto nie wyzbyła się jeszcze strachu przed turecką załogą. Tymczasem 24 października, gdy dzień chylił się ku zachodowi, do Tarsu przybyły posiłki - to Boemund przysłał około 300 Normanów, żeby wzmocnić oddział Tankreda. Zmęczeni i głodni prosili Baldwina, by udzielił im schronienia w mieście, on jednak odmówił, obawiając się, że osłabi swoją pozycję. Decyzja ta miała krwawe konsekwencje. W środku nocy, gdy żołnierze Boemunda posnęli na okalających Tars polach, spora część tureckiej załogi niezauważenie wymknęła się z miasta. Tam zbiedzy „nagle rzucili się na chrześcijańskich mężów, Których zmęczone ciała zdjął sen [...], i niektórym odrąbali głowy, innych zarżnęli, innych znów przeszyli strzałami, [niewielu] zostawiając przy życiu”. Musiał to być niezwykle szybki i zdecydowany
atak, ponieważ nikt nie wszczął alarmu i Turcy, dokonawszy dzieła, zniknęli w ciemności. Gdy o świcie odkryto, co się stało, w Tarsie zapanował chaos. Rozwścieczeni wojowie Baldwina wymordowali resztki tureckiego garnizonu. Po mieście rozeszła się pogłoska, że Baldwin jest w ten czy inny sposób zamieszany w całą sprawę, toteż obawiając się o swoje życie, zamknął się on w wieży i czekał, aż emocje opadną. Ostatecznie zdołał przekonać swoich ludzi, że jest niewinny, i odzyskał kontrolę nad miastem, lecz oskarżenie to splamiło jego reputację. Przez następny tydzień krzyżowcy buszowali po Tarsie w poszukiwaniu łupów, choć dobytku Ormian prawdopodobnie nie ruszali. Osadziwszy w mieście sporą załogę, Baldwin z pozostałymi ludźmi ruszył na wschód. Tymczasem Tankredowi udało się pozyskać nowego sojusznika. Wkrótce po opuszczeniu Tarsu przybył do Adany. Obecnie to gwarne miasto jest głównym ośrodkiem przemysłowym i administracyjnym w tym regionie, jednak w 1098 roku było zaledwie niewielką cylicyjską fortecą, mniejszą od Tarsu i o pośledniejszym znaczeniu. Mieszkańcom Adany udało się właśnie w wyniku krwawego przewrotu pokonać stacjonujący w niej turecki garnizon, tak więc jej nowy ormiański władca, Oszin, powitał Tankreda bardzo ciepło. Tankred jednak czuł się zapewne nieco rozczarowany Ponieważ nie przyczynił się zbytnio do oswobodzenia Adany, nie mógł sobie do niej rościć praw. Wyglądało na to, że znów on i jego ludzie stracą okazję do podboju i łupów, chyba że zwróciliby się przeciwko swym
chrześcijańskim braciom. Oszin, który był człowiekiem przebiegłym i ambitnym, przeczuwał, że może być z tym problem, i spiesznie znalazł wyjście z sytuacji. Zaproponował mianowicie, że zostanie wasalem i sojusznikiem Tankreda i poprowadzi łacinników do innego, bogatego miasta, Mamistry, które, zaklinał się, jest słabo strzeżone. To zręczne przemieszczenie ciężaru interesów zapobiegło konfliktom i przymierze zostało przypieczętowane, gdy do niewielkiej armii Tankreda dołączyło 200 Ormian. W ostatnich dniach września Tankred zgodnie z planem pomaszerował do Mamistry, kwitnącego ośrodka handlowego u brzegów rzeki Piramus. Przewidywania Oszina okazały się słuszne i turecki garnizon miasta, przerażony szerzącymi się wieściami, że krzyżowców nie sposób pokonać, stawił jedynie krótkotrwały opór. Ormiańska ludność ochoczo powitała Tankreda i uznała w nim nowego władcę Mamistry. Mógł w końcu rozdać swym ludziom „żywność, ubrania, złoto i srebro” w nagrodę za ich lojalność i cierpliwość. Kilka dni później w okolicy pojawił się Baldwin z Boulogne i rozbił obóz na przeciwległym brzegu Piramusu. Wspomnienie Tarsu wciąż było żywe, toteż panowała bardzo napięta atmosfera. Jeden z ludzi Tankreda, Ryszard hrabia Salerno, znamienity normański krzyżowiec, podgrzewał ją jeszcze, dowodząc, że należy wziąć na Baldwinie odwet. Tymczasem, jak się wydaje, Baldwin wyobrażał sobie, że zdoła powtórzyć swój sukces spod Tarsu, jednak tym razem położenie Tankreda było zgoła odmienne. Wraz z adańskimi
sprzymierzeńcami miał nie mniej ludzi niż Baldwin, a co więcej, w pełni już panował nad Mamistrą. Tym razem nie zamierzał ustąpić. Przy szerzących się oskarżeniach i podejrzliwości konfrontacja była właściwie nieunikniona. Gdy doszło do starcia, było ono krótkie, lecz gwałtowne, a po wszystkim obie strony wzajemnie obwiniały się, że niego doprowadziły. Być może do tej bijatyki doszło spontanicznie, niemniej jednak kilka osób zostało ciężko rannych, jedna czy dwie poległy, a z obu obozów wzięto jeńców. Następnego dnia pokój został przywrócony, a jeńcy uwolnieni, dla wielu był to jednak wstrząs: raz pierwszy żołnierze Chrystusa przelali bratnią krew. Chciwość i ambicje wprowadziły między krzyżowców niezgodę. Po utarczce pod Mamistrą Tankred i Baldwin ruszyli osobnymi drogami i podczas krucjaty już nigdy się nie spotkali. Z Baldwinem nawiązał kontakt pewien ormiański możnowładca imieniem Bagrat, z którym zaprzyjaźnił się on pod Nikeą, i skuszony obietnicą nowych podbojów Baldwin opuścił Cylicję. Tankred obsadził Mamistrę pięćdziesięcioma rycerzami i wyruszył w kierunku Wrót Syryjskich. Do Syrii przedostał się bez trudu, zdobył portowe miasto Aleksandrettę i spotkał się z głównymi siłami w drodze do Antiochii. Wyprawa cylicyjska była pod wieloma względami sukcesem: krzyżowcy nawiązali przyjazne stosunki z ludnością ormiańską, zajęli Tars oraz Mamistrę i zabezpieczyli bezpośrednią drogę z Azji Mniejszej do Antiochii. Pozwoliła też Baldwinowi i Tankredowi
wyjść z cienia - od tej pory obaj odgrywali podczas krucjaty znaczące role. Lecz choć wydarzenia w Cylicji przysłużyły się wyprawie, były niepokojącą zapowiedzią, że zbożną wizję Jeruzalem mogą przyćmić, a nawet zupełnie przesłonić, osobista rywalizacja oraz pokusa zdobycia bogactwa i władzy. Droga głównych sił Gdy Tankred i Baldwin przemierzali Cylicję, główne siły krzyżowców ciągnęły traktem na północ do Cezarei w Kapadocji, który następnie prowadził na południowy wschód do Koksonu, dokąd dotarły one w pierwszym tygodniu października. Przemarsz odbywał się pomyślnie: tureckie garnizony umykały, gdy tylko zbliżali się łacinnicy, toteż nie napotykali oni praktycznie żadnego oporu; nawiązywali przyjacielskie stosunki z miejscową, ormiańską ludnością, która zapewniała obfite zaopatrzenie, i wypełnili swoje zobowiązanie wobec cesarza, oddając jego przedstawicielom dwie miejscowości, Assan i Komanę. W Koksonie Rajmund z Tuluzy, który niedomagał przez większą część podróży z Ikonium, odzyskał siły. Około 7 października wyprawił spory oddział, liczący być może 500 rycerzy, na południe, do Antiochii. Była to w gruncie rzeczy grupa zwiadowcza, niewykluczone jednak, że Rajmund miał nadzieję zająć Antiochię, nim przybędą pozostali krzyżowcy, ponieważ doszły go słuchy, że jej załoga zdezerterowała. Gdy okazało się to nieprawdą, rycerz Piotr z Roaix z niewielkim oddziałem obszedł miasto od południa i wkroczył do doliny Ar‒Rudż
(Rugia), gdzie po krótkotrwałej walce założył prowansalską placówkę. Dla głównej armii marsz na południe od Koksonu, ponad pasmem Antytaurusu, okazał się wielce uciążliwy. Jeden z ludzi Boemunda tak opisuje swoje przeżycia: Ruszyliśmy więc, chcąc pokonać przeklętą górę, która tak była wysoka i stroma, że nikt z naszych nie ośmielił się nikogo wyprzedzić na górskiej ścieżce. Konie spadały w przepaść, a jedno juczne zwierzę pociągało za sobą następne. Rycerze zaś wielce byli przygnębieni i załamywali ręce, tak byli przestraszeni i nieszczęśliwi, i nie wiedzieli, co począć ze sobą i swoim rynsztunkiem, sprzedawali więc swe tarcze, cenne napierśniki i hełmy [...] za każdą cenę, jaką im oferowano. Ci, którzy nie znaleźli nabywcy, porzucali broń i szli dalej bez niej. W końcu, około 10 października 1097 roku, krzyżowcy dotarli do Maraszu, miasta leżącego u wejścia do doliny Amuk, na szlaku prowadzącym do Antiochii i północnej Syrii. Na wieść o ich nadejściu muzułmański garnizon czmychnął, a ormiański namiestnik Maraszu, Tatul, który do tej pory panował w grodzie jako turecki lennik, zgotował łacinnikom gorące powitanie. Otwarto dla nich obficie zaopatrzone targi, na których mogli kupić wszystko, czego im brakowało, i zatrzeć wspomnienia z przeprawy przez Antytaurus. Tak więc krzyżowcy przemierzyli Azję Mniejszą, choć ponieśli przy tym znaczne straty - prawdopodob-
nie połowa tych, którzy wyruszyli z Europy, poległa albo zmarła z głodu czy na skutek choroby. Podczas żadnej z pozostałych krucjat nie dokonano już podobnego wyczynu. Niezłomny upór, pomoc sojuszników i spora doza szczęścia pozwoliły wojskom tej pierwszej wyprawy krzyżowej odnieść sukces. Teraz jednak łacinnicy stanęli przed największym wyzwaniem, z jakim mieli się zmierzyć. AMBICJE BALDWINA Gdy wszyscy przygotowywali się do marszu na Antiochię, Baldwin z Boulogne postanowił szukać szczęścia na własną rękę. Na prośbę Bagrata opuścił Cylicję i na krótko dołączył do hufców stojących pod Maraszem. W połowie października ciężko zachorowała i zmarła jego żona, Godvera z Toshi, jeśli jednak odczuwał z tego powodu jakiś żal, nie na długo odwróciło to jego uwagę od celu, który sobie wyznaczył. Po frustracjach i rozczarowaniach, jakich dostarczyła mu Cylicja, zdecydował się odłączyć od krucjaty i zapomnieć, że ślubował dotrzeć do Ziemi Świętej. Bagrat obiecywał mu sute łupy na wschodzie, Baldwin tymczasem dostrzegł możliwość zdobycia władzy nad Eufratem. Gdyby mu się powiodło, jego włości mogłyby oczywiście przysłużyć się krucjacie jako państwo buforowe oraz źródło zaopatrzenia, jednak nie ulega wątpliwości, że Baldwin kierował się przede wszystkim własnym interesem. Siły, jakimi dysponował, były skromne - towarzyszyła mu nie więcej niż setka rycerzy - lecz jego
bezwzględna ambicja i zmysł polityczny kompensowały te braki. Z początku Baldwin mógł wykorzystywać strach, jaki krzyżowcy budzili tak u Ormian, jak i Turków. Sugerując, że ciągną za nim główne siły Franków, zastraszał tureckie garnizony i zmuszał je do kapitulacji albo ucieczki. W jego ręce wpadły miasta Tali Bazeir (Turbessel) oraz Ar‒Rawandan (Ravendel), a ich ormiańska ludność z wdzięcznością przyjęła „oswobodzenie”. Do końca 1097 roku Baldwin kontrolował już połacie terenu na wschód od Eufratu. Zaczął też budować swoją pozycję. Z początku nagrodził Bagrata i oddał mu Ar‒ Rawandan, jednak ich przyjaźń niebawem osłabła. Powód konfliktu nie jest dokładnie znany - być może Bagrat starał się uniezależnić. Jakkolwiek było, z jakiegoś względu Baldwin uznał go za zdrajcę, a kiedy Bagrat uciekł, kazał go ścigać i sprowadzić do siebie w kajdanach, po czym poddał byłego sprzymierzeńca okrutnym torturom, a w pewnym momencie zagroził, że jeśli nie zdradzi swoich planów, rozkaże, by „poodrywano mu żywcem wszystkie członki”. Podboje Baldwina nie pozostały niezauważone. Na wschód od Eufratu armeński władca Edessy, Toros, miał problemy z utrzymaniem władzy. Poddani nie darzyli go zaufaniem z uwagi na jego bliskie związki z Bizantyjczykami, a jego turecki sąsiad, Balduk z Samosaty, groził mu atakiem. Toros potrzebował więc nowej broni w swoim arsenale. Reputacja Baldwina zrobiła na nim duże wrażenie, toteż zaproponował mu przymierze. Edessa była jednym z największych miast
Mezopotamii i świetnie nadawała się na stolicę państwa Baldwina, toteż w lutym 1098 roku wyprawił się on za Eufrat z niewielkim hufcem rycerzy, czekając tylko sposobności. Po drodze ledwie zdołał ujść sporemu oddziałowi wysłanemu z Samosaty, lecz gdy zbliżał się do Edessy, przyjmowano go bardzo entuzjastyczne. Jeden z jego ludzi wspomina: „Gdyśmy mijali miejscowości Ormian, zdumieni byliśmy, widząc, z jaką pokorą wychodzą nam na powitanie, niosąc krzyże i sztandary, i całują nasze stopy i ubrania z miłości do Boga, ponieważ słyszeli, że mamy ich bronić przed Turkami”. Być może z początku Toros zamierzał wykorzystać Baldwina jako najemnika, gdy jednak wzbudził on tak powszechny zachwyt, postanowił co rychlej związać go ze sobą bliżej. Toros był żonaty, ale nie miał dzieci, zdecydował się więc adoptować Baldwina i uznać go za swego dziedzica. Baldwin posłusznie poddał się koniecznemu, nieco dziwnemu rytuałowi: obaj mężczyźni rozebrali się do pasa, po czym Toros objął Baldwina, „przyjmując go do swej nagiej piersi”, i na obu nałożono długą koszulę, co miało przypieczętować akt adopcji. Niedługo potem Toros postanowił to wykorzystać. Nie minął tydzień, jak wysłał przybranego syna i jego ludzi na czele swoich oddziałów, żeby rozprawili się z Samosatą. Baldwin nie zdołał zająć miasta, udało mu się jednak obsadzić pobliski fort, co w dużej mierze zneutralizowało bezpośrednie zagrożenie ze strony Balduka. W drodze powrotnej odkrył, że grupa możnych z Edessy zamierza zamordować Torosa, i jego
samego osadzić na tronie przybranego ojca. Nasza ocena reakcji Baldwina oraz miary jego zaangażowania w późniejsze wydarzenia zależą od źródła, któremu zdecydujemy się zaufać. Według jednego z łacinników „Baldwin sprzeciwił się z całą mocą takiej zbrodni”. Tymczasem zdaniem mieszkającego w owym czasie w Edessie Ormianina „nakłonili go, by przystał na ich zbrodnicze plany, i obiecali, że oddadzą Edessę w jego ręce, Baldwin zaś wyraził zgodę na ich morderczy spisek”. Na pewno wiemy tyle, że w marcu 1098 roku ludność Edessy wystąpiła przeciwko Torosowi. Przestraszony szukał schronienia w cytadeli. Pojął, że nie zachowa władzy, lecz licząc, że uda mu się wynegocjować wolność dla siebie i żony, zwrócił się do Baldwina. Krzyżowiec, trzymając ręce na najświętszych relikwiach Edessy, solennie przyrzekł chronić jego życie, po czym został wpuszczony do cytadeli. Jednak następnego dnia wpuścił do fortecy ciżbę. Żądni krwi ludzie pochwycili Torosa i „zrzucili go z murów obronnych między rozszalały motłoch”, Który rozerwał go na sztuki i paradował z kawałkami jego ciała po całym mieście. Tak oto Baldwin z Boulogne został władcą Edessy. Nawet jego kapelan zdobył się jedynie na oględną obronę tego, co zrobił: „[Mieszkańcy Edessy] zdradziecko uknuli, że zamordują swego księcia, ponieważ go nienawidzili, a do pałacu wprowadzą Baldwina, aby panował nad krajem. Jak postanowili, tak uczynili. Baldwin i jego ludzie wielce byli zasmuceni, gdyż nie zdołali uzyskać dlań zmiłowania”.
Bez względu na to, czy Baldwin brał udział w tym spisku czy nie, jego ręce były splamione krwią, jednak szybko zaprowadził w Edessie i okolicy własne porządki. W kilka miesięcy poskromił Balduka z Sa- mosaty, który stał się jego lennikiem. Wkrótce podbił też inne pobliskie miasto, Sarudż, a władzę nad nim powierzył jednemu ze swoich dowódców. W niecałe pół roku zdołał, przy pomocy ledwie garstki ludzi, założyć pierwsze państwo krzyżowców na Bliskim Wschodzie hrabstwo Edessy.
ROZDZIAŁ V Pod murami Antiochii Do Syrii, leżącej u północnych granic Ziemi Świętej, krzyżowcy dotarli późnym latem 1097 roku. Swój cel - Jerozolimę - mieli kusząco blisko, około miesiąca drogi na południe. Na nieszczęście dla nich stała im na drodze potężna przeszkoda: Antiochia, jedno z najwspanialszych miast Orientu, strzegące drogi na południe do Palestyny. Łacinnicy przystąpili do oblężenia, wdając się w jedno z najokrutniejszych, najbardziej wyczerpujących i długotrwałych starć zbrojnych średniowiecza. Wyprawa krzyżowa utknęła w północnej Syrii na półtora roku i w tamtych miesiącach, bardziej niż kiedykolwiek dotąd, jej los ważył się między całkowitą zagładą a zakrawającym na cud zwycięstwem. Także sama idea krucjaty poddana została wówczas morderczej próbie, z której jednak wyszła silniejsza niż przedtem. Już w XI wieku była Antiochia miastem starożytnym. Założona na 300 lat przed narodzeniem Chrystusa w wyniku podbojów Aleksandra Wielkiego i nazwana na cześć jednego z jego wodzów, Antiocha, szybko stała się ważnym szlakiem handlowym między Wschodem a Zachodem. U szczytu swej potęgi była trzecim miastem cesarstwa rzymskiego, a zamieszkiwało ją ponad 300 000 ludzi. Miała ona wielkie znaczenie gospodarcze i polityczne, ale jeszcze większe religijne, gdyż według chrześcijańskiej tradycji to właśnie w niej apostoł Piotr założył pierwszą gminę chrześcijańską. An-
tiochia kwitła aż do VI wieku, a splendoru dodała jej zakrojona na wielką skalę rozbudowa poczyniona za panowania Justyniana, dzięki któremu przed 560 rokiem otoczona została onieśmielającymi murami obronnymi. Wszelako mniej więcej w tym samym czasie na miasto spadła seria nieszczęść. Syrię od zawsze trapiła działalność tektoniczna, a w tamtym okresie Antiochią wstrząsnęły trzy wielkie trzęsienia ziemi. Wybuch zarazy oraz pożar, który objął całe miasto, przyniosły kolejne zniszczenia. Na domiar złego padło ono łupem Persów, a w 638 roku zajęli je Arabowie. Pod muzułmańskimi rządami świetność Antiochii przyćmiły dwa pobliskie miasta - Aleppo oraz Damaszek. W 969 roku przeszła w ręce Bizantyjczyków, dzięki którym odzyskała część dawnego znaczenia. Przez ponad stulecie Antiochia była filarem wschodniej granicy cesarstwa, jednak z pojawieniem się Turków seldżuckich w północnej Syrii w 1085 roku po raz kolejny dostała się w ręce muzułmanów. Tak więc u końca XI wieku miała ona za sobą wielce pogmatwane dzieje, w jej murach pobrzmiewało echo świetności minionych wieków, panowali nad nią Turcy, a zamieszkiwała ją kosmopolityczna społeczność chrześcijańskich Greków, Ormian i Syryjczyków oraz Arabów i Żydów. W owym czasie imperium seldżuckie było u szczytu potęgi. Sułtan Malik Szah, który przejął kontrolę nad Bagdadem, dzięki sile oręża oraz przebiegłej manipulacji politycznej na krótko zjednoczył cały region. Po jego śmierci w 1092 roku nastąpił kryzys związany z dziedziczeniem tronu i gdy w 1097 roku zjawili się
krzyżowcy, mapa polityczna regionu była już bardzo skomplikowana. Syn Malika Szaha zajęty był walką o panowanie nad Bagdadem, a jego kuzyni, Ridwan z Aleppa oraz Dukak z Damaszku, toczyli spór o Syrię i zabiegali o zwierzchnictwo nad Antiochią. W mieście tym rządził zaś przebiegły i ambitny Turkmen Jaghi Sijan. Jeden z ówczesnych tak opisuje jego zapadający głęboko w pamięć wygląd: „Miał wielką głowę, bardzo duże, włochate uszy, siwe włosy i brodę, która od podbródka sięgała mu aż do pępka”. Usiłując zachować władzę nad Antiochią, Jaghi Sijan lawirował między Aleppem a Damaszkiem, trzymając się kurczowo pozorów niezależności. Seldżuków osłabiał ponadto podział religijny: niemal wszyscy Turcy byli sunnitami, tymczasem region ów usiany był enklawami wyznających szyizm Arabów. Krótko mówiąc, północna Syria była podzielona i niestabilna, skutkiem czego turecki garnizon stacjonujący w Antiochii był odizolowany i nie mógł liczyć na niczyją natychmiastową pomoc zbrojną. Zrozumiałe jest więc, że Jaghiego Sijana zaniepokoiła wieść, iż do jego miasta zbliża się potężna zachodnioeuropejska armia. Była ona dla niego wielką niewiadomą, toteż choć miał pod komendą groźny i dobrze wyposażony garnizon, postanowił czym prędzej wysłać swych dwóch synów - Szamsa ad‒Daulę oraz Muhammada - z poselstwem do Damaszku, Aleppa oraz Mosulu w Mezopotamii, by prosić o zbrojne wsparcie. Dla pewności wyrzucił też z miasta niektórych chrześcijan.
Krzyżowcy na początku nie byli pewni, co począć z Antiochią. Ze względu na jej międzynarodową renomę oraz lokalizację na szlaku pielgrzymkowym do Jerozolimy przywódcy łacinników niewątpliwie słyszeli o niej, zanim jeszcze wyruszyli z Europy, a potem zapewne dowiedzieli się od cesarza Aleksego, jakie ma ona strategiczne znaczenie oraz jak silna jest stacjonująca w niej turecka załoga. Wydaje się, że książęta postanowili, że Antiochię należy zdobyć, nim wkroczyli do północnej Syrii. Dlaczego jednak się na to zdecydowali, skoro cel krucjaty, Jerozolima, znajdował się na południu? Ponad rok później, gdy wyprawa wciąż jeszcze nie posunęła się ani o krok w stronę Świętego Miasta, zwykli krzyżowcy zaczęli się o to głośno dopytywać. Odpowiedź dyktowały kwestie strategiczne: po prostu nie można było pozostawić tego miasta za plecami. Gdyby łacinnicy je ominęli, ich linie komunikacyjne zostałyby przerwane i znaleźliby się w potrzasku. Natomiast zdobycie Antiochii otwierało drogę dostawom zaopatrzenia i kolejnym falom europejskich krzyżowców oraz wojsk bizantyjskich, od których Frankowie byli zależni. Tak więc problem nie polegał na tym, czy Antiochię w ogóle zdobyć, lecz jak tego dokonać. Sprawę z zapałem roztrząsano na naradzie przywódców w połowie października 1097 roku. Niektórzy proponowali zająć jakieś ufortyfikowane miejsce na północ od miasta, prawdopodobnie Baghras, dawną, leżącą w gruzach bizantyjską twierdzę, i stamtąd patrolować okolicę, nękać Turków z antiocheńskiej załogi i dezorganizować
ich linie zaopatrzeniowe, unikając jednak bezpośredniej konfrontacji. Przeczekawszy tym sposobem zbliżającą się zimę oraz wzmocniwszy szeregi spodziewanymi posiłkami, mogliby krzyżowcy zacisnąć pętlę i zmusić Antiochię do kapitulacji. Za tym opowiadał się prawdopodobnie bizantyjski wódz, Tatikios - podobna taktyka okazała się pomyślna dla Greków w 969 roku, toteż proponował zapewne, by zastosować ją i teraz, w styczniu 1098 roku. Ostatecznie jednak przeważyło zdanie tych, którzy - jak Rajmund z Tuluzy - nawoływali, by niezwłocznie podjąć bezpośrednie działania. Obawiając się być może, że podczas długiej zimy bezczynna armia może się rozproszyć, książęta postanowili przystąpić do oblężenia miasta, a ponieważ wiedzieli, że nie będzie to łatwe zadanie, każdy z nich ślubował nie odstąpić od murów. Maszerując na Antiochię, wykazali się oni sporą przezornością, przejmując ubezpieczające ją od północy i południa ufortyfikowane miasta. Rajmund z Tuluzy wysłał wcześniej oddział pod dowództwem Piotra z Roaix, żeby zabezpieczył dolinę Ar‒Rudż, którą przebiegała jedna z dwóch dróg prowadzących z południa do Antiochii. Z Baghras główne siły mogły ruszyć wprost na południe, poszły jednak na wschód, wokół Jeziora Antiocheńskiego, żeby zająć żyzne równiny na północny wschód od miasta. Robert z Flandrii z tysiącem żołnierzy pośpieszył ku Artach, leżącego 22 kilometry od Antiochii u zbiegu starorzymskich dróg prowadzących do Maraszu, Edessy i Aleppa. Jak pisze jeden z ówczesnych, Artach było „tarczą Antiochii”
i żadna armia nie mogła jej bezkarnie oblegać, jeśli znajdowało się ono w rękach nieprzyjaciela. Okazało się, że krzyżowcy nie musieli nawet Artach atakować. Gdy tylko zamieszkujący je Ormianie zwiedzieli się, że nadciągają łacinnicy, wywołali rewoltę. Turecka załoga pierzchła do Antiochii, a Roberta i jego ludzi radośnie powitano. Nim krzyżowcy znaleźli się pod Antiochią, musieli przeprawić się przez Orontes, potężną rzekę przecinającą Syrię z południa na północ. Można było tego z łatwością dokonać, przechodząc przez Most Żelazny, który spinał jej brzegi około 12 kilometrów na północ od Antiochii. Pewien kronikarz krucjaty, który nigdy wszelako nie postawił nogi w Lewancie, wyobrażał sobie, że tak dumne miano otrzymał on przez wzgląd na swą niecodzienną metalową konstrukcję: „Po każdej stronie mostu stały dwie baszty, które żelazo uczyniło niezniszczalnymi, doskonale przystosowane do obrony”. Brzmi to imponująco, lecz w rzeczywistości nazwę tę prawdopodobnie nadano mu od lokalnej nazwy Orontesu - Farfar - która przedzierzgnęła się w łaciński Pons Ferreus, czyli Most Żelazny. Przejścia mogły bronić bliźniacze forty, a sam most - kamienny - był tak solidnie zbudowany, że przetrwał w nienaruszonym stanie aż do roku 1972. Strzegło go 700 ludzi, którzy jednak 19 października 1097 roku ulegli podążającym przed główną kolumną 2000 Franków pod wodzą Roberta z Normandii. I tak oto droga do Antiochii stanęła przed krzyżowcami otworem.
Widok miasta wprawił ich w osłupienie. W liście do żony Stefan z Blois pisał: „Antiochia jest miastem bardzo rozległym, potężnie ufortyfikowanym i prawie nie do zdobycia”. Inny krzyżowiec również był przekonany, że nie sposób byłoby tego dokonać, „jeśliby tylko mieszkańcy, zaopatrzeni w chleb, chcieli się dostatecznie długo bronić”. Wyglądało więc na to, że krzyżowcy stawili czoło niezliczonym przeszkodom i pokonali tysiące kilometrów, by dotarłszy do Antiochii, stwierdzić, że połamią sobie zęby na jej murach. Dzisiejsza Antiochia, która obecnie nazywa się Antakya, gwarny turecki przyczółek na spornej granicy z Syrią, na pierwszy rzut oka nie wyróżnia się niczym szczególnym, lecz uważny obserwator dostrzeże ślady jej średniowiecznej świetności. Miasto leży u stóp dwóch skalistych gór - Staurin i Silpion - i nim się rozrosło, od zachodu okalał je Orontes. W VI wieku do tych naturalnych obwarowań dodano dzieło rąk ludzkich - całe miasto zostało otoczone masywnymi murami obronnymi prawie pięciokilometrowej długości, grubymi na dwa metry i o wysokości dochodzącej do metrów dwunastu, biegnącymi od Orontesu urwistymi stokami Staurinu i Silpionu. Jeden z łacinników pisał, że „tego cudownego miasta” strzegą mury „pobudowane z przeogromnych skał i baszt, których liczba wynosi 360”. Cały ten system obronny wieńczyła imponująca cytadela, wzniesiona 500 metrów nad miastem nieopodal wierzchołka góry Silpion. Górskie fragmenty tych umocnień zachowały się do dziś. Żeby je obejść, trzeba determinacji, aby przełamać lęk wysokości, można jednak dzięki temu dokonać
dwóch istotnych spostrzeżeń: postawienie tych murów wymagało niewiarygodnego nakładu pracy, a przypuścić na nie szturm mogli tylko kompletni szaleńcy. Kapelan Rajmunda z Tuluzy celnie opisał, przed czym stanęli krzyżowcy: „Miasto to ciągnie się dwie mile i chronią je mury, baszty i [inne] fortyfikacje, tak że może się nie obawiać ani ataku machin, ani szturmu człowieka, choćby zebrała się cała ludzkość, żeby je oblegać”. W XI wieku umocnienia te, jak się zdaje, nie były w idealnym stanie, jednak wciąż budziły respekt. Do Antiochii prowadziło sześć głównych bram, z których każdej krzyżowcy nadali nazwę. Północno ‒ wschodnia droga z Mostu Żelaznego prowadziła do Antiochii Bramą Świętego Pawła, posadowioną niedaleko świątyni apostoła na stokach Staurinu. Następnie, idąc w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara, wznosiła się Brama Psia i Brama Książęca, a w miejscu, gdzie mury sięgały Orontesu - Brama Mostowa. Była ona szczególnie ważna, ponieważ strzegła jedynego mostu na rzece, a tym samym dostępu do traktów prowadzących do Aleksandretty i portu Saint‒Simeon. Na samym południu znajdowała się Brama Świętego Jerzego, wychodząca na drogę do głównego portu w Laodycei, a na wschodzie, w wąskim wąwozie między Silpionem a Staurinem, stała potężna Brama Żelazna, która przetrwała do naszych czasów. Ten dość skomplikowany opis jest konieczny, ponieważ złożona topografia Antiochii miała bezpośredni wpływ na wydarzenia następnych dziewięciu miesięcy
i decydowała o posunięciach tak łacinników, jak i muzułmanów. Zdaje się, że krzyżowcy szybko zrezygnowali z bezpośredniego ataku. Nie mieli ani materiałów, ani rzemieślników, którzy by zbudowali machiny i drabiny oblężnicze o rozmiarach pozwalających pokonać silne fortyfikacje miasta. Drugą oczywistą możliwością była wojna na wyczerpanie, do której coraz częściej uciekano się w średniowiecznej Europie. Tak w wypadku agresora, jak i broniącego się te zazwyczaj długotrwałe działania zasadzały się nie tyle na walce, ile na logistyce i morale. W klasycznej sytuacji siły oblegające miasto starały się odciąć je od wszelkiej pomocy i zaopatrzenia z zewnątrz, żeby głodem zmusić obrońców do kapitulacji. Obrońcy z kolei starali się przetrzymać nieprzyjaciela, szczególnie jeśli jego zaopatrzenie było mizerne. Mogli też liczyć na przybycie jakichś znaczących posiłków, skutkiem czego oblegający znaleźliby się w potrzasku albo musieli odstąpić od oblężenia. Podczas tych z mozołem prowadzonych działań obie strony okazywały okrucieństwo i bezwzględność, licząc na zastraszenie przeciwnika i osłabienie jego morale. Dopiero uświadomiwszy sobie to wszystko, można zrozumieć, jak niezmiernie trudnego zadania podjęli się krzyżowcy. W mieście stacjonował spory turecki garnizon, liczący być może 5000 ludzi, bardzo dobrze zaopatrzony w żywność i wodę. Już sama długość murów obronnych Antiochii sprawiała, że otoczenie miasta ze wszystkich stron było niewykonalne. Można było blokować północno-zachodnie bramy Świętego Pawła,
Psią i Książęcą, nie zrywając kontaktu między oddziałami, jednakże gdy w grę wchodziło powiększenie pierścienia, pojawił się problem. Chcąc obsadzić podejścia do Bramy Mostowej i Świętego Jerzego, łacinnicy musieliby przekroczyć Orontes około dwunastu kilometrów w górę rzeki, a oddzieleni wodą od głównych sił, nie mogliby liczyć na ich wsparcie w razie ataku muzułmanów. Blokada Bramy Żelaznej byłaby jeszcze bardziej niebezpieczna dla łacinników. Jeden z nich wspomina, że „nie rozmieścili przed nią żadnego oddziału, gdyż otaczające ją góry były bardzo strome, a prowadzący do niej szlak niezwykle wąski, toteż okazała się ona dla nich niedostępna”. Dotąd żaden historyk nie zauważył, że można tam dotrzeć długim na ponad kilometr wijącym się wąwozem, który prowadzi na równiny na północ od miasta, krzyżowcy jednak nie skorzystali z tej drogi, gdyż oddział blokujący tę bramę byłby kompletnie odcięty od pozostałych i stanowiłby łatwy cel. Tak więc, choć oblężenie trwało, a łacińska pętla zaciskała się coraz bardziej, Brama Żelazna mogła służyć muzułmanom jako ważna droga zaopatrzeniowa i komunikacyjna. POCZĄTEK OBLĘŻENIA ANTIOCHII Oblężenie rozpoczęło się 20 października 1097 roku wraz z przybyciem straży przedniej krzyżowców pod wodzą Boemunda. Jeden z jego ludzi zanotował, że „następnego dnia, w środę 21 października, główna armia dotarła pod Antiochię około południa, i ustanowili-
śmy ścisłą blokadę trzech bram miasta, jako że nie mogliśmy oblegać go z drugiej strony, broniła nam bowiem dostępu wysoka i bardzo stroma góra”. Krzyżowcy zdawali sobie sprawę, że nie otoczą całego miasta, i na początku skupili wysiłki na jego północno-zachodniej stronie. Była to decyzja tyleż wygodna - ta część miasta leżała najbliżej Mostu Żelaznego - ile uzasadniona, gdyż takie rozmieszczenie wojsk zapewniało ścisłą łączność między poszczególnymi oddziałami. Jak należało się spodziewać, łacinnicy podzielili się na grupy, które można by z grubsza nazwać narodowymi. Boemund z większością swoich ludzi zajął pozycję przed Bramą Świętego Pawła, natomiast pozostali Normanowie z południowej Italii, wraz z Tankredem, rozlokowali się za nimi, w odwodzie. Następnie, w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara, zainstalowali się krzyżowcy z północnej Francji, wśród nich Robert z Normandii, Robert z Flandrii, Hugon z Vermandois oraz Stefan z Blois. Rajmundowi z Tuluzy, biskupowi Ademarowi i pozostałym siłom południowofrancuskim przypadła Brama Psia, książę Gotfryd z Bouillon założył zaś obóz przy bramie, którą nazwano Książęcą. Bizantyjczycy Tatikiosa stanęli w pewnej odległości od murów, prawdopodobnie jako oddział rezerwowy. Rozmieszczenie to niekoniecznie podyktowały tylko kwestie taktyczne. Krzyżowcy przyzwyczajeni byli działać w myśl zasady kto pierwszy, ten lepszy, i na pewno uzmysławiali sobie, że ten, kto ma dostęp do głównej bramy, może szybko wtargnąć do miasta, gdy
ono padnie, i że właśnie to zadecyduje o podziale łupów, a być może nawet o tym, kto zawładnie Antiochią. Nie powinno więc dziwić, że Boemund, którego ambicje związane z tym miastem wkrótce miały się stać oczywiste, zjawił się pod nim pierwszy. Nie powinniśmy też sobie wyobrażać, że wyłącznie męstwo kazało mu się podjąć niebezpiecznego zadania, jakim była blokada Bramy Świętego Pawła, najważniejszych wrót do Antiochii, pod którymi stanęli łacinnicy na tym etapie oblężenia. Jak bywało podczas wielu innych kampanii i wojen, także główni bohaterowie krucjaty snuli plany podziału, a nawet zagarnięcia miasta na długo, zanim w ogóle ujrzeli jego mury. Być może krzyżowcy przygotowani byli na natychmiastową rozgrywkę, lecz: Nieprzyjacielskich Turków z Antiochii zdjęła taka trwoga, że prawie piętnaście dni nie nękali nikogo z naszych ludzi. Niebawem usadowiliśmy sie w okolicy, w której wszędzie były winnice, pełno zboża, jabłoni uginających sie od smacznych owoców oraz wszelkiego pożywnego jedzenia. Ormianie i Syryjczycy, choć żony mieli w Antiochii, opuszczali miasto pod pozorem ucieczki i nachodzili nasz obóz niemal każdego dnia. Podstępnie badali nas, nasze zasoby i siły, a potem ze wszystkiego, co widzieli, zdawali sprawę przeklętym Antiocheńczykom. W ciągu tych pierwszych dwóch tygodni Jaghi Sijan prawdopodobnie chciał rozpoznać zamiary krzyżowców - czy przypuszczą frontalny atak, spróbują od-
ciąć miasto, czy może będą chcieli negocjować bezpieczny przemarsz na południe? Być może też starał się zyskać na czasie, czekając na wsparcie, o które zabiegał. Jeden z krzyżowców. Rajmund z Aguilers, po latach, dobrze pamiętając trudy oblężenia Antiochii, wspominał te pierwsze dni z rozrzewnieniem: Ci, którzy pozostali w obozie, cieszyli się wystawnym życiem i jadali tylko najwyborniejsze kąski, rumsztyk i łopatki, gardząc mostkami, a nie odmawiając sobie chleba ni wina. W tamtym dobrym czasie jedynie strażnicy na murach przypominali nam, że w Antiochii kryje się nasz wróg. Gdy tylko stało się jasne, że nie zanosi się na żaden generalny szturm, turecka załoga obrała taktykę ostrożnego nękania przeciwnika. Pewien łacinnik zanotował: „kiedy Turcy wywiedzieli się o nas. zaczęli stopniowo pojawiać się i atakować [...], gdzie tylko mogli zasadzić się na nas”. Korzystając z Bramy Żelaznej, przedostawali się oni na górę Staurin, skąd mogli bezkarnie, dzięki wyższemu stanowisku, ostrzeliwać krzyżowców pod Bramą Świętego Pawła. Jeden z uczestników tamtych wydarzeń pisze, że strzały często „padały na obóz mego Dana Boemunda, a od jednej z nich zginęła kobieta”. Muzułmanie niejednokrotnie korzystali też z nie strzeżonej Bramy Mostowej, przez którą konni łucznicy wypadali na równiny położone na zachód od Antiochii i strzelali do krzyżowców obozujących na przeciwległym brzegu Orontesu. Trudno było z nimi walczyć:
po części z tego powodu, że byli lekkozbrojni, mieli tylko łuki i z wielką zwinnością poruszali się konno, po części zaś dlatego, że mogli rzucić się do ucieczki wspomnianym mostem. Jako że Rajmund i Ademar obozowali nieopodal brzegów rzeki, im najbardziej wypady te dawały się we znaki. Te nieoczekiwane ataki kosztowały owych mężów wszystkie ich konie, ponieważ Turcy, niewprawni w walce włócznią i mieczem, szyli z daleka strzałami, toteż pogoń i ucieczka na równi były niebezpieczne. Jedna z satelitarnych twierdz w okolicach Antiochii, Harim, wciąż była w muzułmańskich rękach. Z niej właśnie, usadowionej na skraju grzbietu skalistych wzgórz zwanych Dżabal Talat, około piętnastu kilometrów na wschód od miasta, skąd był doskonały widok na drogę do Bramy Żelaznej, zaczęli Turcy wysyłać oddziały, które miały eliminować zbłąkanych łacinników. Z nadejściem drugiego tygodnia listopada, gdy początkowo obfite zasoby żywności były niemal na wyczerpaniu, krzyżowcom zaczęły doskwierać te dokuczliwe ataki. Jeśli oblężenie miało się powieść, musieli ograniczyć możliwości poruszania się muzułmanów, czyli jak najściślej zamknąć ich w murach miasta, oraz zabezpieczyć swoje linie aprowizacyjne. Jednym z pierwszych posunięć, które miały im zapewnić kontrolę nad antiocheńskimi równinami, było postawienie prowizorycznego mostu na Orontesie, naprzeciw Bramy Książęcej. Zanim to nastąpiło, „przepłynęli z jednego brzegu na drugi ociężałą krypą, rozglądając się
z niepokojem”. Potem zebrali wszystkie łodzie, jakie udało się im znaleźć, i powiązawszy je razem, zrobili most łyżwowy. Nie był on idealny - w szczególności trudno go było szybko pokonać konnicy. Spiesząc na jedną z potyczek, do których często w owym czasie dochodziło na okolicznych równinach, rycerz Henryk z Eschu tak się tym zniecierpliwił, że postanowił przepłynąć na swym wierzchowcu Orontes. Nad obciążonym kolczugą i tarczą „zamknęły się głębokie wody. Niemniej jednak z Bożą pomocą dotarł do suchego brzegu zdrów, cały czas dosiadając konia”. Ów most łyżwowy był konstrukcją prowizoryczną, jednak przy ciągnącym się oblężeniu dawał krzyżowcom coś niezmiernie ważnego: dostęp do morza. Pozwolił ustanowić bezpieczniejszą linię komunikacyjną z najbliższym Antiochii portem, Saint‒Simeon, nazwanym tak ku czci Szymona Słupnika, który w V wieku przez dziesięciolecia mieszkał niedaleko Aleppa na szczycie kamiennej kolumny. Od tei pory Morze Śródziemne miało być dla krzyżowców żywotną arterią, którą docierało do nich zaopatrzenie i posiłki. Lądowa droga do Europy trwała miesiącami, podróż morską w sprzyjających okolicznościach można było odbyć w dwa tygodnie. To właśnie dzięki temu mogli krzyżowcy słać listy do domu. Wiadomo nam, że bardzo wiele zyskali dzięki pomocy z morza - można by wręcz zaryzykować twierdzenie, że bez niej wyprawa by się nie powiodła - jednak nasze źródła dziwnie niechętnie mówią o jej szczegółach. Pod względem strategicznym Saint‒Simeon był z pewnością tak samo ważny jak Ar-
tach czy Most Żelazny, jednak brakuje przekazów dotyczących zdobycia portu czy jego okupacji. Krzyżowiec z Prowansji, Rajmund z Aguilers, wspomina o flocie, która wypłynęła z Anglii, gdy tylko dotarły tam wieści o krucjacie: „Popłynęła śmiało nieznanymi i rozległymi wodami Morza Śródziemnego [i] po wielkich trudach przybyła do Antiochii [Saint‒Simeon] i Laodycei jeszcze przed naszą armią”. Niestety nie potwierdza tego żadne inne źródło. Być może anglo ‒ normańska flota zajęła oba te porty, niewykluczone jednak, że Rajmund przeinacza fakty i że chodzi tu o najemników służących w bizantyjskiej flocie. Do połowy listopada Saint‒Simeon był już w rękach łacinników, co pozwalało na regularne kontakty z należącym do Bizancjum Cyprem, skąd można było dotrzeć do pozostałych części cesarstwa, a nawet do Europy Zachodniej. Mniej więcej w tym samym czasie legat papieski Ademar nawiązał kontakt z greckim patriarchą Jerozolimy, Symeonem II, przebywającym wówczas na wygnaniu na Cyprze, i wspólnie napisali list, w którym zaapelowali do Zachodu o wsparcie. W następnych miesiącach prowadzona przez Ademara pojednawcza polityka względem Bizantyjczyków przyniosła tak bardzo potrzebne dostawy żywności. 17 listopada do portu Saint‒Simeon wpłynęło trzynaście genueńskich statków z ludźmi i zaopatrzeniem. Ich przybycie nastąpiło w bardzo odpowiednim momencie, co może wskazywać, że krzyżowcy poczynili jednak jakieś logistyczne przygotowania przed wyruszeniem z Europy. Statki przywiozły rzemieślników
i materiały przydatne do oblężenia. Naradziwszy się, dowódcy krzyżowców zdecydowali, że wykorzystają je do zbudowania wieży warownej na stokach góry Staurin, nieopodal Bramy Świętego Pawła. Ta dość prowizoryczna budowla, którą nazwali Malregard, dobrze chroniła oblegających Antiochię od północy przed dokuczliwymi atakami muzułmanów. Mniej więcej w tym samym czasie krzyżowcy postanowili rozprawić się z załogą Harimu, która - cytując jednego z łacinników - „codziennie zabijała wielu naszych ludzi, którzy wracali albo oddalali się od naszej armii”. Coś trzeba było z tym począć, ponieważ napady te utrudniały i tak szwankującą aprowizację. Wydaje się jednak, że w owym czasie krzyżowcy nie wiedzieli do końca, skąd owe ataki wychodzą, wybrano więc Boemunda, żeby z niewielkim oddziałem jazdy przeprowadził rekonesans. Gdyby był on mniej bystrym dowódcą, wypad ten zakończyłby się katastrofą, Boemund nie zapominał jednak, że ze skromnymi siłami zapuszcza się na nieznany teren, toteż postawił na ostrożność. Podzielił swych ludzi na dwie grupy i jedną wysłał, by przeszukała urwiste stoki Dżabal Talat, drugą zaś zatrzymał w rezerwie. Jak się wydaje, planował, że gdy pierwszy oddział zlokalizuje muzułmanów, wywabi ich, pozorując ucieczkę, i sprowadzi w zastawioną przezeń zasadzkę. Jego zamysł sprawdził się wyśmienicie: choć w pobliżu Harimu zginęło dwóch rycerzy z oddziału wysłanego na przynętę, muzułmanie dali się wciągnąć w pułapkę. Jeden z ludzi Boemunda wspomina: „Barbarzyńcy poszli za naszymi ludźmi,
ponieważ było ich niewielu, lecz [nasi] stanęli do bitwy dobrze uszykowani i wielu z nieprzyjaciół poległo”. Gdyby książę Tarentu poprowadził cały swój oddział w góry, naraziłby się na niespodziewany atak, on jednak przyjął klasyczną muzułmańską taktykę pozorowanej ucieczki i zrobił wyborny użytek ze swej rycerskiej jazdy Harimu nie zdobył, lecz zagrożenie, jakie stanowiła ta twierdza, zostało zneutralizowane, Boemund zaś po raz kolejny dowiódł swych dowódczych umiejętności. W źródłach dopiero po relacjach z tego wypadu pojawiają się wzmianki, że krzyżowcy pod Antiochią zaczęli się uciekać do zastraszania załogi miasta. Kiedy Boemund wrócił do obozu, „[Tych], których pojmaliśmy, zaprowadzono przed bramę miasta i tam ścięto, żeby pognębić Turków”. Tak jak pod Nikeą, krzyżowcy korzystali z każdej okazji, żeby obleganym dowieść swej srogości. Przesłanie łacinników było oczywiste: jesteśmy od was lepsi pod względem militarnym, zdolni do skrajnego okrucieństwa, by osiągnąć zamierzony cel, i po upadku Antiochii nic nas nie powstrzyma od jeszcze większego bestialstwa, chyba że miasto się podda. Takie postępowanie nie było, ma się rozumieć, wyłączną domeną chrześcijan. W połowie listopada muzułmańska załoga równie ochoczo przystąpiła do nie mniej makabrycznych manifestacji. Fulcher z Chartres pisze: Niestety, iluż to chrześcijan, Greków, Syryjczyków i Ormian, którzy mieszkali w mieście, zostało zabitych
przez rozwścieczonych Turków. Frankowie przypatrywali się, jak katapultami i procami przerzucają przez mury głowv zabitych. To szczególnie smuciło naszych ludzi. Muzułmanie regularnie wywlekali na blanki patriarchę Antiochii, który do tej pory spokojnie mieszkał w mieście, zwieszali go do góry nogami z murów i bili w stopy żelaznymi prętami, a wszystko to na oczach krzyżowców. Każdy pojmany łacinnik mógł się spodziewać podobnego potraktowania. Aldebara, archidiakona Metzu, pochwyconego, gdy „grał w kości” z pewną młodą niewiastą w sadzie nieopodal miasta, ścięli na miejscu, kobietę zaś uprowadzili do Antiochii, gdzie wielokrotnie zgwałcona, została zabita. Następnego dnia rano ich głowy wylądowały w obozie krzyżowców. Według dzisiejszych norm takie postępowanie jest bezprzykładnym barbarzyństwem, jednak było ono podstawową cechą średniowiecznych działań wojennych i stało się trwałym elementem oblężenia Antiochii. Czytając o tym, musimy złagodzić nasz instynktowny osąd i uzmysłowić sobie, że w XI wieku działania zbrojne rządziły się średniowiecznymi prawami. Poza tym toczący świętą wojnę łacinnicy zostali przyuczeni postrzegać swych muzułmańskich przeciwników jako wrogą rasę, co nie sprzyjało chrześcijańskiemu miłosierdziu.
WALKA O ŻYWNOŚĆ Jednakże w ostatnim tygodniu listopada bardziej niż żądza krwi umysły krzyżowców zajmował głód. Po obfitości jedzenia i picia z okresu po przybyciu pod Antiochię zostały już tylko wspomnienia. Sprawę pogorszyło nadejście zimy. Stefan z Blois tak biadał w liście do żony: Pod Antiochią przez całą zimę znosiliśmy dla naszego Pana Jezusa Chrystusa straszliwe zimno i nieprzebrane potoki deszczu. Nieprawdą jest, co niektórzy powiadają, jakoby niemożliwością było znieść słoneczną spiekotę w Syrii, ponieważ zima jest tu bardzo podobna do naszej zimy na Zachodzie. Przez następne cztery miesiące krzyżowcy toczyli walkę z głodem i pogodą. W przeszłości historycy dowodzili, że problemy łacinników pod Antiochią wzięły się z tego, że nie przygotowali się oni do przedłużającego się oblężenia. Ostatnie badania wykazują jednak, że borykali się oni z głodem pomimo usilnych starań, by zorganizować zaopatrzenie. Przekonaliśmy się już, że poczynili pewne zabiegi w tym względzie jeszcze przed oblężeniem i zapewnili sobie zaopatrzenie z Cylicji, a podczas marszu przez góry Amanos między innymi w tym celu nawiązywali przyjazne stosunki z Ormianami. Znalazłszy się natomiast pod Antiochią, zadbali o możliwość aprowizacji z morza, zajmując port Saint‒Simeon, do końca grudnia zyskali zaś dostęp do większego portu, Laodycei, która leżała około
sześćdziesięciu kilometrów na południe i zapewniała jeszcze lepszy kontakt z Cyprem. Prawdopodobnie przez jakiś czas krzyżowcy okupowali to miasto, jednak i tym razem nie jesteśmy pewni, jak wykorzystywali port. Lecz choć mieli dostęp do morza, w miesiącach zimowych komunikacja i aprowizacja tą drogą bywały zawodne. Łacinnicy ponadto zaraz po wkroczeniu do północnej Syrii podporządkowali sobie okolice Antiochii. Pewien krzyżowiec pisze, że na początku oblężenia „okoliczne zamki i pobliskie miasta dostawały się w nasze ręce w dużej mierze ze strachu przed nami i z chęci wyrwania się z tureckiej niewoli”. W marcu 1098 roku Stefan z Blois chwalił się, że „opanowaliśmy 165 miast i twierdz w całej Syrii”. Dochodziło do tego nie zawsze z powodów stricte militarnych - grupy rycerstwa od czasu do czasu odstępowały od oblężenia, żeby udać się na prywatne łupieżcze wycieczki. Eksploatacja okolic Antiochii stawała się jednak coraz bardziej przemyślana. Każdy z kontyngentów szukał żywności na innym terenie i przekazywał zapasy towarzyszom zajętym oblężeniem. Na przykład ludziom Rajmunda z Tuluzy przypadła dolina Ar‒Rudż, natomiast Normanowie Tankreda przeczesywali okolice Harimu. Lecz nawet ta względnie dobrze zorganizowana struktura zaopatrzeniowa nie mogła zaspokoić potrzeb tak ogromnej armii. Pewien Ormianin wspomina, że podczas posępnych zimowych miesięcy:
Książęta [Cylicji] słali wszelkie potrzebne wiktuały do wodza Franków. Także mnisi z Gór Czarnych dopomagali im, dostarczając żywność, i wszyscy wierni odnosili się do Franków z życzliwością. Jednakże na skutek niedostatku jedzenia śmierć i boleść tak się szerzyły we frankijskiej armii, że na każdych pięciu jeden dokonał żywota, a pozostali czuli się opuszczeni i z dala od ojczyzny. Według pewnego łacinnika w połowie grudnia głód był już tak nieznośny, że stał się najpoważniejszym zmartwieniem dowódców: Lud Boży wyczerpał swoje zapasy. Kiedy więc z każdym dniem głód stawał się coraz większy, a armia konała z nędzy, zwłaszcza ludzie podłego urodzenia, żałosne jęki i lament doszły [Ademara] i wszystkich książąt. Tak więc naradzali się, jak można by nakarmić tych ludzi. Rada zdecydowała się wyprawić po żywność Boemunda i Roberta z Flandrii z oddziałem na tyle dużym, aby miał sporą szansę wrócić, i to z prowiantem. W przedsięwzięcie to wkalkulowane było ryzyko, ponieważ znaczne uszczuplenie sił oblegających osłabiało blokadę Antiochii. Krzyżowcy nie zdawali sobie jednak sprawy, że ich plan grozi jeszcze gorszymi konsekwencjami, gdyż w tym samym czasie ku miastu zmierzał właśnie Dukak z Damaszku na czele potężnej muzułmańskiej armii. Po dwóch miesiącach od przybycia poselstwa Jaghiego Sijana właśnie szedł mu z odsieczą.
28 grudnia 1097 roku, po raczej ponurych świętach Bożego Narodzenia, Boemund i Robert z Flandrii wyruszyli spod Antiochii z około 400 rycerzami i jeszcze większą, choć nieznaną dokładnie, liczbą piechurów. Nie mamy relacji żadnego uczestnika tej wyprawy, toteż nasza wiedza o niej jest fragmentaryczna. Najprawdopodobniej krzyżowcy podążyli na południe, a następnie na wschód od miasta, przez dolinę Ar‒Rudż, na żyzny płaskowyż zwany po arabsku Dżabal as‒ Summaq. Przez kilka dni zgromadzili tyle wiktuałów, ile tylko mogli ze sobą zabrać. Z nadejściem nocy z 30 na 31 grudnia, kiedy to stali obozem niedaleko miejscowości Albara, byli chyba przekonani, że ich zadanie dobiega końca. Popełnili jednak katastrofalny błąd. Albo na skutek zamieszania wywołanego wspólnym dowodzeniem, albo też przez zwykłe zaniedbanie, ani Boemund, ani Robert nie rozesłali po okolicy zwiadowców. Zupełnie więc nie zdawali sobie sprawy, że ledwie kilka kilometrów dalej znajdują się poważne siły muzułmanów ciągnące z Damaszku. Usilne błagania o pomoc zanoszone przez Szamsa ad‒Daulę w końcu zmusiły Dukaka do działania i w połowie grudnia wyprawił się on do Antiochii w towarzystwie swego budzącego grozę atabega (namiestnika) Damaszku Tughtakina oraz emira Hamy, z którym był związany sojuszem. Prowansalczyk Rajmund z Aguilers był przekonany, że ich siły liczyły 60 000 ludzi, jednak z pewnością jest to liczba przesadzona. Bardzo mało prawdopodobne, by udało się Dukakowi zebrać więcej niż 10 000 ludzi. Niemniej była to znaczna armia i gdyby dotarła
do Antiochii bez przeszkód, przyszłość krucjaty stanęłaby pod znakiem zapytania. Tymczasem zaś, za sprawą przypadku, drogi chrześcijan i muzułmanów się przecięły. Wczesnym rankiem 31 grudnia, być może gdy krzyżowcy wciąż jeszcze obozowali, pojawiła się armia Dukaka i niezwłocznie przystąpiła do okrążenia przeciwnika. Osłupiali Frankowie musieli być przerażeni takim nieoczekiwanym obrotem spraw. Gdyby nie zdecydowanie Boemunda i Roberta, doszłoby do masakry. Nie wiemy dokładnie, jak przebiegała bitwa, do której doszło. Wydaje się jednak, że Robert ruszył ze swoją jazdą do frontalnego ataku na pierwszą linię muzułmańskich wojsk, a Boemund pozostał w odwodzie, dzięki czemu mógł pokrzyżować plany Dukaka, który chciał okrążyć krzyżowców. W chaotycznej walce obaj książęta zdołali przedrzeć się przez muzułmańskie szeregi, rozpędzając przy tym wielu ludzi Dukaka. Kiedy spora część damasceńskiej armii poszła w rozsypkę, Boemund i Robert postanowili wycofać się w bezpieczne miejsce, zamiast ryzykować pościg. Jazda rycerska uciekła, lecz w pośpiechu zostawiła wolniej poruszającą się piechotę i wszystkie zgromadzone zapasy na łaskę przeciwnika. Ostatecznie ani łacinnicy, ani muzułmanie nie odnieśli niekwestionowanego zwycięstwa, obie strony poniosły straty i część obu armii zmuszona była wycofać się z pola walki. Wystarczyło to jednak, by przekonać Dukaka, że powinien wrócić do Damaszku. Z punktu widzenia krzyżowców wyprawa była fiaskiem - prawie wszyscy piechurzy polegli albo dostali się do niewoli,
a cel przedsięwzięcia - zdobycie żywności - nie został osiągnięty. Zdaje się, że przez następnych kilka dni Robert z Flandrii nękał jeszcze maruderów z armii Dukaka i odzyskał nieco prowiantów, lecz nie dość, by wyżywić wszystkich oblegających Antiochię. Niektórzy kronikarze próbowali przedstawić te wydarzenia w korzystnym dla krzyżowców świetle, inni znów pomijali je milczeniem, dla wszystkich jednak było oczywiste, że łacinnicy dali się zaskoczyć i omal nie zostali pokonani. W tym samym czasie na główne siły zgromadzone pod Antiochią również spadł druzgocący cios. Kiedy dzięki bezpośredniej obserwacji lub informacjom od szpiegujących dla niego Ormian Jaghi Sijan dowiedział się, że Boemund i Robert oddalili się spod Antiochii, zdecydował się na atak. Siły oblegających były wówczas znacząco uszczuplone. Brakowało nie tylko Boemunda i Roberta z Flandrii, lecz także Roberta z Normandii, który przebywał wtedy chyba w Laodycei, a książę Gotfryd złożony był chorobą. 29 grudnia z Bramy Mostowej wybiegła drużyna muzułmanów i rzuciła się w kierunku mostu łyżwowego i obozu Prowansalczyków. Na atak odpowiedział Rajmund z Tuluzy, który z rycerzami i piechurami przeprawił się przez Orontes. Z początku wydawało się, że wszystko układa się pomyślnie. Turcy rzucili się do ucieczki przez antiocheńskie równiny, Rajmund natomiast popędził w stronę Bramy Mostowej. Tymczasem Prowansalczycy zostali wciągnięci w pułapkę. Wydaje się, że pierwszy atak muzułmanów miał tylko zmusić krzy-
żowców do przekroczenia rzeki. Gdy tylko dotarli oni do Bramy Mostowej, „Turcy przegrupowali się i zaatakowali od strony mostu i brodu”. Nieoczekiwanie łacinnicy zostali otoczeni przez o wiele liczniejsze wojska, a ich szarża rychło zmieniła się w odwrót. Do mostu łyżwowego wycofywali się w zupełnym bezładzie: Frankijscy rycerze, którzy zatrzymali się, żeby walczyć, znaleźli się pośród pierzchającego motłochu [krzyżowców], który chwytał się ich rąk, grzyw i ogonów ich koni i ściągał z siodeł. Turcy pospiesznie i bezlitośnie doganiali i mordowali żywych, a poległych rabowali. Podczas ucieczki z ich mostu na nasz Turcy zabili z piętnastu rycerzy i około dwudziestu piechurów. Chorąży biskupa Le Puy oraz młody szlachcic Bernard z Beziers stracili życie, a sztandar Ademara został zdobyty. Liczba zabitych w tym starciu nie była katastrofalna, jednak porażka okazała się poważnym ciosem dla morale łacinników. W czasie działań wojennych w średniowieczu książęta używali osobistych chorągwi albo sztandarów, często wyrazistych i barwnych, stanowiących punkt orientacyjny dla ich wojsk. Sztandary te bardzo sobie ceniono, były bowiem symbolem, za którym szło się do boju. Chorągiew powiewająca nad zamkiem czy miastem oznajmiała, komu one przypadły w udziale, a pokonani gromadzili się wokół sztandaru zwycięzcy, licząc na to, że nie dopuści on do przypadkowej rzezi. Uważano, że utrata sztandaru zwiastuje niechybną zgubę, tak więc zdobycie przez Turków chorągwi Ademara, która przedstawiała Najświętszą Pa-
nienkę, nie tylko upokorzyło krzyżowców, ale i nadwątliło ich ducha. W następnych tygodniach turecki garnizon z upodobaniem dokuczał łacinnikom, powiewając zdobytym sztandarem z murów Antiochii. Odwrót od Bramy Mostowej oraz przebieg wyprawy Boemunda i Roberta zrodziły spore wątpliwości co do sprawnego współdziałania konnicy i piechoty. Wydarzenia z końca grudnia musiały nadwerężyć zaufanie między nimi i zmusiły dowódców do wprowadzenia zmian w taktyce. W OKU CYKLONU Z nadejściem roku 1098 krzyżowcy na powrót byli razem, lecz ich sytuacja pod Antiochią wcale się nie poprawiła. Większość z nich była już wygłodzona, wyczerpana i przygnębiona, a następny miesiąc nie przyniósł żadnego wytchnienia. Śmierć w bitwie, z głodu albo w wyniku chorób stawała się coraz bardziej prawdopodobna - i po raz pierwszy w ich szeregi zaczęło się wkradać zwątpienie. Turecka załoga Antiochii też musiała się mieć nie najlepiej, lecz trzy bramy miasta wciąż nie zostały zablokowane, a sojusznicy byli blisko, toteż Turcy lepiej radzili sobie z aprowizacją. W lutym krzyżowiec Anzelm z Ribemont tak pisał w liście: „Miasto zaopatrywane jest w niewiarygodnej mierze w zboże, wino, oliwę i wszelką żywność”. Tymczasem wyglądało na to, że wszystko sprzysięgło się przeciwko krzyżowcom. Po pierwsze, miejscowa ludność zaczęła wykorzystywać dokuczający im głód:
Ormianie, Syryjczycy i Grecy dowiedzieli się, że nasze hufce posłane po żywność wróciły z pustymi rękami. Przetrząsnęli więc okolice i zakupili zboża i inną żywność, i przynieśli do obozu, gdzie srogi głód dokuczał oblegającym. Sprzedali osła za osiem hyperoi, co warte jest 120 solidów w denarach. Pomimo to wielu krzyżowców pomarło, gdyż nie mieli dość pieniędzy, by zapłacić tak wygórowane ceny. Nie sposób dokładnie oszacować wysokości tamtych cen, jest jednak oczywiste, że były astronomiczne. W takich warunkach stan posiadania oraz status społeczny decydowały o przeżyciu. Oczywiście pierwszymi ofiarami byli biedacy, jednak także wielu z tych, którzy dotarli do Antiochii z nietkniętym majątkiem, popadło teraz w nędzę. Niektórych ratowała litość przywódców. Pisząc do swej żony w marcu 1098 roku, Stefan z Blois wspomina udrękę tamtych miesięcy: „Wielu wyczerpało już wszystkie swoje zasoby podczas tej wielce świątobliwej walki. Po prawdzie bardzo wielu z naszych spotkałaby doczesna śmierć z głodu, gdyby nie łaska Boża i nasze pieniądze”. Chociaż ta hojność ratowała niektórych, głód i cierpienie wciąż były powszechne: W owym czasie wygłodniali żywili się kiełkami fasoli rosnącymi na polach i wieloma rodzajami ziół, bez soli; także ostem, który nie dość dobrze ugotowany z braku chrustu, kłuł języki jedzących; także końmi, osłami, wielbłądami, psami i szczurami. Co biedniejsi
jadali nawet skóry i ziarna zbóż znalezione w zwierzęcych odchodach. Na domiar złego w północnej Syrii zaobserwowano szereg złowróżbnych zjawisk naturalnych - w tym kometę i zorzę - co krzyżowcy zinterpretowali jako oznaki Bożego niezadowolenia. Jeden z łacinników powiada: w owym czasie ujrzeliśmy zdumiewającą łunę na niebie i ponadto odczuliśmy wielkie poruszenie ziemi, tak że wszyscyśmy drżeli. Wielu widziało też pewien znak w kształcie krzyża, białawego koloru, który poruszał się na Wschód prostą drogą. Nic więc dziwnego, że krzyżowców powoli opadał lęk. O ich stanie ducha wiele mówi to, jak sobie tłumaczyli swoją niedolę. Musieli zmierzyć się z podstawowym pytaniem: skoro prowadzą świętą wojnę w imię Boga, dlaczego Pan pozwala im cierpieć i ginąć? Ich odpowiedzią, a przynajmniej odpowiedzią duchowieństwa, było to, co stanowiło filar średniowiecznego chrześcijaństwa - grzech. Fulcher z Chartres, który sam był duchownym, udziela takiego wyjaśnienia: Wierzyliśmy, że krzyżowców dotknęły wszystkie te nieszczęścia i tak długo nie mogli zdobyć miasta ze względu na swoje grzechy. A toczyła ich nie tylko rozpusta, lecz także chciwość i duma, i pożądliwość. Skoro więc Bóg karał ich za grzechy, to w takim razie, zdaniem duchownych, jedynym rozwiązaniem było
zmyć je z nich wszelkimi dostępnymi środkami. Ademar biskup Le Puy zaczął nawoływać „do trzydniowego postu, modlitwy, jałmużny i procesji; nakazał też księżom odprawiać msze, a niższym duchownym odmawiać psalmy”. Powstrzymywanie się od jedzenia przez ludzi przymierających głodem może wydawać się mało sensowne, lecz cielesne wyrzeczenia oraz obrzędy religijne uważano wówczas za sprawdzone środki zaradcze. Krzyżowcy mieli jeszcze nie raz po nie sięgać. Owo oczyszczenie miało też bardziej niemiłe strony. „Wedle jednego ze szczególnie godnych pożałowania średniowiecznych przekonań kobiety były zasadniczo narzędziami grzechu. Źródłem tego przeświadczenia była nauka świętego Augustyna, żyjącego na przełomie IV i V wieku twórcy teorii wojny sprawiedliwej, którego pisma po dziś dzień mają wielki wpływ na chrześcijaństwo. Na nieszczęście dla płci niewieściej Augustyn, jak wielu innych świętych, nim się nawrócił, był kobieciarzem, a gdy poświęcił życie Kościołowi, uznał, raczej niezbyt miłosiernie, że to kobiety przywodziły go do grzechu i że są one z natury zepsute i niebezpieczne. W szczególności na uwagę zasługuje jego wkład w reinterpretację upadku człowieka w raju, zgodnie z którą wina spoczywała bardziej na Ewie niż na wężu. W XI wieku można więc było przedstawiać kobiety jako kusicielki i narzędzie zła. W takim też kontekście powinniśmy rozumieć beznamiętną uwagę pewnego krzyżowca, który odnotował, że w styczniu 1098 roku „naradziwszy się, [łacinnicy] wyprowadzili kobiety z armii, zarówno mężatki, jak
i niezamężne, aby skalane znamieniem rozpusty, nie obrażały Pana”. Niemal współczesny tamtym wydarzeniom kronikarz Albert z Akwizgranu dość szczegółowo wymienia wprowadzone zakazy i kary: Wszelką niesprawiedliwość i niegodziwość należało wyplenić z armii, nikomu nie było wolno oszukać swego chrześcijańskiego brata; nikomu nie było wolno kraść ani cudzołożyć. Gdyby zaś kto nie posłuchał tych poleceń, jeśli zostałby przyłapany, poddano by go najsroższej karze, żeby uwolnić lud Boży od brudu i nieczystości. Wydaje się jednak, że zdaniem Alberta nieposłuszeństwo było nieuniknione, ponieważ dalej zanotował: Kiedy wielu pielgrzymów nie posłuchało owego rozporządzenia, zostali oni surowo osądzeni przez wyznaczonych sędziów: niektórych zakuto w łańcuchy, innych wychłostano, innych znów ogolono i naznaczono piętnem dla dobra i naprawy całej armii. Wówczas to pewnego mężczyznę i kobietę złapano na cudzołóstwie i obnażono ich w obecności wszystkich, ręce skrępowano z tyłu i okrutnie zbito rózgami, i kazano im obejść dokoła całą armię, by pozostali, ujrzawszy ich straszne rany, powstrzymali się od takiej niegodziwości. Wielu próbowało połączyć ten rygorystyczny program duchowego oczyszczenia z bardziej praktyczną działalnością. W owym czasie krzyżowcy w grupach po 200-300 wyprawiali się przeczesywać okolice w poszukiwaniu żywności, prawdopodobnie bez aprobaty
dowódców. Na te aprowizacyjne wycieczki z całą pewnością nie wybierali się tylko ludzie z niższych klas społecznych. Archidiakon Toul, Ludwig, niegdyś raczej zamożny duchowny, gdy skończyły mu się pieniądze i nie miał już za co kupić jedzenia, postanowił poprowadzić 300 innych duchownych i świeckich na taką właśnie wyprawę. Na ich nieszczęście zwiedzieli się o tym szpiedzy antiocheńskiego garnizonu. Zaczaiło się na nich 600 Turków, którzy wyszli z miasta Bramą Mostową, i Ludwig oraz wszyscy jego ludzie zostali wycięci w pień. Mimo wysiłków, by przywrócić „czystość” i morale, niektórzy krzyżowcy decydowali się opuścić obóz. Tysiące kilometrów od domu, nękani przez nieprzyjaciół i głód, musieli nabrać przekonania, że cała ta wyprawa bliska jest całkowitej katastrofy. Bywało, że ci, którzy wybrali się szukać po okolicy żywności, decydowali się już nie wracać pod Antiochię. Takiej pokusie uległy nawet najbardziej znane postaci krucjaty. Pod koniec stycznia 1098 roku dwaj przywódcy niegdysiejszej wyprawy ludowej, charyzmatyczny kaznodzieja Piotr Pustelnik oraz Wilhelm zwany Cieślą, wicehrabia Melun, w środku nocy wymknęli się z obozu. Wydaje się, że od Konstantynopola szli z oddziałem Boemunda, ponieważ gdy odkryto, że uciekli, w pościg za nimi posłany został Tankred. Pochwycił ich i sprowadził z powrotem w hańbie. Wilhelm spędził całą noc w namiocie mojego Pana Boemunda, leżąc na ziemi jak śmieć. Następnego dnia rano, o świcie, przyszedł i stanął przed Boemundem, pło-
nąc ze wstydu. Boemund rzekł mu: „Ty najbardziej obmierzły z ludzi, jakich nosić musi ziemia, dlaczegoś tak bezwstydnie uciekł?” Wilhelm najwyraźniej miał naturalną skłonność do opuszczania towarzyszy broni - wiadomo, że wcześniej pierzchnął z wyprawy przeciwko Maurom w Hiszpanii - lecz mimo to większość krzyżowców błagała Boemunda, żeby okazał mu litość, być może dlatego, że sami zbyt dobrze rozumieli strach, jaki Wilhelmem powodował. Koniec końców tak Wilhelm, jak i Piotr nie ponieśli kary i złożyli ślubowanie, że nie odstąpią od oblężenia. Najwyraźniej dowództwo uznało, że są zbyt przydatni jako wodzowie biedoty, by dopuścić, żeby uciekli, albo ich wygnać. I rzeczywiście, w nadchodzących miesiącach Piotr wziął bardziej aktywny udział w wydarzeniach. Krzyżowcy nie byli już tak pobłażliwi wobec innego uciekiniera. Towarzyszący im od Konstantynopola grecki przewodnik i doradca Tatikios pod koniec stycznia oznajmił, że ma zamiar wrócić do Azji Mniejszej po żywność i wsparcie dla oblegających. Od przybycia pod Antiochię krzyżowcy żyli nadzieją, że cesarz Aleksy przybędzie z posiłkami, tak więc przyjęli to zapewne z aprobatą i uwierzyli w jego obietnice. Jak się wydaje, Tatikios na dowód, że zamierza powrócić, zostawił w obozowisku cały swój dobytek, a także większość swoich ludzi, jednak z powodów, które niebawem stały się jasne, nigdy już nie pojawił się pod Antiochią. Ucieczka Tatikiosa wstrząsnęła Frankami, i większość
źródeł bardzo krytycznie odnosi się do jego postępku. Jak D tym pisze kapelan Rajmunda z Tuluzy, „Pod pozorem dołączenia do armii Aleksego Tatikios zostawił obóz, opuścił swych ludzi i wyjechał przeklęty przez Boga; nikczemnie tchórzliwym swym czynem sprowadził wieczną hańbę na siebie i swych ludzi”. Niewykluczone, że mniej więcej w tym samym czasie także Boemund rozważał opuszczenie armii. Według Prowansalczyka Rajmunda z Aguilers, który trzeba to przyznać - nie darzył go szczególną sympatią, „zagroził odjazdem” ze względu na cierpienia swych wojsk i własne ubóstwo. Jak dalej stwierdza Rajmund: „dowiedzieliśmy się potem, że rozpowiadał tak, ponieważ ambicja kazała mu pragnąć Antiochii”, i zauważa, że aby zachować jedność wśród chrześcijan, „wszyscy książęta, z wyjątkiem Hrabiego [Rajmunda z Tuluzy] ofiarowali Antiochię Boemundowi, jeśliby została wzięta. Po takiej ugodzie Boemund i pozostali książęta przysięgli nie odstąpić od oblężenia Antiochii przez siedem lat, chyba że wcześniej skapituluje”. Rajmund musiał się jednak pomylić i wmieszał do swej relacji wspomnienia z późniejszych wydarzeń, żadne inne ówczesne źródła nie wspominają bowiem o tych negocjacjach. Możliwe jednak, że na początku 1098 roku Boemund starał się zagwarantować sobie udział w antiocheńskich łupach. W styczniu krzyżowcy znaleźli się w najgorszej jak dotąd sytuacji. Jeden z ludzi Boemunda, któremu udało się przetrzymać ów straszliwy okres, opisuje niedolę
łacinników, niemal namacalnie odmalowując ich rozpacz: Tak więc trwaliśmy w skrajnej nędzy [...]. Z jednej strony zagrażali nam Turcy, z drugiej trapił nas głód, a nie było nikogo, kto by nam dopomógł albo sprowadził pomoc. Pośledni rycerze razem z tymi, co byli bardzo biedni, uciekali na Cypr, do Azji Mniejszej albo w góry. Nie śmieliśmy schodzić do morza z obawy przed tymi tureckimi bestiami i żadna droga nie stała dla nas otworem. Dlatego też Symeon, patriarcha Jerozolimy, przy wsparciu biskupa Ademara napisał płynący z głębi serca list z apelem do wszystkich chrześcijan zachodniej Europy. Nie krył w nim, że wielu krzyżowców zginęło lub opuściło szeregi, i apelował o pomoc: „Chodźcie walczyć w armii Pana [...]. A nie zabierajcie ze sobą niczego, jedynie to, co może być dla nas przydatne. Niech przybywają tylko mężczyźni, a kobiety, na razie, pozostaną w domach. Tam, gdzie mieszka dwóch, niechaj jeden, bardziej sposobny do walki, przybędzie”. W szczególności Symeon ponaglał tych, którzy przyrzekli wziąć udział w krucjacie, jednak wciąż jeszcze nie wyruszyli na Wschód, i zagroził im ekskomuniką. Nie omieszkał też posunąć się do oszustwa, żeby zachęcić niezdecydowanych. Pomimo cierpień krzyżowców pod Antiochią opisywał Ziemię Świętą jako „mlekiem i miodem płynącą”. Utrzymywał też, że najtrudniejsza część kampanii jest już zakończona.
W styczniu 1098 roku na horyzoncie zajaśniał na krótko błysk nadziei. Podczas jednej z potyczek pod murami Antiochii, które były już codziennością, łacinnicy pochwycili młodego, dobrze urodzonego muzułmanina. Wywiedziawszy się, że członkowie jego rodziny dowodzą jedną z baszt miasta, chcieli wynegocjować, by wpuścili ich oni do wieży w zamian za uwolnienie młodego człowieka. Krzyżowcy nawiązali z nimi kontakt i być może plan by się powiódł, gdyby Jaghi Sijan nie odkrył, co się dzieje, i nie odebrał rodzinie jeńca dowodzenia. Bez odrobiny litości krzyżowcy powlekli nieszczęsnego młodzieńca, którego wcześniej poddali okrutnym torturom, przed mury miasta i ścięli go na oczach muzułmańskiego garnizonu. Ich plan się nie powiódł, lecz okazało się, że w systemie obronnym miasta może być słaby punkt - zdrada. NOWY WRÓG W pierwszych dniach lutego łacinników doszły wieści, że do Antiochii zbliża się nowa muzułmańska armia. Tym razem było to 12 000 ludzi Ridwana z Aleppa, który ciągnąc na odsiecz Jaghiemu Sijanowi, zatrzymał się w Harimie. Niespodziewana grudniowa wizyta Dukaka z Damaszku musiała odmienić stosunek krzyżowców do kwestii patrolowania okolicy, bo zostali odpowiednio wcześnie ostrzeżeni o niebezpieczeństwie. Mieli teraz nieco czasu, by przygotować się na przybycie Ridwana, było jednak bardzo realne, że antiocheńscy Turcy wespół z wojskami z Aleppa ich zmiażdżą. Nowe zagrożenie postawiło łacinników
przed trzema trudnymi do rozwiązania problemami. Przede wszystkim rozpaczliwie brakowało im koni. Wiele z nich stracili już podczas trudnej przeprawy przez Azję Mniejszą, lecz zimą 1097‒1098 sytuacja bardzo się pogorszyła, głównie z uwagi na taki w zaopatrzeniu. Opisując, jak krzyżowcy starali się zdobyć pożywienie, dziejopisowie niemal zawsze schodzą na temat przesadnych kosztów furażu: „[łacinnicy] musieli patrzeć, jak ich konie z głodu giną w oczach. O słomę było ciężko, a siedem czy osiem solidów nie wystarczało, by dostać jednodniową ilość obroku dla jednego konia”. Boemund swą styczniową groźbę, że odstąpi od oblężenia, uzasadniał tym, że już nie może patrzeć, jak „jego ludzie i konie umierają z głodu”. Wydaje się, że konie ceniono wówczas na równi z ludźmi. Były po temu powody: w bitwie najpotężniejszą bronią był dosiadający konia rycerz - średniowieczny odpowiednik czołgu - a rycerz, który stracił wierzchowca, stawał się po prostu piechurem, co w dodatku naruszało jego status. Na początku 1098 roku koń stanowił więc pod Antiochią wielki majątek. Symptomatyczny wydaje się przedziwny incydent, do którego doszło 29 grudnia podczas chaotycznej wałki pod murami tego miasta: otóż grupa rycerzy nieoczekiwanie wycofała się z boju, pozostawiając piechotę samej sobie. Jednak to nie tchórzostwo było przyczyną ich ucieczki - pędzili za uchodzącym z pola bitwy koniem bez jeźdźca. Niebawem rycerze coraz mniej chętnie brali udział w potyczkach z obawy, że stracą konie i pozycję. W tej sytuacji ksią-
żęta pod przewodnictwem Rajmunda z Tuluzy założyli fundusz, z którego rycerze, którzy stracili konie w walce, mogli czerpać pieniądze na zakup wierzchowców. Rozwiązanie to, zrodzone z krucjatowego „braterstwa”, było kolejnym przykładem praktycznej współpracy pomiędzy dowódcami krucjaty. Nowe konie można jednak kupić o tyle, o ile w ogóle są, tymczasem w lutym były już rzadkością. Podobno Prowansalczykom udało się wówczas zgromadzić ich jedynie setkę, do tego były one „cherlawe i słabowite”. W całej armii najwyżej tysiąc rycerzy wciąż miało konie. Wiele z nich nie było końmi bojowymi w pełnym znaczeniu tych słów; wiemy też, że niektórzy rycerze wyruszali do walki na mułach i osłach. Tak więc na wieść, że do Antiochii zbliża się Ridwan, krzyżowcy musieli sobie odpowiedzieć na pytanie, jak zrobić najlepszy użytek z tak poważnie uszczuplonej jazdy. Rozwiązania wymagały też dwie inne, powiązane z tym kwestie: ostatnie miesiące dowiodły, że w zażartych, walnych bitwach potrzebny jest jeden głównodowodzący, było też oczywiste, że w wirze walki bardzo trudno zgrać działania piechoty i jazdy. 8 lutego książęta zwołali więc pilną naradę, żeby przedyskutować wszystkie te sprawy oraz obmyślić, jakie zgotować Ridwanowi przyjęcie. Postanowili podzielić siły i prowadzić walkę na dwóch frontach. Siedmiuset rycerzy pod wodzą Boemunda, Roberta z Flandrii i Stefana z Blois miało wyjechać Ridwanowi na spotkanie, a pozostali książęta z całą piechotą - kontynuować oblężenie. Wymagała tego konieczność, jednak to radykalne
oddzielenie jazdy od piechoty było odkrywczym posunięciem. Któryś z łacińskich świadków tamtych dni dowodzi, że „podjęto taką decyzję, ponieważ całkiem było możliwe, że bojaźliwi i nie nadający się do walki w szeregach piechoty okażą więcej tchórzostwa niźli odwagi, kiedy ujrzą Turków w wielkiej sile”. Może to nie być do końca prawdą, zwłaszcza że do tamtego czasu spory odsetek piechoty musieli już stanowić doświadczeni rycerze, którzy utracili konie. W rzeczywistości podział ten wynikał prawdopodobnie z przyczyn taktycznych. Jazda, której wolno poruszający się piechurzy nie byli już dłużej zawadą, mogła teoretycznie działać z większą precyzją i szybkością. Jasno widać, że krzyżowcy uczyli się z doświadczenia i przejęli od Turków oraz przystosowali do swoich potrzeb ich ruchliwy oparty na jeździe styl prowadzenia walki. Najprawdopodobniej książęta wprowadzili jeszcze jedną innowację i wybrali Boemunda na naczelnego wodza sil śpieszących na spotkanie z Ridwanem. Przed krzyżowcami stało niebywałe zadanie: musieli odeprzeć około 12 000 muzułmanów, nie mając nawet 1000 rycerzy. Dysproporcja ta każe się zastanowić, czy aby łacińscy kronikarze nie wyolbrzymili powagi sytuacji, jednak nawet źródła muzułmańskie potwierdzają, że armia z Aleppa miała przewagę liczebną. Jakim więc sposobem mogli krzyżowcy liczyć na zwycięstwo? Wspominając tamtą bitwę, pewien krzyżowiec twierdzi, że gdy przyszło do walki, w cudowny sposób Bóg rozmnożył łacińskie siły z 700 do 2000 rycerzy. Być może krzyżowcy zaryzykowali odciągnięcie od ob-
lężenia większej liczby ludzi, lecz bardziej polegali na Bożej pomocy i jak się zdaje, swojej taktyce. Ich plan był tyleż natchniony, ile zuchwały. Mogli byli zorganizować obronę w okolicach Mostu Żelaznego, oznaczałoby to jednak walkę na wyczerpanie, i tak w razie zwycięstwa, jak i porażki kosztowałoby życie bardzo wielu ludzi. Wobec tego zdecydowali się swego dwunastokrotnie liczniejszego nieprzyjaciela zaatakować. Odwracając sytuację z wcześniejszej bitwy z Dukakiem, chcieli wykorzystać element zaskoczenia. Wyruszyli tedy spod Antiochii pod osłoną ciemności, nocą 8 lutego, i pośpieszyli drogą do Mostu Żelaznego. Mieli zamiar zorganizować zasadzkę, a skoro przejęli inicjatywę, sami mogli wybrać miejsce ataku. Najprawdopodobniej zdecydowali, że przypuszczą go niedaleko Mostu Żelaznego, jednak nie sposób z całkowitą pewnością wskazać, gdzie to dokładnie było. Wydaje się wszakże, że aby zmniejszyć ryzyko, że zostaną okrążeni, chcieli osaczyć muzułmańskie wojska na terenie obwarowanym naturalnymi przeszkodami, być może więc zdecydowali się na miejsce pomiędzy Orontesem a pogórzem rozciągającym się za Antiochią. Możliwe też, że ukryli się za jakimś pagórkiem. Rankiem 9 marca Boemund rozesłał zwiadowców, którzy wrócili z wieścią, że Ridwan ciągnie drogą z Mostu Żelaznego i że przed głównymi siłami idą dwa oddziały. Krzyżowcom sprzyjało więc szczęście. Nie mogli liczyć na zwycięstwo w długotrwałym starciu, musieli więc roztropnie wykorzystać element zaskoczenia i swój główny atut - szarżę jazdy rycerskiej.
W takich okolicznościach arcyważne było zgranie wszystkiego w czasie. Gdyby zaatakowali natychmiast, cały impet ataku mógłby trafić na forpocztę Ridwana, tymczasem główna kolumna muzułmanów mogłaby się swobodnie rozwinąć i częściowo ich okrążyć. Zastosowali więc inne rozwiązanie - posunięcie, które prawdopodobnie obmyślił Boemund. Podzielili się na sześć oddziałów. Gdy pojawił się Ridwan, pięć z nich wyszło na spotkanie z przednią strażą jego armii, natomiast szósty, pod wodzą Boemunda, czekał w odwodzie. Jeden z naocznych świadków tak opisuje pierwsze minuty bitwy: „Zgiełk bitewny wzniósł się w niebo, gdyż wszyscy walczyli naraz, a chmura strzał przyćmiła niebiosa”. Wiedząc, jak wielką przewagę liczebną ma nad nimi wróg, rycerze musieli być przerażeni, lecz odegrali swą ważną taktyczną rolę - ściągnęli całość sił Ridwana w jedno, wybrane przez Boemunda miejsce. Połączeni Turcy powoli zdobywali przewagę nad krzyżowcami i całkiem możliwe, że cieszyli się już z bliskiego zwycięstwa. Na to właśnie czekał Boemund. Kiedy wojska muzułmanów zespoliły się w jedną masę, rzucił się ze swym szóstym oddziałem do gwałtownej szarży. Autor Gesta Francorum, który niemal na pewno znajdował się pośród walczących u boku Boemunda, przekazuje nam płomienny opis tego ataku: Tak więc Boemund, ze wszystkich stron strzeżony znakiem Krzyża, rzucił się na tureckie wojska niczym lew, który od trzech albo czterech dni nic nie jadł i wypada ze swej jaskini, rycząc, głodny bydlęcej krwi [...].
Atak był tak gwałtowny, że jego proporzec powiewał tuż nad głowami Turków. Pozostałe oddziały, ujrzawszy, że proporzec Boemunda z takim honorem prze naprzód, natychmiast przerwały odwrót i wszyscy nasi ludzie jak jeden mąż przypuścili atak na Turków, którzy zdumieli się i rzucili do ucieczki. Nasi ruszyli za nimi w pogoń i gromili ich aż po [Most Żelazny]. Losy całej krucjaty zależały od tego, czy Boemund przełamie szeregi połączonych sił Ridwana w miażdżącej szarży przypuszczonej w idealnie wybranym miejscu i czasie. Jednym śmiałym manewrem odmienił bieg bitwy i zmusił armię Ridwana do chaotycznego odwrotu. Krzyżowcy ścigali Turków aż po Harim, przejmując konie i żywność. W kilka godzin pozostali Turcy puścili z dymem tę twierdzę i uciekli na wschód. Jazda Boemunda odniosła świetne zwycięstwo, a pod Antiochią piechota odparła serię ataków tureckiej załogi. Krzyżowcy pragnęli jednak wykorzystać sukces do końca: „Gdyśmy zwyciężyli w bitwie i zdobyli łupy, przynieśliśmy do obozu głowy pokonanych i zatknęli je na palach na znak posępnego losu ich tureckich sprzymierzeńców i niedoli czekającej oblężonych”. W tych rozpaczliwie ciężkich zimowych miesiącach zdołali krzyżowcy, dzięki szczęściu i militarnemu geniuszowi, przetrwać starcia z dwiema idącymi Antiochii z odsieczą potężnymi muzułmańskimi armiami. Gdyby wojska Dukaka z Damaszku i Ridwana z Aleppa się połączyły rezultat na pewno byłby inny. Ich wzajemna niechęć wzięła jednak górę nad wspólnym inte-
resem, wymagającym odciągnięcia krzyżowców od bram Antiochii. Mniej więcej 9 lutego krzyżowcy mieli całkiem odmienną wizytę innych muzułmanów, która także pozwoliła im skorzystać na podziałach w świecie islamu. Z kalifatu fatymidzkiego w Egipcie, którym podówczas de facto władał wezyr Al‒Afdal, przybyło drogą morską poselstwo, być może w wyniku kontaktów, które za radą cesarza Aleksego krzyżowcy nawiązali z nim po Nikei. Nienawiść dzieląca sunnickich Abbasydów oraz szyickich Fatymidów oznaczała, że Egipcjanie nie mieli wcale zamiaru sprzeciwiać się oblężeniu tureckiej Antiochii. Po prawdzie, podobnie jak wielu ówczesnych muzułmanów, być może opacznie odczytali intencje chrześcijan względem Jerozolimy i sądzili, że jest to część bizantyjskiej kampanii o ograniczonym zasięgu. Było to dla krzyżowców wielce szczęśliwe zrządzenie losu, gdyż w Lewancie jedynie Egipt miał flotę zdolną zakłócić niezwykle ważne dla Franków morskie połączenia z Bizancjum i Zachodem. Fatymidzi skłaniali się do neutralności, natomiast łacińscy książęta, dla własnego dobra, gotowi byli zrezygnować z bezwzględnej, nie różnicującej nienawiści do islamu, której wymagała retoryka krucjaty. Stefan z Blois nie okazał najmniejszego zażenowania, gdy pisał do żony: „Władca Babilonu [Al‒Afdal] przysłał także do naszej armii saraceńskich posłańców z listami i zawarł z nami pokój i ugodę”. Wydaje się, że wysłannicy Al‒Afdala przebywali w obozie krzyżowców prawie miesiąc,
a kiedy odjechali, towarzyszyli im chrześcijańscy posłowie. To dość zadziwiające wydarzenie musiało być powszechnie znane uczestnikom krucjaty i świadczy o tym, że łacinnikami, choć tyle doświadczyli pod Antiochią, wbrew oczekiwaniom nie powodowała ślepa nienawiść religijna czy etniczn. Pod murami Antiochii krzyżowcy przeżyli koszmarną zimę. Tysiące ludzi zmarło z wychłodzenia, chorób i głodu albo zginęło w walce, niektórzy uciekli, a tych, którzy pozostali, z pewnością odmieniły te przeżycia. Groza tamtych dni wyraźnie zapisała się w pamięci kronikarzy krucjaty. Większość z nich daje odczuć, że owe miesiące niezmiernie osłabiły krzyżowców, skazując ich na całkowite wyczerpanie i życie w ciągłym strachu. Fulcher z Chartres, który nie brał bezpośrednio udziału w oblężeniu, widzi sprawy w innym świetle. W jego opinii krzyżowcy przeszli przez oczyszczający ogień, który obmył ich z grzechu, i tym bardziej byli zdecydowani osiągnąć cel wyprawy. Brzmi to jak idealistyczne wyobrażenia odległego obserwatora, jednak w ocenie Fulchera można doszukać się ziarna prawdy. W lipcu 1098 roku Anzelm z Ribemont, który odczuł na własnej skórze antiocheńską zimę, napisał: „Tak więc naszym ludziom przydało to siły i od tamtej pory przystąpili do sprawy z odrodzoną odwagą”. Ujmując to beznamiętnie, wręcz okrutnie, krzyżowcy w istocie zostali oczyszczeni. Słabi pomarli, bojaźliwi uciekli, a nieudolni w walce - polegli. Pozostał rdzeń, nieliczny, lecz złożony z ludzi najbardziej wy-
trzymałych i doświadczonych. Z Europy wyruszyło około 100 000 krzyżowców; pozostało ich w najlepszym razie 30 000, tymczasem koniec oblężenia Antiochii był jeszcze bardzo odległy.
ROZDZIAŁ VI Pętla się zaciska Pierwsze dni marca 1098 roku przyniosły koniec zimowej niedoli i nadzieję dla krzyżowców. 4 marca do portu w Saint‒Simeon zawinęła angielska flota, przywożąc żywność, narzędzia budowlane i rzemieślników. Pomoc ta była nieoceniona, lecz niewiele wiemy o ludziach, którzy sprowadzili ją do Lewantu. Podobnie jak w wypadku floty genueńskiej, która przybyła w listopadzie 1097 roku, możemy jedynie zgadywać, czy te angielskie statki zjawiły się tam w ramach planowej aprowizacji. Z zapisków naocznych świadków nie wynika, by od dawna ich wypatrywano czy w ogóle się spodziewano, jednakże ładunek, który miały na pokładzie - oczekiwany czy nie - pozwalał łacinnikom spodziewać się korzystnej dla nich odmiany losu. Do tej pory krzyżowcy tylko częściowo zamknęli Antiochię w oblężeniu. Blokowali trzy bramy w północno ‒ zachodniej części miasta, jednak Brama Mostowa, Brama Świętego Jerzego oraz mniej dostępna Brama Żelazna nie były przez nich strzeżone. Starali się kontrolować drogi prowadzące z Bramy Żelaznej do Saint‒Simeon i Aleksandretty, jednak do muzułmańskiego garnizonu wciąż docierało zaopatrzenie. Co gorsza z punktu widzenia krzyżowców, ich najważniejsza linia aprowizacyjna - ta, która wiodła do Saint‒Simeon - narażona była na częste tureckie ataki. Aby mogli liczyć na to, że wezmą Antiochię głodem, musieli łacinnicy zacisnąć pierścień i przejąć kontrolę nad okolicami
Bramy Mostowej. Przybycie angielskiej floty stwarzało taką możliwość. Gdy tylko książęta dowiedzieli się, że weszła do portu, naradzili się, jak najlepiej wykorzystać ludzi i materiały, które przywiozła, i zdecydowali wznieść naprzeciwko Bramy Mostowej warownię podobną do tej, którą postawili na zboczach góry Staurin. Budując ją od podstaw na odsłoniętym terenie między bramą a Orontesem, narażaliby się na duże niebezpieczeństwo, toteż postanowili ufortyfikować opuszczony meczet stojący na pobliskim niewysokim wzgórzu. Żeby jednak mogli się do tego zabrać, musieli sprowadzić z wybrzeża przybyłych rzemieślników i materiały. O tym, jakie znaczenie mieli dla nich ci ludzie i ten towar, oraz o niebezpieczeństwach czyhających w podróży niech świadczy to, że do Saint‒Simeon posłano w charakterze eskorty dwóch najznamienitszych książąt spośród krzyżowców, Boemunda i Rajmunda z Tuluzy, na czele sześćdziesięciu rycerzy i co najmniej pięciuset piechurów. Droga powrotna zajęła im trzy dni, podczas których Jaghi Sijan dokuczył oblegającym kilkoma pomniejszymi wypadami. Powrót Boemunda i Rajmunda znad wybrzeża był tym bardziej niebezpieczny, że ludzie, których eskortowali, byli obładowani narzędziami i materiałami budowlanymi, toteż spowalniali przemarsz. Prawdopodobnie potrzebowali około dwóch dni, żeby pokonać trzydzieści kilometrów z Saint‒Simeon, a do tego pozwolili sobie na złamanie szyku, narażając się na atak - co może świadczyć o braku współpracy między dowódcami. Kiedy około 7 marca podeszli pod An-
tiochię, część oddziału, prawdopodobnie piechota, została zaatakowana. Antiocheński garnizon zastawił zasadzkę. Pewien świadek tamtych wydarzeń opisuje, jak przerażonych Krzyżowców otoczyli wrzeszczący muzułmańscy jeźdźcy, podobnie jak to się stało kilka miesięcy wcześniej, podczas bitwy pod Doryleum: Turcy jęli zgrzytać zębami i krzyczeć, i wyć bardzo głośno, zataczając koła wokół naszych ludzi, i szyć z łuków, raniąc i zabijając ich najokrutniej. Atak był tak zajadły, że nasi poczęli uciekać za najbliższą górę albo gdzie tylko się dało. Ci, którzy szybko zdołali pierzchnąć, uszli z życiem, a ci, którym się nie udało, polegli. Liczba ofiar tego zajścia - około 500 piechurów i zaledwie, co zaskakujące, dwóch rycerzy - dowodzi, że ciągle nie było współdziałania między jazdą a piechotą, oraz tego, że jeźdźcy uciekali szybciej. Turkowie zapewne wybiliby ich do nogi, lecz Boemund, który jak się wydaje - prowadził straż tylną, rzucił się im na odsiecz, a z obozu krzyżowców ruszył do walki Gotfryd z Bouillon. Pod Bramą Mostową rozgorzała zaciekła bitwa. Wówczas także Jaghi Sijan posłał w bój więcej ludzi i, jak wspomina któryś z łacinników, zamknął za nimi Bramę Mostową, „zmuszając swych wojowników, żeby albo zwyciężyli, albo zginęli”. Jednak dzięki wsparciu Gotfryda krzyżowcy zaczęli zyskiwać przewagę. Muzułmanie wpadli w panikę i rzucili się do rozpaczliwej ucieczki w stronę Bramy Mostowej, którą zdesperowany Jaghi Sijan nakazał teraz pośpiesznie otworzyć:
Pomknęli przez most do bramy. Tych, którzy dla wielkiego ścisku ludzi i koni nie zdołali przejść przez most, spotkała tam wieczna śmierć z diabłem i jego diablętami, bośmy pomknęli za nimi i zaganiali ich do rzeki albo zrzucali w dół, aż woda w owym bystrym strumieniu czerwona była od tureckiej krwi, a gdy któryś przypadkiem próbował wspiąć się po słupach mostu albo też dotrzeć wpław do brzegu, tego zaraz dopadali nasi ludzie stojący wzdłuż rzeki. Współcześni historycy badający dzieje krucjat często bagatelizują to starcie, tymczasem wydaje się, że dla krzyżowców było ono punktem zwrotnym. Niemal każde ówczesne łacińskie źródło szczegółowo opisuje tamte wydarzenia językiem zaczerpniętym ze słownika podniosłej, krucjatowej retoryki. Niekiedy opisy te przyćmiewają nawet gloryfikację zwycięstw nad Dukakiem z Damaszku i Ridwanem z Aleppa. Krzyżowcy, którzy polegli w muzułmańskiej zasadzce na początku starcia, opiewani są jako męczennicy - „Nasi rycerze i piechurzy ponieśli śmierć męczeńską i wierzymy, że poszli do nieba, gdzie zostali odziani w białe szaty i otrzymali palmę męczeństwa” - w zamierzonym kontraście do poległych muzułmanów, którzy cierpieć mieli w piekle z rąk „diabląt”. Kontratakujący łacinnicy podobno „wzywali imienia Jezusa Chrystusa, a utwierdzeni w swym postanowieniu podróży do Grobu Świętego [...], włączyli się do walki zjednoczeni sercem i umysłem”. Dla łacińskich kronikarzy byli oni „rycerzami Boga prawdziwego, których z każdej strony
chronił znak Krzyża” i którzy tuż po bitwie wzięli udział w nabożeństwie, żeby złożyć dzięki Bogu. Ten nabożny styl nie jest czymś wyjątkowym; podczas całej wyprawy towarzyszący jej pisarze z uporem dawali wyraz przekonaniu, że łacinnicy biorą udział w na wskroś świętej kampanii prowadzonej w imię Boga i pod Jego przewodem. Na szczególną uwagę zasługuje więc to, że tak niewiele znaczącą, wydawałoby się, potyczkę obsypano takim bogactwem religijnych wyobrażeń. Wiemy przecież, że starcia między krzyżowcami i antiocheńską załogą pod murami miasta były niemalże na porządku dziennym. Bitwa z 7 marca nie zakończyła niespodziewanie oblężenia i być może nie wywarła żadnego bezpośredniego wpływu na jego przebieg - najprawdopodobniej właśnie dlatego historycy ją zaniedbują. Dlaczego więc miała ona tak wielkie znaczenie dla krzyżowców, dlaczego była tak imponującą wiktorią, że podobno wiele miejscowych chrześcijanek, wciąż jeszcze przebywających w Antiochii, podeszło do „otworów w murach i gdy ujrzały posępny los Turków, potajemnie klaskały w dłonie”? Krzyżowcy twierdzili, że zadali wrogowi poważne straty: w boju miało ponoć paść dwunastu „emirów” czy dowódców „razem z 1500 ich najdzielniejszych i najwaleczniejszych wojowników, którzy najlepiej bronili miasta”. Jeśli ocena ta nie jest zbyt przesadzona, oznaczałoby to, że garnizon, który prawdopodobnie liczył co najwyżej 5000 ludzi, został poważnie osłabiony. Szacunki poległych wśród łacinników wahają się od
1000 do zadziwiająco ściśle określonej liczby 2055, tak więc straty obu stron mogły być porównywalne. Znaczenie bitwy pod Bramą Mostową polega na tym, że miała mży wpływ na morale. Podczas pięciu miesięcy, które krzyżowcy pędzili pod Antiochią, stoczyli dwie poważne bitwy z armiami władców Damaszku i Aleppa, lecz to starcie było ich pierwszym zdecydowanym zwycięstwem nad załogą miasta. Jaghi Sijan zaryzykował utratę wielu swoich ludzi, żeby zaatakować oddzielone od głównych drużyny Boemunda i Rajmunda z Tuluzy, lecz jego zamysł się nie rowiódł. Dziejopisowie podkreślają, że ta porażka znacząco odbiła się na stanie psychicznym muzułmanów: „Ci, co uszli z życiem, więcej już nie mieli ochoty wyć i trajkotać dniem i nocą, jak mieli niegdyś w zwyczaju, [...] odtąd mniej byli odważni niźli przedtem, tak w słowach, jak i w czynach”. Tymczasem nastroje wśród oblegających były zgoła odmienne. Wydaje się, że krzyżowcy, którzy przetrwali grozę zimy i zwyciężyli Ridwana z Aleppa, uznali, że ten ostatni sukces zwiastuje odmianę losu. Kapelan Rajmunda z Tuluzy sławi zdobyte w tym starciu cenne łupy i tak bardzo potrzebne konie: Niektórzy [krzyżowcy] gnali tu i tam między namiotami na arabskich wierzchowcach i pokazywali swe nowe bogactwa przyjaciołom; inni znów, paradując w dwóch albo trzech strojach jedwabnych, wysławiali Boga, który zesłał zwycięstwo i wszelkie dobrodziejstwa, jeszcze inni zaś, osłonięci trzema czy czterema
tarczami, radośnie obnosili się z owymi pamiątkami swego tryumfu. Co najważniejsze, łacinnikom udało się sprowadzić pod Antiochię cenne narzędzia i materiały budowlane oraz rzemieślników. Nim jednak ruszyła budowa nowej warowni, doszło do wyjątkowo makabrycznego zdarzenia. O świcie 8 marca antiocheński garnizon wykradł się z miasta, by pochować swych poległych pod meczetem, który krzyżowcy zamierzali ufortyfikować. Frankowie odpowiedzieli na to mrożącym krew w żyłach barbarzyństwem: Razem z nimi [muzułmanie] pochowali opończe, złote bizanty [monety], łuki i strzały oraz inne przedmioty, których nazwy nie są nam znane. Kiedy nasi ludzie posłyszeli [o tym], przybyli co rychlej do tej diabelskiej świątyni i nakazali wykopać zwłoki, zniszczyć grobowce i powyjmować trupy z ich grobów. Wrzucili wszystkie ciała do dołu, poodcinali im głowy i zanieśli je do swych namiotów, by zliczyć je dokładnie, poza tymi, które załadowali na cztery konie należące do wysłanników emira Kairu i posłali na wybrzeże. Możemy to postrzegać na kilka sposobów: jako beznamiętne bestialstwo, część oblężniczej gry w zastraszanie lub, jak przekonuje nas Rajmund z Aguilers, odosobniony wybryk pospólstwa „podnieconego widokiem tureckich łupów”. Wydaje się, że Rajmund, być może ze względu na to, że był duchownym, lepiej niż inni zdawał sobie sprawę, że krzyżowcom można za-
rzucić skrajne barbarzyństwo, jednak przypisał je nikczemnej, bezimiennej „biedocie”. Jakkolwiek było, zbezczeszczenie cmentarza doprowadziło muzułmański garnizon do rozpaczy. Jeden z łacinników zanotował: „Na widok tych poczynań Turcy popadli w przygnębienie i pogrążyli się w niemal śmiertelnym bólu, i każdego dnia tylko płakali i zawodzili”. Nie byli jeszcze załamani, zapewne jednak czuli, że oto w końcu krzyżowcy zyskują nad nimi przewagę. Frankowie mogli teraz zablokować Bramę Mostową i około 10 marca zaczęli obwarowywać opuszczony meczet. Łacinnicy nie chcieli stawiać żadnej wymyślnej, trwałej fortecy. Antiocheńska załoga, choć wylękniona na skutek ostatnich wydarzeń, mogła ich zaatakować, zanim umocnienia zostaną ukończone, toteż krzyżowcom zależało raczej na łatwym w budowie, prowizorycznym kasztelu. Wznieśli go w trzy dni wspólnymi siłami - nawet książęta pomagali nosić kamienie. Łucznicy bacznie obserwowali Bramę Mostową, wyglądając muzułmańskiego ataku, krzyżowcy zaś wykopali podwójną fosę wokół meczetu, w jej obrębie postawili prowizoryczne kamienne mury związane wapienną zaprawą, a na koniec wznieśli obok samego meczetu dwie kamienne baszty. Do 14 marca nowa warownia była ukończona. Nazwano ją La Mahomerie, co po starofrancusku oznaczało meczet (i brzmiało podobnie jak momerie, „błazeństwo”). Choć kasztel budowali wszyscy, powierzono go Rajmundowi z Tuluzy. Jego kapelan usilnie starał
się wyjaśnić, dlaczego to jego pan podjął się tego jakże uciążliwego i kosztownego zadania: Wywiązała się dyskusja względem tego, którego z książąt wybrać na strażnika nowej warowni, albowiem wspólne przedsięwzięcia bywają zaniedbywane, ponieważ każdy sądzi, że inni się nimi zajmą. Kiedy więc niektórzy książęta, żądni zapłaty, zabiegali o głosy innych, by objąć posterunek, hrabia, wbrew życzeniom swej świty, przejął warownię, częściowo po to, by nie zarzucano mu opieszałości, częściowo zaś, by opieszałym wskazać drogę siły i mądrości. Kapelan tłumaczy dalej, że ponieważ od ubiegłego lata bywał Rajmund okresowo złożony chorobą, wśród krzyżowców rozeszła się plotka, że „nie chce ani walczyć, ani ustąpić”. Skoro więc coraz bardziej przyćmiewali go pozostali książęta, a nawet jego ludzie, Prowansalczycy, zaczęli w niego wątpić, Rajmund zgodził się objąć dowództwo nad La Mahomerie, aby jak się dowiadujemy - odzyskać dobre imię. Jednak dość rozpaczliwe próby wytłumaczenia decyzji hrabiego, które czyni Rajmund z Aguilers, wyraźnie trącą propagandą. Dziejopis przyznaje, że decyzja hrabiego Tuluzy nie była całkiem bezinteresowna, najpewniej po to, by uprzedzić bardziej jeszcze niewygodne pytania dotyczące jego motywacji. Rajmunda poczęła bowiem trapić jedna kwestia: komu przypadnie Antiochia, kiedy w końcu padnie? Przed marcem 1098 roku nie odegrał on żadnej szczególnej roli w oblężeniu, nie mógł więc rościć sobie praw do miasta na podstawie zasług, jakie
wniósł w jego zdobywanie. Niemniej jednak miał wciąż spore zasoby coraz rzadziej spotykanego dobra: pieniędzy. Tak więc gdy pozostali książęta oczekiwali zapłaty za zorganizowanie obrony La Mahomerie, Rajmund zaproponował, że pokryje wszelkie koszty z własnej kieszeni. W rezultacie kupił sobie wyłączne prawo do warowni. Dlaczego? Zasada kto pierwszy, ten lepszy już na początku oblężenia kazała Boemundowi zapewnić sobie dostęp do Bramy Świętego Pawła. W jego ślady szedł Rajmund, który stanął u głównego wejścia do miasta, Bramy Mostowej. Teraz obaj mogli pierwsi wtargnąć do Antiochii, kiedy tylko załamie się obrona lub miasto się podda. Pod koniec marca 1098 roku Jaghiemu Sijanowi udało się na tyle zmobilizować swych podupadających na duchu ludzi, że pewnego ranka przypuścił niespodziewany atak z Bramy Mostowej, wystawiając na próbę wytrzymałość La Mahomerie. Rajmund z Aguilers, który najprawdopodobniej obozował wtedy w warowni, wspomina z przerażeniem, że ich posterunek niemalże został zdobyty. Jego zdaniem Prowansalczyków uratowało tylko cudowne zrządzenie Opatrzności: „Poprzedniego dnia potoki deszczu nawodniły świeżą ziemię i napełniły fosę dokoła [La Mahomerie], Dzięki temu [...] moc Pańska powstrzymała wrogów”. Książęta musieli zdawać sobie sprawę, że warownia nie wytrzyma dłuższego zdecydowanego natarcia umocnienia postawione w ciągu trzech dni nie w takim celu zostały wzniesione. La Mahomerie miała w razie ataku na tyle osłonić wojska Rajmunda z Tuluzy, aby
idące z odsieczą łacińskie posiłki zdążyły przeprawić się przez most łyżwowy. Jak pisze Rajmund z Aguilers, owo poranne starcie tak właśnie się potoczyło: „Odgłosy walki zwróciły uwagę naszych [głównych] sił i dzięki temu warownia została uratowana”. Tak więc muzułmanie mogli wyjść Bramą Mostową, lecz o tym, co mogli robić przed nią, w większej mierze decydowali teraz krzyżowcy. Antiocheński garnizon zaczął więc korzystać z ostatniej nie blokowanej głównej bramy miasta, Świętego Jerzego, jednak chrześcijanie mieli coraz większą kontrolę nad okolicą, więc i to stało się ryzykowne. Pewien łacinnik z radością donosi, że grupa krzyżowców, prawdopodobnie Prowansalczyków, pochwyciła 2000 koni - liczba z pewnością przesadzona - które wyprowadzono Bramą Świętego Jerzego na popas na zboczach Silpionu. Krzyżowcy niebawem postanowili zablokować również tę bramę. W pierwszym tygodniu kwietnia rada książęca wyznaczyła Tankreda, siostrzeńca Boemunda, by umocnił i obsadził znajdujący się nieopodal bramy monastyr w zamian za 400 marek srebra, z czego jedną czwartą wyłożył Rajmund z Tuluzy. Wielce to dla nas pouczające. Według Gesta Francorum, spisanych przez anonimowego normańskiego krzyżowca z południa Italii, po którym można by się spodziewać stronniczego traktowania swych pobratymców, Tankred rzeczywiście oznajmił, że podejmie się tego zadania, tylko „jeśli dowiem się, jaka czeka mnie w zamian nagroda”. Wydaje się, że to interesowne nastawienie wynikało zarówno z jego natury, jak i statusu,
nie należał bowiem do najbogatszych możnowładców. Tankred czerpał korzyści z powierzonego mu zadania na różne sposoby - zaledwie kilka dni po objęciu posterunku przechwycił karawanę ormiańskich i syryjskich kupców zmierzających do antiocheńskiej Bramy Świętego Jerzego i zdobył „zboże, wino, jęczmień, oliwę i temu podobne rzeczy”. Od początku kwietnia 1098 roku krzyżowcy zacieśniali pierścień wokół Antiochii. Wprawdzie ograniczone dostawy żywności wciąż docierały do miasta Bramą Żelazną, jednak szala przechylała się na stronę oblegających. Przez całą zimę głodowali, tymczasem antiocheński garnizon był regularnie aprowizowany. Teraz role się odwróciły: krzyżowcom łatwiej i bezpieczniej przychodziło zdobywanie prowiantu, zwłaszcza że utrzymywali linie komunikacyjne z Saint‒ Simeon, a zapasy Jaghiego Sijana i jego ludzi się kurczyły. Położenie łacinników poprawiło się jeszcze bardziej, kiedy dotarły do nich z Edessy bogate dary wierzchowce i broń - przysłane przez Baldwina z Boulogne i gdy w maju powrócili krzyżowcy, którzy dotąd obsadzali odległe twierdze i ośrodki aprowizacyjne. Rajmund z Aguilers poczynił związaną z tym okresem interesującą obserwację w formie przygodnej dygresji. Zapisał mianowicie, że pewien łaciński kapłan imieniem Ewerard wyruszył wtedy na południe do muzułmańskiego Trypolisu, gdzie przebywał czas jakiś, „wzmacniając ciało i duszę”. To, że nawet podczas walk o Antiochię mogli krzyżowcy swobodnie poruszać się po islamskim terytorium, a nawet korzystać
z gościnności muzułmanów, dowodzi, że konflikt na tle religijnym nie był tak wyraźny, jak niegdyś przypuszczali historycy. Niewiele wiadomo na temat przebiegu oblężenia w pozostałych tygodniach kwietnia i w maju. Nawet źródła spisane przez krzyżowców zbywają ten okres ledwie jednym czy dwoma wersami. Możemy się jednak pokusić o próbę rekonstrukcji wydarzeń. Z pewnością w Antiochii coraz bardziej we znaki dawało się napięcie. Jeden z łacinników, ksiądz Piotr Tudebod, wspomina, że mniej więcej w tym czasie Jaghi Sijan chciał uzyskać okup za niedawno pojmanego krzyżowca, Rainalda Porcheta. Zaciągnięto nieszczęśnika na mury miasta i nakazano mu wynegocjować u swych łacińskich towarzyszy odpowiednią zapłatę, w przeciwnym razie czekała go śmierć. Tudebod zostawił nam mocno udramatyzowany opis reakcji Rainalda, który nie zgodził się błagać o uwolnienie i odrzuciwszy daną mu przez Jaghiego Sijana ostatnią szansę, by wyrzec się chrześcijaństwa i nawrócić na islam, pogrążył się w modlitwie, podczas której go ścięto. Następstwa jego męczeństwa” okazały się jeszcze sroższe: Wówczas [Jaghi Sijan], powodowany niepohamowanym gniewem, ponieważ nie zdołał zmusić Rainalda do odstępstwa od wiary, kazał naraz sprowadzić do siebie wszystkich [pojmanych krzyżowców] z Antiochii, z rękoma skrępowanymi z tyłu, [...] zedrzeć z nich wszelkie odzienie i gdy tak stali zupełnie nadzy, polecił związać ich linami w krąg. Rozkazał tedy, by ułożono
wokół nich plewy, chrust i siano, a w końcu, jako wrogów Boga, podpalono. Chrześcijanie ci, rycerze Chrystusowi, podnieśli wrzask i wołania, a ich głosy niosły się w niebiosa. Tudebod przytacza tę historię jako jaskrawy przykład chrześcijańskiej pobożności w obliczu muzułmańskiego okrucieństwa, lecz - jeśli jest ona prawdziwa, świadczy również o znaczącym zaostrzeniu wojny psychologicznej toczącej się pomiędzy oblegającymi i obleganymi. Mordując łacińskich jeńców, Jaghi Sijan odrzucał możliwość uzyskania okupu. Jednak to, co zrobił, mogło wynikać z chłodnej kalkulacji, a nie ślepej furii. Być może sądził, że nieudana próba wymuszenia okupu za Rainalda dowodzi, iż krzyżowcy, przekonani, że upadek Antiochii jest przesądzony, więcej już na żaden okup nie przystaną. Mordując tak bezdusznie jeńców, mógł być pewny, że łacinnicy będą chcieli ich pomścić, co rozwiewało nadzieje tych jego ludzi, którzy myśleli już o złożeniu broni. Jasno dał im do zrozumienia, że jeśli chcą żyć, muszą walczyć. Z nadejściem maja duch załogi wydawał się bliski upadku. Rycerz Anzelm z Ribemont pisze w liście, że około 20 maja nadeszła z miasta propozycja kapitulacji. Muzułmanie posunęli się „do tego, że przyjęli kilku z naszych ludzi, a kilku z nich przyszło do nas”. Tyle że owi łacinnicy, wśród których był przedstawiciel Hugona z Vermandois, Walo II z Chaumont‒en‒Vexin, marszałek dworu króla Francji, zostali w Antiochii zamordowani. Anzelm jest przekonany, że cała ta sprawa
była „pułapką”, możliwe jednak, że część muzułmańskiej załogi faktycznie próbowała bez zgody dowódcy poddać się ludziom Hugona, tymczasem Jaghi Sijan odkrył spisek i wyciął w pień poselstwo krzyżowców. ZDRADA Mimo to późną wiosną w mieście przybyło zniechęconych żołnierzy. Do kwietnia, najpóźniej na początku maja, Boemundowi udało się potajemnie nawiązać kontakt z antiocheńczykiem imieniem Firuz. Działający w pojedynkę lub też stojący na czele niewielkiej grupy konspiratorów Firuz miał zmienić bieg historii. Z wielu względów to jego postępek zdecydował o losach pierwszej krucjaty. Tymczasem, jak na tak znaczącą postać, jest on wyjątkowo tajemniczy. Wspomina o nim prawie każda ówczesna kronika krucjaty, lecz jego dzieje za każdym razem są przedstawiane odmiennie. Kim był, co nim powodowało, jakie były szczegóły jego konspiracyjnej działalności - wszystko to spowija mgła tajemnicy. Według naszej najlepszej wiedzy Firuz był antiocheńskim Ormianinem, który przyjął islam. Kilka źródeł podaje, że był dość zamożnym płatnerzem. Wydaje się, że dowodził przynajmniej jedną z baszt na południowo-wschodnich murach, wznoszącą się ponad Bramą Świętego Jerzego, niedaleko posterunku Tankreda. Przypadł mu więc leżący nieco na uboczu odcinek umocnień Antiochii, co dawało sposobność do zdrady. Jakie jednak były jego motywy i z jakiej skorzystał okazji? Jeden z kronikarzy każe nam wierzyć,
że Firuz działał pod wpływem trzech następujących po sobie objawień Chrystusa, a według dwunastowiecznego muzułmańskiego skryby z Damaszku zaczął sprzyjać krzyżowcom, ponieważ Jaghi Sijan skonfiskował cały jego majątek. Być może Firuz znienawidził za to władcę Antiochii, lecz według wszelkiego prawdopodobieństwa w głównej mierze kierowała nim po prostu chciwość. Któryś z południowoitalskich krzyżowców pisze otwarcie, że Boemund przekupił go szczodrymi obietnicami „bogactwa i wielkich zaszczytów”, inny zaś łacinnik sądzi, że książę Tarentu obiecał zrównać Firuza we władzy i bogactwie z Tankredem. Jak udało się nawiązać kontakt z Firuzem? Wyjaśnienie, które dziesiątki lat później podała córka cesarza Aleksego, kronikarka Anna Komnena, wydaje się na pierwszy rzut oka cudownie nierealne - Firuz, jak pisze Anna, zwyczajnie „wychylił się sponad murów” i gawędził z Boemundem. Niewykluczone, że to Ormianin pierwszy nawiązał kontakt, przywoławszy stacjonujących niedaleko ludzi Tankreda, jednak bardziej prawdopodobne, że pośredniczyli w tym odwiedzający miasto ormiańscy kupcy. Najpóźniej do połowy maja Boemund zdołał w zasadzie przekonać Firuza, żeby oddał krzyżowcom podlegający mu fragment murów. Nie wystarczało mu jednak, że doprowadzi do upadku Antiochii - chciał mieć pewność, że miasto dostanie się w jego ręce, toteż słowem nie pisnąwszy o umowie z Firuzem, zjawił się na radzie książęcej, gdzie podobno przemówił tymi słowy:
Prześwietni rycerze, widzicie, że wszyscy, i wielcy, i mali, doświadczamy strasznego ubóstwa i nędzy, a nie wiemy, czy lepsze dla nas nadejdą czasy. Jeżeli więc uznacie, że dobry to pomysł, niechaj jeden z nas stanie ponad innymi, pod warunkiem że jeśli zdoła zdobyć miasto albo w jakowyś sposób zmusić je do kapitulacji, samemu albo z pomocą innych, zgodzimy się mu je oddać we władanie. Boemund, wiedząc, że ma klucz do Antiochii, próbował podstępem wymóc na pozostałych książętach, by zagwarantowali mu prawa do miasta. Nie ma wątpliwości, że jego plan był do cna egoistyczny, skoro odnotował to nawet jeden z jego popleczników, autor Gesta Francomm. Ku niezadowoleniu księcia Tarentu pozostali dowódcy krucjaty stanowczo odrzucili jego propozycję, twierdząc, że Antiochię należy podzielić równo pomiędzy wszystkich. Podówczas, a więc mniej więcej w połowie maja, w obozie krzyżowców nie odczuwało się jeszcze pośpiechu ani paniki. Oblężenie przynosiło efekty, próbowano już rozmów na temat kapitulacji i choć Walo z Chaumont‒en‒Vexin i inni zginęli, zanim się one zaczęły, to kiedy Boemund po raz pierwszy przystąpił do negocjacji, krzyżowcy nie mieli powodów do zmartwień. Niebawem jednak miało się to zmienić. Jeszcze w październiku 1097 roku, gdy łacinnicy zbliżali się do Antiochii, Jaghi Sijan posłał swego najmłodszego syna, Muhammada, na wschód, by uprosił pomoc w Bagdadzie i u władców Mezopotamii. Być może prośby te ponowił w marcu 1098 roku. Jeden
z łacińskich kronikarzy przekazał nam plastyczny, lecz wyssany z palca opis, jak to posłowie Jaghiego Sijana próbowali oddać powagę sytuacji oraz głębię swej rozpaczy: „Zdjęli z głów okrycia i rzucili je na ziemię, paznokciami szarpali sobie brody, garściami rwali włosy z głów i ciężko wzdychali, lamentując wielce”. Sułtan Bagdadu ponoć tak się przejął tym pokazem desperacji, że „przywołał magów, proroków i wieszczów ich bogów i wypytywał o przyszłe zwycięstwo”. Przekonany zaś pomyślnymi wróżbami, nakazał zgromadzić potężną armię i oddał ją pod wodzę swego poplecznika, Kurbughi, atabega Mosulu, osobnika charakteryzowanego zwięźle jako „człek potworny”. Owa przydługa opowieść może być czystą fikcją, pojawiają się w niej jednakże dwa wątki przewijające się w większości ówczesnych łacińskich kronik. Tak jak krzyżowcy mieli wielu dowódców, tak też stawali do boju z wieloma muzułmańskimi nieprzyjaciółmi. Z braku jakiegoś oczywistego, wybijającego się wroga wielu łacinników właśnie w Kurbudze upatrywało najgroźniejszego przeciwnika krucjaty i przedstawiało go, przynajmniej do pewnego stopnia, jako antybohatera. W związku z tym doczekał się Kurbugha barwniejszych - czasem wręcz fantastycznych - opisów niż jakikolwiek inny muzułmański wódz. W Gesta Francorum autor zapędził się tak dalece, że odnotował przydługawą, aczkolwiek zupełnie zmyśloną rozmowę Kurbughi z matką, która miała go ostrzegać, żeby nie stawał do walki przeciwko krzyżowcom, ponieważ strzeże ich chrześcijański Bóg, i przepowiedziała mu:
„Jeśli przystąpisz do walki z tymi ludźmi, Doniesiesz wielką klęskę i okryjesz się hańbą, stracisz wielu wiernych żołnierzy, porzucisz zebrane łupy i uciekniesz zdjęty trwogą”. Tak więc w łacińskich źródłach Kurbugha jawi się jako arogancki, lecz budzący szacunek wódz. Co być może bardziej istotne, w obozie krzyżowców wierzono, że był on oficjalnym przedstawicielem seldżuckiego sułtana Bagdadu - w Gesta Francorum mowa o nim jako o „głównodowodzącym wojsk sułtana Persji”. W pewnym sensie przedstawia się go jako prawowitego przywódcę islamu, który prowadzi nareszcie połączone siły Syrii i Mezopotamii: Kurbugha prowadził wielką armię, którą od dawna już gromadził, a kalif, który jest papieżem dla Turków, kazał mu iść wybić chrześcijan [...]. Zebrał potężne siły pogańskie - Turków, Arabów, Saracenów, paulicjanów, azymitów, Kurdów, Persów, agulanów i wielu innych, których nie sposób zliczyć. Choć Kurbugha stał na czele tych groźnych wojsk o skądinąd zdumiewającym składzie, w żadnym razie nie był „oficjalnym” przywódcą sunnickiego oporu przeciwko krucjacie. Niezbyt liczne arabskie źródła dotyczące omawianych wydarzeń ukazują nam odmienny obraz. Kurbugha doszedł do władzy w Mosulu, na odległych, wschodnich rubieżach Mezopotamii, dzięki swej reputacji przebiegłego, bezwzględnego dowódcy i był sojusznikiem sułtana Bagdadu, ale nie jego marionetką.
Miał on własne plany co do północnej Syrii, a nadejście wojsk pierwszej krucjaty dawało mu doskonałą okazję do ich realizacji. Liczył na to, że uda mu się przejąć Antiochię i pokaźne połacie Syrii pod płaszczykiem świętej wojny przeciwko chrześcijańskiej hordzie. Gdyby mu się powiodło, mógłby sięgnąć po władzę w Bagdadzie. Przez sześć miesięcy Kurbugha ostrożnie kładł militarne i dyplomatyczne podwaliny swojej kampanii, montując groźną koalicję. Ściągnął wojska zewsząd, gdzie sięgały wpływy Abbasydów, między innymi z Damaszku, Harranu, Hamy, Mardinu, Samosaty i Sindżaru. Większość stawiła się nie tyle z poczucia religijnego obowiązku czy głęboko zakorzenionej nienawiści do krzyżowców, ile ze strachu przed Kurbughą. Wiedzieli, że pewnego dnia może stanąć na czele państw seldżuckich, toteż woleli być jego sprzymierzeńcami niż nieprzyjaciółmi. Jedynie Ridwan z Aleppa nie odpowiedział na wezwanie do broni, uparcie trwając przy swej niezależności. Niektórzy sojusznicy przyłączyli się do Kurbughi w Mosulu, inni znów udali się bezpośrednio na spotkanie pod Antiochią. Połączone tureckie wojska były ogromne. Pewien Ormianin z Edessy szacuje ich liczbę na 800 000 jeźdźców i 300 000 pieszych, a jeden z muzułmańskich kronikarzy stwierdza po prostu, że armia Kurbughi była „nieprzeliczona”. Szacunki te są zapewne bardzo zawyżone, a Kurbugha prowadził najprawdopodobniej ponad 35 000 ludzi. Dopóki kampania przebiegała pomyślnie, mógł liczyć na „lojalność” tych potężnych, różnorodnych sił. Gdyby jednak jego strate-
gia zaczęła się załamywać, a przeświadczenie o jego nieuchronnej dominacji poczęło się chwiać, armia, którą zgromadził, mogłaby mu wymówić posłuszeństwo. Pogłoski o tej mobilizacji dotarły do Antiochii w drugiej połowie maja 1098 roku. Książęta postanowili zbadać sprawę dogłębnie i rozesłali grupy zwiadowców pod wodzą rycerzy takich jak Renald z Toul czy Drogon z Nesle, na wschód do Artach, na południe do Ar‒ Rudż oraz na północ w kierunku Cylicji. Ich obserwacje potwierdziły najgorsze obawy książąt: „Zobaczyli, że zewsząd z gór, różnymi drogami, nadciąga armia [muzułmanów], niczym mrowie, jak nadmorski piasek, i dziwowali się tym nieskończonym tysiącom, zupełnie niezdolni je zliczyć”. Pierwsi zwiadowcy wrócili z przerażającymi wieściami 28 maja. Wydawało się, że po ośmiu miesiącach spędzonych pod murami miasta wyczerpani i wynędzniali łacinnicy zostaną zmiażdżeni przez załogę Antiochii i nadciągającą armię Kurbughi. Zdając sobie sprawę, jak druzgoczący wpływ mogłyby te wiadomości wywrzeć na morale krzyżowców, książęta postanowili na razie zachować je dla siebie i 29 maja zebrali się na pilnej naradzie, żeby omówić sytuację. W obliczu walki na dwa fronty oraz prawdopodobnej zagłady wszyscy książęta, chyba tylko z wyjątkiem Rajmunda z Tuluzy, przystali teraz na wcześniejszą propozycję Boemunda, stwierdziwszy podobno: „Jeśli Boemund zdoła zdobyć to miasto, sam albo przy pomocy innych, oddamy mu je z radością, pod warunkiem że jeżeli cesarz przybę-
dzie nam w sukurs i spełni wszystko, co poprzysiągł, zwrócimy mu miasto, jak się należy”. Ten częściowy kompromis pozwolił im z jednej strony zaspokoić żądania Boemunda, a z drugiej zaznaczyć - niezbyt szczerze - że zamierzają dotrzymać przysięgi, którą złożyli Aleksemu. Kiedy więc dobili targu, Boemund wyjawił wreszcie swoje powiązania z Firuzem. Historycy często dowodzą, że łacinnicy mieli niewiarygodne szczęście, że Kurbugha zdecydował się przez trzy majowe tygodnie oblegać Edessę, zanim ruszył pod Antiochię, ponieważ dało to krzyżowcom dość czasu, by przeprowadzić plan z Firuzem. W rzeczywistości jest bardzo możliwe, że Boemund już znacznie wcześniej układał się z Ormianinem. Z całą pewnością mógł zaaranżować zdradę miasta, nim odbyła się poprzednia majowa narada, jednak nie uzyskawszy obietnicy upragnionej nagrody, nie zdecydował się na ten krok. Dowodzi to, że Boemundowi zależało przede wszystkim na zagwarantowaniu sobie prawa do Antiochii, a opóźnienie Kurbughi na skutek oblężenia Edessy nie tyle uratowało krucjatę, ile opóźniło moment, w którym Boemund wprowadził w czyn swój misterny plan. W następnych dniach przeprowadzono ostateczne rozmowy z Firuzem, którego syn został przeszmuglowany z miasta do obozu Boemunda w charakterze zakładnika. Plan, który Boemund ułożył z Firuzem, był nieskomplikowany. Wieczorem 2 czerwca spory oddział krzyżowców - składający się z jazdy i piechoty oddali się spod Antiochii na oczach jej garnizonu, lecz
wróci pod osłoną ciemności. Spieszeni rycerze wraz z piechurami zaczają się pod murami ponad Bramą Świętego Jerzego, po czym niewielki oddział krzyżowców wdrapie się na mury niedaleko baszty Firuza, zdławi opór obrońców i pośpieszy otworzyć bramy miasta. Cały ten plan w znacznej mierze był utajniony Jeden z kronikarzy krucjaty zapisał, że „nie był powszechnie znany” krzyżowcom, i wydaje się, że niektórych Prowansalczyków wielce zdumiało to, do czego doszło nocą z drugiego na trzeciego czerwca. Ponieważ łacinników nachodzili Ormianie, którzy byli w powszechnym mniemaniu szpiegami muzułmańskiej załogi, nierozpowiadanie żołnierzom o zamiarach Boemunda było sensownym posunięciem. Można podejrzewać, że Boemund chciał zachować swoje plany w tajemnicy, by jego ludzie mogli zająć kluczowe części miasta. Musieli jednak o nich dowiedzieć się książęta, aby zaraz po opanowaniu murów można było sprawnie przeprowadzić skoordynowany atak. Nawet jeśli w mieście działał zdrajca, zamysł Boemunda był bardzo ryzykowny. Bez natychmiastowego, gwarantującego przewagę rozmieszczenia sił krzyżowców w obrębie miasta zaraz po otwarciu bram odizolowana awangarda zostałaby wycięta w pień, a szansa na zdobycie Antiochii - zaprzepaszczona. Wydaje się, że Boemund uzgodnił swoje działania z Rajmundem z Tuluzy i Ademarem z Monteil oraz ustalił, że gdy tylko wedrą się do miasta, Gotfryd z Bouillon i Robert z Flandrii przypuszczą szturm na antiocheńską cytadelę.
W swych planach Boemund nie uwzględnił udziału jednego z książąt, Stefana z Blois. Uczestniczył on chyba w radzie 29 maja, jednak wydaje się, że uznał, iż nieuchronne starcie ze zbliżającymi się wojskami Kurbughi skończy się klęską krzyżowców. Rankiem 2 czerwca oświadczył, że zaniemógł, i w towarzystwie wielu rycerzy z regionu Chartrain odjechał na północ przez Wrota Syryjskie do Aleksandretty. Nigdy już nie powrócił, lecz jak się przekonamy, miał ogromny wpływ na późniejsze losy krucjaty. Odjazd Stefana, który nawet w owym czasie wielu musiało uznać za coś w rodzaju dezercji, wstrząsnął krzyżowcami, tym bardziej że w pierwszych miesiącach 1098 roku pozostali książęta wybrali go na „przywódcę” wyprawy. Oznaczało to najprawdopodobniej, że Stefan przewodniczył radom książęcym. Rejterada jednego z wodzów krucjaty, gdy ważyły się jej losy, nie rokowała dobrze łacinnikom, toteż ci, którzy wiedzieli o planach Boemunda, z nadzieją i niepokojem wyczekiwali na to, co miało się stać 2 czerwca. Owego wieczoru jeden z ludzi Boemunda, noszący dość dziwny przydomek Zła Korona, poprowadził oddział, który miał odwrócić uwagę muzułmanów. Wszystko poszło zgodnie z planem i 3 czerwca około trzeciej nad ranem mniej więcej 700 krzyżowców zgromadziło się na zboczach góry ponad Bramą Świętego Jerzego. Spora grupa pod wodzą Gotfryda i Roberta z Flandrii ruszyła w stronę cytadeli, reszta zaś pozostała z Boemundem. Zaczekali, aż straż z latarniami przejdzie po murach, po czym pośpieszyli na umówio-
ne miejsce. Ku ich wielkiej uldze Firuz czekał. Spuścił im linę, oni zaś przywiązali do niej drabinę, którą następnie wciągnięto i umocowano na blankach. Najpierw na mury wspiąć się miało sześćdziesięciu ludzi. Byli przerażeni. Jeden z łacinników pisze, że „ich serca przepełniała trwoga i zwątpienie, a każdy bardzo się opierał, nie chcąc być pierwszym, który wejdzie na mury”. Pamiętali przecież, jak niedawno Walo z Chaumont‒en‒Vexin i jego ludzie weszli do miasta i zostali zdradziecko zamordowani. Wspinając się, nie mieli pewności, czy nie zmierzają w pułapkę. Autor Gesta Francorum, który towarzyszył Boemundowi aż pod mury miasta, wyraziście przedstawia czyhające tam niebezpieczeństwa. Opisuje, jak to Boemund dodawał otuchy swym ludziom: „Ruszajcie, mocni sercem i ufni w towarzyszy, wespnijcie się po drabinie do Antiochii, a z woli Boga zdobędziemy ją w mgnieniu oka”, lecz sam nie zdecydował się pójść w pierwszym rzucie. W końcu krzyżowcy zaczęli wchodzić na drabinę. Pewien rycerz z Chartres, Fulko syn Fulka Fitz‒Gerarda, kanonika Notre Dame w tym mieście, pierwszy wszedł na mury. Teraz znów, dla odmiany, w panicznej desperacji, bojąc się, żeby Turcy nie zaskoczyli ich podczas wspinaczki, zbyt wielu krzyżowców rzuciło się na drabinę, która przeciążona przewróciła się, niektórych zabijając, a innych raniąc: Lud Boży zadrżał z przerażenia, widząc to, sądził bowiem, że wszystko to stało się za sprawą tureckiego podstępu i że ci, którzy byli już na górze, bez wątpienia
przepadli. W mieście ani też na murach nie było słychać żadnych głosów, żadnych krzyków, chociaż ci, którzy poupadali, wielki uczynili łoskot. Pan Bóg wzbudził tej nocy bardzo silny wiatr. [Firuz] wierny przyrzeczeniu, które złożył Boemundowi względem zdrady miasta, ponownie opuścił linę, żeby wciągnąć drabinę. W końcu pozostali dotarli na mury Była to najniebezpieczniejsza chwila podczas całej tej operacji. Działać trzeba było szybko i w zupełnej ciszy, gdyby bowiem Turcy wszczęli alarm, pokrzyżowałoby to wszystkie plany. Co zadziwiające, krzyżowcom udało się zabić strażników patrolujących mury oraz śpiących wartowników najbliższych trzech baszt, tak że „jeden jęk” się z nich nie wydobył, choć w pospiechu przez pomyłkę usiekli brata Firuza. Tymczasem pod murami pozostali ludzie Boemunda zaczęli się niecierpliwić. Autor Gesta Francorum, który był wśród nich, wspomina żywo, że „niedaleko od nas, na lewo, znajdowała się [boczna] brama, była jednak zamknięta, a niektórzy z nas nie wiedzieli, gdzie się znajduje, ponieważ wciąż było ciemno. Jednak szukając po omacku, znaleźliśmy ją i wszyscyśmy się ku niej rzucili, i wyważywszy ją, dostali się do miasta”. Do tej chwili atak był podstępny i bezgłośny Teraz nagle wszystko się zmieniło. Wdarłszy się do miasta, Boemund kazał zadąć w trąby, żeby dać Gotfrydowi i Robertowi umówiony sygnał do natarcia na cytadelę. Naraz ludzie Boemunda podnieśli krzyk, żeby przestraszyć antiocheńczyków, i wznieśli swoje bojowe zawo-
łanie: „Bóg tak chce! Bóg tak chce!” We wszystkich sporządzonych przez naocznych świadków opisach tych wydarzeń jest mowa o raptownym wybuchu oszałamiającego hałasu. Autor jednej z tych relacji powiada, że „w owej chwili podniósł się wrzask niezliczonych ludzi, aż w całym mieście słychać było ich niesamowity jazgot”. Inny kronikarz pisze: „Krzyżowcy zabijali wszystkich, których napotkali, a o brzasku wznieśli tak przerażające krzyki, że całe miasto ogarnęło zamieszanie, a kobiety i dzieci zanosiły się płaczem”. W tych decydujących pierwszych minutach zaskoczenie, zamęt wywołany ciemnością oraz lęk przed niepohamowanym okrucieństwem krzyżowców sparaliżowały obrońców. Kiedy tylko Boemund znalazł się w mieście, rozkazał zatknąć na murach pod szczytem góry Silpion swój krwistoczerwony sztandar. Jego zamysł był oczywisty - oznajmić wszem i wobec, że miasto należy do niego - jednak według jednego z obecnych tam łacinników miało to też bardziej bezpośredni skutek: „Teraz więc, z nastaniem świtu, nasze sztandary powiewały u szczytu południowego wzgórza Antiochii. Przerażeni widokiem naszych wojsk na wznoszącym się nad miastem wzgórzu, niektórzy antiocheńczycy rzucili się do bram, inni zaś skakali z murów. Pan taki wprowadził wśród nich zamęt, że ani jeden nie stanął do walki”. W tym samym czasie niektórzy z miejscowych chrześcijan wciąż jeszcze przebywających w mieście zdecydowali się zwrócić przeciwko muzułmańskiemu garnizonowi i zaczęli otwierać pozostałe bramy. Ta
chaotyczna reakcja na szturm Boemunda przypieczętowała los Antiochii. Gdyby Jaghi Sijan szybciej spróbował powstrzymać natarcie w południowo-wschodniej części miasta oraz pilnie strzegł wszystkich bram, być może zapobiegłby katastrofie. Tymczasem do Antiochii, która stała teraz otworem, napływać zaczęli pozostali krzyżowcy Skończyło się to chaotyczną masakrą, której zarzewiem było osiem miesięcy cierpienia, głodu i nagromadzonej agresji. Kilka utrzymujących się jeszcze ośrodków oporu szybko unieszkodliwiono. W panującym o świcie półmroku mordowano na oślep: „Nie oszczędzali żadnego muzułmanina ze względu na wiek czy płeć, ziemia pokryta była krwią i zabitymi, a niektórzy z nich byli chrześcijańskimi Grekami, Syryjczykami i Ormianami. Nie dziwota, ponieważ [w ciemności] zupełnie nie wiedzieli, kogo oszczędzić, a kogo zabić”. Po upadku miasta pewien świadek tamtych wydarzeń zanotował: „Wszystkie ulice miasta pełne były trupów, tak że nikt nie mógł tam wytrzymać ze względu na fetor, ani też nikt nie mógł przejść wąskimi uliczkami miasta, chyba że po ciałach zabitych”. Gotfryd i Robert z Flandrii nie zdołali się jednak wedrzeć do groźnej antiocheńskiej cytadeli. Mimo szerzącej się w mieście paniki syn Jaghiego Sijana zebrał garstkę żołnierzy, których udało mu się znaleźć, i ruszył w górę Silpionu, żeby schronić się w twierdzy. Położona wysoko nad miastem cytadela pozostała więc w rękach muzułmanów. Natomiast sam Jaghi Sijan okazał się mniej opanowany. Przekonany, że cytadela już padła, rzucił się z eskortą do ucieczki, prawdopodobnie
Bramą Żelazną. Udało mu się oddalić nieco od miasta, lecz spadł z konia, a jego ludzie zostawili go pewni, że nie żyje. Kilka godzin później znalazł go ormiański rzeźnik, który czym prędzej odciął mu głowę i zaniósł ją krzyżowcom. Po ośmiu ciężkich miesiącach bezskutecznych wysiłków łacinnicy w końcu wdarli się do Antiochii dzięki intrydze i przekupstwu. Gdy znaleźli się w mieście, urządzili bezlitosną rzeź. Potworne okrucieństwa, których tam się dopuścili, jakkolwiek odrażające, zwiększyły szanse powodzenia całej krucjaty. Dzięki zapałowi, z jakim wycięli stacjonujący w mieście garnizon, rozeszła się wieść o ich bezwzględności i w następnych miesiącach muzułmańskie załogi miast leżących na drodze do Jerozolimy wolały z nimi negocjować niż ryzykować, że do czegoś takiego dojdzie i u nich. Jak można się domyślać, powściąganej dotąd żądzy krwi krzyżowców dorównywało tylko ich pragnienie zdobycia łupów. Jeden z ówczesnych pisze, że znalazłszy się w końcu w Antiochii, „Nasze pospólstwo chwytało co popadnie, cokolwiek znalazło na ulicach i w domach. Tymczasem wojownicy walczyli, ścigając i zabijając Turków”. Okazało się, że zapasy Antiochii były na wyczerpaniu: [Krzyżowcy] przetrząsnęli miasto w poszukiwaniu żywności, lecz niewiele odkryli. Znaleźli mnóstwo purpurowych szat rozmaitego rodzaju, także pieprz i wiele przypraw, ubrania pogan i namioty, pionki i kości do gry, również jakieś pieniądze, lecz niezbyt dużo. Nie ma
się czemu dziwić, ponieważ podczas długiego oblężenia wiele tysięcy pogan zgromadzonych w tym miejscu zużyło wszystkie zapasy. Jednak Rajmundowi z Tuluzy udało się wykorzystać pozycję, jaką zajął przed Bramą Mostową. Kiedy 3 czerwca rozgorzały walki, jego ludzie przedostali się tą bramą do Antiochii i zajęli wszystkie budynki w okolicy, łącznie z samą Bramą Mostową oraz pałacem. Tak więc gdy Boemund zatykał swoją chorągiew nad miastem, Rajmund zakładał w nim potężny prowansalski bastion. Wyglądało na to, że księciu Tarentu nie uda się tak łatwo przejąć Antiochii, jak na to liczył. Zwycięstwo przyszło w samą porę. Następnego dnia, 4 czerwca, zaczęły nadciągać wojska Kurbughi i wkrótce krzyżowcy zostali otoczeni. Nieoczekiwanie oblegający stali się obleganymi.
ROZDZIAŁ VII U progu zagłady W czerwcu 1098 roku uczestnicy pierwszej krucjaty znaleźli się w przedziwnej sytuacji. Mniej więcej po ośmiu miesiącach starań, by sforsować mury Antiochii, nieoczekiwanie utknęli w niej jak w potrzasku, otoczeni przez wojska Kurbughi. Niebawem też zadały one krzyżowcom pierwszy cios. Muzułmański oddział zwiadowczy, liczący 300 jezdnych, zbliżając się ostrożnie do Antiochii, wysłał przodem około 30 ludzi, żeby przyjrzeli się miastu. Widok z pozoru odosobnionego oddziału podchodzącego pod mury okazał się zbyt kuszący dla Rogera z Barneville, możnego normańskiego rycerza słynącego z męstwa i talentów negocjatorskich. W porywie lekkomyślnej brawury rzucił się z ledwie piętnastoma swymi najprzedniejszymi wojami przeciwko muzułmanom, a kiedy ci pierzchli, ruszył za nimi w pogoń. Pomimo całego swego bitewnego doświadczenia Roger popełnił fatalny błąd i dał się nabrać na ulubiony fortel muzułmanów - pozorowaną ucieczkę. Kiedy oddalił się od miasta, nieoczekiwanie wyłoniła się reszta zwiadowczego oddziału, dotąd ukryta w dolinie. Łaciński kronikarz, Albert z Akwizgranu, opisuje, jak ujrzawszy dwudziestokrotnie liczniejszy oddział wroga, Roger zawrócił konia i desperacko pognał ku Antiochii: Turcy na galopujących rumakach ścigali uciekających, aż Roger ze swymi ludźmi przybliżył się do murów
miasta i niemal uciekł przez płyciznę Orontesu. Jednak fortuna mu nie sprzyjała i na oczach wszystkich, którzy stali na wałach, szlachetny wódz powalony został przez tureckiego żołnierza jadącego na szybszym wierzchowcu. Plecy przeszyła mu strzała, która przebiła wątrobę i płuca, a on zsunął się z konia i wyzionął ducha. Na oczach strwożonych gapiów przyglądających się temu z murów Antiochii Turcy odrąbali mu głowę, którą na znak zwycięstwa nabili na włócznię. Albert z Akwizgranu wyobrażał sobie, jak to zwiadowcy z radością donoszą Kurbudze, że krzyżowcy nie stawiali wielkiego oporu. Odzyskano ciało Rogera i Ademar z Monteil oraz wszyscy Książęta złożyli je z honorami u wejścia do katedry Świętego Piotra. Niemniej jednak w śmierci tak znamienitego rycerza upatrywali krzyżowcy złej wróżby. Jeden z nich zanotował, że strata tego „znakomitego, ukochanego rycerza [...] zdjęła ludzi smutkiem i trwogą”. Urzeczywistniły się ich najczarniejsze obawy - oddalonych tysiące kilometrów od domu, wyczerpanych miesiącami walki otoczyły przeważające siły wroga, przed którymi, zdało się, nie było ucieczki. Krzyżowcy szybko stwierdzili, że nie zdołają stawić czoła nowemu zagrożeniu w walnej bitwie, jak w lutym, gdy rozprawili się z armią Ridwana. Siły Kurbughi były dwukrotnie liczniejsze niż ich własne. Co ważniejsze zaś, ze względu na brak koni łacinnicy właściwie nie mieli już jazdy. Albert z Akwizgranu są-
dzi, że to dlatego krzyżowcy nie przyszli z pomocą Rogerowi z Barneville, kiedy znalazł się on w pułapce: Zostało ledwie 150 koni, a i te osłabione były z braku furażu; tymczasem tureckie wierzchowce były odpasione i nie zmęczone. W Antiochii znaleziono 400 tureckich koni, których jeszcze nie zaczęli przyzwyczajać do jazdy podług ich zwyczaju ani nie nauczyli zawracać w pościgu za wrogiem i popędzać ostrogami. W tych okolicznościach książęta postanowili zdać się na solidne fortyfikacje Antiochii. 5 czerwca główne siły Kurbughi dotarły do Mostu Żelaznego, głównej przeprawy przez Orontes, oddalonego dwanaście kilometrów na północ od miasta. Mostu strzegła drużyna krzyżowców, którzy jednak szybko zostali wybici. Turcy oszczędzili tylko ich dowódcę, którego pozostawili w jednej z baszt skutego kajdanami, żeby sczezł. Droga do miasta stała teraz otworem, jednak Kurbugha był ostrożny. Swój główny obóz założył jakieś trzy kilometry na północ od Antiochii, u zbiegu Orontesu i jego dopływu, Kara Su, dając sobie czas na rozpoznanie obrony miasta oraz nawiązanie kontaktu z muzułmanami wciąż broniącymi się w cytadeli. Niemal natychmiast jego uwagę zwróciła La Mahomerie, warownia zbudowana przez krzyżowców przed antiocheńską Bramą Mostową. Wydaje się, że łacinnicy porzucili dwie pozostałe warownie - Malregard oraz Basztę Tankreda - lecz bardzo im zależało na La Mahomerie, gdyż dawała im częściowe panowanie nad jedyną teraz linią aprowizacyjną, drogą do Saint‒Simeon.
W następnych trzech dniach Kurbugha poddał próbie determinację chrześcijan i przeciwko prowizorycznym fortyfikacjom warowni posłał 2000 swoich ludzi. Z jakichś powodów zadanie odparcia tego ataku przypadło Robertowi z Flandrii, a nie Rajmundowi z Tuluzy, chociaż przed upadkiem Antiochii zazdrośnie strzegł on swej pozycji dowódcy tego kasztelu. Robert z ledwie 500 ludźmi mężnie próbował utrzymać warownię i przez trzy dni opierał się kolejnym natarciom. Ostatecznie jednak, w nocy z 8 na 9 czerwca, widząc daremność swych poczynań, pod osłoną nocy wycofał się do miasta, a La Mahomerie podpalił, żeby nie dostała się w ręce wroga. W tym samym czasie Kurbugha nawiązał łączność z synem Jaghiego Sijana, Szamsem ad‒Daulą, który dowodził antiocheńską cytadelą. Być może na początku wdali się w krótką polemikę względem praw do miasta, jednak ad‒Daula szybko sobie uprzytomnił, że nie ma najlepszej pozycji przetargowej. Kurbugha posłał jednego ze swoich ludzi, żeby przejął dowództwo nad cytadelą, i około 8 czerwca zaczął gromadzić wojska w fortecy, a także w jej okolicy, na wschodnich. łagodniejszych stokach góry Silpion. Rozmieścił też oddziały przed Bramą Świętego Pawła, na północy miasta. Z nastaniem 10 czerwca Kurbugha był gotów do potężnego natarcia. Sami krzyżowcy przez osiem miesięcy usiłowali pokonać mury obronne Antiochii, lecz Kurbugha miał jedną, olbrzymią przewagę - w jego rękach znajdowała się cytadela. Mógł z niej zagrozić umocnieniom biegnącym zboczami Silpionu oraz, co ważniejsze,
uzyskać dostęp do krętej ścieżki, która prowadziła do miasta. Krzyżowców wycieńczonych i odciętych od zaplecza, było mniej i bardzo brakowało im koni, gdyby jednak przejęli cytadelę, mieliby cień szansy na odparcie Kurbughi. W tej sytuacji jednak wiadomo było, że nie ma mowy o długotrwałym oblężeniu i że :e batalię rozstrzygnie szybkie, krwawe starcie. Boemund od zdobycia Antiochii nocą z 3 na 4 czerwca starał się założyć jakiś posterunek na zboczach Silpionu. Po jednym spojrzeniu na umocnienia cytadeli porzucił pomysł przypuszczenia na nią frontalnego ataku z samej Antiochii. Jak przystało na tego rodzaju twierdzę, antiocheńska cytadela była tak posadowiona i zbudowana, aby mogła odpierać ataki wyprowadzane zarówno z zewnątrz, jak i od strony miasta. Jeszcze dziś, choć jej mury z wolna popadają w ruinę, stoi szereg jej groźnych baszt wyzywająco zwróconych ku rozciąganej się poniżej Antiochii. Zanim jednak Kurbugha zajął twierdzę, Boemund założył naprzeciwko niej warowny obóz, wysunięty nieco na południe, wzdłuż grzbietu Silpionu. Tak więc muzułmanie i łacin- nicy spoglądali na siebie poprzez niewielką, skalistą dolinę, wyraźnie widoczną jeszcze dzisiaj. Boemund kontrolował stąd spory fragment murów oraz kilka wież, dzięki czemu miał pod kontrolą schodzącą ku miastu ścieżkę. Ogromne rozmiary Antiochii, które stwarzały krzyżowcom problemy podczas oblężenia, teraz, gdy trzeba było jej bronić, przysparzały im podobnych trudności. Wydaje się, że 8 czerwca, kiedy Kurbugha ściągnął już większość swych wojsk pod cytadelę, do
Boemunda dołączył Robert z Normandii i Robert z Flandrii, jednak łacinnicy nie mogli sobie pozwolić na zbytnie rozciągnięcie sił - Gotfryd został w mieście, żeby bronić Bramy Świętego Pawła, Rajmund zaś dzielił czas między zmagania pod cytadelą a obronę Bramy Mostowej. 10 czerwca, wiedząc, że Kurbugha jest praktycznie gotów przystąpić do ataku z cytadeli, krzyżowcy postanowili go uprzedzić. Korzystając z niedużej bramy nieco na południe od Silpionu, zaatakowali położony tam obóz Turków. Zdaje się, że muzułmanie byli zupełnie zaskoczeni tym śmiałym uderzeniem, gdyż krzyżowcy zdołali ich zmusić do odwrotu. Uradowani sukcesem, niektórzy zaczęli radośnie plądrować obozowisko, tymczasem Kurbugha przeszedł do kontrataku. Nie spodziewający się tego łacinnicy salwowali się paniczną ucieczką do bocznej bramy, lecz jak wspomina jeden ze świadków, „była ona tak strasznie ciasna i wąska, że wielu ludzi tłum zatratował na śmierć”. Niepowodzenie tej wycieczki za mury miasta odebrało krzyżowcom wiarę w siebie, a przecież najgorsze miało dopiero nadejść. Kurbugha rozpoczął zmasowany atak. Jego oddziały ruszyłv z cytadeli w stronę położonego wyżej obozu Boemunda oraz ścieżką wiodącą do miasta, tymczasem pozostałe wojska zaatakowały od zewnątrz umocnienia biegnące na południe od cytadeli. Zmuszeni do walki na dwa fronty krzyżowcy wystawieni byli na ciężką próbę: „Turcy z wielką mocą starali się nas pokonać i przegnać ze swej drogi, ponieważ zejść do Antiochii można było tylko od strony naszej góry. Od
rana aż do wieczora toczyła się tak zaciekła walka, że o podobnej nigdy nie słyszano”. Krzyżowcami najbardziej wstrząsnęło to, że Kurbugha rzucał do boju nie kończące się ludzkie fale. Walki trwały nieprzerwanie od świtu do zmierzchu przez dwa dni. Pewien łacinnik, który przeżył tamten koszmar, powiada, że „kto miał jedzenie, nie miał czasu jeść, a kto miał wodę, nie miał czasu pić”. Niektórzy nie wytrzymali psychicznie tych bezlitosnych zmagań. Jeden z uczestników tamtych wydarzeń odnotował, że „wielu porzuciło nadzieję i co rychlej po linach opuściło się z murów, w mieście zaś żołnierze powracający z boju rozpowiadali, że posypią się głowy obrońców. Przerażenie rosło, bo i oni pierzchali, choć niektórzy nakłaniali niezdecydowanych do wytrwałości”. Niebawem krzyżowców ogarnęła panika i dezerterować zaczęli nawet znani rycerze: Kiedy to wszystko się działo, Wilhelm z GrantMesnil [szwagier Boemunda], jego brat Alberyk, Gwidon Trousseau oraz Lambert hrabia Clermont. których przeraziła bitwa z poprzedniego dnia, co trwała aż do wieczora, w tajemnicy spuścili się nocą z murów i pieszo uciekli nad morze, że aż ręce i nogi zdarli do kości. Poszło z nimi wielu innych, których imion nie znam. Kiedy dotarli do statków zacumowanych w porcie Saint‒Simeon, powiedzieli żeglarzom: „Biedni głupcy, co tu jeszcze robicie? Wszyscy nasi polegli, a my sami ledwośmy uszli śmierci”. Gdy żeglarze to usłyszeli, przerażeni rzucili się na okręty i wypłynęli w morze. Wtedy
przybyli Turcy i wymordowali wszystkich, których udało się im pochwycić. A statki, które wciąż jeszcze stały u ujścia rzeki, spalili, zabrawszy ich ładunek. Biorąc pod uwagę nieposkromioną zaciekłość ataków Kurbughi oraz beznadziejne położenie, w jakim znaleźli się krzyżowcy, trudno się dziwić, że wielu z nich decydowało się uciec. 11 czerwca rozeszła się kolejna plotka, że oto sami książęta gotują się do ucieczki na wybrzeże. Żołnierze uspokoili się dopiero wówczas, gdy każdy z wodzów krucjaty złożył ślubowanie, że nie opuści Antiochii. Pewien Prowansalczyk pisze, że „nawet wtedy tylko to, że z rozkazu Boemunda i Ademara zamknięto bramy Antiochii, zapobiegło powszechnej ucieczce”. Ci, którzy zostali, jakimś sposobem zdołali utrzymać się na górze Silpion przez cztery długie dni. Po części wytrwali dzięki niezłomnej determinacji i żołnierskim umiejętnościom: Boemund szalał w największej gęstwie Turków, aż został otoczony i Robert z Flandrii oraz Robert z Normandii musieli przyjść mu na ratunek, a rycerz z południowej Italii znany jako Hugon Szalony sam obronił basztę, łamiąc trzy włócznie. Mimo to liczba ofiar była wysoka - pośród nich znalazł się brat Piotra Tudeboda, który zmarł od rany odniesionej w boju. 12 czerwca tak bardzo dał się we znaki brak ludzi na Silpionie, że Boemund wydał raczej kuriozalny rozkaz podpalenia budynków w południowo ‒ zachodniej części miasta, w których, jak mniemał, ukrywali się krzyżowcy Ogień wymknął się spod kon-
troli i niemal dotarł do katedry Świętego Piotra i kościoła Maryi Panny, najwyraźniej jednak zmusił niektórych, by przyłączyli się do walki. W ferworze tych wydarzeń dała niebawem o sobie znać typowo średniowieczna mieszanina pobożności i zabobonu. 11 czerwca do zebranych na szczycie Silpionu książąt przyszedł pewien ksiądz, Stefan z Valence, i oznajmił, że objawił mu się Chrystus i Najświętsza Panna, którzy strofowali krzyżowców za ich grzechy i nawoływali dopięciodniowego oczyszczenia. Prowansalski kapelan Rajmund z Aguilers, który był pod wrażeniem tej opowieści, napisał potem, jak to „Stefan zdał zgromadzonym sprawę z rzeczonego widzenia, przysiąg: na krzyż, że to prawda, a w końcu rzekł, iż jest gotów przejść przez ogień albo rzucić się z wieży, jeśli będzie trzeba, aby przekonać niedowiarków”. Nie wydaje się, by ta historia miała jakiś szczególny wpływ na morale, zwiastowała jednak potężny, wręcz gorączkowy wzrost ekstatycznej pobożności, która wkrótce ogarnęła krzyżowców. W nocy z 13 na 14 czerwca, gdy ich opór miał już się załamać, ujrzeli ni niebie dziwną światłość. Jeden z ludzi Boemunda opisuje to tak: „Na niebie, od zachodu, pojawił się ogień, który zbliżył się do tu reckie armii i jakby na nią opadł, ku wielkiemu zdumieniu naszych ludzi a także Turków. Rankiem Turcy, których przeraził ów ogień, rzucili się do panicznej ucieczki”. Zjawisko to, prawdopodobnie meteor, w którym dopatrywano się znaku od Boga, pokrzepiło krzyżowców i zaniepokoiło muzułmanów Jednak decyzja
Kurbughi, który 14 czerwca postanowił przegrupować swe wojska, podyktowana była względami taktycznymi, a nie przesądem. Po tym, jak przez cztery dni usiłował przełamać szereg, krzyżowców, zdecydował teraz rozmieścić siły bardziej równomierni: i zamknąć miasto w okrążeniu. Cytadela była obsadzona sporym garnizonem, straże przy Bramie Świętego Pawła zostały wzmocnione i p: raz pierwszy muzułmanie podjęli zorganizowane wysiłki, by zablokować Bramę Mostową i Bramę Świętego Jerzego. Pewien znajdując się podówczas w Antiochii krzyżowiec powiada, że od tamtej por „Turcy obstąpili miasto ze wszystkich stron, tak że nikt z naszych nie ośmielał się wyjść albo wejść inaczej niż tylko potajemnie, pod osłom nocy”. Kurbudze nie udało się wedrzeć do Antiochii, teraz więc chcia-: zmiażdżyć krzyżowców w żelaznym uścisku. Miasto zostało otoczone, połączenie z Saint‒Simeon było przerwane, krzyżowcy byli więc praktycznie odcięci od świata. W następnych dwóch tygodniach drugie oblężenie Antiochii weszło w nową fazę Wciąż dochodziło do potyczek: Gotfryd stracił 200 ludzi, próbują; najechać obóz muzułmanów przed Bramą Świętego Pawła; Tankred, który według jednego z łacinników był „bardzo srogim rycerzem, który nigdy nie ma dość tureckiej krwi”, poprowadził dziesięciu ludzi na wypad i wrócił z głowami sześciu muzułmanów. Znane są też dowody odwagi innych rycerzy. Któregoś razu Henryk z Eschu, który niemal utonął w wodach Orontesu podczas pierwszego oblężenia Antiochii, wypatrzył, jak grupa muzułmanów przystawia drabiny do nie obsa-
dzonej baszty niedaleko Bramy Żelaznej. Natychmiast tam popędził, za całą drużynę mając jedynie dwóch ludzi - swych krewnych Franka i Sigmara - i odpierał nieprzyjaciela tak długo, aż nadciągnęły posiłki. Henryk wyszedł z utarczki bez szwanku, lecz Franco odniósł „bardzo poważną ranę w głowę, której wyleczyć nie było sposobu”, Sigmar zaś „w brzuch został ugodzony mieczem po samą rękojeść” W tym samym czasie na zboczach Silpionu książęta, korzystając z chwilowej przerwy w walkach, pomiędzy swym górnym obozem a cytadelą nakazali postawić prymitywny mur obronny z kamienia wiązanego zaprawą, który potem dniem i nocą nieprzerwanie patrolowano. Po 14 czerwca Kurbugha pozbawił krzyżowców jakichkolwiek możliwości aprowizacji, skutkiem czego zajrzał im w oczy głód. Zimą też zmagali się z tym koszmarem, teraz jednak zostali uwięzieni w mieście, w którym po ośmiomiesięcznym oblężeniu nie było żadnych zapasów. Jeden z uczestników krucjaty relacjonuje: Bluźnierczy nieprzyjaciele Boga tak ściśle zamknęli nas w mieście Antiochii, że wielu pomarło z głodu, gdyż mały bochenek chleba kosztował całego bizanta, nie mówiąc już o cenie wina. Nasi ludzie zjadali końskie i ośle mięso [...]. Wszystko było bardzo drogie. Tak okrutny był głód, że ludzie gotowali i jedli liście fig, winorośli, ostu i wszelkich rodzajów drzew. Inni znów gotowali suchą skórę koni, wielbłądów, osłów, wołów i bawołów, którą potem zjadali.
Wtóruje mu inny kronikarz: Gdy miasto zewsząd zostało otoczone, a [muzułmanie] zagrodzili wszystkie drogi wyjścia, głód tak wielki powstał wśród chrześcijan, że z braku chleba [...] żuli nawet kawałki skóry znajdowanej po domach, co twardniała albo gniła przez trzy albo sześć lat. Pospólstwo zmuszone było z głodu zjadać własne skórzane obuwie. Niektórzy też napełniali swe nieszczęsne brzuchy korzeniami pokrzyw i innych leśnych roślin, które gotowali nad ogniem, by zmiękł” skutkiem czego chorowali potem i każdego dnia ich szeregi trzebiła śmierć Książę Gotfryd, jak powiadają ci, co tam byli, zapłacił piętnaście marek srebra za mięso marnego wielbłąda; za kozę zaś, czego dowiedziono ponad wszelki wątpliwość, jego rządca Balderyk dał sprzedającemu trzy marki. Łacińska armia, pod nieustanną groźbą walnego szturmu muzułmanów, zbyt przerażona, żeby chociaż pomyśleć o kontrataku, z każdym dniem słabnąca skutkiem śmierci i głodu, zupełnie straciła ducha. We wszystkich źródłach spisanych przez świadków tamtych wydarzeń można wyczytać, że krzyżowcy właściwie żegnali się już z życiem. To właśnie w tych okolicznościach doszło do jednego z najbardzie: zadziwiających wydarzeń całej wyprawy. ŚWIĘTA WŁÓCZNIA Z ANTIOCHII Wieczorem 10 czerwca pewien nędznie odziany prowansalski wieśniak zwany Piotrem Bartłomiejem
zjawił się nieproszony, domagając się widzenia z Ademarem biskupem Le Puy oraz Rajmundem hrabia Tuluzy. Przyjęty przez nich na osobności przedstawił im zdumiewającą historię: od 30 grudnia 1097 roku nawiedzali go, i to aż pięciokrotnie, „dwaj strojni w lśniące szaty mężowie”. Widziadła te opisywał następująco: „Starszy miał rude włosy połyskujące gdzieniegdzie bielą, rozłożystą i bujną siwą brodę, czarne oczy i miłe oku oblicze, nadtc był średniego wzrostu; natomiast jego młodszy kompan był wyższy i piękniejszej postaci niźli synowie człowieczy”. Byli to, jak mniemał, święty Andrzej apostoł i Jezus Chrystus. Piotr szczegółowo opisywał kolejne objawienia. Zaczęły się pod koniec 1097 roku, gdy w Antiochii było trzęsienie ziemi, a następnie zdarzały się, gdy Piotr wędrował po północnej Syrii, poszukując jedzenia, w takich miastach jak Edessa, Mamistra i Saint‒ Simeon. Pomijając już wszystko inne, opowieść Piotra dowodzi, jak daleko musieli się wówczas wyprawiać krzyżowcy, żeby zdobyć żywność. Piotr oznajmił, że ostatnią wizję miał tego właśnie dnia, gdy siedział „przygnębiony i zobojętniały” na skale, ledwie uszedłszy z życiem ze starcia, do którego doszło za murami miasta, na górze Silpion. Od pierwszego objawienia święty Andrzej miał do przekazania Piotrowi szczególną wiadomość. Według chrześcijańskiej tradycji rzymski żołnierz Longinus przebił bok ukrzyżowanego Jezusa włócznią, która przeszła do historii jako Święta Włócznia. Ta przenajświętsza relikwia, wyjawił ponoć apostoł Andrzej, leży zakopana w katedrze Świętego
Piotra, głównej świątyni Antiochii. W swej najwcześniejszej wizji, gdy miasto wciąż jeszcze było w rękach Turków, Piotr, jedynie w koszuli, został cudownie przeniesiony ponad muzułmańskimi wartownikami do samej katedry i ujrzał miejsce, w którym Włócznia spoczywa. Miał wskazać je książętom, żeby natychmiast po zdobyciu Antiochii można ją było wydobyć i używać niczym sztandaru, gdyż - według słów apostoła „kto w bitwie niesie tę włócznię, tego nigdy wróg nie przemoże”. Jednak Piotr, jak sam wyznał, nazbyt był przestraszony i onieśmielony, by to opowiedzieć książętom, chociaż święty Andrzej nieustannie powracał i ganił go za bezczynność. Teraz jednak, w tej najczarniejszej godzinie, Piotr zdecydował się wystąpić. Opowieść ta może się dziś wydawać fantastyczna, lecz takie objawienia i czyniące cuda relikwie były mocno zakorzenione w jedenastowiecznej religijności. Zachodnioeuropejskie społeczeństwo nauczono wierzyć, że święci mogą orędować w niebie za chrześcijanami żyjącymi na ziemskim padole i w ich imieniu upraszać Boga o pomoc oraz poprzez wizje i cuda objawiać Jego wolę. To, co po owych wielce poważanych, kanonizowanych chrześcijanach zostało - w tym fragmenty ciała i przedmioty, których dotykali - otaczano głęboką czcią. Były namacalnymi ogniskami świętości, przenośnymi zdrojami mocy duchowej i Bożej interwencji. Spośród wszystkich relikwii za najcenniejsze i najpotężniejsze uważane były przedmioty związane z życiem Chrystusa, tak więc Święta Włócznia miałaby dla krzyżowców niezmierzoną wartość.
Nie powinniśmy sądzić, że ta pozornie osobliwa wiara w skuteczność relikwii oraz intencji świętych właściwa była jedynie łatwowiernej biedocie. Podzielali ją też królowie, hrabiowie, papieże i biskupi. Ademarowi z Monteil na przykład podczas krucjaty towarzyszył niewielki odłamek drewna, który - jak utrzymywał papieski legat - pochodził z krzyża Jezusa; Rajmund z Tuluzy wziął zaś ze sobą kielich należący niegdyś do świętego Roberta, słynnego założyciela klasztoru benedyktynów w Citeux. Także podczas wyprawy krzyżowcy gromadzili relikwie. Ksiądz z armii Roberta z Flandrii wykradł z bizantyjskiego monastyru rękę świętego Jerzego. Po jego śmierci trafiła ona do samego Roberta, który stał się tak wielkim czcicielem tego świętego, że zaczął się tytułować jego synem”. Piotr Bartłomiej wyjawił, gdzie znajduje się Święta Włócznia, akurat gdy religijna gorączka sięgała zenitu jak w połowie czerwca zauważył jeden z ówczesnych, „w owym czasie nasi towarzysze codziennie miewali objawienia” - jednak początkowo reakcja na jego opowieść była ambiwalentna. Nawet Rajmund z Aguilers, kapelan hrabiego Tuluzy oraz najbardziej zagorzały orędownik autentyczności i potęgi Świętej Włóczni ze wszystkich kronikarzy krucjaty, którzy brali w niej udział, przyznał, że pod koniec przesłuchania „Biskup [Ademar] uznał całą tę historię za oszustwo, lecz hrabia natychmiast w nią uwierzył i oddał Piotra Bartłomieja pod opiekę swego kapelana Rajmunda [z Aguilers]”. Sceptycyzm biskupa Ademara z wielu względów był całkowicie uzasadniony. Łacińscy duchowni wie-
rzyli oczywiście, że święci mogą objawiać się w wizjach i dokonywać cudów poprzez swoje relikwie, lecz autentyczność takich opowieści sprawdzali niezwykle sumiennie. Niełatwo jednak było o przekonujące dowody. Niejednokrotnie aprobata lub potępienie zależały od pozycji społecznej tego, kto miał wizję, i czy gotów był na poparcie swych słów złożyć świętą przysięgę. Pod tym względem Piotr, biedak w służbie prowansalskiego rycerza Wilhelma Peyre’a z Cunhlat, wypadał niezbyt korzystnie w porównaniu z - dajmy na to księdzem Stefanem z Valence, choć według jednego ze źródeł podobnie jak Stefan „wystąpił i przysiągł, że cała opowieść jest prawdziwa”. Problem jednak polegał na tym, o czym Ademar musiał dobrze wiedzieć, że Święta Włócznia znajdowała się już w cesarskiej kolekcji relikwii w Konstantynopolu. Zgodnie z grecką tradycją, Włócznię odnalazła w Jerozolimie w IV wieku święta Helena, a do Konstantynopola sprowadzono ją jakieś 400 lat później. Tak więc Ademar odniósł się do opowieści Piotra z powątpiewaniem. Mimo to, nim 14 czerwca Kurbugha zaczął przegrupowywać oddziały, by otoczyć Antiochię szczelnym pierścieniem, Rajmund z Tuluzy uznał, że należy wszcząć poszukiwania Włóczni. Rajmund z Aguilers, który w nich uczestniczył, szczegółowo opisał, jak one przebiegały: [14 czerwca] dwunastu ludzi, wraz z Piotrem Bartłomiejem, wziąwszy odpowiednie narzędzia, poczęło kopać w kościele świętego Piotra, usunąwszy wszyst-
kich pozostałych chrześcijan. Biskup Oranii, piszący te słowa Rajmund z Aguilers, Rajmund z [Tuluzy], Pons z Balazun i Farald z Thouars byli wśród owych dwunastu. Kopaliśmy aż do wieczora i niektórzy porzucili już nadzieję na odnalezienie Włóczni. Wówczas to, gdy hrabia udał się na wartę pod cytadelę, namówiliśmy nowych robotników, żeby zastąpili zmęczonych kopaczy, i przez czas jakiś pracowali zawzięcie. Jednakże młody Piotr Bartłomiej, widząc wyczerpanie naszych robotników, zrzucił wierzchnie szaty i odziany jedynie w koszulę, bosy wskoczył do wykopu. Kazał nam tedy modlić się do Boga, żeby zechciał zwrócić swą Włócznię krzyżowcom i tym sposobem dodać sił i przynieść zwycięstwo swemu ludowi. Ostatecznie, w swym miłosierdziu, Pan ukazał nam Włócznię i ja, Rajmund, autor tej księgi, ucałowałem grot Włóczni, ledwo wystający z ziemi. Jakże wielka radość i wesołość napełniła natenczas miasto. Relikwia „odkryta” przez Piotra w rzeczywistości była prawdopodobnie tylko kawałkiem metalu nie związanym z Chrystusem, jednak, przynajmniej z początku, większość krzyżowców z całego serca wierzyła, że to Święta Włócznia. Być może Ademar ciągle żywił jakieś wątpliwości, jednak większość książąt i szeregowych żołnierzy przyjęła znalezisko z entuzjazmem. Jeden z łacinników donosi, że „w całym mieście panowała bezgraniczna radość”, inny zaś powiada, że „miasto ogarnęła euforia”, a do świętowania przyłączyli się miejscowi, antiocheńscy Grecy, Ormianie i Syryjczycy.
Odnalezienie obdarzonej tak niesłychaną mocą relikwii, i to w czasie, gdy wydawało się, że krucjatę czeka niechybna zagłada, wielu odczytywało jako nieomylny znak powrotu Bożej łaski. Tradycyjnie historycy dopatrują się między odnalezieniem Włóczni a późniejszymi wydarzeniami oczywistego, niemal integralnego związku, twierdząc, że to jej elektryzujący wpływ pchnął zrezygnowanych krzyżowców do czynu, że odzyskawszy ducha, zdecydowali sie na agresywny i niezwykle niebezpieczny krok wyjście przed mur. miasta i wydanie bitwy armii Kurbughi. Hans Eberhard Mayer, jeden z największych żyjących autorytetów w dziedzinie krucjat, pisze tak: „Bezpośrednie skutki odkrycia były kolosalne. Wzrosło morale armii i wszystkich zjednoczyło pragnienie, by przerwać blokadę i zniszczyć Kurbughę”. Znajduje to solidne potwierdzenie w źródłach - innymi słowy, sądzimy, że krzyżowców do działania zmobilizowała Święta Włócznia, ponieważ tak właśnie nam to sami przedstawiają. Nieco później 11 września 1098 roku, książęta napisali do papieża: „Odnalezienie [Włóczni] i wiele innych Bożych objawień było tak wielką pociechą i przydało nam tyle sił, że ci z nas, których wcześniej opadło zniechęcenie i trwoga, nabrali odwagi oraz woli walki i ośmielali się wzajem” . Gesta Francorum, często kopiowane i szeroko rozpowszechnione w wiekach średnich, jeszcze bardziej przyczyniły się do ukształtowania naszej opinii na ten temat. Decydujące znaczenie ma tu fakt, że opisawszy, jak odnaleziono Świętą Włócznię, autor tej kroniki
oznajmia, że „w tej godzinie zdecydowaliśmy się zaatakować i wszyscy nas; dowódcy niezwłocznie odbyli naradę”. Czytając te słowa, można sobie nieomal wyobrazić, jak krzyżowcy, pałając żądzą krwi, wybiegają z katedry Świętego Piotra, otwierają bramy miasta i rzucają się do boju. Tyle tylko, że to wyobrażenie jest niezgodne z rzeczywistością. Odkrycie Świętej Włóczni nastąpiło 14 czerwca 1098 roku, tymczasem krzyżowcy przystąpili do walki dopiero 28 czerwca. Oba te wydarzenia dzielą dwa tygodnie. Nie ma dokładnych relacji na temat tego okresu, można się jednak pokusić o wypełnienie owej tajemniczej luki. Wydaje się, że krzyżowcy nieszczególnie mogli sobie pozwolić na bezcelowe wyczekiwanie, jako że z każdym dniem w mieście było coraz mniej jedzenia i wielu Franków przymierało głodem. Jest równie mało prawdopodobne, by potrzebowali dwóch tygodni na przygotowania do bitwy, skoro wcześniej, w lutym tego samego roku, zadali klęskę Ridwanowi z Aleppa, mając na to ledwie kilka dni. Wiadomo nam, że Piotr Bartłomiej, po kolejnym objawieniu świętego Andrzeja i Chrystusa nocą z 15 na 16 czerwca, kilkakrotnie namawiał krzyżowców, by „odstąpili od grzechu i zwróciwszy się do Boga, złożyli pięć jałmużnych darów przez wzgląd na pięć ran Pana”, w rezultacie czego Rajmund z Tuluzy, który zorganizował tę zbiórkę, zgromadził spory majątek. Łacinnicy podobno także 21 czerwca świętowali odnalezienie Włóczni, lecz nie wiemy, jak wielu ich w tym uczestniczyło. Jakkolwiek
było, żadne szczególne zdarzenie nie uniemożliwiało im przystąpienia do walki. Dwutygodniową zwłokę, która nastąpiła po 14 czerwca, możemy więc wyjaśnić, jedynie przyjmując, że choć odkrycie Świętej Włóczni niebywale podbudowało morale krzyżowców, nie wystarczyło to, by przy tak mizernych szansach powodzenia pchnąć ich natychmiast do walki. Oznacza to, że wydobycie relikwii nie było punktem zwrotnym w przebiegu drugiego oblężenia Antiochii ani tym bardziej nie stanowiło przełomowego momentu w dziejach całej krucjaty. Aby zrozumieć, kiedy i z jakich powodów krzyżowcy zdecydowali się jednak zaryzykować bitwę, musimy przyjrzeć się innym czynnikom. Od końca roku 1097 łacinnicy wypatrywali bizantyjskich posiłków, być może pod wodzą samego cesarza Aleksego. Tymczasem Bizantyjczycy ze wszystkich sił starali się wykorzystać szkody jakie władzy Seldżuków w Azji Mniejszej wyrządzili krzyżowcy. Wczesną wiosną 1098 roku Aleksy wysłał na Morze Śródziemne dowodzoną przez jego szwagra, Jana Dukasa, flotyllę, która miała się rozprawić z tureckimi ośrodkami oporu wzdłuż zachodnich wybrzeży w okolicach Smyrny oraz Efezu, niegdysiejszej wspaniałej rzymskiej metropolii. Wykonawszy to zadanie, Jan wdarł się na ląd, zdobył słynące z term Hierapolis i rozłożył się obozem pod Filomelionem. W początku czerwca Aleksy na czele armii wyruszył z Konstantynopola na spotkanie z Janem. Dzięki ich natarciu z dwóch kierunków większość po-
łudniowo‒zachodniej Azji Mniejszej wróciła pod panowanie Bizancjum. Według Anny Komneny cesarz był wreszcie gotów pomaszerować na Antiochię, by połączyć się z Frankami. Stało się jednak inaczej. Około 20 czerwca do Filomelionu dotarła ze wschodu żałosna grupa wędrowców. 11 czerwca Wilhelm z Grant‒Mesnil opuścił swych towarzyszy w Antiochii i wszedł na statek w Saint‒Simeon. Wylądował w Aleksandretcie, gdzie spotkał Stefana z Blois, który na podstawie opowieści Wilhelma oraz własnych obserwacji wojsk Kurbughi uznał, że czas najwyższy opuścić niebezpieczną północną Syrię. Razem popłynęli do Tarsu, skąd w dalszą podróż ruszyli lądem i pod Filomelionem natknęli się na Aleksego. Co zrozumiałe, przedstawili raczej ponurą wizję wydarzeń pod Antiochią i najprawdopodobniej oznajmili cesarzowi, że „Frankowie znaleźli się w niezwykle poważnym położeniu; po prawdzie przysięgli, że klęska była całkowita”. Według łacińskich źródeł hrabia Stefan snuł jeszcze bardziej złowróżbne przewidywania: „Zaprawdę, powiadam, że Antiochia została wzięta, lecz cytadela nie padła, a nasi ludzie zewsząd byli osaczeni i podejrzewam, że do tej pory wszyscy już zginęli z tureckich rąk. Wracajcie więc co rychlej, aby nie znaleźli was i waszych ludzi”. Być może Aleksy rzeczywiście nie planował natychmiastowego marszu na Antiochię - z jego punktu widzenia sensowniej było utrzymać się w Anatolii, a o Antiochię upomnieć się dopiero, gdy krzyżowcy wykonają już czarną robotę i zmuszą ją do kapitulacji -
teraz jednak sprawa była oczywista. Naturalnie jego absolutnym priorytetem było bezpieczeństwo Konstantynopola i cesarstwa. Skoro krzyżowcy zostali już pokonani, jak twierdzili uciekinierzy, niewiele mógł dla nich zrobić. Gdyby wyruszył do Antiochii, a miasto by padło, kiedy byłby jeszcze w drodze, Turcy zapewne starliby jego armię na proch, gdyż do Kurbughi po takim sukcesie dołączyliby też ci, którzy stali dotąd z boku. Skoro więc pierwsza krucjata stała u progu zagłady, ryzyko związane z próbą przyjścia łacinnikom z odsieczą było po prostu zbyt duże. Pomimo gorących protestów grupy łacińskich najemników na służbie cesarskiej, wśród których znalazł się brat Boemunda, Gwidon, Aleksy powziął nieodwołalną decyzję. Nakazał niezwłoczną ewakuację całej okolicy i zastosował taktykę spalonej ziemi, żeby uniemożliwić muzułmańskim wojskom zdobycie pożywienia. Puściwszy z dymem pola Anatolii, Bizantyjczycy zostawili krzyżowców samym sobie. Nie mamy pewności, czy informacja o decyzji Aleksego dotarła do Antiochii przed 28 czerwca. Albert z Akwizgranu uważa, że tak się właśnie stało, i pisze: „potworne wieści o tym, że cesarz zawrócił [...], rozeszły się rychło po murach Antiochii i napełniły serca pątników wielkim żalem, wiele im odejmując odwagi”. Jednak Albert nie brał udziału w krucjacie i podana przezeń kolejność zdarzeń może być błędna. Gdyby była zgodna z prawdą, posłaniec musiałby gnać do północnej Syrii dosłownie na złamanie karku. Tak czy
owak łacinnicy zaczęli tracić nadzieję na przybycie odsieczy. Jeżeli taka interpretacja wydarzeń jest właściwa, to z nastaniem czwartego tygodnia czerwca położenie krzyżowców przedstawiało się ratalnie - byli wycieńczeni głodem, osaczeni przez wroga i opuszczeni przez sojuszników. W tym właśnie kontekście powinniśmy patrzeć na dziwne i pozornie niedorzeczne wydarzenia, do których doszło 24 czerwca. Mniej więcej wtedy książęta wysłali do obozu Kurbughi dwóch posłańców. Na swych emisariuszy wybrali Piotra Pustelnika, okrytego hańbą uciekiniera i demagogicznego przywódcę mas, oraz tłumacza imieniem Herluin. Przynajmniej trzech naocznych świadków, którzy znajdowali się wówczas w Antiochii, twierdzi, że Piotr zaniósł Turkom buńczuczne wyzwanie. Chociaż łacinnicy tkwili w Antiochii niczym w pułapce, Piotr miał podobno postawić Kurbudze ultimatum: „Nasi wodzowie, jak jeden mąż, żądają, byście czym prędzej spuścili ziemię, która należy do Boga i chrześcijan, ponieważ dawno :emu już święty Piotr dzięki swej nauce nawrócił ją na Chrystusową wiarę. Wyrażają wszakże zgodę na to, byście zabrali ze sobą cały wasz dobytek [...], dokądkolwiek zechcecie”. Kurbugha oczywiście roześmiał mu się w twarz, ostrzegł, że czeka ich śmierć lub niewola, jeśli natychmiast się nie poddadzą i nie przejdą na islam, i odesłał posłów z pustymi rękami do Antiochii. W rzeczywistości książęta dobrze wiedzieli, że takie żądania na pewno zostaną natychmiast odrzucone. Oczywiście auto-
rom wspomnianych źródeł nie chodziło o to, żeby przedstawić poważne negocjacje, lecz by ukazać wyzywającą postawę krzyżowców w obliczu skrajnego niebezpieczeństwa. Niewykluczone, że takie właśnie było prawdziwe przesłanie książąt - poselstwo mogło być po prostu działaniem propagandowym. Ci łacińscy kronikarze wyprawy, którzy nie znajdowali się wtedy w Antiochii, przedstawili je nieco bardziej realistycznie: [Książęta] oświadczyli Turkom poprzez niejakiego Piotra Pustelnika, że jeśli nie wycofają się spokojnie z okolicy, która niegdyś należała do chrześcijan, to niechybnie staną z nimi do walki. Gdyby jednak życzyli sobie, aby rzecz odbyła się inaczej, do boju mogłoby stanąć pięciu lub dziesięciu, albo dwudziestu, czy nawet stu wojowników wybranych przez każdą ze stron, tak że nie wszyscv będą się bić jednocześnie i nie polegnie ich tak wielka liczba, a wówczas ci, którzy zwyciężą, wezmą miasto i królestwo bez przeszkód. Taką złożono Turkorr. propozycję, którą odrzucili, gdyż ufni w swoją liczbę i odwagę, myśleli, że mogi nas pokonać i zgładzić. Propozycja, by do walki posłać wybranych wojowników, jest intrygująca, nie tylko dlatego, że Fulcher wyraźnie sugeruje, że nawet podczas krucjaty z moralnego punktu widzenia pożądane było unikanie nadmiernego rozlewu krwi. Niemniej jednak była ona nieziszczalna. ponieważ Kurbugha nie miał żadnego powodu, by przystać na ryzyko i nie wykorzystać swej
przewagi liczebnej. Po prawdzie, jeśli przyjąć, co mówią nam sami krzyżowcy, można dojść do wniosku, że w tym momencie książęta w rzeczywistości wcale nie prowadzili gry dyplomatycznej. Poselstwo Piotra można więc tłumaczyć rozmaicie - jako chwyt obliczony na podniesienie morale, misję szpiegowską, któri miała ocenić siły i rozmieszczenie wojsk Kurbughi, lub też element gry na zwłokę. Jedynie w mniej stronniczych, niełacińskich źródłach możemy doszukać się wskazówek, że tak naprawdę za kulisami działo się cos o wiele poważniejszego. Ormianin Mateusz z Edessy tak opisuje to, co jego zdaniem rozegrało się w czerwcu 1098 roku: Armia [Kurbughi] przybyła [pod Antiochię]. Siedmiokrotnie przewyższając liczebnością siły Franków, ich wojska obiegły miasto i nękały je okrutnie. Wówczas Frankom zaczął grozić głód, ponieważ zapasy w mieście już dawno były wyczerpane. Coraz bardziej uciskani postanowili uzyskać od Kurbughi przyrzeczenie, że puści ich wolno, jeśli oddadzą miasto w jego ręce i wrócą do swoich krajów. Zdaje się to potwierdzać późniejsze arabskie źródło, według którego „po zdobyciu Antiochii Frankowie obozowali tam przez dwanaście dni bez pożywienia. Możni zjadali swoje konie, biedota zaś padlinę i liście z drzew. W tej sytuacji wodzowie ich napisali do Kurbughi, prosząc go, żeby przepuścił ich przez swoje terytorium, ten jednak odmówił tymi słowy: «Będziecie musieli wywalczyć sobie drogę».
Świadectwa te były powszechnie odrzucane przez historyków, którzy zakładali, że krzyżowcy, których morale wzrosło na fali religijnej żarliwości po odnalezieniu Świętej Włóczni i którzy już przecież zdecydowali się stanąć do bitwy, nie mogli byli poważnie myśleć o kapitulacji. Tymczasem decyzja, żeby posłać do Kurbughi Piotra Pustelnika, nabiera większego sensu, jeśli przyjmiemy, że miał on wybadać rzeczywiste możliwości wynegocjowania kapitulacji. 24 czerwca książęta znaleźli się w sytuacji bez wyjścia - oto ich osamotnione i wyczerpane wojska stanęły twarzą w twarz z widmem klęski. Przemierzyli cały znany świat nie po to, żeby zdobywać Antiochię, lecz odzyskać Święte Miasto Jeruzalem i być może teraz właśnie, w desperacji, ich przywódcy gotowi byli wziąć pod uwagę wszelkie możliwości bezpiecznego dotarcia do Palestyny Wciąż jeszcze mieli na to szansę, gdyby tylko oddali Antiochię i otrzymali od Kurbughi zgodę na opuszczenie północnej Syrii. Kiedy ufny w swe siły Kurbugha odrzucił wszystkie propozycje krzyżowców i zażądał bezwarunkowej kapitulacji, również ta furtka się zamknęła. Krzyżowcy, jeśli nie chcieli doczekać śmierci głodowej, mieli teraz prosty wybór: walczyć i zginąć lub się poddać i trafić do niewoli. Albert z Akwizgranu, który swoją kronikę spisał na podstawie wspomnień tych, którzy przeżyli drugie oblężenie Antiochii, notuje: Chrześcijanie byli otoczeni i zaczęły im się kończyć zapasy, brakowało im chleba. Nie mieli już sił dłużej
znosić tego cierpienia, tak więc wielcy i maluczcy naradzili się ze sobą, mówiąc, że lepiej już zginąć w bitwie niźli pomrzeć z tak okrutnego głodu, z każdym dniem tracąc siły, aż śmierć ich zabierze.” W ostatnich dniach czerwca krzyżowcy podjęli niewątpliwie odważną decyzję - postanowili zmierzyć się z zastępami Kurbughi w walnej bitwie. Z perspektywy czasu kronikarze krucjaty mogli uznać, że niestosownie byłoby wspominać, że wcześniej rozważali możliwość kapitulacji. Kontrowersyjna sugestia, że odnalezienie Świętej Włóczni nie miało ani najważniejszego, ani bezpośredniego wpływu na decyzję krzyżowców o zbrojnej rozprawie z Kurbughą, może niepokoić, ponieważ grozi podkopaniem zasadniczego elementu powszechnie przyjętego wyobrażenia na temat uczestników pierwszej krucjaty. Przez długi czas bowiem niezwykłe oddziaływanie Świętej Włóczni stanowiło koronny dowód ich przemożnej religijności. Historycy dowodzili, że to wyłącznie natchniona moc wiary, niewzruszone przekonanie, że Bóg im sprzyja, wyrwała ich z marazmu. Jeśli jednak rzeczywiście między 14 a 28 czerwca Frankami targały wątpliwości, jeśli być może nawet próbowali wynegocjować warunki poddania Antiochii, to powinniśmy nieco inaczej spojrzeć na krzyżowców — jak na ludzi, dla których religia stanowiła wprawdzie potężny czynnik motywujący, ale nie aż tak przemożny, aby pozwalał pokonać wszelkie przeciwności. To nie ślepa, ekstatyczna wiara pchnęła ich do bitwy.
Wyczerpawszy wszystkie inne możliwości, znalazłszy się w nieznośnie kłopotliwym położeniu, krzyżowcy, których coraz bardziej opuszczały siły, postanowili zawierzyć Bogu i postawić wszystko na jedną kartę. WIELKA BITWA POD ANTIOCHIĄ 25 czerwca 1098 roku przywódcy krucjaty byli już zdecydowani zmierzyć się z armią Kurbughi w bezpośrednim starciu. Na tymczasowego naczelnego wodza wybrali Boemunda. Rajmund z Aguilers tłumaczy to „zagrożeniem ze strony Turków, chorobą hrabiego Rajmunda i Ademara oraz ucieczką Stefana z Blois”, jednak w rzeczywistości o wyborze Boemunda prawdopodobnie zadecydowało to, że wielokrotnie sprawdził się jako dowódca. Przed wyruszeniem do boju łacinnicy postanowili też dokonać duchowego oczyszczenia: „Trzy dni [trwały] posty i procesje z jednej świątyni do drugiej, nasi ludzie wyznawali grzechy i otrzymywali rozgrzeszenie, z wiarą przyjmowali ciało i krew Chrystusa w komunii, dawali jałmużnę i kazali odprawiać msze”. 28 czerwca 1098 roku zbrojni gotowi byli przystąpić do walki i o pierwszym brzasku ruszyli z miasta, duchowni zaś stanęli na murach i zanosili modlitwy do Boga. Od tych desperackich poczynań zależały losy całej wyprawy, tymczasem dopiero niedawno historycy zaczęli przekonująco wyjaśniać zdumiewający wynik bitwy, do której doszło. Konfrontacja z Kurbughą oznaczała dla krzyżowców konieczność uporania się z kilkoma niebotycznymi przeszkodami. Oto mieli sta-
nąć do walki z wrogiem, który był od nich o wiele liczniejszy i dysponował silną konnicą, aczkolwiek jego siły były rozciągnięte dokoła Antiochii, a główna armia obozowała mniej więcej kilometr na północny wschód od Orontesu. Tymczasem wynędzniałe wojska krzyżowców, łącznie z cywilami liczące może 20 000 ludzi, składały się głównie z pieszych. Praktycznie wszystkie przywiezione z Europy konie, które przeżyły znojną przeprawę do północnej Syrii, padły podczas długiego oblężenia Antiochii. W czerwcu 1098 roku krzyżowcy mogli zebrać co najwyżej 200 bojowych wierzchowców, wielu zaś rycerzy przystąpiło do boju, dosiadając zwierząt jucznych. Hrabia Hartmann z Dilingen, który pod Nikeą przyłożył się do budowy owej przedziwnej machiny oblężniczej, miał ponoć „do walki pospieszyć na ośle, zbrojny owego dnia jedynie w okrągłą turecką tarczę i miecz”. Nawet książęta mieli problemy, by 28 czerwca znaleźć dla siebie jakiegoś przyzwoitego rumaka - Gotfrydowi z Bouillon podarował konia Rajmund z Tuluzy, natomiast Robert z Flandrii musiał żebrać o pieniądze, żeby sobie wierzchowca kupić. Konie krzyżowców były w kiepskim stanie. W minionych tygodniach wielu ratowało się pijąc ich krew. Teraz zaś, w wigilię bitwy, biskup Ademar nakazał wszystkim, którzy mieli konia, nakarmić zwierzę każdą drobiną paszy, jaką tylko uda się znaleźć, aby nie padło w walce z wycieńczenia. Większość jednak nie mogła znaleźć żadnego wierzchowca, i tak setki rycerzy zmuszone były walczyć pieszo. Jeden ze współczesnych tym wydarzeniom łacin-
ników ubolewa: „nasi rycerze z konieczności stali się piechurami, słabymi i bezradnymi”. To jednak nie oznaczało jeszcze całkowitej katastrofy Siły krzyżowców zredukowane zostały dc zaprawionego w bojach trzonu, a dominowali w nich doświadczeni i dobrze uzbrojeni spieszeni rycerze. Armia krzyżowa nie straciła zdolności bojowej, lecz opierała się ona teraz na piechocie. Frankowie nie mogli już polegać na sile uderzenia szarży ciężkiej jazdy. Potrzebny był więc im dowódca, który potrafiłby dostosować taktykę bitewną do sił i środków, jakimi rozporządzał. Takim dowódcą był Boemund. Stanął przed, zdawałoby się, niewykonalnym zadaniem. Najpierw krzyżowcy musieli przerwać muzułmański pierścień wokół Antiochii i nie dać się zmiażdżyć podczas siłą rzeczy boleśnie powolnego rozwijania szyku przed murami miasta. Było bardzo prawdopodobne, że pierwsze oddziały krzyżowców zostaną zdziesiątkowane, zanim reszta zdąży w ogóle wyjść z miasta. Potem zaś, zająwszy pozycje na antiocheńskich równinach, musieli pokonać wroga. Biorąc to wszystko pod uwagę, ich szanse nie rysowały się najlepiej. Jednak i Kurbugha miał kilka problemów, przede wszystkim jak szybko skoncentrować rozrzucone wokół Antiochii wojska. Co ważniejsze, krzyżowców łączył wspólny cel oraz miesiące walki ramię w ramię, potężna armia Kurbughi była zaś, delikatnie rzecz ujmując, niejednorodna. Pochodzący z różnych części północnej Syrii wojownicy, których trzymały razem pozory jedności, potrzebowali bardzo silnej
i zręcznej ręki, która by ich prowadziła. Pewien muzułmański kronikarz uważa, że Kurbudze tego właśnie brakowało: „Sądząc, że obecny przełom zmusi muzułmanów do zachowania mu wierności, zraził ich do siebie butą i złym traktowaniem. W skrywanym gniewie uknuli spisek, by zdradzić go i opuścić w wirze walki”. Gdyby więc muzułmanom zaczęło grozić niepowodzenie, te głęboko ukryte pęknięcia mogły były wypłynąć na powierzchnię, przynosząc katastrofalne skutki. Plan bitwy opracowany przez Boemunda był wyśmienity, a jego realizacja niedościgniona. Zdecydował się wyprowadzić ludzi przez Bramę Mostową, dzięki czemu mogli się przedostać na zachodni brzeg Orontesu. Ograniczało to liczbę wrogich oddziałów, z jakimi musieli się początkowo zmierzyć, ponieważ na drodze muzułmanów rozlokowanych przed innymi bramami stała rzeka. Pierwsi wyszli z bramy łucznicy, których prowadził Hugon z Vermandois. Rozwinęli się za mostem i pod gradem ich strzał padła pierwsza linia muzułmańskich wojowników. Droga z miasta była teraz wolna. Plan zakładał wyprowadzenie pozostałych oddziałów natychmiast po akcji Hugona. Boemund chciał zbliżyć się do nieprzyjacielskiej jazdy, żeby ograniczyć jej możliwości manewru i wykorzystania łuków. Dla zachowania spójności działań podczas bitwy Boemund podzielił wojsko na cztery pułki. Nad krzyżowcami z północy Francji oddał komendę Robertowi z Normandii i Robertowi z Flandrii, Lotaryńczyków i Niemców poprowadził Gotfryd z Bouillon, a Prowansalczyków - biskup Ademar z Monteil. Tak jak we
wcześniejszych bitwach, Boemund dowodził ostatnią i największą grupą, złożoną głównie z italskich Normanów, która czekała w odwodzie, by w razie potrzeby wypełnić luki, jakie mogły się pojawić w szeregach krzyżowców. W mieście pozostał jedynie Rajmund z Tuluzy, po raz kolejny złożony chorobą, a z nim 200 ludzi, którzy mieli powstrzymać ewentualny atak od strony cytadeli. Przed opuszczeniem miasta „przez całą Antiochię przemknęli heroldowie, każdego nakłaniając, żeby walczył u boku swego dowódcy”, czyli w zwartym szyku. Gdy tylko Brama Mostowa została oczyszczona, za oddziałem Hugona wymaszerowały północnofrancuskie kolumny i zajęły miejsce po jego lewej stronie. Za nimi poszły kolejne, ustawiając się coraz dalej na lewo, w półokręgu. Manewr ten nie został wykonany z precyzją właściwą rzymskim legionom, jednak bardzo sprawnie. To niezwykle umiejętne wyprowadzenie wojsk za mury Antiochii i uszykowanie ich do bitwy świadczyło o militarnym geniuszu Boemunda, gdyby jednak Turcy postarali mu się w tym przeszkodzić, być może rozbiliby wychodzących z miasta krzyżowców. Gdy tylko Brama Mostowa się otwarła, Kurbugha, który był parę kilometrów na północ od niej, został zaalarmowany czarną flagą, którą muzułmanie wywiesili nad cytadelą. W tym momencie musiał podjąć decydującą decyzję taktyczną: czy natychmiast rzucić do walki swe główne siły i zaatakować krzyżowców, czy też odczekać i zmierzyć się z nimi w walnej bitwie na otwartym terenie. Podczas tych ważkich pierwszych minut
Kurbugha wahał się, niezdecydowany. Patrząc wstecz, krzyżowcy nie mogli pojąć, dlaczego wtedy nic nie zrobił. Jeden z nich stwierdził później, że „mógł był ich zatrzymać”, jednak nie miał do tego głowy, bo właśnie... „grał w szachy w swym namiocie”. Sami książęta w późniejszym liście do papieża pisali, że gdy wyszli z Antiochii, „była nas taka garstka, że [muzułmanie] byli przekonani, że nie idziemy z nimi walczyć, jeno uciekamy”. Muzułmański kronikarz Ibn al‒Asir na wyjaśnienie przebiegu tych wydarzeń przedstawił w późniejszym czasie rozmowę Kurbughi z doradcami: „Muzułmanie rzekli do Kurbughi: «Powinieneś ruszyć pod miasto i wybić ich jednego po drugim, kiedy z niego wychodzą; łatwo bowiem ich teraz wystrzelać, gdy się rozdzielili». Odrzekł im: «Nie. zaczekajcie, aż wyjdą wszyscy, wtedy ich zabijemy»„. Ibn al‒Asir ostro potępia tę decyzję, lecz choć łatwo mu było po fakcie krytykować ślamazarną reakcję Kurbughi, dowódca Turków miał uzasadnione wątpliwości, czy jest sens od razu stawać do walki. Gdyby przyłapał krzyżowców w pół drogi, mogłoby dojść jedynie do krótkotrwałej potyczki, po której łacinnicy wycofaliby się do miasta, a sytuacja ponownie utknęłaby w martwym punkcie. W interesie Kurbughi leżało doprowadzenie oblężenia do szybkiego końca. Pragnął więc konfrontacji z całymi siłami chrześcijan. Okazało się jednak, że podjął katastrofalną decyzję. Skoro na błyskawiczne uderzenie było za późno, powinien był zaczekać na miejscu i tam wydać bitwę. Tym-
czasem zdecydował się w końcu ruszyć na wroga. Okazał fatalne wyczucie czasu - gdy jego ludzie podeszli pod Antiochię, losy bitwy akurat zaczęły się odwracać. Krzyżowcy, którym udało się wydostać na antiocheńskie równiny, niemal natychmiast zostali zaatakowani przez muzułmanów strzegących Bramy Mostowej, którym niebawem w sukurs nadeszły oddziały zajmujące dotąd pozycje przed Bramą Świętego Pawła i Książęcą. Następnie, co stworzyło prawdopodobnie największe zagrożenie, od tyłu natarli na łacinników Turkowie blokujący dotąd Bramę Świętego Jerzego. Zagrożeni całkowitym okrążeniem krzyżowcy nie poddali się jednak. Renald z Toul, dowodzący strażą tylną złożoną z wojowników z północy Francji i Lotaryńczyków, atak ów odparł z taką zawziętością, że nieprzyjaciele pierzchli z pola bitwy, wzniecając ogień, żeby odciąć się od kontratakujących. Piechota Renalda odniosła poważne straty, lecz utrzymała tyły. Tymczasem na linii frontu chrześcijanie starali się zachować zwarte szyki nękani ze wszystkich stron przez muzułmańskich jeźdźców, którzy: Jak mieli w zwyczaju, rozpierzchli się na wszystkie strony, po wzgórzach i ścieżkach, gdzie tylko mogli, i próbowali nas otoczyć. Sądzili bowiem, że mogą nas wszystkich pozabijać w ten sposób. Jednak nasi ludzie zaznajomili się w wielu bitwach z ich sztuczkami i przemyślnością i łaska oraz miłosierdzie Boże przyszły nam z pomocą, tak że my, którzyśmy tak nieliczni byli w porównaniu z nimi, wszystkich ich spędziliśmy razem. A
wówczas, gdy prawica Pana walczyła po naszej stronie, zmusiliśmy ich tak zebranych do ucieczki, i porzucili swoje obozy, zostawiając w nich wszystko. Nie mogąc złamać hardych krzyżowców, idący w pierwszym rzucie Turcy wpadli w panikę. I kiedy chrześcijanie przeszli do natarcia, muzułmanie rzucili się do ucieczki. W tym właśnie momencie przybył Kurbugha na czele głównych sił i wpadł prosto na swych wycofujących się pobratymców. Uciekając na łeb, na szyję, rozbili szyk prowadzonych przezeń oddziałów i niebawem w całej muzułmańskiej armii zapanował chaos. W takiej chwili charyzmatyczny dowódca mógłby jeszcze uratować sytuację, lecz Kurbugha nie stanął na wysokości zadania. Nie zdołał zmobilizować swych wojsk i kolejne oddziały, które przybyły z nim pod Antiochię, jeden po drugim pierzchały z pola bitwy. Tak więc wstrząs wywołany zdecydowanym, potężnym natarciem i niewzruszoność formacji krzyżowców uzewnętrzniły głębokie pęknięcia w muzułmańskiej armii. Stoczywszy ledwie potyczkę, Kurbugha zmuszony był się wycofać i poniósł sromotną klęskę. Okryty hańbą, powrócił do Mosulu. Pewien wstrząśnięty muzułmański kronikarz tak to opisał: „Frankowie, wielce osłabieni, wystąpili w szyku bojowym przeciwko armiom islamu, które były u szczytu potęgi i w wielkiej liczbie, i przełamali szeregi muzułmanów, i rozproszyli ich rzesze”. Chociaż od mieczy łacinników zginął jedynie ułamek wojsk Kurbughi, zagrożenie, jakie stanowiły, zo-
stało zneutralizowane. Rozradowani krzyżowcy doszczętnie splądrowali obóz Kurbughi, a łupy były znaczne, bo: „wróg zostawił swe namioty ze złotem i srebrem, i wyposażeniem, a także owce, woły, konie, muły, wielbłądy i osły, zboże, wina, mąkę i wiele innych rzeczy, których bardzo potrzebowaliśmy”. Jeden z łacińskich kronikarzy donosi, że „kiedy w namiotach Frankowie znajdowali ich kobiety, nie czynili im nic złego, tylko brzuchy ich przeszywali włóczniami”. Komentarz ten wydaje się nadzwyczaj bezduszny, lecz jego autor próbował nam w ten sposób powiedzieć, że kobiety te nie były gwałcone. Zdaniem tego kronikarza, notabene duchownego, rzeź dokonana w imię Boga była czymś nieskończenie lepszym niż ohydny grzech cudzołóstwa z nieludzkimi „niewiernymi”. Po paru godzinach muzułmański garnizon zajmujący antiocheńską cytadelę poddał się i wreszcie naprawdę całe miasto znalazło się w rękach łacinników. Nie sposób przecenić znaczenia wielkiej bitwy pod Antiochią. Bez wątpienia był to najważniejszy zbrojny czyn całej wyprawy. W czerwcu 1098 roku krzyżowcy stanęli na skraju zagłady. Armia muzułmanów była od nich zarówno większa, jak i lepiej wyposażona, dysponowała ponadto świetną jazdą. Krzyżowcy podjęli olbrzymie, lecz niewykluczone, że konieczne, ryzyko zmierzenia się z tymi siłami w otwartym polu. Wbrew wszelkim przewidywaniom żarliwa wiara, natchnione dowództwo i pokaźna doza szczęścia przyniosły im zwycięstwo. Ówczesnym kronikarzom osiągnięcie to wydawało się tak niewiarygodne, że wyjaśnić je można
było tylko bezpośrednią Bożą interwencją. Odnotowano wiele „cudów”. Rajmund z Aguilers podaje, że „na początku, gdy wojska szły do boju, Pan zesłał na swą armię boski deszcz, delikatny, lecz pełen błogosławieństwa, wszyscy, na których on padł, napełnieni zostali wszelką łaską i hAr‒ :em ducha i gardząc nieprzyjacielem, ruszyli naprzód, jakby karmieni królewskimi przysmakami. Cudu tego doświadczyły w równej mierze nasze konie”. Pewien uczestnik bitwy dodaje zaś: Także z gór nadeszły nieprzeliczone wojska na białych koniach, a sztandary ich były całe białe. Tak więc, gdy nasi dowódcy spostrzegli tę armię, zupełnie nie wiedzieli, co to takiego ani kto nadciąga, aż rozpoznali w niej pomoc Chrystusa, którą prowadzili święci Jerzy, Merkuriusz i Demetriusz. Godzi się dać temu wiarę, albowiem wielu naszych ludzi to widziało. Z pewnością łacinnicy walczyli pełni żarliwej wiary. Gdy wyruszali do boju, księża ustawili się na murach Antiochii i błogosławili im. Inni znów, niosąc krzyże, maszerowali w środku oddziałów, „śpiewając i modląc się o Bożą pomoc i opiekę świętych”. Wśród dowodzonych przez biskupa Ademara krzyżowców z południowej Francji był niosący Świętą Włócznię Rajmund z Aguilers - powiadano, że na widok tej relikwii Kurbughę sparaliżowało. Ich pobożność z pewnością miała ogromny wpływ na wynik bitwy. Dzięki umocnionej obrzędami religijnymi determinacji i sile, którą czerpali z przemożnego poczucia Bożej przychylności, krzyżowcy zachowali zimną krew, nawet gdy zo-
stali otoczeni przez Turków. Mniej religijne czy zdesperowane wojska być może dałoby się pokonać, lecz ci ludzie, zespoleni niezłomną siłą ducha, utrzymali szyk i odnieśli zwycięstwo. Po niewyobrażalnych wyrzeczeniach i cierpieniu krzyżowcy w końcu naprawdę zdobyli Antiochię. Przez dziewięć miesięcy miasto było dla nich niczym mur nie do przebycia. Teraz jednak otworzyli sobie drogę na południe, a Święte Miasto Jeruzalem przyzwało ich ku sobie.
ROZDZIAŁ VIII Niezgoda W pierwszych dniach lipca 1098 roku krzyżowcy mieli sporo powodów do dumy. Odnieśli właśnie niemal cudowne zwycięstwo w bitwie pod Antiochią i wreszcie zajęli całe miasto. Cel ich pielgrzymki, Jerozolima, był oddalony zaledwie o trzy tygodnie marszu na południe. Po drodze nie czekały ich już żadne wielkie przeszkody. Brutalni rozprawa z załogą Antiochii i spektakularne zwycięstwo nad Kurbughą sprawiły, że znajdujące się w muzułmańskich rękach miasta i miasteczka leżące na drodze do Jerozolimy obawiały się armii chrześcijan i było bardzo mało prawdopodobne, żeby chciały stawiać poważny opór. Wielu krzyżowcom musiało się zdawać, że ich pielgrzymowanie dobiega końca. Mylili się jednak. Święte Miasto leżało może o tygodnie drogi od Antiochii, lecz żaden z łacinników nie miał ujrzę: jego murów jeszcze przez ponad rok. Zakrawa na ironię, że w tym właśnie czasie tysiące łacinników, którzy mieli dość sił i szczęścia by przetrwać naprawdę trudną podróż z Europy i gehennę oblężeni; Antiochii, padło teraz ofiarą chorób, głodu oraz lokalnych potyczek, i nigdy nie dotarło do Palestyny. Gdy się już wydawało, że od pełnego sukcesu dzieli krucjatę zaledwie krok, wyprawa utknęła i niemal przepadła.
ROZBICIE 3 lipca rada książęca wydała brzemienne w skutki oświadczenie: oto krzyżowcy „nie odważą się udać do ziemi pogan, ponieważ latem jest tam bardzo sucho i brakuje wody, toteż postanowili zaczekać aż do początku listopada”. Stwierdziwszy, że wojsko jest wyczerpane, a linie aprowizacyjne nadwerężone, książęta zdecydowali się odłożyć wymarsz do Jerozolimy do 1 listopada. Rajmund z Aguilers nie pochwalał tej decyzji: „Sądzimy, że gdyby Frankowie ruszyli naprzód, nawet :edno miasto między Antiochią a Jeruzalem nie cisnęłoby w nich kamieniem, tak strwożone i osłabione były w owym czasie miasta Saracenów po klęsce Kurbughi”. Może i ma dziejopis rację, lecz przyczyny tej zwłoki były bardzo poważne. Walka o Antiochię Książęta musieli sobie teraz odpowiedzieć na nieuniknione pytanie: co począć z Antiochią? Wiosną 1097 roku prawie wszyscy złożyli w Konstantynopolu przysięgę, że oddadzą cesarzowi Aleksemu wszelkie należące niegdyś do Bizancjum terytoria, jakie uda im się zdobyć. Antiochia zajmowała jedno z pierwszych miejsc na liście miast, które Aleksy miał nadzieję dzięki nim odzyskać. Tymczasem tuż przed opanowaniem Antiochii Boemund przekonał swych towarzyszy, by oddali ją temu, kto zdoła doprowadzić do jej zdobycia. Tak więc w lipcu 1098 roku do miasta mogły rościć sobie prawo dwie osoby - Aleksy i Boemund. Historycy
często w tym ostatnim dopatrują się czarnego charakteru w tym sporze i dowodzą, że to podczas rywalizacji o Antiochię ukazał Boemund swoje prawdziwe oblicze: chciwość i rozbuchane ambicje. Po części tak właśnie było. Na jego obronę można powiedzieć tyle, że ktoś przecież musiał w Antiochii zostać i sprawować w niej rządy, skoro zdobycie jej tak wiele krzyżowców kosztowało. Przez długi czas Boemund był przekonany, że tylko on się do tego nadaje. Snuł plany względem Antiochii, odkąd krzyżowcy weszli do północnej Syrii, a być może jeszcze wcześniej. W październiku 1097 roku, na początku oblężenia, zajął stanowisko przed jedną z najważniejszych antiocheńskich bram - Bramą Świętego Pawła, aby jego oddziały mogły pierwsze wejść do miasta, kiedy obrona się załamie. Szybkość działania miała istotne znaczenie, ponieważ książęta zgodzili się respektować „prawo zdobywcy”, w myśl którego łup należy do tego, kto pierwszy położy na nim rękę. Kiedy więc padały kolejne miasta czy miasteczka, krzyżowcy dosłownie rzucali się na nie, by zagarnąć dla siebie, cokolwiek się da. Priorytety Boemunda uwidacznia także to, jak rozegrał sprawę Firuza: ujawnił całą sprawę, dopiero gdy obiecano mu Antiochię. I kiedy tylko sforsowane zostały jej umocnienia, Boemund pośpiesznie kazał zatknąć nad miastem swój krwistoczerwony sztandar. Być może najbardziej znaczące jest to, że tuż po bitwie z Kurbughą Boemund zdołał zająć antiocheńską cytadelę, bez której - jak przekonali się krzyżowcy - nie sposób było utrzymać miasta. Jednakże mało brakowa-
ło, by księcia Tarentu ubiegł inny krzyżowiec - jego coraz bardziej zażarty rywal, Rajmund hrabia Tuluzy. Gdy 28 czerwca książęta opuścili Antiochię, żeby stanąć do bitwy przeciw Kurbudze. Rajmund, którego złożył kolejny z jego częstych napadów choroby pozostał w mieście, aby zabezpieczyć je przed atakiem z cytadeli. Jegc niedomaganie, udawane czy nie, stworzyło doskonałą okazję, by to on mógł przyjąć kapitulację twierdzy Według jednego ze świadków tych wydarzeń do tego właśnie dążył: Kiedy emir, który dowodził cytadelą, ujrzał, jak Kurbughą i pozostali pierzchają z pola walki przed armią Franków, bardzo się przeląkł i w wielkim pośpiechu jął prosić o jakiś frankijski sztandar. [Rajmund], który strzegł cytadel: nakazał posłać emirowi własny sztandar, a ten wziął go i starannie zatknął na wieży. Niestety, kiedy tylko ów „emir”, a był nim jeden z dowódców Kurbughi, Ahmad Ibn Marwan, spostrzegł, że sztandar, który otrzymał, nie należy do Boemunda, szybko go odesłał „i właśnie wtedy nadszedł szlachetny Boemund i podał mu własny sztandar, który ów przyjął z wielkim weselem”. Wspólnie uzgodnili warunki kapitulacji, Boemund obsadził cytadelę swoimi ludźmi, a Ahmad dobrowolnie nawrócił się na chrześcijaństwo. Jeśli tak było naprawdę, odrzucenie chorągwi Rajmunda dowodzi, że Boemund - przynajmniej zdaniem pokonanych muzułmanów - mógł zagwarantować im lepszą ochronę. Wymiana sztandarów
oznaczała przecież umowę, zgodnie z którą zwycięzca zagarniał wszystkie łupy, lecz także brał na siebie odpowiedzialność za losy jeńców. Przede wszystkim zaś załoga cytadeli miała nadzieję, że uda się jej uniknąć rzezi podczas dzikiej grabieży miasta. I chociaż Rajmund mógł domagać się pewnych praw do twierdzy, jako że jego sztandar załopotał nad nią pierwszy, to Boemund zajął cytadelę - obsadził ją swoimi ludźmi i nie zamierzał ustąpić choćby o piędź. Rajmund miał jednak w mieście swój bastion. Kiedy 3 czerwca Antiochia padła, hrabia Tuluzy, który na czas oblężenia zainstalował się tuż przy Bramie Mostowej, zajął wartownię oraz pobliski pałac namiestnika, a po klęsce Kurbughi zniszczony kasztel La Mahomerie. Do początku lipca udało mu się wykroić w Antiochii spójną prowansalską enklawę. Ponieważ w jego rękach znajdowała się Brama Mostowa, kontrolował drogi do Saint‒Simeon i Aleksandretty, dwóch głównych szlaków łączących miasto ze światem zewnętrznym. Boemund mógł dzięki cytadeli rościć sobie prawa do Antiochii, lecz Rajmund był w stanie podważyć jego pozycję. I tak oto zarysowały się linie podziału. Intencje Boemunda były oczywiste, bez względu na to, czy wynikały z troski o własne interesy, czy z pragmatyzmu. Boemund chciał rządzić Antiochią. Trudniej natomiast określić zamiary Rajmunda. Z pozoru wydaje się on honorowym orędownikiem sprawiedliwości, którego determinacja, by dotrzymać danych Aleksemu obietnic, uczyniła obrońcą interesów Bizancjum. W rzeczywisto-
ści jednak był jedynym księciem, który w Konstantynopolu odmówił złożenia cesarzowi ślubów lennych. Nowe, probizantyjskie inklinacje hrabiego Tuluzy po wielkiej bitwie pod Antiochią podsycała przede wszystkim ambicja. Popierając roszczenia Aleksego, Rajmund osłabiał Boemunda, zyskiwał sobie natomiast cennego sojusznika. W ten sposób pragnął wytyczyć własną drogę do bogactwa i władzy. Z początkiem lipca książęta pogrążyli się w gorącej debacie. Boemund dowodził, że Bizantyjczycy nie przyszli im w sukurs, toteż utracili wszelkie prawa do Antiochii. Jego stanowisko umocniło się, gdy w końcu dotarły wieści o wycofaniu się Greków spod Filomelionu. Tymczasem Rajmund utrzymywał, że nadal obowiązuje ich przysięga złożona Aleksemu, w związku z czym zgodnie z prawem Antiochia należy do cesarza. Książęta, postawieni przed tak trudnym wyborem, unikali jednoznacznej odpowiedzi. Z pozoru zgodzili się uznać roszczenia Bizancjum. Wysłali Hugona z Vermandois i pomniejszego księcia, Baldwina z Hainault, z poselstwem do Konstantynopola, „prosząc, by [Aleksy] zjawił się i przejął miasto, i wypełnił zobowiązania, jakich się wobec nich podjął”. Jednak po cichu książęta wspierali Boemunda i przekazali mu te partie Antiochii, których bronili podczas drugiego oblężenia. W tym krytycznym momencie nie potrafili jednak podjąć zdecydowanych działań. Pozbyli się tylko odpowiedzialności: jeśli cesarz zjawi się ze swoim wojskiem, oddadzą mu Antiochię, jeśli nie - miasto będzie Boemunda. Gdyby wykazali wówczas więcej inicjatywy, być może
po kilkumiesięcznym odpoczynku ruszyliby w dalszą drogę do Palestyny. Tymczasem stawiali pierwsze, nieśmiałe kroki na innej drodze - ku niepotrzebnej zwłoce i rozbiciu. Tymczasem na początku lipca przedsięwzięto starania, by zaprowadzić w Antiochii nieco ładu. Krzyżowcy przystąpili do pracochłonnej odbudowy licznych chrześcijańskich świątyń w mieście, a niekiedy do ich ponownej konsekracji. Najważniejszą z nich była katedra Świętego Piotra, gdzie odnaleziono Świętą Włócznię. Zaczęli „oczyszczać sprofanowaną przez świętokradcze obrządki Turków świątynię ze wszelkiego plugastwa i odbudowali przewrócone ołtarze ze wszystkimi zdobieniami”. Według jednego z łacińskich źródeł, zdobiące wnętrze katedry wspaniałe malowidło przedstawiające Chrystusa - najważniejszy element jej dekoracji - przetrwało muzułmańską okupację nienaruszone. Powiadano, że jakiś Turek wdrapał się na górę, żeby zbezcześcić wizerunek, lecz cudownym zrządzeniem Opatrzności spadł i zginął na miejscu. Jak się dowiadujemy, po tym wydarzeniu już żaden muzułmanin nie ośmielił się porwać na coś podobnego. Skoro ruszyła odbudowa antiocheńskich kościołów, następnym oczywistym krokiem było ponowne wprowadzenie do nich chrześcijańskich duchownych. Powstał tu dylemat dość delikatnej natury. Od wieków głową chrześcijańskiego Kościoła w Antiochii, a więc jego patriarchą, był Grek, podobnie zresztą jak grecka była większość antiocheńskiego duchowieństwa. Patriarcha Jan IV Oksita przebywał podczas pierwszego
oblężenia w mieście, a muzułmanie publicznie znieważali go i poddawali torturom. Został oswobodzony, kiedy Antiochia skapitulowała. Oczekiwano teraz, że ponownie stanie na czele antiocheńskich chrześcijan przecież krucjata ogłoszona została z myślą o udzieleniu pomocy Kościołom na Wschodzie. Sęk w tym, że Boemundowi byłoby trudniej odmówić Antiochii bizantyjskiemu cesarzowi, gdyby patriarchą był w niej grecki biskup. Mimo to z początkiem lipca Jan IV przywrócony został do godności patriarchy, prawdopodobnie na skutek stanowczych nalegań Ademara z Monteil, który podczas całej wyprawy utrzymywał bliskie stosunki z Kościołem greckim. Niepewny, czy cesarz przybędzie do Antiochii, Jan zajął się sprawami kościelnymi i starał się nie mieszać w kwestie związane z polityczną przyszłością miasta. Osiągnięto więc, przynajmniej na jakiś czas, pewien kompromis. Nowe oblicze krucjaty Tocząca się między Boemundem a Rajmundem walka o panowanie nad Antiochią wiązała się z ogólniejszym problemem, który ją zaostrzał. Krucjacie groził kryzys przywództwa i rozprzężenie. Skoro marsz do Jerozolimy został odłożony aż do listopada, a do Konstantynopola udało się już poselstwo, książęta musieli postanowić, jak zapobiec rozproszeniu armii w ciągu czterech miesięcy bezczynności. Do tej pory krzyżowców spajała konieczność zdobycia Antiochii. Bez nowego, pilnego zadania groziła im utrata poczucia celu. Co gorsza, ludzi trzeba było jakoś nakarmić, skoro zaś
Antiochia przeszła w ich ręce, nie mogli traktować jej okolic jako wrogiego terytorium i do woli ich rabować. Zresztą w pobliżu miasta nie było już czego grabić. Rada książęca zaproponowała częściowe wyjście z sytuacji. Poszczególne „kontyngenty terytorialne” miały się przenieść tam, gdzie żywiły się podczas pierwszego oblężenia, aby ciężar zaopatrzenia rozłożyć równomiernie po całej północnej Syrii. Boemund i jego ludzie dzielili więc czas między Antiochię a Cylicję na północnym zachodzie. Rajmund z Tuluzy i wojownicy z południowej Francji zainstalowali się w dolinie Ar‒Rudż na południowy wschód od Antiochii, a Gotfryd z Bouillon i wielu rycerzy z północy Francji udało się w okolice Edessy. Tymczasem skład owych kontyngentów ulegał zmianom. Koszmar minionych miesięcy, śmierć, dezercja i ubóstwo poprzerywały skomplikowane powiązania rodowe i feudalne wśród krzyżowców. Latem 1098 roku, w atmosferze coraz bardziej dojmującej niepewności, wielu z nich próbowało wejść w nowe związki lenne, sprzymierzyć się z nowymi panami i służyć nowym sprawom. W początku lipca książęta obwieścili, że „Jeśli jaki biedak, który nie ma złota ni srebra, chciałby przyjść do nich na służbę i do nich przystać, z chęcią go przyjmą”. Doprowadziło to do sporych zmian w strukturze sił krucjaty. Wielu znamienitych rycerzy, jak na przykład Drogon z Nesle i Renald z Toul, którzy w maju prowadzili zwiad, wypatrując przybycia Kurbughi, udało się ze swoją świtą do Edessy w poszukiwaniu zajęcia: „Przybyli ze swymi ludźmi,
niektórzy konno, inni piechotą, do państwa Edessy, aby odebrać nagrodę za żołnierską służbę od Baldwina, który był [tam] księciem, i przez jakiś czas pozostali u niego. Znosili bowiem wielkie trudy i zubożeli wskutek długiej wyprawy”. Ci, którzy jak Baldwin z Boulogne mieli pełne szkatuły, mogli teraz zgromadzić nowych popleczników. Co bardziej znaczący rycerze decydowali się na ryzykowne działania, żeby zapewnić sobie fortunę. Około 17 lipca Rajmund Pilet, który do tej pory służył w armii Rajmunda z Tuluzy, „przyjął na służbę wielu rycerzy i piechurów” i wyruszył na południe z Ar‒Rudż z na poły niezależną wyprawą - miał zamiar podbijać miasta i zgarniać łupy. Pomaszerował na Dżabal as‒ Summaq, płaskowyż leżący na południowy wschód od Antiochii, dokąd w grudniu 1097 roku Boemund i Robert z Flandrii wyruszyli w poszukiwaniu żywności i natknęli się na armię Dukaka z Damaszku. Na początku Rajmund Pilet miał powody do radości. Syryjscy chrześcijanie oddali mu niewielką twierdzę Tali Mannas, z której mógł urządzać wypady na okoliczne tereny. Tydzień później inna miejscowa twierdza, tym razem zamieszkana przez muzułmanów, nie wytrzymała jego frontalnego ataku i została przezeń doszczętnie złupiona. Jeden z krzyżowców wspomina: „ [Ludzie Pileta] złapali wszystkich okolicznych chłopów i zabili tych, co nie chcieli dać się ochrzcić, lecz tych, którzy woleli przyjąć Chrystusa, oszczędzali”. Wydaje się, że chyba po raz pierwszy od czasu pogromu nadreńskich Żydów krzyżowcy zaczęli „nawracać” siłą. Zasadniczo
bowiem niewiele dzieli wymuszanie nawrócenia od wyboru między przyjęciem chrześcijaństwa a śmiercią, jaki dał muzułmanom Rajmund Pilet. Dotąd więc jego wyprawa była bardzo pomyślna, nieco go jednak poniosła ambicja. Przybyła do niego grupa syryjskich chrześcijan z największego miasta regionu, Ma’arrat an‒Numan, które leżało na starożytnym rzymskim trakcie łączącym Aleppo z położonym na południu Damaszkiem, toteż miało spore znaczenie handlowe i strategiczne. Syryjczycy nakłaniali go, żeby zaatakował stacjonujący w Ma’arrat muzułmański garnizon, a Pilet, któremu po niedawnych zwycięstwach przybyło pewności siebie, postanowił ich posłuchać. 27 lipca opuścił Tali Mannas i pospieszył do oddalonego zaledwie o pół dnia drogi Ma’arrat. Wydaje się, że nie spodziewał się tam wielkiego oporu, toteż zabrał niewielki zapas wody, co było fatalnym błędem, jeśli wziąć pod uwagę skwar syryjskiego lata. Gdy Pilet przybył pod Ma’arrat, zamiast słabiutkiego garnizonu, który można by pokonać z marszu, na jego powitanie wybiegły z miasta spore, raczej wojowniczo nastawione oddziały z Aleppa. Nieoczekiwanie przyszło mu stoczyć bitwę z prawdziwego zdarzenia: [Nieprzyjaciel] atakował naszych ludzi przez cały dzień, a natarcie trwało aż do wieczora. Upał był niewyobrażalny i nasi wojowie nie mogli zdzierżyć ogromnego pragnienia, gdyż nie znaleźli żadnej wody do picia, chcieli więc bezpiecznie wrócić do swojego zamku. Syryjczycy i ubodzy pątnicy, wspomniawszy na swoje
grzechy, wpadli w panikę i jęli wycofywać się w pośpiechu. Szturm Rajmunda Pileta przemienił się w chaotyczny odwrót, podczas którego, „wielu naszych ludzi oddało ducha Bogu”. Wśród zabitych znalazł się Arnold Tudebod, kolejny krewny kronikarza krucjaty Piotra Tudeboda. Jakkolwiek wyprawa Rajmunda zakończyła się porażką - kilka dni później jego sponiewierane oddziały wróciły do Ar‒Rudż - unaoczniła możliwość przyszłych podbojów w regionie. Tymczasem na Antiochię spadło nieszczęście. Jakkolwiek większość krzyżowców rozpierzchła się po północnej Syrii, spora ich liczba, głównie biedoty, pozostała w Antiochii. Ademar z Monteil, legat papieski i duchowy przywódca krucjaty, postanowił zostać z nimi. Jak się okazało, była to tragiczna decyzja. Pod koniec lipca w mieście zaczęła się panoszyć tajemnicza choroba: Śmiertelna zaraza spadła na Antiochię i zabrała nieprzeliczone zastępv chrześcijan, tak samo spośród szlachetnie urodzonych, jak i spomiędzy pospólstwa. Pierwszy zaś ofiarą owego śmiertelnego moru padł czcigodny Biskup [Ademar], który dokonał żywota 1 sierpnia. Szlachetnie urodzeni i pospólstwo opłakiwali go wielką zdjęci żałością i postanowili pochować w samej katedrze Świętego Piotra, w miejscu, gdzie znaleziono Włócznię Pana.
Epidemia, najprawdopodobniej duru brzusznego, szalała w mieście przez cały sierpień i zaczęła rozprzestrzeniać się po okolicy. Właśnie w tym czasie, skutkiem zgubnego zrządzenia losu, przybyły do północnej Syrii dość liczne łacińskie posiłki. 1500 niemieckich krzyżowców z rejonu Regensburga przeprawiło się statkiem z Europy, żeby wziąć udział w ostatnim etapie wyprawy. Kiedy tylko znaleźli się w Saint‒Simeon, zaraza zaczęła trawić ich szeregi niczym ogień. Przebyli tysiące kilometrów, żeby dotrzeć do Ziemi Świętej, a kilka dni po tym, jak przybili do jej brzegów, wszyscy pomarli. Wśród innych ofiar znalazł się Henryk z Eschu, ten sam, który tak zaciekle walczył podczas drugiego oblężenia Antiochii. W uznaniu dla jego bohaterstwa pogrzebano go w wejściu do katedry Świętego Piotra. Śmierć biskupa Ademara była dla wyprawy dotkliwym ciosem, który na dodatek spadł na nią w najmniej odpowiednim momencie. Ademar nigdy nie był niekwestionowanym przywódcą krucjaty i z pewnością nie zdołałby rozstrzygnąć sporu o Antiochię, jednak miał niewątpliwy wpływ na przebieg kampanii. Dzięki jego pojednawczemu podejściu do Kościołów wschodnich krzyżowcy mogli liczyć na tak bardzo im potrzebne wsparcie Greków, szczególnie z bizantyjskiego Cypru. Jako oficjalny przedstawiciel papieża Ademar statecznie kierował wyprawą, teraz zaś, gdy zdawała się ona gubić drogę, straciła duchowego przewodnika.
KTO POPROWADZI KRUCJATĘ? Latem 1098 roku, gdy zaciekły zatarg o Antiochię trwał w najlepsze, a wszystko jeszcze bardziej skomplikowała śmierć Ademara, coraz dokuczliwszy stawał się brak zdecydowanego przywództwa. Rządy rady książęcej, które sprawdzały się wobec takiego zagrożenia jak Kurbugha, teraz zawodziły. Zdawało się, że nadszedł czas, by dowództwo objął jeden człowiek, który by powiódł krucjatę do Jerozolimy. Temu zadaniu mogło sprostać trzech mężczyzn - Boemund z Tarentu, Gotfryd z Bouillon i Rajmund z Tuluzy. Kandydaci Prawdopodobnie najbardziej oczywistym kandydatem na wodza był Boemund. W minionych miesiącach wiele razy dowiódł swych dowódczych talentów, a w czerwcu został mianowany tymczasowym głównodowodzącym krucjaty. Najwięcej przyczynił się do zdobycia Antiochii i klęski Kurbughi, toteż miałby poważne argumenty, gdyby chciał sięgnąć po naczelne dowództwo. Jednak Boemund żywił inne ambicje. Bardziej niż Jerozolima liczyła się dlań Antiochia - chciał utrzymać twierdzę, która wpadła mu w ręce, a marsz na Święte Miasto stał się dla niego sprawą drugorzędną. Priorytety Boemunda były oczywiste już w połowie lipca. Kilka dni po zwycięstwie nad Kurbughą statki znów mogły swobodnie zawijać do Saint‒Simeon. Boemund zdał sobie sprawę, że jeśli chce utrzymać Antiochię, musi niezwłocznie zapewnić sobie zaopatrzenie
spoza północnej Syrii, bo kiedy Aleksy przekona się, że książę Tarentu nie ma zamiaru zwrócic mu miasta, pomoc, której Bizantyńczycy udzielali krzyżowcom drogą morską przez Cypr oraz Laodyceę - duży port na południe od Antiochii - ustanie. Mając to na uwadze, Boemund starał się zagwarantować sobie wsparcie z innych stron. Jedynymi chrześcijańskimi państwami zdolnymi przeciwstawić się dominacji Bizancjum na Morzu Śródziemnym były italskie miasta kupieckie - Wenecja, Piza oraz Genua. Boemund postanowił najpierw negocjować z Genueńczykami i w zamian za ich pomoc nadał im dobra w Antiochii oraz przyznał prawa handlowe. 14 lipca spisane zostały przywileje, których kopie przetrwały do naszych czasów, precyzujące szczegóły tego porozumienia. Jak już mogliśmy się przekonać, dokumenty tego rodzaju, na pierwszy rzut oka nudne i schematyczne, zawierają mnóstwo informacji. Jak zwykle bywało w wypadku takich aktów, osoba cedująca prawa albo własność, czyli donator, przedstawia się, prezentując bogatą listę swych tytułów i zaszczytów. Taka „klauzula tytularna” daje nam pojęcie, jak ofiarodawcy życzyli sobie być postrzegani i sami postrzegali siebie. Co uderzające, Boemund określił się po prostu jako „syn Roberta Guiscarda. księcia Apulii”. Jego decyzja, by nie uzurpować sobie prawa do tytułu władcy Antiochii ani nie używać tytułu księcia - który przyjął później - mówi nam, że nie był on wówczas nazbyt pewien swojej pozycji. Zabiegał o władzę, lecz nie mógł jeszcze po nią sięgnąć. Jak stwierdził jeden z kronikarzy, skoro Raj-
mund z Tuluzy wciąż utrzymywał Bramę Mostową i antiocheński pałac, Boemund był ledwie częściowym władcą miasta, jego „półksięciem”. Mniej więcej w tym samym czasie chciał Boemund scementować swe związki z leżącą na północ cylicyjską Armenią Małą. Wczesna jesienią 1097 roku jego siostrzeniec, Tankred, założył tam normańską stanicę. Latem 1098 roku Boemund wybrał się w te strony z długą wizytą - prawdopodobnie przebywał wtedy na wschodnich kresach cylicyjskich równin, w Mamistrze. Dzięki żyznym ziemiom ów region był istną kopalnią złota, toteż Boemund mógł dzięki Cylicji żywić swoje wojska oraz spodziewać się, że w przyszłości jej łowiska i tkactwo przyniosą mu krocie. Jednak jeszcze ważniejsze było strategiczne znaczenie Cylicji. Jednym z powodów, że we wrześniu 1097 roku, jeszcze przed przybyciem pod Antiochię, krzyżowcy częścią swoich sił zajęli te tereny, była chęć przetarcia dla oczekiwanych posiłków bizantyjskich i łacińskich bezpośredniego szlaku z Azji Mniejszej do północnej Syrii. Teraz zaś otwarta droga z Bizancjum do Antiochii była Boemundowi bardzo nie na rękę, toteż umocnił swoją kontrolę nad Cylicją, aby między sobą a Grekami stworzyć strefę buforową. Tak więc od lipca 1098 roku Boemund bardziej interesował się północną Syrią niż poprowadzeniem krucjaty do Jerozolimy. Innym kandydatem na naczelnego wodza był Gotfryd z Bouillon, książę Dolnej Lotaryngii. Lato z wolna przechodziło w jesień, a pozycja Gotfryda wśród krzyżowców rosła. Po części działo się tak ze względu na
wsparcie, jakiego udzielał mu brat, Baldwin z Boulogne, który jednak głównie zajęty był utrwalaniem swej władzy w Edessie, leżącej ponad 150 kilometrów na północny wschód od Antiochii. Jeszcze w marcu Baldwin scedował na Gotfryda prawa do dochodów z Tali Bazeir, grodu położonego na szlaku do Edessy. Z nadejściem lata Gotfryd zyskał prawa do eksploatacji kolejnej, sąsiedniej miejscowości, Ar‒Rawandan. Któryś z kronikarzy szacuje, raczej nazbyt hojnie, że sam Tali Bazeir przynosił mu rocznie 500 000 bizantów, co stanowiłoby ogromną sumę. W lipcu Gotfryd przeprowadził się w tamte rejony i pociągnął za sobą znaczną liczbę swoich nowych zwolenników. Reputacja Gotfryda umocniła się jeszcze bardziej, gdy poprosił go o pomoc Umar z Azazu, miejscowy muzułmański władyka. Kronikarz Albert z Akwizgranu, który bardzo podziwiał Gotfryda, barwnie wyjaśnia nam, jak do tego doszło. Otóż pewien rycerz z orszaku Gotfryda, Fulbert z Bouillon, wybrał się ze swoją żoną do Edessy i wpadł po drodze w zasadzkę zastawioną przez wojowników z Azazu. Fulbert został ścięty, a jego żonę, „jako że dla piękności swego oblicza wielce była miła oku, wzięto do niewoli” i niebawem przymuszono do poślubienia jednego z dowódców Umara. Azaz podlegał wówczas Ridwanowi z Aleppa, jednak nadejście krzyżowców osłabiło władzę Ridwana, w czym Umar upatrywał okazji do uniezależnienia się. Albert z Akwizgranu twierdzi, że Umar postanowił sprzymierzyć się z Gotfrydem, ponieważ wdowa po Fulbercie opisała księcia jako najważniejszą osobistość
pośród Franków. W rzeczywistości zaś Umar mógł był zwrócić się do Gotfryda zwyczajnie dlatego, że miał doń najbliżej - Azaz leżał na starym rzymskim trakcie między Tali Bazeir i Antiochią. Co więcej, propozycja Umara świadczy o tym, że Frankowie wpisali się już w politykę Lewantu i że zacierały się powoli granice łacińsko ‒ muzułmańskiej wrogości. Na początku września, gdy Azazowi groził nieuchronny atak Ridwana z Aleppa, Umar wysłał co prędzej w poselstwie do Gotfryda pewnego syryjskiego chrześcijanina z prośbą o niezwłoczną pomoc, a na dowód czystych intencji ofiarował mu własnego syna jako zakładnika. Koniec końców Gotfryd zgodził się przyjść Umarowi w sukurs - notabene wieść o tym zaniósł do Azazu gołąb pocztowy. Książę poprowadził do Azazu swe wojska i odstraszył armię Ridwana. Rajmund z Tuluzy i Boemund uświadomili sobie wówczas, że Gotfryd pozyskał sobie właśnie nowego sojusznika w północnej Syrii, i niezwłocznie wyruszyli z Antiochii, by również wziąć udział w walce, lecz przybyli za późno. Zdaniem Umara to Gotfryd był zwycięzcą, toteż obsypał go szczodrze podarunkami, wśród których znalazła się bogato zdobiona zbroja, „cudownie inkrustowana złotem i srebrem”. Wydawało się, że Umar podjął mądrą decyzję i uwolnił się od zwierzchności Ridwana z Aleppa, jednak w ciągu roku jego losy się odmieniły. Jego syn, który wciąż przebywał w obozie krzyżowców, zmarł najprawdopodobniej w wyniku choroby, a nie zdrady, kiedy zaś krzyżowcy powędrowali na południe, Umar nieoczekiwanie znalazł się sam. Pojmany przez żołnie-
rzy Ridwana, trafił przed jego oblicze i błagał o łaskę, przysięgając dożywotnie posłuszeństwo. Nieporuszony Ridwan kazał go jednak co rychlej stracić. Co prawda w drugiej połowie 1098 roku reputacja Gotfryda z Bouillon znacznie zyskała, był jednak pewien krzyżowiec, którego sławy, na razie, wciąż jeszcze nie mogła przyćmić. Po wielkiej bitwie pod Antiochią Rajmund z Tuluzy poczynił wszelkie kroki, żeby zdobyć przewagę nad innymi. Od pierwszych dni krucjaty hrabia uważał się za najbardziej oczywistego kandydata na świeckiego wodza wyprawy, jednak podczas pierwszego i drugiego oblężenia Antiochii długotrwałe ataki choroby uniemożliwiły mu odegranie pierwszoplanowej roli w wydarzeniach. Jego niemoc związana była bez wątpienia z wiekiem - według średniowiecznych standardów liczący sobie ponad pięćdziesiąt lat Rajmund był już człowiekiem leciwym. Gdy latem 1098 roku Boemund wycofał się z rozgrywek o przywództwo krucjaty, naturalne zalety Rajmunda - powaga wynikająca z wieku i doświadczenia oraz poparcie, jakim cieszył się wśród krzyżowców z południa Francji - zyskały wsparcie dwóch innych czynników. Jak już wiemy, w następstwie drugiego oblężenia Antiochii złożona sieć wzajemnych zobowiązań i sojuszy, jaką powiązani byli uczestnicy pierwszej krucjaty, ulegała przekształceniom. Rajmund, który był jednym z najbogatszych książąt, mógł na tych zmianach tylko skorzystać. Jego majątek zyskał mu setki, a może nawet tysiące nowych zwolenników oraz poparcie płynące z dość nieoczekiwanych stron. Wydaje
się, że to mniej więcej w tym czasie autor Gesta Fran‒ corum, który dotąd towarzyszył Boemundowi, przystał do oddziałów południowofrancuskich i od tej pory w jego opisach Rajmunda można dostrzec pewną subtelną zmianę. W tym okresie szczególnego znaczenia nabrała też sprawa Świętej Włóczni. Rajmund od początku korzystał z każdej sposobności, by to przede wszystkim jego z nią kojarzono. Ponieważ to głównie za jego sprawą ją odnaleziono, został jej opiekunem i obrońcą. Jego stronnik, Rajmund z Aguilers, bardzo starał się podkreślać te związki. Pisał, że gdy Włócznia została odkryta, Piotrowi Bartłomiejowi ukazał się święty Andrzej i rzekł mu: „Uważaj zaś, Bóg oddał Włócznię hrabiemu. W istocie zastrzegł ją dla niego samego po wszystkie wieki, a także uczynił go wodzem krzyżowców pod warunkiem, że wierny będzie Bogu”. Nie oznacza to, że gdy Włócznia została odnaleziona, nagle wszyscy krzyżowcy zaaprobowali zwierzchnictwo Rajmunda. Cytat ów ilustruje tylko działania propagandowe czynione od lipca 1098 roku na rzecz hrabiego Tuluzy. Rajmund chciał przekonać łacinników, że jego więź z Włócznią czyni zeń oczywistego kandydata na wodza - i wydaje się, że sam tak uważał. Jego argumenty nabrały jeszcze większej mocy po klęsce Kurbughi. Zwycięstwo w wielkiej bitwie pod Antiochią zdawało się krzyżowcom tak zdumiewające, tak niebywałe, że wytłumaczyć je mogła wyłącznie interwencja Boga. Zawdzięczali je woli, która objawiła się przez moc Świętej Włóczni. To wtedy więc, latem 1098
roku, nie zaś w skrajnej nędzy okresu drugiego oblężenia, dojrzewać zaczęła ich wiara we Włócznię. Opieka Rajmunda nad relikwią mogła wpłynąć na równowagę sił pomiędzy książętami. Robert z Flandrii, który dotąd nie miał wiele wspólnego z obozem prowansalskim, sprzymierzył się z Rajmundem. Stało się tak najprawdopodobniej w związku z piastowaną przez hrabiego Tuluzy godnością protektora Włóczni, ponieważ Robert znany był z wielkiego nabożeństwa do tej relikwii i po powrocie do Europy ufundował dom klasztorny ku jej czci. Jak się czasami wydaje, Rajmund zawiadywał kultem tej relikwii z bezwzględną skutecznością. Najważniejsze było tu wsparcie Piotra Bartłomieja. Jego popularność i wpływy wzrastały z każdym dniem, z którym rósł kult Włóczni. Nieustające wizje Piotra stawały się coraz śmielsze i jednoznacznie przemawiały za politycznymi poczynaniami jego pana, Rajmunda. Trudno o bardziej jaskrawy tego przejaw niż uderzające wypaczenie opinii Ademara z Monteil na temat Włóczni. Nie minęły dwa dni od śmierci biskupa, gdy Piotrowi po raz pierwszy „objawił się” jego duch. Za życia legat papieski powątpiewał w autentyczność relikwii, co było dotkliwym ciosem dla jej kultu. Gdy zmarł. Rajmund i Piotr postanowili zawładnąć duchową spuścizną Ademara i odwrócić ten trend. Nie przypadkiem na miejsce pochówku biskupa w katedrze Świętego Piotra obrano dół, z którego wydobyto Świętą Włócznię. Po następnych wizjach Piotr zaczął relacjonować „słowa” biskupa zza grobu. Okazało się oczywiście, że
Ademar cały czas się mylił. Teraz przekonał się wreszcie, że odnaleziony przez Piotra kawałek metalu rzeczywiście pochodzi ze Świętej Włóczni - ileż jednak musiał wycierpieć, by to pojąć. Duch Ademara wyznał Piotrowi, że po śmierci spotkała go dotkliwa kara za grzech zwątpienia w prawdziwość relikwii: „Po odnalezieniu Włóczni straszliwie zgrzeszyłem, toteż zabrany zostałem do piekieł, gdzie biczowano mnie okrutnie i jak widzisz, przypalano mi twarz i głowę”. Od potępienia wybawiły go owe trzy denarii, które ofiarował Włóczni jako jałmużnę, oraz oczyszczająca moc świecy zapalonej ku jego pamięci. Dalej Ademar oznajmił przez Piotra, że odpowiada mu, iż pochowano go w Antiochii. Boemund powiedział, że zaniesie moje ciało do Jeruzalem. Przez wzgląd na samego siebie niechaj nie rusza moich szczątków z miejsca ich pochówku, ponieważ jest tam Chrystusowa krew, z którą jestem teraz połączony. Jeśliby zaś wątpił w moje słowa, niech otworzy mój grób, a ujrzy mą spaloną twarz i głowę. Duch Ademara, którego przekonania co do Świętej Włóczni odmieniły się diametralnie, był najlepszym rzecznikiem Rajmunda. Kiedy ukazał się po raz pierwszy, obiecał podobno, że pojawiać się będzie regularnie, „lepszą służąc radą niźli za życia”. Wszystkie jego początkowe zalecenia były na rękę Rajmundowi. Powierzył hrabiemu swych byłych podkomendnych, powiększając tym samym jego armię, po czym poddał myśl, że „hrabia i jego wybrani [powinni] ustanowić
w moje miejsce biskupa”, który pełniłby funkcję duchowego przywódcy krucjaty, czego jednak Rajmundowi nie udało się dokonać. Układ między Rajmundem i Piotrem Bartłomiejem był bardzo silny, jednak Piotr mógł się okazać niebezpiecznym sprzymierzeńcem. W ciągu kilku zaledwie tygodni wyrósł z biedaka na demagogicznego wodza krzyżowych mas. Z biegiem czasu ta władza coraz bardziej uderzała mu do głowy, jego usposobienie stawało się coraz mniej przewidywalne, a wypowiedzi coraz śmielsze i dziwaczniejsze. Po pierwszej wizycie ducha Ademara kolejny raz objawił się Piotrowi święty Andrzej. Oprócz znajomej już retoryki dotyczącej zwierzchniectwa Rajmunda i jego związku z Włócznią pojawiły się inne, bardzie niepokojące treści. Według Piotra święty Andrzej nie chciał, by Antiochię zwrócono Grekom, gdyż mogliby oni ją „zbezcześcić”. Święty orzekł, że należy powołać łacińskiego patriarchę, natomiast Antiochii powinna zostać w rękach krzyżowców. To przesłanie nie pasowało d: nowych, probizantyjskich zapatrywań Rajmunda i jego „oficjalne” polityki, zgodnie z którą Antiochią interesował się wyłącznie w imieniu cesarza. Niemal na pewno Rajmundowi marzyła się władza nad Antiochu i zrobił wszystko, co w jego mocy, żeby mieć w tym wielkim mieści: jakieś wpływy. W połowie lata próbował nawet - bez powodzenia - wywołać zamieszki przeciwko Boemundowi. Jednak na wiele sposobów spór o Antiochię był tylko kosztownym odwró-
ceniem uwagi od głównej ambicji Rajmunda - dowodzenia armią krzyżowców. Impas Pod koniec lata kryzys, w jakim znalazła się krucjata, wciąż był daleki od rozwiązania. Hugona z Vermandois i Baldwina z Hainault, którzy udali się z poselstwem do Aleksego, w drodze przez Azji Mniejszą zaatakowali Turcy. Baldwin poległ, natomiast podróż Hugona bardzo się opóźniła. Nim dotarł do Konstantynopola z wieści; o klęsce Kurbughi, nadeszła jesień i było już za późno, aby cesarz mógł pospieszyć do Antiochii. Chociaż nie zjawił się żaden jego przedstawiciel, by ją przejąć, Rajmund z Tuluzy wciąż się sprzeciwiał wszelkim sugestiom, żeby niepodzielną władzę nad miastem oddać Boemundowi. Na razie też nie znalazł się nikt, kto cieszyłby się dostatecznym posłuchem czy wpływami, aby rozbudzić na nowo ducha krucjaty albo porwać krzyżowców do czynu. Znalazłszy się więc w sytuacji patowej, książęta zwrócili się o pomoc do Europy. 11 września napisali wspólnie list do Urbana II, w którym przedstawili dokonania krzyżowców oraz donieśli ze smutkiem o śmierci Ademara. Prosili go też aby przybył do Antiochii i poprowadził ich do Jerozolimy: Ponieważ to Wy zainicjowaliście tę pielgrzymkę i Wasze nauczanie kazało nam opuścić nasze ziemie [...], błagamy, abyście przybyli do nas i nakłonili, kogo tylko zdołacie, by przybył z Wami. Albowiem tu właśnie
[w Antiochii] zrodziło się imię chrześcijan [...]. Przeto nie ma na świecie nic bardziej odpowiedniego, niż abyście Wy, którzy jesteście ojcem i głową chrześcijaństwa, udali się do głównego miasta i stolicy chrześcijańskiego imienia i osobiście zakończyli wojnę, która Waszym jest zamysłem [...]. Jeśli bowiem przybędziecie do nas i z nami zakończycie pielgrzymkę, którąście rozpoczęli, cały świat będzie Wam posłuszny. W ten szczery apel o duchowe przywództwo i zbrojne wsparcie wplecione zostały antiocheńskie dzieje świętego Piotra, tradycja powstania Kościoła oraz kwestia osobistej odpowiedzialności i ambicji Urbana II. Lecz w petycji tej można doszukać się innego, subtelniejszego przesłania. Boemund, główny autor listu, przemycił tu własne, prywatne plany. Zwracając uwagę na chrześcijańską spuściznę Antiochii oraz na to, że zwierzchnictwo nad miastem przyniesie papiestwu „powszechną” władzę, miał nadzieję nakłonić Urbana do latynizacji Kościoła w północnej Syrii, gdyż rozwiązałoby to jego problemy z greckim patriarchą i wpływami Bizancjum. List ten zawiera więc dość uderzający fragment, który zdaje się zupełnie nie zgadzać z deklarowaną przez krzyżowców misją niesienia pomocy chrześcijanom na Wschodzie: „Podbiliśmy Turków i pogan, ale heretyków, Greków i Ormian, Syryjczyków i jakobitów nie zdołaliśmy pokonać [...]. Rozporządzaj więc nami, swoimi posłusznymi synami, [by] wyplenić i zniszczyć swą władzą a naszą siłą wszelką herezję”.
Urban II, zaabsorbowany swoimi sprawami w Europie, nie pozwolił się skusić bezkompromisową wizją łacińskiej ekspansji i do 1 listopada, a więc do Wszystkich Świętych, ani on, ani Aleksy I nie pojawili się w Syrii, by rozwiać rozterki krzyżowców. Zgodnie z umową na początku miesiąca wszyscy książęta ponownie zebrali się w Antiochii, żeby zaplanować kolejny etap wyprawy, jednak spór między Rajmundem a Boemundem wciąż trwał, a kilkudniowe negocjacje w katedrze Świętego Piotra nie przyniosły rezultatu. Nad miastem panował Boemund, który rozlokował się w cytadeli, Rajmund tymczasem uparcie trwał przy Bramie Mostowej. Ani Gotfryd, ani żaden z dwóch Robertów, żaden też inny książę nie miał ani ochoty, ani dość władzy, by nakłonić ich do ugody Kapelan Rajmunda impas ów podsumowuje tymi słowy „poróżnieni na skutek sprzeczności książęta stali się tak gwałtowni, że niemal porwali za broń. W rezultacie podróż [do Jerozolimy] i wszystkie związane z nią sprawy oraz opieka nad biednymi zostały odłożone”. W połowie listopada 1098 roku wszelkie próby arbitrażu załamały się i książęta zaczęli się rozjeżdżać. Tym razem nie ustalono dar. kolejnego spotkania - wyglądało na to, że cała wyprawa zakończy się fiaskiem. Ta niemożność podjęcia decyzji była godna pożałowania. Zdawało się, że za chciwość Boemunda, upór Rajmunda i słabość oraz brak kompetencji ich towarzyszy przyjdzie łacinnikom drogo zapłacić. Zdeterminowani, skupieni na celu wyprawy krzyżowcy mogliby jesienią dotrzeć do Jerozolimy, tymczasem czekała ich kolejna
zima w północnej Syrii - bezcelowa zwłoka, która niosła ryzyko nieprzyjacielskich ataków i głodu. Taka perspektywa nie odpowiadała zwykłym krzyżowcom, toteż zaczęli okazywać niezadowolenie: Ludzie, widząc fiasko książęcych poczynań, zaczęli mówić najpierw po cichu, potem zaś już otwarcie: „Jest oczywiste, że nasi dowódcy, czy to z tchórzostwa, czy ze względu na złożone Aleksemu ślubowanie, nie chcą zaprowadzić nas do Jeruzalem [...]. Jeśli spór o Antiochię nie ustanie, zburzymy jej mury i powróci gorliwość książąt sprzed upadku miasta [...]. W przeciwnym razie powinniśmy wrócić do swoich krajów, zanim zmogą nas głód i zmęczenie”. Na razie protesty takie jak ten nie poruszały książąt, jednak woli mas nie można było wiecznie ignorować. KU SYRYJSKIM RÓWNINOM Współcześni historycy mają mylne wyobrażenie na temat surowych zimowych miesięcy, jakie nastały po listopadowym impasie w roku 1098. Sugerują, że utknąwszy w martwym punkcie, spór o Antiochię chwilowo przycichł, bo krzyżowcy skoncentrowali się na niezbędnej aprowizacji albo wręcz próbowali wyruszyć na Jerozolimę. W rzeczywistości walka o Antiochię toczyła się nie mniej zażarcie niż dotąd, podobnie jak walka o to, kto zostanie naczelnym wodzem armii krzyżowej, tyle że pole tych zmagań przeniosło się na południe.
Przez całe lato Rajmund z Tuluzy usiłował podkopać zwierzchnictwo Boemunda nad antiocheńską cytadelą i zdobyć szerokie poparcie dzięki Świętej Włóczni. Z nadejściem jesieni zdał sobie sprawę, że z uścisku Boemunda zdoła wyrwać miasto jedynie otwarta interwencja zbrojna. Tak rażące naruszenie braterskiego etosu krucjaty przez jednego z jej możnych przywódców byłoby jednak nie do przyjęcia, toteż Rajmund, nie mogąc nic począć w tej sprawie, postanowił przenieść rozgrywkę na inny grunt. Skoro nie mógł odebrać Boemundowi Antiochii, spróbował uniemożliwić mu jej utrzymanie. Pierwsze kroki już zrobił - miał w Antiochii silny posterunek, który utrudniał Boemundowi dostęp do morza. Teraz hrabia zamierzał rozszerzyć i wzmocnić swoją prowansalską enklawę na południe od Antiochii, skąd miał nadzieję zakłócać zaopatrzenie Boemunda, nie bacząc na to, że osłabia strategiczną pozycję miasta. Boemund mógł więc sobie siedzieć w Antiochii, lecz gdyby Rajmund zdołał wcielić w życie swój plan, nie siedziałoby mu się tam zbyt wygodnie. Rywalizacja na południu Tak więc Rajmund zwrócił się na południe, ku płaskowyżowi Dżabal as‒Summaq. Z geograficznego punktu widzenia był to wybór oczywisty, ponieważ płaskowyż ów stanowił przedłużenie prowansalskiej bazy operacyjnej w sąsiadującej z nim dolinie Ar‒ Rudż. Pod względem strategicznym panowanie nad tym żyznym regionem gwarantowało obfite dochody z handlu i rolnictwa oraz kontrolę nad jedną z dwóch
dróg prowadzących z południa do Antiochii. W gruncie rzeczy ekspansja Rajmunda na Dżabal as‒Summaq rozpoczęła się jeszcze przed listopadową radą książąt. Około 25 września 1098 roku poprowadził on wyprawę do starożytnego miasta Albary. Towarzyszył mu jego kapelan, Rajmund z Aguilers, który opisał później, jak po krótkim, lecz zaciekłym szturmie miasto zostało wzięte: „Tutaj [Rajmund] zabił tysiące, więcej jeszcze tysięcy kazał sprzedać w niewolę w Antiochii, a tchórzliwych, co poddali się jeszcze przed upadkiem Albary, uwolnił”. Rajmund z Aguilres, jak się zdaje, zawyżył liczbę mieszkańców, nie poświęcił też uwagi tej zadziwiającej okolicy. Średniowieczna Albara zbudowana została obok o wiele większego, robiącego ogromne wrażenie późnorzymskiego miasta. Jeśli wyjść z tego obecnie niewielkiego, niczym niewyróżniającego się nowoczesnego miasteczka i przejść przez sady wiśniowe, można znaleźć się pośród zdumiewająco dobrze zachowanego, pochodzącego z VI wieku miejskiego założenia z uderzającymi kamiennymi mauzoleami o piramidalnych dachach. Tak przedziwne są te budowle, że według miejscowej legendy zbudowali je giganci. W rzeczywistości stara Albara jest tylko jednym z wielu opuszczonych, obecnie niemal zapomnianych rzymskich „umarłych miast” rozrzuconych po tej części Syrii, pozostałością zamierzchłej epoki klasycznej. Tamtejsze wzgórza dosłownie usiane są nie skatalogowanymi, niezamieszkanymi, ale też w dużej mierze nie naruszonymi zębem czasu późnorzymskimi wieżami strażniczymi. Wraże-
nie, jakie to tajemnicze, wyludnione miasto musiało wywrzeć na krzyżowcach, gdy przezeń maszerowali, zapewne było niesamowite. Rajmund z Tuluzy zajął Albarę względnie łatwo, jednak pieczołowicie zadbał o to, by pozostała w jego rękach. Na początek „przywrócił wiarę chrześcijańską”, przekształcił meczet w kościół, a co ważniejsze - osadził w mieście duchownego ze swojej armii, Piotra z Narbony, który został pierwszym łacińskim biskupem Albary. W późniejszym czasie Piotr został namaszczony przez greckiego patriarchę Antiochii, jednak jego nominacja była wymownym sygnałem, że nawet Rajmund - obecnie sojusznik Bizancjum - pragnie, aby na zdobytych przezeń terytoriach obowiązywał obrządek łaciński. Wszelako czekające biskupa Piotra zadanie miało wymiar tyleż duchowy, co wojskowy i polityczny. Rajmund szczodrze obdarował go „połową Albary i okolic” i nakazał mu jej „bronić choćby do samej śmierci'. Dzięki tym nadaniom Piotr mógł utrzymywać siedmiu rycerzy oraz trzydziestu piechurów pod dowództwem innego z Rajmundowych ludzi, Wilhelma Peyre’a z Cunhlat, byłego pana Piotra Bartłomieja, która to drużyna szybko urosła do siedemdziesięciu pieszych i sześćdziesięciu, a może i więcej rycerzy. Tak oto powstał pierwszy bastion prowansalskiej enklawy Rajmunda. Po fiasku listopadowej rady książąt w Antiochii Rajmund znów się zainteresował Dżabal as‒Summaq. Około 23 listopada 1098 roku on i Robert z Flandrii wyruszyli z Antiochii w stronę płaskowyżu drogą pro-
wadzącą przez Ar‒Rudż i Albarę. Zmierzali do Ma’arrat an‒Numan - pod względem strategicznym i gospodarczym najważniejszej miejscowości w regionie, która minionego lata oglądała upokarzającą porażkę Rajmunda Pileta. Polegając na swym doświadczeniu, Rajmund z Tuluzy mógł się spodziewać, że napotka w Ma’arrat znaczniejszy opór niż w Albarze. Być może dlatego właśnie zdecydował się rozpocząć kampanię w towarzystwie swego nowego sprzymierzeńca, Roberta z Flandrii, z którym przybył pod Ma’arrat 28 listopada. Za nimi jednak pognał z Antiochii zaniepokojony Boemund, który wyczuł, że Rajmund bliski jest utworzenia na płaskowyżu własnej, potencjalnie groźnej dla niego placówki. Dotarł pod Ma’arrat z końcem listopada - miał zamiar nie tyle przeszkodzić hrabiemu Tuluzy w ataku na miasto, ile uniemożliwić Prowansalczykom zajęcie całego regionu. Oblężenie Ma’arrat an‒Numan Najpierw jednak krzyżowcy musieli zdobyć Ma’arrat, co nie było łatwym zadaniem. To „zamożne i licznie zaludnione” miasto leżało na pofałdowanym, wyżynnym terenie i otoczone było solidnymi murami oraz suchą fosą. Z początku mieszkańcy, którzy pamiętali, jak łatwo poradzili sobie z Rajmundem Piletem, lekceważąco odnosili się do nowego zagrożenia. Jeden z Prowansalczyków wspomina, że „butni grodzianie pomstowali na naszych dowódców, przeklinali nasze wojska i bezcześcili krzyże przymocowane do murów,
aby wzbudzić nasz gniew. Tak rozwścieczyli nas miejscowi, że rzuciliśmy się do ataku na mury”. Pierwszy szturm się nie powiódł. Grupie łacinników udało się podejść pod mury miasta, mieli jednak ze sobą tylko dwie drabiny oblężnicze, do tego „krótkie i łamliwe”. Kiedy „dowódcy zmiarkowali, że nic począć nie mogą i że wszelkie ich starania idą na marne”, nakazali odwrót. Połączone wojska Rajmunda, Roberta i Boemunda nk były przygotowane do oblężenia. Trzej książęta pojęli, że potrzebne jest inne rozwiązanie, i odbyli naradę. Zdobycie Ma’arrat wymagam innej taktyki niż ta, którą zastosowali pod Antiochią. Miasto bvło wystarczająco małe, żeby zamknąć je szczelnym pierścieniem, jednak na wzięcie go głodem musieliby długo czekać i równie dobrze to im mogłoby zabraknąć żywności. Zima była w pełni, a z aprowizacji krzyżowców nie było najlepiej. W ciągu tygodnia zapasy żywność w ich obozie zaczęły topnieć. Któryś z nich zauważył: „Żal ściski, gdy to mówię, lecz skutkiem głodu ponad dziesięć tysięcy mężów rozproszyło się po polu niczym bydło i grzebało w ziemi, szukając ziaren pszenicy, jęczmienia, fasoli albo jakichś warzyw”. Szwankować zaczęła też dyscyplina. Piotr Bartłomiej, który towarzyszył Rajmundowi do Dżabal as‒ Summaq, oskarżył żołnierzy o całe mnóstwo grzechów, łącznie z „mordem, rabunkiem, kradzieżą i cudzołóstwem”, i zaordynował szereg „duchowych przygotowań”, polegających na modlitwie i jałmużnie. Książęta musieli więc jak najszybciej doprowadzić oblężenie Ma’arrat do końca. Załoga miasta odrzuciła
ich propozycje warunków kapitulacji, toteż postawili na agresywną taktykę. Na szczęście obaj kronikarze krucjaty, Rajmund z Aguilers oraz autor Gesta Francorum, byli pod Ma’arrat. Z ich wyrazistych opisów oraz zachowanych źródeł arabskich wyłania się bardzo szczegółowy obraz zastosowanych technik oblężniczych. Aby ułatwić sobie dostęp do murów, krzyżowcy zajęli się wypełnianiem fragmentów suchej fosy Same mury obronne miasta można było pokonać na dwa sposoby - albo je krusząc, albo się na nie wspinając. Krzyżowcy próbowali obu metod. Mogli wydrążyć pod nimi tunele i spowodować, by się zawaliły, jak pod Nikeą, była to jednak zbyt czasochłonna metoda. Wydaje się, że pod Ma’arrat uciekli się do szybszego i prostszego sposobu. Dowiadujemy się, że muzułmanie „miotali z katapult kamienie, strzały, ogień, ule z pszczołami i wapń na naszych ludzi, którzy podkopywali ich mury”, co wskazuje, że krzyżowcy pracowali na powierzchni, zapewne więc po prostu starali się rozkruszyć umocnienia u podstawy, nie wgryzając się w ziemię. Głównie jednak krzyżowcy, szczególnie zaś Prowansalczycy, przygotowywali się do sforsowania murów górą. Powycinali drzewa z pobliskiego lasu i zbudowali większe i wytrzymalsze drabiny, lecz przede wszystkim budzącą grozę wieżę oblężniczą: Rajmund [z Tuluzy] nakazał zbudować drewnianą wieżę oblężniczą, a była ona mocna i wysoka, tak obmyślona i skonstruowana, że toczyła się na czterech ko-
łach. Na górze stało wielu rycerzy oraz Ewerard Myśliwy, który głośno dął w róg, pod spodem zaś szli zbrojni, którzy pchali wieżę do murów miasta, pod jedną z jego baszt. Gdy ujrzeli to poganie, natychmiast sprokurowali machinę, którą ciskali wielkie kamienie w naszą wieżę, tak że niemal wybili naszych rycerzy. Co więcej, obrzucili ją też ogniem greckim w nadziei, że spalą ją i zniszczą, lecz tym razem Bóg nie pozwolił jej spłonąć, a górowała nad całymi murami miasta. Atakujący krzyżowcy „rzucali olbrzymie kamienie na stojących na murach”, a gdy znaleźli się wystarczająco blisko, włóczniami odganiali wrogów, i długimi żelaznymi hakami przyciągnęli wieżę tuż pod mury. Budowa tej imponującej konstrukcji - przedsięwzięcie kosztowne nawet dla Rajmunda - trwała dziesięć dni, gdy już jednak została ukończona, perspektywy krzyżowców od razu się poprawiły. 11 grudnia krzyżowcy uderzyli na Ma’arrat, i to jednocześnie z dwóch stron. Wieżę oblężniczą Rajmunda, pełną rycerzy z Prowansji, wśród których znalazł się Wilhelm V hrabia Montpelier, podprowadzono pod mury miasta. Za nią „stali księża i duchowni, odziani w święte szaty, i błagali Boga, żeby bronił swego ludu”. Zaniepokojony muzułmański garnizon skoncentrował się niemal wyłącznie na neutralizacji wieży, co miało fatalne skutki, gdyż z drugiej strony miasta przypuścił szturm inny prowansalski oddział, wyposażony w drabiny oblężnicze. Napotkawszy nikły opór, Prowansalczycy łatwo wdarli się na mury. Pierwszy wspiął się Gulfer z Lastours, rycerz
z Akwitanii, który przyłączył się do armii Rajmunda. Niewiele jednak brakowało, by jego wyczyn zamienił się w katastrofę: Drabina złamała się pod ciężarem tłumu, jaki szedł za nim, niemniej jemu i kilku innym udało się dotrzeć na szczyt murów. Ci, którzy weszli do góry, oczyścili wokół siebie mur z obrońców. Pozostali znaleźli nową drabinę i szybko ją postawili, i wielu rycerzy i piechurów wspięło się nią czym prędzej, lecz Saraceni zaatakowali ich z taką zaciekłością, z murów i z ziemi, miotając strzały i walcząc wręcz na włócznie, że wielu z naszych zeskoczyło. Część krzyżowców zdołała jednak utrzymać się na murach. Muzułmanie zmuszeni byli ściągnąć ludzi z innych odcinków fortyfikacji, żeby załatać lukę w obronie. Tymczasem po drugiej stronie miasta minerzy, wykorzystując tę chwilę wytchnienia, „pod osłoną wieży oblężniczej podkopywali mury grodu”. Wtem część umocnień się zawaliła i „ogarnięty paniką [garnizon] umknął do miasta”. Tłumy krzyżowców zaczęły wlewać się przez mury i Ma’arrat bliski był zdobycia, jednak do owego przełomu doszło o zbyt późnej porze, by można go było natychmiast wykorzystać - „noc położyła kres walce i niektóre baszty oraz części miasta pozostały w rękach Saracenów”. Pewni swej przewagi książęta woleli nie ryzykować chaotycznej walki po ciemku. Obstawili gród rycerzami, żeby „odciąć drogę uciekinierom”, i postanowili czekać świtu. Towarzyszący Rajmundowi, Robertowi i Boemundowi biedniej-
si krzyżowcy nie byli tak cierpliwi. Skoro obrona Ma’arrat została przełamana, można było pomyśleć o grabieży: „Jako że wielki głód napełniał ich [desperacją], walczyli dalej z oblężonymi w mrokach nocy. Przez to biedota wzięła lwią część łupów i domów w Ma’arrat, natomiast rycerze, którzy czekali z wejściem do rana, zebrali mizerną zdobycz”. Upadek Ma’arrat najpełniej ukazuje ślepą chciwość i bezwzględne okrucieństwo krzyżowców. Wiadomo było, że chcą oni wziąć miasto tylko z jednego powodu - dla łupów - i gotowi są praktycznie na wszystko, byle je zdobyć. Książęta z pewnością nie po to zdecydowali się zaczekać do rana, by umożliwić kapitulację muzułmańskiej załogi, lecz by zbytnio nie ryzykować i mieć oko na łupy. Boemund podjął z dowódcami Ma’arrat negocjacje w sprawie ich poddania się i przez tłumacza przekazał im, że jeśli zbiorą się z rodzinami w „pałacu, który mieści się pod bramą, ocali ich od śmierci”. Nie o łaskawość tu jednak chodziło - Boemund zaaranżował to bynajmniej nie w tym celu, by zagwarantować owym ludziom bezpieczeństwo czy lepsze traktowanie. Chciał ich po prostu zebrać w jednym miejscu, żeby łatwiej mu było ich złupić. Jeden z naocznych świadków podaje, że „Boemund wziął tych, którym nakazał wejść do pałacu, i odebrał im cały ich dobytek, złoto, srebro oraz inne kosztowności i niektórych z nich kazał zabić, innych zaś doprowadzić do Antiochii i sprzedać w niewolę”. Grabieży Ma’arrat bezwzględności dodały jeszcze nocne rabunki, których dokonali biedniejsi krzyżowcy.
O świcie 12 grudnia rozeźleni rycerze, którym najlepsze łupy sprzątnięto sprzed nosa, skierowali swój gniew przeciwko mieszkańcom miasta, próbując wydrzeć im to, co jeszcze pozostało: Wszyscy nasi ludzie weszli do miasta i każdy brał swoją część wszystkiego, co tylko można było znaleźć w domach i piwnicach, a o świcie zabijali każdego, mężczyznę czy kobietę, kogo tylko napotkali. W każdym zakątku miasta pełno było saraceńskich trupów i nie dało się niemal poruszać po ulicach, nie następując na ich martwe ciała. Pewien arabski kronikarz oszacował później liczbę zabitych muzułmanów na 10 000, co jest oczywiście przesadą, jednak dowodzi, jak muzułmanie postrzegali rozmiary dokonanej rzezi. Niektórzy uniknęli natychmiastowej śmierci, kryjąc się w jaskiniach pod miastem, lecz krzyżowcy nie zawahali się przed niczym, byle dostać ich oraz ich bogactwa: Chrześcijanie pokradli wszelki dobytek, jaki znaleźli na ziemi, a licząc na bogactwa Saracenów ukryte pod ziemią, ogniem i siarką wykurzyli wroga z jaskiń. Kiedy zaś to, co znaleźli w jaskiniach, nie zadowoliło ich, na śmierć zamęczali nieszczęsnych muzułmanów, na jakich tylko natrafili. Niektórzy z naszych ludzi powiedli Saracenów ulicami, mając nadzieję, że odkryją tym sposobem łupy, tymczasem jeńcy prowadzili ich do studni, w które rzucali się nagle i ginęli, woleli bowiem zginąć aniżeli wskazać, gdzie jest dobytek, co do nich albo do
innych należy. Skutkiem tego nieprzejednania wszystkich ich wytracono. Ciała porozrzucano po bagnach i za murami miasta, i tak oto Ma’arrat przyniósł niewiele zdobyczy. Oczywiście w zdobyciu Ma’arrat nie chodziło wyłącznie o gromadzenie skarbów. Rajmund z Tuluzy przybył na południe, aby poszerzyć swą enklawę, utwierdzić swoje panowanie nad Dżabal as‒Summaq i osłabić wpływy Boemunda w północnej Syrii. Boemund natomiast pospieszył za Rajmundem, aby hrabia Tuluzy nie zajął Ma’arrat w pojedynkę. Zdobywszy miasto, książęta znów stanęli przed pytaniem, kto ma prawo do Ma’arrat. Rajmund, który był odpowiedzialny za zbudowanie wieży oblężniczej, dzięki której krzyżowcy odnieśli zwycięstwo, uważał się za głównego sprawcę upadku Ma’arratu i był przekonany, że należą mu się pełne prawa do grodu. Prowansalczycy dowodzili też, że Boemund i jego ludzie „bez przekonania brali udział w oblężeniu [...], większą będąc zawadą niźli pomocą”. Nawet jeśli to prawda, Boemund, jak zawsze czujny, mając na uwadze prawo zdobywcy, pognał wzdłuż murów i nakazał swym ludziom obsadzić jak najwięcej baszt. Wojownicy Rajmunda zajęli większość samego miasta, lecz Boemund kontrolował znaczną część jego fortyfikacji. Tak więc 12 grudnia sytuacja, w jakiej znaleźli się Rajmund z Boemundem, jeszcze bardziej się skomplikowała. Rajmund nie mógł ogłosić się jedynym władcą Ma’arrat, skoro baszty zajmował Boemund. Zwiercia-
dlanym odbiciem tego kłopotliwego położenia była Antiochia, gdzie okupujący Bramę Mostową i pałac Rajmund przeszkadzał Boemundowi w przejęciu całego miasta. Prawdziwe znaczenie wyprawy na Ma’arrat ujawniło się z rozpoczęciem negocjacji mających doprowadzić do ugody. Boemund podobno oświadczył wprost: „Nie zgodzę się na nic, dopóki Rajmund nie odda mi antiocheńskich baszt”. Boemund przybył więc do Dżabal as‒Summaq po kartę przetargową, dzięki której byłoby można wyjść z antiocheńskiego impasu. Gdy się jednak okazało, że Rajmund nie ma najmniejszego zamiaru ustąpić z Antiochii, spór między nimi, wciąż daleki od rozwiązania, tylko się zaognił.
ROZDZIAŁ IX Niepewna droga Święta Bożego Narodzenia minęły w Ma’arrat na żałosnej bezczynności. Większość krzyżowców, zarówno rycerzy jak i chłopskiej biedoty, ogarniało coraz większe niezadowolenie. Gdy wyczerpały się nieszczególnie obfite łupy zdobyte w mieście, łacinnikom ponownie zajrzał w oczy głód. Zdaniem szeregowych krzyżowców należało wreszcie ruszyć na południe, do Jerozolimy. W obu obozach, prowansalskim i normańskim, coraz silniejsze stawały się oddolne naciski, by książęta przezwyciężyli dzielące ich różnice i skupili się na celu krucjaty. Przed Rajmundem i Boemundem rysowała się teraz możliwość, że dojdzie do otwartego buntu i opuszczania szeregów. Wielu Prowansalczyków uważało, że Rajmund powinien pospieszyć do Jerozolimy, nie oglądając się na pozostałych książąt. Chcieli, aby „ten, który otrzymał Świętą Włócznię [...], uczynił się wodzem i panem armii”, napominali go jednak, że jeśli nie chce wznowić wyprawy, powinien „oddać Świętą Włócznię ludowi, który pójdzie do Jerozolimy pod wodzą Pana”. Sprawa była jasna: albo Rajmund zrobi coś, żeby zażegnać kryzys, albo straci powszechne poparcie. W oczach mas Rajmundowi dodawała prestiżu Święta Włócznia, ich zwycięski totem i znak Bożej aprobaty, jednak godność jej strażnika niosła brzemię tym większych oczekiwań. Gdyby się okazało, że Rajmund nie jest całkowicie oddany sprawie Włóczni - a więc sprawie krucjaty - zy-
skany dzięki niej prestiż mógłby mu przynieść więcej szkody niż pożytku. Wobec tak silnej presji starał się on uspokoić swoich ludzi. W ostatnich dniach grudnia ogłosił, że za dwa tygodnie wyrusza do Jerozolimy. Parę dni później Boemund, który odrzucał możliwość wznowienia wyprawy przed Wielkanocą 1099 roku, postanowił wrócić do Antiochii. Nie osiągnąwszy z Prowansalczykami żadnej ugody, Boemund wycofał swoje wojska z Ma’arrat w przeświadczeniu, że nie można utrzymać tej odosobnionej placówki, nie wystawiając się na nadmierne ryzyko. Następnie Rajmund zastosował kolejny „chwyt propagandowy” i zwołał drugą radę książęcą, żeby omówić kwestie wznowienia krucjaty - spotkanie to miało się odbyć u Prowansalczyków, w Ar‒Rudż. Oba te posunięcia pozwoliły Rajmundowi potwierdzić, że wciąż ma dominującą pozycję wśród książąt. Przynajmniej z pozoru mogło się więc wydawać, że w sporze z Boemundem zyskuje moralną przewagę, a zwołanie rady do Ar‒Rudż, nie do Antiochii, ewidentnie świadczyło o jego statusie. W rzeczywistości w pierwszych dniach stycznia 1099 roku Rajmund wciąż starał się osiągnąć oba swoje główne cele - utrzymać terytoria w północnej Syrii i objąć naczelne dowództwo krucjaty. Uciszywszy chwilowo krytykę mas, zaczął umacniać swą władzę w Ma’arrat. Wespół z Piotrem z Narbony, mianowanym właśnie biskupem Albary, zajął się „chrystianizacją” miasta, przekształcając meczety w chrześcijańskie świątynie i stawiając krzyże, oraz „ustalił liczbę
i skład” garnizonu. Rajmund czynił przygotowania do wymarszu do Jerozolimy, niemniej jednak zamierzał zachować swą enklawę w Dżabal as‒Summaq i dalej podkopywać władzę Boemunda w Antiochii . Około 4 stycznia 1099 roku książęta zebrali się w Ar‒Rudż, by podjąć ostateczną próbę rozwiązania antiocheńskiego sporu, lecz - jak można się było spodziewać - ani Boemund, ani Rajmund nie zamierzali ustąpić. Dziwaczne posunięcie, do którego uciekł się Rajmund, wyjaśnia, dlaczego w ogóle zdecydował się zwołać tę bezowocną rade. Zebrawszy wszystkich książąt, próbował zdobyć ich poparcie. Jego kapelan pisze, że „Rajmund ofiarował Gotfrydowi i Robertowi z Normandii po 10 000 solidów, 6000 Robertowi z Flandrii, 5000 Tankredowi i proporcjonalnie pozostałym”, co było sporą inwestycją. Hrabia przedstawił to jako finansowe wsparcie krucjaty, lecz była to po prostu próba kupienia sobie naczelnego dowództwa wyprawy. Wydaje się, że tylko dwóch książąt połknęło wówczas haczyk. Od połowy stycznia do południowofrancuskiej armii dołączył ze swymi ludźmi Robert książę Normandii. Co jednak bardziej zaskakujące, podobnie postąpił Tankred. Od lata 1097 roku siostrzeniec Boemunda stopniowo wychodził z cienia swego wuja. Teraz uwolnił się od niego na dobre i najwyraźniej przystał do Rajmunda. Gotfryd zachował neutralność, a Robert z Flandrii, który towarzyszył Rajmundowi do Dżabal as‒Summaq, jak się zdaje zerwał z obozem Prowansalczyków. Być może rozczarowany zachłannością Rajmunda powrócił
do Antiochii z Boemundem. Niemniej jednak po naradzie w Ar‒Rudż pozycja hrabiego się umocniła. Nie został jeszcze naczelnym wodzem, jednak był teraz najbardziej wpływową postacią wyprawy. Jednakże w pierwszym tygodniu stycznia 1099 roku nie wszystko poszło po myśli Rajmunda. Kiedy bawił w Ar‒Rudż, wydarzenia w Ma’arrat przybrały nieoczekiwany, wstrząsający obrót. Aprowizacja przebywających w mieście Prowansalczyków zawsze była niedostateczna, lecz z nadejściem Nowego Roku załamała się zupełnie. Biedota, która miała już za sobą jedno głodne Boże Narodzenie, popadła w skrajną nędzę. Wydawało się, że powrócił koszmar, którego doświadczyli rok wcześniej pod Antiochią. W Ma’arrat, pozbawieni książęcego przewodnictwa wygłodniali krzyżowcy imali się najbardziej odrażających sposobów, byle się najeść. Niektórzy, gdzie tylko mogli, rozpaczliwie szukali pieniędzy i „rozbebeszali ciała [muzułmańskich] zmarłych, ponieważ w ich wnętrznościach znajdowali ukryte monety”. Inni uciekali się do jeszcze bardziej wynaturzonych metod: „Tutaj ludzie nasi cierpieli wielką nędzę. Wzdragam się, mówiąc to, lecz wielu z nich, zdjętych straszliwym głodem, odkrawało kawałki mięsa z pośladków leżących tam martwych Saracenów. Piekli je i z dziką żarłocznością pożerali na poły surowe jeszcze mięso”. Według innej relacji „brak jedzenia stał się tak dotkliwy, że chrześcijanie z upodobaniem zjadali wiele gnijących saraceńskich trupów, które porzucili na bagnach przed trzema tygodniami. Widok ten napełnił odrazą po równi krzyżowców i obcych”.
Kanibalizm w Ma’arrat należy do najbardziej niechlubnych spośród wszystkich potworności, jakich dopuścili się uczestnicy pierwszej krucjaty. Było to zachowanie tak zwyrodniałe, że obie główne kroniki, zazwyczaj bezceremonialnie opisujące rozmaite przykłady okrucieństwa, tym razem relacjonują wypadki z widomą konsternacją i obrzydzeniem. W mniemaniu kronikarzy niektóre formy przemocy - na przykład święta wojna prowadzona w imię Boga - były do zaakceptowania, a nawet chwalebne, inne zaś zasługiwały na potępienie. Teraz jednak przekroczone zostały wszelkie granice. Takie skrajne oceny - pochwała masowej rzezi wobec potępienia kanibalizmu - mogą się wydawać arbitralne i nazbyt uproszczone, skoro obecnie sama idea wojny religijnej uważana jest za coś ohydnego. Jednak w kwestii przemocy moralne i religijne zasady, którymi rządziło się średniowieczne społeczeństwo Europy, w znacznej mierze odbiegały od zasad obowiązujących dziś. Tak więc trzeba pamiętać, że w tych czasach, epoce powszechnego okrucieństwa, na wojnie kierowano się szczególnym poczuciem moralności. Jakkolwiek przerażające może się to wydawać, wydarzenia z Ma’arrat przyniosły krzyżowcom krótkoterminowe korzyści. Wieści o postępkach Franków dotarły niebawem do pobliskich muzułmańskich miast i miasteczek. Jeden z krzyżowców powiada, że „niewierni rozpowiadali o tym i o innych nieludzkich postępkach [krzyżowców], jednak nie wiedzieliśmy, że Bóg uczynił nas przyczyną trwogi”. To oraz opowieści o zdobyciu Antiochii wystarczyło, by przekonać wielu
muzułmańskich dowódców i liczne muzułmańskie garnizony, że łacinnicy są żądnymi krwi barbarzyńcami i niezwyciężonymi dzikusami, którym na próżno się przeciwstawiać. W następnych miesiącach większość z nich uznała, że z krzyżowcami lepiej zawrzeć kosztowny i upokarzający rozejm niż zmierzyć się z nimi w bitwie. Kiedy 7 stycznia Rajmund z Tuluzy powrócił z Ar‒ Rudż, pospólstwo w Ma’arrat zgotowało mu jeszcze jedną niespodziankę. Pod jego nieobecność Piotr z Narbony zaczął obsadzać miasto „rycerzami i piechurami z armii”. Kiedy wieść o tym się rozeszła i lud uzmysłowił sobie, że pomimo obietnic Rajmund chce zatrzymać Ma’arrat i dalej wadzić się z Boemundem, wybuchły zamieszki. Biedota w niecodzienny sposób zamanifestowała nieposłuszeństwo - chcąc zapobiec dalszej zwłoce i sporom, zaczęła kamień po kamieniu rozbierać mury Ma’arrat, aby miasto straciło walor obronny: W owym czasie nawet chorzy i słabi, powstawszy z legowisk, o kulach udali się na mury. Człek wychudzony mógł rozkołysać się i wypchnąć [kamień] z muru. Biskup Albary i przyjaciele Rajmunda chodzili po mieście, nawołując przeciwko takiemu wandalizmowi, jednak ci, co zeszli z murów i ukryli się przed ich nadejściem, rychło wracali do pracy, gdy tylko straże się oddaliły. Choć jednak ludzie ci mogli poważnie uszkodzić mury Ma’arrat, w tak krótkim czasie nie zdołaliby
zrównać ich z ziemią. Dla Rajmunda ważniejsze było przesłanie ich działań: hrabia Tuluzy nie mógł już rywalizować z Boemundem o północną Syrię, jeżeli chciał się stać wodzem krucjaty, powinien się bowiem całkowicie poświęcić sprawie wyswobodzenia Jerozolimy. Nadszedł czas, by obrać jedną z dróg, i Rajmund wybrał tę, która wiodła do Świętego Miasta. Przedkładając nad wszystko inne interes krucjaty, Rajmund nie próbował nawet odbudowywać umocnień Ma’arrat i zostawił, przynajmniej na razie, Dżabal as‒Summaq swemu losowi. Przez następnych kilka dni hrabia Tuluzy urządzał zbrojne wycieczki na południe, w stronę pobliskiego miasteczka Kafartab, w poszukiwaniu tak bardzo potrzebnej biedocie żywności. Do 13 stycznia jego armia zgromadziła wystarczające zapasy, żeby opuścić ów region. W dowód swego oddania krucjacie Rajmund postanowił wyruszyć z Ma’arrat w religijnej procesji: „Wyznaczonego dnia hrabia, jego duchowni oraz biskup Albary ruszyli i idąc boso, wzywali Bożego miłosierdzia i opieki świętych, a ruiny Ma’arrat trawił ogień wzniecony przez odjeżdżających chrześcijan. Z tyłu szedł Tankred z czterdziestoma rycerzami i wieloma piechurami”. Dwa dni później dołączył do nich Robert z Normandii. Po miesiącach zwłoki i zatargów wyprawa wróciła wreszcie na szlak wiodący do Jerozolimy. Wyglądało na to, że pierwsza krucjata gotowa jest do ostatniej odsłony dramatu.
PERTRAKTACJE Z WROGIEM Był to punkt zwrotny wyprawy. Decyzję Rajmunda, by ruszać na południe, przyjęto tak radośnie, że objęcie przezeń dowództwa nad krucjatą zdawało się nieuniknione. Wciąż jednak niepokoiły go pewne nie załatwione sprawy. Jego spór z Boemundem nie został rozwiązany, a rozłam między nimi był już praktycznie nieodwracalny, tymczasem dwaj pozostali książęta, Gotfryd z Bouillon i Robert z Flandrii, wciąż przebywali ze swym wojskiem w Antiochii. Bez ich wsparcia Rajmund nie miałby się po co wybierać do Jerozolimy. Musiał też obmyślić plan przemarszu. Osiemnaście miesięcy wcześniej krzyżowcy całkiem sprawnie przebyli Azję Mniejszą, ponieważ najczęściej unikali konfrontacji - z wyjątkiem Nikei nie zależało im na zdobywaniu i obsadzaniu swoim: ludźmi mijanych grodów. Jednakże w Syrii wyprawa utknęła, ponieważ łacinnicy uparli się zająć Antiochię i jej okolice. Należało teraz dokonać wyboru: droga do Jerozolimy usiana była muzułmańskimi miastami i miasteczkami; jeśli krzyżowcy chcieliby wziąć każde z nich, ich marsz na południe trwałby całą wieczność. Istniała jednak druga opcja: było całkiem możliwe, że w wyniku chaosu, jaki zapanował w Syrii po klęsce Kurbughi, oraz pod wpływem strachu, który zdjął muzułmanów na wieść o niedawnych potwornościach w Ma’arrat, krzyżowcom uda się szybko i sprawnie przedostać do Jerozolimy, zawierając po drodze korzystne, a nawet
bardzo dochodowe porozumienia z miejscowymi władcami. Dla Rajmunda z Tuluzy taka możliwość miała zasadniczą wadę - nie pozwalała zaspokoić jego terytorialnych ambicji. Wydawało się, że Rajmund wycofał się ze sporu o Antiochię i na powrót całkowicie oddał sprawie krucjaty. Zostawił jednak prowansalski garnizon w Albarze i prawdopodobnie miał zamiar umocnić w późniejszym czasie swoje wpływy w Dżabal as‒ Summaq. Krótko po wymarszu na południe stało się oczywiste, że ponownie wpędziły go w rozterkę dwa sprzeczne pragnienia - objęcie naczelnego dowództwa i zdobyczy terytorialnych. W styczniu 1099 roku gotów był poprowadzić krucjatę, lecz dopiero działania, które podjął w kolejnych miesiącach, miały raz na zawsze zadecydować, czy zdoła się na jej czele utrzymać. W pierwszych tygodniach marszu z Ma’arrat wydawało się, że Rajmund naprawdę myśli wyłącznie o Jerozolimie. Jeszcze przed opuszczeniem Dżabal as‒ Summaq zaczęły napływać do krzyżowców poselstwa od okolicznych muzułmańskich władyków, a hrabia z zadowoleniem zawierał kolejne rozejmy. Jego kapelan donosi: „Wieści o wznowieniu krucjaty sprawiły, że okoliczni władcy przysyłali do Rajmunda arabskich możnych z [...] mnóstwem darów, oni zaś obiecywali na przyszłość posłuszeństwo oraz poszukiwane towary za darmo”. Pierwsze propozycje negocjacji przyszły z Szajzaru, imponującej twierdzy usadowionej na skalnej odnodze w zakolu Orontesu. Znajdowała się ona w rękach Mun-
kizydów, arabskiego rodu, który od dawna przeciwstawiał się seldżuckiemu panowaniu w Syrii. Niezbyt przejęci porażkami Turków pod Antiochią Munkizydzi stwierdzili, że to Frankowie są teraz dominującą siłą w regionie, i pospiesznie zaproponowali im bezpieczny przemarsz przez swoje tereny oraz „konie i żywność”. Było to jak najbardziej zrozumiałe - liczyli, że chrześcijanie przejdą przez ich ziemie szybko i spokojnie, co uchroni je od zniszczenia. Krzyżowcy, których na wcześniejszych etapach wyprawy łacińskie źródła przedstawiały jako nieprzejednanych wrogów islamu, teraz „nagle” gotowi byli negocjować z jego wyznawcami, mimo że mieli nad nimi przygniatającą przewagę. Prawda jest taka, że łacinnicy całkiem pragmatycznie podchodzili do kontaktów z muzułmanami, o ile tylko było im to na rękę. Pochodzenie etniczne czy związki religijne muzułmanów niewiele dla nich znaczyły jakkolwiek niektórzy łacinnicy zdawali sobie sprawę z różnic dzielących Turków seldżuckich, Arabów i Egipcjan, nie miały one wpływu na ich postępowanie i wchodzili w układy z przedstawicielami wszystkich trzech grup. Nie wydaje się też, by takie elastyczne zapatrywania były wyłącznie domeną krzyżowych elit, ponieważ nic nam nie wiadomo, aby sprzeciwiały się temu masy. Łacińscy duchowni, którzy spisywali dzieje wyprawy, niechętnie wspominają, jaki był zakres tych „dyplomatycznych” kontaktów. Być może to, jak przedstawili oni stosunki z muzułmanami, uniemożliwia nam dostrzeżenie pewnych niuansów. Uczestnicy pierwszej krucjaty nie odnosili się do muzułmanów
z Syrii i Palestyny wyłącznie z nienawiścią. Wydaje się, że sięgali po miecz świętej wojny, gdy zachodziła taka potrzeba. Układ z Szajzarem przyniósł niebawem krzyżowcom spore korzyści. Drugiego dnia podróży po ziemiach Munkizydów pochwycili duże stado bydła, dzięki czemu w końcu zaspokoili dokuczliwy głód. Zamożniejsi mogli też kupić konie na targach Szajzaru oraz innego pobliskiego miasta, Hamy, którego emir uczestniczył w zakończonej porażką Kurbughi bitwie pod Antiochią. Przyszłość krzyżowców rysowała się znacznie lepiej, „z każdym dniem biedota odzyskiwała zdrowie, a rycerze siły, i wydawało się, że armia jest coraz liczniejsza, a im dalej szliśmy, tym więcej dostępowaliśmy łask od Boga”. Obfitości zaznali też, dotarłszy do opuszczonego miasteczka Rafanijja, którego „ogrody pełne były warzyw, a domy - jedzenia”. Po trudach, jakich krzyżowcy doświadczyli w Ma’arrat, Rajmund mądrze postanowił przemierzyć ten odcinek drogi bez pośpiechu, aby nabrali sił. Tak więc szlakiem, który z łatwością można by pokonać w dwa dni, szli ich aż dziesięć. Mimo to okazało się, że co słabsi i tak nie nadążają za kolumną i wpadają w zasadzki muzułmańskich rabusiów, toteż Rajmund objął dowództwo tylnej straży, natomiast Robert z Normandii, Tankred i Piotr z Narbony szli przodem. Kiedy dotarli wreszcie do południowo-wschodnich krańców Dżabal an‒Nusajrijja, porośniętych bujną roślinnością gór oddzielających dolinę Orontesu od wy-
brzeża, musieli ostatecznie zadecydować, którędy pójść dalej. Jeden z wiodących do Jerozolimy szlaków prowadził w głąb lądu. na wschód od gór Liban, następnie na południe, przez Nabulus. Droga ta zawiodłaby jednak krzyżowców w pobliże Damaszku, jednego z największych muzułmańskich miast w Syrii. Rada zdecydowała więc, że krucjata ruszy na zachód, w kierunku Morza Śródziemnego, a następnie uda się wzdłuż jego wybrzeża na południe, do Palestyny. Ta trasa miała jedną, ogromną przewagę nad innymi: pozwalała krzyżowcom korzystać ze wsparcia z morza. Oddziały posiłkowe, żywność i sprzęt mogły być dostarczane statkami, a dzięki kursującym teraz po wschodnim Morzu Śródziemnym flotyllom weneckiej, genueńskiej i angielskiej można było ustanowić sprawne linie komunikacyjne z łacinnikami w Antiochii oraz Bizantyjczykami. Jednak żeby w pełni wykorzystać te możliwości, krzyżowcy musieliby najpierw zająć porty wzdłuż syryjskiego i palestyńskiego wybrzeża, by statki te miały gdzie zawinąć. Droga ku wybrzeżu wiodła piękną i żyzną doliną Al‒Bukaja, toteż łacinnicy ponownie zajęli się gromadzeniem zapasów. Na południu nad doliną tą wznoszą się ośnieżone szczyty gór Liban, od północy natomiast góruje nad nią pasmo Dżabal an‒Nusajrijja, gdzie do dziś stoi jedna z najpotężniejszych twierdz, jakie zbudowały ludzkie ręce - Krak des Chevaliers. Usytuowana na urwistej ostrodze skalnej i stąd z trzech stron niemalże nie do zdobycia, zbudowana została w XII i XIII wieku przez joannitów. Dzięki bajońskim sumom
oraz najznamienitszym architektom i budowniczym stworzyli oni niemalże doskonały przykład średniowiecznego budownictwa zamkowego. Dzisiaj twierdza ta jest najlepiej zachowanym pomnikiem epoki wypraw krzyżowych. W jej przeogromnych podwójnych murach pomieścić się mogło 2000 obrońców. W 1099 roku, w miejscu, gdzie później miał powstać Krak, była skromniejsza forteca - Hisn Al‒Akrad. Niemniej jednak załoga tego zawieszonego ponad doliną Al‒Bukaja zamku czuła się na tyle bezpiecznie, że 28 stycznia uderzyła na przechodzących tamtędy krzyżowców. Rozwścieczony jej śmiałością Rajmund ruszył do kontrataku. Zbyt daleko nie zdołał zajść, a w którymś momencie, gdy oddzielił się od swych ludzi, o mało nie zginął, lecz zaciekłość chrześcijan przeraziła muzułmanów. Następnego ranka krzyżowcy spostrzegli, że forteca została porzucona i „czekały nas tylko łupy wojenne i wymarły zamek”. Mając jedzenia pod dostatkiem, spędzili w Al‒Bukai dwa tygodnie. Wiadomość o ostatnim sukcesie łacinników, którzy zajęli twierdzę uważaną dotąd za nie do zdobycia, odbiła się w okolicy szerokim echem. Emir Hamy pośpiesznie potwierdził swój układ z Rajmundem i przysłał mu w darze konie i złoto. Pod wrażeniem był również Fachr Al‒Mulk Abu Ali Ibn Ammar, arabski emir Trypolisu, jednego z największych miast na południowym wybrzeżu. Podobnie jak Munkizydzi z Szajzaru, także jego ród od lat pragnął uniezależnić się od Turków seldżuckich, toteż emir ochoczo zaczął się starać o gwarancje bezpieczeństwa od zmierzającej tamtędy
armii krzyżowców. Na początek negocjacji w sprawie rozejmu emir posłał Rajmundowi dziesięć koni, cztery muły i nieco złota. Rajmund mógł się pochwalić sporymi sukcesami. W pierwszym miesiącu od objęcia naczelnego dowództwa krucjaty armia powoli, lecz bez przeszkód posuwała się na południe. Nareszcie jego ludzie mieli pełne brzuchy i dobry nastrój, a pozycja Rajmunda wydawała się coraz stabilniejsza. Tymczasem zbliżał się kryzys. Dzięki wcześniejszym zwycięskim wyczynom krzyżowców hrabia Tuluzy zdołał dotrzeć na wybrzeże, mimo że prowadził niewielkie siły. Razem z żołnierzami Roberta z Normandii i Tankreda miał co najwyżej 5000 ludzi. Wiele więc ryzykował - dalszy marsz bez połączenia się z pozostałymi oddziałami krzyżowców mógłby się dla jego niewielkiej armii zakończyć zagładą. W pewnym sensie już samo wyjście z Ma’arrat było ryzykowne. Rajmund liczył, że w ten sposób zdopinguje pozostałych książąt przebywających wciąż w Antiochii i zmusi ich, by przyłączyli się do wyprawy, której teraz przewodził. Jego nieśpieszny marsz ku wybrzeżu dał im dość czasu, żeby go dogonić. Rajmund zbliżał się teraz do Trypolisu, tymczasem wciąż nie było ani śladu Gotfryda, Boemunda i Roberta z Flandrii. Najwyraźniej czekali na to, co zrobi. OBLĘŻENIE ARKI W takich właśnie okolicznościach podjął Rajmund chyba najbardziej nieszczęsną decyzję podczas całej krucjaty. Skoro nie mógł bezpiecznie kontynuować
marszu na południe, postanowił zaczekać w okolicy Trypolisu i 14 lutego 1099 roku rozpoczął oblężenie leżącej w pobliżu Arki. Trudno orzec, co go do tego skłoniło. Nie mogły były przeważyć względy militarne, ponieważ Arka nie stanowiła dla krzyżowców ani szczególnego zagrożenia, ani przeszkody. Prawdopodobnie na jego decyzję wpłynęło kilka powiązanych czynników. Perspektywa biernego oczekiwania na przybycie pozostałych książąt groziła naruszeniem prestiżu Rajmunda i stopniowym rozpadem zmuszonej do bezczynności armii, którą dowodził. Być może też jego zachłanne spojrzenie zdążyło już paść na Trypolis - potencjalną zdobycz lub źródło dochodów. Miejscowych władców tak bardzo przeraziła reputacja krzyżowców, że gotowi byli kupować sobie pokój za pieniądze, atak na Arkę mógł zaś podbić cenę. Pewien prowansalski krzyżowiec notuje: „ [Po powrocie z Trypolisu nasi wysłannicy] przekonali Rajmunda, że za cztery-pięć dni emir [tego miasta] przekaże mu złota i srebra, ile tylko zapragnie, jeśli przystąpi do oblężenia Arki, bardzo silnie ufortyfikowanego grodu”. Wydawało się, że oblężenie to stwarza doskonałą okazję, by armii zapewnić przynoszące zyski zajęcie, zastraszyć i wyzyskać Trypolis, a może nawet, jeśli wszystko potoczy się pomyślnie, zacząć podbój całego regionu. Tymczasem, na nieszczęście dla Rajmunda, Arka okazała się przeszkodą nie do przejścia. Jeśli przystępując do oblężenia, sądził, że miasto niebawem się podda, bardzo się pomylił. Jak pisze jeden z uczestników tamtych wydarzeń: „Twierdza ta pełna była nie-
przeliczonych hord pogan, Turków, Saracenów, Arabów i paulicjanów, którzy wznieśli nadzwyczaj mocne fortyfikacje i bronili się dzielnie”. Z początku wyglądało na to, że krzyżowcy panują nad sytuacją. Jeszcze zanim otoczyli Arkę, Rajmund dołożył starań, by zapewnić sobie dostęp do wybrzeża. Wysłał w tym celu z niewielkim oddziałem dwóch swoich podkomendnych, Rajmunda Pileta oraz Rajmunda wicehrabiego Turenne, którzy najpierw udali się do Tortosy, portowego miasta o dzień marszu na północ od Trypolisu, gdzie, jak się okazało, stacjonował silny garnizon. Autor Gesta Francorum, który towarzyszył teraz armii Rajmunda z Tuluzy, pisze tak: „Gdy zapadła noc, wycofali się w pewne miejsce, gdzie założyli obóz i rozpalili wiele ognisk, by wydawało się, że jest tam całe wojsko. Poganie przerazili się i uciekli po kryjomu pod osłoną ciemności, zostawiając miasto pełne jedzenia. Miało też ono wspaniały port”. Zaraz też inne portowe miasto, Marakijja, położone jeszcze dalej na północ, szybko przedstawiło warunki kapitulacji, wciągnęło na maszt sztandar Rajmunda z Tuluzy i przyjęło łacińską załogę. Obie nabrzeżne placówki zapewniały łacinnikom dostęp do morza, lecz w bezpośrednim pobliżu Arki, która i tak leżała kilka kilometrów w głąb lądu, nie było żadnego portu, który umożliwiałby stałą morską komunikację. Greckie i weneckie statki zmuszone były rzucać kotwicę wzdłuż wybrzeża, zostawiać „zboże, wino, jęczmień, wieprzowinę i inne pokupne towary” i płynąć dalej, do bezpiecznych portów na północy.
Kiedy blokada Arki już się rozpoczęła, oddziały Rajmunda wyprawiały się też na poszukiwanie jedzenia w okolice samego Trypolisu. Z początku miasto stawiało pewien opór, lecz jego obrońcy zostali wycięci w pień, aż płynący przez nie strumień poczerwieniał od muzułmańskiej krwi. Zdjęty trwogą Trypolis oraz sąsiednie grody zgodziły się przyjąć sztandar Rajmunda, jako wstęp do swojej, jak się zdawało nieuchronnej, kapitulacji. Tak więc działania prowadzone w okolicach Arki pozornie przebiegały w zadowalającym tempie. Problemem była sama Arka: miasto po prostu nie miało zamiaru ustąpić. Zachowało się bardzo niewiele szczegółowych przekazów dotyczących tamtych walk; wiemy tyle, że muzułmanie skutecznie wykorzystywali do obrony broń miotającą. Od jednego z wyrzucanych przez nią pocisków zginął Pons z Balazun, bliski przyjaciel Rajmunda z Aguilers i współtwórca pierwszych fragmentów jego kroniki. Inny znów śmiertelnie ranił w głowę Anzelma z Ribemont, autora co najmniej dwóch listów, w których drobiazgowo opisał swoje przeżycia z wyprawy. W wojsku krążyły pogłoski, jakoby Anzelm miał przeczucie, że wkrótce umrze. Jak mówiono, rankiem w dniu swej śmierci zbudził się, wezwał do siebie księży, wyznał swe zaniedbania i grzechy, prosił Boga o miłosierdzie i oznajmił im, że bliski jest śmierci. Kiedy stali tak wstrząśnięci tym, co usłyszeli, gdyż Anzelm był zdrów i krzepki, wyjaśnił im: „Nie dziwujcie się a posłuchajcie mnie. Zeszłej nocy uj-
rzałem pana Engelranda z Saint Pôl, który poległ w Ma’arrat, i całkiem świadom, spytałem go: „Co się dzieje? Wszak byłeś pan nieżyw, tymczasem oto żyjesz”. Pan Engelrand odrzekł: „Ci, co umierają w służbie Chrystusa, nie umierają nigdy”. Engelrand podobno zapewnił następnie Anzelma, że on również znajdzie miejsce w niebie, gdy nazajutrz polegnie. Pewien zbawienia Anzelm najwyraźniej przygotował się na śmierć pełen otuchy. Być może ta opowieść miała ugruntować wśród krzyżowców przekonanie, że poległych w drodze do Jerozolimy czeka palma męczeństwa i raj, nie mogła jednak zrównoważyć srogiej rzeczywistości, z jaką zmagali się pod Arką. Ludzie tracili życie w nierokującym żadnych nadziei oblężeniu. Przez trzy długie miesiące sfrustrowani krzyżowcy oblegali Arkę bez większego powodzenia. Tymczasem czekała ich niespodzianka. Gdy tylko zima zelżała, z Egiptu przybyło poselstwo od Al‒Afdala, wezyra Fatymidów. Idąc za radą Bizantyjczyków, w 1097 roku krzyżowcy nawiązali z nimi kontakt, a w marcu 1098 roku posłali do Kairu wysłanników, którzy mieli omówić możliwość wspólnych działań przeciwko Turkom seldżuckim w Syrii i Palestynie. Teraz wreszcie emisariusze wrócili, prowadząc ze sobą fatymidzkich posłów z odpowiedzią Al‒Afdala. W ciągu tego roku wiele się zmieniło. Wykorzystując chaos w państwach seldżuckich po klęsce Kurbughi pod Antiochią, w sierpniu 1098 roku Fatymidzi zaata-
kowali i pokonali tureckich władców Jerozolimy. Nieoczekiwanie okazało się, że główny cel krzyżowców, Święte Miasto, ma nowego pana - Al‒Afdala. Początkowo wydawało się, że wszystko jest w porządku. Posłowie krzyżowców mogli w pokoju wejść do Jerozolimy. Lecz jeszcze przed rokiem 1099 Al‒Afdal nawiązał korespondencję z cesarzem Aleksym, który oznajmił mu, że grecko ‒ łaciński sojusz chyli się ku upadkowi i armia krzyżowców z wolna topnieje. Tak więc Al‒Afdal mniej chętnie przysłuchiwał się do jej oblężenia. Wciąż jeszcze byli tym pochłonięci, gdy mniej więcej na początku kwietnia - przybył spod Arki Piotr z Narbony, biskup Albary, z pilną wiadomością od Rajmunda. W Syrii rozeszła się pogłoska, że Seldżucy z Bagdadu zebrali nową armię i właśnie kierują się ku pozycjom hrabiego Tuluzy. Krótko mówiąc, Rajmund błagał towarzyszy, aby przyszli mu w sukurs: Usłyszawszy te wieści, [Gotfryd i Robert] czym prędzej zawarli układ z emirem [Dżabali] i uzgodnili z nim warunki pokoju, a przyjąwszy w trybucie konie i złoto, opuścili [twierdzę] i przybyli nam z pomocą; jednak spodziewany atak nie nastąpił, tak więc rzeczeni hrabiowie rozłożyli się obozem po drugiei stronie rzeki i przyłączyli się do oblężenia Arki. Autor jednej z łacińskich kronik, spisanej dziesiątki lat później, zarzuca Rajmundowi, że zmyślił całą tę historię z armią Seldżuków, by w końcu ściągnąć do siebie Gotfryda i Roberta z Flandrii, co jest zresztą całkiem możliwe. Gotfryd wcale nie miał ochoty oblegać
Arki. lecz pod koniec marca wciąż można było sądzić, że Rajmund zdoła urzeczywistnić swoje marzenie i poprowadzić połączone znów hufce krzyżowców do Jerozolimy. Tymczasem skutki jego działań pod Arka miały niebawem objawić się w całej sile. Do oblężenia tego miasta pchnęły Rajmunda dwa pragnienia: chciał zyskać czas na połączenie krzyżowców pod swoim sztandarem oraz położyć podwaliny swego panowania w rejonie Trypolisu. Podobnie jak w wypadku Antiochii i Dżabal as‒Summaq, hrabia Tuluzy nie potrafił się skupić na jednym celu. Teraz, gdy dołączyli doń Gotfryd i Robert z Flandrii, wyprawa mogła już ruszyć do Jerozolimy. Co więcej, po niedawnym załamaniu się negocjacji z Fatymidami należało szybko działać. Gdyby Frankowie natychmiast pospieszyli na południe, być może dotarliby do Jerozolimy, zanim Egipcjanie przygotowaliby się do obrony Tymczasem Rajmund ani myślał porzucić nadzieje, które wiązał z Arką i Trypolisem. Zamiast więc z braku jakichkolwiek postępów odstąpić od Arki, uparcie kontynuował oblężenie i z każdym dniem i tygodniem jego dowódcze kompetencje oraz pozycja wśród krzyżowców coraz ściślej łączyły się z losami Arki Tylko pod jednym względem oblężenie nosiło znamiona olśniewającego sukcesu - napełniało po brzegi skarbce książąt. Na początku kwietnia miejscowi władcy usilnie zabiegali o to, by ich jak najhojniej obdarować w zamian za pokój i bezpieczeństwo:
Emir Trypolisu ofiarował nam 15 000 sztuk złotych saraceńskich monet, do tego konie, mulice, wiele szat i jeszcze więcej dóbr podobnego rodzaju w następnych latach. Co więcej, namiestnik Dżabali, obawiając się kolejnego oblężenia, przysłał naszym wodzom daninę w wysokości 5000 sztuk złota, konie, mulice i obfite zapasy wina. Byliśmy teraz dobrze zaopatrzeni, bo również z wielu innych zamków i miast, nie tylko z Dżabali, napływały do nas dary. Przy takim napływie bogactwa krzyżowcy zdecydowali się zreorganizować system jego podziału. Powstała specjalna, wspólna kasa, do której trafiała jedna dziesiąta wszystkich zdobyczy. Mimo że ostatecznie zaledwie ćwierć zgromadzonego w niej majątku rozdano „biednym i chorym”, znacząco poprawiło to ich położenie. Rajmund z Tuluzy dobrze wiedział, że przez większą część XI wieku sąsiadujące z jego posiadłościami państwa chrześcijańskie z północnej części Półwyspu Iberyjskiego bogaciły się dzięki daninom ściąganym od tamtejszych władców muzułmańskich, co było po prostu formą wyłudzania haraczu. Z biegiem czasu system ten stał się tak opłacalny, że chrześcijańscy królowie Leónu i Kastylii nie mieli ochoty przeganiać swych coraz słabszych islamskich „wrogów” z obawy, że stracą bogate źródło dochodów. Wydaje się, że w późniejszym okresie oblężenia Arki podobna niechęć opanowała Rajmunda. Gdyby miasto padło, musiałby albo spełnić swoje groźby i napaść Trypolis, albo ruszyć na południe, dopóki jednak
trwało oblężenie, a miejscowi muzułmanie się bali, mógł zbierać obfite żniwo. Niestety, ten wygodny układ zaczął niebawem nieco szwankować. Ten i ów mniej znaczący krzyżowiec robił się coraz zachłanniejszy i licząc, że uda mu się stworzyć własny system pobierania daniny, „wysyłał umyślnych z listami do miast saraceńskich, w których oznajmiał, że to on właśnie jest panem krzyżowców”. Emir Trypolisu zaczął się natomiast zastanawiać, dlaczego tyle płaci Frankom, skoro nie potrafią oni nawet zdobyć Arki. Te pierwsze oznaki powątpiewania krzyżowcy rozwiali brutalnym napadem na Trypolis - Rajmund z Aguilers radośnie donosi, że „[Potem] ziemia cuchnęła krwią muzułmanów, a akwedukt zatkany był ich ciałami. Wyborny był to widok, kiedy tak jego wirujące wody toczyły do Trypolisu bezgłowe ciała dobrze urodzonych i pospólstwa”. Na jakiś czas rebelia została powstrzymana, jednak chwiejnej równowagi między groźbą a wyzyskiem nie można było utrzymać na zawsze. W takich okolicznościach dwa wydarzenia przypieczętowały losy Rajmunda z Tuluzy i oblężenia Arki. Odkąd w czerwcu 1098 roku Piotr Bartłomiej „odnalazł” Świętą Włócznię, a Rajmund przychylnie odniósł się do jego opowieści, prestiż hrabiego i wizjonera wzrósł. Po śmierci Ademara z Monteil Prowansalczycy chcieli uczynić z Piotra nowego duchowego przywódcę mas. Biorąc pod uwagę jego nieprzewidywalność, protekcja, której udzielał mu Rajmund, była inwestycją ryzykowną, lecz gwarantującą wpływy, jednak z biegiem
miesięcy wizje i wypowiedzi Piotra stawały się coraz bardziej fantastyczne. Ich apogeum przypadło po 5 kwietnia 1099 roku, kiedy to Piotr Bartłomiej oznajmił, iż po raz kolejny objawił mu się Chrystus, święty Piotr i święty Andrzej. To, co miał krzyżowcom do zakomunikowania, było wręcz kuriozalne. Otóż Pan oświadczył mu ponoć, że pośród krzyżowców jest wielu grzeszników, i nakazał Piotrowi pozbyć się ich takim oto sposobem: Rajmund z Tuluzy miał wezwać do siebie całą armię i kazać jej „stanąć w szyku jakoby do bitwy albo oblężenia”. Wówczas Piotr „cudownie” odkryje, że ustawieni są w pięciu szeregach. Łacinnicy z pierwszych trzech szeregów będą pobożnymi naśladowcami Chrystusa, pozostali zaś - owymi skalanymi wszelkim występkiem, od pychy po tchórzostwo, grzesznikami. Piotr oświadczył, że Bóg polecił mu doprowadzić do natychmiastowej egzekucji każdego krzyżowca, który nie podda się tej cudacznej selekcji. Nie należy się dziwić, że opowieść Piotra wywołała wśród łacinników ogromne poruszenie. Na jaw wyszły antagonizmy, żale i zazdrość żywione od dawna względem proroka karierowicza, a dotąd powściągane z uwagi na jego powszechną popularność. Krzyżowcy spoza prowansalskiego kontyngentu być może mieli wątpliwości, czy Piotr rzeczywiście miewa te wizje, jednak w przypływie czci, którą po wydawałoby się cudownym zwycięstwie pod Antiochią otoczono Świętą Włócznię, nie odważyli się otwarcie kwestionować jego objawień. Wszakże wypowiedzi Piotra po 5 kwiet-
nia były już tak osobliwe, a jego polecenia tak szokujące, że dla wielu z nich jego czar prysł. W końcu ich wątpliwości wyraził wprost Arnulf z Rohes, kapelan Roberta z Normandii. Ów „mąż wielce szanowany dla swej erudycji” był też bardzo ambitny i musiał zdawać sobie sprawę, że dyskredytując Piotra Bartłomieja, sam może osiągnąć znaczącą pozycję. Publicznie więc zakwestionował wiarygodność jego objawień oraz, siłą rzeczy, autentyczność Świętej Włóczni. Piotr Bartłomiej musiał teraz dowieść swej prawości i wyraził gotowość zdania się na Sąd Boży. Sąd Boży był ważną, aczkolwiek niezbyt często stosowaną metodą stosowaną w średniowiecznym sądownictwie. Nasze powszechne wyobrażenie na jego temat - jakoby w wiekach średnich dominowały okrutne próby ognia i wody - jest dalekie od prawdy. W rzeczywistości po Sąd Boży sięgano wyłącznie w ostateczności, szczególnie gdy nikt ze społeczności nie mógł ręczyć za moralność podsądnego. W takich razach, gdy nie można było dać wiary przysiędze, oskarżony mógł zostać poddany jakiejś próbie, zazwyczaj pod nadzorem duchownych. Mogło to być trzymanie rozgrzanego do czerwoności żelaza albo włożenie ręki do kotła z wrzątkiem. I znów, jak dziś się błędnie mniema, nie oczekiwano, że niewinnie oskarżony wyjdzie z takiej próby bez szwanku. Jego rany opatrywano, a po kilku dniach sprawdzano, czy nie wdała się infekcja. Dopiero ona dowodziła winy. W kwietniu 1099 roku Piotr Bartłomiej musiał być absolutnie przekonany co do autentyczności Świętej
Włóczni i swej roli Bożego posłańca, ponieważ zdecydował się stanąć do szczególnie srogiej i ryzykownej próby - próby ognia. Miał podobno powiedzieć: „Nie tyle życzę sobie, ile błagam, byście rozpalili ogień, a ja poddam się próbie ognia, dzierżąc Świętą Włócznię w dłoni; jeśli naprawdę jest ona Włócznią Pana, wyjdę nietknięty. Jeśli jednak Włócznia jest nieprawdziwa, strawią mnie płomienie”. Próbę tę poprzedził Piotr czterodniowym postem, który miał oczyścić jego duszę. Następnie w Wielki Piątek, na oczach tłumów krzyżowców, prosto odziany i ze Świętą Włócznią w dłoni Piotr ochoczo wkroczył między płonące „gałęzie oliwne ułożone w dwa stosy, wysokie na cztery stopy, długie na stóp trzynaście i oddalone od siebie o jedną stopę”. Ówcześni kronikarze odmiennie relacjonują przebieg wydarzeń. Rajmund z Aguilers, ich naoczny świadek, a także zagorzały orędownik Świętej Włóczni i jej odkrywcy, dowodzi, że Piotr wyszedł z ognia bez skazy: Piotr kroczył przez ogień, a jego suknia i Święta Włócznia, którą spowijał najwyśmienitszy materiał, były nietknięte. Gdy Piotr wyłonił się z ognia, pomachał do tłumu, uniósł Włócznię i zawołał: „Boże, dopomóż nam!” Wtedy motłoch pochwycił go, pochwycił go, powiadam, i ciągnął po ziemi. Niemal każdy się pchał, przekonany, że Piotr jest w pobliżu, chcąc go dotknąć albo porwać kawałek jego odzienia. W tej szamotaninie tłum zadał Piotrowi trzy albo cztery rany na nogach i złamał mu kręgosłup. Sądzimy, że Piotr umarłby tam.
gdyby nie Rajmund Pilet, sławny i dzielny rycerz, który rzucił się z towarzyszami w kotłującą się ciżbę i z narażeniem życia wyrwał go z niej. Nie możemy jednak napisać nic więcej, a to przez wzgląd na nasz niepokój i smutek. Całkiem możliwe, że Piotr został porwany i okaleczony przez rozhisteryzowany tłum - w średniowieczu charyzmatycznych przywódców religijnych często atakowały rozentuzjazmowane masy. Na początku XIII wieku wątły i chorowity święty Franciszek z Asyżu odbył swą ostatnią podróż pod eskortą, gdyż obawiano się, że gdyby zmarł w drodze, jego ciało rozerwaliby na strzępy łowcy relikwii. Niemniej jednak Rajmund z Aguilers przyznaje, że podczas próby Piotr nabawił się „drobnych oparzeń na nogach”. Północnofrancuski dziejopis Fulcher z Chartres, który nie był obecny pod Arką, jest o wiele bardziej sceptyczny: Znalazca Włóczni szparko przebiegł między płonącymi stosami, by dowieść swej uczciwości, wedle swego życzenia. Gdy mąż ów przeszedł przez płomienie i ukazał się im, poznali jego winę, albowiem skóra jego była spalona i wiedzieli, że jest śmiertelnie ranny. Tak też dowodzi wynik tego, co zaszło, gdyż dwunastego dnia zmarł udręczony przez sumienie. Bez względu na to, skąd się wzięły rany Piotra, jest faktem, że w ciągu dwóch tygodni Piotr Bartłomiej zmarł w wyniku obrażeń odniesionych w dniu Sądu
Bożego. Jego prowansalscy zwolennicy dopilnowali, by pochowano go w miejscu, gdzie odbyła się próba, jednak w oczach większości krzyżowców jego reputacja na zawsze została zszargana. Kwestionowano teraz moc Świętej Włóczni, jej kult powszechnie krytykowano, a nawet wyśmiewano. Jednocześnie poważnego uszczerbku doznała reputacja Rajmunda. Dla wyniesionego na fali kultu Włóczni hrabiego Tuluzy jej odrzucenie oznaczało bolesny cios. Co więcej, gdy chwiała się jego pozycja naczelnego wodza krucjaty, pojawił się drugi problem. Około 10 kwietnia pod Arką zjawili się emisariusze cesarza Aleksego I Komnena. Przybyli gorąco sprzeciwić się zagarnięciu Antiochii przez Boemunda oraz łamaniu złożonych w Konstantynopolu przyrzeczeń. Kusząc krzyżowców „dużymi sumami złota i srebra”, polecili im czekać na Aleksego, który miał przybyć 24 czerwca, „aby pójść z nimi do Jeruzalem”. Wieści te sprawiły, że wśród łacinników znów doszło do rozłamu. Rajmund, ugodowy wobec Greków, dowodził, że przybycie Aleksego tylko zwiększy szanse krzyżowców na dotarcie do Jerozolimy. Czekając nań, mogliby się przyłożyć do oblężenia i zdobyć Arkę, żeby ich wojenna sława nie poniosła uszczerbku. Jednak większość krzyżowców nie wierzyła w zapewnienia wysłanników cesarza albo zwyczajnie powątpiewała, czy w ogóle przybędzie on do Arki. W połowie kwietnia sytuacja wydawała się bez wyjścia, a żadna ze stron ani myślała ustąpić. Spór stał się tak zażarty, że
duchowni zarządzili okres postu, modlitwy i jałmużny w nadziei, że Bóg przywróci wyprawie pokój. Rajmund z Tuluzy znalazł się w rozpaczliwym położeniu. Wciąż mógł liczyć na spore poparcie, jednak z wolna nawet niektórzy Prowansalczycy zaczynali tracić weń wiarę. Mniej więcej w tym właśnie czasie Tankred, którego wsparcie Rajmund zaskarbił sobie wcześniej „5000 solidów i dwoma arabskimi wierzchowcami czystej krwi”, wycofał się z układu z hrabią Tuluzy i przyłączył Gotfryda z Bouillon. Rajmund przeczuwał, że aura, która dotąd otaczała Świętą Włócznię, rozwiała się jak dym; podjął więc dobrze przemyślaną decyzję: tracąc władzę, jaką dawał mu kult jednej relikwii, cynicznie postanowił „stworzyć” inny i znów spróbował zawłaszczyć pamięć Ademara z Monteil. Za życia biskup nosił przy sobie relikwię Prawdziwego Krzyża niewielki odłamek drewna pochodzący podobno z krzyża Jezusa - która po śmierci legata trafiła do Laodycei. Rajmund wysłał więc tam co prędzej brata Ademara, Wilhelma‒Hugona z Monteil, żeby ją odzyskał. Zamierzał nie tyle odrzucić kult Świętej Włóczni, ile najpierw podbudować go kultem relikwii Ademara, a potem stopniowo go nim zastąpić. Plan Rajmunda nie do końca się powiódł, bo kiedy Wilhelm‒Hugon powrócił z relikwią, ludzie Rajmunda wprost się palili do wymarszu na Jerozolimę. Tak więc Rajmund sam się zapędził w kozi róg. Pozwolił, by ocena jego dowódczych zdolności została uzależniona od wyniku oblężenia Arki. Skoro zaś oblężenie się nie powiodło, śmierć Piotra Bartłomieja oraz
powszechna niepopularność probizantyjskich zapatrywań hrabiego zachwiały jego pozycją. Kiedy już nawet jego ludzie zaczęli się domagać wznowienia marszu na południe, zmuszony był ustąpić. W pierwszym tygodniu maja Rajmund zgodził się wreszcie odstąpić od oblężenia Arki i ruszyć do Jerozolimy. Krzyżowcy ze zdumieniem odkrywali miłe strony klimatu tej części Lewantu. Jeden z kronikarzy donosi: „Jedliśmy fasolę w połowie marca, a w połowie kwietnia zboże”. Przy tak wczesnej porze zbiorów mogli liczyć, że w drodze do Palestyny jedzenia im nie zabraknie. Gdy wie; decyzja zapadła, czym prędzej porzucili Arkę. Przeszli spokojnie prze; Trypolis i 16 maja znaleźli się w końcu na szlaku do Jerozolimy. Pielgrzymka do świętego Miasta wkroczyła w ostatni etap, a Rajmund z Tuluzy już nigdy nie miał w niej odegrać głównej roli. Przez jakiś czas hrabia przewodził wyprawie, bliski był nawet objęcia na stałe funkcji jej naczelnego wodza, jednakże po fiasku pod Arką władzą i prestiżem musiał się dzielić z innymi książętami.
ROZDZIAŁ X Święte Miasto Oblężenie Arki zakończyło się niepowodzeniem, lecz przynajmniej całe siły pierwszej krucjaty zebrały się przy tej okazji w jednym miejscu. 16 maja 1099 roku, po długich miesiącach zwłoki, armia ta ruszyła na Jerozolimę, narzucając sobie bardzo ostre tempo. Od tej pory krzyżowcy mieli przed sobą jeden cel - zdobycie Świętego Miasta. Po części ich pośpiech brał się z tego, że dość już się naczekali, lecz zdawali też sobie sprawę, że im szybszy będzie ich marsz, tym mniej czasu zostanie Fatymidom na przygotowanie obrony Jerozolimy. Łacinnicy wypytali o szlaki do Palestyny mieszkających w Libanie maronitów, a korzystając prawdopodobnie z umiejętności doświadczonego przewodnika, którego podesłał im emir Trypolisu, śmiało ruszyli traktem wzdłuż wybrzeża. Tą bezpośrednią drogą mogli szybciej dotrzeć do celu oraz otrzymywać wsparcie z morza, lecz ze względów czysto wojskowych obranie jej wiązało się ze sporym ryzykiem. W kilku miejscach ów nadmorski szlak dosłownie przeciskał się między morzem a górami, które to miejsca mógł zablokować nawet nieduży oddział nieprzyjaciela. Krzyżowcy maszerowali więc w szybkim tempie, żeby Fatymidzi nie zdążyli ich obsadzić.‒ Pierwszego dnia po opuszczeniu Trypolisu łacinnicy szli nierówną ścieżką wokół urwistego cypla, który ostro wdziera się w morze i zwany jest dziś w okolicy
Ras asz‒Szaka - Twarzą Boga. Zmuszeni praktycznie iść gęsiego, byli łatwym celem, jednak nikt ich nie zaatakował. Do wieczora 19 maja pokonali szczęśliwie dwa kolejne trudne do przejścia miejsca - „klif, gdzie ścieżka bardzo jest wąska i gdzieśmy spodziewali się zasadzki wroga”, oraz przeprawę na Psiej Rzece, granicy fatymidzkiej Palestyny. Ominąwszy osiedla w Al‒ Batrun i Dżubajl, dotarli do Bejrutu. Na razie nie spotkała ich żadna przykra niespodzianka. Następnego dnia przybyli do Sydonu, którego załoga uderzyła na poszukującą żywności drużynę łacinników, jednak rycerska jazda szybko odrzuciła muzułmanów do miasta. Jeden z kronikarzy wspomina, że gdy obozowali pod Sydonem, kilku krzyżowców zmarło od ukąszenia szczególnie jadowitego „ognistego” węża. Miejscowa ludność poradziła im, jak postępować w takich razach: „mężczyzna, który został ukąszony, powinien niezwłocznie położyć się z kobietą, a kobieta z mężczyzną - dzięki temu uwolnią się od obrzęku i ognia trucizny”. Zgodnie z innym, bardziej praktycznym, aczkolwiek nieszczególnie sprzyjającym wypoczynkowi zaleceniem, należało w nocy tłuc kamieniem o kamień albo tarczą w tarczę, aby „mogli spać bezpiecznie, nie lękając się węży, które odstraszy ów hałas i łoskot”. Łacinnicy spędzili pod Sydonem dwa niespokojne dni. Przyjęli rozsądny tryb przemarszu: dwa‒trzy dni szli zawzięcie, a następnie urządzali dłuższy postój, dzięki czemu krócej wystawiali się na atak w niedogodnym do obrony szyku marszowym. Ciągnąc tak wzdłuż wybrzeża, minęli Tyr, Akkę i dotarli do Cezarei, gdzie
spędzili cztery dni, świętując Zesłanie Ducha Świętego. Nie napotkali żadnego oporu, chociaż podczas jednej z wycieczek po żywność zniknął rycerz Walter z La Verne oraz jego ludzie - uznano później, że wpadł w pułapkę zastawioną przez muzułmanów. Najczęściej jednak mieszkańcy miejscowości, które mijali, pragnęli tylko, żeby poszli dalej w pokoju, krzyżowcy zaś nie mieli zamiaru trwonić na nich czasu. 30 maja w okolicach miasta Arsuf skierowali się w głąb lądu i udali się najkrótszą drogą do Jerozolimy. Około 3 czerwca dotarli do Ar‒Ramli, miejscowości, która mogła być ostatnią przeszkodą na ich drodze. Przodem ruszył na zwiad Robert z Flandrii w towarzystwie rycerza Gastona z Bearn. Okazało się, że miasto jest opuszczone - muzułmańska załoga ewakuowała się noc wcześniej. Leżąca na głównym szlaku między Jerozolimą a wybrzeżem Ar‒Ramla miała spore znaczenie strategiczne, a za sprawą znajdującego się na obrzeżach miasta chrześcijańskiego kościoła Świętego Jerzego - rzekomego miejsca pochówku świętego - również religijne. Aby przypieczętować swoją władzę nad miastem oraz otoczyć należną czcią doczesne szczątki świętego Jerzego - krzyżowcy chcieli, by stał się ich „pośrednikiem z Bogiem i wodzem” - książęta utworzyli w Ar‒Ramli łacińskie biskupstwo. Tak jak było z biskupstwem albarskim, tutaj również nie chodziło o restytucję, lecz o utworzenie zupełnie nowej, łacińskiej władzy biskupiej, która łączyłaby obowiązki militarne i kościelne. Tym razem jednak nowym biskupem nie został nikt z prowansalskie- go obozu Rajmunda
z Tuluzy. Godności tej dostąpił Robert z Rouen, krzyżowiec z północnej Francji, któremu oddano pod dowództwo garnizon, „darowano dziesięcinę oraz złoto, srebro i konie”. Świadczy to wymownie o osłabieniu pozycji Rajmunda. 6 czerwca krzyżowcy, zaopatrzeni w obfite zapasy zboża z Ar‒Ramli, pospieszyli do Jerozolimy. Pod koniec dnia dotarli do Qubeiby, miejscowości oddalonej zaledwie o szesnaście kilometrów od Świętego Miasta. Tej nocy do obozu łacinników przybyła z Betlejem delegacja wschodnich chrześcijan z błaganiem, żeby co rychlej oswobodzili ich spod islamskiego panowania. Na czele setki rycerzy wyekspediowano natychmiast Tankreda i Baldwina z Le Bourg, rycerza z armii Gotfryda, którzy po nocnej wędrówce, minąwszy o przedświcie rysującą się w oddali Jerozolimę, dotarli do miejsca narodzin Chrystusa. Zgotowano im tam poruszające przyjęcie, którego punktem kulminacyjnym była msza w kościele Narodzenia Pańskiego. Tankred niebawem wrócił, przedtem jednak pozwolił sobie wywiesić nad Betlejem własny sztandar. W drodze na północ znalazł swych towarzyszy pod murami Jerozolimy. Wielu krzyżowców, nie mogąc się już doczekać, wyruszyło z Qubeiby w środku nocy. Ich niezwykła wędrówka dobiegała końca. OBLĘŻENIE JEROZOLIMY Niemal trzy lata przemierzali krzyżowcy cały znany sobie świat i znosili niebywałe cierpienia, żeby dotrzeć do najświętszego miasta całego chrześcijaństwa. W ich
oczach Jerozolima, w której żył, umarł i powstał z martwych Jezus Chrystus, była centrum wszechświata. Wielu żywiło przekonanie, że gdy tylko ziemskie Jeruzalem zostanie odzyskane, zjednoczy się z Jeruzalem niebieskim - chrześcijańskim rajem. Nie należy się więc dziwić, że wielu się rozpłakało, gdy 7 czerwca 1099 roku ujrzeli tak długo wypatrywany cel pielgrzymki5. Na skutek niekompetencji Fatymidów łacinnikom udało się pokonać ponad 300 kilometrów dzielących Trypolis od Jerozolimy w czasie krótszym niż miesiąc. Gdyby Egipcjanie choćby w ograniczonej mierze bronili Palestyny, mogli byli powstrzymać krzyżowców. Tymczasem Fatymidzi albo mieli błędne wyobrażenie o ich zamiarach, albo poważnie nie docenili ich możliwości, ponieważ krzyżowcy nie napotkali na swej drodze praktycznie żadnego oporu. Tak szybkie, wręcz błyskawiczne tempo marszu miało jednak swoją cenę. W muzułmańskich rękach pozostały takie miasta jak Bejrut czy Arka, co oznaczało, że łacinnicy stracili teraz łączność ze swoim zapleczem. Nie mieli nawet czasu zająć Jaffy, najbliższego Jerozolimie portu. Wiedzieli doskonale, że ich najbliżsi sojusznicy oddaleni są o setki kilometrów i że niebawem Fatymidzi przystąpią do potężnego kontrataku, a mimo to pognali wprost do Jerozolimy. Książęta zdawali sobie sprawę, że nie mają ani dość ludzi, ani środków, by podbić całą Palestynę, decydujący cios postanowili więc zadać w jej centrum. Prawdopodobnie jednak nigdy nie podjęliby tak ogromnego ryzyka, gdyby nie ich wiara i niezachwiane
przekonanie o potędze Bożej opieki. Patrząc realistycznie, gdyby nie zdołali praktycznie z marszu zdobyć Jerozolimy, to odcięci na nieprzyjacielskim terytorium ponieśliby klęskę. Tak więc oblężenie Jerozolimy nie mogło przypominać wcześniejszych prób zdobycia Antiochii. Nie było czasu na otoczenie miasta pierścieniem i wyczekiwanie, aż załamie się opór obrońców. W grę wchodziło tylko jedno - szturm na potężne mury Jerozolimy. Żadne z miast leżących na drodze krzyżowców nie dorównywało jej ani pod względem historycznym, ani religijnym. 3000 lat dziejów Jerozolimy nierozerwalnie splotło się z trzema wielkimi religiami. Była centrum chrześcijaństwa, bo tu odbyła się męka Jezusa, a także stolicą Izraelitów - najpierwszym miastem judaizmu oraz trzecim ze świętszych miast islamu, otaczanym głęboką czcią, gdyż to z niej właśnie Mahomet wstąpił do nieba. Religijnej pozycji Jerozolimy dorównywała jej imponująca doczesna postać. Zwiedzający jerozolimskie Stare Miasto, serce rozległej nowoczesnej metropolii, mogą i dziś podziwiać zapierający dech widok, jaki powitał krzyżowców, ponieważ zrekonstruowane pod panowaniem osmańskim masywne kamienne umocnienia przebiegają niemal tak samo jak w XI wieku. Główne mury obronne Jerozolimy, długości około czterech kilometrów, wysokie mniej więcej na piętnaście metrów i grube na trzy, otaczały obszar o powierzchni, w przybliżeniu, osiemdziesięciu sześciu hektarów i dla każdego atakującego śmiałka stanowiły
niebotyczną przeszkodę. Od strony wschodniej i zachodniej dostępu do murów broniły dolina Cedronu utożsamiana z Jozafatową - oraz dolina Gehenny. Od północy i północnego zachodu, gdzie równiejszy teren ułatwiał podejście pod mury, były dodatkowe, zewnętrzne mury oraz szereg suchych fos. Nad przypominającym przekrzywiony prostokąt zespołem umocnień miejskich, zaopatrzonym w pięć głównych bram, których strzegły po dwie baszty, górowały dwie fortece. W północno ‒ zachodnim narożniku stała onieśmielająca Wieża Czworokątna, natomiast w połowie zachodnich murów wznosiła się starożytna jerozolimska cytadela - Wieża Dawida. Pewien łaciński dziejopis tak opisuje tę ostatnią, budzącą trwogę budowlę: „aż do połowy zbudowana jest solidnie z dużych kwadratowych kamieni zespolonych stopionym ołowiem. Gdyby ją dobrze zaopatrzyć w zapasy żywności, piętnastu albo dwudziestu ludzi mogłoby jej obronić przed każdym natarciem”. Sporej wielkości jerozolimskim garnizonem, wzmocnionym niedawno przez wyborowy oddział 400 egipskich jezdnych, dowodził fatymidzki namiestnik Iftichar ad‒Daula. Dowiedziawszy się o nadejściu krzyżowców, poczynił on starania, by jeszcze bardziej utrudnić im atak. Wyrzucił za mury wielu mieszkających w Jerozolimie chrześcijan obrządku wschodniego, a wszystkie podmiejskie studnie kazał zatruć albo zasypać. W mieście tymczasem muzułmanie czerpali czystą wodę z licznych cystern.
Każdy atak na Jerozolimę oznaczał duże straty, lecz dla większości krzyżowców spodziewane nagrody przewyższały ryzyko. W murach miasta czekała radość ponad wszelką miarę: bazylika Grobu Świętego. Dla niej właśnie, aby oswobodzić to najświętsze miejsce na ziemi, gdzie umarł na krzyżu i zmartwychwstał Chrystus, opuścili swoje domy i podjęli trud długotrwałej podróży. Pewien łacinnik wyobraża sobie uczucia przepełniające Tankreda, gdy ten, znalazłszy się na Górze Oliwnej, mógł nareszcie ogarnąć wzrokiem Jeruzalem: „Zwrócił spojrzenie ku miastu, od którego dzieliła go teraz Dolina Jozafata [i ujrzał] Grób Pański [...]. Westchnął głęboko i usiadł na ziemi, z ochotą bowiem oddałby tu i teraz życie, byleby móc ucałować tę [najświętszą świątynię]”. Łacinnicy byli zaprawieni w bojach, lecz niezbyt liczni: pod Jerozolimą stanęło 1300 rycerzy oraz 12 000 „ludzi zdolnych do noszenia broni”. Na dodatek od początku oblężenia dawał o sobie znać ostro zarysowany podział. Krzyżowcy utworzyli dwa obozy: największa grupa, do której należeli Gotfryd z Bouillon, Robert z Flandrii i Tankred, oblegała miasto od północy, zajmując pozycje między Czworokątną Wieżą a Bramą Świętego Szczepana, tymczasem Rajmund z Tuluzy wraz z oddziałami z południowej Francji początkowo rozłożył się naprzeciw Wieży Dawida, jednak szybko się przeniósł na groźniejsze, lecz bardziej odosobnione stanowisko przed Bramą Syjońską. Taki układ był z taktycznego punktu widzenia korzystny, ponieważ zmuszał muzułmanów do walki na dwóch frontach,
świadczył jednak o głębokim rozłamie wśród krzyżowców. Odkąd pod Arką Rajmund z Tuluzy utracił swoje wpływy, jego popularność gwałtownie spadła. Wspierał go teraz Piotr Dezydery, który chciał zająć miejsce Piotra Bartłomieja, lecz zanim jeszcze na dobre rozpoczęło się oblężenie Jerozolimy, krzyżowcy zaczęli się skłaniać ku temu, by oddać wojskowe i religijne zwierzchnictwo Gotfrydowi z Bouillon, który z uwagi na pobożność i męstwo od dawna cieszył się ich uznaniem. Upadek Rajmunda dawał mu po temu sposobność. Jego pozycję umacniało poparcie Arnulfa z Rohes, duchownego, który zdyskredytował Piotra Bartłomieja i Świętą Włócznię. Wyczuwając, że krzyżowcom potrzebny jest nowy religijny „totem”, który by ich inspirował i jednoczył, nakazał Arnulf sporządzić złoty krzyż z wizerunkiem Chrystusa i nakłaniał innych, aby otaczali go szczególną czcią. Gotfryd oczywiście został strażnikiem i opiekunem nowego „sztandaru” i chociaż krzyż ów nigdy nie zyskał takiej popularności, jaką cieszyła się ongiś Święta Włócznia, przydawał Gotfrydowi autorytetu. Robert z Normandii, który w pierwszej połowie 1099 roku przystał do Rajmunda z Tuluzy, zmienił teraz zdanie i rozłożył się obozem na północ od Jerozolimy. Niebawem Rajmund był już tak osamotniony, że nawet Prowansalczycy zaczęli przechodzić do obozu Gotfryda. Zająwszy pozycje wokół miasta, 13 czerwca krzyżowcy przypuścili pierwszy bezpośredni atak na Jerozolimę. Rajmund z Aguilers uważa, że do czynu pchnę-
ły książąt przepowiednie napotkanego na Górze Oliwnej pustelnika, który obiecywał im zwycięstwo, jeśli atak trwać będzie przez cały dzień. Jak się jednak zdaje, już sama, coraz silniejsza, presja krzyżowców na dowódców wystarczyła, by dali oni tak szybko rozkaz do natarcia. Był z tym jednak problem, bo w pobliżu Jerozolimy nie było żadnych lasów, bez drewna zaś trudno zbudować sprzęt oblężniczy. Według jednej z opowieści Tankred znalazł podobno niewielką ilość drewna ukrytą w jaskini, w której się schronił, aby ulżyć sobie podczas szczególnie dokuczliwego ataku dyzenterii. Materiału wystarczyło do zmontowania dużej drabiny, z którą ozdrowiały już Tankred ruszył na podbój Jerozolimy. Pewien świadek tak to później wspominał: „pokonaliśmy mury zewnętrzne i ustawiliśmy przy wielkim murze jedną drabinę, po której wspięli się nasi rycerze i walczyli wręcz z Saracenami na miecze i włócznie. Straciliśmy wielu ludzi, lecz wróg stracił ich jeszcze więcej”. Na swoje szczęście to nie Tankred pierwszy wdrapał się po drabinie. Ten nieszczególny zaszczyt przypadł pewnemu rycerzowi z Chartres, Reimboldowi Creton, który podczas drugiego oblężenia Antiochii walczył na szczycie Silpionu. Ów wspiął się na mury i właśnie „sięgnął lewą ręką blanków, gdy nagle spadł nań miecz nieprzyjacielski, taki co unieść go można jedynie obiema rękami. Z prędkością błyskawicy brzeszczot trafił w przedramię, niemal zupełnie odcinając mu rękę”.
Reimbold przeżył ten okrutny cios, lecz krzyżowcy nie zdołali opanować murów i w końcu zmuszeni zostali do odwrotu. Było jasne, że Świętego Miasta nie uda się zdobyć bez starannych przygotowań. I tak 15 czerwca Rajmund i pozostali książęta przezwyciężyli wzajemne urazy i wspólnie zadecydowali, że nie ruszą do ataku, dopóki nie zbudują niezbędnych machin. Tymczasem wciąż nie mieli do tego narzędzi, drewna ani rzemieślników. Kiedy książęta głowili się nad kolejnym ruchem, armię ogarnął kryzys. Z Ar‒Ramli przybyli co prawda dobrze zaopatrzeni w żywność, jednak w środku skwarnego palestyńskiego lata na suchych judejskich wzgórzach dało się im niebawem we znaki pragnienie. Ponieważ wszystkie okoliczne studnie zostały zatrute albo zasypane, jedynym pobliskim źródłem wody była sadzawka Siloe, niewielki zbiornik wodny u stóp góry Syjon zasilany okresowym strumykiem, o strzał z łuku od miasta. Mimo to, gdy co trzeci dzień sadzawka napełniała się wodą, wielu ryzykowało śmierć od muzułmańskiej strzały, byle trochę się napić: Kiedy [źródło] wytrysnęło trzeciego dnia, szalone i gwałtowne pragnienie kazało ludziom rzucić się do sadzawki, i wiele zwierząt jucznych i bydła poginęło w szamotaninie, która z tego wynikła. Co silniejsi w morderczym pośpiechu przepychali się przez sadzawkę, zapchaną padłą zwierzyną i pełną tarmoszących się ludzi, aż do skalistego ujścia potoku, słabi natomiast musieli się zadowolić brudniejszą wodą.
Niebawem Frankowie zmuszeni byli szukać wody w bardziej odległych miejscach, z czym wiązały się inne niebezpieczeństwa: Tak bardzo dokuczało nam pragnienie, że pozszywaliśmy skóry wołów i bawołów i w nich nosiliśmy wodę z odległości prawie sześciu mil. Piliśmy z owych naczyń wodę, choć cuchnęła, i o tak wstrętnej wodzie i jęczmiennym chlebie wielką przeżywaliśmy udrękę i niedolę każdego dnia, Saraceni czyhali bowiem na naszych ludzi przy każdym źródle i sadzawce i zabijali ich, i ćwiartowali. Najgorsza woda, czerpana z „brudnych bagien”, roiła się podobno od pijawek, które połykane niechcący przez biedotę gotową napić się czegokolwiek, powodowały śmierć w męczarniach. Brak wody dokuczał łacinnikom podczas całego oblężenia Jerozolimy. 17 czerwca dotarły do ich obozu wieści, że do Jaffy - najbliższego Jerozolimie portu - zawinęło sześć statków, w większości genueńskich. Krzyżowcy nie wiedzieli, że muzułmańska załoga Jaffy porzuciła jej walące się umocnienia - „jedną nietkniętą basztę bardzo zniszczonego zamku” - i port stał otworem. Genueńczycy znaleźli więc w nim bezpieczną przystań, teraz jednak prosili o eskortę. Niezwłocznie wysłano do nich trzy oddziały: dwudziestu rycerzy i pięćdziesięciu piechurów pod dowództwem Geldemara Carpenela z armii Gotfryda, pięćdziesięciu rycerzy dowodzonych przez Prowansalczyka Rajmunda Pileta oraz hufiec Wilhelma z Sabran, który przybył do Jerozolimy z armią prowan-
salską. W drodze do Jaffy, niedaleko Ar‒Ramli, natknęli się oni na liczący 600 ludzi fatymidzki patrol. Główne uderzenie spadło na idący przodem oddział Geldemara, który poniósł spore straty. Atak muzułmanów udało się odeprzeć dopiero po przybyciu posiłków pod wodzą Rajmunda Pileta. Uszedłszy z życiem, krzyżowcy dotarli do Jaffy, „gdzie żeglarze podjęli ich radośnie chlebem, winem i rybami”. Wydaje się, że świętowali dość hucznie, ponieważ „szczęśliwi i niebaczni” nie wystawili wart. Następnego dnia, zbudziwszy się o świcie, żeglarze spostrzegli, że ich statki okrążyła duża fatymidzka flota. Zmuszeni je porzucić, uciekli razem z krzyżowcami na chwilę przed tym, jak port został zajęty. Na szczęście w drodze do Jerozolimy obyło się bez incydentów. Choć flota była stracona, jej ładunek i załoga zwiastowali krucjacie pomyślną odmianę losu. Wielu spośród tych genueńskich żeglarzy, jak choćby Wilhelm Embriaco, było utalentowanymi rzemieślnikami; poza tym przynieśli krzyżowcom „liny, młotki, gwoździe, topory, motyki i siekiery, wszystko co niezbędne”. Według wszelkich źródeł krzyżowcy nie spodziewali się przypłynięcia floty, byłoby jednak niewiarygodnym, wręcz cudownym zrządzeniem losu, gdyby przybyłe w samą porę wybawienie nie zostało w ogóle zaplanowane. W następnych dniach łacinnicy wywiedzieli się od miejscowych chrześcijan, gdzie są najbliższe lasy. Niebawem Robert z Normandii i Robert z Flandrii powrócili z pierwszą karawaną wielbłądów objuczonych drewnem. W ciągu pięciu dni sytuacja krzyżowców
całkowicie się odmieniła - mieli teraz wszystko, co trzeba, by rozpocząć budowę machin oblężniczych. Jednak nawet w tym względzie widoczny był rozziew między łacinnikami. Rajmund z Tuluzy wyznaczył Wilhelma Embriaco kierownikiem prac budowlanych na górze Syjon, tymczasem na północ od miasta Gotfryd korzystał z umiejętności doświadczonego krzyżowca Gastona z Bearn, który dotychczas należał do obozu prowansalskiego. Najwyraźniej na tym etapie buta Rajmunda zaczęła odstręczać nawet jego najbliższych, jak Gaston, sprzymierzeńców. Animozje między książętami przerodziły się wkrótce w otwarty konflikt. W przypływie niewypowiedzianej głupoty - biorąc pod uwagę naglącą potrzebę jak najszybszego zdobycia Jerozolimy - krzyżowcy zaczęli sprzeczać się o to, kto obejmie nad nią władzę, jeśli i kiedy zostanie wzięta: Zwołaliśmy tedy radę ze względu na powszechne spory między panami, a szczególnie dlatego, że Tankred zajął Betlejem. Tam wywiesił swój sztandar nad świątynią Narodzenia Pańskiego niby nad doczesną własnością. Zgromadzenie poruszyło też kwestię powierzenia jednemu z książąt godności protektora Jeruzalem, gdyby Bóg nam je oddał. Nie dość, że książęta nie potrafili wybrać owego protektora, to jeszcze łacińskie duchowieństwo zaczęło dowodzić, że byłoby rzeczą złą i grzeszną ustanowić króla nad Świętym Miastem, które jest dziedzictwem Boga. Ich zdaniem Jerozolima powinna pozostać kró-
lestwem duchowym, pod zwierzchnictwem Kościoła, a świecki wódz, który nosiłby mniej znaczący tytuł obrońcy czy protektora, miałby jedynie strzec miasta. Tak jak w Antiochii, teraz również zachłanni krzyżowcy handryczyli się o wojenne zdobycze - władzę, terytorium i łupy - na długo przed rozstrzygającą bitwą. Tym razem jednak również duchowni włączyli się w ten spór, wnosząc do dyskusji głos bynajmniej nie rozsądny i pojednawczy. Przepychanki te trwały aż do rozpoczęcia szturmu na miasto, a zatarg między Rajmundem a Tan- kredem udało się chwilowo załagodzić. Zdumiewające, że mimo tak głębokich podziałów Frankom udało się przeprowadzić jakiś atak. Sprzyjała im jednak desperacja i religijne oddanie. Samo dotarcie do Jerozolimy było tak olbrzymim wysiłkiem, że teraz, wobec zagrożenia ze strony wojsk Fatymidów, wśród większości krzyżowców narastała determinacja, by zdobyć Święte Miasto i zakończyć pielgrzymkę do Grobu Pańskiego. Bez tego natchnionego celu - i nadciągającego niebezpieczeństwa - wyprawa mogłaby się rozpaść wskutek targających nią podziałów. Tymczasem religijna żarliwość krzyżowców oraz ich instynkt samozachowawczy umożliwiły wspólnie spożytkowanie tych kilku nie zerwanych jeszcze nici jedności. Przez trzy tygodnie, pod koniec czerwca i na początku lipca, łacinnicy rzucili się z porywającą energią do czekających ich zadań. Zwolennicy Gotfryda i Rajmunda przystąpili do realizacji swych planów budowlanych. W obozie Gotfryda pracami kierował Gaston
z Bearn, książęta zaś nadzorowali transport drewna. Tymczasem u Prowansalczyków w rolę brygadzisty wcielił się Wilhelm Embriaco, a organizacja materiałów należała do Piotra z Narbony, biskupa Albary. W tym okresie Rajmund z Tuluzy szybko tracił poparcie. Ponieważ coraz więcej krzyżowców przechodziło do Gotfryda, Rajmund zmuszony był płacić ze swej kiesy tym, którzy z nim pozostali, by w ogóle nakłonić ich do pracy, a braki w ludziach łatał muzułmańskimi jeńcami. U innych książąt wyłącznie wykwalifikowani rzemieślnicy otrzymywali zapłatę ze wspólnego funduszu, natomiast wszyscy inni pracowali dniem i nocą, „z radością oddając się swym zajęciom”. Swoje nadzieje wiązali z dwoma wieżami oblężniczymi. Miały po trzy kondygnacje i osadzone były na wyposażonych w koła platformach, dzięki czemu można je było podtoczyć pod mury i zachowując względne bezpieczeństwo, dostarczyć na blanki sporą liczbę wojowników. Dla ochrony wieży i ludzi przed strzałami, kamieniami i ogniem całą budowlę pokryto plecionką z gałęzi i grubej zwierzęcej skóry. Wieżę Gotfryda można było ponadto szybko rozebrać na części i złożyć z powrotem w innym miejscu. Krzyżowcy skonstruowali oprócz tego szereg innych broni oblężniczych: potężny zadaszony taran ze wzmocnioną żelazem głowicą „straszliwej wagi i wielkiego kunsztu”, osłonięty dachem z plecionki; kilka mangonelli dalekiego zasięgu, liczne drabiny oblężnicze oraz przenośne ekrany z plecionki, pod których osłoną żołnierze mogli się dostać pod mury. Jeśli chodzi o południową stronę miasta,
Rajmund nowatorsko rozwiązał problem wypełnienia suchej fosy wokół Bramy Syjońskiej: „Nasi dowódcy zastanawiali się, jak napełnić rów, i ogłosili, że każdy, kto przyniesie trzy kamienie i wrzuci je do niego, dostanie miedziaka. Trzy dni i noce trwało wypełnianie rowu”. Tymczasem stacjonujący w Jerozolimie fatymidzki garnizon nie siedział z założonymi rękami. Widząc, gdzie Frankowie zamierzają uderzyć, muzułmanie sprowadzili na mury własne machiny miotające, aby były gotowe do walki, gdy rozpocznie się atak. Postarali się również osłonić zagrożone fragmenty murów przed ostrzałem i uderzeniami taranu. Jeden z łacinników opisuje, jak „znieśli worki słomy i sieczki oraz mocno splecione liny okrętowe wielkich rozmiarów i przytwierdzili je do ścian i blanków, aby złagodzić atak i ostrzał z mangonelli”. Przygotowania prowadzono w zawrotnym tempie, a towarzyszące im napięcie nieuchronnie wzrastało, toteż niebawem obie strony wdały się, jak pod Nikeą i Antiochią, w wojnę na zastraszanie, żeby osłabić morale i wolę walki nieprzyjaciela. Pod koniec czerwca, podczas wyprawy zaopatrzeniowej, Baldwin z Le Bourg, kuzyn Baldwina z Boulogne, wziął do niewoli „możnego [muzułmańskiego] rycerza, męża nadzwyczajnej postury, łysego, starszego wiekiem i korpulentnego”. Najwyraźniej krzyżowcy byli pod wrażeniem tego „mądrego, szlachetnego” człowieka, ponieważ książęta „często wypytywali go o jego życie i zwyczaje” i starali się go nakłonić do przyjęcia chrześcijań-
stwa. Jednak gdy odmówił, przykładnie go ukarali: „Wyprowadzono go przed Wieżę Dawida, aby zastraszyć obrońców cytadeli, i na oczach wszystkich został ścięty przez Baldwinowego giermka”. Nieco później złapano fatymidzkiego szpiega, który dostarczał informacje z i do Jerozolimy Przesłuchawszy go, łacinnicy postanowili przerzucić go z powrotem do miasta, jak przerzucali trupy muzułmanów podczas poprzednich oblężeń. Tym razem jednak chodziło o żywego człowieka: „Umieszczono go w katapulcie, lecz jego ciało nazbyt ją obciążyło i nie posłała nieszczęśnika daleko. Padł na ostre kamienie nieopodal murów, skręcił sobie kark, połamał kości i rozerwał nerwy i jak powiadają, zginął na miejscu”. Muzułmańska załoga tymczasem lżyła chrześcijańską wiarę: „Aby wzbudzić w łacinnikach gniew, na pośmiewisko i ku obrazie [na szczytach murów] przymocowali krzyże, na które albo plwali, albo na oczach wszystkich oblewali je własnym moczem”. Z początkiem lipca, w tej atmosferze nienawiści i wyczekiwania, przygotowania krzyżowców dobiegały końca. W tym samym mniej więcej czasie Piotr Dezydery oświadczył, że miał wizję, w której otrzymał nowe przesłanie od Ademara z Monteil. Zmarły legat miał podczas objawienia zalecić krzyżowcom szereg rytuałów oczyszczających z grzechu, co miało przywrócić wśród nich jedność i na powrót zjednać im przychylność Pana. Jeden z łacinników pisze, że po tym, jak książęta i duchowni na to przystali:
wydano rozporządzenie, aby [8 lipca] duchowni z krzyżami i relikwiami poprowadzili procesję, w której boso pójdą rycerze i wszyscy zdolni do walki, dmąc w trąby i potrząsając bronią. Z radością wypełniliśmy polecenia Boga i książąt i gdyśmy weszli na Górę Oliwną, nauczaliśmy lud z miejsca, w którym Chrystus wstąpił do nieba po swym Zmartwychwstaniu [...]. Duch przebaczenia zstąpił na wojsko i składając dobrowolne datki, błagaliśmy Boga o miłosierdzie. Muzułmański garnizon nie przejął się jednak tymi obrzędami i gdy procesja przechodziła blisko murów w okolicy góry Syjon, obsypał krzyżowców strzałami, raniąc tak duchownych, jak i świeckich, co w łacinnikach wzbudziło tym większą nienawiść. Wreszcie, pod koniec drugiego tygodnia lipca, krzyżowcy zakończyli przygotowania i mogli dać upust swej wściekłości. OSTATNI SZTURM 14 lipca 1099 roku, gdy tylko pierwsze promienie słońca rozświetliły czerwienią poranne niebo, w obozie krzyżowców rozległy się dźwięki rogu, zwiastujące długo oczekiwany atak na Jerozolimę. Gdy muzułmanie zbierali się, by odeprzeć pierwsze natarcie, spostrzegli, że chrześcijanie dokonali niebywałego taktycznego wyczynu. Stojący pod północnymi murami Jerozolimy Gotfryd i jego sojusznicy przez ostatnie trzy tygodnie budowali swoją wieżę oblężniczą przed Wieżą Czworokątną. Obrońcy, rzecz jasna, przygotowali się do odparcia ataku na tym odcinku, umocnili tamtejsze
fragmenty fortyfikacji i tam ściągnęli najwięcej ludzi. Na to właśnie liczyli krzyżowcy - ich jawne przygotowania były fortelem. W nocy z 13 na 14 lipca rozebrali wieżę na części, przenieśli je niemal kilometr dalej, na wschód od Bramy Świętego Szczepana, i tam zmontowali całą budowlę od początku. Było to godne podziwu osiągnięcie techniczne, kosztujące nadto niemało wysiłku, które się jednak sowicie opłaciło: Następnego ranka Saracenów jakby raził piorun, gdy spostrzegli, że nasze machiny i namioty stoją gdzie indziej [...]. Z dwóch powodów zmieniliśmy pozycję. Płaski grunt dawał naszym machinom wojennym lepszy dostęp do murów, a znów duże oddalenie i słabość tego północnego stanowiska sprawiły, że Saraceni go nie umocnili Priorytetem krzyżowców było sforsowanie murów zewnętrznych - inaczej nie mieliby szans podejść do głównych. Najpierw na mury wewnętrzne i blanki zaczęły padać pociski miotane przez trzy man- gonelle. Ten ostrzał mógł nieco uszkodzić fortyfikacje, jednak jego głównym zadaniem było zapobieżenie skutecznemu kontratakowi obrońców. Pod tą osłoną łacinnicy zaprzęgli się do wielkiego tarana oblężniczego, który choć umieszczony na kołowej platformie - niezwykle trudno było poruszyć. Przesuwali go stopniowo naprzód, aż w końcu udało im się go dotoczyć pod mur zewnętrzny: „Poruszała go niewiarygodnie wielka liczba ludzi i dzięki potężnemu uderzeniu osłabił on i skru-
szył mury zewnętrzne [...], wybijając w nich olbrzymią dziurę”24. W miejscu, w którym oblegający postanowili zrobić wyłom, mury zewnętrzne stały ledwie kilka metrów od murów głównych, a w ostatnim, potężnym uderzeniu taran nie tylko przebił się przez pierwsze, ale i wstrząsnął drugimi. Nastąpiła teraz niemal komiczna scena. Otóż obrońcy, obawiając się, że zaraz poważnie uszkodzone zostaną główne mury, oblali „ogniem z siarki, smoły i wosku” taran, który natychmiast stanął w płomieniach. Krzyżowcy w panice śpiesznie wylali na płomienie swe mizerne zapasy wody. Po chwili okazało się, że wyłom w murze zewnętrznym jest tak wąski, a przestrzeń między murami zewnętrznymi a głównymi tak ograniczona, że praktycznie nie da się stamtąd wydobyć nadpalonego tarana. Dla łacinników mogło to oznaczać fiasko, ponieważ tak zablokowanym wyłomem nie mogliby wprowadzić wieży oblężniczej. Miało to jednak ten skutek, że teraz krzyżowcy podpalili swój taran, a muzułmanie na próżno starali się go uratować, lejąc nań z blanków wodę. Koniec końców łacinnikom się powiodło i taran spłonął doszczętnie. Tak więc pod wieczór z północnej strony Jerozolimy przebili się przez pierwszą linię umocnień i otworzyli sobie drogę do murów głównych. Na południu miasta, na górze Syjon, Prowansalczykom nie dopisało tyle szczęścia. Najwyraźniej muzułmanie obawiali się, że główne uderzenie nastąpi właśnie z tej, nie osłoniętej zewnętrznym murem strony, ponieważ większość mangonelli rozmieścili właśnie
tam. Mając ograniczone pole manewru, Rajmund z Tuluzy nie zdołał w ostatniej chwili zmienić miejsca ataku i napotkał zaciekły opór. Pewien krzyżowiec, który widział tamto natarcie, wspomina je ze szczegółami: Zaczęliśmy najpierw pchać naszą [wieżę] pod mury, a wówczas podniosła się piekielna bitewna wrzawa; ze wszystkich stron śmigały w powietrzu miotane [z katapult] kamienie, a strzały padały niczym grad [...]. Gdy machiny zbliżyły się pod mury, obrońcy zasypali chrześcijan kamieniami, strzałami, płonącym drewnem i słomą i rzucali w machiny drewnianymi pałkami z palącą się smołą, woskiem i siarką, pakułami i szmatami. Pragnę wyjaśnić, że pałki owe nabite były gwoździami, tak że przyczepiały się tam, gdzie spadły, i płonęły. Pociski te [...] wzniecały ogień wstrzymujący tych, których nie powstrzymały miecze, wysokie mury i głębokie rowy. Prowansalska wieża nie dotarła do murów i w końcu odciągnięto ją w bezpieczne miejsce. Tak więc pod koniec pierwszego dnia krzyżowcy poczynili pewne postępy, lecz wielu było wstrząśniętych intensywnością walk, niemal wszyscy zaś byli wyczerpani włożonym w nią potwornym wysiłkiem. Jeden z uczestników tamtych wydarzeń pisze, że „z nadejściem nocy na oba obozy spadł lęk”. O świcie 15 lipca natarcie zostało wznowione. Na południu Prowansalczycy wciąż borykali się z niemal nieustannym ostrzałem. Determinacja muzułmanów zrobiła wrażenie na łacińskich kronikarzach, którzy
przyznają, że „obrońcy walczyli przeciwko naszym ludziom z zadziwiającą odwagą, miotając ogień i kamienie”. Po raz kolejny oblężniczą wieżę Rajmunda podprowadzono z trudem pod mury miasta, lecz pod gradem pocisków zaczęła się walić i zajęła się ogniem. Kto tylko mógł, salwował się z niej ucieczką. Była w opłakanym stanie, tak że Rajmund z Tuluzy nie zdołał namówić nikogo, by zechciał jeszcze raz do niej wejść. Przez półtora dnia Prowansalczycy toczyli nierówną walkę, nie czyniąc w sumie żadnych postępów, toteż opadło ich „zmęczenie i beznadzieja”. Jednak ich wysiłki nie poszły na marne. Decyzję krzyżowców, by zaatakować Jerozolimę z dwóch stron, być może bardziej dyktowały podziały w ich obozie niż przemyślane założenia taktyczne, jednak rezultat był taki sam. Zmuszony bronić murów jednocześnie od północy i od południa garnizon był na granicy wytrzymałości i o ile obrońcy nie ustępowali pod naporem Prowansalczyków, z o wiele mniejszym powodzeniem radzili sobie z Gotfrydem i jego sojusznikami. Drugiego dnia walk po północnej stronie, pod osłoną wznowionego ostrzału, krzyżowcy zaczęli pchać ku wyłomowi w murach zewnętrznych swą ogromną wieżę oblężniczą, na której szczycie Gotfryd umieścił w charakterze proporca złoty krzyż. Ta trzypiętrowa konstrukcja, licząca około szesnastu metrów wysokości, wypełniona po brzegi wojownikami, wśród których znalazł się stojący na najwyższej kondygnacji sam Gotfryd z Bouillon, była niemożliwie ciężka, powolna i nieporęczna. Doprowadzenie jej pod mury było ryzy-
kowne, ponieważ gdy tylko ten niezgrabny kolos znalazł się w zasięgu fatymidzkich mangonelli, stał się dla nich doskonałym celem. Pewien łaciński dziejopis notuje: „Saraceni bronili się przed Frankami i, za pomocą proc, ciskali w wieżę i w żołnierzy, którzy się w niej znajdowali, pochodnie umoczone w oliwie i tłuszczu. Odtąd śmierć nagła spotkała wielu po obu stronach”. Ze względu na gęstą zabudowę miasta obrońcy musieli rozmieścić swoje mangonelle jedynie na głównych murach lub obok nich. Spowodowało to, że nie mogli z nich ostrzeliwać tych, którym udało się podejść pod same mury. Pierwszy etap podtaczania wieży oblężniczej był więc w zasadzie powolnym, lecz śmiertelnym wyścigiem między obrońcami, którzy starali się zniszczyć wieżę, póki była jeszcze w zasięgu ich machin miotających, a krzyżowcami, którzy próbowali jak najszybciej wyjść spod ostrzału. W którymś momencie niewiele brakowało, by zginął sam Gotfryd: „Przypadkowy kamień trafił mocno w głowę pewnego żołnierza, który stał u boku [Gotfryda]. Jego czaszka pękła, a kark został strzaskany i ów zginął na miejscu. Książę, który ledwo uniknął tak nagłego ciosu, ruszył ze swą kuszą do wściekłej walki przeciwko mieszkańcom [miasta] i tym, którzy obsługiwali mangonelle”. Ostatecznie w tym wyścigu lepsi okazali się krzyżowcy, po części dlatego, że starannie zbudowali swą wieżę. Przytwierdzone do niej osłony ze sprężystej plecionki odbijały wiele miotanych przez muzułmanów kamiennych pocisków. Na niewiele więcej zdał się obrońcom ogień: „Od czasu do czasu ciskali w osłania-
jące machinę płyty garnce ziejące ogniem [...], [lecz płyty] były pokryte śliskimi skórami i nie przyjmowały płomieni ani żarzącego się węgla, którymi je obrzucano, lecz ogień ześlizgiwał się ze skór, spadał na ziemię i gasł”. Gdy wieżę przetoczono przez wyłom w murach zewnętrznych, zmienił się charakter walki. Obie strony robiły teraz użytek z proc i płonących strzał. Wysokość wieży dawała łacinnikom znaczącą przewagę - w tym miejscu mury miasta sięgały w górę około czternastu metrów i Gotfryd ze swymi ludźmi mógł z jej najwyższej kondygnacji skuteczniej ostrzeliwać obrońców. Muzułmanie, widząc, że wieża znajduje się o krok od murów, sięgnęli po „tajną” broń. Zaczęli ją obrzucać łatwopalnymi pociskami podobnymi do ognia greckiego, których płomieni „nie można było ugasić wodą”. Na szczęście miejscowi chrześcijanie, prawdopodobnie ci, którzy zostali przepędzeni z Jerozolimy, ostrzegli krzyżowców przed tym tajemniczym ogniem i zdradzili im, jak sobie z nim radzić. Jakkolwiek na nic nie zdawała się woda, ogień ten można było ugasić octem. Tak więc łacinnicy, którzy zabrali do wieży jego zapas w bukłakach na wino, szybko uporali się z tym zagrożeniem. Zbliżało się południe i atak Gotfryda osiągnął punkt kulminacyjny. Jeśli krzyżowcy, idąc za ciosem, zdołaliby wedrzeć się na blanki, szala zwycięstwa przechyliłaby się na ich stronę. Wtem pobliska baszta oraz część murów miasta stanęły w ogniu. Nie wiadomo, czy to od pocisków zapalających słanych z katapult, czy od płonących strzał zapaliła się drewniana konstrukcja głów-
nych murów. Ogień ten „tak wiele dawał dymu i płomieni, że ani jeden z obrońców nie mógł ustać w pobliżu”. W ogólnej panice i zamieszaniu muzułmanie, którzy dotąd dzielnie stawiali czoło obsadzie wieży oblężniczej, wycofali się. Zdając sobie sprawę, że za chwilę mogą wrócić, Gotfryd czym prędzej odciął jeden z plecionkowych, obłożonych skórą paneli osłaniających wieżę, prokurując z niego pomost między wieżą a blankami. Pierwszy na murach Jerozolimy stanął Litold z Tournai, za którym podążył jego brat, Gilbert. Do tych dwóch szybko dołączyli inni krzyżowcy, w tym Gotfryd, i gdy tylko udało się im zająć fragment umocnień, dziesiątki łacinników pośpiesznie zaczęły się wspinać na mury po drabinach oblężniczych. Po dramatycznym i przełomowym uderzeniu Gotfryda obrona Jerozolimy załamała się nieoczekiwanie szybko. Przerażeni okrutną sławą krzyżowców muzułmanie broniący północnych murów pierzchli, widząc, że wspinają się oni na mury. Rajmund z Tuluzy wciąż walczył na górze Syjon, a jego oddziały bliskie były porażki, gdy dotarła do niego niewiarygodna wiadomość o przełamaniu obrony. Nagle muzułmanie broniący Jerozolimy od południa, którzy przed chwilą tak zaciekle walczyli, zaczęli opuszczać stanowiska. Niektórzy z przerażenia nawet rzucali się z murów. Prowansalczycy, nie tracąc ani chwili, wpadli do miasta, by przyłączyć się do swych towarzyszy. Marzenie, które od tak dawna żywili, spełniło się - Jerozolima została wyzwolona.
KRWAWE ZWYCIĘSTWO Zdobycie Jerozolimy 15 lipca 1099 roku należy do najniezwyklejszych i najbardziej przerażających wydarzeń średniowiecza. Przez trzy lata dzięki sile swego oręża i wiary łacinnicy przemierzali Europę i Bliski Wschód. W chwili tak długo wyczekiwanego zwycięstwa, kiedy ich zbożne ambicje się ziściły, dopuścili się jednak w tym mieście takich potworności, że przyćmiły one wszelkie okrucieństwa, jakie popełnili wcześniej. Rajmund z Aguilers z radością donosił: Po upadku Jerozolimy i jej baszt można było ujrzeć wspaniałe dzieła. Niektórzy poganie byli litościwie ścinani, inni, przeszyci strzałami, spadali z wież, a jeszcze inni, przez czas długi poddawani torturom, ginęli w płomieniach. Po domach i na ulicach leżały stosy głów, rąk i stóp, a ludzie [z gminu] i rycerze biegali tam i z powrotem, stąpając po trupach. Wielu muzułmanów schroniło się na Wzgórzu Świątynnym. Niektórzy próbowali stawiać opór. Jeden z łacinników wspomina, że „wszyscy obrońcy uciekali po murach i przez miasto, a nasi pognali za nimi, zabijając ich i mordując aż po Świątynię Salomona, gdzie doszło do takiej masakry, że nasi wojownicy brodzili po kostki we krwi nieprzyjaciół”. Niektórzy mieli szczęście dostać się do niewoli Tankred i Gaston z Bearn wzięli do niej ponoć tłoczących się na dachu Świątyni Salomona - nawet ich jednak wymordowali później inni krzyżowcy. Gdy na
Wzgórzu Świątynnym trwała rzeź, pozostali łacinnicy szaleli w mieście: Po wielce okrutnym pogromie Saracenów, których 10 000 padło w jednym miejscu, zwrócili swe miecze przeciwko poganom biegającym bezładnie po mieście, którzy we wszystkie strony pierzchali z obawy przed śmiercią: przebijali kobiety, które schroniły się w pałacach i domach, z objęć matek albo z kołysek porywali niemowlęta i trzymając je za stopy, ciskali nimi o ściany i przetrącali im karki; niektórych zabijali bronią albo też obrzucali ich kamieniami; nie oszczędzili żadnego poganina, skądkolwiek by pochodził albo kim był. Wydaje się, że z powszechnej rzezi z życiem nie uszedł prawie nikt poza dowódcą muzułmanów Ifticharem ad‒Daulą oraz niedobitkami wyborowej egipskiej jazdy. Kiedy Gotfryd wdarł się na północne mury, muzułmanie na łeb, na szyję rzucili się wąskimi uliczkami miasta w kierunku Wieży Dawida, a dotarłszy tam, porzucili czym prędzej swe cenne rumaki i zamknęli się w cytadeli. Szybko jednak odstąpili od zamiaru odparcia krzyżowców i wynegocjowali z Rajmundem warunki kapitulacji. Zdobycie Jerozolimy łączyło się nie tylko z potwornym okrucieństwem. Myśli krzyżowców szybko zwróciły się ku łupom. Uwarunkowani wojennym obyczajem i przyzwyczajeni utrzymywać się dzięki grabieży, dali teraz upust swej chciwości. Pewien świadek tamtych wydarzeń pisze: „Nasi ludzie biegali po całym mieście i brali złoto i srebro, konie i muły, i domy peł-
ne wszelkiego dobytku”. Tankred, na przykład, podobno pognał do Świątyni Salomona i zagarnął tyle złota, srebra i cennych kamieni, ile tylko mógł unieść. Rabunek był zadziwiająco metodyczny: Po wielkiej masakrze wchodzili do domów mieszkańców miasta i brali wszystko, co w nich znaleźli. Zachowywali przy tym porządek, tak więc tego, kto wszedł do domu pierwszy, czy był bogaty, czy biedny, od nikogo nie spotykała krzywda. Mógł posiąść i zachować dom albo i pałac i wszystko, co w nim znalazł, na własność. Ponieważ wszyscy zgodzili się przestrzegać tej zasady, wzbogaciło się wielu biedaków. Nieco później, gdy pierwszy szał pogoni za łupami opadł, niektórzy Frankowie imali się tak obrzydliwych sposobów, by zaspokoić swą chciwość, że zdumiewali nawet swych towarzyszy: „Zadziwiające było oglądać, jak nasi giermkowie i piechurzy, odkrywszy podstęp Saracenów, rozcinali brzuchy tych, których ledwo uśmiercili, by z ich wnętrzności wydobyć bizanty, które Saraceni połknęli za życia przez swe obmierzłe gardła” Krzyżowcy przybyli do Jerozolimy, aby wypełnić wolę Bożą, tymczasem dzisiejszy czytelnik może być przekonany, że pośród takiego bestialstwa i chciwości wszelkie szczytne zamiary poszły w kąt. Nic bardziej mylnego. Splądrowanie Jerozolimy dowodzi bezspornie jednego - tego mianowicie, że w umysłach krzyżowców oddanie Bogu, barbarzyńska wojaczka i żądza rabunku nie wykluczały się wzajemnie, lecz współistniały. I tak, nasyciwszy się krwią i łupami, umazani
krwią wrogów i obładowani zdobyczami, poszli „modlić się do kościoła Grobu naszego Zbawiciela Jezusa, radując się i płacząc z tak wielkiego szczęścia”. Po to właśnie przebyli tysiące kilometrów - aby „wyswobodzić” najświętsze miejsce na ziemi, w którym został ukrzyżowany i zmartwychwstał Chrystus, i złożyć Bogu dziękczynienie u Grobu Świętego. Pewien łacinnik radośnie relacjonuje, jak to „w drodze do Grobu Pańskiego i jego chwalebnej Świątyni duchowni, a także i świeccy, śpiewając Panu pieśń nową z radością i tryumfem, składając ofiary i zanosząc najpokorniejsze błagania, z weselem przybyli do Świętego Miejsca, czego od tak dawna pragnęli”. Tę zadziwiającą dla nas scenę odmalowują autorzy wszystkich łacińskich źródeł poświęconych zdobyciu Jerozolimy i żaden nie widzi w niej nic osobliwego. Pisząc o pierwszej krucjacie dzisiaj, łatwo jednak przedstawić motywy i uczucia jej uczestników zgodnie ze współczesnymi kryteriami, łatwo założyć, że tak oni, jak i ówcześni kronikarze najzwyczajniej przystroili całą wyprawę pozorami religijności i żarliwej pobożności, aby usprawiedliwić swoje postępowanie. Z pewnością w rzezi i grabieży Jerozolimy nie ma nic szlachetnego ani godnego pochwały jednak choćby niebywałe poświęcenie, którego wymagało zdobycie miasta, dowodzi, że wielu z nich kierowało się nie tylko żądzą krwi czy chciwością, lecz i autentyczną religijnością. Krzyżowcy przybyli do Lewantu jako zbrojni pielgrzymi. Teraz nareszcie, wbrew niewiarygodnym przeciwnościom losu i kosztem ogromu ludzkiego cierpie-
nia, w imię chrześcijaństwa „wyzwolili” Ziemię Świętą.
ROZDZIAŁ XI Pokłosie pierwszej krucjaty Zdobyta 15 lipca 1099 roku Jerozolima tonęła we krwi, po jej ulicach walały się okaleczone zwłoki, a powietrze ciężkie było od fetoru śmierci. Rzeź była tak wielka i w letnim słońcu rozkładało się tyle trupów, że groziło to wybuchem epidemii. Książęta nakazali szybko uprzątnąć miasto - do tego posępnego zadania przymuszono muzułmańskich niedobitków: „Wyciągali martwych Saracenów przed bramy miasta i składali ich w stosy wielkie jak domy. Nikt dotąd nie widział ani nie słyszał o takim pogromie pogan i płonęli na pogrzebowych stosach niczym piramidy, i nikt prócz samego Boga nie wiedział, ilu ich tam było”. Z życiem uszedł tylko fatymidzki wódz, Iftichar ad‒Daula, oraz jego żołnierze. Jedynie im udało się wynegocjować warunki kapitulacji, które następnie zostały dotrzymane. Oddali Wieżę Dawida Rajmundowi z Tuluzy, a hrabia wyprowadził ich z miasta i zagwarantował bezpieczną drogę do najbliższego egipskiego bastionu, leżącego na południe od Jerozolimy portowego miasta Askalon. 17 lipca, gdy woń krwi wciąż uderzała w nozdrza, książęta zebrali się, żeby omówić losy z takim trudem wywalczonej zdobyczy. W ciągu tygodni i miesięcy poprzedzających zdobycie Jerozolimy łacińską wyprawę rozsadziły spory o przywództwo. Teraz w centrum tych tarć znalazła się władza nad Świętym Miastem. Rajmund z Tuluzy, niegdyś kandydat na wodza krucjaty, na skutek niepowodzenia pod Arką oraz patronatu,
którym otoczył powszechnie zdyskredytowaną Świętą Włócznię, stracił tak wiele poparcia, że przyćmił go teraz Gotfryd z Bouillon. Odegrał on decydującą rolę w zdobyciu Jerozolimy i mógł całkiem słusznie rościć sobie do niej prawa. Tymczasem duchowieństwo uparcie odrzucało pomysł, żeby nad tym najświętszym z miast mógł panować świecki król, choć w obliczu niedawnej śmierci greckiego patriarchy Symeona II Kościół nie miał żadnego oczywistego kandydata na to miejsce. 22 lipca osiągnięto kompromis: władcą Jerozolimy zostanie Gotfryd, lecz zamiast tytułu króla będzie nosił miano Obrońcy Grobu Świętego, implikujące rolę podległego Kościołowi strażnika. Przechytrzony Rajmund z Tuluzy był wściekły. Kiedy Gotfryd poprosił go, by opuścił Wieżę Dawida, przekornie odmówił, twierdząc, że zamierza tam pomieszkać co najmniej do Wielkanocy. Lekcja, jaką odebrał rok wcześniej w Antiochii, nauczyła go, że zajmując tę panującą nad miastem fortecę, może zakwestionować zwierzchnictwo Gotfryda nad Jerozolimą. Jednak jego nieprzejednanie spotkało się z powszechnym potępieniem i zraziło do niego nawet wielu ludzi z jego własnego obozu, którzy zaczęli rozważać powrót do Europy. Wobec coraz silniejszych protestów Rajmund zwrócił się do swego starego sojusznika, Piotra z Narbony, wyniesionego niedawno do godności łacińskiego biskupa Albary, i scedował nań Wieżę Dawida. Piotr jednak uznał, że fortuna odwróciła się od Rajmunda i bez namysłu zdradził hrabiego, oddając bez walki cytadelę ludziom Gotfryda. Do końca lipca Raj-
mund i ci spośród jego południowofrancuskich towarzyszy, którzy wciąż przy nim trwali, zostali całkowicie zneutralizowani. Hrabia opuścił Święte Miasto i udał się nad Jordan, następnie zaś zainstalował się w pobliskim Jerychu. Pod jego nieobecność wybrano nowego patriarchę Jerozolimy. Został nim Arnulf z Rohes, jeden z francuskich Normanów, który wsławił się jako głośny przeciwnik kultu Świętej Włóczni. Wyniesienie go do tej godności, które odbyło się 1 sierpnia 1099 roku, wyznacza definitywny punkt zwrotny w dziejach pierwszej krucjaty. W rok po śmierci papieskiego legata Ademara z Monteil rozwiały się południowofrancuskie wpływy, a lansowana przez Rzym polityka współpracy z Kościołem bizantyjskim legła w gruzach. Utworzenie łacińskiego patriarchatu było otwartym pogwałceniem greckich praw, choć na razie przynajmniej Arnulf nie posunął się jeszcze do bojkotu prawosławnego duchowieństwa. Niemniej jednak bardzo wcześnie otoczyła go dość kompromitująca sława. Nie dość, że jego wyniesienie niektórzy uważali za niekanoniczne, gdyż miał on uprzednio za niski status w kościelnej hierarchii, to na dodatek był podobno nałogowym kobieciarzem, o czym krążyły niewybredne obozowe opowieści. Arnulf miał też szczególną skłonność do religijnej nietolerancji. Zamiast zaopiekować się wschodnimi chrześcijanami, na przykład wyznawcami Kościoła ormiańskiego, koptyjskiego, jakobitami czy nestorianami, a więc tymi samymi „braćmi”, których krzyżowcy mieli oswobodzić, nowy patriarcha nakazał usunąć ich
z bazyliki Grobu Świętego. Do chrześcijan ze wschodu dotarła niebawem gorzka prawda, że lepiej im się powodziło pod panowaniem muzułmańskim niż w „wyzwolonej” Jerozolimie. W atmosferze tej prymitywnej nietolerancji Arnulf usiłował umocnić swoją pozycję, lansując kult nowej relikwii. Niedługo po upadku miasta zaczęły krążyć pogłoski, że gdzieś w mieście ukryty jest fragment Prawdziwego Krzyża, przedmiot obdarzony wielką mocą. Historia jego odnalezienia, do którego doszło 5 sierpnia, jest zagmatwana. Większość autorów ówczesnych źródeł zgadza się, że relikwia ta - nieco sponiewierany srebrno-złoty krucyfiks, który podobno zawierał kawałek krzyża, na którym umarł Chrystus - została ukryta przez miejscowych chrześcijan, którzy chcieli ją ustrzec przed muzułmańskimi władcami, a jej kryjówka znana była zaledwie kilku wybranym. Trudno wszakże stwierdzić, czy kult tej relikwii na pewno znany był przed rokiem 1099. To, gdzie dokładnie była schowana oraz w jakich okolicznościach ją odnaleziono, jest jeszcze mniej jasne. Według jednej z relacji, pewien przebiegły Syryjczyk sam z siebie podzielił się tą informacją z łacinnikami, jednak w innym tekście można wyczytać, że Arnulf musiał niemalże poddać miejscowych chrześcijan torturom, nim wyjawili jej kryjówkę. Rozmaicie też pisze się, gdzie Prawdziwy Krzyż został odnaleziony: a to „w ustronnym zakątku bazyliki Grobu Świętego [...] schowany w srebrnej szkatule”, to znów „w prostym i pokrytym kurzem opuszczonym domostwie”. Jakkolwiek było, jest pewne, że gdy tylko reli-
kwia się odnalazła, trafiła w ręce Arnulfa, a jej kult szerzono na specjalnych uroczystych nabożeństwach u Grobu Świętego. Dzięki tej nowej pamiątce z życia Chrystusa Arnulf miał zamiar wyplenić wszelką pamięć Świętej Włóczni i legitymizować nowy, łaciński porządek w Jerozolimie. Ostatnia bitwa Krzyżowcy zdobyli Jerozolimę, lecz musieli jeszcze utrzymać swoją świętą zdobycz. Faktyczny władca Egiptu, wezyr Al‒Afdal, prowadził właśnie do Palestyny potężne wojska. Po nieludzkich cierpieniach, którymi łacinnicy okupili sukces krucjaty, ani myśleli teraz kapitulować, jednak atak Egipcjan zbliżał się nieuchronnie i trzeba było postanowić, co w tej sytuacji począć. Krzyżowcy woleli nie ryzykować oblężenia w murach Jerozolimy - dobrze pamiętali, że w Antiochii niewiele brakowało, by zapłacili za to najwyższą cenę. Z charakterystyczną dla siebie zuchwałością postanowili zmierzyć się z Fatymidami w walnej bitwie. Brawura przeprowadziła krucjatę przez pół świata, jednak do tej pory wspierało ją zazwyczaj poczucie wspólnego celu. Latem 1099 roku, gdy główny cel kampanii został już osiągnięty, entuzjazm krzyżowców zaczął z wolna przygasać. Groźba niezgody obróciła wniwecz zasadę sprawowania władzy przez radę książęcą, skutkiem czego między Gotfrydem a Rajmundem toczył się zacięty spór, a w szeregach łacinników zapanował chaos. Gdy więc nowy władca Jerozolimy próbował zmobilizować krzyżowców do jeszcze jednej,
ostatecznej bitwy, wyglądało na to, że odmówią mu oni posłuszeństwa. To patrolujący palestyńskie wybrzeże Tankred doniósł, że egipska ofensywa jest kwestią ledwie kilku dni. Na początku sierpnia pochwycił grupę fatymidzkich zwiadowców, którzy podczas przesłuchania wyjawili, że Al‒Afdal koncentruje swoje wojska jakieś osiemdziesiąt kilometrów na południowy wschód od Jerozolimy, w Askalonie, jedynym większym porcie między Palestyną a Egiptem. Gdy wieści te dotarły do Gotfryda, pojął on natychmiast, że aby przetrwać, krzyżowcy muszą się zjednoczyć, tymczasem Rajmund z Tuluzy, a także - z niewyjaśnionych powodów - Robert z Normandii, nie przyjęli pilnego wezwania do broni, twierdząc, że chcą się przekonać, czy muzułmański atak rzeczywiście może nastąpić lada dzień. Tak więc 9 sierpnia Gotfryd zmuszony był wymaszerować z Jerozolimy wspierany jedynie przez Roberta z Flandrii. Ich ludzie wyszli z miasta boso, jak przystało na skruszonych żołnierzy Chrystusa, wraz z patriarchą Arnulfem oraz relikwią Prawdziwego Krzyża. Jednak stając do walki w niepełnym składzie, byli praktycznie bez szans. Gdy nocą dotarli do Ar‒Ramli, Gotfryd po raz ostatni już zaapelował do obu książąt, tłumacząc, że nie zdołają wziąć udziału w walce, przebywając tak daleko od pola bitwy. Pod presją swych wojsk Rajmund i Robert ustąpili i 10 sierpnia ruszyli w drogę. Najwierniejsi prowansalscy poplecznicy hrabiego Tuluzy nieśli Świętą Włócznię, mimo że powszechnie odrzucono jej kult. W Jero-
zolimie nie było teraz ani jednego łacińskiego żołnierza. Został w niej tylko Piotr Pustelnik, który miał poprowadzić błagalne modły duchowieństwa. Klęska w nadchodzącej bitwie byłaby całkowita. Gdyby krzyżowcy się załamali, Święte Miasto na powrót znalazłoby się w rękach muzułmanów. Krzyżowcy zebrali się pod Ar‒Ramlą. Po trzech długich latach kampanii przy życiu pozostali tylko najsilniejsi, najsprawniejsi w boju i mający najwięcej szczęścia, toteż 11 sierpnia wymaszerowała z Ar‒ Ramli na południe bardzo doświadczona, choć podzielona elita - około 1200 rycerzy i 9000 piechurów. Nieco później tego samego dnia łacinnicy złapali kolejnych egipskich zwiadowców, którzy potwierdzili zamiary Al‒Afdala oraz opisali, jak wielkie i gdzie rozmieszczone są jego wojska. Wezyr Fatymidów przyprowadził pokaźną armię, liczącą być może 20 000 ludzi, której trzon stanowiła ciężka jazda wspomagana przez wojowników różnych północnoafrykańskich nacji, między innymi Beduinów, Berberów i siejących postrach Etiopczyków, których olbrzymie cepy bojowe za jednym zamachem mogły powalić jeźdźca i konia. Siły te, obozujące na polach pod Askalonem, miały następnego dnia wymaszerować do Jerozolimy. O połowę mniej liczni krzyżowcy uznali, że ich jedyną nadzieją jest zaskoczenie. Przenocowawszy kilka kilometrów na północ od portu, wyruszyli 12 sierpnia przed świtem - Rajmund z Tuluzy na prawej flance, Gotfryd na lewej, a dwóch Robertów i Tankred w środku. Niepostrzeżenie podeszli pod obóz muzułmanów
i rzucili się do szarży. Al‒Afdal nie wystawił wystarczającej liczby zwiadowców, toteż w porannym półmroku krzyżowcy napadli na śpiących przeciwników. Robert z Normandii poprowadził swych rycerzy w sam środek obozowiska i zdobył sztandar Al‒Afdala oraz większość jego dobytku. Pędzący wzdłuż wybrzeża Rajmund zagonił wielu muzułmanów do morza, a wielu tych, którzy chcieli się schronić w Askalonie, zginęło stratowanych przez towarzyszy, gdy tłoczyli się w bramach miasta. Egipska armia nie otrząsnęła się po tym nieoczekiwanym ataku i wkrótce bitwa przerodziła się w odwrót muzułmanów: Przerażeni wspinali się na drzewa, żeby się tam ukryć, lecz spadali z gałęzi niczym [ustrzelone] ptaki, gdy nasi ludzie przeszywali ich strzałami i zabijali włóczniami. Później chrześcijanie zbytecznie odcinali im mieczami głowy. Inni niewierni rzucali się na ziemię, tarzając się trwożliwie u stóp chrześcijan. Potem nasi ludzie siekli ich na kawałki, jak na targu ćwiartuje się bydło. Al‒Afdal i kilku jego dowódców zdołało uciec do Askalonu. Zdumiało ich, że tak łatwo zmiażdżyła ich armia, o której sądzili, że jest jedynie pospolitą zbieraniną. Przerażony wezyr odpłynął do Egiptu. Krzyżowcy zdobyli rozmaite kosztowności i broń znalezione w obozie pokonanych, „złoto, srebro, powłóczyste szaty i inne odzienie oraz [dwanaście rodzajów] cennych kamieni [...], hełmy zdobione złotem, wspaniałe pierścienie, cudowne miecze, zboże, mąkę i wiele innych
rzeczy”. Sam miecz Al‒Afdala sprzedano później za wielką sumę sześćdziesięciu złotych bizantów. Tak wiele było łupów, że łacinnicy nie mogliby ich wszystkich zabrać ze sobą, toteż postanowili spalić wszelką broń, jaką musieli zostawić. Kilka dni po tym, jak pełni niepokoju opuścili Jerozolimę, tryumfalnie powrócili do miasta i dumnie przemaszerowali jego ulicami. Pierwsza krucjata przetrwała swój ostatni wielki sprawdzian. Niezgoda, która od dawna dzieliła uczestników wyprawy, wciąż jątrzyła rany. Po bitwie przerażony garnizon Askalonu chciał się porozumieć w sprawie kapitulacji, jednak nie zgadzał się oddać miasta nikomu innemu, jak tylko Rajmundowi z Tuluzy, który dotrzymał obietnicy i po upadku Jerozolimy zagwarantował ocalałym muzułmańskim wojownikom bezpieczną drogę powrotną. Zainterweniował wówczas wściekły i pełen podejrzeń Gotfryd, który obawiał się, że Rajmund mógłby założyć na wybrzeżu niezależną enklawę. Negocjacje zostały zerwane i Askalon pozostał w rękach muzułmanów. Tym sposobem pogrzebano doskonałą okazję przejęcia miasta i tak, przez zawziętą, lecz małostkową rywalizację między książętami, odrodzona flota fatymidzka mogła przez ponad pół wieku korzystać na palestyńskim wybrzeżu z groźnego dla krzyżowców portu. Zwycięstwo w bitwie pod Askalonem wyznacza końcową cezurę niezwykłej wędrówki uczestników pierwszej krucjaty. Ci, którym dane było przeżyć, byli świadkami „cudu” - Święte Miasto Jeruzalem zostało
zdobyte mimo niewyobrażalnych przeciwności losu, a o skałę wiary łacinników roztrzaskała się cała potęga islamu. Teraz, gdy lato chyliło się ku końcowi, myśli większości krzyżowców zwracały się ku ich domom. Na początku września 1099 roku Robert z Normandii, Robert z Flandrii i znaczna większość pozostałych krzyżowców ruszyła w powrotną drogę do Europy na pokładach statków płynących z Syrii do Konstantynopola. W północnym Lewancie został na razie Rajmund z Tuluzy, w Jerozolimie zaś zaledwie 300 rycerzy zdecydowało się wspomagać Gotfryda z Bouillon w obronie tego nowego bastionu łacińskiego chrześcijaństwa. PIĘTNO KRUCJATY Tak jak uczestników każdej kampanii, także biorących udział w pierwszej krucjacie odmieniło to, co przeżyli. Jedni okryli się chwałą, inni złą sławą, kilku zyskało władzę i wpływy, lecz tysiące popadły w nędzę. Wielu sądziło, że przeżyło cud, i umocniło się w wierze. Jednak bez względu na to, czy pozostali na Wschodzie, czy też wrócili na Zachód, święta wojna na wszystkich odcisnęła swe piętno. Powrót do domu Po zdobyciu Jerozolimy i tryumfie pod Askalonem większość krzyżowców wróciła do zachodniej Europy. Poprzedzały ich wieści o zwycięstwie, które rozeszły się lotem błyskawicy po całym łacińskim świecie. Jednakże człowiek, który doprowadził do krucjaty, nigdy
nie poznał jej wyniku. Papież Urban II zmarł w Rzymie 29 lipca 1099 roku, zaledwie dwa tygodnie po zdobyciu Świętego Miasta, zanim wiadomość o zwycięstwie mogła była w ogóle doń dotrzeć. Droga powrotna okazała się żmudna i kosztowna, toteż zgromadzone łupy szybko się rozeszły. Do Europy wróciły tysiące krzyżowców, wielu wycieńczonych, chorych i bez grosza przy duszy. Jednakże traktowano ich jak bohaterów. Na przykład Robert z Flandrii opiewany był odtąd jako Jerozolimczyk. Po powrocie zastał swoje posiadłości w chaosie, lecz szybko zaprowadził porządek. Aura pobożności otaczała go jeszcze długo po śmierci, a zmarł w 1111 roku. Słynną obecnie relikwię świętego Jerzego, którą jego ludzie wieźli ze sobą, odkąd zawitali do Bizancjum, podarował opactwu w Anchin. Pobudowano tam kościół poświęcony świętemu, który „strzegł” Roberta i jego towarzyszy w niezliczonych niebezpieczeństwach. Roberta z Normandii czekała mniej pomyślna przyszłość. Wiadomo, że odbył pielgrzymkę na Saint‒ Michel, aby podziękować za ocalenie, niemniej jednak jego powodzenie topniało. Podczas gdy walczył na Wschodzie, zmarł jego brat, król Anglii Wilhelm II Ryży, a jego miejsce zajął ambitny młodszy brat, Henryk I. Po nieudanej próbie przejęcia władzy w Anglii Robert został w roku 1106 pokonany przez Henryka w bitwie pod Tinchebrai. Wzięty do niewoli, spędził dwadzieścia osiem lat w różnych więzieniach, między innymi w londyńskiej Tower, aż w 1134 roku śmierć po-
łożyła kres jego niedoli. Powiadano potem, że tak smutny los spotkał go dlatego, że odtrącił koronę jerozolimską „nie z rewerencji, lecz z obawy przed związanymi z nią zadaniami”. Pewna liczba wybitnych krzyżowców wciąż była oddana sprawie świętej wojny. Południowofrancuski pan, Gaston z Bearn, który nadzorował budowę machin oblężniczych pod Jerozolimą, należał do tych, którzy ochoczo dzielili się swym doświadczeniem w walce przeciwko hiszpańskim Maurom. Inni krzyżowcy próbowali wyrazić Bogu wdzięczność bardziej pokojowo. Rotrou z Perche, jeden z pierwszych, którzy 3 czerwca 1098 roku wdarli się na mury Antiochii, postanowił zaopiekować się wspólnotą kluniacką w Nogent‒le‒ Rotrou. Niektórzy dawni krzyżowcy fundowali nowe klasztory, a nawet sami przywdziewali habity albo sutanny. Oczywiście nie wszyscy wzięli rozbrat z przemocą i rozpustą. Pochodzący z północnej Francji znany z bestialstwa Tomasz z Marle przyłączył się do krucjaty razem z niesławnym Emichem z Leisingen, prześladowcą nadreńskich Żydów, znalazł jednak dla siebie miejsce w drugiej fali wojsk krzyżowych i z nimi dotarł do Jerozolimy. Po powrocie z pielgrzymki dla swej samowoli zyskał nową złą sławę. Może i nosił znak krzyża, jednak nie potrafił wyzbyć się żądzy krwi, która doprowadziła go, podobnie jak wielu jego towarzyszy, do bram Świętego Miasta. Innym krzyżowcem, który - przynajmniej z początku - zarzucił religię, był Raimbold Creton z Chartres.
Z Lewantu powrócił okaleczony, ponieważ w pierwszym ataku na mury Jerozolimy stracił rękę. Kilka lat po powrocie został ostro potępiony przez Kościół, ponieważ zbił i wykastrował zakonnika, którego słudzy kradli mu zbiory. Wydaje się jednak, że czternastoletnia pokuta, którą musiał po tym odbyć, ostatecznie go odmieniła. Z tego, co nam wiadomo, nikt nie wrócił ze Wschodu obładowany złotem i srebrem, choć niektórym udało się przywieźć bardziej egzotyczne skarby. Chyba najdziwniejszy z nich należał do Gulfera z Lastours, pierwszego krzyżowca, który w grudniu 1098 roku wszedł na mury Ma’arrat an‒Numan - podobno wrócił on do domu z lwem. W większości łupami były relikwie. Kaznodzieja Piotr Pustelnik przyniósł ze sobą fragment Grobu Świętego oraz relikwię Jana Chrzciciela i założył we Francji wspólnotę zakonną poświęconą ich kultowi. Inni krzyżowcy zasypali Europę najrozmaitszymi świętościami, wśród których znalazł się włos z brody Chrystusa, cały pukiel włosów Maryi Panny, fragmenty Krzyża Świętego oraz Świętej Włóczni i szczątki licznych świętych. Setki krzyżowców wróciły z Jerozolimy z palmowymi liśćmi, symbolem odbytej pielgrzymki. Co oczywiste, tysiące mężczyzn i kobiet na skutek lęku, głodu, chorób i wyczerpania zawróciło z wyprawy. Po ich powrocie do Europy odnoszono się do nich ze wstrętem i pogardą, ponieważ nie wypełnili ślubów. Znalazł się wśród nich Hugon z Vermandois, który wysłany z poselstwem do Konstantynopola - nigdy nie
dołączył już do krucjaty, oraz Stefan z Blois, który wczesnym latem 1098 roku uciekł spod Antiochii, co otwarcie potępiła jego żona, Adela. Niebawem z palącego wstydu ci książęta, jak i inni „upadli” krzyżowcy, dla odkupienia win podążyli do Ziemi Świętej z nową, „trzecią falą” łacinników. Od 1095 roku Urban II chciał, by coraz więcej osób przyłączało się do krucjaty. Gdy tylko na Zachód dotarły wieści o zdobyciu Jerozolimy, Europę ogarnęła nowa fala entuzjazmu i dziesiątki tysięcy ludzi zapragnęły powtórzyć czyny poprzedników. Na kampanię tę, zwaną krucjatą 1101 roku, agresywnie lansowaną przez następcę Urbana, papieża Paschalisa II, wybrało się niemal tylu chętnych, ilu w pierwszych dwóch falach. We wrześniu 1100 roku armie złożone tak z nowych, jak i ze starych krzyżowców ruszyły bronić Ziemi Świętej. W Konstantynopolu do owej „trzeciej fali” dołączył nie kto inny jak Rajmund z Tuluzy. Gdy jego jerozolimskie ambicje legły w gruzach, odnowił sojusz z cesarzem Aleksym i zjawił się w Bizancjum ze Świętą Włócznią. Zgodził się służyć wyprawie swym doświadczeniem i wiedzą, jednak nawet one nie ocaliły krucjaty 1101 roku od całkowitej klęski. Brakowało jej zarówno szczęścia, jak i niezłomnej jedności celu, co charakteryzowało pierwszą krucjatę. Krzyżowcy zostali rozgromieni przez Seldżuków z Azji Mniejszej. Liczba poległych była olbrzymia, a garstka tych, którym udało się przedostać do Ziemi Świętej, niczego szczególnego nie zwojowała. Hugon z Vermandois i Stefan z Blois, dla których wyprawa ta miała być okazją obmycia się
z hańby, stracili w tych jałowych staraniach życie. Rajmundowi z Tuluzy cudem udało się ujść cało, zdaje się jednak, że gdzieś w Azji Mniejszej zawieruszył swą Świętą Włócznię. Osadnictwo na Wschodzie Po klęsce krucjaty 1101 roku Rajmund postanowił pozostać na Wschodzie. Dołączył tym samym do tych uczestników pierwszej krucjaty, którzy osiedlali się w Lewancie. Wkrótce wyszło na jaw, że gorąco pragnie wykroić sobie na Bliskim Wschodzie nowe władztwo. Pod jego nieobecność prowansalska enklawa, którą na przełomie roku 1098 i 1099 tak wielkim staraniem założył w Dżabal as‒Summaq, trafiła pod wpływy Antiochii, toteż skupił teraz swą uwagę na libańskim Trypolisie. W następnych latach starał się zbrojnie podporządkować sobie jego okolice. Zmarł w 1105 roku podczas oblężenia tego miasta. Opierało się ono aż po rok 1109, a gdy w końcu padło, pragnieniom Rajmunda stało się zadość. Założone przezeń hrabstwo przetrwało aż po wiek XIII. Nieco bardziej na północ w swej umiłowanej Antiochii panował dawny adwersarz Rajmunda, Boemund z Tarentu. W grudniu 1099 roku Boemund uznał za stosowne doprowadzić do końca swą pielgrzymkę, w której towarzyszył mu nowy hrabia Edessy, Baldwin z Boulogne. Jednak po powrocie do Syrii Boemund niewiele miał czasu, by nacieszyć się swoimi osiągnięciami. Od północy, z Cylicji, oraz od strony leżącego na południu portu w Laodycei groziła mu inwazja Bi-
zantyjczyków, na wschodzie zaś wzmógł się opór muzułmanów. Jego zabiegi o utworzenie udzielnego łacińskiego księstwa ze stolicą w Antiochii mogło obrócić wniwecz czyhające ze wszystkich stron zagrożenie. Latem 1100 roku szczęście, które sprzyjało tak wielu jego przedsięwzięciom, opuściło Boemunda zupełnie. Pokonany w mało znaczącej potyczce został pojmany przez jakiegoś muzułmańskiego władykę we wschodniej Azji Mniejszej i spędził trzy lata w niewoli. Gdy został wreszcie z niej wykupiony, stanął na czele połączonych wojsk z Antiochii i Edessy i w bitwie pod Harran przeciwko Aleppu i jego sojusznikom doznał upokarzającej porażki. Nadszedł rok 1105 i Boemund uznał, że dość już się wycierpiał. Choć tak zawzięcie walczył o Antiochię, teraz postanowił raz na zawsze porzucić Lewant i popłynął na Zachód. Znalazłszy się w Europie, przekonał łatwowiernego Paschalisa II, żeby ogłosił nową krucjatę, której celem tym razem miało być odebranie Bizancjum Bałkanów. Przez dziesiątki lat Boemund darzył Aleksego Komnena serdeczną nienawiścią i nareszcie miał okazję się zemścić, jednak raz jeszcze los sobie z niego zakpił, gdy w 1108 roku Aleksy rozbił jego wojska pod Dyrrachium. Boemund, zmuszony do podpisania poniżającej kapitulacji, powrócił do południowej Italii i zmarł trzy lata później, w roku 1111. Obrona łacińskiej Antiochii przypadła w udziale siostrzeńcowi Boemunda, Tankredowi. Osiągnął on znaczącą pozycję podczas krucjaty i mógł teraz zademonstrować, na co naprawdę go stać. Jego nieugięta
ambicja i niespożyty zapał do wojaczki umocniły rodzące się księstwo - do śmierci Tankreda w 1112 roku jego granice zostały rozszerzone i umocnione, zagrożenie ze strony Aleppa zneutralizowane, a potęgą i wpływami Antiochia dorównała nawet Jerozolimie. Owoce starań Tankreda zmarnował jego następca, Roger z Salerno, który dokładnie dwadzieścia jeden lat po olśniewającym zwycięstwie nad Kurbughą poprowadził antiocheńską armię do zagłady w starciu sugestywnie nazwanym bitwą na Krwawym Polu. Księstwo przetrwało, lecz nigdy więcej nie osiągnęło już poprzedniego znaczenia. Oczywiście prawdziwym klejnotem łacińskiego dominium w Lewancie była Jerozolima. Jej pierwszy obrońca, Gotfryd z Bouillon, ledwie zabrał się do umacniania swej pozycji, gdy latem 1100 roku zachorował i zmarł. Pochowano go w miejscu ukrzyżowania Chrystusa. Po śmierci Gotfryda władza przeszła w ręce jego brata, Baldwina z Boulogne. Aby sięgnąć po tę zdobycz, Baldwin przekazał Edessę swemu kuzynowi i imiennikowi Baldwinowi z Le Bourg i pospieszył do Palestyny. Już podczas aneksji Edessy dowiódł swej bezwzględności i żądzy władzy. Nie ulegało więc wątpliwości, że domagać się teraz będzie pełnego zwierzchnictwa nad Jerozolimą. 25 grudnia 1100 roku koronował się na pierwszego łacińskiego króla Jerozolimy. Do tego czasu Arnulf z Rohes został już odsunięty od władzy, lecz sława Świętego Krzyża, który pomógł „odnaleźć”, przetrwała i jego kult szybko się rozrastał.
Zbrojny w moc sprawowanego urzędu oraz prześwietną relikwię Baldwin dał podwaliny pod potężne królestwo. Brutalną siłą podporządkował sobie Palestynę, zdobył szereg ważnych ze strategicznego i gospodarczego punktu widzenia portów, zainicjował nawet osadnictwo na niegościnnej pustyni jordańskiej. Do śmierci w 1118 roku Baldwin stanowczo i skutecznie chronił dziedzictwo pierwszej krucjaty, przeprowadzając bezpiecznie wszystkie założone przez krzyżowców państewka przez dwa pierwsze dziesięciolecia ich istnienia. Baldwin i jego łacińscy towarzysze utworzyli w sercu islamu bastion zachodniego chrześcijaństwa, który przetrwał prawie dwa stulecia. Ustawiczne krwawe walki w obronie tych odizolowanych placówek przed rosnącą muzułmańską agresją odmieniły bieg historii.
Podsumowanie Jeśli spojrzeć na pierwszą krucjatę całościowo, biorąc pod uwagę także jej charakter i skutki, staje się przed prostym, lecz zdumiewającym faktem: wyprawa zakończyła się sukcesem. Wbrew wszelkim przewidywaniom, jej nadrzędny cel - odzyskanie Jerozolimy został osiągnięty. Brzmi to jak oczywistość, jednak tak naprawdę bardzo trudno w pełni pojąć, jakie znaczenie miało to zwycięstwo. Przyczyny sukcesu krzyżowców są jasne. Od dawna historycy zdawali sobie sprawę, że najważniejsze były tu głębokie religijne i polityczne podziały świata islamu pod koniec XI wieku. Gdyby bliskowschodni muzułmanie zjednoczyli się przeciwko krzyżowcom, pierwsza krucjata nie mogłaby się powieść. Połączone siły Damaszku, Aleppa i Mosulu z pewnością rozbiłyby Franków pod murami Antiochii, a zmuszeni stawić czoło potędze kalifatów Abbasydów i Fatymidów łacinnicy nigdy nie wdarliby się na święte mury Jerozolimy. W następnych latach setki tysięcy Franków próbowało powtórzyć osiągnięcia uczestników pierwszej krucjaty, lecz przeciw rosnącej islamskiej solidarności niewiele zdziałali. Często jednak bagatelizuje się inne czynniki. Wyprawa nie była bynajmniej zaimprowizowanym przedsięwzięciem, jak niegdyś myślano. Owszem, łacinnicy nie zapewnili sobie stałego zaopatrzenia w drodze na Wschód, jednak w kampanii tej wyraźnie można dostrzec elementy strategicznego i logistycznego plano-
wania. W 1097 roku Boemund zadbał o aprowizację zbierających się pod Nikeą wojsk, a bliska współpraca z Grekami przynosiła krzyżowcom korzyści pod tym względem. Zanim wkroczyli do Syrii i przystąpili do oblężenia Antiochii, poczynili staranne przygotowania i nawiązali sieć sojuszy z miejscowymi chrześcijanami oraz utworzyli system ośrodków aprowizacyjnych. Istotne znaczenie dla wyprawy miało też wsparcie drogą morską tak podczas oblężenia Antiochii, jak i później, w drodze do Palestyny - to przybycie genueńskiej floty do Jaffy latem 1099 roku odmieniło losy oblężenia Jerozolimy. Niejasne jest, w jakiej dokładnie mierze te morskie epizody były zaplanowane, wiadomo jednak, że Urban II nakłaniał potęgi morskie północnej Italii do współpracy z krzyżowcami. Chyba największym „cudem”, jaki wydarzył się podczas pierwszej krucjaty, było to, że zdało egzamin wspólne dowodzenie wyprawą. Właściwie okazało się ono niezwykle sprawne. Rada książęca zdołała przeprowadzić armie przez niezliczone trudności, a wobec poważnego zagrożenia pod Antiochią potrafiła zdać się na wojskowy geniusz Boemunda. Ten system dowodzenia zachwiał się dopiero pod wpływem osobistej rywalizacji książąt, lecz mimo podziałów krzyżowców jednoczyła wizja Jeruzalem. Uczestnikom pierwszej krucjaty sił dodawała żarliwa religijność, która umacniała ich w trudnych chwilach. Podejmując się wszakże oceny natury i siły wiary krzyżowców, natrafiamy na przedziwne zawiłości związane z ich zwycięstwem. Kierując się zasadami
współczesnej analizy historycznej, należałoby zracjonalizować ich osiągnięcia, tymczasem dla ludzi średniowiecza istniało tylko jedno wyjaśnienie tak spektakularnego tryumfu pierwszej krucjaty - wszechmocna wola Boga. W łacińskiej Europie zdobycie Jerozolimy uznano za ostateczny dowód, że krucjata była miła Bogu. Sława i chwała dokonań krzyżowców rozbrzmiewała po całym zachodnim świecie i niemal natychmiast pióra historyków poszły w ruch, by zachować je dla potomności. Do spisywania dziejów pierwszej krucjaty zabrały się dziesiątki kronikarzy - niektórzy w niej uczestniczyli, inni znali ją ze słyszenia, i tak oto stała się ona chyba najpowszechniej udokumentowanym zjawiskiem swej epoki. Kronikarze ci opisywali zdarzenia, w których dopatrywali się cudu, naturalnie więc podkreślali religijność swych bohaterów, przekonani, że do zwycięstwa musiała ich doprowadzić płomienna wiara. Możemy być pewni, że gdyby pierwsza krucjata zakończyła się porażką, wiedzielibyśmy o wiele mniej o jej losach, a wyobrażenie jej uczestników jako pobożnych wojowników byłoby o wiele mniej wyraziste. Źródła pisane sprzed zdobycia Jerozolimy, takie jak listy i nadania czy księgi ziemskie, potwierdzają wszelako, że większość krzyżowców wyruszyła w drogę do Ziemi Świętej wiedziona pobożnością. Dramatyczne wydarzenia tej kampanii również wskazują, że krzyżowców przepełniała żarliwa wiara. Jednak drobiazgowa analiza ich reakcji na pewne zdarzenia, jak choćby odnalezienie Świętej Włóczni w Antiochii, daje powody, by sądzić, że ich pobożność nie zawsze była eksta-
tyczna i wszechogarniająca. Zahartowani twardą rzeczywistością średniowiecznej wojaczki łacinnicy walczyli w imię Chrystusa, lecz nieobca była im rozpacz, zepsucie i rozwiązłość. Krzyżowcy byli na ogół okrutnymi wojownikami, których barbarzyńskie bestialstwo i wrodzona chciwość ledwo mieściły się w ideałach lansowanych przez papieża. Za ich walką o odzyskanie Jerozolimy nie stała bynajmniej zagorzała lojalność wobec Kościoła ani też wynikające z obowiązku pragnienie obrony chrześcijaństwa. Przez koszmar krucjaty przeszli po to, by zaspokoić bardzo osobistą i w ostatecznym rozrachunku egoistyczną potrzebę: pokonać swój rozpaczliwy strach przed potępieniem i stanąć bez grzechu u bram raju. Powodzenie pierwszej krucjaty miało też inne, dalekosiężne skutki. W 1095 roku Urban II wyobrażał sobie, że wyprawa krzyżowa będzie przedsięwzięciem jednorazowym. Tymczasem zdobycie Jerozolimy wydawało się potwierdzać, że Bóg sprzyja idei świętej wojny i krucjaty zyskały powszechną aprobatę na Zachodzie. W wyniku zwycięstw na Wschodzie powstały łacińskie państewka, którym potrzebna była konsolidacja i obrona, toteż nie należy się dziwić, że skoro papiestwo paliło się, by wykorzystać tę, w swoim mniemaniu, potężną nową broń, a świeccy pragnęli powtórzyć osiągnięcia pierwszej krucjaty, coraz więcej osób przystępowało do kolejnych. W następnym stuleciu stopniowo wyłonił się „ruch krucjatowy”, który odmienił europejską historię. Walki w Lewancie doprowadziły też do przekształcenia sztuki wojennej, tak pod wzglę-
dem ideologicznym, jak i technicznym. Osadnictwo na wschodnich wybrzeżach Morza Śródziemnego wymusiło natomiast zmiany w dziedzinie handlu i gospodarki. Zachwiała się też równowaga władzy politycznej, gdyż niszczycielską siłę krzyżowców do swych celów próbował zaprząc zarówno Kościół, jak i władcy świeccy. Przez dwa stulecia armie łacinników wyruszały bronić Świętej Ziemi. Nigdy już nie udało się odtworzyć „blasku i chwały” pierwszej krucjaty, lecz mimo niepowodzeń i rozczarowań ogień świętej wojny podtrzymywała pamięć tamtej wyprawy. Wpływ pierwszej krucjaty na stosunki między zachodnim chrześcijaństwem a islamem okazał się bardzo zdradliwy i destrukcyjny. W Clermont Urban próbował zmobilizować zachodnie rycerstwo, przedstawiając w dużej mierze wypaczony obraz islamskiego świata. Kazano łacinnikom wierzyć, że muzułmanie są nieokrzesanymi i sadystycznymi podludźmi - ich naturalnymi wrogami. Podczas prowadzonej później kampanii Frankowie toczyli zaciekłą walkę z islamem, dopuszczając się niewypowiedzianych potworności, jak po zdobyciu Antiochii czy Jerozolimy. Nawet według średniowiecznych standardów było to skrajne bestialstwo, nie powinniśmy jednak sądzić, że istniała jakaś wyraźna, ostro zarysowana różnica między okrucieństwami, których dopuszczali się krzyżowcy w Lewancie i w Europie. Po prawdzie papieska opinia o nieludzkim islamie nie zagościła na stałe w umysłach krzyżowców. Wykazali się oni bardziej elastycznym niż Urban II podej-
ściem do muzułmanów, prowadząc negocjacje z Fatymidami, nawiązując sojusze z muzułmańskimi władcami w północnej Syrii, jak na przykład Umarem z Azazu, czy zawierając szereg korzystnych dla siebie rozejmów z emirami z południowej Syrii, Libanu i Palestyny. Dowody tych kontaktów są niepełne, a łacińskie źródła do pewnego stopnia przedstawiają krucjatę jako głęboki konflikt religijny. Tymczasem w rzeczywistości wzajemne kontakty mogły się odbywać na zupełnie innym poziomie. Relacja Rajmunda z Aguilers o tym, jak to w ostatniej fazie oblężenia Antiochii Ewerard, łaciński ksiądz i wizjoner, udał się do muzułmańskiego Trypolisu, by odpocząć i nabrać sił, sugeruje, że kontakty między tymi dwiema kulturami były o wiele bliższe i powszechniejsze, niż sądzimy. Źródła arabskie bezsprzecznie dowodzą, że bliskowschodni muzułmanie mieli pragmatyczne podejście do krzyżowców, podobnie jak - przez pokolenia - do chrześcijan ze Wschodu. W latach 1096‒1099 wojska łacińskiego Zachodu i islamskiego Wschodu stanęły do walki. Wydaje się jednak, że żadna ze stron nie upatrywała w swych przeciwnikach „obcego” gatunku ludzi, do którego żywiłaby wrodzoną nienawiść. Zdobycie przez krzyżowców Jerozolimy nie przyczyniło się szczególnie do harmonii pomiędzy religiami, jednak w ciągu dziesięciu lat łacińskie państwa na Wschodzie z wolna wpisywały się w polityczną strukturę Lewantu. Kwitł handel, a obok konfliktów pojawiła się dyplomacja. W 1108 roku oraz
w roku 1115 łacinnicy walczyli ramię w ramię ze swymi muzułmańskimi sojusznikami. Atmosfera łacińsko ‒ muzułmańskiej antypatii utrwaliła się dopiero, gdy Europa Zachodnia zawłaszczyła sobie i przemodelowała pamięć pierwszej krucjaty. W XII wieku uporczywa papieska propaganda sprzyjała nietolerancji religijnej i niebawem pierwsi krzyżowcy opiewani byli tyleż ze względu na dramatyczne zdobycie Jerozolimy, ile za krwawe ataki na islamskich wrogów. W Lewancie tymczasem ambitni muzułmańscy władcy, z sułtanem Saladynem na czele, zbijali kapitał na zbrodniach, których dopuścili się uczestnicy pierwszej krucjaty. Domagając się zemsty, rozpalili na nowo ogień dżihadu, pod którego pozorem dążyli do zjednoczenia islamu pod swymi despotycznymi rządami. Nim nadszedł wiek XIV, w powszechnej świadomości na Zachodzie i na Wschodzie zagnieździło się na dobre wyobrażenie krucjaty jako wojny zrodzonej z fanatycznej nienawiści. Zaostrzyły się religijne waśnie - chrześcijaństwo i islam weszły na drogę trwałego konfliktu.