F ERNANDO S AVATER
D ZIENNIK H IOBA
Przeło˙zyła z hiszpa´nskiego Hanna Igalson-Tygielska Tytuł oryginału: Diario de J...
29 downloads
683 Views
451KB Size
Report
This content was uploaded by our users and we assume good faith they have the permission to share this book. If you own the copyright to this book and it is wrongfully on our website, we offer a simple DMCA procedure to remove your content from our site. Start by pressing the button below!
Report copyright / DMCA form
F ERNANDO S AVATER
D ZIENNIK H IOBA
Przeło˙zyła z hiszpa´nskiego Hanna Igalson-Tygielska Tytuł oryginału: Diario de Job Data wydania: 1990 Data wydania oryginalnego: 1983
´ SPIS TRESCI ´ SPIS TRESCI. . Notatka pierwsza Notatka druga. . Notatka trzecia . Notatka czwarta . Notatka piata ˛ . . Notatka szósta . Notatka siódma . Notatka ósma . . Notatka dziewiata ˛
. . . . . . . . . .
. . . . . . . . . .
. . . . . . . . . .
. . . . . . . . . .
. . . . . . . . . .
. . . . . . . . . .
. . . . . . . . . .
. . . . . . . . . .
. . . . . . . . . .
. . . . . . . . . .
2
. . . . . . . . . .
. . . . . . . . . .
. . . . . . . . . .
. . . . . . . . . .
. . . . . . . . . .
. . . . . . . . . .
. . . . . . . . . .
. . . . . . . . . .
. . . . . . . . . .
. . . . . . . . . .
. . . . . . . . . .
. . . . . . . . . .
. . . . . . . . . .
2 4 10 22 32 40 55 63 74 84
E. M. Cioranowi, który nigdy nie zdradził Krzyku Gdzie´s był, gdy zakładałem ziemi˛e? Powiedz, je˙zeli znasz madro´ ˛ sc´ . (Ksi˛ega Hioba, 38, 4) I znowu ze zdumieniem patrza˛ i podziwem, jak wszystko odpowiada, kiedy kto si˛e pyta, jako wpo´sród przypadków przypadek jedyny po omacku utrafia, by słu˙zy´c wybra´ncom. (Jorge Guillén, C˘antico; tłum. Hanna Igalson-Tygielska)
Notatka pierwsza Dzi´s s´niło mi si˛e, z˙ e z˙ ycie moje jest nieprzerwanym pasmem szcz˛es´cia; ka˙zdy dzie´n był perła˛ dodana˛ do kosztownego naszyjnika. Teraz ju˙z nie s´pi˛e. Przebudzenie przyszło nagle. Krater zastygł pod lodowatym wzrokiem ksi˛ez˙ yca, brutalnie obna˙zajacym ˛ okolona˛ kraw˛edziami pustk˛e szorstka˛ pieszczota˛ drapie˙znika. Czuj˛e groz˛e, czajac ˛ a˛ si˛e w´sród zakrzepłej lawy, skulonych kamieni, nieruchomych gał˛ezi krzaków, które tak jak ja czekaja˛ na czysty powiew poranka. Długa noc bez ko´nca. Otulam si˛e szczelnie starym wojskowym płaszczem, ale po chwili uczucie duszno´sci zmusza mnie do odsłoni˛ecia twarzy. Pod prawa˛ r˛eka˛ czuj˛e piasek podobny do popiołu. Cofam dło´n. Zostaje mi na niej mrowienie, nieustanny ruch drobnych niestrudzonych stworze´n. Wraca dawny l˛ek przed robactwem, głównie przed pajakami. ˛ A ju˙z my´slałem, z˙ e si˛e go pozbyłem raz na zawsze. Jeszcze chwila, a zaczn˛e si˛e ba´c w˛ez˙ y. Stop. Obawa przed jadowitym ukaszeniem ˛ niegodna jest tr˛edowatego, chocia˙z i nam zdarza si˛e otrzasn ˛ a´ ˛c z obrzydzeniem na my´sl o upokarzajacym, ˛ szybkim dotyku łuski. . . Wystarczy. W tym potwornym Kraterze nie ma pajaków ˛ ani w˛ez˙ y. Jedynym z˙ ywym stworzeniem jestem ja, wdowiec niepocieszony. A jednak, kiedy pewnego dnia obmywałem rany w jeziorku na dnie Krateru, widziałem z˙ ywa˛ istot˛e. Zagł˛ebiałem dło´n w wilgotnym piasku i przesypywałem go mi˛edzy palcami. Nagle poczułem łaskotanie czego´s twardego. Przypominało miniaturowa˛ harf˛e o dwóch odnó˙zach i delikatnych czułkach. Nie jestem ju˙z tak biegły w zoologii jak dawniej, ale mógłbym przysiac, ˛ z˙ e to przedstawiciel trylobitów. Jestem tego pewien, ale to przecie˙z niemo˙zliwe. Zreszta˛ kto wie? Mo˙ze trylobity pojawiły si˛e znowu, mo˙ze wszystko rozpoczyna si˛e raz jeszcze w tej brunatnej kału˙zy, gdzie proces gnilny stwarza idealne warunki do nowego z˙ ycia. W mojej sytuacji nie mog˛e lekcewa˙zy´c z˙ adnej ewentualno´sci odradzania si˛e. Z uporem maniaka wierz˛e, z˙ e wszystko co było, mo˙ze by´c raz jeszcze. Zatem witajcie trylobity, bad´ ˛ zcie pozdrowione dinozaury, je´sli zdecydujecie si˛e na powtórne przyj´scie. Teraz jednak wa˙zniejszy jest inny powrót. Wła´snie to wyrwało mnie ze snu. Wrócił Potwór. Znowu czai si˛e w ciemno´sciach, w˛eszy, grzebie, wspina si˛e; trudno to okre´sli´c. Chyba mnie szuka, a mo˙ze ju˙z znalazł i teraz, głodny lub oboj˛etny, s´ledzi mój sen. Nie wiem, czy go obchodz˛e. Oczywi´scie Potwór nie nale˙zy do 4
stworze´n, które chciałbym zobaczy´c. Przesadzam mówiac ˛ „zobaczy´c”; przecie˙z tak naprawd˛e nigdy go nie widziałem. Skłonno´sc´ do przesady to cecha samotników. Wiem tylko, czym staje si˛e noc w jego obecno´sci: jest gro´zna i obca, a jednocze´snie taka sama jak zawsze, jakby nic w nia˛ brutalnie nie wtargn˛eło. Klasyczny przykład stosunku wła´sciciela do własno´sci: szanuje ja˛ i gwałci. Potwór sprawia, z˙ e noc dr˙zy, omdlewa, a mimo to pozostaje niezmieniona. Zbyt jest ostro˙zny, by pozostawi´c s´lady pazurów na skale czy piasku, zbyt pewny swego, by z cała˛ bezwzgl˛edno´scia˛ nie egzekwowa´c swych praw. Działa jawnie, pozostajac ˛ jednocze´snie w ukryciu; mieszanina nie´smiało´sci i pychy. Nieraz podejrzewam, z˙ e przypisuj˛e mu cechy, jakich nie posiada i z˙ e raczej powinienem go traktowa´c jak to, czym w rzeczywisto´sci jest: dziki stwór działajacy ˛ bez celu i zastanowienia, mi˛eso˙zerny drapie˙znik, którym rzadzi ˛ przypadek i którego łowieckie obyczaje pozostaja˛ dla mnie tajemnica,˛ chocia˙z mo˙zna przypuszcza´c, z˙ e pewnego dnia jego z˙ arłoczno´sc´ przestanie mnie oszcz˛edza´c. Czy rzeczywi´scie dotad ˛ mnie oszcz˛edzał? Równie dobrze mo˙zna przypuszcza´c, z˙ e to niewidzialne obl˛ez˙ enie jest forma˛ ataku, a nieoczekiwane manifestowanie swej obecno´sci (bo tak chyba wypada okre´sli´c fakt, i˙z daje si˛e raczej odczu´c ni˙z postrzec, chyba z˙ e postrzeganiem nazwiemy s´wiadomo´sc´ zachodzenia czegokolwiek) i nieokre´slone najprawdopodobniej wrogie zamiary, mimo braku na to dowodów, sa˛ działajac ˛ a˛ z opó´znieniem bronia,˛ która˛ niszczy swoich przeciwników, swoich wi˛ez´ niów, swoje ofiary. Mo˙ze Potwór nale˙zy do nowego nie znanego dotad ˛ gatunku istot, zatruwajacych ˛ ofiar˛e l˛ekiem. Potwór zabija — dosłownie — wzbudzajac ˛ niepokój. Nie potrafi˛e jednak w sposób kategoryczny wypowiada´c si˛e o czym´s lub o kim´s, kogo nie znam. Gdyby mi przyszło opisa´c obawy i przypuszczenia zwiazane ˛ z Potworem, zaczerniłbym niejedna˛ ryz˛e papieru; gdybym miał powiedzie´c, co naprawd˛e o nim wiem, musiałbym to skwitowa´c zdawkowym zdaniem o pozorach naukowo´sci. Jestem, pewien, z˙ e był tu w Kraterze, na tym. . . s´mietnisku, przede mna.˛ Nie wiem natomiast, jak okre´sli´c to trudne do uchwycenia co´s, co stało si˛e moim udziałem. Kl˛eska? Nieszcz˛es´cie? To ostatnie słowo przypomina mi moja˛ matk˛e; ilekro´c wybierałem si˛e w podró˙z, matka wr˛eczała mi dodatkowa˛ sum˛e pieni˛edzy mówiac: ˛ „We´z na wypadek nieszcz˛es´cia”; tre´sc´ nie wykluczała oczywi´scie ewentualno´sci zwykłego skr˛ecenia nogi, lecz ton głosu pozwalał przypuszcza´c, z˙ e matka ma raczej na my´sli kataklizm. Nieraz u˙zywała bardziej mglistego sformułowania „na wypadek gdyby co´s ci si˛e przydarzyło”. To okre´slenie chyba najlepiej ze wszystkich pasuje do mojej obecnej sytuacji. Tak, co´s mi si˛e przydarzyło. Dlatego znalazłem si˛e tutaj, pełzam w odwróconym sto˙zku pełnym zakrzepłej lawy, suchych badyli, rozprutych plastikowych opakowa´n o niezwykłej trwało´sci, zardzewiałych lodówek, martwych telewizorów, których ekrany po pewnym czasie zaczynaja˛ intrygowa´c pustka; ˛ pozlepianych prezerwatyw, skrzydlatych strz˛epów pornograficznych pism, zdekompletowanych modeli samolotów z drugiej wojny s´wiatowej, połamanych parasoli. . . Od czasu do czasu nowe dostawy wzbogaca5
ja˛ nasza˛ kolekcj˛e: gigantyczne rami˛e z z˙ ółtego metalu, zako´nczone ły˙zka˛ koparki ukazuje si˛e na brzegu Krateru i bez pardonu wyrzuca swa˛ zawarto´sc´ na wybrzuszone rumowisko. Operacja powtarza si˛e kilka razy, po czym rami˛e znika. Nast˛epuje wtedy ruch odpadków, lawina s´mieci sunie na dno sto˙zka, gdzie cuchnace ˛ zielonkawe bajoro zwraca ku niebu oko s´ni˛etej ryby. Przyznaj˛e, z˙ e z braku bardziej wyrafinowanych rozrywek nieraz mnie to bawi; widowisko jest pouczajace, ˛ chocia˙z nie pozbawione pewnego niebezpiecze´nstwa. Warto jednak ryzykowa´c z˙ ycie pod lawina˛ odpadków, je´sli stawka˛ sa˛ stale dostarczane s´wie˙ze s´mieci, które upokorzone wala˛ z łomotem z martwego nieba niczym strugi brudnego deszczu. Wró´cmy do Potwora. Nie zapomniałem o nim i nie sadz˛ ˛ e, bym kiedykolwiek mógł to uczyni´c. Wszystko wskazuje na to, z˙ e błakał ˛ si˛e po Kraterze, zanim ja stałem si˛e jego przymusowym i, jak wszystko na to wskazuje, (za wyjatkiem ˛ mo˙ze obł˛ednej nadziei, czepiajacej ˛ si˛e wszystkiego, nawet trylobitów) — do˙zywotnim go´sciem. Jego obecno´sc´ dostrzegłem dopiero w kilka miesi˛ecy po tym, jak Co´s odmieniło moje z˙ ycie. Nie mo˙zna zatem wykluczy´c, z˙ e Potwór przybył tu pó´zniej ni˙z ja, a nawet, z˙ e jego pojawienie si˛e ma zwiazek ˛ ze mna; ˛ z˙ e jest jeszcze jedna˛ okoliczno´scia˛ towarzyszac ˛ a˛ mojemu nieszcz˛es´ciu, nadajac ˛ mu nowy, złowrogi wymiar. Uspokaja mnie i daje niejasna˛ satysfakcj˛e my´sl, z˙ e istnieje jaki´s naturalny zwiazek ˛ mi˛edzy Potworem a Kraterem, rodzaj fatalnej zale˙zno´sci. Potwór jako Stra˙znik lub Duch Krateru, jako jego genius loci. . . Pragnałbym ˛ wierzy´c, z˙ e mieszka tu od niepami˛etnych czasów. Zawsze miałem skłonno´sc´ do operacji my´slowych, porzadkuj ˛ acych ˛ rzeczywisto´sc´ i oswajajacych ˛ ja.˛ W chwilach ostatecznego, graniczacego ˛ z groza˛ przygn˛ebienia wydaje mi si˛e jednak bardziej prawdopodobne, z˙ e Potwór nale˙zy do mnie, a ja do niego, dwaj bracia-wygna´ncy w Kraterze; z˙ e on by´c mo˙ze przypisuje mnie swoje nieszcz˛es´cie i szuka zemsty w mojej zagładzie, w powolnym zatruwaniu mnie l˛ekiem widzac ˛ jedyna˛ mo˙zliwo´sc´ odkupienia. . . Nieraz podejrzewam, z˙ e Potwór boi si˛e mnie tak, jak ja jego. Teraz zbli˙za si˛e do mnie, z instynktowna˛ łatwo´scia˛ wykorzystujac ˛ zasłon˛e rozpraszanego przez ksi˛ez˙ yc mroku. Jedno nie ulega watpliwo´ ˛ sci: jest stworzeniem nocnym. Działa z ukradkowa˛ spontaniczno´scia,˛ goraczkowo ˛ i chaotycznie, bez okre´slonego celu: cechy te zwykle przypisywałem pewnemu gatunkowi lemurów. Nie jest przy tym pozbawiony pewnego lenistwa, w sposób naturalny tłumiacego ˛ jego z˙ ywiołowo´sc´ , rozładowywana˛ co jaki´s czas w napadach w´sciekło´sci. Wte˙ dy lepiej trzyma´c si˛e z daleka. Zyje z doskoku i z doskoku zabija. Nie sadz˛ ˛ e, by działalno´sc´ tego typu mogła rozwija´c si˛e za dnia, chocia˙z w zasadzie jego wyjat˛ kowa zdolno´sc´ kamufla˙zu i umiej˛etno´sc´ pozostawania w ukryciu mogłyby równie dobrze znale´zc´ zastosowanie w blasku sło´nca. Musz˛e przyzna´c, z˙ e gdyby nawet rozciagn ˛ ał ˛ swoje manewry na druga,˛ ja´sniejsza˛ cz˛es´c´ doby, i tak nie dowiedziałbym si˛e o nim nic poza tym, co wiem teraz. Có˙z by to dla mnie miało za znaczenie, gdyby zamiast odpoczywa´c w ukryciu w ciagu ˛ dnia, jak to zapewne robi, dy˙zurował bez przerwy dzie´n i noc, a potem kilka dni z rz˛edu odpoczywał? Na domiar 6
złego, wprowadziłoby to w jego rozproszone w czasie wypady niekorzystny element zaskoczenia. Ostatnio pojawia si˛e jakby cz˛es´ciej. Jedna˛ z bardziej skomplikowanych spraw, majacych ˛ zwiazek ˛ z Potworem — zreszta˛ wszystko, co go dotyczy jest równie skomplikowane — jest sprawa jego inteligencji. Wychodz˛e z zało˙zenia, z˙ e nie jest inteligentny, przynajmniej tak jak jestem, a raczej byłem, ja. Co nie oznacza, z˙ e nie posiada z˙ adnych zdolnos´ci, okre´slanych tym mianem. Mo˙zna by go porówna´c do jastrz˛ebia lub tygrysa gdyby mechaniczne odruchy, nie pasujace ˛ do zwierz˛ecia wy˙zszego gatunku, nie spychały go do rz˛edu organizmów na wpół wegetatywnych, jak ameby czy wiciowce. Zreszta˛ jak mog˛e przypisywa´c okre´slone cechy komu´s, kogo nigdy nie widziałem? Komu´s lub czemu´s. Nie, jednak komu´s, zdecydowanie komu´s. Fakt, i˙z tak długo pozostaje niedostrze˙zony, jest dowodem jego niewatpliwej ˛ inteligencji. Z drugiej strony, definicja inteligencji obejmuje umiej˛etno´sc´ komunikowania si˛e, wymiany my´sli, nawiazywania ˛ kontaktów z otoczeniem. W tym kontek´scie trudno nazwa´c inteligentnym kogo´s tak ponurego i nieufnego jak Potwór. Jest zamkni˛ety w sobie, nieczuły jak kamie´n, niezdolny do otwarcia i współdziałania. Oczywi´scie on to samo mo˙ze powiedzie´c o mnie, poniewa˙z do nawiazania ˛ kontaktu potrzebne sa˛ przynajmniej dwie istoty. A je´sli to ja nie potrafi˛e zrozumie´c i przechwyci´c jego sygnałów? W podobnych przypadkach wina nie le˙zy tylko po jednej stronie, przynajmniej je´sli spojrze´c na to bezstronnie. Jednym słowem, inteligencja Potwora jest sprawa˛ tak samo dyskusyjna,˛ zagadkowa˛ i — łagodnie mówiac ˛ — nieuchwytna˛ jak moja własna. Owo sporadyczne sasiedztwo ˛ wyrzadziło ˛ mi niemało szkód (by´c mo˙ze kiedy´s odwa˙ze˛ si˛e wystawi´c mu rachunek). Dawniej my´slałem, z˙ e nic nie jest w stanie pogorszy´c mojego losu, teraz jakakolwiek poprawa wydaje mi si˛e równie niemo˙zliwa. Przede wszystkim Potwór z cała˛ bezwzgl˛edno´scia˛ pozbawił mnie statusu istoty wyjatkowej, ˛ owego komfortu psychicznego, nieoczekiwanie kompensuja˛ cego niefortunny obrót losu. Lubiłem my´sl, z˙ e to Co´s, co mi si˛e zdarzyło i co wykluczyło mnie z ludzkiej wspólnoty (chocia˙z zdaj˛e i zdawałem sobie spraw˛e z tego, z˙ e nigdy nie byłem istota˛ tak społeczna,˛ jak w chwili obecnej) unicestwiło jednocze´snie z˙ ycie jako takie, wszystkie jego przejawy i konwencje. Ja jeden pozostałem przy z˙ yciu, ja, jednostka wyjatkowa, ˛ absolut. Oczywi´scie byli i inni, na przykład moja z˙ ona, moi przyjaciele Bildad i Elifaz, ognista Azabache, Acacia, Paloma, Kosmokrator i wielu pozostałych. Nale˙za˛ jednak do innego s´wiata, poza Kraterem: widziani stad ˛ podczas rzadkich wizyt wła´sciwie nie istnieja,˛ sa˛ martwi, a przynajmniej wyłaczeni ˛ z z˙ ycia. W tym jedynym, niepowtarzalnym, niepotocznym sensie słowa „istnie´c”, istniej˛e tylko ja. Powtarzałem to sobie, czujac, ˛ z˙ e ta my´sl niesie obł˛ed i pociech˛e. Istnie´c to nie byle co, istnie´c nie ka˙zdy potrafi; mówi´c, je´sc´ , ubiera´c si˛e, uprawia´c miło´sc´ , wydawa´c polecenia itd. mo˙zna nie istniejac ˛ lub te˙z zarysowujac ˛ jedynie niewyra´znie swe istnienie w ka˙zdym z gestów. W ten wła´snie sposób istnieje si˛e tam na zewnatrz, ˛ na tym najni˙zszym 7
etapie egzystencji, nie majacym ˛ nic wspólnego z „˙zyciem”: podobnie ulicznik wpatrzony w okna restauracji, do której nie ma wst˛epu, na´sladuje ruchy skrzypka, grajacego ˛ w s´rodku. Naprawd˛e zaistnie´c mo˙zna tylko tu, wewnatrz ˛ Krateru; tylko ˙ tu „istnienie” staje si˛e „˙zyciem”. Zeby istnie´c trzeba znale´zc´ si˛e na dnie Krateru, trzeba by´c na niego skazanym. Ja równie˙z nie istniałem, nie „˙zyłem”, dopóki nie trafiłem na to gnojowisko; musiało jednak tkwi´c we mnie co´s, pewna predyspozycja do prawdziwego z˙ ycia, dzi˛eki czemu wła´snie tu si˛e znalazłem. Nie chc˛e przez to powiedzie´c, z˙ e nie pragn˛e si˛e stad ˛ wydosta´c. Nie zazdroszcz˛e tym, którzy przebywaja˛ na zewnatrz, ˛ nie zamieniłbym si˛e z nikim (gdybym był jednym z tych osobników, których mo˙zna zastapi´ ˛ c, nie znalazłbym si˛e tutaj), marz˛e jedynie o honorowym wyj´sciu na miar˛e z˙ ycia, jakie odnalazłem w Kraterze. Uznałem si˛e tedy za jedyna˛ z˙ ywa˛ istot˛e. Wkrótce jednak pojawił si˛e Potwór: nie wiem, czy miała to by´c pociecha, czy nowa plaga, majaca ˛ przywoła´c mnie do porzad˛ ku, gdy˙z wła´snie zaczynałem delektowa´c si˛e losem, jaki mi przypadł w udziale, z pełna˛ rezygnacji wy˙zszo´scia.˛ Potwór nie przybył z zewnatrz, ˛ zamieszkuje Krater na takich samych prawach co ja. Istnieje. Jest druga˛ z˙ ywa˛ istota; ˛ w pewnym sensie jest moim rewersem, uzupełnia mnie. Słowem, z wy˙zyn — jak˙ze podniecajacej! ˛ — samotno´sci zostałem stracony ˛ w otchła´n nienawistnego towarzystwa. W przeciwie´nstwie do istot, które tam na zewnatrz ˛ przy pomocy serii działa´n udaja˛ istnienie mgli´scie zaledwie przeczuwane, Potwór jest istnieniem w stanie czystym, egzystencja˛ nie potrzebujac ˛ a˛ gestów, by si˛e uzewn˛etrzni´c. Stad ˛ jego mo˙ze wzgl˛edna, lecz niewatpliwa ˛ przewaga. Te notatki maja˛ wzmocni´c moja˛ pozycj˛e: postanowiłem stworzy´c co´s w rodzaju Krateru wewnatrz ˛ Krateru i sta´c si˛e jego jedynym mieszka´ncem. Ledwie jednak zaczałem ˛ pisa´c, Potwór powrócił. Prawdopodobnie przeczuwa, z˙ e pisz˛e przeciwko niemu, a zatem — dla niego. W˛eszy, zaglada ˛ mi przez rami˛e. . . Wraz z jego pojawieniem si˛e poznałem jeszcze jedno: strach. Byłem oswojony z ró˙znego rodzaju obawami i l˛ekami, otarłem si˛e o rozmaite niebezpiecze´nstwa, poznałem gorzki smak grozy. Jednak prawdziwe przera˙zenie zjawiło si˛e wraz z Potworem niczym złowrogie podsumowanie lekcji udzielonych mi w Kraterze. Czuj˛e je równie˙z teraz, bezbronny, wyrwany ze snu: lodowaty dygot paraliz˙ uje mi kr˛egosłup. To nie strach przed Potworem, to nie l˛ek przed tym nieznanym czym´s lub kim´s, co ze strachu nazwałem „Potworem”; to co´s wi˛ecej, rodzaj samoniszczacego ˛ napi˛ecia, które braterska˛ wi˛ezia˛ (Kain i Abel byli bra´cmi) łaczy ˛ mnie i jego. Pozornie wszystko nas ró˙zni: wyglad, ˛ zachowanie, sposób od˙zywiania, moralno´sc´ , je´sli takowa˛ ma (co i w moim przypadku jest raczej watpliwe). ˛ Wszystkie te ró˙znice niepokoja˛ mnie i intryguja,˛ nie mog˛e jednak powiedzie´c, z˙ e budza˛ l˛ek. Dusz˛e moja˛ napełnia chłodem dopiero przeczucie nieuniknionych podobie´nstw, wstydliwa wspólnota tego, co w nas najbardziej intymne i niezb˛edne do istnienia (a co zatem musi si˛e sta´c przedmiotem za˙zartego sporu) ka˙zdemu z nas. To, co moje w nim, to, co jego we mnie. A jednak nie mog˛e mówi´c o na8
szej wspólnej własno´sci, bo bywaja˛ rzeczy nale˙zace ˛ wyłacznie ˛ do jednego z nas. Trza´ ˛sc´ si˛e ze strachu nauczyła mnie nienawi´sc´ , nieuchronnie dojrzewajaca ˛ mi˛edzy nami. Tak, nienawi´sc´ , có˙z innego mo˙ze istnie´c pomi˛edzy nim a mna? ˛ Nienawi´sc´ zrodzona z podobie´nstwa i wspólnoty, z niemo˙zno´sci lub nieumiej˛etno´sci podzielenia tego, co faktycznie nale˙zy do nas obu. Nienawi´sc´ mimowolnych wspólników, złaczonych ˛ wspólna˛ sprawa,˛ wa˙zna˛ i ohydna.˛ Potworna i nieuchronna nienawi´sc´ ! Gdybym przynajmniej mógł uwierzy´c, z˙ e trylobity naprawd˛e rodza˛ si˛e tu i rozwijaja,˛ gdybym miał cho´c cie´n nadziei, z˙ e wkrótce powstanie nowe z˙ ycie, s´wie˙ze i nieska˙zone, z˙ e nowe formy, ewoluujac ˛ wypełnia˛ rozedrgana˛ nienawi´scia˛ przestrze´n pomi˛edzy Potworem a mna.˛ . . Jak długo musi ewoluowa´c trylobit, by mógł spełni´c rol˛e mediatora? Siedz˛e w brudnym pyle, z podkurczonymi nogami, poła˛ podartego płaszcza osłaniam skołatana˛ głow˛e i próbuj˛e wypatrzy´c czajace ˛ si˛e w mroku niebezpiecze´nstwo. Co´s si˛e porusza? Wszystko si˛e porusza. To moje dr˙zenie wprawia wszystko dokoła w ruch. Podejd´z wreszcie, rzu´c si˛e na mnie, pazurami si˛egnij gardła, rozszarp pier´s! Zlituj si˛e.
Notatka druga Dzi´s rano, o s´wicie, odwiedziło mnie dwóch moich najlepszych przyjaciół. Sadz˛ ˛ e, i˙z w dalszym ciagu ˛ mog˛e ich tak nazywa´c, chocia˙z dzieli nas przepa´sc´ tak gł˛eboka, z˙ e nie mam pewno´sci, czy mo˙zna słowem „przyja´zn´ ” okre´sli´c t˛e przedziwna˛ chwiejna˛ kładk˛e, łacz ˛ ac ˛ a˛ nasze dwa brzegi. Nie znaczy to, z˙ e nie dostrzegam zasadniczych ró˙znic, które sprawiaja,˛ z˙ e mówienie o wspólnej sytuacji moich dwóch przyjaciół jest znacznym uproszczeniem; jednak˙ze poszczególne cechy, decydujace ˛ o ich odmienno´sci niemal gina˛ w porównaniu z tym, co dzieli ich obu ode mnie. Jestem czym´s w rodzaju monstrum, przera˙zam i jednocze´snie fascynuj˛e. Mam wra˙zenie, z˙ e widza˛ we mnie zapowied´z przyszłych kataklizmów, sygnał bliskiego czasu zagłady, komet˛e, która złowieszczym blaskiem zapowiada wydarzenia straszne, ale nieuniknione. Przy tym porusza ich nie mój los (na kogo´s innego w podobnej sytuacji nie zwróciliby zapewne uwagi), lecz kontrast mi˛edzy tym, kim byłem, a tym, czym si˛e stałem. Zwłaszcza za´s fakt, i˙z b˛edac ˛ tym, czym teraz jestem, zachowuj˛e pewne charakterystyczne cechy osoby, która˛ byłem niegdy´s; mo˙zna by rzec, strz˛epy cech, lecz strz˛epy, których trwało´sc´ w pewien sposób graniczy z niesamowito´scia,˛ tak jakby wszystko, co składa si˛e na mnie obecnego, było bezpo´srednia˛ konsekwencja˛ tego, czym byłem dawniej. Czuja˛ si˛e wobec mnie tak, jakby znali ojca istoty, która˛ przed soba˛ maja; ˛ wspominaja˛ przeszło´sc´ , retrospektywnie wypatrujac ˛ (czy to w nadmiernej pobła˙zliwo´sci rodziców, czy w bł˛edach natury wychowawczej) ziarno ro´sliny, której owoce teraz zbieram. Pami˛etaja˛ moja˛ wy˙zszo´sc´ w pewnych sprawach i równorz˛edno´sc´ w pozostałych. Byłem egzemplarzem zbli˙zonym do doskonało´sci, wyposa˙zonym w zalety serca i umysłu, osobnikiem pełnym rozmachu, z solidnym oparciem w rodzinie, ambitnym i równie zdolnym co ka˙zdy z nich, lecz silniejszym, bo mniej małostkowym. Mimo to nastapił ˛ rozkład, a raczej (słowo „rozkład” sugeruje powolno´sc´ procesu, a ów w moim przypadku był błyskawiczny) upadek, tak jakby ka˙zda pozytywna cecha zmieniła nagle znak i to, co zapowiadało s´wietlana˛ przyszło´sc´ ; zacz˛eło niespodziewanie da˙ ˛zy´c do maksymalnego przy´spieszenia chwili kl˛eski, od której nikt, nawet najwy˙zej przez los wyniesiony, nie jest wolny. Dzi´s, stałem si˛e ju˙z całkowitym zaprzeczeniem tego, czym mógłbym był by´c, co nie znaczy, z˙ e stałem si˛e gorszy. Dlatego w dalszym ciagu ˛ fascynuj˛e — niewykluczone, z˙ e wła´snie teraz 10
bardziej ni˙z kiedykolwiek — tych, co mieli okazj˛e by´c s´wiadkami owej fatalnej metamorfozy. Helikopter Elifaza zawarczał gniewnie w´sród z˙ ółtawych chmur, z którymi bez przekonania zmagały si˛e blade promienie porannego sło´nca. Wyladował ˛ po zachodniej, najbardziej ode mnie oddalonej stronie Krateru. Po chwili ujrzałem, jak Elifaz wielkimi krokami wspina si˛e po skalnym grzebieniu, a wreszcie nieruchomieje z szeroko rozstawionymi nogami, jak ekonom podejrzliwie czuwajacy ˛ nad praca˛ wyrobników. Kilkusetmetrowa odległo´sc´ i słaby wzrok nie pozwoliły mi stwierdzi´c, czy si˛e pos˛epnie u´smiecha, czy po prostu pos˛epnie marszczy brwi. Czerwone s´wiatełko walkie-talkie, sm˛etnie wiszacego ˛ na mojej piersi, rozbłysło rozkazujaco ˛ i posłusznie przeszedłem na odbiór. — Halo! halo! Tu Elifaz z Temanu! Elifaz z Temanu do Hioba! Słyszysz mnie? Odbiór. — Tak, tak, doskonale, jak zwykle. Nie sadzisz, ˛ z˙ e troch˛e przesadzasz z ta˛ ostro˙zno´scia? ˛ Zarazi´c si˛e nie jest tak łatwo. — Im dalej, tym lepiej. Zreszta˛ jestem tak przyzwyczajony do dyktafonu, z˙ e łatwiej mi mówi´c do czego´s takiego. Jak wiesz, w Departamencie nagrywamy wszystko ze wzgl˛edów bezpiecze´nstwa. — Teraz te˙z nagrywamy? Chwila ciszy. Kontynuujemy. — Wiesz, nie jest dobrze. W Departamencie wszyscy sa˛ bardzo zaniepokojeni, od Kosmokratora po ostatniego urz˛ednika na jakim takim stanowisku. Nadchodza˛ ci˛ez˙ kie czasy, wydarzenia o trudnych do przewidzenia konsekwencjach. Kryzys nie przebiera. — Tak to zwykle bywa. — Nie bad´ ˛ z cyniczny. Mówi˛e powa˙znie. Nie zapominaj, z˙ e znam fakty, o których ty nie masz poj˛ecia. Mam pewna˛ koncepcj˛e, wiesz? Przemy´slałem twój przypadek i uwa˙zam, z˙ e to, co ci si˛e przytrafiło, było sygnałem; zapowiedzia˛ przyszłych zdarze´n. W odpowiednim czasie nie odczytali´smy tego wła´sciwie. Było nie było, teraz chcieliby´smy mie´c pewno´sc´ , z˙ e od tej pory mo˙zemy na ciebie liczy´c. — Liczy´c na mnie? Przecie˙z nigdy nie przestali´scie tego robi´c, liczyli´scie na mnie zawsze i to nie pytajac ˛ nikogo o zgod˛e! Nawet tu, jak widz˛e, nie zamierzacie przesta´c na mnie liczy´c. — Posłuchaj, szanuj˛e twoja˛ niezale˙zno´sc´ . Musisz jednak wiedzie´c, z˙ e moz˙ esz sobie na nia˛ pozwoli´c wyłacznie ˛ dzi˛eki nam. Do tej pory osłaniali´smy ci˛e. Nadchodzi jednak czas, kiedy trzeba b˛edzie płaci´c za to, co kochamy i bez czego nie wyobra˙zamy sobie z˙ ycia. Nie mo˙zesz wiecznie gra´c roli nonkonformisty lub chłodnego obserwatora, liczac ˛ na to, z˙ e inni zajma˛ si˛e ochrona˛ tego, co w gruncie rzeczy jest ci potrzebne.
11
— Mój drogi, nie znam dokładnej ceny tego, co dla mnie najdro˙zsze i dlatego nie zamierzam płaci´c wedle ustalonej taryfy. By´c mo˙ze dla mnie najcenniejsze jest wła´snie prawo do nieuiszczania opłat. — Nie istnieje prawo, nie majace ˛ oparcia w sile. Z chwila˛ gdy mówisz „prawo”, odwołujesz si˛e do nas i usprawiedliwiasz nasza˛ działalno´sc´ . Słyszysz mnie? Słyszałem go bardzo dobrze. Elifaz z Temanu to co´s wi˛ecej, ni˙z osobnik z gatunku gabinetowatych, jak mo˙zna by sadzi´ ˛ c słuchajac ˛ jego oficjalnych przemówie´n. Posiada wykształcenie solidne, chocia˙z ukierunkowane wyłacznie ˛ na praktyk˛e. Elifaz zakasał r˛ekawy po łokcie i zagł˛ebił r˛ece w galaretowatej masie s´wiata, zamierzajac ˛ go przekształci´c s´ci´sle według swej racjonalistycznej koncepcji; zbo˙zny ten cel w sposób widoczny odcisnał ˛ si˛e równie˙z na nim samym. — W chwilach tak trudnych nie mo˙zemy zrezygnowa´c z kogo´s takiego, jak ty. Musisz wiedzie´c, z˙ e sam Kosmokrator zainteresował si˛e twoim przypadkiem. Pytał mnie ostatnio, czy badał ci˛e jaki´s dobry lekarz. — Mogłe´s mu powiedzie´c, z˙ e szczegółowa diagnoza brzmi nast˛epujaco: ˛ trad ˛ psychosomatyczny na tle ogólnego braku odporno´sci na fikcj˛e dnia codziennego. — Co za niezno´sna pedanteria, maniak z ciebie, mój drogi! I to teraz gdy obserwujemy znaczny spadek produkcji, gdy raz po raz dochodzi do zakłóce´n porzadku ˛ publicznego, a barbaria grozi nam zepchni˛eciem w otchła´n obskurantyzmu, z której dopiero co si˛e wydobyli´smy. Zale˙zy ci na powrocie tyranii przesadu ˛ i ciemnoty? Nie odeszli´smy od niej zbyt daleko, mo˙ze nawet. . . jej czas niebezpiecznie si˛e przybli˙za. Co si˛e z toba˛ dzieje? Ty te˙z przestałe´s posługiwa´c si˛e rozumem? Nie bardzo mi pasujesz do roli jednego z tych apatycznych speców od m˛edrkowania, zalecajacych ˛ makowe mleczko jako panaceum na roztrz˛esione nerwy sfrustrowanych impotentów. — A ty co? W dalszym ciagu ˛ koka? — To nie jest odpowiedni moment na rozczulanie si˛e nad soba.˛ Pesymizm tak, ale przenikliwy i aktywny. Poznali´smy oblicze tego, co w sposób nieuchronny nam zagra˙za i fakt ten mo˙ze wzmocni´c sił˛e naszego przeciwuderzenia, pod warunkiem, z˙ e nie pozwolimy si˛e znie´sc´ anarchii. My´sl˛e, z˙ e ostatnie wydarzenia na zawsze uleczyły ci˛e z apokaliptycznego s´wiergotu, a la Sofar. — Dawno go nie widziałem, nie miałem okazji go słysze´c, pewnie i on si˛e postarzał. — My w Departamencie stawiamy czoła faktom. Dlatego jestem tam, a nie wegetuj˛e z toba˛ na tym s´mietnisku. Jeste´s moim przyjacielem i nie chc˛e ci˛e obraz˙ a´c, ale nie rozumiem, jak mo˙zesz tak opuszcza´c r˛ece. Nieobecni nie maja˛ racji, jak to si˛e mówi. Taka postawa nie ma sensu, i jest niebezpieczna. Wiesz równie dobrze jak ja, z˙ e prawidłowo rozumujacy ˛ realista to ten, kto wyciaga ˛ maksymalne korzy´sci z konieczno´sci, która˛ ty pogardzasz. — Dwa plus dwa zawsze równa si˛e cztery, prawda? Czy tego chcemy, czy nie. Kogo to obchodzi? 12
— A dlaczego nie mieliby´smy chcie´c, z˙ eby równało si˛e cztery? Najwa˙zniejsze to wiedzie´c, z˙ e tak jest. Ja idee podporzadkowuj˛ ˛ e faktom, nie zwalczam oczywisto´sci przy pomocy idei. — U mnie, przeciwnie, idea rzadzi ˛ faktem. Nie interesuje mnie poznanie nagiej prawdy, lecz tego, co jest godne, by by´c prawda.˛ Nie idee podporzadkowane ˛ faktom, lecz fakty — ideom. Podejrzewam, z˙ e tego wła´snie rodzaju wiedzy szukali nasi prarodzice na drzewie Wiadomo´sci Dobrego i Złego, zamiast je´sc´ z drzewa Nie´smiertelno´sci, gdzie niewatpliwie ˛ rósł ten upragniony owoc. Zreszta˛ teraz to nie ma znaczenia. — Mylisz si˛e. Wła´snie teraz wszystko jest wa˙zne. Teraz, nie w tamtych zamierzchłych czasach czy w niedalekiej przyszło´sci, zapewne nie najlepszej. Słuchaj. . . Odbiornik przestał na chwil˛e trzeszcze´c, a widoczna w oddali posta´c uczyniła r˛eka˛ ruch, jakby odp˛edzała kogo´s zbli˙zajacego ˛ si˛e do niej z tyłu. Po chwili głos odezwał si˛e znowu: — Posłuchaj, nie zamierzam z˙ artowa´c ani sia´c paniki. Wszystko wskazuje na to, z˙ e Inwazja jest nieunikniona. Wczoraj miałem półgodzinna˛ rozmow˛e z Kosmokratorem. Niedługo zostanie ogłoszona powszechna mobilizacja. Dowódcy sił zbrojnych spotkali si˛e w zeszłym tygodniu trzy razy. Jak wszyscy, tak i ja wi˛eksza˛ cz˛es´c´ z˙ ycia sp˛edziłem na wysłuchiwaniu wies´ci o gro˙zacej ˛ nam Inwazji, przy czym niejednokrotnie twierdzono, z˙ e jest ona nieunikniona. Podobne informacje pełnia˛ w naszym systemie politycznym rol˛e zasłony dymnej, wentyla, dajacego ˛ uj´scie (jednocze´snie pozbawiajace ˛ odium mało´sci i w pewien sposób — transcendentalizujace) ˛ temu wszystkiemu, co okrutne, arbitralne i za´slepione w najmniej własnej sferze naszego z˙ ycia. Zapowied´z Inwazji stała si˛e frazesem, nadu˙zywanym przez członków elity, do której jeszcze niedawno nale˙załem wraz z Elifazem. Utrzymywali´smy, z˙ e gro´zba Inwazji jest tak realna, i˙z jedynym sposobem zapobie˙zenia jej jest uprzedzenie wroga i zbrojne zaj˛ecie naszego własnego terytorium. Odczuwam zdumienie i wstyd na my´sl, ile uwagi po´swi˛ecałem dawniej tym kuglarskim sztuczkom. — Chyba nie przyjechałe´s wr˛eczy´c mi karty mobilizacyjnej? Pełne rezygnacji westchnienie, a potem: — Przyszedłem, z˙ eby zobaczy´c, co z ciebie zostało na tym przekl˛etym s´mietnisku. Zostało sporo, Hiobie, ale nie ma w tym nic pocieszajacego. ˛ Twoje poczucie wy˙zszo´sci znalazło nowa˛ po˙zywk˛e, teraz mo˙zesz sobie pozwoli´c na luksus totalnej negacji. Zachowałe´s te˙z w nienaruszonym stanie pogard˛e dla tego, co nazywasz paktowaniem z rzeczywisto´scia.˛ Potrafisz tylko narzeka´c i przeklina´c. Paktowa´c to znaczy czyni´c starania, udawa´c, zabiega´c, wywiera´c nacisk. . . Podejmowa´c decyzje i ponosi´c konsekwencje bł˛ednych wyborów. Ty wolisz błaka´ ˛ c si˛e po bezdro˙zach swego niepowtarzalnego z˙ ycia wewn˛etrznego. W gł˛ebi duszy masz jednak nadziej˛e (do tego nie przyznasz si˛e jednak nigdy), z˙ e i tak starsi pokieruja˛ 13
za ciebie tym s´wiatem wystarczajaco ˛ dobrze, by krowy były wydojone na czas, a poczta funkcjonowała w miar˛e sprawnie, i jednocze´snie wystarczajaco ˛ z´ le, z˙ eby ci nie zabrakło tematu do owocnej krytyki. Trudno uwierzy´c, z˙ e obchodzi ci˛e zło tego s´wiata, bo wła´snie dzi˛eki jego niedoskonało´sci mo˙zesz gra´c wdzi˛eczna˛ rol˛e s˛edziego. Jednej tylko rzeczy nigdy nie wybaczyłby´s uniwersum: braku okazji do popisywania si˛e. — Zdziwisz si˛e, ale ju˙z wszystko wszystkim przebaczyłem. Tylko dla siebie nie mog˛e znale´zc´ usprawiedliwienia. — Jeszcze jedna twoja wada, nawet trad ˛ jej nie zmógł: ogólnikowo´sc´ . Nie znosisz tego, co dokładne i s´ci´sle okre´slone, stad ˛ twoja niech˛ec´ do mechanizmów sprawowania władzy. Nie kalkulowa´c, oto twoja dewiza. Liczbom i miarom przeciwstawiasz m˛etna˛ statystyk˛e swojej duszy. Mówisz, z˙ e wszystkim przebaczyłe´s, tylko sobie nie mo˙zesz przebaczy´c. Zupełnie jakby´s kiedykolwiek potrafił odró˙zni´c jedno od drugiego! Zawsze, ferujac ˛ ostateczne wyroki, zupełnie bezbole´snie przechodziłe´s od dr˛eczacej ˛ ci˛e zgagi lub bezsenno´sci do praw rzadz ˛ acych ˛ wszechs´wiatem. I vice versa. No, Hiobie, na mnie ju˙z czas. Jak mi donosza,˛ masz nast˛epnego go´scia. Je´sli to Bildad, pozdrów go ode mnie. I nie zapominaj, z˙ e jeszcze nie jest za pó´zno, jeszcze mo˙zesz przyłaczy´ ˛ c si˛e do naszej wspólnej walki w obronie najwy˙zszych warto´sci. Sko´nczyłem. Przez chwil˛e s´ledziłem wzrokiem energiczny lot helikoptera, zda˙ ˛zajacego ˛ ku nast˛epnej misji przewidzianej na przedpołudnie. Wyobraziłem sobie Elifaza, jak siedzac ˛ w kabinie wykre´sla notatk˛e „Hiob” i łykajac ˛ witaminy i syrop na wzmocnienie, skupia si˛e na przygotowaniach do nast˛epnego zadania. Potem usłyszałem kroki i ujrzałem Bildada. Szedł ostro˙znie, podpierał si˛e laska,˛ uwa˙zajac, ˛ by si˛e nie po´slizna´ ˛c na plastikowej torebce i unikna´ ˛c zderzenia z jakim´s samotnym bidetem. U´smiechał si˛e z daleka, pozdrawiajac ˛ mnie uniesiona˛ dłonia.˛ Ubrany był w d˙zinsy; kołnierzyk sportowej koszuli wesoło wystawał z grubego grantowego swetra. Grzywa szpakowatych włosów, ogorzała, czerstwa twarz: z˙ ywa reklama naturalnych kosmetyków ziołowych dla panów. Ulokował si˛e kilka metrów ode mnie na przednim siedzeniu sportowego samochodu, jaki´s czas temu wyłaczonego ˛ z obiegu, i z tylnej kieszeni spodni wyjał ˛ płaska˛ srebrna˛ butelk˛e. Pociagn ˛ ał ˛ spory łyk i u´smiechnał ˛ si˛e. — Przepraszam, chłopie, z˙ e nie cz˛estuj˛e, ale sam rozumiesz. . . Kwarantanna. Ja musz˛e sobie pociagn ˛ a´ ˛c burbona od czasu do czasu. To chyba helikopter Elifaza? — Kazał ci˛e pozdrowi´c. — Kawał hipokryty. Jego zdrowie. Co ci próbował sprzeda´c tym razem, je´sli wolno zapyta´c? — Mniej wi˛ecej to, co zwykle. Chyba znowu mówi si˛e o Inwazji i wszystko wskazuje na to, z˙ e on i ja mamy jej zapobiec.
14
— Inwazja. . . tak, słyszałem. Kiedy´s wreszcie ten cyrk musi si˛e sko´nczy´c, prawda? Tylko jako´s nie mog˛e w to uwierzy´c. Wiesz, jak sobie wyobra˙zam koniec? Chmara mrówek, jak w tym filmie, pami˛etasz? Armia mrówek pochłania las, male´nkimi niestrudzonymi szcz˛ekami mia˙zd˙zy pola, lasy, z˙ ywcem po˙zera psy i woły, a ty i Elifaz, jak Charlton Heston i Eleanor Parker. . . Bildad ma skojarzenia niemal wyłacznie ˛ filmowe. O ile nie czerpie ze starych powie´sci przygodowych lub dawnych romansów rycerskich. Siebie samego uwa˙za za połaczenie ˛ królewicza z bajki i rycerza, z domieszka˛ Filipa Marlowe’a dla zaostrzenia apetytu. Uwielbia zwyci˛ezców, lecz jest równie˙z w stanie doceni´c romantyczny aspekt kl˛eski. Kiedy troch˛e wypije, potrafi ze łzami w oczach rozprawia´c o generale Lee. Nauczył mnie, z˙ e nieustannie manifestowana sympatia do skazanych na niepowodzenie akcji, których nie szcz˛edzi nam historia, mo˙ze w konfrontacji z rzeczywisto´scia˛ przybra´c posta´c zwykłego cynizmu. Bildad kieruje swoimi sprawami z tupetem i pazerno´scia,˛ bez skrupułów dobierajac ˛ sobie sojuszników, przynoszacych ˛ dora´znie korzy´sci. Mimo to nie mo˙zna nie lubi´c Bildada, nieco spłowiała˛ lecz miła˛ dla oka ilustracj˛e z czytanej w dzieci´nstwie ksia˙ ˛zki Salgariego — bardziej Izmaela ni˙z Billy Budda — podstarzałego chłopaka o bł˛ekitnych oczach i o lasce z ukryta˛ szpada,˛ nadajacej ˛ jego poczciwej postaci posmak szale´nczej przygody. . . — Wiesz, troch˛e ci zazdroszcz˛e. . . — mówi — uciec tak od wszystkiego, zerwa´c ze s´wiatem, podepta´c układy i konwencje. Nieraz mam ochot˛e zrobi´c to ˙ samo. Zyjemy w klatkach, skazani na przymusowa˛ obecno´sc´ innych, jak ci zbrodniarze, którym w s´redniowieczu przywiazywano ˛ do pleców trupa ofiary. Poezja i przygoda moga˛ istnie´c tylko w samotno´sci. Jeste´smy otoczeni nakazami, zakazami, dławi nas biurokracja. Ty uwolniłe´s si˛e od tego raz na zawsze. Zapłaciłe´s wysoka˛ cen˛e, zgoda. Nie wiem, czy mnie byłoby na to sta´c. Twoje zdrowie! Nikt ci pomóc nie mo˙ze, ale te˙z nikt nie mo˙ze oczekiwa´c pomocy od ciebie ani wywiera´c na ciebie nacisku. . . Raz na zawsze uwolniłe´s si˛e od zale˙zno´sci, w´sród których z˙ yjemy. Wi˛ekszo´sc´ ludzi nawet o tym nie s´mie marzy´c! — Wiesz, mnie si˛e wydaje, z˙ e moja samotno´sc´ wynika z czystej, zgubnej ch˛eci bycia z lud´zmi. Nie chodzi o przypadkowe towarzystwo jakiej´s osoby, lecz o mo˙zliwo´sc´ spokojnego przebywania w grupie, zorganizowanej na zasadzie dobrowolno´sci. — Troch˛e mnie rozczarowałe´s tym „spokojnym przebywaniem”. . . Marzy ci si˛e szpital i morfina na recept˛e z ubezpieczalni? — Przez spokojne przebywanie, odpoczynek, rozumiem ostateczna˛ rezygnacj˛e z nakładania ludzkiej twarzy na to, co nazywamy trwoga˛ istnienia. Moim zdaniem, taka zmiana nastawienia pozwoliłaby odkry´c z´ ródła energii o niespotykanej sile i przyniosła zupełnie niewymierne korzy´sci. Zdobyliby´smy w ten sposób sojuszników gotowych wraz z nami zwalcza´c l˛ek, który obecnie wobec nas uciele´sniaja˛ i czynia˛ namacalnym poprzez swoje czyny. Kluczem do wolno´sci, a ten 15
moga˛ nam da´c tylko inni, jest u´swiadomienie sobie, z˙ e to nie oni sa˛ z´ ródłem naszego l˛eku. — Nie wierz˛e w nic, co mo˙zna zinstytucjonalizowa´c, chocia˙z nie jestem wrogiem społecze´nstwa jako takiego. Ma ono swoich zwolenników i zapewne nie brak im po temu powodów. Mog˛e ci tylko powiedzie´c, z˙ e mnie ono nic nie załatwia, a wszystko komplikuje. Wierz˛e w kontakt osobisty, porozumienie dusz, chocia˙z to takie pretensjonalne. Na przykład miło´sc´ : miło´sc´ staje si˛e eksponatem z gabinetu figur woskowych, wynikiem zabiegów a la Vincent Price, z chwila˛ gdy s´wiadectwo zawarcia zwiazku ˛ mał˙ze´nskiego, a co za tym idzie ubezpieczenie dla wszystkich członków rodziny, pozwala umie´sci´c ja˛ w rubryce „usługi dla ludnos´ci”. A przecie˙z tak naprawd˛e miło´sc´ to stała gotowo´sc´ do kochania; w ka˙zdej kobiecie kochamy to, co najbardziej intymne, najbardziej jej własne, kobieco´sc´ , dzi˛eki której ka˙zda kobieta jest inna, niepowtarzalna. Ksi˛ez˙ a i feministki sa˛ naturalnymi wrogami miło´sci. . . Ale odszedłem od tematu, o czym to mówili´smy? Ach tak, nawet tu nie pozbyłe´s si˛e tej obł˛ednej koncepcji, z˙ e uratowa´c człowieka moga˛ tylko inni ludzie, lub co gorsza, z˙ e człowiek mo˙ze si˛e uratowa´c jedynie za po´srednictwem innych. Pomału przestaj˛e wierzy´c w zbawienne wła´sciwo´sci tego twojego tradu. ˛ .. Bildad z Szuach mieszka w Hotelu. Od czasu do czasu skład jego niewielkiego haremu (co najmniej dwie, najwy˙zej cztery kobiety) ulega pewnym zmianom. Kobiety kochaja˛ go, bo jak głosi fama, bardzo si˛e do tego nadaje, a ponadto potrafi ze s´miertelna˛ powaga˛ powtarza´c romantyczne frazesy i powiedzonka z pogranicza magii i higieny na temat tego pradawnego c´ wiczenia fizycznego, które z biegiem lat nabrało cech uczucia. Gra rol˛e pełnego wdzi˛eku, sumiennego dyktatora, sprawujacego ˛ władz˛e nad kilkoma niewolnicami, których wierno´sc´ , na ogół całkiem zadowalajaca, ˛ niewolna jest od przelotnych dasów. ˛ Kobiety Bildada z˙ yja˛ ze wzrokiem utkwionym w drzwi, czekajac ˛ na wej´scie nast˛epnej, nowej, która mo˙ze odrzuci´c układ albo zmieni´c go na ich niekorzy´sc´ . — Nie zapomniano o tobie w Hotelu — mówi — na ogół ludzie sa˛ zdania, z˙ e to wszystko z powodu twojej pychy. A tak˙ze tej barbarzy´nskiej pogardy, z jaka˛ ostatnio odrzucałe´s dobre trunki i osiagni˛ ˛ ecia kulinarne, z˙ e nie wspomn˛e o czarodziejskich ziołach, które tak uprzyjemniaja˛ muzyk˛e i uprawianie miło´sci. Mo˙ze to wła´snie były pierwsze objawy twojej choroby, chocia˙z ja my´sl˛e raczej, z˙ e ta pozbawiona skruchy asceza (asceza hedonisty dra˙ ˛zonego pycha˛ raczej ni˙z przesytem) s´wiadczyła o tym, z˙ e szukasz choroby, aby w nia˛ uciec i oczy´sci´c si˛e przez nia.˛ Trzeba ci wiedzie´c, z˙ e mamy w Hotelu nowego kucharza, prawdziwy wirtuoz, ka˙zde jego danie to arcydzieło prostoty, dawniej to lubiłe´s. . . Słuchajac ˛ go przypominam sobie jeden z moich ostatnich pobytów w hotelowej restauracji. Byłem sam, jak kto´s, kto nagle powrócił z podró˙zy. Zwykle nie potrafi˛e rozkoszowa´c si˛e jedzeniem w samotno´sci (mam oczywi´scie na my´sli przeszło´sc´ , dzi´s nie zniósłbym niczyjej obecno´sci w czasie posiłku), lecz tamtego 16
wieczora byłem spragniony ceremoniału, opanowany ch˛ecia˛ spo˙zywania w sposób ostentacyjnie kosztowny i wytworny. Ostre s´wiatło nadawało hotelowej jadalni wyglad ˛ sali operacyjnej; oskar˙zycielsko podkre´slało biel obrusów, stojace ˛ na stołach szeregi kieliszków ró˙znej wielko´sci i kształtu, wazony pełne wyzywajacych, ˛ bezinteresownie aroganckich z˙ ywych kwiatów, bardziej bezdusznych ni˙z ich sztuczne odpowiedniki. Wi˛ekszo´sc´ stolików była pusta. Prócz mnie dwóch innych samotnych biesiadników szukało schronienia pod s´ciana˛ w gł˛ebi sali, jaka´s milczaca ˛ para tkwiła nad talerzami w kacie, ˛ a czterech dyskretnie o˙zywionych businessmenów spo˙zywało obiad w przerwie mi˛edzy obradami. Osobliwy nastrój kazał mi zaja´ ˛c miejsce po´srodku sali. Maître d’hotel, wysoki Ormianin o siwych, kr˛econych włosach i ciemnych wasach ˛ wyra˙zał si˛e z niedbała˛ drobiazgowo´scia,˛ która, gdy si˛e go słuchało przez dłu˙zszy czas, miała w sobie co´s upiornego. Kelnerka w czarnej obcisłej bluzce i bardzo krótkiej spódnicy, zgodnie z zaleceniem dyrekcji, bezustannie sprawdzała poziom wody i wina w kieliszkach. Kiedy szepczac ˛ „przepraszam” nachylała si˛e nade mna,˛ aby je napełni´c, czułem lekki zapach potu, dra˙zniacy ˛ oczy suchymi łzami. Trudno o bardziej absurdalny zwiazek: ˛ ona nie patrzac ˛ na mnie robiła to, czego wcale nie pragnałem ˛ i nie potrzebowałem; ja spogladałem ˛ na nia˛ ostro˙znie, z wymuszona˛ uprzejmo´scia˛ i pełna˛ za˙zenowania uległo´scia,˛ jakbym nie potrafił dziewczynie powiedzie´c czego´s dowcipnego lub spyta´c o rodzin˛e. Nie, tej dziewczynie nie umiałem nic powiedzie´c. Jej obowiazkiem ˛ było utrzymywanie sztucznej równowagi napojów w moich kieliszkach. . . Słu˙zenie, akt niewolnictwa, rozumiany jako prawo traktowania drugiego człowieka jak „o˙zywione narz˛edzie”, by posłu˙zy´c si˛e terminem Arystotelesa, jest z´ ródłem bolesnych nieporozumie´n i to nie tylko dla tego, kto słu˙zy. Słu˙zenie to bycie na skinienie, okrutne skinienie bytu, pogró˙zka raczej. Na przystawk˛e zamówiłem faszerowane li´scie bo´cwiny, a potem pieczona˛ ryb˛e (trzeba wzia´ ˛c pod uwag˛e mój stan ducha), do tego odpowiednio schłodzony riesling, którego smak skutecznie zepsuła mi gorliwa troskliwo´sc´ kelnerki. Po pierwszej zmianie nakry´c maître zwrócił si˛e do mnie z niezno´sna˛ usłu˙zno´scia: ˛ „jak pan ocenia sposób, w jaki przyrzadzono ˛ to danie?” Najwyra´zniej miał mnie za cudzoziemca lub idiot˛e; sam za´s był jednym i drugim. Sposób, w jaki przyrzadzono ˛ to danie! Z ka˙zda˛ chwila˛ czułem si˛e gorzej! A do tego jeszcze podkład muzyczny, mogacy ˛ z powodzeniem by´c dziełem mego przyjaciela maître’a lub kogo´s równie uzdolnionego pod wzgl˛edem lingwistycznym. chciałbym tak by´c jaskółeczka˛ co pod niebo ulata, nad polem, nad cicha˛ rzeczka,˛ tak lata tylko i lata. Kogo chciano ol´sni´c ta˛ nieudolna˛ pochwała˛ cyga´nskiego z˙ ycia? Od stolika businessmenów dobiegł mnie urywany s´miech i szklany d´zwi˛ek toastu. Najwyra´z17
niej z lubo´scia˛ rozwa˙zali ewentualno´sc´ wzlatywania nad polami, jak niewinnym ptaszkom, z˙ yjacym ˛ w przestworzach przystało co bynajmniej nie miało im przeszkodzi´c w trawieniu kolacji przed kolorowym telewizorem w wyło˙zonym dywanami apartamencie. Ich mózgi machinalnie rejestrowały liryczny nastrój piosenki, mogacej ˛ zreszta˛ mie´c pewien wpływ na trawienie, jako i˙z działała jak delikatny s´rodek przeczyszczajacy. ˛ Natura nic nie stwarza na pró˙zno, a sztuka usiłuje ja˛ na´sladowa´c i pod tym wzgl˛edem. Para siedzaca ˛ w kacie ˛ podniosła si˛e i opu´sciła sal˛e w´sród rutynowych objawów uni˙zono´sci maître’a. Te˙z niezłe jaskółeczki gotowe do lotu: ona blada i wychudzona, on krzaczastobrewy typ sangwinika. Ska˛ po wymieniane zdania, którymi (ile lat mogli ju˙z tak razem wegetowa´c, dziesi˛ec´ , pi˛etna´scie?) szpikowali pieczyste najwyra´zniej im nie słu˙zyły. Op˛etana symetria˛ kelnerka przelała resztk˛e rieslinga do mego kieliszka. „Nieraz, nawet przy sporym wysiłku wyobra´zni — pomy´slałem — człowiek nie znajduje nic, co mogłoby usprawiedliwia´c pozostawanie przy z˙ yciu; warto przy tym sobie u´swiadomi´c, z˙ e z˙ ycie nas nie potrzebuje”. Moje poobiednie medytacje najwyra´zniej stawały si˛e tak melodramatyczne, jak towarzyszaca ˛ im melodyjna czkawka muzycznego akompaniamentu. wchodziła w nia˛ s´mier´c u´smiechni˛eta, lekkim i pewnym krokiem, by gmatwa´c losu jej p˛eta i zabi´c s´miechu wyrokiem. „W nia” ˛ czy „z nia”? ˛ A mo˙ze „dla niej”? Nie udało mi si˛e ustali´c, gdy˙z chór zwrotki nie powtórzył. Wtedy ostatecznie dojrzała we mnie decyzja, by raz na zawsze zrezygnowa´c z wizyt w Hotelu i z kulinarnych osiagni˛ ˛ ec´ jego kuchni. Bildad z Szuach współczuje mi i zazdro´sci. Nie pot˛epia, ale nie aprobuje. Docenia malowniczy aspekt tego, co mi si˛e przytrafiło (a co, jego zdaniem, jest wynikiem wyboru, postawa), ˛ ale dostrzega te˙z niekorzystna˛ stron˛e mojej „przygody”, a mianowicie — s´mier´c. W Bildadzie najsilniejszy jest instynkt samozachowawczy; według niego, aby z˙ y´c dla przyjemno´sci, trzeba znajdowa´c przyjemno´sc´ w z˙ yciu. Podejrzewa, z˙ e ja jej nie szukam i chocia˙z nieco przesadza, wiele si˛e nie myli. — Nie daj si˛e tylko zwie´sc´ temu przekl˛etemu uniwersalizmowi — mówi. — Ka˙zdy bierze na siebie ryzyko budowy własnego gniazda i ka˙zdy wznosi si˛e tak wysoko jak mo˙ze. Nikt nikogo nie mo˙ze ze soba˛ zabra´c i ka˙zdy leci sam tak długo, jak mu starcza sił. (Znowu jaskółki; lata´c i lata´c!) Dawne przestarzałe marzenia o wspólnocie wyra˙zały tylko strach przed z˙ yciem, a mo˙ze nawet niech˛ec´ do niego. My´sl˛e o Sofarze. Wszyscy przez to przeszli´smy: ty, Elifaz, ja te˙z. Nie ma co si˛e rozczula´c nad czym´s, co z gruntu niemo˙zliwe. Uwielbiam sprawy skazane na niepowodzenie, ale nie zamierzam skazywa´c si˛e wraz z nimi. Sa˛ jeszcze rzeczy 18
zdolne uprzyjemni´c nam ten długi zmierzch: dobry alkohol, j˛edrna pier´s, wiersz starego poety, przyja´zn´ z garstka˛ wybranych i pogarda dla reszty. Jeszcze niejedna przygoda przed nami, jestem pewien. Udało ci si˛e zerwa´c ze wszystkimi w sposób radykalny i efektowny, ale nie obracaj tego przeciwko sobie. Nie pozwól, z˙ eby to, co w twoim do´swiadczeniu przykre, przyniosło ci rezygnacj˛e i staro´sc´ . Przeszedłe´s swoje i si˛egnałe´ ˛ s dna; teraz si˛e od niego odbij. Udowodniłe´s w sposób niepowtarzalny, z˙ e jeste´s kim´s; takich osób jak ty nie ma zbyt wiele. Dlaczego nie miałby´s teraz wróci´c ze mna˛ do Hotelu i cieszy´c si˛e z˙ yciem w doborowym towarzystwie, ty, człowiek wolny i zdecydowany na wszystko? Otworzymy kilka butelek czego´s, czego nie pija si˛e codziennie i uczcimy twój powrót; Marina, moja nowa przyjaciółka, nie znasz jej jeszcze, za´spiewa nam co´s. Odszedł spr˛ez˙ ystym krokiem, wyprostowany i zgrabny, z wystudiowana˛ elegancja˛ podpierajac ˛ si˛e laska˛ z ukrytym ostrzem, b˛edac ˛ a,˛ jak mi kiedy´s powiedział, wierna˛ kopia˛ laski psychiatry z Kobiety pantery Jacquesa Tourneura. Jego masywne plecy dojrzałego m˛ez˙ czyzny i delikatny, niemal chłopi˛ecy profil kontrastowały w zdumiewajacy ˛ sposób; było w tym co´s jednocze´snie podniecajacego ˛ i rozpaczliwego. Kiedy doszedł do brzegu Krateru, odwrócił si˛e i z u´smiechem uniósł w niemym po˙zegnaniu lask˛e ku niebu niczym włóczni˛e. Po chwili straciłem go z oczu. Bildad, Elifaz, moi przyjaciele (za nic w s´wiecie nie chciałbym musie´c przesta´c was tak nazywa´c), nieraz mam wra˙zenie, z˙ e przychodzicie tu, z˙ eby si˛e przede mna˛ usprawiedliwia´c i w ten sposób mnie oskar˙zacie. Aby uwolni´c si˛e od oskarz˙ e´n, musz˛e raz po raz szuka´c usprawiedliwienia. Wzywacie mnie do powrotu do waszej codzienno´sci, bo jednostronne (powzi˛ete na mocy przez siebie samego wydanego dekretu) postanowienie, z˙ e jest si˛e nieuleczalnie chorym, wydaje si˛e wam niezno´sna˛ zarozumiało´scia.˛ A tak wła´snie jest ze mna: ˛ jestem nieuleczalnie chory, mimo i˙z nie stało si˛e to na mocy mojej własnej decyzji. Pewien lekarz powiedział mi, z˙ e aby wyzdrowie´c trzeba pokory. Odrzuciłem jego rad˛e: my´sl, z˙ e mógłbym chcie´c wyzdrowie´c za wszelka˛ cen˛e upokarza mnie. Ka˙zda choroba w pewien sposób człowieka wywy˙zsza: ułomno´sc´ nas wyró˙znia, zdrowie spycha do rz˛edu istot anonimowych. Wystarczy si˛e rozchorowa´c, by zosta´c zauwa˙zonym. . . Jednak to, co spotkało mnie, stało si˛e bez mojego udziału i zwykły wysiłek woli nie wystarczy, by ten stan rzeczy odmieni´c. Pierwszym objawem mojej choroby był nagły brak zainteresowania dyskusjami. Trudno sobie wyobrazi´c, jaki pod tym wzgl˛edem byłem dawniej, przed choroba.˛ Replikowałem z zaci˛eto´scia˛ zawodowego szermierza, bez skrupułów rozdawałem s´miertelne ciosy na prawo i lewo, argumentowałem z jezuicka˛ przebiegło´scia,˛ stawiałem prowokacyjne tezy; moja sprawno´sc´ intelektualna nie znała granic. Z byle głupstwa gotów byłem uczyni´c casus belli, najmniejszy sprzeciw uwa˙załem za osobista˛ obraz˛e. Nie zadowalałem si˛e zbijaniem argumentów przeciwnika, chciałem uderzy´c w niego samego, nie w jego koncepcje czy słowa; na19
wet je´sli to był mój najlepszy przyjaciel czy ukochana osoba. Po zako´nczonej dyskusji zwykle gn˛ebiły mnie wyrzuty sumienia, wyrzucałem sobie, z˙ e zraniłem kogo´s, kogo lubiłem. W ogniu bitwy nigdy jednak nie my´slałem „co b˛edzie potem”, jak prawdziwy wojownik, który rzuca si˛e w wir walki, nie baczac, ˛ co go czeka, co b˛edzie nazajutrz, tak jakby nie miał z niej wyj´sc´ z˙ ywy. Tak wła´snie jest: z tak gł˛eboko prze˙zytej walki — na słowa czy z u˙zyciem broni — człowiek nie wychodzi z˙ ywy, człowiek wychodzi inny. Byłem gotów walczy´c do upadłego z ka˙zdym, nie cofajac ˛ si˛e na krok, w obronie jakiej´s przypadkowej prawdy, która nagle stawała si˛e moja˛ prawda,˛ a wkrótce opanowywała mnie całkowicie, by sta´c si˛e mna˛ w wi˛ekszym stopniu, ni˙z ja byłem soba.˛ Najcz˛es´ciej z równowagi wyprowadzało mnie podejrzenie, z˙ e przeciwnik nie działa w dobrej wierze. Nigdy nie traciłem opanowania wobec głupca czy fanatyka op˛etanego jaka´ ˛s idée fixe (zreszta˛ ten drugi jest tylko wariantem tego pierwszego), nie znosiłem natomiast podwójnej miary w argumentacji przeciwnika, miałko´sci i fałszu perspektywy, celowego przekr˛ecania moich wypowiedzi, lekcewa˙zenia oczywisto´sci, akceptowanych potem ukradkiem w dalszym ciagu ˛ debaty. Podobne zachowanie denerwowało mnie tym bardziej, im wy˙zej ceniłem intelektualne mo˙zliwo´sci interlokutora. Nie mo˙zna oczywi´scie wykluczy´c, z˙ e wszystko to było moim subiektywnym odbiorem i z˙ e ja sam równie˙z nieraz wpadałem w pułapk˛e arbitralno´sci i przesady, byleby tylko pogn˛ebi´c przeciwnika. Jednego jednak nie mog˛e sobie zarzuci´c teraz, kiedy wspominam te wstydliwe chwile: zawsze byłem wolny od hipokryzji, nigdy nie byłem tak szczery, tak przera˙zajaco ˛ szczery, jak w podobnych okazjach. Jednocze´snie, mówiac ˛ to, widz˛e, ile jest — było — we mnie tego fanatyzmu, z którego nie bez pewnego powodzenia próbowałem si˛e rozgrzesza´c. . . Dzi´s owa skłonno´sc´ do polemizowania zanikła we mnie prawie całkowicie. Wiele spraw interesuje mnie w dalszym ciagu, ˛ ale my´sl˛e o nich w zupełnie inny sposób. Kiedy rozpatruj˛e je w samotno´sci, napawaja˛ mnie l˛ekiem, kiedy słysz˛e na ich temat wypowied´z kogo´s innego, doznaj˛e uczucia lito´sci i ironii, szlachetniejszych ni˙z pogarda i zapobiegajacych ˛ wybuchowi. Nie chodzi, przy tym o to, z˙ e wiem wi˛ecej ni˙z inni lub z˙ e uwa˙zam za co´s niemo˙zliwego osiagni˛ ˛ ecie porozumienia za pomoca˛ złotego s´rodka. Zachowałem niektóre moje dawne przekonania i wszystkie kryteria; nie doznałem z˙ adnego specjalnego objawienia, które pozwoliłoby mi poja´ ˛c to, co dla umysłu niedost˛epne. Mój glos nie ma wi˛ekszej wagi, ni˙z miał dotad, ˛ ale te˙z nie jest mniej znaczacy. ˛ A mimo to utraciłem. . . jak to okre´sli´c?. . . zdolno´sc´ rozkoszowania si˛e opiniowaniem. Dawniej znajdowałem powód do dumy i dobrego samopoczucia w naginaniu innych do mojego zdania i wydawało mi si˛e sprawa˛ z˙ ycia i s´mierci bronienie go przeciwko wszystkim, tak jak szlachetny rycerz broni wrogom i zwyczajnym podró˙znym dost˛epu na most wiodacy ˛ do lasu, gdzie pod wpływem czarów s´pi dama jego serca. Teraz zrozumiałem, z˙ e dama nie obudzi si˛e, mimo z˙ e wej´scia b˛ed˛e strzegł nie szcz˛edzac ˛ siły mojego ramienia. Przeciwnie, mo˙ze wła´snie mój wysiłek zamyka drog˛e te20
mu jedynemu, nieznanemu w˛edrowcowi, którego pocałunek mógłby ja˛ wyrwa´c z wiecznego letargu. Podwójna gra moich przeciwników nie napawa mnie ju˙z pogarda,˛ a ich głupota nie nu˙zy, podobnie nie nu˙zy mnie i nie napawa pogarda˛ ubóstwo mego wewn˛etrznego z˙ ycia: zrozumiałem, i˙z to, co skrz˛etnie skryte w sanktuarium mojej duszy (a co dotad ˛ uwa˙załem za kamie´n filozoficzny) jest nic nie znaczac ˛ a˛ błahostka.˛ Nie usłyszycie jednak z moich ust skargi. Nie musz˛e nawet jej tłumi´c. Nie wspominajcie tylko o konieczno´sci, nie mówcie o tym, co nieodwracalne. Utraciłem na zawsze cnot˛e zwana˛ umiej˛etno´scia˛ z˙ ycia i wystawiam si˛e teraz na ludzkie spojrzenia niczym z˙ ywa, protestujaca ˛ rana. Nie mam tu na my´sli czyich´s okre´slonych spojrze´n. Nie chciałbym te˙z, by´scie rozpatrywali mój przypadek w kontek´scie teologii, gdy˙z podobne uj˛ecie, jak jakiekolwiek inne, oznaczałoby po prostu niech˛ec´ do uwa˙znego wysłuchania mnie. Niech˛ec´ do cierpienia. „Cierpienie” to niezbyt odpowiednie słowo, zbyt drapie˙zne, zwłaszcza dla waszych, uszu, zwłaszcza, z˙ e pochodzi z ust tr˛edowatego. Dlatego wol˛e mówi´c niepokój. Jestem niespokojny, a odkryłem, z˙ e aby skutecznie zwalcza´c przeciwno´sci, potrzebny jest spokój, a ja go nie mam. Równie˙z, aby wyzdrowie´c, potrzebny jest spokój; aby wyzdrowie´c wraz z innymi lub za ich przyczyna.˛ Nie wiem, czy mnie rozumiecie. Niepokoi mnie fakt, z˙ e wszystkie formy zbawienia i uleczenia, jakie znam, wymagaja˛ przede wszystkim spokoju, a to wła´snie, ów spokój, pozwalajacy ˛ zachowa´c lub odzyska´c zdrowie, ja utraciłem. Ten wła´snie rodzaj spokoju, wła´snie ten. Prosicie, z˙ ebym jako´s si˛e opanował, z˙ ebym si˛e uspokoił, a wtedy wyzdrowiej˛e. Wła´snie tego jednego zrobi´c nie mog˛e, wła´snie to zatruwa mnie od chwili, gdy odczułem pierwsze objawy choroby. Moje schorzenie polega w istocie na tym; z˙ e oddala mnie od tego, co jest istota˛ kuracji w zwykłym rozumieniu słowa. Absurdalne, prawda? Bł˛edne koło: wyleczy´c mógłbym si˛e dopiero po tym, jak odzyskam zdrowie. A to wła´snie jest niemo˙zliwe. I tak podali´smy sobie r˛ece: niemo˙zno´sc´ i ja. Gdyby istniała kuracja mo˙zliwa do przeprowadzenia w stanie niepokoju albo kuracja, która polegałaby na odczuwaniu niepokoju, byłbym najzdrowszym człowiekiem na s´wiecie. Nawet wy, okazy zdrowia, mogliby´scie mi pozazdro´sci´c, wy, na swój sposób równie˙z niespokojni, mimo z˙ e pozornie tak bardzo zrównowa˙zeni. Jednak jest to niemo˙zliwe i dlatego uwa˙zam si˛e za nieuleczalnego. Nie jestem zrezygnowany ani zrozpaczony; protestuj˛e. Mog˛e zrezygnowa´c ze wszystkiego, ale nie z tego protestu.
Notatka trzecia — Jeszcze tu jeste´s, jak widz˛e; dlaczego nie umrzesz i nie sko´nczysz z tym raz na zawsze? Moja z˙ ona siedzi na skalnym odłamku, machajac ˛ nogami jakie´s dziesi˛ec´ metrów powy˙zej mnie, po prawej stronie. Humor jej dopisuje, najwyra´zniej napiła si˛e przed przyj´sciem tutaj. W ciagu ˛ ostatnich kilku miesi˛ecy znacznie przytyła, chocia˙z ona pewnie by powiedziała, z˙ e tylko tak wyglada ˛ w letniej, powiewnej sukience. Widziana z tej odległo´sci przywodzi na my´sl bombiasta˛ komet˛e, bladoró˙zowa,˛ ozdobiona˛ z˙ ółtymi wsta˙ ˛zkami, lub olbrzymia˛ meduz˛e, unoszac ˛ a˛ si˛e po rozległym spokojnym oceanie nieba. Mam nadziej˛e, z˙ e nie zechce podej´sc´ bli˙zej. Nie jest zbyt prawdopodobne, z˙ e si˛e na to odwa˙zy, chocia˙z gdyby wiedziała, jak bardzo denerwuje mnie ta mo˙zliwo´sc´ , gotowa nawet przezwyci˛ez˙ y´c strach przed zaraza.˛ — No i masz to, czego chciałe´s, bo przecie˙z o to ci chodziło, prawda? Siedzie´c tak sobie jak mumia i prze˙zuwa´c to, co ci si˛e roi w głowie. Bro´n Bo˙ze nie podejmowa´c z˙ adnych decyzji, nie by´c za nic odpowiedzialnym. Nawet my´c si˛e nie musisz, co za szcz˛es´cie. . . Mo˙zesz popu´sci´c wodzy swoim obsesjom i gmera´c do woli w tych swoich głupotach, bo przecie˙z jeste´s genialny. Genialny! to dobre. Sprawa mojej genialno´sci była w naszym domu tematem wyjatkowo ˛ dra˙zliwym. Zreszta˛ u nas wszystkie tematy były wyjatkowo ˛ dra˙zliwe. By´c mo˙ze to ona ma racj˛e, a ja mylnie uwa˙zam pewna˛ osobliwo´sc´ mego zachowania, nie zasługuja˛ ca˛ na taka˛ uwag˛e, za oznaki wyjatkowych ˛ uzdolnie´n. Na przykład tiki. Miewam je stale: du˙ze, małe, nieustanne i okazjonalne oraz takie, które wyst˛epuja˛ w chwilach wyjatkowego ˛ podniecenia. Interpretowane optymistycznie moga˛ uchodzi´c za znaki, przez które objawia si˛e jakie´s niezbyt powa˙zne bóstwo: podobno niektóre prymitywne plemiona stosuja˛ takie kryterium. W bezwarunkowej akceptacji podobnego wyja´snienia przeszkadza mi jednak fakt, i˙z nie znosz˛e tików u innych osób, a starcza mi bezstronno´sci, by t˛e nietolerancj˛e rozszerzy´c na moje własne. Znakomicie rozumiem — Bo˙ze, jak ja go rozumiem! — bohatera opowiadania Edgara Poego, „nerwowego, ale nie szalonego” osobnika, który zamordował swego pra˙ codawc˛e, bo nie mógł znie´sc´ jego zeza i chrapliwego oddechu. Zadna zbrodnia nie wydaje mi si˛e tak usprawiedliwiona, jak zabójstwo b˛edace ˛ wynikiem buntu 22
przeciwko stałym cechom bli´zniego, niezale˙znym od jego woli. Najbardziej odpychajace ˛ jest w ludziach to, na co nie maja˛ wpływu. Wszystko, co robia˛ w sposób celowy i przemy´slany jest do pewnego stopnia wybaczalne. W pół drogi mi˛edzy tikami (lub deformacjami w dosłownym znaczeniu słowa) a projektami le˙zy rutyna, obrzydliwa jak pierwsze i nieuchwytna jak drugie. Musz˛e wyzna´c, z˙ e jestem na nia˛ niezmiernie podatny. Skadin ˛ ad ˛ ka˙zdy rodzaj współ˙zycia jest oparty na zabójczej przewidywalno´sci zachowa´n bli´znich. Straszne słowo: bli´zni, ten co jest blisko, zbyt blisko, stale wystawiony na pokaz, zło˙zony ze znaczacych ˛ mrugni˛ec´ i ukradkowych spojrze´n rzucanych na zegarek. . . Ka˙zda forma współ˙zycia jest czym´s wbrew naturze. . . Słowem, ze sm˛etna˛ duma˛ mog˛e demonstrowa´c moje tiki i dziwactwa, „manie”, jak mawia moja z˙ ona. Czy to wystarczy, z˙ eby uwa˙za´c si˛e za geniusza? W pewnym sensie tak, wziawszy ˛ pod uwag˛e, i˙z słowa „mania” i „geniusz” maja˛ wspólna˛ etymologi˛e. Oba maja˛ zwiazek ˛ z daimonionami, które wst˛epuja˛ w s´miertelnych, aby ich dr˛eczy´c. Kiedy „wychodz˛e z siebie”, oddzielam si˛e od siebie, co´s we mnie wchodzi i bierze mnie w posiadanie, jestem we władaniu bóstwa, jestem nawiedzony. Mania i geniusz to dwie postacie op˛etania. Upo´sledzenie psychiczne starannie kultywowane mo˙ze z powodzeniem zastapi´ ˛ c talent. Pocieszam si˛e w ten sposób, ale ona nie mo˙ze mi tego wybaczy´c. Nie ust˛epuje. — Gdyby´s naprawd˛e był geniuszem, nie musiałby´s si˛e ukrywa´c przed lud´zmi. Przeciwnie, szukano by twego towarzystwa, noszono na r˛ekach, od czasu do czasu wyst˛epowałby´s w telewizji, nie jadałby´s kolacji z byle kim. Ale ty umiesz tylko si˛e o´smiesza´c, to te˙z rodzaj sławy. Dla ciebie to wszystko jedno? Cały ty. Jeszcze bardziej komiczny ni˙z dawniej. Na dodatek udajesz, z˙ e jeste´s wy˙zszy ponad to, do czego nie dorosłe´s. Wlazłe´s do tej dziury, bo w ko´ncu zrozumiałe´s, z˙ e jeste´s nienormalny. Od dawna o tym wiedziałam. Spójrz na swój rozporek, nosisz ju˙z w lewej nogawce, jak debil! Nie ma co przekłada´c, to nic nie zmieni, jeste´s nienormalny. Dziwadło, odpychajace ˛ dziwadło, takie, co nawet rodzonej matce si˛e nie podoba. Pozornie wydaje si˛e bolesnym paradoksem, z˙ e istota odpychajaca ˛ mo˙ze by´c jednocze´snie s´mieszna, lecz jest to przypadek nierzadki. Nikt tak skutecznie nie pobudza nas do s´miechu jak ten, w którym nie ma nic s´miesznego. Na pró˙zno staramy si˛e pokry´c wesoło´sc´ lito´scia˛ lub grzeczno´scia.˛ W tym przypadku, jak w wielu innych, decydujacego ˛ dowodu dostarcza nam pozbawione hipokryzji zachowanie dzieci. Dzieci pokazuja˛ nam, jak wyglada ˛ spontaniczna ludzka reakcja na cudze nieszcz˛es´cia, słabo´sc´ lub po prostu odmienno´sc´ . Sprawy te wywołuja˛ u nich najpierw s´miech, a potem — grad kamieni. Bad´ ˛ zcie niczym dzieci, mówi si˛e nam; wybierzcie sobie jakiego´s grubasa czy innego odmie´nca spo´sród was i m˛eczcie go sobie do woli — dodaj˛e według mojej osobistej ewangelii. Tak włas´nie ja poznałem moja˛ nienormalno´sc´ , jak to słusznie nazywa moja z˙ ona, moja˛ odmienno´sc´ , przez która˛ tyle si˛e wycierpiałem. Zawsze jest w grupie kto´s, kto 23
wywołuje wrogo´sc´ , cho´cby robił wszystko, cho´cby wyłaził ze skóry, by wydawa´c si˛e sympatycznym lub gorliwie i bez zgubnej przesady starał si˛e na´sladowa´c doskonała˛ pospolito´sc´ . Podobny osobnik działa na zasadzie piorunochronu, który nieodmiennie s´ciaga ˛ na siebie zgodne okrucie´nstwo, b˛edace ˛ naturalna˛ rozrywka˛ ka˙zdej zbiorowo´sci. Nie musi by´c w z˙ aden sposób odmienny, nie musi mie´c z˙ adnego s´miesznego defektu: zbiorowo´sc´ i tak zw˛eszy w nim co´s obcego, trudno okre´sli´c co, jakie´s dra˙zniace ˛ promieniowanie zdolne w kilka sekund przemieni´c spokojna˛ grup˛e dzieci w dzika˛ sfor˛e. Kiedy miałem kilka lat, dzieci w naszym parku tworzyły bandy, których jedynym zadaniem było prze´sladowanie mnie. Repertuar miały urozmaicony: od kawałów i przezwisk — zapami˛etałem tylko jedno, niezbyt odkrywcze: „goryl” — do kopniaków, podstawiania nogi, ciagni˛ ˛ ecia za włosy. Nie wiem, jak si˛e to zacz˛eło, ale pami˛etam, z˙ e popołudniowy spacer był dla mnie droga˛ przez m˛ek˛e. Moi prze´sladowcy zbiegali si˛e ze wszystkich stron parku, skrzykiwali i skupiali si˛e w bandzie zło˙zonej z bratersko pojednanych na t˛e okazj˛e członków zazwyczaj rywalizujacych ˛ ze soba˛ grup. Wbrew sobie stawałem si˛e czynnikiem integrujacym ˛ tych kanibali. . . Na rodzinnych fotografiach z tamtych lat wida´c chłopca z uszami nietoperza, o spłoszonych oczach tropionego zwierz˛ecia. Podejrzewam, z˙ e ju˙z wówczas próbowałem czerpa´c n˛edzna˛ satysfakcj˛e z mojej oryginalno´sci i widzie´c w prze´sladowaniach rodzaj hołdu. Musiałem zapewne od czasu do czasu przyjmowa´c melancholijne pozy gwiazdy znu˙zonej natr˛ectwem wielbicieli. Którego´s dnia moja ucieczka przed wyjac ˛ a˛ sfora˛ została nagle przerwana przez bezbł˛ednie podstawiona˛ nog˛e. Upadłem na ziemi˛e; le˙załem na plecach, a dokoła zaciskał si˛e krag ˛ z˙ adny ˛ mojej krwi. Nagle kto´s przebił si˛e ku mnie energicznymi ruchami i ujrzałem starsza˛ kobiecin˛e w czepku na głowie (najwyra´zniej niani˛e którego´s z moich prze´sladowców). Wzi˛eła si˛e pod boki i zawołała: „nie wstyd wam, nie widzicie, z˙ e ten biedak jest nienormalny?” Od tej chwili los mój był przesadzony. ˛ Podobne prze´sladowania znosiłem we wczesnej młodo´sci za ka˙zdym razem, kiedy zmieniałem szkoł˛e albo szedłem na wycieczk˛e z zupełnie nieznajomymi osobami; było tak i pó´zniej podczas odbywania słu˙zby wojskowej. Nie trzeba podkre´sla´c, z˙ e to wszystko zdeterminowało moja˛ postaw˛e wobec ludzi. Zrodziło l˛ek, pogard˛e i nienawi´sc´ do zbiorowisk ludzkich: nie cierpi˛e zadowolonego z siebie, pewnego swej siły tłumu, gardz˛e jego przekonaniami, l˛ekam si˛e jego nieprzewidzianych zachowa´n. Nic nie jest w stanie przekona´c mnie dogł˛ebnie (ze wzgl˛edów etycznych i politycznych jestem oczywi´scie w stanie zaakceptowa´c podobny poglad), ˛ z˙ e co´s pozytywnego i godnego mo˙ze wynikna´ ˛c za sprawa˛ beczacego ˛ stada zwanego wi˛ekszo´scia.˛ Z drugiej strony, czułem (a mo˙ze jeszcze teraz czuj˛e, kto wie) nienasycony głód publicznej aprobaty, powszechnego uznania mojej wy˙zszo´sci (wspominałem o uporze, z jakim broniłem swych pogla˛ dów) oraz co´s nieco szlachetniejszego — t˛esknot˛e za braterstwem nie zakłóconym pycha,˛ za bezinteresowna˛ wzajemno´scia.˛ Moja nienormalno´sc´ wreszcie zbudziła we mnie sympati˛e do tego, co nie mie´sci si˛e w normie, do wyjatków, ˛ marginesu; 24
tego, co niezrozumiałe, odpychane, prze´sladowane. Wszystko, co przeciwstawia si˛e wi˛ekszo´sci, natychmiast mnie sobie zjednuje i tylko dzi˛eki intensywnemu treningowi intelektualnemu mog˛e dopu´sci´c my´sl, z˙ e niekiedy zdanie wi˛ekszej liczby ludzi jest słuszne, a ogólnie przyj˛ete zachowanie bardziej wskazane. Nie potrafi˛e okre´sli´c znaczenia faktu, z˙ e nosz˛e w lewej nogawce, a nie w prawej. Posłuchajmy zatem, co ma na ten temat do powiedzenia osoba, która wie lepiej. — Milczysz jak zwykle. Oszcz˛edzasz siły, z˙ eby pogada´c z kolegami albo obwie´sci´c im nowa˛ prawd˛e objawiona.˛ Nie interesuje ci˛e to, co mówi˛e. Jestem tylko kobieta,˛ a na dodatek twoja˛ z˙ ona.˛ Tylko oni sa˛ w stanie ci˛e zrozumie´c. Ten s´wiatowy samiec Bildad, wazeliniarz Elifaz, li˙zacy ˛ stopy Kosmokratora, nawet ten nieszcz˛esny Sofar. Nie zauwa˙zyłe´s, z˙ e wszyscy ci˛e wykorzystali? Gdzie sa˛ teraz oni, a gdzie ty? Nie mówi˛e o sobie, nie´zle mnie urzadziłe´ ˛ s, ale to ci˛e nie obchodzi. Pomy´sl przynajmniej, jak si˛e maja˛ twoi serdeczni „przyjaciele”. To jasne, wiedza,˛ czego chca˛ i potrafia˛ to zdoby´c. Nie musza˛ grzeba´c si˛e z˙ ywcem jak ty. Dlaczego nie umiesz z˙ y´c przynajmniej tak jak oni! A gdzie oni teraz sa? ˛ Zawsze ci potakiwali, ale w krytycznym momencie zostawili ci˛e samego jak psa. Skoro tak ich uwielbiasz, to dlaczego nie wyleziesz z tego gnoju i nie pójdziesz zabawi´c si˛e z nimi? Nie umiem jej odpowiedzie´c, cho´cbym nawet chciał. W jaki´s sposób jej nieubłagana logika przemawia do mnie. Nie bardzo tylko rozumiem, czy zarzuca mi, z˙ e przyznaj˛e racj˛e moim przyjaciołom, czy z˙ e oni mi potakuja,˛ chocia˙z ani jedno, ani drugie nie jest zbyt pewne. Mniejsza o to. Oskar˙zenie wymierzone jest w sam fakt wymiany pogladów, ˛ który umo˙zliwia przyja´zn´ . Moja z˙ ona widzi w tym swoisty spisek przeciwko sobie, chytry sposób wyproszenia jej za drzwi. Kto´s kiedy´s powiedział, z˙ e m˛ez˙ czy´zni wynale´zli kultur˛e, aby uciec przed kobietami. W tym kontek´scie czysto m˛eskie przyja´znie uzyskuja˛ wymiar kulturowy. Przynajmniej moje. Dawniej zarzucała mi, z˙ e nie potrafi˛e patrze´c na z˙ ycie z perspektywy rodziny, z˙ e zawsze przyjmuj˛e punkt widzenia samotnego m˛ez˙ czyzny. Grupa przyjaciół ma dla mnie w sobie co´s mistycznego, co´s co umieszcza ja˛ w górnych rejonach mojej s´wiadomo´sci. Natomiast okres narzecze´nstwa zapisał si˛e w mojej pami˛eci jako co´s lepkiego, brudnego. Mimo to uwa˙zam, z˙ e w swoim czasie przykładałem si˛e do roli rzetelnie, cho´c nie trwało to zbyt długo. Jedyna˛ dost˛epna˛ memu rozumieniu rodzina˛ jest rodzina, w której si˛e urodziłem, rodzina, w której ja jestem dzieckiem. My, dzieci, nie mo˙zemy stworzy´c swojej własnej komórki rodzinnej, musimy zadowoli´c si˛e bractwem, klanem. Twarz umalowana czerwonym i niebieskim atramentem, obozowe ognisko, oczekiwanie przed polowaniem lub bitwa,˛ nucacy ˛ pod nosem koledzy, napi˛eci i czujni, decydujaca ˛ chwila jedno´sci. Do tego samego gatunku prze˙zy´c nale˙za˛ goraczkowe ˛ dyskusje o literaturze i teologii, w czasie których dym papierosów zyskuje lekko trujace ˛ st˛ez˙ enie, a butelki opró˙zniaja˛ si˛e niedostrzegalnie. Głos przyjaciela, jego z˙ art. Wspólne, nieco trywialne uczucie dumy, nieco zbyt s´miałe z˙ arty — jeste´smy przecie˙z w´sród doro25
słych — poszukujace ˛ odpowiedniego słuchacza, który je potwierdzi pełnym zrozumieniem. Wszystko ma swój czas: czas takich spotka´n jest cudowny. Potem wszystko si˛e ko´nczy, trzeba płaci´c koszty miło´sci, a to powoli rozdziela nas, przyjaciół. Na zawsze zostaje jednak pewne przyzwyczajenie, respektowanie umówionych spotka´n, zwyczaj snucia wspólnych planów na przyszło´sc´ . Wiem, z˙ e podobne sprawy moga˛ by´c szkodliwe. Sp˛edziłem z˙ ycie na poszukiwaniu mitycznej wspólnoty, prawdziwego bractwa. Nie znalazłem go. Po przekroczeniu pewnego wieku przyjaciele przestaja˛ by´c soba,˛ mo˙ze staja˛ si˛e soba˛ na powrót u kresu, nie wiem. Trzeba by´c bardziej mi˛ekkim, mniej ukształtowanym, nieuko´nczonym, w przeciwnym razie przyja´zn´ b˛edzie gwałtownym starciem krzemieni zbyt twardych, by skorzysta´c z ciepła wykrzesanej z nich iskry. Fiasko dziecka, które si˛e postarzało, to katastrofa. Przyjaciele zamykaja˛ si˛e kolejno jak sklepy po wyprzeda˙zy lub kurczowo wczepiaja˛ si˛e w to, czym jak sadz ˛ a˛ byli dawniej. A wszystko to przy akompaniamencie coraz bardziej natarczywych wyrzutów z˙ ony, domaga˙ jacej ˛ si˛e wyjatkowych ˛ praw oraz owej rodzinnej perspektywy. Zony lub kobiety czy kobiet, w ka˙zdym razie tej spo´sród nich, która wmówiła sobie, z˙ e jest istota˛ jedyna,˛ niepowtarzalna.˛ Szcz˛es´liwi ci, co nie poznali innej przyja´zni jak tylko chwilowa, dora´zna znajomo´sc´ ; nie zaznaja˛ fanatyzmu i nie b˛eda˛ cierpie´c z powodu tej osobliwej wi˛ezi. — . . . przecie˙z w gruncie rzeczy, te wszystkie szepty mi˛edzy facetami, te sprzeczki i pojednania, sekreciki i zdrady to po prostu pedalstwo i to z´ le maskowane. Dlaczego nie oddałe´s im si˛e cały, skoro tak ci si˛e podobali, zamiast bra´c si˛e za mnie i zmarnowa´c mi z˙ ycie? Odpowiedz, je´sli mo˙zesz. Nie, nie mog˛e. To prawda, poczatkowo ˛ było w tym co´s z homoseksualizmu. Tak to si˛e zacz˛eło. Do siedemnastego roku z˙ ycia bardziej interesowali mnie chłopcy ni˙z dziewcz˛eta, bardziej albo tak samo. Moje pierwsze miło´sci (platoniczne, jak to si˛e mówi; du˙zo mnie kosztowało przej´scie od Platona do Arystotelesa, z˙ e o Epikurze nie wspomn˛e) zawsze były m˛eskiego rodzaju: przyjaciele opromienieni nimbem przynale˙zno´sci do poetyckiej cyganerii, koledzy ze szkoły, pociagaj ˛ a˛ cy atrakcyjnym wygladem ˛ lub swoboda˛ obyczajów. Wszyscy oni mieli ju˙z pewne do´swiadczenie z dziewcz˛etami, ja za´s pod tym wzgl˛edem zupełnie sobie nie radziłem. Jak widzisz, niewiele si˛e zmieniło. Niektóre spo´sród moich idealnych przedstawie´n braterstwa nie kryja˛ erotycznych upodoba´n: trzystu z˙ ołnierzy Leonidasa zaplatajacych ˛ sobie wzajemnie długie włosy przed atakiem na Persów („to znaczy, z˙ e b˛eda˛ walczy´c do ostatniej kropli krwi”, powiedział król naje´zd´zców, kiedy mu o tym doniesiono), oddziały Aleksandra powracajace ˛ z Indii w bachicznym pochodzie, pijane od z˙ aru pustyni, pod wodza˛ ledwo wzeszłej, a ju˙z spadajacej ˛ gwiazdy przebranej to za Dionizosa, to za Artemid˛e. . . Najbardziej podoba mi si˛e zdanie Aleksandra, powszechnie uwa˙zane za objaw jego defetyzmu; słowa, z jakimi zwrócił si˛e do jednego ze swych dowódców: „Zdobyli´smy wszystko, nie mamy nic”. Wspaniałe. Daruj mi te helle´nskie fascynacje efebami, tak pospolite, z˙ e a˙z 26
niezno´sne, a co wa˙zniejsze idealnie pasujace ˛ do twoich opinii. Nie daj si˛e równie˙z zwie´sc´ czemu innemu, kiedy bowiem ocknałem ˛ si˛e z tej z˙ adzy. ˛ . . nie wiem, jak to okre´sli´c. . . z tego nami˛etnego zainteresowania. . . wiesz, co mam na mys´li. . . po˙zadanie, ˛ którego nie zaspokoi urojenie ani kontakt z kobieta.˛ . . bardziej da˙ ˛zenie do miło´sci ni˙z miło´sc´ sama. . . pustka, która˛ m˛ez˙ czyzna mo˙ze wypełni´c tylko. . . wypełniajac ˛ ja.˛ Nic wi˛ecej nie mog˛e powiedzie´c, ale jedno jest pewne: ju˙z potem nic innego nie miało dla mnie znaczenia pod wzgl˛edem seksualnym. Co w pewnym stopniu jest przyznaniem ci racji i swoistym, bolesnym i pogmatwanym, usprawiedliwieniem twojej nienawi´sci. Nie ja skazałem ci˛e na nia,˛ ale dzi´s z˙ adne z nas nie jest w stanie tego zrozumie´c. Poczekaj chwil˛e, wrócimy jeszcze do tego, do tej mrocznej szczeliny z˙ ycia, której l˛ekam si˛e najbardziej. Opowiem ci o moich przyjaciołach, znasz ich; opowiem ci, jacy byli´smy wtedy, kiedy nasza przygoda dopiero si˛e zaczynała, kiedy patrzyli´smy sobie w oczy z u´smiechem lub z powaga,˛ zawsze jednakowo sobie bliscy. Teraz wiesz, z˙ e do mnie nikt nie mo˙ze si˛e zbli˙zy´c. . . Elifaz i Sofar byli s´wietnymi studentami, czytali bez wysiłku najtrudniejsze ksia˙ ˛zki, z dystansem i ironia˛ przebiegali puste pola abstrakcji. Bildad i ja rozczytywali´smy si˛e w powie´sciach; na wykłady chodzili´smy bez zapału, ale te˙z bez zbytniej odrazy. Ju˙z wtedy zaczynałem mie´c poczucie owej odmienno´sci, której prawdziwe znaczenie pojałem ˛ dopiero pó´zniej. Ma to s´cisły zwiazek ˛ z sama˛ istota˛ rzeczywisto´sci lub z tym, co ka˙zdy z nas za t˛e istot˛e uwa˙za. Dla Elifaza i Sofara sprawa˛ nadrz˛edna,˛ której podporzadkowane ˛ sa˛ wszystkie zjawiska natury fizycznej oraz fenomeny ze sfery psychiki, tym, co ostatecznie kieruje s´wiadomo´scia˛ i organizuje to, co nieu´swiadomione, sa˛ formy abstrakcyjne: liczby, litery, opozycje, współrz˛edne. Natomiast zdaniem Bildada i moim, rol˛e t˛e pełnia˛ obrazy, innymi słowy figury mityczne, pozytywne i negatywne zasady, przepowiednie. Dla nich prawda nale˙zy do sfery logiki i doprowadzi´c do niej mo˙ze prosty rachunek, dla nas jedynym oparciem jest sens (lub jego odwrotno´sc´ : absurd): poszukujemy, wychodzac ˛ od przypowie´sci. W obu przypadkach mamy do czynienia z tym, co niektóre religie nazywaja˛ „wiara”, ˛ ostatecznym wyborem, sztywno zwiazanym ˛ z charakterem danej osoby w jego najbardziej stanowczej formie, z wyborem ostatecznym, niezale˙znie od jakichkolwiek pó´zniejszych spekulacji, gdy˙z sa˛ one tyiko jego konsekwencja˛ i pełnia˛ wobec niego — w sposób utajony lub bezwstydnie jawny — funkcje słu˙zebne. Tamci dwaj na ko´ncu swej drogi widzieli nieodmiennie co´s bezosobowego, schematycznego, s´ci´sle okre´slonego; dla mnie i Bildada jedynym punktem docelowym do przyj˛ecia było to, co nieodgadnione i wymykajace ˛ si˛e okre´sleniom. Od Bildada dzieliło mnie wiele, jeszcze wi˛eksze były ró˙znice mi˛edzy Elifazem i Sofarem. niemniej owe zbie˙zno´sci hipotez epistemologicznych od poczatku ˛ umie´sciły nas w dwóch obozach i nieraz przyczyniły si˛e do nasilenia krzy˙zowego ognia naszych dyskusji. Elegancki, dokładny Elifaz, romantyczny Bildad, ja — zadziorny i nieugi˛ety.
27
I Sofar, anioł pora˙zajacy ˛ bijacym ˛ od niego blaskiem. Była´s kiedy´s obecna na jednym z naszych ostatnich spotka´n i musisz przyzna´c, z˙ e co´s niezwykłego uno´ etego. siło si˛e w powietrzu. Zesłanie Ducha Swi˛ — . . . a poniewa˙z nie wylatałe´s si˛e przed s´lubem, musiałe´s próbowa´c po s´lubie. Nic na to nie mo˙zesz poradzi´c, głupiejesz na widok kobiet, prawda? Kiedy wreszcie prawdziwa kobieta pokazała ci, do czego słu˙za,˛ latasz bez przerwy z wywieszonym ozorem i wlepiasz gały w ka˙zdy stanik na wystawie, przed która˛ przechodzisz. Jeste´s obrzydliwy i s´mieszny. Kiedy zobaczysz dziewczyn˛e, to cho´cby nawet nie zerkn˛eła w twoja˛ stron˛e, robisz z siebie małp˛e, opowiadasz dowcipy, wygłaszasz te swoje kawałki, a wszystko to takie gł˛ebokie, jakby´s czytał kalendarz. Dawniej toba˛ gardziłam, teraz jeste´s mi oboj˛etny, biedaku. Nawet tu pewnie sobie sprowadzasz dziwki, z˙ eby z nimi wyrabia´c s´wi´nstwa, eunuchowate prosi˛e. Mo˙ze to po to zamknałe´ ˛ s si˛e w tym chlewie. Nic mnie to nie obchodzi, niech ci idzie na zdrowie. Jak ci to wytłumaczy´c? Jak ci˛e przekona´c, z˙ e masz racj˛e, wła´snie racj˛e, lecz nic wi˛ecej, masz tylko racj˛e i wła´snie dlatego si˛e mylisz. Udało ci si˛e sprawi´c mi ból, to prawda, to zreszta˛ nie było trudne, poza tym masz do tego prawo. Omyliła´s si˛e jednak w diagnozie, przeinaczyła´s sens tego, co powiedziała´s. Sens, zmysł, zmysły raczej, gdy˙z tematem naszej rozmowy jest polisensualizm. Mamy tyle zmysłów! Nawet najbardziej t˛epy osobnik ma ich co najmniej pi˛ec´ . Niektóre rozwijaja˛ si˛e samodzielnie, inne potrzebuja˛ pomocnej dłoni i słów: „wsta´n i chod´z”. ˙ Zaden nie jest zbyteczny, z z˙ adnego nie mo˙zemy zrezygnowa´c a priori, a to skazuje nas na stała˛ czujno´sc´ , graniczac ˛ a˛ z niezaspokojona˛ zachłanno´scia.˛ Wydaje mi si˛e, z˙ e chc˛e ci powiedzie´c, jak bardzo skomplikowana˛ sprawa˛ jest miło´sc´ . (Powiem ci to oczywi´scie bez słów, gdy˙z mi˛edzy toba˛ a mna˛ — dla naszego wspólnego dobra — słowa w ko´ncu wyschły). A z˙ eby mie´c za soba˛ to najgorsze, musz˛e ci powiedzie´c, z˙ e najbardziej nienawidz˛e bełkotu. Lub raczej zasady upowa˙zniajacej ˛ bełkot, pomieszanie poj˛ec´ . Nienawidz˛e go tak, jak nienawidz˛e reguły, wedle której wierno´sc´ i tylko wierno´sc´ jest znakiem jako´sci uczucia łacz ˛ acego ˛ dwoje ludzi. W obu przypadkach mamy do czynienia z prymatem ilo´sci pod pozorem poszanowania jako´sci. Niewa˙zne „kto”, tylko „ile”. Czy to w celu zwi˛ekszenia, czy te˙z ograniczenia. Sadzisz, ˛ z˙ e zazdroszcz˛e Bildadowi haremu i talentu uwodziciela, podczas gdy naprawd˛e brak poczucia humoru nie pozwoliłby mi czu´c si˛e dobrze w podobnej sytuacji, a jego nadmiar utrudniałby mi skuteczne rozwini˛ecie podobnych umiej˛etno´sci. W tych sprawach nale˙ze˛ do osób, które s´mieja˛ si˛e nie w por˛e i sa˛ powa˙zne w nieodpowiednim momencie. Nieraz widywałem Bildada w działaniu podczas kolacji czy na przyj˛eciu, osaczajacego ˛ upatrzona˛ sztuk˛e; z niezno´sna˛ dezynwoltura˛ przechodzacego ˛ od astrologii do problemów ekologii, od magii do gastronomii, od spro´snej aluzji do mistyki albo jakiejkolwiek literatury, opowiadajacego ˛ o swych najbanalniej w s´wiecie zorganizowanych przez agencj˛e turystyczna˛ podró˙zach ze swada˛ odkrywcy nieznanych ladów, ˛ fascynuja˛ 28
cego, w sposób naturalny budzacego ˛ ciekawo´sc´ bez szczypty niepokoju — zawsze nieodparcie pospolitego. Aby rezultat spełnił oczekiwania, konieczne jest te˙z — zwykle łatwo dost˛epne — ubóstwo umysłowe wybranki, skłonnej myli´c nud˛e z intelektualnym niepokojem, osoby pragnacej, ˛ by ja˛ fascynowano, nie wprawiajac ˛ przy tym w zdumienie, osoby nie majacej ˛ watpliwo´ ˛ sci o co chodzi, lecz pragna˛ cej opakowania zdobnego w sentencje Lao-Tse, by zawina´ ˛c w nie oczekiwana˛ prezerwatyw˛e. Jestem równie niezdolny do tej werbalnej nagonki, jak do s´piewania w operze: po kilku minutach wybucham s´miechem albo jawnie zaczynam drwi´c z oszołomionej partnerki. Czego czyni´c nie nale˙zy, je˙zeli si˛e chce, by zwierzyna truchtem pobiegła do pułapki. Pragn˛e czego´s innego: nie chc˛e fascynowa´c, chc˛e by´c fascynowany, chc˛e si˛e otworzy´c, obna˙zy´c, odda´c. Chc˛e by mnie porwano, sam porywa´c nienawidz˛e (lub te˙z wiem, z˙ e nie jestem do tego zdolny); jestem ofiara,˛ która wydaje si˛e w r˛ece kata, ofiara,˛ która oczekuje w rozwibrowanej ciemno´sci na grad pocałunków i burz˛e j˛eków, majacych ˛ zniweczy´c moja˛ samotno´sc´ i unie´sc´ mnie gdzie´s daleko, jak to si˛e zdarza we s´nie. Jest to oczywi´scie postawa typowa dla człowieka, któremu „˙zycie rodzinne” jest całkowicie obce. Nie tego oczekuje si˛e od ojca rodziny, nami˛etnego kochanka, obiecujacego ˛ narzeczonego czy pewnego, oddanego „towarzysza z˙ ycia”. Lubi˛e to, co niezasłu˙zone. Nigdy nie odmawiam kobiecie, je´sli to ona odwa˙za si˛e mnie zdobywa´c. Nigdy te˙z nie zbieram kuponów, by z czasem zasłu˙zy´c na obiecany sprz˛et gospodarstwa domowego. To, czego si˛e boj˛e, to, na co czekam, czego potrzebuj˛e, dla czego z˙ yj˛e, co całym soba˛ przyzywam, mog˛e codziennie otrzymywa´c od innej kobiety lub te˙z nieodmiennie od tej samej. Nie jest w mojej mocy planowa´c cokolwiek lub czemukolwiek si˛e opiera´c, dlatego wiara w moje obietnice jest lekkomy´slno´scia.˛ . . W miło´sci nie ma nic trwałego, gdy˙z wszystko co jej dotyczy, odbywa si˛e poza czasem. — Jak sobie z nimi radzisz, powiedz? Trzeba przyzna´c, z˙ e ze mna˛ nie szło ci nadzwyczajnie. Mo˙ze one lepiej znosza˛ te s´wi´nskie sztuczki, którymi lubisz si˛e zabawia´c. Ale przecie˙z musza˛ ci˛e widzie´c, biedaczki, bardzo im współczuj˛e. Wiesz co? Kiedy sobie ciebie przypominam nago, ciesz˛e si˛e, z˙ e mnie opu´sciłe´s. To wielka ulga, ba, przyjemno´sc´ . O innych rodzajach przyjemno´sci opowiem ci innym razem. Tak, kiedy chc˛e sobie poprawi´c humor, przypominam sobie twój wyglad. ˛ Nie mam poj˛ecia, jak ci si˛e udało by´c jednocze´snie chudym i grubym. Jeste´s najbardziej ko´slawym okazem braku umiaru, jaki znam. Brzuch masz obwisły jak proboszcz, chude r˛ece, ramiona paralityka, włosy na pół głowy, plamy jak brudna piana szarej sier´sci w najbardziej nieoczekiwanych miejscach. Jeste´s tak samo zezowaty jak dawniej. O tym n˛edznym przyrzadziku, ˛ który masz mi˛edzy nogami, nie wspomn˛e. I jeszcze te wszystkie tiki, kurcze i skr˛ety, kiedy ci si˛e trafi erekcja, te skoki epileptyka. Ani z´ d´zbła czego´s atrakcyjnego, iskry wdzi˛eku, dla dodania cało´sci jakiego´s malowniczego rysu. Jeste´s kwintesencja˛ brzydoty, mistrzowskim bublem. 29
To straszne by´c nienawidzonym przez kogo´s, kto zna nasze ciało! Nie ma zmiłowania dla człowieka ogladanego ˛ bezlitosnym okiem w swej cielesno´sci. Dlatego ka˙zdy z nas mo˙ze si˛e sta´c najwi˛ekszym wrogiem samego siebie, jak to si˛e przytrafiło Ryszardowi III Szekspira. Albo mnie. Zawsze pozostawałem w niezgodzie z moim ciałem, a jego niedoskonało´sc´ , która˛ z wnikliwo´scia˛ zrodzona˛ z nienawi´sci opisała moja z˙ ona, była raczej rezultatem mojego wrogiego do´n stosunku, ni˙z jego przyczyna.˛ Zamieniłem si˛e w to, czego zawsze si˛e obawiałem. ˙ Zaden zakatek, ˛ z˙ adna płaszczyzna mego ciała nie wzbudza we mnie sympatii, buntuj˛e si˛e przeciw niemu, nie wiem, co takiego uczyniłem, by na nie zasłu˙zy´c (ale czy nie powiedziałem, z˙ e lubi˛e to, co niezasłu˙zone?). Mam do mego ciała stosunek raczej oschły: podejmowane nieraz próby wykrzesania do´n iskry sympatii zwykle ko´nczyły si˛e niepowodzeniem. Ozdoby go nie upi˛ekszaja,˛ zdrowie nie nadaje zwierz˛ecej witalno´sci, choroba nie czyni interesujacym. ˛ To nieuleczalne, wiem o tym od dawna. Kiedy byłem mały, nieraz płakałem w nocy nad moja˛ nieodwołalna,˛ rzucajac ˛ a˛ si˛e w oczy brzydota.˛ Nie wierz˛e w histori˛e brzydkiego kaczatka ˛ odkupionego za sprawa˛ zmiany wygladu; ˛ ka˙zdy łab˛ed´z po takich dos´wiadczeniach, wewn˛etrznie okaleczony przez pogard˛e i nienawi´sc´ , byłby równie odra˙zajacy ˛ w swej nowej postaci jak dawniej. W lokalach publicznych nie siadam nigdy w pobli˙zu lustrzanych powierzchni. Od biedy mog˛e jeszcze znie´sc´ moje odbicie w lustrze, kiedy jestem sam, ale nie wtedy, kiedy na dodatek musza˛ si˛e porównywa´c z innymi. Ka˙zde słowo, s´miech, jakikolwiek gest powi˛ekszaja˛ we mnie odraz˛e do mojego wygladu. ˛ Jako tako mog˛e wytrzyma´c, gdy trwam nieruchomo, z zaci´sni˛etymi ustami i zamkni˛etymi oczami. My´sl˛e nieraz, z˙ e moje prawdziwe odmienione oblicze uka˙ze si˛e dopiero na ło˙zu s´mierci, jak skryta pod rysami potwora twarz ksi˛ecia z filmu Pi˛ekna i bestia Cocteau lub wyłoniona z nico´sci spokojna, szlachetna twarz Claude Rainsa umierajacego ˛ w Niewidzialnym człowieku. Barokowe ryciny o tematyce mistycznej przedstawiały dusz˛e pod postacia˛ wystraszonej dziewczynki zamkni˛etej w odra˙zajacej ˛ klatce ciała: pojmuj˛e ten obraz dosłownie. . . Jako z˙ e wszystko ma swoja˛ dobra˛ stron˛e, musz˛e przyzna´c, z˙ e trening nienawi´sci do okrywajacego ˛ mnie ciała przydał mi si˛e, gdy przyszedł trad. ˛ Kiedy go rozpoznałem, powitałem serdecznie, z powaga,˛ nieomal z czuło´scia.˛ Nieraz mys´l˛e, z˙ e pojawienie si˛e tej symbolicznej choroby troch˛e mi ul˙zyło. Mam nadziej˛e, z˙ e otwarte rany i jawne nieuleczalne wrzody dodaja˛ mi pewnego splendoru i godno´sci, jakiej dotad ˛ byłem pozbawiony. Z drugiej strony, teraz kiedy odraza do moich członków jest bardziej usprawiedliwiona, zaczynam odczuwa´c do nich co´s w rodzaju sympatii: moje biedne, szlachetne, zesztywniałe, um˛eczone dłonie. . . Gdy widz˛e, jak moje ciało schnie, z˙ ółknie, odpada od ko´sci, saczy ˛ biaława˛ wydzielin˛e, mam prawie wyrzuty sumienia, z˙ e je tak podle traktowałem. A mo˙ze trad ˛ jest wła´snie zewn˛etrznym objawem owej nienawi´sci: psyche obleczona w kształt i zwrócona przeciwko physis. Dziewczynka mogaca ˛ wreszcie wzia´ ˛c odwet na ko30
s´cianej klatce, która ja˛ tak długo wi˛eziła. . . Mówi˛e ci, cho´c moje usta nie poruszaja˛ si˛e: straszna jest nienawi´sc´ osoby, która zna nasze ciało. Był taki dzie´n, kiedy jej wzrok, wzrok pełen pi˛ekna zamieniał w pi˛ekno wszystko, co we mnie kochała: savourez le regard qui vient de la beauté. . . l’amour c’est l’immortalité! Wieczne, smakowite kłamstwa poetów; takiego to zmartwychwstania nauczyłem si˛e od was i jeszcze dzi´s nie potrafi˛e go odrzuci´c. By´c w czyich´s oczach pi˛eknym i by´c pi˛eknym dla nich, tak jak teraz jestem odra˙zajacy ˛ w twoich oczach, które tak dokładnie mnie znaja.˛ Pami˛ec´ , moja sm˛etna nieprzyjaciółka, jest siedliskiem z˙ alu. Mo˙ze inna przebaczy mi kiedy´s w twoim imieniu — chocia˙z na to nie zasłu˙zyłem — stworzy mnie na nowo i ozdobi girlandami, jakie czuło´sc´ rezerwuje dla nowo przybyłego. — Tkwisz tu. Nawet ci nie z˙ ycz˛e, z˙ eby´s zgnił, bo ju˙z to od pewnego czasu robisz z własnej inicjatywy. Mam nadziej˛e, z˙ e nie zapomnisz, z˙ e masz w stosunku do mnie pewne zobowiazania, ˛ zobowiazania ˛ natury finansowej, chciałabym, z˙ eby to było jasne. Samo siedzenie na gnoju nie zwalnia od zobowiaza´ ˛ n, chocia˙z to by ci było bardzo na r˛ek˛e. Jestem gotowa broni´c swych praw i by´c mo˙ze sko´nczysz w miejscu gorszym jeszcze od tego s´mietniska, Nie powiem, z˙ e z˙ ałuj˛e tego, co si˛e stało, bo zawsze wiedziałam, z˙ e nie mo˙ze by´c inaczej z kim´s takim, jak ty. Teraz nareszcie jeste´s na wła´sciwym miejscu i we wła´sciwej sytuacji. Mo˙zesz sobie przeczy´c do woli, mówi´c „nie” na to i na tamto i tak dalej, mo˙zesz si˛e czu´c wy˙zszy ponad wszystko i wszystkich. Co wła´sciwie chciałe´s powiedzie´c? z˙ e nigdy nie mo˙zna na ciebie liczy´c? No i udało ci si˛e tego dowie´sc´ , chocia˙z znam takich, co wiedzieli ju˙z o tym od pewnego czasu. Mo˙zesz sobie bredzi´c i onanizowa´c si˛e do woli, tylko nie wymagaj, z˙ eby ci, co ci˛e znaja,˛ wynosili ci˛e pod niebiosa, jako geniusza i m˛eczennika. Nie musisz mi odpowiada´c, je´sli nie masz ochoty, sied´z tam sobie nabzdyczony, ale nie my´sl, z˙ e ze mna˛ sko´nczyłe´s. Trzeba si˛e liczy´c z konsekwencjami swoich czynów, wróc˛e, z˙ eby ci to przypomnie´c, na razie pa. Odchodzi, kołyszac ˛ si˛e dostojnie jak balon wypełniony trujacym ˛ gazem. Ochrypłe echo odbija si˛e i cichnie wewnatrz ˛ Krateru. Mógłbym pogratulowa´c sobie milczenia, gdyby nie to, z˙ e kiedy si˛e nad tym lepiej zastanowi´c, trzeba przyzna´c, z˙ e było ono spowodowane zwykła˛ niemo˙zno´scia˛ reakcji, gro´zby, pro´sby, ironii czy przebaczenia. Jak tyle razy przedtem i tym razem za sprawa˛ wewn˛etrznej afektacji nadałem znamiona heroizmu temu, co tylko nieuniknione. Teraz kiedy kre´sl˛e te słowa, r˛eka niezgrabnie trzymajaca ˛ flamaster dr˙zy mi nieco bardziej ni˙z zwykle. Mon front est rouge encore du baiser de la Reine.
Notatka czwarta Dzi´s mamy wspaniały dzie´n, słoneczny i przyjemnie chłodny, przypomina kieliszek wybornego jerezu. Resztki zalegajace ˛ Krater wygladaj ˛ a˛ jak s´wie˙zo wymyte. Jaka szkoda, z˙ e niektóre prady ˛ współczesnej sztuki raz na zawsze ograbiły nas z zaskoczenia pi˛eknem, wynikajacym ˛ z przypadkowego zestawienia odpadków! Nieraz kiedy na moim s´mietnisku zaczynam rozkoszowa´c si˛e jakim´s przedmiotem lub nieoczekiwanym zestawieniem (zwykle znacznie bardziej wymy´slnym ni˙z parasol i maszyna do szycia na prosektoryjnym stole) doznaj˛e nagle uczucia, z˙ e znajduj˛e si˛e na wernisa˙zu i cały zachwyt natychmiast ga´snie. Jak wida´c, nawet tu nie uwolniłem si˛e od widma podst˛epnej pedanterii. Pewnie to zasługa dobrej pogody, ale dzi´s mam ochot˛e troch˛e popracowa´c. Przejrz˛e notatki, dotyczace ˛ od dawna nurtujacego ˛ mnie zagadnienia. Tytuł rozprawy: Czym jest konieczno´sc´ ? Bez fałszywej skromno´sci mog˛e stwierdzi´c, z˙ e jestem jednym z najlepszych specjalistów w tej dziedzinie. Nie chc˛e przez to oczywi´scie powiedzie´c, z˙ e przemy´slałem problem do ko´nca, nie, po prostu z niemałym trudem zebrałem wi˛ekszo´sc´ lu´znych rozwa˙za´n, pozytywnych i negatywnych opinii na ten temat. Moje archiwum mie´sci si˛e w ciemnozielonej torbie stanowiacej ˛ cały mój skromny dobytek. Rousseau pisał Reveries d’un promeneur solitaire na odwrocie kart do gry: jestem skromniejszy (cho´c niemniej samotny) i moje uwagi o konieczno´sci umie´sciłem na perforowanych kartach komputerowych. Nie jest to materiał odpowiedni do tego typu pracy; człowiek ma wra˙zenie, z˙ e pisze pozdrowienia na kawałku ementalera. W ko´ncu jednak przyzwyczaiłem si˛e, a nieraz nawet udaje mi si˛e wykorzysta´c dziurkowanie kart dla zaznaczenia luk tak cz˛estych w moich rozwa˙zaniach. Owe otwory słu˙za˛ za zako´nczenie opornego zdania lub konkluzj˛e nieprzemy´slanego do ko´nca argumentu. Nie musz˛e dodawa´c, z˙ e moje litery sa˛ drobne i regularne, a charakter pisma staranny i elegancki, co sprawia, z˙ e niewielki otwór maskujacy ˛ ubytek werbalny jest tu bardziej na miejscu ni˙z skre´slenie. Ka˙zdy kto czyta mój dziennik — w zasadzie nie przeznaczony dla szerokiej publiczno´sci, zwykle jednak w takich postanowieniach jest nieco hipokryzji — musiał zwróci´c uwag˛e na moja˛ osobliwa˛ kaligrafi˛e. Jest w wygladzie ˛ tych kart co´s co sprawia mi satysfakcj˛e, w pewien sposób zaspokaja intelektualnie. Dla mnie bowiem konieczno´sc´ , owa dira necessitas jest pełna białych plam, 32
podziurawiona i poszarpana, niezdolna do wypełnienia luk i odzyskania ciagło˛ s´ci. Ten intencjonalny z˙ art zwraca si˛e jednak przeciwko mnie, kiedy pomy´sl˛e, z˙ e przecie˙z otwory na kartach sa˛ rezultatem nieubłaganego przeznaczenia. Przegladam ˛ stos fiszek, obiecujaco ˛ kryjacy ˛ tyle domniemanej madro´ ˛ sci. Mam tu filozofów, matematyków i polityków z ich „obiektywnymi uwarunkowaniami” i „prawami rynku”, wobec których na ogół jeste´smy bezradni. W Prawach Platon powiada, z˙ e nawet bogowie nie moga˛ uj´sc´ konieczno´sci; Arystoteles w Metafizyce okre´sla konieczno´sc´ jako co´s, czego „nie mo˙zemy opanowa´c przy pomocy intelektu, gdy˙z z natury jest niezale˙zna od naszego rozumu i formułowanych przez nas sadów”. ˛ (Dlatego te˙z, twierdzi dalej, „konieczno´sc´ jest ucia˙ ˛zliwa, a wszelka rzecz konieczna trudna do zniesienia”). Szukajmy zatem dalej zwi˛ezłej i wyczerpujacej ˛ definicji konieczno´sci; znakomicie ułatwi nam to s´wi˛ety Tomasz: konieczny byt to byt quod non potest non esse, byt, który nie mo˙ze nie istnie´c. Jest tym, czym jest i nie mo˙ze przesta´c tym by´c, nie mo˙ze cho´cby tego chciał, cho´cby zamierzał to uczyni´c, gdy˙z istnieje z własnej natury; jego byt silniejszy jest ni˙z jego mo˙zno´sc´ i jego ch˛ec´ . Spinoza dodaje, z˙ e wszystko, co istnieje, uczestniczy w zachowaniu swego bytu, gdy˙z niewyobra˙zalne jest (lub s´ci´slej: nale˙zy raczej do sfery wyobra´zni wła´snie ni˙z rozumu), by co´s, co istnieje, pragn˛eło zaprzeczy´c swojemu bytowi lub przesta´c by´c tym, czym jest: nic, co istnieje, nie podwaz˙ a konieczno´sci swojego istnienia. Na czym zatem polega konieczno´sc´ tego, co konieczne; co sprawia, z˙ e nie mog˛e przesta´c by´c tym, czym jestem; z jakiego powodu nie mog˛e przesta´c chcie´c by´c tym, czym jestem? Optymalna˛ odpowiedzia˛ b˛edzie tu. . . rzadek ˛ otworów w komputerowej karcie. Przechodz˛e do Schopenhauera, mojego drogiego hipochondryka Artura, który zapewnia mnie, z˙ e s´wiat jest moim wyobra˙zeniem — czyli tym, co dost˛epne mojemu postrzeganiu, a czego prawa i zasady, jak mniemam, poznałem — i ka˙zde wydarzenie, ka˙zda istota a nawet ka˙zde pragnienie sa˛ nieubłaganym skutkiem jakiej´s odpowiedniej przyczyny; nic, co istnieje, nie mo˙ze by´c uwa˙zane za pozbawione przyczyny, czyli — wolne, za wyjatkiem ˛ woli kosmicznej, b˛edacej ˛ jakby odwrotno´scia˛ s´wiata wyobra˙zonego. Mo˙zna to uzna´c lub odrzuci´c. Bohater Notatek z podziemia Dostojewskiego owa˛ zasad˛e odrzuca, głoszac ˛ swoje prawo do zaprzeczenia, i˙z dwa i dwa to cztery, gdy˙z jest to niezgodne z jego wola,˛ a ponadto nie brał udziału w ustanawianiu tej reguły. Kierkegaard popiera go z całej duszy i zaleca wiar˛e w istnienie Boga jako zabieg uwalniajacy ˛ nas od ulegania innej jakiej´s konieczno´sci — fizycznej, matematycznej, historycznej. W takim przypadku istnieje tylko konieczno´sc´ natury teologicznej, uciele´snionej wła´snie przez Niego. Nietzsche z kolei zaleca amor fati, prze˙zywanie z nadludzka˛ intensywno´scia˛ ka˙zdej sekundy, by w ten sposób utrwali´c rzeczywisto´sc´ , b˛edac ˛ a˛ nieustanna˛ zmiana.˛ Itd. Itd. Jedni zalecaja˛ mi cierpliwo´sc´ , inni rezygnacj˛e, jeszcze inni tragiczny bunt. W ko´ncu jednak wszyscy dochodza˛ do wniosku, z˙ e z tym „co nie mo˙ze by´c” wypada raczej nieco po˙zarto-
33
wa´c. Zreszta˛ ja sam, jak powiedziałem, specjalista w tej dziedzinie, jestem zmuszony do powtórzenia wraz z chórem z Alkestis Eurypidesa: Duch mój niebianów przezierał wyroki, poezji cudnej przezierał wierzeje, a ludzkiej my´sli koleje do gł˛ebi bada. . . I wysnuł jedno z tej my´slenia prz˛edzy, z˙ e nad człowiekiem w jego z˙ ycia n˛edzy twarda konieczno´sc´ wcia˙ ˛z włada! (. . . ) Ona jedyna ołtarzów nie miewa, ani posagów ˛ wyrzezanych z drzewa, na wszelkie ofiary głucha!1 Na zewnatrz ˛ jakby pociemniało, nadciagaj ˛ a˛ chmurzyska nie zapowiadane przez jasno´sc´ poranka. Mimo to zamierzam kontynuowa´c prac˛e nad referatem, którego nigdy nie b˛edzie mi dane wygłosi´c. Niech zgniłe powietrze meteorologii nie o´smiela si˛e wtargna´ ˛c w od˙zywcze, heroiczne w swym oskar˙zycielskim zapale powiewy nauki! Przemy´sl˛e problem raz jeszcze, poczynajac ˛ od tego, od czego powinienem był rozpocza´ ˛c: od etymologii. Czy istnieje jakie´s inne prawdziwe z´ ródło poznania ni˙z etymologia? Greckie słowo na okre´slenie „tego, co konieczne” brzmi ananke. Wedle wyczerpujacej ˛ pracy profesora Heinza Schreckenberga (zob. bibliografia) ananke u Homera pochodzi z wcze´sniejszego semickiego rdzenia, składajacego ˛ si˛e z trzech spółgłosek hnk. Słowa nale˙zace ˛ do tej samej rodziny spotykamy w staroegipskim (w znaczeniu „waski” ˛ oraz „dusi´c”), koptyjskim („obr˛ecz”), akadyjskim („zaciska´c”, „dławi´c”), hebrajskim („ła´ncuch na szyj˛e”), chaldejskim („okowy”), arabskim („dusi´c”, „jarzmo”) etc. Inne słowa majace ˛ etymologiczny zwiazek ˛ z ananke uzupełniaja˛ interesujace ˛ nas pole semantyczne: agham to w sanskrycie „zły”, eng — po niemiecku „waski”, ˛ agchein — „dusi´c”, po grecku, dodajmy hiszpa´nskie angina i angosto („waski”), ˛ angustia („trwoga”). . . Co´s jakby mnie dusiło, ale nic, id˛e dalej. Platon w Kratylu pisze, z˙ e ananke pochodzi od słowa oznaczajacego ˛ zw˛ez˙ enie, waski ˛ otwór: „jakby si˛e poda˙ ˛zało waskim ˛ jakim´s przej´sciem, tak zw˛ez˙ onym i s´ci´sni˛etym, z˙ e z˙ adnego ruchu wykona´c nie mo˙zna”. Nieoceniony Schreckenberg wskazuje na powiaza˛ nia interesujacego ˛ nas słowa z terminem, jakiego u˙zywano na okre´slenie jarzma noszonego przez niewolników, przypominajac ˛ jednocze´snie, z˙ e wi˛ezienie w Atenach i Tebach zwano anankaion. Dopiero teraz dostrzegam prawdziwy klimat tego słowa, przy czym nie mam tu na my´sli jego wymiaru metafizycznego, lecz kontekst ludzkich wyobra˙ze´n. . . Bracia akadyjscy, drodzy Chaldejczycy, koledzy z Teb i Germanii, jak dobrze rozumiemy si˛e w tej sprawie, chocia˙z nikt z nas nie 1
(tłum. Bolesław Karpi´nski, Alkestis, Eurypides, Kraków, 1915)
34
pojmuje, czym jest konieczno´sc´ ! Proponujecie mi „okowy”, „dławienie”, „duszno´sc´ ”, a ja odpowiadam „trwoga”. Jak to w´sród przyjaciół. . . Z oddali dochodzi mnie odgłos grzmotu, potem drugi, znacznie bli˙zszy. Podmuchy wiatru staja˛ si˛e chłodniejsze, chmury spowijaja˛ sło´nce. Półmrok sprawia, z˙ e aby dalej czyta´c, musz˛e niemal wodzi´c nosem po notatkach. Ale brn˛e dalej. W moim zaj˛eciu te˙z dostrzegam co´s na kształt nieubłaganej konieczno´sci. Zajmijmy si˛e teraz słowem konieczno´sc´ (necesidad) jako takim. Pochodzi od łaci´nskiego necessitas, w którego polu semantycznym mie´sci si˛e równie˙z idea wi˛ezi, powiaza˛ nia, głównie w znaczeniu wi˛ezi rodzinnej, wi˛ezów krwi. Necessitudines to osoby, z którymi jest si˛e bezpo´srednio zwiazanym, ˛ krewni, znajomi, przyjaciele. Słowem tym, jak wida´c, okre´sla si˛e zarówno wi˛ezi naturalne, jak zwiazki ˛ o charakterze moralnym lub politycznym, łacz ˛ ace ˛ nas z innymi lud´zmi. Necessaria to krewna lub przyjaciółka; mo˙zna by tu umie´sci´c równie˙z moja˛ z˙ on˛e, gdy˙z nienawi´sc´ to równie˙z forma pokrewie´nstwa. Słowem, konieczno´sc´ to inni, ci, od których zale˙ze˛ , ci, których kocham i nienawidz˛e, ci którymi posługuj˛e si˛e w konkretnych celach. Wszyscy jeste´smy konieczni, potrzebni, potrzebni jedni drugim. Któ˙z na przykład mógłby zrezygnowa´c z wrogów? Kochajcie jedni drugich, to znaczy wzajemnie si˛e potrzebujcie. Głosi´c powszechna˛ miło´sc´ , to optowa´c za powszechna˛ konieczno´scia.˛ Buntowa´c si˛e przeciwko wi˛ezom krwi mo˙ze jedynie ten, kto odrzuca bezwzgl˛edna˛ konieczno´sc´ takich wi˛ezów: na przykład Lajos, nie chcacy ˛ spłodzi´c syna, który miał go zabi´c (jak ka˙zdy syn zabija swego ojca), uprawiał miło´sc´ per angostam viam, a˙z do dnia, gdy pija´nstwo osłabiwszy jego czujno´sc´ , spowodowało zgub˛e. W s´wiecie bóstw przezorna Atena odrzuciła nami˛etno´sc´ pokracznego Hefajstosa, zmuszajac ˛ go do wytrysku nasienia w ziemi˛e, podobnie jak Onan, mój s´wi˛ety patron. Cały nasz rodowód, wszystkie wrodzone wady, genetyczne niedoskonało´sci to necessitas; nasi rodacy, nasi bracia, nasi nauczyciele, nasi odwieczni wrogowie i nieprzyjaciele, których zjednujemy sobie osobi´scie, to necessitas, podobnie — przyjaciele, kochankowie, koledzy i wspólnicy. Rasa łaci´nska, która jako pierwsza sklasyfikowała ostatecznie zwiazki ˛ łacz ˛ ace ˛ członków jednej rodziny i obywateli jednego pa´nstwa, która uprawomocniła to˙zsamo´sc´ osobista˛ (czy istnieje s´ci´slejsze pokrewie´nstwo, ni˙z to, które łaczy ˛ człowieka z samym soba?) ˛ i dała podstawy pod integracj˛e sasiaduj ˛ acych ˛ ze soba˛ wspólnot, widziała w tym, co nieubłaganie łaczy ˛ ze soba˛ ludzi, z˙ ywy paradygmat konieczno´sci. Wielka kropla spadła wła´snie na trzymana˛ przeze mnie kartk˛e i rozmazała moje kulfony. Deszcz zrazu łagodny g˛estnieje z ka˙zda˛ chwila.˛ Wszystko zdaje si˛e skupia´c w zakl˛etej sekundzie błyskawicy, wydobywajacej ˛ z kropli deszczu blask klejnotu, by pó´zniej rozt˛etni´c si˛e długo nie milknacym ˛ grzmotem na wybojach nieba. Musz˛e si˛e gdzie´s schroni´c; po´spiesznie chowam fiszki do ciemnozielonego wora. Ananke to ła´ncuch, sznur, okowy, stryczek, duszno´sc´ , duszenie, s´cisk. . . a necessitas spycha owo duszenie i jarzmo w m˛ek˛e obcowania z innymi, z osobnikami tej samej, co ja krwi, nale˙zacymi ˛ do tej samej rasy i klasy, z tymi, którzy 35
sa˛ mi potrzebni jako przedmiot miło´sci, rywal lub ofiara. Necessitas sprawia, z˙ e rezygnuj˛e z samego siebie. Deszcz wzmaga si˛e, gubi˛e okulary, schylajac ˛ si˛e po moje — nie wiem do jakiego stopnia konieczne — dobra doczesne. Ni˙zej, w stron˛e jeziora na dnie Krateru, spoczywa wrak starego autobusu (kiedy´s woził dzieci do szkoły), słu˙zacy ˛ mi w razie potrzeby za schronienie. Musz˛e si˛e po´spieszy´c, bo leje jak z cebra. Szkła okularów mam zalane woda,˛ oprawk˛e z jednej strony chyba p˛ekni˛eta,˛ lepiej schowa´c je do worka. Deszcz łzami pokrywa moja˛ twarz, mru˙ze˛ oczy o´slepione nagła˛ łuna˛ błyskawicy. Wszystko zale˙zy od tego, czy słowa maja˛ jaka´ ˛s warto´sc´ , czy nie, inaczej mówiac: ˛ czy istota rzeczywisto´sci jest podatna na perswazj˛e. Ju˙z stary Epikur, któremu wydawało si˛e, z˙ e nas uleczył z l˛eku przed bogami — czym zbła´znił si˛e raz na zawsze — uprzedzał, z˙ e t˛epa ananke fizyków jest bardziej przera˙zajaca ˛ ni˙z bóstwa, gdy˙z nie mo˙zna jej w z˙ aden sposób przebłaga´c. Jestem przemoczony do suchej nitki, ledwo widz˛e, nie mog˛e znale´zc´ autobusu; zataczam si˛e, przyciskajac ˛ worek do piersi, z twarza˛ zlana˛ deszczem, sm˛etny Gene Kelly, któremu wszystkie melodie wyleciały z głowy, a zbyt jest zm˛eczony, by gwizda´c. Je˙zeli to, co znajduje si˛e w samym s´rodku, owo jadro, ˛ jest — jak sadz ˛ a˛ Elifaz i Sofar — rzecza˛ lub zespołem mechanicznie połaczo˛ nych ze soba˛ rzeczy, niczym si˛e od siebie nie ró˙zniacych, ˛ nieczułych na błagania, pochlebstwa i z˙ arty, to tylko tracimy czas na słowa, zamiast posługiwa´c si˛e liczbami lub innymi znakami formalnymi. W takim razie konieczno´sc´ jest naprawd˛e konieczna i pozostaje nam jedynie wykonywa´c ruchy, a nie mówi´c, nie s´piewa´c: porusza´c si˛e, montowa´c, składa´c, oblicza´c, programowa´c, pracowa´c, naprawia´c. Cierpie´c, ale i działa´c. Je´sli jednak jest przeciwnie i istota˛ rzeczywisto´sci jest nie równanie matematyczne, lecz Dusza, czyli dwuznaczno´sc´ , nastrój, z˙ adza ˛ i nonsens, je´sli wszystko jest Dusza,˛ je´sli to, co szepce wewnatrz ˛ nas jest tym samym, co na zewnatrz ˛ proponuje nam tajemne symbole, to wtedy nie mówimy na pró˙zno, nie rozpaczamy, nie radujemy si˛e, nie kpimy na pró˙zno. Konieczno´sc´ to okowy i trwoga, ale konieczno´sc´ ironiczna, a mo˙ze nawet z˙ yczliwa słyszy nasze protesty. Je´sli za´s konieczno´sc´ jest Dusza,˛ a zatem Dusza jest konieczna, to nie mo˙zna wykluczy´c, z˙ e konieczno´sc´ zaprzecza samej sobie, gdy˙z to wła´snie le˙zy w naturze Duszy. Mo˙zliwe zatem, z˙ e konieczno´sc´ sama sobie przeczy: mo˙zliwe jest to, co mo˙zliwe, i nie tak bardzo konieczne to, co konieczne. Słowem, dla Duszy liczy si˛e słowo i tylko słowo, tworzy w słowie i w słowie odtwarza; w słowie znajduje sił˛e i tak konieczno´sc´ zmienia si˛e w sens. Dostrzegam wreszcie pot˛ez˙ ny szkielet autobusu i biegn˛e ku niemu, s´lizgajac ˛ si˛e na mokrych, plastikowych torebkach i strz˛epach jednorazowych opakowa´n, smagany przez niemal poziome smugi deszczu, siekacego ˛ mnie po twarzy. Trzeba wszystko przemieni´c w Dusz˛e, a ja˛ sama˛ podda´c metamorfozie zgodnie z jej naj´smielszymi mo˙zliwo´sciami: metanoia. Potykam si˛e, kilka bezładnych ruchów i o mało nie dochodzi do zderzenia czołowego z sinawym widmem lodówki, której rozmiar sugeruje, z˙ e z powodzeniem mogła słu˙zy´c do przechowywania byka Api36
sa w pozycji pionowej w nienaruszonym stanie. Instynktownie wyciagam ˛ r˛ece, z˙ eby osłabi´c uderzenie (przekl˛ety instynkt upokarza nas na ka˙zdym kroku!) i zawarto´sc´ worka sypie si˛e w błotnista˛ kału˙ze˛ : leca˛ fiszki, madro´ ˛ sc´ wieków, wiekopomne przemy´slenia trzepocza˛ okaleczonymi skrzydłami pod niebieskim prysznicem, szarpane i rozrzucane podmuchami bezmy´slnego wiatru, pokryte kleksami błota, zniweczone, martwe. Nie mam czasu, by je ratowa´c, z trudem odzyskuj˛e nieszcz˛esne okulary. Dwoma susami dopadam zbawczego autokaru, lekki i zwinny jak nigdy! Metanoia! Metanoia! Deszcz b˛ebni o metalowy dach niczym biegła maszynistka. Ostro˙znie sadowi˛e si˛e na jednym z rozprutych siedze´n, gdzie kiedy´s tłoczyły si˛e dzieci i na całe gardło wy´spiewywały harcerskie piosenki. Teraz tamci chłopcy sa˛ in˙zynierami lub kapitanami statków, a dziewcz˛eta hostessami na kongresach lub zawiedzionymi czy szcz˛es´liwymi narzeczonymi. Wpadaja˛ na co´s mocniejszego do baru na rogu, czyszcza˛ pantofelki pluszowa˛ szmatka,˛ a w ich długich pachnacych ˛ włosach błyszcza˛ jeszcze krople deszczu; w nocy s´ni im si˛e mo˙ze stary z˙ ółty autobus czekajacy ˛ w cieniu rod drzewami w wiosenne popołudnie, ale rano tego nie pami˛etaja.˛ Burza rozszalała si˛e na dobre: spi˙zowe wyładowania grzmotów dudnia˛ po czarnym firmamencie, przetykane złowieszcza˛ iluminacja˛ niesamowitych, elektrycznych wykrzykników; ruchoma s´ciana wody t˛ez˙ eje z ka˙zda˛ chwila.˛ Krater przypomina fili˙zank˛e podstawiona˛ pod ogromny kran. Bystre strumienie p˛edza˛ po wewn˛etrznych zboczach sto˙zka w stron˛e jeziora, porywajac ˛ porozbijane skrzynie, puszki i inne dajace ˛ si˛e unie´sc´ resztki nieznanego pochodzenia; od czasu do czasu jaki´s przedmiot wi˛ekszych rozmiarów zmienia o kilka metrów miejsce postoju — metalowa skrzynia, która mogła kiedy´s by´c winda; ˛ prze˙zarta rdza˛ rufa zdezelowanego jachtu, która, korzystajac ˛ z bystrego pradu ˛ próbuje płyna´ ˛c tyłem i zderzajac ˛ si˛e z innymi przedmiotami daje w efekcie prowizoryczna˛ lawin˛e. Przez okno autobusu widz˛e miotajacy ˛ si˛e w czekoladopodobnych strugach manekin bez głowy, Mora zagin˛eła Bóg wie gdzie i kiedy. Moje pozbawione fundamentów schronienie smagni˛ete wiatrem pochyla si˛e niebezpiecznie; lada chwila upadnie i zjedzie wprost do jeziora. Zdumiewa mnie podobna mo˙zliwo´sc´ , gdy˙z s´mier´c przez utopienie nigdy nie mie´sciła si˛e w moim rachunku prawdopodobie´nstwa. Chyba trzeba b˛edzie to przemy´sle´c. Nale˙zy doda´c, z˙ e nie mamy ju˙z do czynienia z m˙zawka,˛ lecz z prawdziwym potopem. Zastygłe jeziorko w gł˛ebi Krateru zmieniło si˛e w bulgocace ˛ morze i z ka˙zda˛ chwila˛ si˛e powi˛eksza. Woda wrze i burzy si˛e z ohydnym furkotem jakby roz˙zarzone trzewia u´spionego dotad ˛ wulkanu zaczynały si˛e pr˛ez˙ y´c. Zachowuje przy tym swój nieskazitelnie okragły ˛ kształt, co sprawia, z˙ e przypomina teraz m˛etne, szalone oko jakiego´s bóstwa burzy. Nast˛epne straszliwe uderzenie i mój autobus rusza w drog˛e, sunie bokiem pochylony, wstrzasany ˛ drgawkami, nie sprzyjajacymi ˛ zachowaniu równowagi ducha. Najwy˙zszy czas znale´zc´ jakie´s pewniejsze schronienie.
37
Naciagam ˛ na głow˛e prowizoryczny kaptur ze skaju pokrywajacego ˛ autobusowe siedzenia i przeciskam si˛e przez okienko (drzwi sa˛ zawalone lawina˛ odpadków). Zaczynam wspina´c si˛e po zboczu, by dotrze´c na brzeg Krateru, gdzie kilka miesi˛ecy temu widziałem do´sc´ sucha˛ jam˛e. Woda si˛ega mi do kolan, brn˛e tak, jakbym posuwał si˛e w gór˛e rwacego ˛ strumienia: łoso´s w drodze na tarło! W przerwach mi˛edzy proroczym głosem grzmotów dobiega mnie od czasu do czasu niewyra´zny łomot, jaki moga˛ wydawa´c przewracajace ˛ si˛e sterty gromadzonego od dawna s´miecia. A mo˙ze to ziemia opada kawałami podmyta ulewa.˛ Deszcz zas´lepia mnie, rwacy ˛ potok wi˛ezi nogi, nie wiem, po czym stapam. ˛ Prawa˛ stopa˛ zaczepiam o co´s pod woda˛ i le˙ze˛ jak długi, zje˙zd˙zam kilka metrów w dół, jakby kto´s ciagn ˛ ał ˛ mnie za nogi. Upokorzona głowa niemal niknie pod rwacym ˛ strumieniem. Próbuj˛e wsta´c i wtedy odbiornik telewizyjny, zsuwajacy ˛ si˛e w podskokach z siła˛ pocisku wystrzelonego z katapulty przez niewidzialnych obro´nców, tam, na górze broniacych ˛ mi dost˛epu, wali mnie z całej siły w klatk˛e piersiowa.˛ Znów trac˛e równowag˛e, co´s ciagnie ˛ mnie w dół, zje˙zd˙zajac ˛ chwytam si˛e rozpaczliwie kierownicy motocykla, sterczacej ˛ po prawej stronie z kupy z˙ elastwa, kierownica zostaje mi w r˛eku, a cała sterta leci mi na głow˛e. Tak ko´nczy si˛e próba oporu. Zje˙zd˙zam koziołkujac, ˛ oczy i uszy zalewa mi woda, przedmioty ró˙znych rozmiarów i kształtów obijaja˛ mi boki, moje powykr˛ecane członki wyko´slawiaja˛ si˛e w skr˛etach matwy ˛ pora˙zonej pradem ˛ elektrycznym. Nagłe uderzenie w pachwin˛e, jakby kopni˛ecie w krocze, a potem co´s ci˛ez˙ kiego — mo˙ze kawał s´ciany? — wali mnie na odlew. Moja biedna s´wiadomo´sc´ ulega znacznemu za´cmieniu i zaczyna mi si˛e wydawa´c, z˙ e oto le˙ze˛ na ulicy w deszczowy wieczór, kompletnie pijany, jak to mi si˛e kiedy´s przed laty zdarzyło w wieczór sylwestrowy. Pod wpływem strachu z wolna przytomniej˛e; nie mam gruntu pod nogami, fale zalewaja˛ mi twarz, id˛e pod wod˛e. Wpadłem do jeziora. Zaczynam na o´slep wali´c r˛ekami i po chwili udaje mi si˛e wychyna´ ˛c na powierzchni˛e. Dokoła pływaja˛ niewyra´zne kształty, wystajace ˛ z wody gał˛ezie pr˛ez˙ a˛ si˛e jak pijane peryskopy. W powszechnym zamieszaniu nie mog˛e si˛e zorientowa´c, gdzie jest brzeg. Nogi, których nieustanny ruch pozwala mi utrzyma´c si˛e na powierzchni, raz po raz zderzaja˛ si˛e z niezidentyfikowanymi przedmiotami o konsystencji gabczastej ˛ lub elastycznej, których natury wol˛e si˛e nie domy´sla´c. Ciemna m˛etna woda jest lepka i cuchnaca. ˛ Gdybym przynajmniej natknał ˛ si˛e na co´s, co mo˙zna by potraktowa´c jak desk˛e ratunku. . . Czuj˛e, z˙ e nieustannie zbaczam z kursu, gorzej: co´s mnie cia˛ gnie. Poruszam si˛e coraz szybszym okr˛ez˙ nym ruchem po´sród odpadków i na wpół zatopionych przedmiotów. Rozpaczliwie próbuj˛e oddali´c si˛e od głównego nurtu Maelstromu, wywołanego by´c mo˙ze wirem w gł˛ebi jeziora, który porywa mnie wprost ku wn˛etrzu wygasłego wulkanu. Moim głównym zadaniem, nie liczac ˛ utrzymania nosa nad powierzchnia˛ wody, jest oprze´c si˛e wirowi, znajdujacemu ˛ si˛e prawdopodobnie po´srodku jeziora. Poniewa˙z jest okragłe, ˛ do brzegu mog˛e dopłyna´ ˛c kierujac ˛ si˛e w którakolwiek ˛ stron˛e. Najwa˙zniejsze to wydosta´c si˛e poza obr˛eb 38
wiru. Młóc˛e jak szalony wzburzona˛ wod˛e w´sród całkowitej ciemno´sci, przerywanej nerwowymi błyskami nie cichnacej ˛ burzy. Po pewnym czasie nadludzkich wysiłków udaje mi si˛e wreszcie wydoby´c ze strefy zagro˙zenia. Brzeg pozostaje jednak poza zasi˛egiem wzroku, chocia˙z w tych ciemno´sciach mo˙ze znajdowa´c si˛e w odległo´sci kilku metrów. Przede mna˛ sterczy z wody co´s czarnego, mokry kształt; płyn˛e w jego stron˛e. Nagle ginie z oczu jakby si˛e skrył pod woda.˛ Co´s nadpływa ku mnie z lewej strony, tnac ˛ fale. Nie jest to nic z zawarto´sci s´mietnika, to chyba co´s z˙ ywego, co´s jakby grzbiet ogromnego nurka. . . Mimo woli my´sl˛e o trylobitach znalezionych na brzegu i zaraz potem zjawia si˛e podejrzenie, z˙ e w jeziorze mogły przetrwa´c inne jeszcze prymitywne formy z˙ ycia. Czuj˛e mocne uderzenie w plecy i z przera˙zeniem odwracam głow˛e. Z wody wyłania si˛e co´s ogromnego, czarna bryła w kształcie sto˙zka, sapiaca ˛ jak ci˛ez˙ arówka, pokonujaca ˛ strome zbocze; w s´wietle błyskawicy dostrzegam straszliwe spiczaste kły, tkwiace ˛ niczym stalaktyty w ogromnej jamie paszczy, i nienawistne spojrzenie bladoniebieskich s´lepi. Próbuj˛e płyna´ ˛c, ale chyba nie dam rady, ledwo si˛e poruszam. Twardy przedmiot o ostrych brzegach uderza mnie w rami˛e i przez głow˛e przebiega my´sl, z˙ e to atak tego przera˙zajacego ˛ stwora. Ale nie, przedmiot unosi si˛e na wodzie; chwytam si˛e go ostatkiem sił. Potem chyba musiałem straci´c przytomno´sc´ , bo przywidziała mi si˛e słoneczna pla˙za pełna małych, obwieszonych błyskotkami dzikusów. Jeden z nich, pewnie wódz, jak na to wskazywał wyjat˛ kowo okazały strój, zwrócił si˛e do mnie łaskawie: „my tutaj nie znamy słowa ananke” — i wszyscy wybuchn˛eli s´miechem, a ja si˛e zawstydziłem. Ju˙z nie pada. Fale wyrzuciły mnie na brzeg i le˙ze˛ teraz po´sród odpadków, kurczowo uczepiony deski, która prawdopodobnie uratowała mi z˙ ycie. Nie jest to trumna Queequega, która ocaliła Izmaela, ani beczka Diogenesa, tylko zwykła skrzynia słu˙zaca ˛ do transportu butelek z oran˙zada,˛ pomalowana czerwona˛ wyblakła˛ farba.˛ Osłupiały spogladam ˛ z wdzi˛eczno´scia˛ na drewniane przegródki i białe litery trade mark umieszczone obok znaku firmy. Mimo kra´ncowego wyczerpania my´slenie mnie nie opuszcza: nawet teraz nie zapominam, z˙ e człowiek mo˙ze si˛e uratowa´c tylko wtedy, gdy na to zasłu˙zył. Po chwili jednak, czołgajac ˛ si˛e przed siebie, pozwalam, aby uczucie wdzi˛eczno´sci z wolna opanowało mnie bez reszty. Sło´nce najwyra´zniej zdecydowało si˛e znowu za´swieci´c, jakby miało nadziej˛e, z˙ e kto´s jeszcze raz si˛e na to nabierze. A zreszta.˛ . . dlaczego by nie?
Notatka piata ˛ Wczoraj po zachodzie sło´nca bardzo si˛e ochłodziło i postanowiłem zabezpieczy´c sobie okolice nerek starymi gazetami. Byłem całkowicie pochłoni˛ety praca˛ — zawsze tak ze mna˛ jest, nawet gdy zaj˛ecie jest zupełnie banalne — i Sofara zauwa˙zyłem dopiero wtedy, kiedy dobiegł mnie jego s´miech. Odwróciłem si˛e i ujrzałem go; siedział kilka kroków ode mnie, na ziemi, z nogami skrzy˙zowanymi jak Budda. — Zdaje si˛e, z˙ e wreszcie znalazłe´s wła´sciwe zastosowanie dla prasy. . . Wydał mi si˛e znacznie starszy ni˙z niecały rok wcze´sniej, kiedy widziałem go po raz ostatni. Jego dziwna, spiczasta czaszka była bardziej łysa, długie siwawe resztki włosów, wiszace ˛ dokoła głowy przypominały fr˛edzle obrusa. U´smiechał si˛e z wła´sciwa˛ sobie mieszanina˛ pogardy i niemej pro´sby w oczach, zaprawionej tym razem czym´s w rodzaju zainteresowania. Zauwa˙zyłem, z˙ e stracił kilka z˛ebów. Ubrany był w co´s, co mogło by´c kiedy´s zdekompletowanym uniformem listonosza, przy czym marynarka była w znacznie lepszym stanie ni˙z postrz˛epione spodnie; przez rami˛e miał przewieszona˛ wypchana˛ torb˛e z brazowej ˛ skóry, która˛ po pewnym czasie zdjał ˛ i ostro˙znie postawił obok siebie. Cało´sc´ musiała stanowi´c jedno z jego rozlicznych przebra´n. Odezwał si˛e cicho, z satysfakcja˛ w głosie: — Ale ty n˛edznie wygladasz. ˛ — Nawzajem, ty te˙z nie wygladasz ˛ kwitnaco. ˛ Nic dziwnego, los pewnie obszedł si˛e z toba˛ gorzej ni˙z ze mna.˛ U mnie w ko´ncu to tylko trad. ˛ .. Jego u´smiech pogł˛ebił si˛e. Nagle przypomniało mi si˛e zdanie Szekspirowskiego Juliusza Cezara: „człowiek mo˙ze si˛e s´mia´c i s´mia´c, i by´c podły”. Nie zamierzam twierdzi´c, z˙ e Sofar jest podły; o nikim nie mógłbym powiedzie´c czego´s tak dwuznacznego i jednocze´snie lekcewa˙zacego ˛ — a zwłaszcza o nim, gdy˙z zbyt wiele osób tak uwa˙za. Kiedy kto´s jest jednogło´snie oceniany jako zły (lub dobry), istnieje powód, by uwa˙za´c to za nadu˙zycie ze strony opinii publicznej; zbyt łatwa,˛ przesadna˛ identyfikacj˛e z archetypem pojmowanym w mylaco ˛ prosty sposób. Człowiek godny wydawa´c sady, ˛ rzadko kiedy je wydaje. — Jak długo zamierzasz trwa´c w tym bezsensownym odosobnieniu? Przyznaj˛e, z˙ e sporo zrobiłe´s, by si˛e wyzwoli´c z konwencji i układów, które ci˛e kr˛epowały. Gratuluj˛e. Uwolniłe´s si˛e od z˙ adzy ˛ władzy, sławy, od rodziny, od tego wszystkiego, 40
co zwykle nas mami na tym n˛edznym padole. A co teraz? Jak widz˛e, nie zamierzasz zrobi´c kroku dalej i w ten sposób ukoronowa´c swoje zerwanie ze s´wiatem. Udowodniłe´s, z˙ e nie chcesz mie´c nic wspólnego z tym wszystkim. Kiedy o´smielisz si˛e wystapi´ ˛ c przeciw? — Obsesja walki, oporu, to jedna z tych spraw, od których najbardziej chciałem si˛e uwolni´c. Tu, w tym Kraterze dostapiłem ˛ oczyszczenia. Jestem teraz odporny na wszelkie hasła. Sporo za to zapłaciłem. — Masz pewnie na my´sli cały ten biurokratyczny rytuał towarzyszacy ˛ ka˙zdej opozycji i te kilka zu˙zytych haseł, co były ozdoba˛ twojej młodo´sci. Znam ci˛e doskonale i wiem, z˙ e umierasz z ch˛eci naprawy rzeczywisto´sci, w której przyszło nam z˙ y´c. Albo raczej, w której nam przyszło kona´c. Dobrze wiesz, z˙ e rzeczywisto´sc´ naprawi´c mo˙zna tylko wtedy, kiedy si˛e doprowadzi do ko´nca oczyszczajace ˛ dzieło zniszczenia. A to wła´snie przera˙za ci˛e i odpycha, prawda? Nieunikniona destrukcja. Stale jeszcze solidaryzujesz si˛e ze zbyt wieloma sprawami tego s´wiata, chocia˙z do tego nie przyznasz si˛e nawet przed soba.˛ Nieustannie jeszcze wzbudza w tobie l˛ek — w tobie, tr˛edowatym, który ostentacyjnie głosi, z˙ e przyszło´sc´ go nie interesuje — pytanie, b˛edace ˛ w istocie pretekstem do unikni˛ecia ryzyka: co b˛edzie potem? W młodo´sci my wszyscy — Elifaz z Temanu, Bildad z Szuach i ja — walczyli´smy na swój sposób niezbyt skutecznie, ale entuzjastycznie, przeciwko tyranii, która wówczas gn˛ebiła nasz kraj. Sofar z Naamatu robił to samo, jednak zawsze w czasie długich dyskusji, jakie wtedy jeszcze prowadzili´smy, wyra´znie podkre´slał, z˙ e wyst˛epuje przeciwko uzurpowaniu sobie władzy, jako takiemu, a nie przeciwko temu czy innemu konkretnemu uzurpatorowi. Dlatego te˙z, kiedy tyra´nskie rzady ˛ zostały obalone i nastały błogie czasy naukowego despotyzmu Kosmokratora, Sofar broni nie zło˙zył. Przeciwnie, w nowym ustroju widział jeszcze bardziej skuteczna˛ i wyrafinowana˛ form˛e tyranii, ni˙z poprzednia, jako z˙ e pozorami liberalizmu osłabiała wol˛e walki u nonkonformistów. Trzeba przyzna´c, z˙ e gorliwo´sc´ , z jaka˛ wszyscy dawni obrazoburcy padli na kolana przed ołtarzem zwyci˛eskiego bóstwa — nie próbujac ˛ nawet dociec, czy bijacy ˛ od niego blask jest blaskiem prawdziwego złota, czy tombaku — miała w sobie pod pewnymi wzgl˛edami co´s obrzydliwego. Niedawni najbardziej nieust˛epliwi konspiratorzy okazali si˛e bezwstydnymi politycznymi graczami gotowymi na wszystko, aby tylko zapewni´c sobie udział w sprawowaniu władzy i przeciwnymi wszystkiemu, co mogłoby ograniczy´c ich rol˛e w rza˛ dzeniu krajem. Sam Kosmokrator, równie cyniczny i obłudny jak oni, ale o wiele bardziej przebiegły, musiał hamowa´c ich zap˛edy i od czasu do czasu w sposób chytrze wywa˙zony zaspokaja´c z˙ adania ˛ ludu. Podobne postawy bujnie rozkwitały wokół mnie; w gł˛ebi duszy sam czułem do tego skłonno´sc´ . Nazywano to „realizmem”, „dojrzało´scia”, ˛ „madro´ ˛ scia”. ˛ Weszli´smy w wiek m˛eski i teraz my byli´smy odpowiedzialni za losy ojczyzny. Niektórzy, jak Elifaz, obj˛eli najbardziej 41
odpowiedzialne stanowiska i wzi˛eli na siebie ci˛ez˙ ar uwierzytelniania nowego porzadku ˛ wraz ze wszystkimi tego konsekwencjami. Inni, jak Bildad, wycofali si˛e w zacisze prywatnego z˙ ycia, obserwujac ˛ wydarzenia polityczne z ironia˛ i sceptycyzmem, i opowiadajac ˛ si˛e za przygodami indywidualnymi tyle˙z romantycznymi, co — hedonistycznymi. Tylko Sofar nie ustał w działalno´sci wywrotowej; jego zapał wzrósł. Od publicznej agitacji, ułatwionej niezbyt surowym prawodawstwem co si˛e tyczy wolno´sci słowa, przeszedł do działalno´sci podziemnej i był zamieszany, jako wykonawca lub inspirator, w liczne zamachy i porwania. Odwiedzałem go w poczatkowej ˛ fazie jego walki przeciw Kosmokratorowi, kiedy wraz z grupa˛ wyznawców spotykał si˛e w ruinach Opustoszałej Katedry, z˙ eby ich indoktrynowa´c. Korzystajac ˛ z praw dawnej przyja´zni wiele z nim wówczas rozmawiałem, ale wkrótce spostrzegłem, z˙ e bardziej mu zale˙zy na utworzeniu grupy nieprzejednanych, którzy powtarzali za nim słowo w słowo, na´sladujac ˛ nawet ton jego głosu, ni˙z na dyskusji o sprawach zasadniczych. Kiedy interweniowała policja, Sofar zniknał ˛ z z˙ ycia publicznego, ale mimo to, od czasu do czasu, jak dawniej zjawiał si˛e u mnie, z˙ eby po´smia´c si˛e z bajd, jakie dziennikarze wypisywali na jego temat. — Przyznaj, nie jeste´s w stanie oderwa´c si˛e od wspólnoty — powiedział po chwili tonem perswazji. — Trudno ci si˛e pogodzi´c z tym, co narzucone i konieczne. Jestem pewien, z˙ e i teraz nie opu´sciła ci˛e ochota oddziaływania na losy s´wiata w ten sposób. Chciałby´s go przekształci´c. na swój obraz i podobie´nstwo, zamiast siebie dostosowa´c do jego przypuszczalnych wymogów. To wła´snie nas łaczy ˛ mimo wszystkich ró˙znic, zwiazanych ˛ nie tyle z niezłomno´scia˛ twoich przekona´n, co z pewna˛ nie´smiało´scia˛ z twojej strony. Posłuchaj, Hiobie, obaj wiemy, z˙ e porzadek ˛ społeczny — celowo u˙zywam liczby pojedynczej, gdy˙z ró˙znorodno´sc´ w tym przypadku to tylko pewna liczba wariantów i nic nie pozwala nam sadzi´ ˛ c, z˙ e w przeszło´sci lub przyszło´sci zaistniało lub zaistnieje co´s naprawd˛e odmiennego — jest niereformowalny. Pa´nstwo to administracja, której celem jest powolne dawkowanie obywatelom s´mierci. Zajmuje si˛e tym garstka uzurpatorów, z˙ erujacych ˛ na jednostkach, z których wysysa siły, pozbawiajac ˛ je uprzednio cech indywidualnych. Nie brak teoretycznych usprawiedliwie´n tej struktury opartej na nierówno´sci, wyzysku i miernocie, od cynicznego historyzmu po ograniczony pragmatyzm, lecz przekona´c moga˛ one jedynie kogo´s, komu brak wiary w sens opozycji. Daleki jestem od idealizowania przeszło´sci, nie wierz˛e w przyszłe utopie. Wspólnoty pierwotne, wolne od choroby nowoczesnej pa´nstwowo´sci, były niewolone przez religi˛e, tradycj˛e i wojn˛e, podobnie jak to dzi´s obserwujemy u ludów prymitywnych, wbrew temu, co usiłuje nam wmówi´c antropologia a la Rousseau. Co si˛e za´s tyczy przyszłych utopii, opartych na sprawiedliwo´sci i równo´sci, to wystarczy spojrze´c na osiagni˛ ˛ ete w tej dziedzinie rezultaty, by skonstatowa´c, z˙ e mamy do czynienia ze sztuczkami teoretyków pa´nstwowo´sci, majacymi ˛ na celu jedynie umocnienie totalitaryzmu. 42
— Przecie˙z społecze´nstwo musi przyja´ ˛c taki czy inny system. . . — A skad ˛ ta pewno´sc´ ? A mo˙ze samo społecze´nstwo nie jest wcale konieczne, zwłaszcza jego skostniała, raz na zawsze okre´slona atrapa. Mo˙ze lepiej byłoby, gdyby ludzie łaczyli ˛ si˛e w grupy, które nast˛epnie rozwiazywaliby ˛ dobrowolnie, w kapry´snej zale˙zno´sci od przypadkowych, spotka´n. Wyobra´zmy sobie struktur˛e chaotyczna˛ i zmienna,˛ nietolerancyjna˛ jedynie wobec prób zhierarchizowania jej, struktur˛e, gdzie ka˙zda interwencja majaca ˛ na celu zahamowanie spontanicznych odruchów jednostek w stosunkach mi˛edzyludzkich byłaby obło˙zona anatema,˛ która,˛ dzi´s rezerwujemy dla niewolnictwa. — Nawet wtedy ta zmienna, rozczłonkowana wspólnota, musiałaby si˛e rza˛ dzi´c wedle pewnych norm. Sztuka, nauka, kultura wymagaja˛ pewnej stabilno´sci, pewnej ciagło´ ˛ sci. Podobnie wychowanie dzieci i ochrona członków wspólnoty przed niektórymi zbrodniami, przeciwko którym buntuje si˛e sam instynkt samozachowawczy. — Nie wymagaj ode mnie, z˙ ebym ci zbudował na poczekaniu nowy model utopii, doskonale skonstruowanej z idealnie dopasowanych kółek i idealnie naoliwionych zawiasów. Nie nabierzesz mnie na to. Moim zamiarem jest jedynie podda´c w watpliwo´ ˛ sc´ to, co według ciebie jest nieodwołalne. Przeczuwam, z˙ e pod osłona˛ owych norm, które uwa˙zasz za absolutnie niezb˛edne, próbujesz przemyci´c stary porzadek, ˛ od którego jak mniemam raz na zawsze si˛e uwolnili´smy. Co masz na my´sli mówiac ˛ „sztuka”? My´slisz o muzeach i wydawnictwach? O fingowanych konkursach? O szkołach i krytykach? O kongresach pisarzy? O całej tej akcji rozdmuchiwania nazwisk, b˛edacej ˛ ni to nowoczesnym bałwochwalstwem, ni to afera˛ handlowa? ˛ Nie sadz˛ ˛ e, z˙ e warto jest si˛e podporzadkowywa´ ˛ c jakiejkolwiek normie w zamian za co´s podobnego! Przeciwnie, uwa˙zam, z˙ e nale˙zy da˙ ˛zy´c do likwidacji tego wszystkiego. Tylko w ten sposób mo˙zemy odzyska´c poetów, b˛edacych ˛ ponad literatura,˛ ludzi malujacych ˛ i rze´zbiacych ˛ bez potrzeby bycia „malarzami”, „rze´zbiarzami” i podpisywania własnych tworów: muzyków, dla których wa˙zniejszy jest d´zwi˛ek fujarki lub gwizd, ni˙z zagryzmolone partytury wielkich orkiestr symfonicznych. Nauka, której losem tak si˛e przejmujesz, to narz˛edzie niewolenia i maltretowania natury, a nie bezinteresowny twór czystej ciekawo´sci. To ona słu˙zy producentom broni, osłabia ludzi lekami pod pretekstem leczenia ich, wyposa˙za człowieka w zb˛edne urzadzenia, ˛ które zamiast wolno´sci niosa˛ mu niewol˛e, utrzymuje fałszywy mit uniwersytetów. W rezultacie, obie, Nauka i Sztuka ko´ncza˛ po prostu w Banku, a owe normy, ta „ciagło´ ˛ sc´ ” i „stabilno´sc´ ” słu˙za˛ nie ochronie prawa człowieka do twórczo´sci, nie ochronie prawa dziecka do wra˙zliwo´sci, która ka˙ze mu si˛e interesowa´c losem gwiazd, lecz ochronie interesów Kraju (czy Pa´nstwa), w imi˛e którego niszczy si˛e jedno i drugie. Długie, po˙zółkłe palce Sofara z nerwowa˛ precyzja˛ nabijały fajk˛e, podczas gdy on sam zasypywał mnie słowami w sposób, który staram si˛e w tym miejscu jak najwierniej przedstawi´c (jako z˙ e głównym celem tego dziennika jest utrwalenie 43
na papierze zarzutów i wyrzutów, jakie mi si˛e czyni). Dalszy ciag ˛ jego wywodów musiałem ju˙z kiedy´s słysze´c przy innej okazji. — Wzruszajaca ˛ jest ta twoja troska o wychowanie dzieci, ale czy mo˙zesz z czystym sumieniem powiedzie´c, z˙ e normy rzadz ˛ ace ˛ naszym stabilnym i zhierarchizowanym społecze´nstwem wystarczajaco ˛ te dzieci chronia? ˛ Sa˛ poddawane stałej indoktrynacji, tresowane, zatruwane obsesjami i fobiami, tłumione w swej spontaniczno´sci, a wszystko to za pomoca˛ przykładu, jaki im dajemy. A co powiesz o nieopisanym okrucie´nstwie, jakiego sa˛ ofiara˛ ze strony sfrustrowanych rodziców, których w wi˛ekszo´sci przypadków wolałyby wcale nie mie´c. Zastanów si˛e przez chwil˛e nad liczba˛ samobójstw popełnianych przez dzieci albo sta´n kiedy´s po południu przy bramie której´s ze szkół pod koniec lekcji, a dostrze˙zesz na twarzach i w ruchach tych dzieci te same oznaki paniki, które kurczem przera˙zenia znacza˛ przyszłego pensjonariusza domu wariatów lub kandydata na samobójc˛e. Zreszta˛ ochrona dzieci to sprawa gatunku nie jednostki. A mo˙ze powinni´smy zorganizowa´c społecze´nstwo tak, aby mogło czuwa´c nad doskonało´scia˛ naturalnego mechanizmu, którego pierwszym i do´sc´ nieprzyjemnym obowiazkiem ˛ jest nasza własna s´mier´c? Niech si˛e kto chce trz˛esie nad swoimi dzie´cmi, ale nikt nie mo˙ze nas zmusi´c do sp˛edzenia z˙ ycia nad kołyska! ˛ Jak dotad ˛ gatunek ludzki broni si˛e wcale nie´zle i to w ka˙zdej sytuacji; nie ma powodów, by mniema´c z˙ e znikni˛ecie społecznego ładu w znanej nam postaci cokolwiek mu zaszkodzi. Przeciwnie, mo˙ze nawet zmusi´c do wysiłku i wyprodukowania rasy wy˙zszego rz˛edu. A nawet gdyby tak si˛e nie stało, gdyby gatunek ludzki nie był zdolny do dalszego rozwoju bez ponurej protezy struktury społecznej, byłoby to dodatkowym argumentem przemawiajacym ˛ za tym, z˙ eby ludzie zrozumiawszy, i˙z machina zwana gatunkiem nie słu˙zy im, tylko oni słu˙za˛ jej, s´wiadomie wybrali egoizm, odmówili współpracy i zacz˛eli z˙ y´c wedle własnej woli, nie baczac ˛ na biologi˛e i prawa ewolucji. Przez kilka sekund skupiał si˛e wyłacznie ˛ na nabijaniu fajki, co jak wiadomo nie słu˙zy elokwencji. Mogłem wróci´c my´slami do spotka´n w ruinach Opustoszałej Katedry. Ujrzałem oczyma duszy mena˙zeri˛e wyznawców Sofara: gorliwych prymusów, których wypowiedzi wydawały si˛e kopiami pogladów ˛ mistrza sporzadzo˛ nymi na szmatławym papierze, zadziornych oponentów (w gł˛ebi duszy bardziej uległych ni˙z ktokolwiek inny) formułujacych ˛ pozornie opozycyjne sady; ˛ kontestujace ˛ dziewczyny otulone w poncza i powiewne wschodnie szaty, z koktajlem Mołotowa w torebce i czołem opiecz˛etowanym czerwonym kwiatem; nieznajomego m˛ez˙ czyzn˛e w marynarce i krawacie uwa˙zanego za szpicla do momentu, a˙z si˛e okazało, z˙ e jest drobnym wytwórca˛ nieszcz˛es´liwie zakochanym w najbardziej roz´swiergotanej z tych amazonek. . . Nad zgromadzeniem królował głos Sofara, powa˙zny i d´zwi˛eczny, zadajacy ˛ pytania i sam udzielajacy ˛ na nie odpowiedzi, od czasu do czasu kraszacy ˛ gorzkie prawdy ironia,˛ majac ˛ a˛ zapobiega´c nieuchronnej emfazie. Nigdy nie widziałem nikogo, kto by tak przekonujaco ˛ wyst˛epował przeciwko nauczaniu, prezentujac ˛ przy tym takie zdolno´sci dydaktyczne; nikt przed 44
nim nie posiadł w stopniu tak doskonałym umiej˛etno´sci drwienia z prawd objawionych, b˛edac ˛ przy tym absolutnie pewnym, i˙z jest w posiadaniu czego´s, co mo˙ze je zastapi´ ˛ c, nikt dotad ˛ nie zwalczał z takim zapałem autorytetów, z cała˛ powaga˛ uwa˙zajac ˛ si˛e jednocze´snie za wyroczni˛e. Sofar z Naamatu, patetyczny w swej kontrowersyjno´sci, jest człowiekiem najmniej sympatycznym i najbardziej utalentowanym, jakiego dane mi było spotka´c. — Powiadasz, Hiobie, z˙ e trzeba jako´s zapobiega´c zbrodni. Oczekujesz pewnie, z˙ e powołam si˛e teraz na pana de Sade i wystapi˛ ˛ e przed toba˛ z obrona˛ morderstwa i pochwała˛ ojcobójstwa. Nic z tego. Je´sli pozwolisz i tym razem odwołam si˛e po prostu do zdrowego rozsadku. ˛ Po pierwsze, godzac ˛ si˛e na normy, których utrata˛ tak si˛e przejmujesz, zauwa˙zył to ju˙z Proudhon, sam z własnej woli naraz˙ asz si˛e na działanie przemocy: jeste´s s´ledzony, cenzurowany, ograbiany, zniewalany, torturowany, manipulowany, karany oraz skazany na s´mier´c (lub wysyłany na wojn˛e) przez tych, którzy czuwaja˛ nad twym doczesnym szcz˛es´ciem. Czy musz˛e ci dowodzi´c, z˙ e to wła´snie Prawo rodzi zbrodni˛e, (poczawszy ˛ od słynnego zakazu spo˙zywania owoców w Raju) zamiast jej zapobiega´c? Wspomniałe´s, z˙ e instynkt samozachowawczy (b˛edacy ˛ twoim zdaniem, paradoksalnie, argumentem za utrzymywaniem rzadów, ˛ które nas krzywdza˛ i wojen, które nas niszcza) ˛ buntuje si˛e przeciwko okre´slonym zbrodniom. Warto by si˛e zastanowi´c, czy byłoby ich tak wiele, gdyby główne powody — ambicja bogacza, rozpacz biedaka, zraniona duma, zazdro´sc´ — straciły racj˛e bytu znikajac ˛ wraz z „normami”, w których maja˛ swe z´ ródło. Oczywi´scie i wtedy zdarzałyby si˛e sporadyczne przypadki zabójstw bez widocznej przyczyny, b˛edace ˛ dziełem szale´nca czy zbrodniczego introwertyka, nie byłyby jednak zbyt cz˛este, gdy˙z człowiek jest zwierz˛eciem raczej łagodnym, a przede wszystkim „tchórzliwym”, zagro˙zenia mo˙zna by unikna´ ˛c za pomoca˛ kilku podstawowych zasad bezpiecze´nstwa, które ka˙zdy mógłby dobrowolnie stosowa´c według sił i s´rodków. W najgorszym przypadku, mo˙zliwo´sc´ spotkania na swej drodze szale´nca o zbrodniczych instynktach jest nieporównanie mniejsza ni˙z s´mier´c w wypadku kolejowym czy lotniczym, na co dzi´s jeste´smy stale nara˙zeni. Nie, przyjacielu, jestem przekonany, z˙ e nie istnieja˛ obiektywne racje przemawiajace ˛ za utrzymaniem porzadku ˛ społecznego, zalegalizowanego przez pa´nstwo lub podporzadkowanego ˛ jakiejkolwiek normie uniwersalnej prócz rutyny i naszego haniebnego przywiazania ˛ do tego, co nas zabija. — Z przyjemno´scia˛ zauwa˙zam, z˙ e twoja dialektyka ma si˛e dobrze, drogi Sofarze. Jako z˙ e moja werwa polemiczna została niejako nadwer˛ez˙ ona na tym pustkowiu, pozwolisz, z˙ e zamiast podja´ ˛c trud dyskusji, podziel˛e si˛e z toba˛ kilkoma watpliwo´ ˛ sciami raczej ni˙z — zastrze˙zeniami. Czy zgodzisz si˛e ze mna,˛ z˙ e my, to znaczy ja i ty, nie mamy szans na z˙ ycie w owym wymarzonym s´wiecie, jak to powiedziałe´s, zmiennym i chaotycznym? Czy˙z nie lepiej zatem optymalnie przystosowa´c si˛e do obecnych warunków, gdy˙z, jak rozumiem, nie bierzemy pod uwag˛e przyszłych nagród za heroizm ani w historycznym, ani w religijnym wymiarze? 45
— Ch˛etnie si˛e z toba˛ zgodz˛e. Nie mamy z˙ adnych szans na ziemi˛e obiecana.˛ Głównie dlatego, z˙ e Pa´nstwo to nie co´s, co czai si˛e na zewnatrz. ˛ Pa´nstwo wcielone jest w ka˙zdego z nas i nawet najskromniejszy obywatel ma prawo powiedzie´c jak król Francji: „Pa´nstwo to ja”. Słowem, my sami stanowimy cz˛es´c´ tego, co uniemo˙zliwia nam spełnienie naszych marze´n. Dlatego te˙z z nas samych nie mo˙ze si˛e wyłoni´c nic niosacego ˛ wyzwolenie, co znalazłoby odbicie w naszych planach i zamiarach; wszystkie nasze zamierzenia sa˛ bowiem na nasz własny obraz i podobie´nstwo. Jedynie nasza negacja ma warto´sc´ emancypacyjna,˛ gdy˙z przeciwstawia si˛e temu, czym jeste´smy i co uciele´sniamy. Powiesz, z˙ e program autodestrukcji jest swego rodzaju masochizmem, z˙ e mo˙ze byłoby korzystniej przystosowa´c si˛e bez szemrania do istniejacych ˛ warunków i okoliczno´sci. Dobrze wiesz, z˙ e sa˛ ludzie, dla których to nie jest mo˙zliwe, z˙ yja˛ ch˛ecia˛ odkłamania siebie i odrzucenia zb˛ednego balastu, gdy˙z ich przygniata i uniemo˙zliwia im z˙ ycie. Tylko bunt, który nic nie obiecuje i po którym niczego nie oczekujemy za wyjatkiem ˛ likwidacji upokarzajacej ˛ jednomy´slno´sci, niesie nam powiew swobody, cho´cby trzeba było za to drogo zapłaci´c. Prawdopodobnie nic nie zyskamy, ale mo˙ze uda nam si˛e chocia˙z co´s straci´c. Straci´c to, czego nie wybierali´smy, co nas dr˛eczy i w ostatecznym rachunku zabija, te˙z jest swego rodzaju zyskiem. Pewien przywódca teoretyk rewolucji powiedział, z˙ e nieszcz˛esny proletariat nie ma do stracenia nic prócz swoich kajdan. Dla człowieka potrafiacego ˛ patrze´c, kajdanami jest wszystko i nawet w najbardziej okrutnej rewolucji nie stracimy wi˛ecej, ni˙z tracimy codziennie d´zwigajac ˛ jarzmo. — Chciałbym co´s wtraci´ ˛ c. Mo˙ze to ci si˛e wyda troch˛e mieszcza´nskie, a mo˙ze nawet. . . metafizyczne. Sa˛ chyba jakie´s granice, których nie wolno przekracza´c, jaka´s wrodzona subtelno´sc´ w człowieku, która podczas rewolucji po prostu ginie. Mam wra˙zenie, z˙ e nawet kiedy mówisz o osobnikach wyzyskiwanych, wi˛ezionych czy w inny sposób n˛ekanych przez instytucje społeczne, brak w twoich słowach prawdziwego współczucia dla ludzi, nie ma w tobie sympatii ani solidarno´sci. . . Kiedy ci˛e słucham, przychodzi mi do głowy tylko jedno słowo: hybris. Sofar u´smiechnał ˛ si˛e ze smutkiem i godno´scia,˛ i zaczał ˛ wystukiwa´c na dło´n zgaszona˛ fajk˛e, by usuna´ ˛c z niej resztki popiołu. — Dla Greków hybris nie była jedynie tragicznym w skutkach przewinieniem wobec bogów. Pewien epigramat dedykowany Hermesowi ko´nczy si˛e słowami: hybris pore pollaki kerdos — hybris cz˛esto przynosi wiele korzy´sci. Wi˛ecej mam zaufania do zuchwałej hybris, ni˙z do współczucia; uwa˙zam ja˛ nawet za co´s bardziej ludzkiego. Wydaje mi si˛e, z˙ e Nietzsche si˛e tu nie mylił: nadmiar lito´sci dla człowieka w obecnej dobie przyczynia si˛e do dalszego utrzymywania go w jego po˙załowania godnej kondycji, a ponadto jest dodatkowym wsparciem dla ciemi˛ez˙ acych ˛ go praw. — Jakich praw, ludzkich czy boskich? A mo˙ze naturalnych?
46
— Wszelka˛ form˛e władzy poznaj˛e jedynie za po´srednictwem historii, czyli ludzkiej refleksji; jest zatem dla mnie w istocie swej — ludzka. Co´s obejmuje nad nami władz˛e i uzurpuje sobie prawo decydowania o naszym losie. . . a mo˙ze wcale go nie posiada. Gdyby je miało, nie musiałoby tak tego podkre´sla´c. Cała nasza walka ma wła´snie dowie´sc´ , z˙ e podobne prawo nie istnieje. W rezultacie wszystko jedno, czy władz˛e nazwiemy Bogiem, Ekonomia,˛ Historia˛ czy Natura˛ Ludzka,˛ chocia˙z pod wzgl˛edem taktyki to czy inne słowo mo˙ze by´c korzystniejsze jako bardziej pasujace ˛ do terminologii danej epoki. Zawsze kiedy rozmawiam z Sofarem, zdarza mi si˛e to samo: zaczynam czu´c dławiacy ˛ gabczasty ˛ opar, w jego kł˛ebach najprostsze, najbardziej podstawowe warto´sci naszego z˙ ycia staja˛ si˛e zdradziecka˛ iluzja.˛ Ogarnia mnie — pewnie na zasadzie samoobrony, gdy˙z zazwyczaj człowiek jest znacznie bardziej normalny, ni˙z sadzi ˛ — gł˛ebokie, kojace ˛ przekonanie, i˙z mam do czynienia z nieprawdopodobie´nstwem i zaczynam zwyczajnie t˛eskni´c do chwili, a˙z uda mi si˛e pozby´c mojego rozmówcy. Z drugiej strony nie opuszcza mnie złowieszcze przeczucie, z˙ e oto wreszcie dane jest mi ujrze´c, jak si˛e sprawy naprawd˛e maja,˛ sznurki poruszajace ˛ marionetki, cie´n za kulisami z˙ ałosnego spektaklu. Moja reakcja zwiazana ˛ jest raczej z moim osobliwym temperamentem, ni˙z z tre´scia˛ tez Sofara czy ich celem. Sofar usiłuje zdemistyfikowa´c, wszystkowidzacym ˛ wzrokiem logika przenikna´ ˛c s´wiat pozorów, ogołoci´c wyimaginowany panteon zaludniany przez nas bez przerwy nowymi złowieszczymi cieniami, a przede wszystkim — rozwia´c opary spowijajacej ˛ nas mgły. Sofar wprawia mnie w zmieszanie, a jednocze´snie intryguje, pogł˛ebiajac ˛ moja˛ naturalna˛ skłonno´sc´ do enigmatycznej personalizacji przyczyn owych zakulisowych działa´n. Wbrew jego zamierzeniom, po rozmowie z nim jestem jeszcze bardziej przesadny, ˛ ni˙z byłem przedtem. Jego system oparty na totalnej negacji nie odpowiada mi, ale mnie fascynuje, jednym słowem — kusi. — Mam wra˙zenie, z˙ e to, co mówisz, jest zbyt abstrakcyjne, Sofarze. Rozumiem, jak bardzo musi ci˛e dziwi´c podobny zarzut w moich ustach. Jak widzisz, przypadł ci zaszczyt uczynienia ze mnie. . . pozytywisty. A zatem, gdyby nawet przyja´ ˛c, z˙ e kto´s z mniejszym lub wi˛ekszym zapałem we´zmie udział w burzeniu ustalonego porzadku ˛ jako takiego, to bynajmniej nie dowodzi, z˙ e wszystkie bez wyjatku ˛ objawy owego ładu sa˛ w równym stopniu nie do przyj˛ecia. Tyrania, której ofiarami byli´smy w latach naszej młodo´sci, była chyba okrutniejsza, ni˙z obecne rzady ˛ Kosmokratora i jego tolerancyjny oportunizm. Jak rozumiesz, nie mówi˛e tego w oczekiwaniu na korzy´sci, jakie mo˙ze mi przynie´sc´ podobna opinia, próbuj˛e raczej spojrze´c na rzecz cała˛ od strony ewentualnej rebelii. W obecnej sytuacji istnieje znacznie wi˛eksze poszanowanie podstawowych praw, a z˙ e liberalne warunki sprzyjaja˛ działaniom opozycyjnym, zwi˛eksza si˛e równie˙z mo˙zliwo´sc´ negowania aktualnej władzy. — Bład, ˛ straszny bład! ˛ Albo hipokryzja. Słynny liberalizm Kosmokratora! Komu słu˙zy ten liberalizm? Wam, Bildadowi, Elifazowi i tobie, wam, którzy nie 47
chcecie z˙ adnej zmiany! Zbyt kochacie rzeczywisto´sc´ i zbyt jeste´scie zainteresowani w jej utrzymaniu, by pragna´ ˛c jakiejkolwiek prawdziwej zmiany. Wiecie, z˙ e ka˙zda gł˛eboka przemiana musi w nas uderzy´c. Nie, Hiobie, to nie jest tak. Liberalizm nie niesie z soba˛ mo˙zliwo´sci działania, liberalizm to jeszcze jeden sposób podporzadkowania ˛ obywatela Pa´nstwu. Skoro wolno wam pisywa´c w gazetach, wydaje si˛e wam, z˙ e sytuacja prasy jest prawidłowa. Skoro wyst˛epujecie w telewizji, biorac ˛ udział w „krytycznych”, „szczerych” dyskusjach i skoro od czasu do czasu wy´swietla˛ wam film Fassbindera, zaczynacie uwa˙za´c publikatory za pochodni˛e wolno´sci. Skoro w okre´slonych okoliczno´sciach pozwala si˛e wam — a raczej zmusza si˛e was — do wybrania kogo´s przez głosowanie, spogladacie ˛ na waszych władców z rozczuleniem i nadzieja,˛ z˙ e pr˛edzej czy pó´zniej i wy staniecie „legalnie” wraz z nimi w uczciwych zawodach. Skoro wam pozwalaja˛ nale˙ze´c do jakiego´s zwiazku ˛ zawodowego, uwa˙zacie za słuszne prowadzi´c z wła´scicielami zakładów „kulturalne” rozmowy na temat zwi˛ekszenia produkcji, co jakoby pozwoli przezwyci˛ez˙ y´c nie ko´nczacy ˛ si˛e kryzys gospodarczy itd. itd. A gdzie prawo pozwalajace ˛ raz na zawsze zamkna´ ˛c t˛e fabryka˛ kłamstw, jaka˛ jest prasa i sko´nczy´c z telewizja,˛ jako mechanizmem indoktrynacji wykluczajacym ˛ jakakolwiek ˛ dyskusj˛e i udział szerokich mas? Gdzie podstawowe prawo bezwzgl˛ednej likwidacji wszelkich posiadaczy i wła´scicieli? Wasze liberalne prawa niszcza˛ pragnienie wolno´sci, a tylko ono ma naprawd˛e znaczenie. Powiem ci, kto jest rzeczywi´scie wolny: wolny jest ten, kto jest ofiara˛ najokrutniejszej dyktatury, kto z˙ yje i konspiruje pod butem wroga, kto nienawidzi ka˙zdego rozkazu, jaki otrzymuje, a w ka˙zdym oficjalnym pomniku widzi twarz swojego ciemi˛ez˙ cy. Wolni sa˛ ci, którym odbiera si˛e prawo do j˛ezyka i tradycji, ci, którym kradnie si˛e owoc ich pracy, ci, którym zabrania si˛e uprawia´c miło´sc´ tak jak lubia,˛ ci, którym narzuca si˛e rozsadek, ˛ b˛edacy ˛ jedynie zniewolonym umysłem. To sa˛ naprawd˛e wolni ludzie; porzucili wszelka˛ nadziej˛e, nie wierza˛ w „kulturalne zachowanie”. Sa˛ wolni, bo moga˛ powiedzie´c „nie” ideom, które usprawiedliwiaja˛ zastany porzadek ˛ i próbowa´c go zniszczy´c. Nikt nie mo˙ze odebra´c im prawa do negacji. — Rozumiem, nie uno´s si˛e tak. Nie jeste´s na wiecu i nie ma obawy, z˙ e odbior˛e ci którego´s z uczniów. Pami˛etaj, z˙ e nie po raz pierwszy rozmawiamy na ten temat i na pewne figury retoryczne jestem dzi´s bardziej odporny ni˙z kilka lat temu. Mam na my´sli zwłaszcza wszelkie mniej lub bardziej złowieszcze wariacje na temat opinii „im gorzej, tym lepiej”. Jak rozumiesz, moje odosobnienie nie przyczyniło si˛e do zaostrzenia politycznych obaw, widz˛e jednak jasno, z˙ e to, co mog˛e nazwa´c moim skromnym buntem rozgrywa si˛e jakby na dwóch poziomach. Mam wra˙zenie, z˙ e z toba˛ jest podobnie, dwa poziomy, ale w odwrotnej kolejnos´ci. Spróbuj˛e to wyja´sni´c dokładniej: tak było zawsze, z czasem si˛e tylko jakby pogł˛ebiło. Na pierwszym poziomie buntu wyst˛epuje przeciw nadu˙zyciom i bolaczkom, ˛ b˛edacym ˛ złem oczywistym, to znaczy takim, które ka˙zdy, kto si˛e z nimi spotyka, bez potrzeby mieszania w to jakiejkolwiek ideologii, odczuwa jako złe: 48
głód, tortury, wi˛ezienie, ograniczenie z˙ yciowych mo˙zliwo´sci z powodu n˛edzy lub przepisów prawnych, wojna itd. Na tym poziomie stale jeszcze odczuwam oburzenie. Mo˙zna to nazwa´c goracym ˛ poziomem mojego buntu, jedynym, dla którego by´c mo˙ze byłbym jeszcze zdolny do działania, gdybym wierzył, z˙ e jest w ludzkiej mocy zwyci˛ez˙ y´c nieludzkie. Podkre´slam to, gdy˙z o ile zachowałem jeszcze wiar˛e w sens naprawy rzeczywisto´sci, to niemal całkiem — przynajmniej obecnie — nie mam potrzeby wymierzania kary. Drugi poziom, zimny, obejmuje to wszystko, co za złe w strukturze społecznej mo˙zna uzna´c jedynie na skutek pewnej mniej lub bardziej rozbudowanej refleksji, a przy tym nieraz nie uznaje si˛e tego za zło bezwzgl˛edne, tylko za zło konieczne, a niekiedy — nawet dobro: władza, hierarchia, prawo, biurokracja, własno´sc´ prywatna, policja, wojsko, rodzina, nauczanie, Pa´nstwo, pieniadz ˛ itd. itd. Na tym poziomie nie odczuwam ju˙z wzburzenia tylko niepokój; zreszta˛ nie uwa˙zam si˛e za powołanego ani upowa˙znionego, by komukolwiek narzuca´c co´s, co jest złe w sposób oczywisty i nie podlegajacy ˛ dyskusji, aby w zamian uwolni´c go od owego wzgl˛ednego zła, uzale˙znionego od punktu widzenia. W tym przypadku mój bunt ogranicza si˛e — lub lepiej, ograniczał si˛e — do tego, by innym wskaza´c zło tam, gdzie ja je widz˛e oraz powody, które mnie zmuszaja˛ do okre´slonego zachowania, a wszystko wyłacznie ˛ przy pomocy dyskusji i s´rodków perswazji. Wydaje mi si˛e, z˙ e ty, Sofarze, odwracasz hierarchi˛e wa˙zno´sci owych poziomów; cały zapał zachowujesz dla drugiego, traktujac ˛ pierwszy z pewna˛ oboj˛etno´scia; ˛ co wi˛ecej, uwa˙zasz, z˙ e nieszcz˛es´cia pierwszego sa˛ potrzebne, o ile moga˛ doprowadzi´c do otwartego ataku na wypaczeniu poziomu drugiego. Oto podstawowa ró˙znica w naszych pogladach ˛ na ustalony porzadek ˛ społeczny. Sofar wyszczerzył z˛eby w pogardliwym, nieco napastliwym u´smiechu. Przez chwil˛e znowu nabijał fajk˛e, po czym nie zapalajac ˛ jej powiedział: — Zgadzam si˛e z twoim rozró˙znieniem dwóch poziomów buntu i przyznaj˛e, z˙ e w zasadzie masz racj˛e mówiac, ˛ z˙ e wi˛eksza˛ wag˛e przywiazuj˛ ˛ e do drugiego. Powody wydaja˛ mi si˛e jasne: zło „wzgl˛edne” poziomu drugiego jest przyczyna˛ zła oczywistego poziomu pierwszego: nie mo˙zna w sposób trwały przeciwdziała´c temu ostatniemu, je´sli si˛e raz na zawsze nie pozb˛edzie tamtego. W niektórych przypadkach konieczne staja˛ si˛e s´rodki, które nazywasz „nieludzkimi” (a co w obecnym społecze´nstwie jest norma˛ ludzkiego zachowania), by tym skuteczniej zniszczy´c podstawy wła´snie tego, co nieludzkie. Obro´ncy panujacego ˛ systemu bez wahania si˛egaja˛ po owe s´rodki i ka˙zdy bunt, który je odrzuca, skazuje si˛e na niepowodzenie. Wspomniałe´s o torturach, dobrze, przypomnij sobie nasza˛ dyskusj˛e sprzed lat. Była to ostatnia polemika, która przeciwstawiła nas sobie (w pewien sposób równocze´snie nas jednoczac) ˛ jako czterech za˙zartych dyskutantów. Zapoczatko˛ wał ja˛ pewien incydent; wydarzył si˛e wkrótce po doj´sciu do władzy Kosmokratora, kiedy to opinia publiczna upajała si˛e z dawna oczekiwanym upadkiem ty49
ranii. Aresztowano wła´snie trzech członków podziemnej organizacji „Niecierpliwi”’ (zło˙zonej z najbardziej radykalnych elementów organizacji „Synowie ludu”, które odmówiły zło˙zenia broni z chwila˛ obj˛ecia władzy przez nowa˛ ekip˛e) i przez dziesi˛ec´ dni trzymano ich w całkowitym odosobnieniu, tak z˙ e nawet adwokaci nie mieli do nich dost˛epu. Podejrzewani byli o udział w zamachu, którego ofiara˛ padli dwaj komisarze Kosmokratora. Po upływie dziesi˛eciu dni ogłoszono wiadomo´sc´ o ich s´mierci podczas próby ucieczki, podj˛etej jakoby w czasie transportu z wi˛ezienia, gdzie ich przetrzymywano, do Ministerstwa Spraw Wewn˛etrznych. Tylko bardzo naiwni lub całkowicie bezkrytyczni zwolennicy nowego rzadu ˛ mieli wat˛ pliwo´sci co do tego, z˙ e trzej nieszcz˛es´nicy zmarli w wyniku tortur, jakim poddano ich w s´ledztwie. Prasa i inne publikatory (je´sli nie liczy´c kilku nie´smiałych i zawoalowanych głosów sprzeciwu) niemal jednogło´snie przyj˛eły wersj˛e oficjalna.˛ „Synowie ludu” cieszyli si˛e ogromna˛ popularno´scia˛ w czasach tyranii, osiagaj ˛ ac ˛ wy˙zyny ludowego mitu, za´s nieprzejednani przedstawiciele frakcji „Niecierpliwych” uwa˙zani byli za politycznych awanturników, szkodzacych ˛ sprawie demokracji, je´sli nie wr˛ecz za prowokatorów na usługach „legitymistów”, da˙ ˛zacych ˛ do przywrócenia dawnej dyktatury: słowem, nikt nie był zainteresowany w zakłócaniu s´wiatecznej ˛ atmosfery wokół Kosmokratora rozgrzebywaniem czego´s, co w najgorszym wypadku mogło by´c po prostu rezultatem zbytniej gorliwo´sci kilku funkcjonariuszy policji wyprowadzonych z równowagi przez zatwardziało´sc´ terrorystów. Taki punkt widzenia reprezentował Elifaz w czasie długiej i burzliwej debaty po´swi˛econej tej sprawie, debaty, która miała by´c ostatnim z naszych cotygodniowych spotka´n. — Co innego nadmierna gorliwo´sc´ i jej „mimowolne” konsekwencje, a co innego tortury — powiedziałem wtedy — nazywajmy rzeczy po imieniu i nie starajmy si˛e łagodzi´c wymowy faktów nadu˙zywajac ˛ słów. — Nikt nie chce nic łagodzi´c — z˙ achnał ˛ si˛e Elifaz — stosowanie tortur jest zabronione przez aktualnie obowiazuj ˛ ace ˛ prawo, co za czasów Tyrana było niemo˙zliwe. Ka˙zdy kto stosuje tortury, post˛epuje bezprawnie, cho´cby był wysokim urz˛ednikiem pa´nstwowym. Nie rozumiem, jak mo˙zna kogo´s, kto nie chce si˛e da´c manipulowa´c prowokatorom, oskar˙za´c o łagodzenie czy ukrywanie faktów. — A czy wiadomo z cała˛ pewno´scia,˛ z˙ e ich torturowano? — zapytał Bildad. — Z taka˛ pewno´scia,˛ na jaka˛ mo˙zna sobie pozwoli´c w podobnym przypadku — odpowiedziałem. — Lekarze sadowi, ˛ którzy przeprowadzali sekcj˛e zwłok, wykluczyli stosowanie s´rodków przymusu. — To Elifaz. — Ci sami lekarze wydawali podobne o´swiadczenia za poprzednich rzadów. ˛ Zreszta˛ policjanci te˙z sa˛ ci sami. — Ja. — W porzadku. ˛ Przejd´zmy do sedna sprawy. Nie bombardujmy si˛e wielkimi słowami i nie dajmy si˛e ponie´sc´ uczuciom, których szlachetno´sci nikt nie podwaz˙ a. Zdobad´ ˛ zmy si˛e na obiektywizm i spójrzmy realnie na problemy zwiazane ˛ ze 50
sprawowaniem władzy. Zanalizujmy obecny stan demokracji, zastanówmy si˛e, co podwa˙za jej stabilno´sc´ , jacy wrogowie jej gro˙za˛ i. . . jakie s´rodki trzeba podja´ ˛c w jej obronie. Stosowanie tortur jest godne pot˛epienia, zgoda, ale czy terroryzm nie jest równie potworny? — Nie opłacam terrorystów z moich podatków i nie czuj˛e si˛e instytucjonalnie odpowiedzialny za okrucie´nstwa, jakich si˛e dopuszczaja.˛ — Ja. — Nie sadz˛ ˛ e, z˙ e terroryzm jest potworny, chocia˙z przyznaj˛e, z˙ e jako posuni˛ecie polityczne mo˙ze by´c bł˛edny lub szkodliwy. Według mnie, terroryzm to ostatnia romantyczna przygoda naszych czasów, rozpaczliwy, a jednocze´snie pi˛ekny bunt przeciwko absolutnemu unormowaniu z˙ ycia, które parali˙zuje nas w naszych zbyt sensownie, zbyt „normalnie” urzadzonych ˛ pa´nstwach. — Bildad. — Czy sadzisz, ˛ z˙ e powinno si˛e ich wzia´ ˛c pod ochron˛e jak gatunek, któremu grozi wygini˛ecie. . . taka ekologia polityczna czy co´s takiego? — Ja. — Bandyta na pa´nstwowym wikcie traci du˙zo uroku. . . — Elifaz. — Zreszta˛ byłoby absurdem, gdyby chroniło ich to samo prawo, które zwalczaja.˛ To wielcy strace´ncy naszych czasów, skazani na samotno´sc´ i ulotne, ryzykowne przyjemno´sci. Tego zwykli zjadacze chleba nigdy nie zrozumieja.˛ — Bildad. — Wró´cmy do sedna sprawy. Prawo chroni ka˙zdego, nawet wbrew jego woli, nawet tego, kto je odrzuca, takie obowiazuj ˛ a˛ reguły gry. W przeciwnym wypadku byliby´smy w tym samym punkcie co za dyktatury. Zrozumiałem, z˙ e Elifaz usprawiedliwia tortur˛e, jako s´rodek konieczny w pewnych przypadkach dla utrzymania ładu społecznego. — Ja. — Tego nie powiedziałem. Podobna opinia wydaje mi si˛e godna uwagi, to wszystko. Przede wszystkim trzeba ustali´c hierarchi˛e warto´sci i podporzadko˛ wa´c jedne drugim wedle konkretnych kryteriów: w przeciwnym razie b˛eda˛ si˛e wzajemnie znosi´c i nic z tego nie wyniknie. Trzeba wiedzie´c, dlaczego si˛e robi pewne rzeczy. Społecze´nstwo to równie˙z rynsztoki i s´mietniska, i nie mo˙zemy z˙ a˛ da´c od ludzi, którzy nam wy´swiadczaja˛ grzeczno´sc´ i dbaja˛ o nie, z˙ eby byli czy´sci i pachnacy ˛ jak tancerki z opery. Sfera ducha, szlachetno´sc´ , nawet prawo to luksus, luksus cywilizacyjny, za który w s´wiecie, gdzie porzadek ˛ stale jeszcze graniczy z poprzednio obowiazuj ˛ acymi ˛ prawami d˙zungli, trzeba mie´c odwag˛e płaci´c brudna˛ moneta.˛ Gdybym był ministrem i zwrócono by si˛e do mnie z pro´sba˛ o tajne zezwolenie na zastosowanie tortur wobec zbrodniarza, od zezna´n którego zalez˙ y z˙ ycie wielu ludzi i bezpiecze´nstwo mojego kraju, udzieliłbym zezwolenia bez wahania. — Elifaz. — Co dowodzi wyłacznie ˛ tego, z˙ e urodziłe´s si˛e na ministra. . . — Bildad! — Moim zdaniem, niektóre s´rodki zatruwaja˛ cele, do których prowadza.˛ Osia˛ gni˛ec´ cywilizacyjnych nie mo˙zna opłaca´c barbarzy´nstwem, gdy˙z wtedy barbarzy´nstwo mo˙ze si˛e sta´c jedyna˛ prawdziwa˛ forma˛ istnienia cywilizacji. Ponadto, okazjonalne odwoływanie si˛e do barbarzy´nskich metod budzi podejrzenie co do 51
jako´sci cywilizacji, która musi broni´c si˛e w taki sposób. (Kto ma decydowa´c, kiedy stosowa´c owe metody, skoro ju˙z raz udzielono pozwolenia na potajemne czynienie tego, co oficjalnie si˛e pot˛epia?) Co´s, czego trzeba broni´c przy pomocy bezprawia, nie jest warte obrony. — Ja. — Bywa, z˙ e kto nie chce by´c katem, dobrowolnie staje si˛e ofiara.˛ — Elifaz. — Wcale nie dobrowolnie ani z pokora,˛ tylko do ko´nca utrzymujac, ˛ z˙ e jest maltretowany nie dlatego, z˙ e chce, tylko dlatego, z˙ e nie chce czego´s uczyni´c. Nigdy ten, kto staje si˛e ofiara,˛ nie ponosi tak całkowitej kl˛eski jak ten, kto zgadza si˛e by´c katem. — Ja. Podczas naszej przedłu˙zajacej ˛ si˛e i coraz bardziej zawzi˛etej dyskusji Sofar zachowywał milczenie. Od czasu do czasu u´smiechał si˛e ironicznie, to wszystko. W pewnej chwili wstał i wyszedł. Nasze cotygodniowe spotkania zostały zawieszone na mocy milczacej ˛ umowy i nie wiem, czy widział si˛e potem jeszcze z pozostałymi uczestnikami dyskusji. — Nie odzywałem si˛e wtedy, bo musiałbym przyja´ ˛c postaw˛e całkowicie obca˛ ka˙zdemu z was — powiedział teraz — musz˛e przyzna´c, z˙ e w pewien sposób zgadzałem si˛e z tym, co mówił Elifaz, nasz minister z powołania. Trzeba mie´c odwag˛e płaci´c za to, co chce si˛e osiagn ˛ a´ ˛c, a płaci´c trzeba tym, czym si˛e płaci´c nie chce. Najwa˙zniejsze, to wiedzie´c, dlaczego pewne rzeczy si˛e dzieja.˛ Tortury i kara s´mierci moga˛ by´c s´rodkiem działa´n rewolucyjnych, je´sli u˙zywa si˛e je po to, by zdemontowa´c Pa´nstwo, wsparte przecie˙z na nich. Je´sli władz˛e przycisna´ ˛c, natychmiast si˛egnie po s´rodki, które w okresie, gdy nie czuła si˛e zagro˙zona, z cała˛ hipokryzja˛ pot˛epiała: w ten sposób objawia si˛e jej prawdziwa natura. Posługujac ˛ si˛e w walce s´rodkami, które nazywasz „nieludzkimi”, przyczyniamy si˛e do zdemaskowania okrucie´nstwa, na którym wspiera si˛e Pa´nstwo. — Wasze okrucie´nstwo jest równie oczywiste. — Istotnie. Zakładamy, z˙ e w obecnych warunkach nie mo˙zna by´c ludzkim. Głosimy otwarcie, z˙ e nie jeste´smy członkami społecze´nstwa i z˙ e walczymy o to, by pewnego dnia mo˙zna było bezkarnie by´c dobrym. Nasi wrogowie dzier˙zacy ˛ władz˛e polityczna˛ uzurpuja˛ sobie prawo do monopolizowania i instytucjonalizowania moralno´sci. Nasze działanie ma ich zmusi´c do okazania si˛e tak niemoralnymi, jak niemoralni by´c musza,˛ i do przyznania tego głosami ich najprzenikliwszych rzeczników, jak to uczynił Elifaz w owej pami˛etnej dyskusji. — Mo˙zna zatem powiedzie´c, z˙ e ty i ka˙zdy, kto robi to co ty, prowadzicie walk˛e w obronie prawdziwej moralno´sci. — Mo˙zna to tak okre´sli´c, chocia˙z ka˙zdy sad ˛ pozytywny, majacy ˛ za przedmiot negacj˛e, musi si˛e wyda´c troch˛e niepowa˙zny. Wyst˛epujemy przeciwko temu, co jest; nie wiemy, co mo˙ze nastapi´ ˛ c pó´zniej, kiedy znikna˛ obecne przeszkody, i nie mo˙zemy wypowiada´c si˛e na ten temat z powodu braku danych. Nie wierz˛e, z˙ e na poczatku ˛ człowiek był dobry, te˙z był zły, ale wtedy to nie miało znaczenia. . . My staramy si˛e przywróci´c mu stan okrutnej niewinno´sci. 52
Wstał, przewiesił torb˛e przez rami˛e i schował do niej fajk˛e. Jak błyskawica przemkn˛eła mi przez głow˛e my´sl, z˙ e widz˛e go po raz ostatni. — Ta sofistyka zaj˛eła nam tyle czasu, z˙ e nie zda˙ ˛zyłem ci powiedzie´c, z czym przyszedłem — mówiac ˛ to Sofar zaczał ˛ si˛e z wolna przechadza´c po cuchnacych ˛ resztkach mojej samotni. — Pewnie ju˙z słyszałe´s, z˙ e grozi nam Inwazja. — Tak, Elifaz mi o tym wspominał. — A to mnie ubiegł, jak widz˛e. Chciałbym, z˙ eby´s si˛e do nas przyłaczył, ˛ Hiobie. Przypuszczam, z˙ e Elifaz proponował ci to samo, tylko z˙ e ja mam na my´sli współprac˛e z przyszłym okupantem. Zbli˙zaja˛ si˛e dni, podczas których nie b˛edzie mo˙zna sobie pozwoli´c na luksus neutralno´sci, nawet tu, na tym wysypisku. Zreszta˛ ty nie zasługujesz na neutralno´sc´ , przestałe´s by´c neutralny przychodzac ˛ tutaj, chocia˙z sam nie zdawałe´s sobie z tego sprawy. — Po tym wszystkim o czym tu mówili´smy, nie rozumiem, czego mo˙zesz oczekiwa´c po Inwazji. — Oczekiwa´c? Nie bad´ ˛ z dzieckiem, oczywi´scie, z˙ e niczego. Powiem ci co´s w tajemnicy: jestem przekonany, z˙ e Inwazja ma si˛e dokona´c za zgoda˛ Kosmokratora; chce zlikwidowa´c resztki opozycji i wzmocni´c swoja˛ władz˛e. Nie przywia˛ zuj˛e wagi do rezultatów Inwazji tylko do niej samej. Nastanie bezkrólewie, s´wi˛eto szale´nców, wielki karnawał. Maszyna zostanie zastopowana, codzienna inercja zmacona ˛ i koła poruszajace ˛ mechanizm wyleca˛ w powietrze. Potem wszystko wróci do normy, jeszcze bardziej sztywnej ni˙z przedtem. Spadna˛ głowy chwilowych samozwa´nców i karnawał zako´nczy si˛e ta´ncem s´mierci. Chyba, z˙ e temu przeszkodzimy. Chyba, z˙ e uda nam si˛e ten przej´sciowy stan przedłu˙zy´c do tego stopnia, z˙ e zorganizowanie nowej struktury pa´nstwowej stanie si˛e niemo˙zliwe. Jak rozumiesz, pan i władca nie mo˙ze by´c pewien swej omnipotencji, skoro my o´smielamy si˛e w nia˛ watpi´ ˛ c. Nieraz hybris przynosi korzy´sci. Zastanów si˛e nad tym. Nie musisz mi odpowiada´c zaraz. Przyjd˛e po ciebie w odpowiedniej chwili. . . Kiedy odchodził, zapadał ju˙z zmierzch. Trzasłem ˛ si˛e z zimna mimo opatulonych papierem boków i my´slałem, z˙ e nigdy go ju˙z nie zobacz˛e, to niemo˙zliwe, z˙ ebym go jeszcze kiedy´s zobaczył. A przecie˙z, powinienem si˛e z nim spotka´c ˙ nie odrzucam i powiedzie´c mu to wszystko, czego mu dzi´s nie powiedziałem. Ze wszystkiego, co ustalone, co sprawnie funkcjonuje, co kieruje monotonia˛ naszego ˙ nie mam za grosz zaz˙ ycia, które bez tego byłoby jeszcze bardziej jednostajne. Ze ufania do działa´n spontanicznych, tego zuchwałego złudzenia wałkoni i nierobów. ˙ podobnie jak Hölderlin sadz˛ Ze ˛ e, z˙ e duch winien by´c uj˛ety w kształty i uwa˙zam pewne rutynowe posuni˛ecia i ich publiczna˛ instytucjonalizacj˛e za gwarancj˛e te˙ przyjaciół przyszłych pokole´n uwa˙zam za pogo, co rozumiem jako wolno´sc´ . Ze ˙ obcy mi jest ka˙zdy humanitarny cel, tencjalnych wrogów pokole´n obecnych. Ze którego nie mo˙zna osiagn ˛ a´ ˛c godziwymi s´rodkami.
53
Wczorajsza noc była jedna˛ z najchłodniejszych nocy tej wiosny, a ja nie mogłem zapomnie´c o Sofarze. Z mroku dobiegał mnie jego cichy, sugestywny głos, słyszałem jego strace´ncze argumenty, udzielałem odpowiedzi i znów słyszałem, jak z sarkazmem odrzuca moje racje. Nim zdołałem sformułowa´c zdanie, ju˙z do´ biegała mnie jego odpowied´z. Scierali´ smy si˛e tak ze soba˛ do s´witu, cz˛es´ciowo we s´nie. Po przebudzeniu słyszałem go znowu. Nie zobacz˛e go nigdy wi˛ecej, ale wcia˙ ˛z jeszcze stale go słysz˛e.
Notatka szósta Czy to ja s´ni˛e? Dlaczego ogranicza´c do jednego ja mnogo´sc´ , która˛ kipia˛ moje noce? To nie ja s´ni˛e, to si˛e s´ni? Nieraz moje ja pojawia si˛e we s´nie poza mna,˛ obok mnie. rozło˙zone na kilka głosów. Nigdy nie stanowi centrum, snu, miejsca, gdzie pulsuje — nierzadko w trwodze — najintensywniejsze prze˙zywanie. Nie do wiary, z˙ e po opracowaniu naukowej teorii snów, w dalszym ciagu ˛ s´nimy jakby nigdy nic. Nawet lepiej, teraz s´nimy interpretacj˛e na równi z samym snem. Freudowi i jego psychoanalizie nie mo˙zna jedynie wybaczy´c zmniejszenia fundamentalnej dziwno´sci snu i zastapienia ˛ go łamigłówka˛ lu´znych skojarze´n lub gorzej — poradnictwem uczuciowym. W naszych czasach przesłanie snów, tak istotne ze wzgl˛edu na powszechny brak po˙zywki dla intelektu, jest najcz˛es´ciej zakłócane przy pomocy szkolnej terminologii, mac ˛ acej ˛ obrazy ju˙z w chwili samego snu. Co za szale´nstwo naukowo interpretowa´c sny, racjonalizowa´c je, analizowa´c! Jak˙ze to irracjonalne, jak bardzo trzeba gardzi´c rozumem, by co´s takiego zamierzy´c! Parafrazujac ˛ słowa romantycznego my´sliciela Carla Gustava Carusa, to tak jakby próbowa´c uczy´c geografii goł˛ebia pocztowego: najprostszy sposób, z˙ eby zabładził. ˛ A jednak sen dociera do miejsca przeznaczenia, dociera nieomylnie, jak samo przeznaczenie. Potrafi dotrze´c, znale´zc´ drog˛e mimo i wbrew wszelkim mapom, które usiłuje narzuci´c mu pedanteria epoki op˛etanej jałowa˛ obsesja˛ kodeksów. Odkrywczo´sc´ wyobra´zni karłowacieje w cyfrze lub symbolu jak w banalnym zbiorze renesansowych emblematów. Ale nie po to zapuszczamy si˛e ka˙zdej nocy w otchła´n zachwycenia i trwogi. Czynimy tak, by rozlu´zni´c opinajac ˛ a˛ nas to˙zsamo´sc´ , zaprzeczy´c przekonaniom, odwoła´c wybory, oczy´sci´c si˛e z nie popełnionych zbrodni, odnale´zc´ twarze zmarłych. ´ ac Zmarli. . . bohaterowie i prawdziwi mieszka´ncy snów. Sni ˛ zst˛epujemy do piekieł; nie musimy nawet zst˛epowa´c, po prostu przechodzimy na stron˛e Hadesu, prze´slizgujemy si˛e na teren tamtego s´wiata, ju˙z prawie jeste´smy jego obywatelami. Tam wszyscy jeste´smy umarli, a tylko umarli ukazuja˛ si˛e w czasie snu. ˙ Zywi wyst˛epujacy ˛ w snach pojawiaja˛ si˛e w nich jako przyszli zmarli, jako zmarli, którymi b˛eda.˛ W tajemnych, a mimo to przejrzystych egzekwiach snu bierze udział ukryta strona naszego jestestwa, to, co sekretnie przynale˙zy w nas do tamtego s´wiata. Jak znakomicie rozumiemy we s´nie s´mier´c! Jak potwornie wydaje si˛e 55
nam bliska! Straszne i pocieszajace ˛ zarazem. Zmarli w naszych snach zmieniaja˛ si˛e, sa˛ młodsi albo smutni. Opowiadaja˛ o swoich kłopotach, o tym, co ich dr˛eczy. Dzi´s w nocy s´nił mi si˛e ojciec; był jakby pogodzony z faktem swego zgonu; kiedy objałem ˛ go ramieniem, wydał mi si˛e ni˙zszy i drobniejszy ni˙z dawniej, chocia˙z to pewnie ja urosłem i zm˛ez˙ niałem przez ten czas. Chwil˛e rozmawiali´smy, a w przerwach spogladał ˛ na mnie z czuło´scia.˛ Kocham go bardzo i w pewnym momencie poczułem l˛ek na my´sl o tym, z˙ e musi umrze´c i zaraz potem ogromna˛ ulg˛e, kiedy sobie u´swiadomiłem, z˙ e ju˙z mu to nie grozi. Powinienem si˛e teraz l˛eka´c nie s´mierci ojca, lecz własnej. To przez co musz˛e jeszcze przebrna´ ˛c, jest łagodzone przez do´swiadczenie jego długiego obcowania ze s´miercia.˛ Zazdroszcz˛e mu i jednocze´snie jestem rad, z˙ e to wła´snie jego spotkało. Chyba spytałem, czy b˛edziemy si˛e widywa´c a˙z do ko´nca, bo z u´smiechem wzruszył ramionami, jakby bagatelizujac ˛ moje pytanie, po czym porozumiewawczo zmru˙zył oko. Roze´smiałem ´ si˛e. . . Smiałem si˛e razem z nim przez dłu˙zsza˛ chwil˛e nagle rozumiejac ˛ wszystko. Wszystko. Nigdy tyle si˛e od niego nie nauczyłem; dzi˛eki niech b˛eda˛ pełnej godno´sci rezerwie, z jaka˛ z˙ ył, dzi˛eki mu za to, z˙ e przesunał ˛ ostateczna˛ lekcj˛e na jeden z tych momentów absolutnego rozumienia, które wcze´sniej si˛e nie zdarzaja.˛ Nie zawsze zmarli ze snów sa˛ naszymi zmarłymi. Nieraz zjawy ukazuja˛ si˛e w naszym teatrze cieni mimochodem, jak kto´s, kto przypadkiem zachodzi do dalekich znajomych, nie majac ˛ nic lepszego do roboty. Mo˙ze nie maja˛ dokad ˛ i´sc´ . Zmarli bezdomni, poszukujacy ˛ schronienia i uczucia prosza˛ o kilka kropli naszej ciemnej krwi wylanej u wrót snu, by zabarwi´c nieco blado´sc´ istot opuszczonych i opowiedzie´c nam jaka´ ˛s wzruszajaco ˛ obca˛ histori˛e. My´sl˛e, z˙ e z wiekiem sen nasz staje si˛e coraz bardziej go´scinny i wyrozumiały dla obcych zmarłych, jak kto´s, kto majac ˛ niedługo si˛e przeprowadzi´c, zawiera znajomo´sc´ w nieznanym miejscu. Nale˙zy przy tym pami˛eta´c, z˙ e i my odwiedzamy cudze sny; jeste´smy go´sc´ mi niosacymi ˛ pociech˛e lub gro´zb˛e. Cz˛esto cytuje si˛e pierwsza˛ cz˛es´c´ monologu z zako´nczenia Burzy (mo˙ze i ja ju˙z tak uczyniłem w moim dzienniku), gdzie Prospero mówi, z˙ e jeste´smy zrobieni z tego samego tworzywa co sny, pomijajac ˛ druga˛ niemniej znaczac ˛ a˛ cz˛es´c´ jego wypowiedzi: „I marne nasze z˙ ycie sen otacza”. W tym wła´snie „otoczeniu” poznajemy si˛e najlepiej, tam wła´snie, gdy giniemy, odnajdujemy watłe ˛ oparcie, pozwalajace ˛ nam wznie´sc´ si˛e ku s´wiatło´sci pozaziemskiej, a jednak tak bardzo naszej, która rodzi si˛e z cienia i cieniowi nas zwraca. Niektóre sny gasna,˛ kiedy si˛e budzimy. Inne trwaja˛ i rozrastaja˛ si˛e. Przejmuja˛ władz˛e nad jawa,˛ uzurpuja˛ sobie prawo kierowania nia,˛ pomagaja˛ nam lub atakuja,˛ nagradzaja˛ nasze wysiłki lub niwecza˛ ambicje. Linia oddzielajaca ˛ nas od ´ Tamtego Swiata zaciera si˛e i zaczynamy z˙ y´c w dwóch s´wiatach jednocze´snie; nie musimy zamyka´c oczu ani rezygnowa´c z blasków i cieni s´wiadomego z˙ ycia. Nasza wyobra´znia, z natury władcza i zaborcza, zaczyna ogarnia´c coraz rozleglejsza˛ przestrze´n. Tak bogowie zamieszkuja˛ w´sród nas. To nieuniknione, je´sli mamy znie´sc´ l˛ek, jarzmo narzucone przez konieczno´sc´ . Równie˙z sny nie sa˛ wolne od ko56
nieczno´sci: my nie mo˙zemy nimi dysponowa´c, to one kre´sla˛ linie naszego przeznaczenia, opanowuja˛ jaw˛e i niosa˛ z soba˛ nieograniczony, pozaziemski wymóg tego, co mo˙zliwe. Zaczyna si˛e walka mi˛edzy ananke a zjawami, i najwra˙zliwsi spo´sród nas asystuja˛ przy niej z udr˛eka˛ i niecierpliwo´scia.˛ My przy niej asystujemy. Zmarli zawieraja˛ z nami sojusz przeciw temu, co nieuniknione: w ten sposób mszcza˛ si˛e na s´mierci za to, z˙ e ju˙z ich wchłon˛eła. Kto wie, jak to jest naprawd˛e. Wszyscy mo˙zemy by´c snem, jeste´smy nim, kiedy wznosimy przeciw ananke okrzyki głuchym głosem umarłych: z˙ adamy ˛ obalenia konieczno´sci! nigdy nie zrezygnujemy z tego, co jest mo˙zliwo´scia; ˛ z tego, co wolne! Przez nasze l˛eki i nasze nadzieje zmarli domagaja˛ si˛e rewindykacji, z˙ adaj ˛ a˛ powtórnego zaistnienia. Krzycza˛ ze snów i s´wiaty´ ˛ n. Nasza trwoga maleje, gdy˙z rozumiemy, z˙ e we s´nie nie jeste´smy sam na sam z ananke, z˙ e jest dla nas mo˙zliwa inna jaka´s konieczno´sc´ (mimo z˙ e ananke ogłosiła swa˛ niemo˙zno´sc´ w tym wzgl˛edzie). Dlatego musimy sprzymierzy´c si˛e ze zjawami. Niepokorni, brutalni sojusznicy obejmuja˛ nad nami władz˛e równie bezwzgl˛ednie, jak to czyniła konieczno´sc´ . Widocznie niewola jest naszym przeznaczeniem. . . Trwoga maleje, ro´snie niepokój. Jak mówiłem, jestem jedna˛ z jego ofiar. Niepokój wia˙ ˛ze człowieka z z˙ yciem nie gorzej ni˙z trwoga. Nasza sytuacja nie ulega poprawie. Przynajmniej moja; wykaza´c to, oto cel tego dziennika. Niepokój rodzi niemoc, wi˛ecej — przera˙zenie (dlaczego to ukrywa´c). To cena, jaka˛ płacimy zmarłym za to, z˙ e zostaja˛ naszymi sojusznikami. Przera˙zenie wytwarza podatny grunt na wizje. W moim przypadku ten rodzaj udr˛eki zrodził dar przewidywania przyszło´sci. Nagie przera˙zenie wybiega naprzód, niczym zziajany ogar, po ciepłym s´ladzie mknie ku wiekom, które maja˛ nadej´sc´ , z˙ adaj ˛ ac ˛ niemo˙zliwej niemo˙zno´sci; poprzez połacie czasu, przyrzeczone niepewna˛ obietnica˛ nadziei, tropi oblicze tego, czego nie mo˙zna nazwa´c utraconym, chocia˙z zawsze jest nieobecno´scia.˛ To, co si˛e ma sta´c, nie stanie si˛e, stanie si˛e natomiast to, co bezpodstawne, to, na co nie zasługujemy, to, co nas unicestwi i odkupi nasze popioły. Miło´sc´ . Domine, non sum dignus. . . W rzeczywisto´sci nie wołam do Pana, lecz do niej, Donna mia, la belle dame sans merci. Nie jestem godzien, ale nie lituj si˛e nade mna,˛ przybad´ ˛ z, chocia˙z nie szukam ci˛e prawdziwie, chocia˙z ja sam jestem najwi˛ekszym wrogiem twojego przybycia, chocia˙z zaparłem si˛e ciebie trzy, tysiac ˛ razy, zanim zapiał kur, mimo i˙z dr˙ze˛ i nie mog˛e si˛e skupi´c na twej nieobecnej obecno´sci; spogladam ˛ w inna˛ stron˛e ku innemu wiekowi, z uporem nie chcac ˛ ci˛e rozpozna´c. Miło´sc´ nastanie, cho´c nasta´c nie ma. Przyb˛edzie do mnie nie zwlekajac, ˛ bezlitosna, „bardziej okrutna ni˙z głód, cierpienie, morze”, lecz równie tajemnicza i pełna piekielnej rado´sci jak bezkres oceanu. Przera˙zenie naprowadzi mnie na s´lad jej kryjówki, osaczy ja,˛ nie patrzac, ˛ z mgławicy wyszczerzy kły, pochwyci i zło˙zy ja˛ — jeszcze dr˙zac ˛ a˛ i rozdygotana˛ — u czyich´s stóp. Jednak ju˙z powiedziałem, z˙ e nie jestem pewien, czy mam prawo mówi´c, z˙ e to ja s´ni˛e. Niepokój mówi mi, ze nie b˛edzie mnie w miejscu, do którego zawita miło´sc´ . Przetrwam jedynie w owej nieokre´slono´sci osoby, ja57
ka˛ tam zastanie, zjawa mi˛edzy zjawami. To ostatni przywilej udzielony mi przez przera˙zenie. W moim s´nie wszystko jest ju˙z dane: widz˛e moje trzy córki; narodza˛ si˛e, kiedy wygnanie si˛e sko´nczy, a trad ˛ zniknie, nie pozostawiajac ˛ s´ladów na zdrowej skórze. B˛ed˛e je kochał innym ciałem i innym soba; ˛ dzi´s przynosi mi je mój niepokój. One sa˛ niepokojem. Sa˛ owym profetycznym przera˙zeniem, wiodacym ˛ mnie ´ przez przyszłe wieki na s´lad majacej ˛ nastapi´ ˛ c miło´sci. Sni˛e je teraz, je, majace ˛ dopiero nadej´sc´ . Sa˛ przy mnie. Pusty, o´slepiony gnijacymi ˛ resztkami Krater rozbrzmiewa niczym gigantyczny instrument kaskada˛ ich s´miechu i zmienia si˛e pod nia˛ nie do poznania. Nie ma przyszło´sci, nie ma godnej zaakceptowania, oswojonej tera´zniejszo´sci, nie ma trwałej, pozbawionej zastrze˙ze´n zgody na z˙ ycie — na to konieczne, pełne niepokoju, przera˙zajace ˛ z˙ ycie — bez owego przyzwolenia, którym t˛etni dla nich moje serce i moje rozwarte ramiona. Ich przybli˙zona przez sen obecno´sc´ umo˙zliwia zwyci˛eskie odparcie ataku pustki. Powstaja˛ z l˛eku przed pustka˛ i niwecza˛ ja.˛ Mimo i˙z zrodzone z mojej krwi (sa˛ przecie˙z moimi córkami), uwa˙zaja˛ si˛e za niezale˙zne. Utwierdzam je w tym przekonaniu; z ich niezale˙zno´sci czerpi˛e sił˛e, umacniaja˛ mnie nia.˛ Tak, miło´sc´ . Napadaja˛ na mnie, ograbiaja,˛ chronia.˛ Bad´ ˛ zcie pozdrowione. Nieraz odwa˙zam si˛e my´sle´c w nie´smiałym upojeniu, z nadzieja,˛ której nie mam odwagi wyzna´c ani porzuci´c, z˙ e mo˙ze ˙ patrzac i ja co´s dla nich znacz˛e. . . Ze ˛ na mnie czuja˛ rado´sc´ , jak ja na ich widok. . . Lepiej jednak uda´c, z˙ e tego nie dostrzegam. Przyjda˛ jutro. Pewne siebie, silne, wolne jak sen. Trzy ksi˛ez˙ niczki nocy, damy pikowe, ulepione z przera˙zenia, i˙z sa˛ ksi˛ez˙ niczkami. W ich miłosnej blisko´sci zdaje si˛e rozstrzyga´c wieczne pytanie o istot˛e ananke, pytanie, majace ˛ dociec poczatku ˛ tego splotu „kurzu, czasu i snu, i agonii”. Wszystko przyszło na s´wiat wraz z nimi, które jeszcze si˛e nie narodziły: przeszło´sc´ wypływa z tych, co nadejda˛ jako ze swego jedynego z´ ródła. Oto wys´niona logika wszechwładnej wyobra´zni, tylko ona mo˙ze wymóc na s´mierci to, co mo˙zliwe: miło´sc´ . Jak napisał stary angielski poeta: When was it that we swore to love forever? When did this Universe come at last to be? The two questions are one. Fetch me a rose from your rose-arbour to bless this night and grant me honest sleep: Sleep, not oblivion. Sen, nie zapomnienie. Moja najstarsza córka ma na imi˛e Paloma. Niemal si˛e waham przed okre´sleniem jej banalnym mianem blondynki. Moja głowa szuka jej, by spocza´ ˛c na jej łonie. Nie pytajcie, czy jest mi dobrze; kiedy ona jest blisko, nie mo˙zna sobie wyobrazi´c czego´s nad dobro, które z niej emanuje. Mówi´c o niej, z˙ e jest dobra, to strata czasu. Dotychczas nie zdołałem nauczy´c jej mego imienia i nie 58
mam nadziei, by mi si˛e to kiedykolwiek udało. U´smiecha si˛e do mnie z roztargnieniem, a jej dziewicze palce o zapachu lawendy spoczywaja˛ na moich rozgoraczko˛ wanych, pokrytych tradem ˛ skroniach. Nie usiłuje by´c przebiegła, nie jest sprytna ani zalotna; silna czuło´scia˛ nie musi si˛e ucieka´c do z˙ adnych sztuczek. Jest niby sen we s´nie. Przywlokłem si˛e pod jej drzwi przemokni˛ety od deszczu, który siecze mój s´wiat, s´wiat gdzie szaleje burza. Zarost pokrywał moja˛ twarz, obłaka´ ˛ ncza ˙ niecierpliwo´sc´ s´ciskała serce. Absurdalna, odra˙zajaca ˛ mieszanina Zyda Wiecznego Tułacza ze szczypta˛ Heathcliffa. W kojacym ˛ cieple jej salonu rozpr˛ez˙ am si˛e i zaczynam mrucze´c jak lampart w dzie´n s´wiatecznego ˛ pojednania mieszka´nców Arki. Paloma troskliwie przykłada wonny okład na moje wrzody, a kiedy sprawia mi ból, podaje mi swe białe rami˛e, bym je ugryzł i w ten sposób ukoił skargi. Doskonale wie — ona, która nie mo˙ze zapami˛eta´c mojego imienia — jak nale˙zy przyrzadzi´ ˛ c befsztyk, by mi smakował (niezbyt wypieczony, lekko krwisty, ale raczej usma˙zony ni˙z zupełnie saignant) i nigdy nie zapomina podsuna´ ˛c mi po kolacji moich ulubionych cygar, starannie uło˙zonych w cygarnicy z cedrowego drewna. Wydaje si˛e, z˙ e lubi mój ochrypły, lekko szorstki głos, władczy i słaby zarazem, i chocia˙z nie mo˙zna powiedzie´c, z˙ e mnie słucha, łagodnym ruchem głowy zdaje si˛e podkre´sla´c rytm mojego monologu. Od czasu do czasu jaki´s mój wyjatkowo ˛ grubia´nski i niesprawiedliwy wybuch sprawia, z˙ e w jej bladych oczach ukazuja˛ si˛e ciche łzy; wtedy szybko si˛e opanowuje i idzie przyrzadzi´ ˛ c kaw˛e. Nie przypominam sobie, bym słyszał, jak mówi, s´piewa za to z cudowna˛ łagodno´scia,˛ mo˙ze nieco zbyt wysokim głosem, swoje pro´sby, pytania, kołysanki, rozkazy. Tak, rozkazy, gdy˙z słu˙zac ˛ mi z całkowitym oddaniem, włada mna˛ jednocze´snie, jak to si˛e zawsze dzieje w przypadku gdy oddanie jest prawdziwe. I tak moje sekretne podda´nstwo odpowiada jej podda´nstwu manifestacyjnemu i wi˛ezy silniejsze nad konieczno´sc´ sama˛ — trwog˛e i okowy — spajaja˛ nas wspólnym zadowoleniem. Sen, nie zapomnienie. Moja druga córka ma na imi˛e Acacia. Ma płomienne włosy i goracy ˛ oddech. Nie zna wytchnienia ni spoczynku. Nie ustaje w p˛edzie u mego boku, bierze udział w ka˙zdej bitwie, pod ka˙zdym niebem, przeciw ka˙zdemu wrogowi. Odpowiada za mnie, kiedy brak mi słów i gdy słabn˛e, bliski oddania tego, czego odda´c mi nie wolno. Nieomylnie s´ledzi ka˙zdy mój gest. chwyta najl˙zejsza˛ oznak˛e złego humoru, niedostrzegalna˛ dla mnie samego, a objawiaja˛ ca˛ si˛e u˙zyciem innego ni˙z zwykle słownictwa w nieznaczacej ˛ pogaw˛edce. Kiedy jeste´smy w towarzystwie i kto´s powie co´s głupiego lub niezamierzenie komicznego, nie musz˛e na nia˛ patrze´c, by wiedzie´c, z˙ e zauwa˙zyła potkni˛ecie i z˙ e potem po´smiejemy si˛e z niego razem. Nigdy mi si˛e nie podporzadkowuje, ˛ nie pozwala nad soba˛ panowa´c. Nieraz znika z sobie tylko znanego powodu, a ja zostaj˛e sam i z trudem przełykam jałowa˛ gorycz zazdro´sci. Obawiam si˛e nie tego, z˙ e zostan˛e porzucony i zapomniany, bardziej boj˛e si˛e niekorzystnego porównania, które obni˙zy w jej oczach moja˛ warto´sc´ . Przy niej czuj˛e przesadny obowiazek ˛ bycia lepszym, ni˙z jestem w istocie. Kiedy Acacia spoglada ˛ na mnie swymi s´miałymi, 59
zielonymi oczyma, miarowe, stanowcze bicie serca mówi mi, z˙ e my, m˛ez˙ czy´zni, przyszli´smy na s´wiat dla tego, co wolne i co nie´smiertelne. Mówi˛e jej o moim niepokoju i tradzie, ˛ o niewytłumaczalnym wygnaniu, które z mojej winy stało si˛e moim udziałem (jak˙ze strasznie brzmi mi w bole´snie przewra˙zliwionych uszach to banalne „z mojej winy”!) i ona rozumie mnie, nie litujac ˛ si˛e, uspokaja bez egzaltacji i pobła˙zliwo´sci. Kiedy u˙zalam si˛e nad soba˛ zbyt płaczliwie, marszczy brwi lub znaczaco ˛ ziewa, by mnie przywoła´c do porzadku. ˛ Potem opowiada mi historie. Jest wytrawna˛ narratorka,˛ umiejac ˛ a˛ nada´c wymiar mityczny najbardziej codziennemu zdarzeniu. Snuje opowie´sci o szlachetnej miło´sci, okrutnych wojnach, burzach morskich i podró˙zach na odległe planety, o m˛ez˙ czyznach nie znajacych ˛ strachu, nie cofajacych ˛ si˛e przed niczym i o madrych, ˛ przebiegłych kobietach, które znajomo´sc´ magii łacz ˛ a˛ z melancholijnym odsuni˛eciem si˛e od spraw tego s´wiata. Opowiada mi, jak król Itaki przybył do swego ograbionego pałacu, odmieniony do niepoznaki, w łachmanach z˙ ebraka, ze s´ladami, jakie na jego ciele pozostawiły długie lata trudów. Rozpoznał go tylko stary wierny pies my´sliwski i podszedł do niego po raz ostatni, by skona´c u stóp odzyskanego pana. Zielone oczy Acacii l´snia˛ duma˛ i czuło´scia,˛ kiedy mówi imi˛e: Odys. Innym razem milczy zamy´slona, kiedy łakn˛e słów pociechy lub dobrej rady. Nie oczekuj˛e od niej w zamian z˙ adnych zwierze´n. Długie chwile ciszy to najwi˛eksza jej tajemnica, jaka˛ znam (ona o mnie wie wszystko, absolutnie wszystko). Nieraz, kiedy jestem zamy´slony lub zrezygnowany, jakby mimochodem, lekko, dotyka mojego ramienia. Sen, nie zapomnienie. Moja najmłodsza córka ma na imi˛e Azabache. Do jej imienia przywodzacego ˛ na my´sl imi˛e konia doskonale pasuje jakby od szalonego p˛edu rozwiana czarna grzywa i doskonała kragło´ ˛ sc´ pełnych po´sladków. Pewien niemiecki my´sliciel pisał, z˙ e „przed upadkiem ludzie rozmna˙zali si˛e rozgał˛eziajac ˛ si˛e niczym drzewa; ró˙znica płci jest degeneracja˛ gatunku, cechujac ˛ a˛ kondycj˛e jednostek s´miertelnych”. Słowem, Azabache jest wyrafinowanym i subtelnym osiagni˛ ˛ eciem wielowiekowej ewolucji, która si˛e dokonała po wygnaniu z raju. Felix culpa. Kiedy si˛e do niej zbli˙zam (chocia˙z wła´sciwie wol˛e, kiedy ona do mnie podchodzi), nie´smiałe zwierzatko ˛ wewnatrz ˛ mnie, które patrzy moimi oczyma, skr˛eca si˛e w przeczuciu rozkosznej m˛eki. Łaknie, by jakie´s ciało wyrwało go z lochu zamy´slenia. Bywa, z˙ e nawet s´mier´c wita człowiek z rado´scia,˛ pod warunkiem, z˙ e jej blisko´sc´ daje nam pozna´c, z˙ e jeste´smy organicznie z˙ ywi. Azabache spogla˛ da na mnie z wahaniem i zach˛eta.˛ Jej spojrzenie wymazuje wszystko, jednoczy, prosi i daje. Skoncentrowana w niej rzeczywisto´sc´ t˛ez˙ eje od swego zwielokrotnionego do bólu, osobliwego ci˛ez˙ aru. Chod´z, Azabache. Id˛e, Azabache. Dotykam delikatnych sutek i z wolna odchodza˛ w zapomnienie pretensjonalne i rozkazuja˛ ce słowa, słowa niepotrzebne. Chc˛e, z˙ eby´s mnie czuła. Coraz bardziej i bardziej. Chciałbym własna˛ skóra,˛ samym soba˛ dotrze´c do najbardziej intymnych zakat˛ ków twego ciała. Nie my´sl, czy dajesz mi rozkosz; jej jedynym warunkiem jest rozkosz twoja. Zobacz, w jakim upojeniu spijam twa˛ tajemna˛ wilgo´c. Jeszcze raz 60
i jeszcze. Jej buzia drapie˙znika czerwienieje; odwraca ode mnie zmacone ˛ spojrzenie z niewinnym bezwstydem. Jej paznokcie wbijaja˛ si˛e w moje rami˛e: teraz nie pozwoli mi odej´sc´ cho´cbym nawet chciał! Rytmiczne ruchy jej po´sladków podrzucaja˛ mnie z furia.˛ Ju˙z nie mo˙ze, ale instynkt, powołanie, ka˙za˛ jej przedłuz˙ a´c przyjemno´sc´ , jak tylko to mo˙zliwe. Z jakim zapami˛etaniem zapewnia sobie rozkosz, z jak naturalna˛ lubie˙zno´scia˛ to czyni. Nie zwa˙za na nic, wszystko w niej ogranicza si˛e teraz do tego jednego, jedynego spazmu. Słysz˛e zwierz˛ece j˛eki: jeszcze, jeszcze. . . Wtedy zaczynam szepta´c urywanym głosem do jej ucha rozpustne słowa i spro´sne polecenia; ka˙zda sylaba pogł˛ebia jej trans, dobrze ci tak, dziwko, mów teraz, co czujesz. Kasa ˛ mnie w´sciekle, widz˛e biel jej wywróconych gałek, nie ust˛epuje, chce wyssa´c wszystko do ostatniej kropli, daj, jeszcze daj. Wreszcie pr˛ez˙ y si˛e z chrapliwym j˛ekiem, przypominajacym ˛ parskni˛ecie morskiego ssaka, a mnie odst˛epuja˛ substancje i akcydensy, odpływa nieszcz˛esna s´wiadomo´sc´ , ulatuje gdzie´s imperatyw kategoryczny; jak zmyte znikaja˛ uniwersalia. Nie ma nic lepszego, ni˙z Ty, cielesna moja Azabache. Nieraz spotykamy si˛e wszyscy czworo, Paloma, Acacia, Azabache i ja, niczym zgodna rodzina. Wtedy dziewcz˛eta zamieniaja˛ si˛e rolami (nie tracac ˛ przy tym swego własnego stylu), co naszej grze dodaje dodatkowego uroku. Acacia przygotowuje kolacj˛e, prosta˛ i wyrafinowana˛ jak opowiadanie Stevensona, Azabache opowiada pieprzne przygody pewnej dzielnej niewiasty, popadajacej ˛ z jednego nieszcz˛es´cia w drugie, Paloma pozwala si˛e pie´sci´c, s´ciskajac ˛ mi˛edzy udami, pod stołem, przypadkowo tam zabłakan ˛ a˛ moja˛ r˛ek˛e. Potem s´miejemy si˛e i pijemy do woli. Poczatkowo ˛ raził je nieco mój brak wstrzemi˛ez´ liwo´sci w spo˙zywaniu napojów wyskokowych, ale potem roztropnie postanowiły upija´c si˛e razem ze mna.˛ Fascynuja˛ mnie objawy ich upojenia. Palomita zalewa si˛e na smutno, jest czuła i troch˛e płaczliwa, Acacia staje si˛e gadatliwa i krnabrna, ˛ Azabache musuje bezwstydem, szampan pokrywa jej oczy mgła,˛ koniuszek j˛ezyka ukazuje si˛e w nabrzmiałych po˙zadaniem ˛ wargach. . . Spogladam ˛ na nie z ojcowska˛ duma,˛ wzrokiem zm˛etniałym od czuło´sci i alkoholu, z ust wyrywa mi si˛e czkni˛ecie podobne do j˛eku i przy d´zwi˛ekach jednego z tych tang, do których mam po˙załowania godna˛ słabo´sc´ , odrzucam stanowczo my´sl, z˙ e córki moje musza˛ si˛e zestarze´c, z˙ e ich piersi utraca˛ kiedy´s swa˛ spr˛ez˙ ysto´sc´ , po´sladki zwiotczeja,˛ a charaktery zdegeneruja˛ si˛e, stajac ˛ si˛e z˙ ałosna˛ mieszanina˛ zazdro´sci, frustracji, sm˛etnej pazerno´sci. Własny schyłek jest dla człowieka łatwiejszy do zniesienia (nigdy zreszta˛ nie jeste´smy go tak w pełni s´wiadomi, jak sobie wyobra˙zamy), je´sli nie musi jednocze´snie asystowa´c przy starzeniu si˛e osób, które uosabiały dla niego cały splendor młodo´sci. Dotyczy to zwłaszcza kobiet: m˛ez˙ czy´zni starzeja˛ si˛e, kobiety — rozpadaja.˛ Do´sc´ , dosy´c tego. Kim jestem ja, wła´snie ja, by rozprawia´c o cudzym rozpadaniu si˛e? Moje córki to jedyna wieczno´sc´ , jaka˛ znam. Słysz˛e teraz, jak chórem s´piewaja˛ ballad˛e, której słów nie mog˛e dosłysze´c; mo˙ze s´piewaja˛ w nie znanym mi j˛ezyku. Zreszta˛ nie zwracaja˛ na mnie uwagi; tylko od czasu do czasu która´s 61
przypadkowo zerka w moja˛ stron˛e. Teraz zajmuja˛ si˛e soba.˛ Miło´sc´ mi˛edzy siostrami to najbardziej niepokojacy ˛ rodzaj miło´sci. Delikatne pieszczoty, docierajace ˛ do miejsc zazdro´snie strze˙zonych przed dotkni˛eciem m˛ez˙ czyzny, pocałunki jak piana zderzajacych ˛ si˛e ze soba˛ fal morskich, ciche wprowadzajace ˛ w trans s´miechy, szepty, które po raz pierwszy rozbrzmiały w g˛estwinie dalekiego lasu, podobne do tych, co zawiodły Akteona w pobli˙ze zakazanego stawu, ku jego s´mierci jelenia. Sen to odpór dany zapomnieniu, wynalazek pami˛eci innego rodzaju. W snach ´ przypominamy sobie to, co jeszcze nie mogło si˛e wydarzy´c. Smiałe głosy, zuchwałe gesty, nikogo nie obra˙zajacy ˛ bezwstyd. Imaginacyjna, rozgoraczkowana ˛ gromada zmarłych faluje u naszego boku, niszczac ˛ si˛e na nieprzenikliwej rzeczywisto´sci, która ich pogrzebała. We s´nie widz˛e moje córki: Azabache, Acacia, Paloma, za ich sprawa˛ od˙zywam, wolny od tradu, ˛ gotów do walki przeciw konieczno´sci. Gdybym kiedykolwiek mógł co´s zbudowa´c — hipoteza do natychmiastowego odrzucenia — to tylko na nich. Na nas. Nie mam jednak złudze´n. Nie da˙ ˛ze˛ do z˙ adnej ziemi obiecanej; nikt nie raczył nawet czegokolwiek mi obiecywa´c. Pozostaje mi jedynie sen o miło´sci (jeszcze raz o´smielam si˛e to tak nazwa´c w tych moich bezwstydnych wynurzeniach) i wiedza, z˙ e miło´sc´ jest wytworem snu i zawsze, podobnie jak Mesjasz, przychodzi za pó´zno. Paloma, Acacia, Azabache, nasze igraszki, nasze złaczone ˛ dłonie, ich s´lina, która otwiera oczy s´lepców, lekkie przej´scie cienia, mogace ˛ uzdrowi´c paralityka. Cud. Po có˙z ten biblijny ton? Nie zagł˛ebiam si˛e w nie, aby obmy´c si˛e z tego, czym jestem zbrukany, lecz aby ostatecznie uleczy´c si˛e z m˛eskiej kulturowej obsesji czysto´sci. Nikt mi ich nie obiecywał, ju˙z powiedziałem, z˙ e niczego nigdy mi nie obiecywano; po prostu sa˛ dziwkami z moich majaków, a to, czego naprawd˛e od nich z˙ adam, ˛ zgorszyłoby swym bezwstydem ka˙zda˛ szanujac ˛ a˛ si˛e opini˛e publiczna.˛ Siła pchajaca ˛ mnie ku szale´nstwu, jakim emanuja,˛ bardziej jest niszczaca ˛ i zgubna dla s´wiata, ni˙z rewolucyjne zap˛edy Sofara. Tarzam si˛e w darmo oczekiwanej miło´sci, szaleniec zlany ´ potem, lubie˙zny z˙ adz ˛ a,˛ która˛ syc˛e własnym wstr˛etem. Slina cieknie mi z ust; opanowuj˛e si˛e na chwil˛e i z dr˙zeniem odczytuj˛e prorocze słowa Novalisa: „wiem, z˙ e wyobra´znia uwielbia to, co niemoralne, z˙ e zawsze wybiera barbarzy´nstwo ducha; wiem jednak i to, z˙ e ka˙zde działanie wyobra´zni podobne jest do snu, lubuje si˛e w mroku nocy, w braku sensu, w samotno´sci”.
Notatka siódma Oczy pustki mierzyły mnie wczoraj spojrzeniem długo i dokładnie, wywołujac ˛ dr˙zenie. Samotno´sc´ stała si˛e moim wrogiem na nowy, nie znany dotad ˛ sposób i chyba po raz pierwszy odczułem w pełni gł˛ebi˛e mego opuszczenia. Słysz˛e głosy, s´miechy, krzyki. Kto´s rozkazujaco ˛ woła: „tutaj, chod´zcie tutaj!” Hała´sliwa grupa ukazuje si˛e na brzegu Krateru i ostro˙znie zaczyna schodzi´c przy akompaniamencie pisku i szczebiotu. Jaki´s m˛ez˙ czyzna staje wyprostowany na skraju Krateru, rozkłada dłonie jakby chciał obja´ ˛c usypisko s´mieci: jest raczej rosły ni˙z otyły, raczej przebrany ni˙z ubrany, nosi kapelusz z niewielkim opuszczonym rondem, ciemne okulary, długi rozwiany z˙ ółty szal. Jego armia niezbyt zbornie zajmuje pozycje, kamery z cichym pomrukiem wyłaniaja˛ si˛e z metalowych skrzy´n. Trójnogi, stalowe z˙ yrafy, rozkołysane mikrofonami reflektory podnosza˛ ci˛ez˙ kie powieki; nastrój improwizacji, majacy ˛ jednak w sobie co´s ostatecznego jak sala operacyjna przygotowana na okazj˛e niezbyt wymagajacego ˛ pacjenta, który nie docieka powodów majacego ˛ nastapi´ ˛ c zabiegu. Kto´s potyka si˛e o milowe jelita kabla, pełznacego ˛ mi˛edzy stertami gratów. Po´sród gromady migaja˛ gdzieniegdzie drobne wdzi˛eczne postacie, przeciagaj ˛ a˛ si˛e i wiotczeja˛ w oczekiwaniu na zako´nczenie parady maszyn. Lu´zne stroje w pastelowych barwach, przezroczysto´sci, tu i ówdzie kraszone z˙ ywym kolorem, płomie´n purpury na mu´slinie. Kilka postaci jest niewatpliwie ˛ kobiecych, kilka innych — watpliwie ˛ m˛eskich. Z daleka robia˛ wra˙zenie czego´s niepokojaco ˛ dziecinnego, niczym bal przebiera´nców. Gruby, brodaty, rozgestykulowany m˛ez˙ czyzna rozstawia na wła´sciwych miejscach stylizowane sylwetki, jak zjawy wyci˛ete z ektoplazmy, gotowe do rozegrania partii spektralnych szachów. Potem postacie zaczynaja˛ si˛e rusza´c, powoli, delikatnie. Kamery szemrzac ˛ s´ledza˛ ka˙zdy ich ruch, w poszukiwaniu efektownych kontrastów zapewnionych przez zastygły gnój, zalegajacy ˛ wn˛etrze Krateru. Ciekawe, jak zatytułuja˛ ten program? „Wdzi˛ek i rdza”?, „Wiosna w´sród zimy”? Postacie biora˛ si˛e za r˛ece; przechadzaja˛ si˛e teraz długimi krokami, nie tracac ˛ nic ze swej zwiewno´sci, przystaja,˛ s´mieja˛ bezgło´snie; jedna z nich zdejmuje kapelusz z szerokim rondem, potrzasa ˛ głowa˛ i kaskada złotych włosów spływa jej na ramiona. Od czasu do czasu ballet przystaje i Murzyn jak z˙ ywcem z Broadwayu — czerwona koszula, blue jeans — poprawia tancerzom makija˙z i porzadkuje ˛ fryzu63
ry. W cało´sci wida´c pazur jakiego´s młodego, zdolnego, „niespokojnego ducha”, jak si˛e to mówi bez najmniejszego wyczucia sytuacji (chciałbym słowo „niepokój” i jego pochodne zachowa´c na swój wyłaczny ˛ u˙zytek). Zupełnie jakbym go słyszał: „sprzedajemy estetyk˛e”; „matowy połysk naszych linii znakomicie kontrastuje z tymi oto resztkami przedmiotów, które doszły swego kresu. To, co b˛edzie u˙zyte jutro, koegzystuje z tym, co porzucono wczoraj. To, co jutro stanie si˛e przedmiotem po˙zadania ˛ wszystkich, s´ciera si˛e z tym, co dzi´s nikomu niepotrzebne. Wizualno´sc´ w naszym uj˛eciu rywalizuje z dekadencja˛ i czerpie z niej swoje siły”. Uff. Gówno półinteligenta w poszukiwaniu pseudopoezji rynku. Jako´sc´ — nie majaca ˛ nic wspólnego z rzetelnym wykonaniem, tylko z ewentualno´scia˛ akceptacji — przedestylowana w alembiku przymiotników, z dodatkiem flou. Postacie suna˛ dalej w szele´scie powiewnych tunik, bufiastych spodni, ubiorów rodem z dyskoteki, przed tymi ruinami pozbawionymi godno´sci ruin, resztkami elektroluksów, opon, połamanych parasoli, lepkiej nieust˛epliwej gutaperki, kieszonkowego wydania tej ksia˙ ˛zki, wedle której nakr˛econo tamten film, lalek rozpaczliwie próbujacych ˛ upodobni´c si˛e do swej dorosłej ju˙z pani. Ile tu rzeczy nie do zdarcia zdartych do cna, ile materii zmywalnych, których nikomu nie przyjdzie do głowy zmywa´c. . . Siedz˛e schowany mi˛edzy sterczacymi ˛ szczatkami ˛ prefabrykowanego domku (typ chalet) i ukradkiem wygladam ˛ przez jego szwajcarskie, niepotrzebne ju˙z, ozdobione tombakiem okno. Wszystko wskazuje, z˙ e nawet najsurowsza kwarantanna nie jest w stanie zapewni´c człowiekowi spokoju. Jak przep˛edzi´c te muchy utrapione, paradujace ˛ tam na górze? Rzuci´c czym´s czy mo˙ze przestraszy´c bezwstydnie obna˙zajac ˛ swoje rany? Mógłbym si˛e zdoby´c na osobliwy rodzaj striptease’u i zademonstrowa´c nago´sc´ kompletna,˛ do gołej ko´sci. . . Dobrze, ale czy ja naprawd˛e chc˛e, z˙ eby poszli? A je˙zeli wstydliwie ukrywam my´sl, z˙ e na swój sposób cieszy mnie ich towarzystwo? Mo˙ze po prostu zapewniaja˛ mi co´s w rodzaju rozrywki na tym odludziu? Mo˙ze nawet mnie kusza,˛ pociagaj ˛ a? ˛ Jak długo b˛ed˛e ich wspominał, kiedy odejda,˛ jak b˛ed˛e to robił, co b˛ed˛e czuł? Czy ja nie mógłbym równie˙z wystapi´ ˛ c w ich rewii mody jako z˙ ywy s´mie´c, zlepek odpadków, osobliwe memento mori? Doprowadziłbym ich upragniony, szokujacy ˛ efekt do perfekcji. Ja za´s, cho´c na jedna˛ chwil˛e powróciłbym do s´wiata z˙ ywych, do tego s´wiata, który tak naprawd˛e nigdy nie zniknał ˛ z moich marze´n. Goła czaszka na bankiecie te˙z na swój sposób uczestniczy w uroczysto´sci. . . Czy˙zby zarzad ˛ główny do spraw zabaw ludowych do tego stopnia nie miał wyczucia potrzeb swych p.t. klientów, by odrzuci´c propozycj˛e szkieletu-ochotnika, spontanicznego mane tekel fares, robaka po˙zadanego ˛ przez ka˙zde szanujace ˛ si˛e jabłko? Z cała˛ pewno´scia˛ przydałbym im si˛e na co´s. Chyba z˙ e znowu straciłbym wiar˛e w sens mojej roli, przekonanie, które uwierzytelnia i ułatwia z˙ ycie. Przeciwstawi´c si˛e przedmiotom, czyli by´c soba.˛ Innym ludziom wydaje si˛e to rzecza˛ najłatwiejsza˛ w s´wiecie. Dla mnie nigdy tak nie było. Zawsze uwa˙załem, z˙ e jestem mało prawdopodobny. Próbuj˛e za wszelka˛ 64
cen˛e by´c błyskotliwie, doskonale, ol´sniewajaco, ˛ nieodparcie skuteczny, ze strachu, z˙ e nikogo nie przekonam. Nie wynika to z braku sceny, lecz z niezgody na rol˛e, jaka przypadła mi w udziale lub jeszcze bardziej z niezgody na cała˛ sztuk˛e, bo z˙ adna z ról nie wydaje mi si˛e godna odegrania czy cho´cby wiarygodna. Skad ˛ si˛e wzi˛eli ci wszyscy ludzie, którym to tak dobrze idzie? Gdzie ich nauczono tak sprawnie si˛e porusza´c, podawa´c r˛ek˛e, całowa´c, wychowywa´c dzieci? ˙ Zycie jako takie wydaje mi si˛e nie do zniesienia. Nie do przyj˛ecia. Kiedy kto´s opowiada mi o swoich planach, projektach, miłosnych przygodach; kiedy mówi o swoim codziennym z˙ yciu, ustabilizowanym i zaakceptowanym, czuj˛e, z˙ e si˛e dusz˛e. To niemo˙zliwe, my´sl˛e, do´sc´ , do´sc´ , nie udawajmy ju˙z, to, co mi pan opowiada jest straszne, nie m˛ecz si˛e tak i nie m˛ecz mnie, zabij si˛e i sko´ncz z tym wszystkim, na miło´sc´ boska.˛ Ale ten kto´s w dalszym ciagu ˛ tokuje, u´smiechni˛ety, szcz˛es´liwy, pełen nadziei. . . Ja po prostu nie pasuj˛e do niezmaconego ˛ spokoju panujacego ˛ w całym domu. Skad ˛ bierze si˛e mój niepokój, to przekonanie, z˙ e „ju˙z dłu˙zej nie mog˛e”? Towarzyszyło mi w chwilach tak zwanych najwi˛ekszych osiagni˛ ˛ ec´ , kiedy wszystko zdawało si˛e by´c w najlepszym porzadku, ˛ nie opuszczało, kiedy jaki´s szcz˛es´liwiec czy po prostu zadowolony z z˙ ycia człowiek kre´slił przede mna˛ niezno´sna˛ platanin˛ ˛ e linii swego losu. Jedynie w chwilach kl˛eski, własnej lub cudzej, dochodziły mnie dodajace ˛ otuchy sygnały, co´s na kształt obietnicy. Powiedzie´c: „w ko´ncu jest jak jest, inaczej nie b˛edzie” to podpisa´c na siebie wyrok; krzykna´ ˛c: „ju˙z dłu˙zej nie mog˛e, nie wytrzymam”! to zwróci´c si˛e w stron˛e s´wiatła. Tak w skrócie mo˙zna by scharakteryzowa´c to, co w moim przypadku dobrowolne, to, co jest wyborem. Chocia˙z wahałbym si˛e przed okre´sleniem siebie s´miesznym mianem „tr˛edowatego na miar˛e nadziei”. . . Wró´cmy do innych ludzi i ich cudownej umiej˛etno´sci z˙ ycia. Czy jest mo˙zliwe, z˙ e i im w pewien sposób zdarza si˛e to, co mnie? Byłoby to uogólnienie zbyt pocieszajace. ˛ Trzeba jednak przyzna´c, z˙ e je´sli si˛e dobrze przyjrze´c, sztuka, w której gramy, jest wielowatkowa ˛ i role nasze nieubłaganie si˛e krzy˙zuja.˛ W mojej osobistej tragedii odgrywam, dajmy na to, rol˛e Antygony lub Makbeta, ale w twojej jestem Kreonem; w jeszcze innej gram Dunkana lub Malkolma. Mog˛e by´c s´wietnym, wiarygodnym Poloniuszem i zupełnie nieprzekonujacym ˛ Filoktetem. Gramy nawzajem w swoim z˙ yciu ró˙zne role, nosimy halabard˛e lub wypowiadamy dwa słowa, wieszczace ˛ głównym bohaterom s´mier´c albo szcz˛es´cie, i wszystko toczy si˛e ku ogólnemu zadowoleniu. Nasze przeznaczenie to role drugoplanowe. Ale nadchodzi moment, gdy trzeba wyj´sc´ na s´rodek sceny i rozpocza´ ˛c długi monolog lub odegra´c wielka˛ scen˛e miłosna; ˛ odpowiedzialno´sc´ przytłacza nas, na tyle nie jeste´smy przygotowani. Pozostali zazdroszcza˛ nam brawury, bo dotad ˛ widywali nas jedynie w chórze lub w roli postaci charakterystycznych, lecz, niestety, w ka˙zdej sztuce aktorzy grajacy ˛ główne role zawsze ponosza˛ kl˛esk˛e. Ach, gdyby tak człowiek umiał zadowoli´c si˛e rola˛ statysty, rzuciłby od czasu do czasu jakie´s zgrabne słówko, zrobił co´s niezbyt wa˙znego i koniec. Gubi nas nieopano65
wana ch˛ec´ zagrania głównej roli. Kiedy kto´s porzuca drugi plan i — chcac ˛ zosta´c gwiazda˛ — zaczyna przed nami odgrywa´c z˙ ycie jako główna osoba dramatu, niewiarygodno´sc´ i sztuczno´sc´ jego sytuacji rzuca si˛e w oczy. Tacy jeste´smy; taki jest ka˙zdy z nas, to znaczy ja, ja, zawsze ja; słabi, nieprawdziwi, godne pogardy gwiazdy farsy czy tragedii, niewa˙zne, sztuki przytłaczajacej ˛ nas zło˙zono´scia˛ i jałowo´scia˛ powtórze´n. A przecie˙z mogli´smy tam pozosta´c, z tyłu, ograniczy´c si˛e do epizodycznych wypadów w cudze z˙ ycie! Musz˛e przyzna´c, z˙ e obecno´sc´ (nie umiem si˛e jej przeciwstawi´c) tych półgłówków z kamerami dr˛eczy mnie. Nie wiem, czy mam im oferowa´c swoje usługi jako strz˛ep człowieka (wykorzystujac ˛ wszystkie mo˙zliwo´sci wywołania s´miechu lub łez, w które ta rola obfituje), czy te˙z raczej odegra´c kilka kawałków z czarnej serii a la „upiór Opery”. Jedno i drugie ma swoje dobre strony. Na szcz˛es´cie nie´smiało´sc´ i lenistwo madrzejsze ˛ sa˛ ni˙z niekontrolowane odruchy i radza˛ mi co´s bardziej odpowiedniego: odczeka´c. To dobre na wszystko. Lenistwo nie jest bynajmniej matka˛ wszystkich grzechów. Lenistwo to najpewniejsza i najprostsza droga do nirwany. Nigdy nie ufałem woluntarystycznym ideałom głoszacym ˛ wykluczenie woli, ascetyzmowi, rezygnacji ze złudze´n przy pomocy zasłony Mai ani tutti quanti. Moje trzecie oko — z˙ e nie wspomn˛e o dwóch pozostałych — nie dostrzega nic szczególnego w białym portrecie J. D. Salingera, moje organy słuchu, zewn˛etrzne i wewn˛etrzne, sa˛ na głucho zatrza´sni˛ete przed milczac ˛ a˛ muzyka˛ Johna Cage’a. A jednak w dalszym ciagu ˛ uwa˙zam, z˙ e odczeka´c to rzecz wielka. Mo˙ze niezbyt zaszczytna, lecz — ostateczna. Wszystko, stan ducha, sytuacja, zamiary, uczucia, w miar˛e odczekiwania mo˙ze tylko zyska´c. Mo˙ze nawet osiagn ˛ a´ ˛c trudne stadium doskonało´sci, je´sli odczeka´c odpowiednio długo. Musimy raz na zawsze wyleczy´c si˛e z manii szukania drugiego dna, bo i tak pr˛edzej czy pó´zniej tam wyladujemy. ˛ Jeste´smy chorzy; jeste´smy maniakami podejmowania decyzji i to stanowczych, obłakanie ˛ da˙ ˛zymy do jasno´sci sytuacji, dr˛eczy nas potrzeba pewno´sci co do własnych zamiarów. Jak to ironicznie pisał hiszpa´nski poeta: „I na có˙z docieka´c, co ci pozostanie, skoro tak czy inaczej ciebie ju˙z nie b˛edzie?” Znowu mija godzina, manekiny kre´sla˛ soba˛ kilka nowych linii, grubawy re˙zyser ko´ncem z˙ ółtego szala wyciera pot z brody, Murzyn usłu˙znie podaje mu napój orze´zwiajacy ˛ z przeno´snej lodówki. W dalszym ciagu ˛ czekam, a raczej oczekuj˛e. Wreszcie zaczynaja˛ zwija´c swój pretensjonalny obóz. Podczas gdy kamery i mikrofony (co wła´sciwie mówili, jakim komentarzem opatrzyli pokaz, jaka muzyka towarzyszyła ich plasom?) ˛ rozmontowane wracaja˛ do pokrowców, niektórzy spos´ród uczestników pokazu rozchodza˛ si˛e ostro˙znie po moim cuchnacym ˛ królestwie. Najodwa˙zniejszy ze wszystkich (on czy ona?) idzie niemal wprost na mnie. Postanawiam nareszcie tak długo odkładana decyzja — uprzedzi´c go o mojej obecno´sci i ostrzec, z˙ eby si˛e nie zbli˙zał. — Kim jeste´s? — Jestem tr˛edowatym. 66
— Prawdziwym tr˛edowatym? — Najprawdziwszym. Lepiej nie podchod´z zbyt blisko. Chłopiec nie ma jeszcze dwudziestu lat, jest wysoki, szczupły, bardzo ładny; ubrany w rozpi˛eta˛ biała˛ koszul˛e i szerokie purpurowe spodnie przewiazane ˛ w pasie rodzajem sznura. Zatrzymuje si˛e w odległo´sci kilku metrów i spoglada ˛ na mnie z umiarkowanym zainteresowaniem, odrzucajac ˛ z czoła obowiazkowy ˛ kosmyk ciemnych włosów. Wyra´znie podejrzewa, z˙ e moja choroba jest pretekstem, dzi˛eki któremu mog˛e w ukryciu realizowa´c jakie´s zdro˙zne cele. Troch˛e prawdy w tym jest. — My´slałem, z˙ e tr˛edowatych ju˙z nie ma. — Jak widzisz sa.˛ — Lepiej nie b˛ed˛e podchodził bli˙zej. — Bardzo słusznie. Siada na płaskim kamieniu i z westchnieniem wyciaga ˛ długie nogi obute w sandały. — Jestem wyko´nczony. Te pokazy to m˛eka. Słuchaj, je´sli re˙zyser si˛e dowie, z˙ e jest tu prawdziwy tr˛edowaty, gotów sfilmowa´c ci˛e teleobiektywem. — Wła´snie dlatego si˛e przed wami schowałem. — Mnie nie musisz si˛e ba´c. Chc˛e tylko, z˙ eby to si˛e jak najpr˛edzej sko´nczyło, nie zamierzam sobie przez ciebie przedłu˙za´c roboty. Na imi˛e mi Elihu. — Jestem Hiob. — Tak to mówisz, jakbym powinien ci˛e zna´c. — Mo˙zliwe — i my´sl˛e: pró˙zno´sc´ to najtrwalsza forma optymizmu. — Nigdy o tobie nie słyszałem. Jak długo tu siedzisz? — Do´sc´ długo, wiele miesi˛ecy. — Okropne. A to historia! Jak sobie radzisz? — To wymaga głównie cierpliwo´sci. — Wyobra˙zam sobie. . . — ziewa i przeciaga ˛ si˛e jak kot — przepraszam, prawie wcale nie spałem. Wczoraj do pó´zna siedzieli´smy w El Jardin, a dzi´s zerwali nas o s´wicie na ten pokaz. — Co to jest El Jardin? — Nie wiesz? No, tak, rzadko musisz stad ˛ wychodzi´c wieczorami. . . To taki lokal, bardzo teraz modny. Po północy mo˙zesz tam spotka´c wszystkich. Re˙zyserów, aktorów, pisarzy, ró˙znych narwa´nców. . . Co wieczór tam chodz˛e, na wszelki wypadek. — Na wypadek czego? — Wszystkiego, stary. Tam mo˙ze si˛e zdarzy´c wszystko. Ka˙zdy tam co´s dla siebie znajdzie. — A ty co chcesz znale´zc´ ? — Ja chc˛e by´c aktorem. Nie my´sl, z˙ e to proste, okropnie trudno dzi´s o prac˛e w zawodzie. Dlatego trzeba wykorzysta´c ka˙zda˛ okazj˛e, zawsze by´c pod r˛eka,˛ 67
wreszcie kto´s człowieka zauwa˙zy. Jest spora konkurencja, ale z czasem wszystko przyjdzie. Mam chyba warunki zewn˛etrzne, prawda? — My tu sadzimy, ˛ z˙ e uroda to nie wszystko. — Dla mnie uroda jest najwa˙zniejsza. Zreszta˛ prawdziwa uroda to co´s wi˛ecej ni˙z ładna buzia. Trzeba mie´c wdzi˛ek, styl. Ładnie si˛e porusza´c, siada´c, umie´c si˛e ubra´c i. . . rozebra´c. Aktor musi mie´c ochot˛e pokazywa´c si˛e, prawda? Przynajmniej pewien typ aktorów. Nie my´sl, z˙ e zamierzam by´c drugim Borysem Karloffem. — A jaki inny rodzaj pi˛ekna uwa˙zasz za wa˙zny? — Inny rodzaj. . . nie wiem. Ka˙zdy, mówiłem ju˙z. Pi˛ekne ubranie, dzieło sztuki, ładna twarz — uroda, tylko to si˛e liczy. Chciałbym by´c zawsze otoczony ładnymi przedmiotami, czymkolwiek, aby było pi˛ekne. Dla ciebie, w tym stanie, w tej dziurze. . . to wszystko musi wyglada´ ˛ c zupełnie inaczej, prawda? Nie tak bardzo, Elihu. Jakby ci powiedzie´c, tu, w tej sytuacji, czym dla mnie jest pi˛ekno? A raczej czym było. Nie wiem, czy si˛e odwa˙ze˛ wyzna´c, z˙ e dla mnie pi˛ekno to była droga wiodaca ˛ do piekła. Teraz jest ju˙z po wszystkim, doszedłem tam. Je me crois en enfer, donc j’y suis jak powiedział pewien chłopiec w twoim wieku, bardziej op˛etany my´sla˛ o wieczno´sci ni˙z o pi˛eknie. Dla mnie pi˛ekno znajdowało si˛e zawsze na zewnatrz, ˛ było zawsze poza mna,˛ zagubione, porwane przez s´wiat zewn˛etrzny. Piekło to miejsce, skad ˛ pi˛ekno zostało wygnane na zawsze. Posiadałem tylko jedna˛ jedyna˛ rzecz naprawd˛e pi˛ekna; ˛ nosiłem w sobie jeden jedyny prawdziwy klejnot; on płonał ˛ we mnie z˙ ywym ogniem. Diament Ojca, Elihu. Diament czystej z˙ adzy, ˛ diament szale´nstwa. Surowy, twardy klejnot godno´sci, sławy, odwagi, prawo´sci przede wszystkim. Wła´snie to wyłacznie ˛ wewn˛etrzne pi˛ekno, ów krajobraz, który nosiłem w sobie, czysty i burzliwy, pełen smutku i napi˛ecia odciał ˛ mnie na zawsze od pi˛ekna zewn˛etrznego. Ale t˛esknota za owa˛ odrzucona˛ uroda˛ — odrzuciłem ja,˛ a ona wyparła si˛e mnie — nigdy mnie nie opu´sciła. Przeciwnie, rosła we mnie stale, pchajac ˛ w otchła´n piekieł. I doszedłem tam wreszcie. Ty przynosisz ze soba˛ pi˛ekno zewn˛etrzne, Elihu, patrz˛e na ciebie, marz˛e o tobie, zazdroszcz˛e ci i nienawidz˛e ci˛e z gł˛ebi mego piekła. Twoja uroda to utracone pi˛ekno Matki, bal, na który mnie nie zaproszono. Twoje skronie efeba, niczym aureola non sancta, wie´nczy nimb wdzi˛eku, a nie stanowczo´sci, subtelno´sci, niezdecydowania; nie spi˛eta czujno´sc´ wartownika, lecz senne oddanie odaliski. A mimo to emanuje z ciebie jaka´s przedziwna siła, siła mimowolna, której ja nigdy nie miałem i której nigdy nie b˛ed˛e miał. Nieubłagany wysiłek włoz˙ ony w to, co najwa˙zniejsze — pi˛ekno Ojca, ów klejnot wewn˛etrzny — pozbawił mnie tej dwuznacznej słodyczy i gotowo´sci oddania si˛e bez reszty pieszczocie, która˛ uciele´sniasz. Ja si˛e wysilam, ty jeste´s silny nie wiedzac ˛ o tym, nie chcac ˛ tego, niczym David Donatella lub Verrocchia, któremu zawsze udaje si˛e s´cia´ ˛c głow˛e pot˛ez˙ nego Goliata bez potrzeby mobilizowania bioder. Tobie przypadło w udziale wciela´c pi˛ekno, mnie — s´ciga´c je. Nie przybli˙zam si˛e do niego ani o krok, moje 68
ruchy sa˛ niezr˛eczne i rozpaczliwe. Teraz tu, w tym piekle nie ma ju˙z ratunku, pi˛ekno zostało na zewnatrz, ˛ na zawsze utracone. Tylko wewn˛etrzny klejnot l´sni jeszcze, lecz teraz gotów jest zaprzeczy´c wszystkim swoim dziełom, zaprze´c si˛e całej przebytej drogi, zmieniony w matowy kamie´n niepokoju. Ze swego pustkowia w dalszym ciagu ˛ wyzywa niemo˙zliwe ju˙z m˛estwo, niemo˙zliwo´sc´ sama,˛ jednym słowem — konieczno´sc´ . Arete kontra ananke: nie ma tu nawet cienia obietnicy jakiego´s innego pi˛ekna, pełnego wdzi˛eku i lekko´sci. Elihu wyciaga ˛ si˛e na kamieniu i podparłszy głow˛e r˛ekami patrzy na mnie jak powabny hipnotyzer. — Co robiłe´s zanim. . . zanim to si˛e stało? — Byłem pisarzem. — Ty te˙z? Teraz wszyscy pisza˛ ksia˙ ˛zki, nie wiem, co was ugryzło. Mam na my´sli ludzi w twoim wieku. Znam mnóstwo pisarzy, roi si˛e od nich w El Jardin. Zwariowane, hamujace ˛ si˛e przez ostro˙zno´sc´ cioty. No, mo˙ze nie wszyscy si˛e hamuja.˛ . . — Ja, owszem. Lubisz czyta´c? — Raczej tak. Lubi˛e komiksy, chocia˙z pewnie dla ciebie to niepowa˙zne. Lubi˛e niektórych poetów. . . takich chyba niezbyt znanych. Dostałem od kolegi wiersze Victora Segalena i bardzo mi si˛e podobały. Lubi˛e te˙z Guido Cavalcanti, chocia˙z jest zupełnie inny. Z powie´sci to chyba Jerzy Kosi´nski. — Całkiem nie´zle sobie radzisz. — Nie znam si˛e na literaturze, mówi˛e ci tylko, co lubi˛e czyta´c. Nie my´sl, z˙ e czytam całe dnie, znam lepsze zaj˛ecia. I ciekawsze. Ksia˙ ˛zki, czytanie to było dobre dawniej. Dla mnie słowo drukowane nie jest znów tak bardzo wa˙zne, sa˛ wa˙zniejsze sprawy. — Jakie? — Wiadomo. Kino, na przykład, muzyka, inne rzeczy. Uwielbiam ta´nczy´c, mog˛e nawet sam, tylko z˙ eby otoczenie było ładne. Lubi˛e te˙z malarstwo, wol˛e obraz prerafaelicki od ksia˙ ˛zki. A ty co pisałe´s? — Głównie o polityce, nieraz o teologii. — To dlatego nigdy o tobie nie słyszałem. Takich ksia˙ ˛zek nie bior˛e do r˛eki. Zajmowa´c si˛e polityka.˛ . . Do jakiej partii nale˙zysz?. . . to znaczy, nale˙załe´s? — Do partii, której członkowie przekonani sa,˛ z˙ e ludzie bogaci sa˛ z´ li, co nie znaczy, i˙z wierza˛ w dobra˛ wol˛e ludzi biednych. Do partii, której członkowie wiedza,˛ z˙ e nawet najlepszy ustrój pr˛edzej czy pó´zniej si˛e skompromituje. Do partii, której członkowie nie maja˛ wspomnie´n ani nadziei, lecz pieczołowicie hołubia˛ kilka podstawowych zasad. — Jakich? — Chciałbym zobaczy´c sprawiedliwo´sc´ na tym s´wiecie, cho´cby przez jeden dzie´n.
69
— Spokojnie, stary. To, co mówisz, to raczej teologia ni˙z polityka. Powiedz, jeste´s przeciwko Kosmokratorowi czy za nim? — Pytasz mnie o sprawy, które mnie ju˙z nie obchodza.˛ Tr˛edowaty musi mie´c chyba jakie´s przywileje. Kiedy władza ju˙z nic nie mo˙ze człowiekowi zrobi´c ani złego, ani dobrego, człowiek w znacznym stopniu przestaje si˛e nia˛ interesowa´c. A ty do jakiej partii nale˙zysz? — Do jakiej partii? Dobre sobie! Ja chc˛e po prostu z˙ y´c pełnia˛ z˙ ycia, to wszystko. Nie my´sl, z˙ e to łatwo. Czas ucieka. . . Pomy´sl, mam ju˙z dwadzie´scia lat. Nale˙zy mi si˛e wszystko, a nie mam sposobu, z˙ eby podja´ ˛c ten spadek. Chciałbym, z˙ eby z˙ ycie było s´wi˛etem bez ko´nca, długa noc w El Jardin, wszyscy cudownie poprzebierani, przymru˙zone, umalowane na zielono oczy, s´miechy, taniec, długie pieszczoty nad ranem, pot nami˛etno´sci rozmazujacy ˛ plamy szminki. Potem nowy dzie´n, bez kaca i bez tego głosu, który codziennie ka˙ze nam robi´c rzeczy złe i nudne. Och, z˙ eby tak mogło by´c zawsze. . . — Jak to wszystko osiagn ˛ a´ ˛c? — A jak osiagn ˛ a´ ˛c twoja˛ sprawiedliwo´sc´ ? Wiem, z˙ e to, czego pragn˛e, jest niemo˙zliwe, dlatego tak bardzo tego chc˛e. Brzydz˛e si˛e polityka˛ i boj˛e si˛e jej. Wydaje mi si˛e, z˙ e politycy sa˛ wrogami tego wszystkiego, co lubi˛e. Zawsze gotowi sa˛ kara´c poddanych za to, z˙ e nie daja˛ si˛e zamkna´ ˛c w schematach i zaprogramowa´c. Jedyny rodzaj niesprawiedliwo´sci, jaki mnie bulwersuje, to gdy nie pozwalaja˛ mi z˙ y´c tak, jakbym chciał i ka˙za˛ czeka´c do pó´znej staro´sci na połow˛e tego, co całe jest mi potrzebne teraz. — Zaczynasz si˛e buntowa´c. . . — Napisz˛e list do Kosmokratora, dołacz˛ ˛ e artystyczne zdj˛ecie, zobaczymy, czy si˛e zainteresuje i załatwi mi z˙ ycie bez zmarszczek i kłopotów. . . ´ Smiej ac ˛ si˛e wstaje z niezrównana˛ zr˛eczno´scia˛ anioła. Kto´s woła go z góry. Oddział najwyra´zniej w ko´ncu si˛e wycofuje, pozostawiajac ˛ w´sród s´mieci strumienie cekinów. Pytam go, sam nie wiem dlaczego — rozdra˙znił mnie czy rozczulił? — Inwazja te˙z ci˛e nic nie obchodzi? Mówi si˛e, z˙ e tym razem jest pewna. — Nie ma rzeczy pewnych, chyba to sło´nce na niebie i li´scik, który czeka na mnie w domu. Ciepła kapiel, ˛ du˙zo pachnacej ˛ piany, perfumowane sole, a potem dobra woda kolo´nska. . . Cze´sc´ , trzymaj si˛e. Wspina si˛e zr˛ecznie, ale wystarczajaco ˛ wolno, aby nagłymi ruchami nie zakłóci´c doskonałej kompozycji smukłej sylwetki. W połowie drogi odwraca si˛e i woła. — Słuchaj, a ci naje´zd´zcy sa˛ chocia˙z przystojni? ´ Smiej ac ˛ si˛e, przy´spiesza kroku i dołacza ˛ do grupy. Dziewczyna w słomkowym kapeluszu — musi by´c s´liczna — szybko całuje go w policzek i bierze pod r˛ek˛e. Posta´c w złocistym szaliku niecierpliwie klaszcze w dłonie, ponaglajac ˛ maruderów. W ko´ncu wszyscy znikaja˛ i po kilku minutach jest tak, jakby ich nigdy nie było. Ostatnie zdanie przywodzi na my´sl wersy Lukrecjusza: 70
Ten, któremu z˙ ywot zabiera s´mier´c wieczna, jest jak ów, co nigdy na s´wiat nie był przyszedł. Gdy co´s si˛e ko´nczy, to tak, jakby si˛e nigdy nie zacz˛eło; gdy co´s przemija, jest tak, jakby nigdy nie istniało. Co za banały, jakie niezno´sne truizmy! Pomy´sle´c, z˙ e tysiac ˛ lat ludzkiej madro´ ˛ sci nie wystarczyło, aby co´s w tym zmieni´c, pogł˛ebi´c, poprawi´c. Fakt, i˙z istota sprawy jest tak oczywista, to dla nas niemal policzek, dla nas istot tak wyrafinowanych pod wzgl˛edem j˛ezykowym i tak obezwładnionych nuda.˛ Jak jeszcze mówił Lukrecjusz, zrozpaczony, madry ˛ Lukrecjusz: „o czas si˛e roztrzaskuja˛ znu˙zone ludzkie istoty”. Tak wła´snie jest. Nie my´sl o tym, Elihu. Ty taki pi˛ekny, taki s´wie˙zy, masz przeciw sobie okrutne, powtarzane od wieków wersy poetów. Czy˙zby´s my´slał, ty, zrodzony po to, aby ci˛e opiewano w wierszach, z˙ e poeci ci˛e nie zauwa˙za? ˛ Nie, oni sławi´c b˛eda˛ twoja˛ urod˛e i zreszta˛ tak˙ze twoja˛ zgub˛e. Twoja˛ zagład˛e, moje biedne, urocze dziecko. Nic nie daruja˛ ci bowiem godziny, godziny co łupem sa˛ dni, po˙zeranych z kolei przez lata. Co za nudna lekcja! Nic nie mo˙zna zrobi´c, aby jej nic słysze´c; w z˙ aden sposób nie mo˙zna podwa˙zy´c płynacych ˛ z niej wniosków. Znasz ja˛ ju˙z, ale jeszcze niewystarczajaco ˛ ja˛ opanowałe´s. Słyszałe´s o niej, tak jak si˛e słyszy o czym´s, co dotyczy kogo´s innego lub opowie´sci z lat dziecinnych, których si˛e nie pami˛eta, a które moga˛ by´c produktem niezbyt dokładnej pami˛eci rodziców. Na razie jeste´s jeszcze we władzy niecierpliwo´sci i zm˛eczenie nie ma do ciebie dost˛epu, nadejdzie jednak nagle dzie´n, gdy wła´snie ta niecierpliwo´sc´ zamieni si˛e w s´miertelne znu˙zenie. Wierz mi, przemawia przeze mnie człowiek do´swiadczony. Dzieli nas wszystko, nasze ciała, nasze głosy, drogi naszego z˙ ycia, ale to jedno łaczy ˛ nas braterskimi wi˛ezami. Roztrzaska´c swoje um˛eczone ciało o czas, dobrze wiem, co miał na mys´li Lukrecjusz. Ty te˙z si˛e tego dowiesz. To złowieszcze odkrycie, bez splendoru nowo´sci, bez blasku geniusza. Nudne i smutne jak ka˙zda prawda. . . Tak jak prawda˛ jest, z˙ e powtarzam te powszechnie znane opinie, by ukara´c twa˛ wspaniało´sc´ . Wyrzadziłe´ ˛ s mi krzywd˛e, Elihu. Zjawiłe´s si˛e, by mi zada´c cios swoja˛ młodo´scia,˛ wyzwa´c mnie, wystawi´c na pokaz dobra, na które w z˙ aden sposób zasłu˙zy´c nie mo˙zna, a których bezinteresowno´sc´ sprawia, i˙z sa˛ tym bole´sniej po˙zadane. ˛ Nie ma innych dóbr, mówi ci to Hiob, zapiekły w swoim tradzie. ˛ Pragniesz jak najszybciej wej´sc´ w posiadanie godno´sci, których kto´s lub co´s, jak sadzisz, ˛ pragnie ci˛e pozbawi´c, godno´sci polegajacych ˛ na panowaniu nad rzeczami, na ustawieniu si˛e w s´wiecie, nieograniczonych przyjemno´sciach, podziwie, wpływach. Nie rozumiesz, i˙z jedyna˛ naprawd˛e godna˛ po˙zadania ˛ rzecza˛ jest to, co posiadasz, nie wiedzac ˛ o tym; nie powi˛ekszysz tego ani nie zachowasz: b˛edziesz to tracił, podczas gdy twoje marzenia b˛eda˛ si˛e realizowały lub nie, to bez znaczenia. Ja te˙z 71
taki byłem, władca nie´swiadomy swej pot˛egi, mo˙ze mniej efektowny ni˙z ty, mniej pasujacy ˛ do ulotnego królestwa jutrzenki, które poznajemy ciałem, nigdy bowiem nie byłem pi˛ekny, lecz niemniej pan dnia i nocy, wyłaczny ˛ wła´sciciel tego szcz˛es´cia, które le˙zało u moich stóp, a ja my´slałem, z˙ e jestem w niełasce. My´slałem, z˙ e jestem w piekle, a zatem w nim byłem. Teraz ju˙z wiem, z˙ e to młodzie´ncze piekło to jedyny skrawek nieba, jaki nam przypada w udziale, ale jest ju˙z za pó´zno. Odeszło, jakby nigdy nie istniało. I ty odszedłe´s, Elihu, odchodzisz, a ja, zamiast si˛e nad toba˛ litowa´c, zazdroszcz˛e ci i zamiast ci˛e przeklina´c (lub podczas gdy ci˛e przeklinam), wielbi˛e ci˛e na swój ironiczny sposób. Teraz chc˛e przypomnie´c sobie fale. Wierne morze dzieci´nstwa, pi˛ekna plaz˙ a w kształcie muszli lub zgrabnego kobiecego ucha, zako´nczonego kolczykiem wyspy po´srodku zatoki. Zwykle morze było doskonale spokojne i my wszyscy, moi przyjaciele, moi bracia i ja, podpływali´smy a˙z do z˙ ółtych boi znaczacych ˛ umowna˛ linia˛ granic˛e mi˛edzy pływakami, a motorówkami z prujacymi ˛ fale, wyzywajacymi ˛ narciarzami. Pracowite dni pełne s´miechu. Podpływali´smy do boi, kładli´smy si˛e nieruchomo plecami na wodzie, niczym topielcy i czekali´smy na słodki głos błogosławie´nstwa, dochodzacy ˛ nas słabym echem z ko´scioła Naj´swi˛etszego Serca Jezusa, poło˙zonego na sasiednim ˛ wzgórzu. Woda nie´smiało dotykała naszych twarzy, a my mrugali´smy porozumiewawczo w stron˛e sło´nca. Nieraz jednak, zwłaszcza w pierwszych dniach wrze´snia, morze było wzburzone. Nie mogli´smy wypływa´c daleko i nawet nie próbowali´smy tego robi´c: za nic w s´wiecie nie pozwoliliby´smy sobie odebra´c przyjemno´sci zabawy z falami. Czekali´smy, a˙z fala podpłynie, a kiedy zjawiała si˛e, w ka˙zdej chwili gotowa roztrzaska´c si˛e o brzeg, rzucali´smy si˛e na jej spieniony grzbiet z wyciagni˛ ˛ etymi ramionami i ciałem wypr˛ez˙ onym jak struna. Szalony wir porywał nas i wyrzucał na piasek. Nie było łatwo trafi´c na odpowiedni moment; najmniejszy po´spiech i fala, mimo energicznych wysiłków ramion próbujacych ˛ wej´sc´ w jej rytm, umykała spod nas jak nieuje˙zd˙zony ko´n; ułamek sekundy spó´znienia i p˛ekała nam nad głowa˛ pienistym rozchichotanym grzmotem. Fala w jednym tylko, s´ci´sle okre´slonym momencie jest skłonna zanie´sc´ nas ku brzegowi, oszołomionych i szcz˛es´liwych, z dziwnym uczuciem pustki w z˙ oładku ˛ i gorzkosłonym smakiem w gardle, zwyci˛eskich, bo ujarzmiajacych ˛ moce, które opływaja˛ nas, nie wiedzac ˛ o naszym istnieniu. Człowiek unoszony przez sił˛e, która, jak sadzi, ˛ nie ma granic, my´sli, z˙ e na brzegu zaryje w piasek lub, co równie prawdopodobne, wpadnie mi˛edzy kosze i parasole, niczym pocisk przeszywajac ˛ pla˙ze˛ w´sród krzyków przera˙zonych pla˙zowiczów i ostrego pogwizdywania straz˙ y. Nic Podobnego, fala pod koniec wytraca siły i ladujemy ˛ w Płytkiej wodzie, piersiami szorujac ˛ dno, o ile wcze´sniej nie zderzyli´smy si˛e z jaka´ ˛s gruba˛ paniusia,˛ nie mogac ˛ a˛ si˛e zdecydowa´c, czy zamoczy´c co´s wi˛ecej ni˙z kostki nóg Nie pozostaje wtedy nic innego jak zawróci´c, z piskiem, rozchlapujac ˛ wokół siebie wod˛e i zawoła´c: „ta była niezła”! „ale mi si˛e udało”! I czeka´c na nast˛epna.˛ Nieraz przez 72
dłu˙zsza˛ chwil˛e nie pojawia si˛e z˙ adna, a potem ida.˛ jedna za druga.˛ Zawsze znajdzie si˛e kto´s, kto podskoczy i rzuciwszy okiem na grzbiet podpływajacej ˛ wła´snie fali o´swiadczy: „Poczekaj na nast˛epna! ˛ tamta jest dopiero dobra!” Wtedy czekamy ryzykujac, ˛ z˙ e nast˛epna rozmyje si˛e, zanim do nas dotrze, spó´znimy si˛e na nia˛ lub zaskoczy nas zbyt szybko. Nie dbamy jednak o przyszłe rozczarowanie i prawie zawsze jeste´smy posłuszni głosowi, który nas kusi nast˛epna˛ fala,˛ ta˛ niewidoczna.˛ Widz˛e pla˙ze˛ , widz˛e siebie i wszystko to, co utraciłem, braci, przyjaciół, sło´nce i wiem ju˙z — ta s´wiadomo´sc´ sprawia mi ból — z˙ e fala przeszła i nie zabrała mnie, bo próbowałem skoczy´c zbyt szybko lub te˙z mój brak zdecydowania sprawił, z˙ e bezu˙zytecznie roztrzaskała si˛e o moje piersi. Jest tylko jedna, jedyna chwila dla ka˙zdej fali i by´c mo˙ze jedna, jedyna fala dla ka˙zdego z nas. Pragn˛e wierzy´c, z˙ e nie zawsze traci si˛e ja˛ bezpowrotnie, jak to było w moim przypadku. A mo˙ze włas´nie tak jest, mo˙ze tajemnica polega na tym, z˙ e fala odpływa, zabierajac ˛ wszystko, co kochamy i pozostawia nas rozedrganych uderzeniem i zakotwiczonych w mokrym piasku. Wtedy zwodniczy głos przewrotnego stra˙znika woła z ukryta˛ ironia˛ „nast˛epna idzie! ta dopiero jest dobra!” I oczy, moje zrozpaczone oczy bładz ˛ a˛ w czarnej pustce morza.
Notatka ósma Wczoraj, o s´wicie, w porze kiedy człowiek zaczyna odzyskiwa´c poszczególne cz˛es´ci duszy wypo˙zyczonej na nocne godziny bogom otchłani, rozpocz˛eła si˛e Inwazja. Bywaja˛ wydarzenia, na które czekamy tak intensywnie, i˙z przestajemy wierzy´c, z˙ e sa˛ w ogóle mo˙zliwe: raz na zawsze zaliczone do rzeczy nieuchronnych nale˙za˛ do wiecznej przyszło´sci. Kiedy nast˛epuja,˛ jeste´smy bardziej zaskoczeni, ni˙z gdyby zaszło co´s, czego si˛e nie spodziewali´smy. Mo˙zna powiedzie´c, z˙ e ich fatalizm zostaje zatarty w chwili ich zaistnienia, tak jakby jego istot˛e podwa˙zał fakt po´spiesznego przybrania przez dane zjawisko pospolitego kształtu rzeczywistos´ci. Ma to równie˙z dobra˛ stron˛e: mur kryjacy ˛ przyszło´sc´ kruszy si˛e w momencie spełnienia, a kiedy kurz opada, ukazuja˛ si˛e nowe krajobrazy. Od czasu do czasu zmiana wizji przyszło´sci dobrze robi. Od lat panował u nas swoisty mit Inwazji. Wielbiono ja˛ z satysfakcja˛ i l˛ekiem, widzac ˛ w niej oblicze kresu naszego czasu. Wszystko musi mie´c koniec, nawet katastrofy bywaja˛ po˙zadane. ˛ Inwazja poło˙zy wszystkiemu kres, mówili ludzie i chocia˙z odkładali ja˛ na bli˙zej nieokre´slona˛ przyszło´sc´ , w pewien sposób czuli si˛e z ta˛ my´sla˛ spokojniejsi: tak czy inaczej mieli pewno´sc´ , z˙ e kres nastapi. ˛ I nagle, to niewyobra˙zalne, co stale sobie wyobra˙zano, to, co miało by´c ko´ncem, staje si˛e i kres nie nadchodzi. Przeciwnie, czas w dalszym ciagu ˛ — starym zwyczajem — słu˙zy odwracaniu uwagi od tera´zniejszo´sci. Wtedy ludzie, poruszeni i podnieceni, poznaja˛ smak nie´smiertelno´sci, jak to si˛e staje udziałem tych, co prze˙zyli co´s, co miało by´c kresem ich z˙ ycia. Czuja˛ swoja˛ sił˛e i swoja˛ samotno´sc´ . Ju˙z dawno temu, zanim jeszcze znalazłem si˛e w Kraterze, Inwazja przestała by´c dla mnie gro´zba˛ lub obietnica˛ wolno´sci. Jednak teraz, kiedy wreszcie stała si˛e faktem, czuj˛e si˛e mo˙ze bardziej podniecony ni˙z niejeden z tych, którzy tam, na zewnatrz, ˛ z˙ yli my´sla˛ o niej, niecierpliwie wygladaj ˛ ac ˛ jej ka˙zdego ranka. Od kilku godzin powtarzam sobie to zaszyfrowane przesłanie, którego nie umiem odczyta´c i czuj˛e rozkoszny smak tajemnicy, kiedy sobie mówi˛e: stało si˛e, rozpocz˛eła si˛e. Wiadomo´sci dostarcza mi radio, nieodzowny atrybut tr˛edowatego naszych czasów. Zanim dotarła do mnie pierwsza informacja, zostałem zaalarmowany grzmotem eskadry p˛ekatych samolotów, lecacych ˛ wyzywajaco ˛ nisko. Pozostawiły po sobie powietrze rozedrgane przez gigantyczne wiertło, w´swidrowujace ˛ si˛e gł˛e74
boko w niebo. Pierwsze wybuchy usłyszałem kilka godzin pó´zniej. Głos w radiu zapewniał, z˙ e wszystko jest w porzadku ˛ takim tonem, z˙ e nawet najbardziej beztroski obywatel nabierał ochoty do natychmiastowej ucieczki. „Wszystko w porzadku. ˛ Rzad ˛ całkowicie panuje nad sytuacja”. ˛ Spiker odczytywał wiadomo´sci tonem tak złowrogim, jakby chciał da´c do zrozumienia, z˙ e ka˙zdy, kto podwa˙za ich wiarygodno´sc´ , winien jest zdrady stanu. W połowie komunikatu nagle zabełkotał i łaczno´ ˛ sc´ została przerwana przez hymn pa´nstwowy w wykonaniu orkiestry wojskowej. Jako z˙ e mój odbiornik ma bardzo szeroki zakres fal, zaczałem ˛ w˛edrowa´c w eterze, szukajac ˛ jakiej´s niezale˙znej stacji lub chocia˙z radioamatora z zaci˛eciem historycznym. W ten sposób dysponowałem wkrótce cała˛ gama˛ komentarzy, pogłosek, obaw, wezwa´n i proklamacji w ró˙znych odcieniach emocjonalnych, od czystego entuzjazmu po histeri˛e, poprzez pełna˛ najgorszych przeczu´c rezygnacj˛e. O ile mogłem si˛e zorientowa´c, wróg zaatakował nas równocze´snie ze wszystkich stron i otrzymał powa˙zne wsparcie z atakowanego terytorium. Wygladało ˛ na to, z˙ e prawdziwa Inwazja dokonała si˛e wewnatrz ˛ kraju, a wojska przekraczajace ˛ granic˛e były jedynie mizernym pretekstem, zewn˛etrznym objawem trwajacej ˛ od lat podziemnej roboty, która teraz pod wpływem impulsu z zewnatrz ˛ miała przynie´sc´ oczekiwane owoce. Czy mogło to kogo´s naprawd˛e dziwi´c? Kraj nie tylko „dojrzał do Inwazji”, jak głosili domoro´sli prorocy, lecz faktycznie był ju˙z całkowicie podbity, na wskro´s przenikni˛ety pragnieniem zmiany, z˙ adz ˛ a˛ odkłamania z˙ ycia. Ka˙zdy z nas czuł w sobie potencjalnego „naje´zd´zc˛e”. Jedynie nie´smiało´sc´ lub przyzwyczajenie chroniły niektórych przed tym uczuciem, rzadziej czyniła to siła woli. Symptomatyczne, z˙ e w czasie oczekiwania na spełnienie si˛e coraz bardziej kuszacej ˛ gro´zby całkowitego unicestwienia, nie zrodziła si˛e z˙ adna siła próbujaca ˛ mu zapobiec. Obecnie, kiedy jest ju˙z za pó´zno na wydobycie z obywateli energii koniecznej do reformy i obrony, pozostaja˛ jedynie dwie najłatwiejsze i najbardziej pociagaj ˛ ace ˛ drogi: kolaboracja albo samobójczy heroizm. Kiedy kto´s raz zainteresował si˛e technika˛ władzy i bezlitosnymi kalamburami historii, nie wyzwoli si˛e z tego nigdy, nawet w najbardziej odludnej, najbardziej tr˛edowatej samotni. Tak przynajmniej uczy moje osobiste do´swiadczenie. Bo có˙z mnie to wszystko obchodzi? Wła´snie dzi´s jedno dziasło ˛ wygniło mi do reszty, wyłaczaj ˛ ac ˛ z u˙zycia lewa˛ stron˛e ust, jedna powieka odpadła, druga zamieniona w cuchnac ˛ a˛ rop˛e zastygła w wiecznym przymru˙zeniu; moje dłonie spotworniały i stały si˛e obce; przera˙zaja˛ mnie za ka˙zdym razem, gdy jestem do´sc´ nieostro˙zny, by na nie spojrze´c. Ciało odpada mi płatami i ogólnie daje si˛e zaobserwowa´c post˛ep procesu wyniszczania. Nareszcie rozumiem prawdziwy sens słowa „post˛ep”! Mimo to tkwi˛e z uchem przy tranzystorze chciwie chłonac ˛ wie´sci ze s´wiata, wysłuchujac ˛ informacji o tym, co powinno było si˛e zdarzy´c, ale si˛e nie zdarzyło, wydajac ˛ sady, ˛ uczestniczac ˛ w wypadkach. Na Boga, kiedy si˛e wreszcie zmieni˛e! Co mnie obchodzi los pot˛eg tego s´wiata, kiedy bola˛ mnie szcz˛eki i nie mog˛e odda´c moczu? A gdybym tak miał szcz˛eki w doskonałym stanie, a mocz mój t˛eczowym 75
łukiem si˛egałby gwiazd, có˙z obchodziłby mnie upadek imperiów i powstawanie nowych? Musz˛e wyzna´c, z˙ e ów tak zwany zdrowy rozsadek ˛ — rzecz powszechna i zabójcza, z´ ródło roztropno´sci jednostkowej — jest dla mnie bardziej niezno´sny ni˙z najsro˙zsze dolegliwo´sci spowodowane choroba.˛ Jestem jednostka,˛ ale nie umiem z˙ y´c sam; pragn˛e i poszukuj˛e samotno´sci, ale z˙ arliwie, okrutnie łakn˛e towarzystwa innych ludzi, gardz˛e tłumem, ale bez niego nie wyobra˙zam sobie istnienia, nienawidz˛e upływu czasu, ale bezlito´snie, jedynie w nim widz˛e lekarstwo; nie mog˛e si˛e odzwyczai´c od my´slenia o sobie „my”, ale doskonale wiem, z˙ e ka˙zdy, kto mówi „my” oszukuje siebie i innych! Od czasu do czasu miewam chwile ol´snienia i wtedy staje si˛e dla mnie oczywiste, z˙ e inni, jak sama nazwa wskazuje2 , to co´s zb˛ednego, niepotrzebny nadmiar. Szkodniki z˙ erujace ˛ na mojej rzeczywisto´sci i niszczace ˛ ja.˛ Odwracaja˛ uwag˛e od cierpienia, ale nieraz potrafia˛ by´c jego przyczyna.˛ Mo˙ze, koniec ko´nców, wła´snie to tak mnie w nich pociaga, ˛ mo˙ze mój do nich stosunek okre´sla poszukiwanie skutecznego leku na gro´zb˛e „uwewn˛etrznienia si˛e”. . . Nie, nawet teraz, kiedy powinienem si˛e czu´c raz na zawsze wolny — i to za jaka˛ cen˛e! — od mrzonek o wspólnocie, w dalszym ciagu ˛ widz˛e w innych ludziach mój obowiazek, ˛ moje zadanie, moje przeznaczenie. Co za upadek! by´c tr˛edowatym i łakna´ ˛c towarzystwa! Co za dno. Chocia˙z nie nale˙zy wykluczy´c, z˙ e podobne iluzje moga˛ nieco złagodzi´c cierpienie. Najgorsze w tym wszystkim jest, z˙ e inni nie istnieja˛ dla mnie jako pojedyncze osoby: przyjaciel, kochanek, wróg; nie, n˛ekaja˛ mnie „grupowo”; dr˛eczy mnie organizacja współ˙zycia mi˛edzy lud´zmi. Wiem, nie ma doskonałego ustroju społecznego; wszystkie nakładaja˛ na człowieka wi˛ecej praw i obowiazków ˛ wobec bli´zniego, ni˙z jeste´smy i kiedykolwiek b˛edziemy w stanie znie´sc´ . Ka˙zda władza nieodmiennie skierowana jest przeciwko mnie, ka˙zda instytucja manipuluje mna˛ jak marionetka, a sprawiedliwo´sc´ to bełkot lub zapewnianie sobie alibi; polityka, bioraca ˛ pod uwag˛e moje prawdziwe cierpienia, nie istnieje. A mimo to z niecierpliwo´scia˛ oczekuj˛e na rozwój wydarze´n i po´sród pustkowia wykrzykuj˛e plan zbawienia moich dalekich bli´znich, których ogromnym wysiłkiem woli mo˙ze uda mi si˛e nie znienawidzi´c, lecz których nigdy, przenigdy nie pokocham. Pod wieczór, po długiej serii wybuchów (po kolejnej eksplozji, bli˙zszej ni˙z inne, ujrzałem ogromny czerwonawy neon niczym nagły zachód sło´nca) oficjalna radiostacja zapowiedziała wystapienie ˛ Kosmokratora. Przez dłu˙zszy czas słycha´c było dziarski d´zwi˛ek marszów wojskowych, przypominajacy ˛ pijackie przytupy nieodpowiedzialnych z˙ ałobników. Mo˙ze chciano w ten sposób doda´c ludziom odwagi lub te˙z patriotycznie rozgrza´c jakiego´s z˙ ółtodzioba: swoiste nap˛edzanie odwagi przy pomocy warkotu werbli. Mo˙zliwe te˙z, z˙ e chodziło o wypełnienie niepo2
Los demás — inni, de más — zb˛edny, niepotrzebny. Gra słów nie dajaca ˛ si˛e przetłumaczy´c na j˛ez. polski.
76
kojacych ˛ luk w agencyjnych doniesieniach. Tym razem, wyjatkowo, ˛ wiadomo´sc´ nast˛epujaca ˛ po wydarzeniu nie miała wystarczajacej ˛ siły, aby je zmieni´c lub nawet zniweczy´c, jak zwykle bywało. Wzniosła inwokacja do „krwi bohaterskich synów naszej ojczyzny” logicznie nastapiła ˛ po lamentach nad „bolesnym do´swiadczeniem, które stało si˛e udziałem naszej matki-ojczyzny”. „Ojczyzna-matka”, có˙z za pustosłowie i jaki paradoks; co´s równie bezsensownego jak „duch ciała” lub „materializm dialektyczny”. Potem ju˙z rutynowo: wierno´sc´ , po´swi˛ecenie, oddanie, zaszczytna s´mier´c na polu chwały, uff, i jeszcze raz wierno´sc´ , po´swi˛ecenie i znowu s´mier´c, zawsze s´mier´c. B˛ebny i trabki. ˛ Przez chwil˛e wydawało mi si˛e, z˙ e słysz˛e gło´sny warkot wozów pancernych na zewnatrz ˛ Krateru, ale nie odwa˙zyłem si˛e — mo˙ze po prostu nie zdecydowałem? — wyjrze´c, z˙ eby si˛e upewni´c. Czy to tamci? A mo˙ze nasi? Niepotrzebnie si˛e zastanawiam, dla mnie z˙ aden czołg nie b˛edzie korzystny. . . Jak wida´c, mimo wszystko, ja tak˙ze — ja, tr˛edowaty o wygniłych szcz˛ekach i bezu˙zytecznych dłoniach — czuj˛e potrzeb˛e identyfikowania mundurów i sztandarów. Nie b˛ed˛e ukrywał, skoro zdecydowałem si˛e by´c całkowicie szczery: wystarczy lekko zwi˛ekszy´c napi˛ecie, nieco przykr˛eci´c sentymentalno-patriotyczno-narcystyczna˛ s´rub˛e i ja te˙z wypr˛ez˙ e˛ si˛e na baczno´sc´ , wzruszony d´zwi˛ekiem trabki ˛ z ogranych marszów. Patetycznie, wstydliwie pociagaj ˛ acych. ˛ Wreszcie przemówił Kosmokrator. Mówił krótko. Jego starannie modulowany głos, umiejacy ˛ przybiera´c ton m˛eskiej stanowczo´sci, był nieco zniech˛econy, jakby dramatyczne wydarzenia zwiazane ˛ ze sprawowaniem władzy przy´cmiły protokolarna˛ rutyn˛e i oficjalny splendor. O´swiadczył z˙ e nie zamierza opu´sci´c posterunku i urbi et orbi nawoływał, by ka˙zdy czynił to samo, udzielajac ˛ wszelkiej mo˙zliwej pomocy przedstawicielom władzy. Nadeszła chwila, w której mo˙zemy pokaza´c, kim jeste´smy i czego chcemy, powiedział i w jego słowach zabrzmiała mimowolna — a mo˙ze zamierzona? — ironia. Przypomniałem go sobie w obszernym, widnym gabinecie, kiedy do niego przyszedłem z petycja˛ intelektualistów domagaja˛ cych si˛e uwolnienia wi˛ez´ niów politycznych, w´sród których znajdował si˛e Sofar. Wydał mi si˛e silny i godny, i natychmiast poczułem do siebie niesmak z powodu łatwo´sci, z jaka˛ zachwyciłem si˛e władca.˛ A zatem doszło do tego, z˙ e pospolite s´wi´nstwa napawały mnie trwoga,˛ a byle n˛edzny cynizm wbijał mnie w dum˛e! Sofar oczywi´scie głosił, z˙ e jego zdaniem, Inwazj˛e przygotowuje sam Kosmokrator i nie wykluczał mo˙zliwo´sci wystapienia ˛ przeciwko niemu. Czułem niemal rado´sc´ na my´sl, z˙ e owa paranoidalna hipoteza mo˙ze okaza´c si˛e trafna. . . Co teraz robi Sofar? Nie sadz˛ ˛ e, by grono jego oddanych uczniów znacznie si˛e powi˛ekszyło w ostatnich czasach. Ale kto wie, mo˙ze pó´zniej wypłynie w jaki´s inny sposób. Po wystapieniu ˛ Kosmokratora zabrzmiały powa˙zne, niemal ponure takty hymnu narodowego. Potem usłyszałem trzy armatnie wystrzały, wyra´zne i miarowe, jak honorowe salwy. Noc zapadła szybko. Przez kilka godzin zza zamkni˛etej kurtyny mroku dobiegał odgłos samolotów. Odległe reflektory obrony przeciwlotniczej stolicy goniły je po matowym niebie 77
jaskrawymi sto˙zkami s´wiatła, przypominajacymi ˛ reklam˛e rozrywkowego spektaklu. Ledwo zwracałem uwag˛e na pot˛ez˙ ne, miarowe wybuchy. Pi˛ec´ ogromnych helikopterów o brzuchach inkrustowanych czerwono-niebieskimi s´wiatłami przeleciało nisko, jakby szukało miejsca dogodnego do ladowania. ˛ Potem oddaliły si˛e. Jedna ze stacji podała informacj˛e o pot˛ez˙ nym desancie wroga na Północnym Wybrze˙zu, a inna w chwil˛e potem wiadomo´sc´ t˛e zdementowała bez wi˛ekszego jednak przekonania. Od czasu do czasu wszystko uspokajało si˛e jak za dotkni˛eciem czarodziejskiej ró˙zd˙zki i tylko znajomy odgłos wiatru lekko naruszał pełna˛ zapachów noc. W gł˛ebi Krateru jezioro l´sniło fosforyzujac ˛ a˛ zielenia.˛ Pomy´slałem, z˙ e to, co nazywamy pokojem, jest jedynie przebiegajac ˛ a˛ w ukryciu fermentacja,˛ a wojna to wylewanie si˛e zaczynu poza brzegi naczynia. bulgocaca ˛ masa, bezwzgl˛edna i okrutna, niosaca ˛ zniszczenie, lecz nie pozbawiona wła´sciwo´sci o˙zywczych. Przerwy pomi˛edzy aktami gwałtu sa˛ równie˙z na swój sposób naznaczone przemoca,˛ mimo z˙ e rozedrgana cisza próbuje maskowa´c konflikt, tak jak rzadkie chwile ciszy kryja˛ niepokój tej nocy, zasadzki, wypady, otwarte rany. Wkrótce potem udało mi si˛e po raz pierwszy złapa´c stacj˛e nieprzyjaciela. Kobiecy głos donosił o powodzeniu Inwazji, która, jak zapewniał, dokonała si˛e przy decydujacym ˛ poparciu mas ludowych zbuntowanych przeciwko Kosmokratorowi. Co prawda, gdzieniegdzie bronia˛ si˛e jeszcze rzadowe ˛ oddziały (bez zb˛ednego zapału, niemal uprzejmie nazwano ich „lokajami na z˙ ołdzie imperialistycznego tyrana”), lecz ostateczne zwyci˛estwo jest sprawa˛ najbli˙zszych godzin. W dalszym ciagu ˛ audycji kobiecy głos wzywał słuchaczy do działalno´sci dywersyjnej: „dla sprawy pokoju, wolno´sci i demokracji”! Potem rozległy si˛e d´zwi˛eki odpowiedniego hymnu, zakłócane trzaskami i szumami, i łaczno´ ˛ sc´ została nagle przerwana. Pomy´slałem, z˙ e wkrótce po obu stronach zaczna˛ rozstrzeliwa´c ludzi, o ile ju˙z tego nie robia.˛ Tu˙z po wschodzie sło´nca mogłem z brzegu Krateru obserwowa´c przejazd tasiemcowej, zmotoryzowanej kolumny zło˙zonej z wozów pancernych i wojsko˙ wych ci˛ez˙ arówek. Zołnierze nieprzyjaciela nie zdradzali niepokoju, z czego wywnioskowałem, z˙ e przynajmniej pierwsza linia obrony stolicy została przerwana. Wojsko wydawało si˛e nowoczesne i doskonale uzbrojone, chocia˙z moje zdanie w tej materii nie jest zbyt miarodajne, gdy˙z w dziedzinie wojskowo´sci jestem kompletnym zerem. Nie sadz˛ ˛ e, aby zamiarem nieprzyjaciela było podbicie naszego kraju (chocia˙z i takiej ewentualno´sci nie mo˙zna wykluczy´c), my´sl˛e raczej, z˙ e chodzi tu o stworzenie czego´s w rodzaju protektoratu z rzadem ˛ zło˙zonym z oddanych bez reszty kolaborantów. Słowem, nowy stan rzeczy nie powinien spowodowa´c istotnych zmian w z˙ yciu codziennym przytłaczajacej ˛ wi˛ekszo´sci obywateli. Najmniejszych nawet zmian. Suwerenno´sc´ to coraz mniej modna entelechia, której strata zabolałaby jedynie nielicznych zagorzałych patriotów pogra˙ ˛zonych ˙ w zbiorowym narcyzmie. Wi˛ekszo´sc´ ludzi zadowala si˛e po prostu z˙ yciem. Zycie. . . kto´s wiele lat temu wspominał o „niewyczerpanym tchórzostwie narodów”, 78
ja jednak w podobnym tchórzostwie widz˛e madro´ ˛ sc´ , a nawet bierny opór przeciw samej istocie władzy, której głównym przecie˙z zadaniem jest wywoływa´c reakcj˛e, prowokowa´c, organizowa´c masy za lub przeciw sobie. ˙ c, z˙ y´c. . . skłonno´sc´ nieprzyzwoita i powszechna. Swobody obywatelskie, Zy´ prawa człowieka to luksusowe potrzeby garstki wybra´nców. Wi˛ekszo´sc´ ludzi mogłaby mie´c kłopoty ze zrozumieniem, na czym polega wolno´sc´ słowa, gdy˙z mowa˛ posługuje si˛e jedynie w zaciszu domowym, a i tam ogranicza si˛e do powtarzania obiegowych sadów ˛ i pospolitych utyskiwa´n. Zwykły obywatel nie t˛eskni do wolno´sci zgromadze´n i zebra´n politycznych, bo branie w nich udziału jest dla niego niezno´snym ci˛ez˙ arem. Nie obchodza˛ go wi˛ez´ niowie polityczni, bo sadzi, ˛ z˙ e nigdy nie znajdzie si˛e na ich miejscu. Co si˛e za´s tyczy godno´sci ludzkiej, to ogłupiajaca ˛ praca i drobne przyjemno´sci codziennego z˙ ycia potrafia˛ zepchna´ ˛c ja˛ w rejony wyszukanej pedanterii lub obróci´c w z˙ art. Dziesi˛ec´ dni bez telewizora boli bardziej ni˙z dziesi˛ec´ lat bez wyborów do parlamentu. W ka˙zdym ustroju politycznym ludzie musza˛ wykonywa´c prac˛e, której nienawidza,˛ marzy´c o niedost˛epnych przyjemno´sciach, gardzi´c rodzicami i znosi´c pogard˛e dzieci, bardziej lub mniej pokornie akceptowa´c zwiazki, ˛ do których zmusza ich plemi˛e, do jakiego nale˙za,˛ starze´c si˛e i umiera´c. Tylko nieliczni zdaja˛ sobie spraw˛e z tego, co traca˛ ulegajac ˛ autorytetom i absolutystycznym paternalizmom: wi˛ekszo´sc´ docenia godne pogardy, lecz niezaprzeczalne korzy´sci płynace ˛ z posłusze´nstwa. Zatem, mo˙zna powiedzie´c, z˙ e i my z˙ adaj ˛ ac ˛ wolno´sci i równouprawnienia w z˙ yciu publicznym jeste´smy despotami o dobrych intencjach, starajacymi ˛ si˛e narzuci´c ludziom ci˛ez˙ ar ponad ich siły w imi˛e warto´sci, które tylko my sami potrafimy doceni´c. . . Wol˛e zatrzyma´c w tym miejscu tok mego rozumowania: dobiega mnie bowiem echo przekl˛etej ironii Sofara. W południe zupełnie przypadkowo dowiedziałem si˛e, jak zginał ˛ Bildad. Jego s´mier´c relacjonował pewien mieszkaniec Hotelu, radioamator, pracujacy ˛ obecnie w podziemiu na terenie okupowanego terytorium i zamierzajacy ˛ nadawa´c audycje do momentu wyzwolenia lub wpadki. Jak wiadomo, Hotel jest (mo˙ze włas´ciwiej byłoby powiedzie´c „był”) nieco oddalony od stolicy, w kierunku wybrzez˙ a. Kiedy przerwano pierwsza˛ lini˛e obrony, nadszedł rozkaz ewakuacji mieszka´nców. Akcja przebiegała szybko i sprawnie do momentu, kiedy nagle zjawiły si˛e dwie ci˛ez˙ arówki wypełnione zbuntowanymi najemnikami, pragnacymi ˛ wykorzysta´c mo˙zliwo´sc´ grabie˙zy, jaka˛ nastr˛eczała sytuacja. Hotel cieszył si˛e zawsze opinia˛ przybytku bogactwa i rozpusty; uwa˙zany był za raj rozbestwionego kosmopolityzmu, pławiacego ˛ si˛e w rozkoszach stołu, hazardu i Wenery (które to imi˛e przywodzi nieodmiennie na my´sl obmierzłe skojarzenia z nazwa˛ chorób towarzyszacych ˛ owym rozkoszom, o ile kto´s nie uwa˙za). W du˙zej mierze były to wymysły, swoisty mit, produkt pospolitej zawi´sci filistrów klasy s´redniej i nawiedzonych ascetów, których nigdzie nie brakuje. Mnie po kilkakrotnej bytno´sci w Hotelu pozostało wspomnienie miejsca raczej nudnego i nie ko´nczacych ˛ si˛e po79
siedze´n przechodzacych ˛ zwykle w pija´nstwo, mniej lub bardziej obyczajne, albo w pospolita˛ zgag˛e. O osiagni˛ ˛ eciach kuchni hotelowej ju˙z wspominałem. Hazard nigdy mnie nie pociagał, ˛ a co do erotycznych nadziei jedynie harem Bildada mógł je spełni´c w zadowalajacym ˛ stopniu. Ten˙ze harem, a raczej jego cz˛es´c´ , kosztował Bildada z˙ ycie. Bandyci przebiegali pokryte dywanami salony w poszukiwaniu legendarnych skrzy´n, kryjacych ˛ dochody z ruletki i prostytucji. Po drodze zaopatrywali si˛e w kosztowne drobiazgi — torebka, złoty zegarek, kolczyki — nie dr˛eczac ˛ przy tym zbytnio okradanych wła´scicieli. Z czasem jednak, w miar˛e jak opó´zniało si˛e ostateczne odnalezienie skarbu, zachowanie napastników pogarszało si˛e proporcjonalnie do ilo´sci butelek whisky opró˙znianych w ogałacanym barze. W pewnej chwili, z tarasu wychodzacego ˛ na rozległy ogród pełen oleandrów i bougainvilli rozległy si˛e kobiece krzyki. Bildad rozpoznał rozpaczliwe, wołajace ˛ o pomoc, głosy dwóch najmłodszych hurys ze swojej troupe. Wyobra˙zam go sobie, jak wychodzi na taras przez oszklone rozsuwane drzwi, oddzielajace ˛ go od jadalni, te same drzwi, przez które pewnego dnia patrzyli´smy zamy´sleni na czyste złoto jesiennej melancholii, popijajac ˛ ze smakiem wyborne Vosne-Romanée. Widz˛e, jak energicznym, młodzie´nczym krokiem przemierza płyty posadzki; u´smiecha si˛e lekko, pokazujac ˛ wilcze z˛eby. W dłoni trzyma lask˛e, która wysun˛eła ju˙z j˛ezyk srebrnej szpady. Anonimowy informator podał, z˙ e zanim go s´ci˛eli seria˛ z karabinu maszynowego, unieszkodliwił jednego z napastników pchni˛eciem szpady starannie wymierzonym w pier´s. Dziewcz˛eta zostawiono w spokoju i wkrótce napastnicy wycofali si˛e rozczarowani nieudanym skokiem, w wyniku którego ich stan posiadania zwi˛ekszył si˛e tylko nieznacznie. Wszystko musiało bardzo si˛e zmieni´c. Mam na my´sli to, co znałem. W ciagu ˛ doby wiele rzeczy mo˙ze ulec zniszczeniu, wiele innych mo˙ze zosta´c przemieszczonych, wszystkie moga˛ przeobrazi´c si˛e w sposób ostateczny. W rzeczywisto´sci czasowi nie oprze si˛e nic, prócz tego, co jest dziełem s´mierci, jak piramidy czy co´s w tym rodzaju. Wszystko, co jest oparte na powtarzalno´sci, obyczaj, moda, honor, autorytet, entuzjazm — cho´cby głupi, cho´cby okrutny — wszystko to jest przera˙zajaco ˛ nietrwałe i kiedy postuka´c w odpowiednie miejsce, usłysze´c mo˙zna głuchy odgłos pustki. Zawsze miałem wra˙zenie, z˙ e z˙ yj˛e w´sród prowizorycznych dekoracji i z˙ e maszyni´sci teatralni w ka˙zdej chwili moga˛ je usuna´ ˛c. Z tego, co widz˛e, wła´snie nadeszli. Moja zachowawczo´sc´ bierze si˛e stad, ˛ z˙ e wsz˛edzie dostrzegam symptomy niestało´sci. Nie ma to nic wspólnego z rozsadn ˛ a˛ akceptacja˛ zmian, nawet zmian natychmiastowych. Moje wyczulenie sprawia, z˙ e zapowied´z rychłego upadku widz˛e w strukturach powszechnie uwa˙zanych za niezwykle solidne. Wsz˛edzie widz˛e p˛ekni˛ecia. Rewolucjonista˛ z krwi i ko´sci mo˙ze by´c jedynie człowiek, któremu niezno´snie doskwiera niewzruszono´sc´ tego, co ustanowione, którego dławi stabilno´sc´ ka˙zdej instytucji i ka˙zdej konwencji. Ale jak mo˙zna bun-
80
towa´c si˛e z pełnym przekonaniem, kiedy si˛e odbiera wszystko (potworne i wzniosłe, to, co gn˛ebi i to, co wyzwala) jako co´s, co lada chwila si˛e rozpadnie? Kiedy człowiek zaczyna rozumie´c, z˙ e nawet nietolerancja jest efemeryda,˛ wtedy narzuca sobie tolerancyjno´sc´ . Przede wszystkim dlatego, z˙ e rzecza˛ najbardziej delikatna˛ i niedost˛epna˛ jest wła´snie to, co sprawia, i˙z z˙ ycie staje si˛e nieco mniej niezno´sne. Drobne uprzejmo´sci, grzeczna oboj˛etno´sc´ wobec bli´znich, odruch warunkowy, ka˙zacy ˛ szanowa´c kobiet˛e, dziecko i starca, codzienna niespodzianka w skrzynce na listy, bezinteresowna erudycja, da˙ ˛zenie do bezstronno´sci sadów. ˛ Nic nie znaczace ˛ drobiazgi lub szczytne ideały, zawsze jednakowo niedost˛epne, błagalne ofiary zagro˙zone najl˙zejszym powiewem historii lub zwykłym post˛epem czasu, dzbanuszki z chi´nskiej porcelany, które rozbi´c na kawałki mo˙ze ju˙z sam zamiar zmienienia wody stojacym ˛ w nich kwiatom. Ka˙zdy zrealizowany projekt jest według mnie wielkim osiagni˛ ˛ eciem: nawet najwi˛ekszy oportunista ma przecie˙z wszystko przeciw sobie. Je´sli co´s trwa, je´sli z˙ ycie zwyci˛ez˙ a, je´sli dochodzi do łagodzenia obyczajów i pewnej harmonii, je´sli uparta ludzka wola — nawet zaborcza i zbyt ostentacyjna — zostaje przeprowadzona, uwa˙zam to za godne podziwu i to mi wystarczy. Rozumiem, nale˙zy wymaga´c coraz wi˛ecej, aby s´wiat mógł ulega´c korzystnym przemianom, lecz brak mi pychy, by okazywa´c pewno´sc´ , której nie mam. Mo˙ze trzeba było napisa´c „nie miałem” (z pewnych wzgl˛edów uwa˙zam, z˙ e powinienem u˙zywa´c wyłacznie ˛ czasu przeszłego), jako z˙ e tak zwany polityczny epizod w moim z˙ yciu został zako´nczony na długo przed Inwazja.˛ A oto w ogólnym zarysie moje requiem: byłem nie´smiałym buntownikiem, uwaz˙ ajacym ˛ si˛e zawsze w gł˛ebi duszy za prawdziwego obro´nc˛e tego, co atakował; byłem konserwatysta˛ zmuszonym reagowa´c na niedocenianie i niszczenie wartos´ci, które chciałem zachowa´c, negowałem (z powodu miło´sci i fascynacji) s´wiat, który wielbiłem i cud z˙ ycia, które mimo wszystko nie przestawało mnie cieszy´c. Teraz sko´nczyło si˛e wszystko: ja i to, co kochałem, albo to, co mnie nurtowało. ´ Swiatło dnia szybko ga´snie. Dr˙zace ˛ cienie otaczaja˛ mnie ostro˙znie. Jaka´s stacja, najwyra´zniej prorzadowa, ˛ jak na to wskazywał podniosły, pełen nadziei ton kraszacy ˛ informacj˛e, podała wła´snie wiadomo´sc´ o rozwiazaniu ˛ Departamentu. Kosmokrator wraz z całym gabinetem schronił si˛e w Górach Wolno´sci, jak nale˙zy rozumie´c nie tylko ze wzgl˛edu na zwiazane ˛ z nazwa˛ skojarzenia wywoływane przez to ustronie. Wszystko zaszło nieoczekiwanie szybko. Od czasu do czasu, nieproszone zjawia si˛e pytanie, co wła´sciwie powinienem czyni´c. Elifaz prawdopodobnie jest w górach u boku Kosmokratora, Sofar spiskuje zapewne na korzy´sc´ Nieprzyjaciela, o ile nie zaczał ˛ ju˙z (pr˛edzej czy pó´zniej to nieuniknione) spiskowa´c przeciw niemu, Bildad zginał ˛ w idealnie pasujacy ˛ do swego z˙ ycia sposób. Tylko moja rola pozostała nie napisana. Najprawdopodobniej owe retoryczne pytania, dotyczace ˛ mojego obowiazku, ˛ mojej roli etc. sa˛ jedynie cz˛es´cia˛ po˙załowania godnych złudze´n, które miewam jeszcze w stosunku do samego siebie. Nieraz zapominam, z˙ e mój upadek ju˙z nastapił, ˛ z˙ e dla mnie to, co nieuniknio81
ne, czego inni dopiero oczekuja˛ — ju˙z si˛e stało. Nic do mnie nie nale˙zy, ja sam w mniejszym jeszcze stopniu ni˙z cokolwiek innego. Nie rozporzadzam ˛ soba˛ i niczym nie mog˛e rozporzadza´ ˛ c. W niczym nie wezm˛e udziału, w niczym nie b˛ed˛e uczestniczył. Nie powinienem zadawa´c sobie pytania, co mi wypada czyni´c w tej czy w jakiejkolwiek innej sytuacji, zanim nie zostan˛e sobie przywrócony, nie odzyskam siły, nie przyjd˛e do siebie. Reszta jest iluzja.˛ Wir czasu pociaga ˛ mnie na swój sposób, podobnie jak Szekspirowskich opilców ogarnia pod wpływem wina seksualne po˙zadanie, ˛ po˙zadanie, ˛ którego wła´snie wino nie pozwala im zaspokoi´c. To dokładnie mój przypadek. Jestem pijakiem, op˛etanym przez sztuczki historii, za wszelka˛ cen˛e pragnacym ˛ powróci´c do gry w chowanego z z˙ yciem. Wszystko wskazuje na to, z˙ e nigdy nie b˛ed˛e miał do´sc´ . Zdaj˛e si˛e zapomina´c o niekorzystnym wydarzeniu, jakie legło u podstaw mojej obecnej sytuacji i raz na zawsze wyłaczyło ˛ mnie z gry. Na zawsze? Lepiej si˛e przyzwyczai´c: zostałem zepchni˛ety na dno, którego nie ma. Wielki, hojny ksi˛ez˙ yc na darmo próbuje odmieni´c z˙ ałobny wyglad ˛ nocy. Z punktu obserwacyjnego na brzegu Krateru widz˛e przeciagaj ˛ ace ˛ w bezładzie rzesze uciekinierów. Matki z małymi dzie´cmi, starcy, chorzy, wszyscy opuszczaja˛ spladrowan ˛ a˛ stolic˛e. Wielotysi˛eczny tłum. Z trudem d´zwigaja˛ tobołki, zawieraja˛ ce to, co konieczne i to, co zb˛edne; to, bez czego z˙ y´c nie mo˙zna i to, bez czego z˙ y´c si˛e nie chce albo nie potrafi. Dzier˙zawcy zdruzgotanego s´wiata; cierpliwy, niezmordowany tropizm wiedzie ich ku odległemu niemo˙zliwemu ustroniu; tam wszystko, co zaszło, zostanie zapomniane. Tam ich mini warto´sci odnajda˛ podatna˛ gleb˛e i b˛eda˛ sobie mogli pozwoli´c na drobne rozkosze na miar˛e swojej słabo´sci, poczynajac ˛ od nostalgicznego odgrzewania wspomnie´n. Sa˛ po ludzku oboj˛etni, letni. Nie marza˛ o podbojach i zwyci˛estwach i nikt ich nie broni. Wczoraj płyn˛eli do stolicy, bo im powiedziano, z˙ e czeka ich tam łatwe z˙ ycie i kariera. Pracowali, m˛eczyli si˛e, brali udział w dorocznych paradach i darmowych koncertach pod gołym niebem. Z pełna˛ rezygnacji ciekawo´scia˛ przyjmowali nowe doktryny i mody. Łatwo nienawidzili, kiedy było trzeba, nie czerpiac ˛ z tego korzy´sci, i równie łatwo podziwiali na swoja˛ zgub˛e. Warto´sciowali wedle narzuconych kryteriów, które nie były i nie mogły by´c ich kryteriami. Teraz wybiła godzina zamkni˛ecia ogródka i potulnie opuszczaja˛ miejsce, gdzie chcieli si˛e bawi´c. Mo˙ze wkrótce zdziesiatkuje ˛ ich bombardowanie albo zostana˛ zagnani do obozu koncentracyjnego. Na razie ida,˛ uparcie, na o´slep, gotowi maszerowa´c cała˛ noc. Jestem przekonany, z˙ e wi˛ekszo´sc´ z nich prze˙zyje. Urodzili si˛e, z˙ eby prze˙zy´c. Fatalizm tych nieodpornych istot przetrwa wieki i trwa´c b˛edzie wiele wiosen po tym, jak ja znikn˛e z powierzchni ziemi, a te tak dzi´s wa˙zne wydarzenia stana˛ si˛e cz˛es´cia˛ trudno czytelnej kroniki, której nikt nie pami˛eta i której nikt nie potrafi całkowicie zapomnie´c. Wła´sciwie powinienem skorzysta´c z okazji, nadarzajacej ˛ si˛e pod postacia˛ pielgrzymki uchod´zców. Troch˛e wysiłku: zbiec ze stoku i przyłaczy´ ˛ c si˛e do nich.
82
Zaakceptowa´c exodus. Stawi´c czoła temu, co nieuniknione i bez cienia nadziei podda´c w watpliwo´ ˛ sc´ nieodwracalne. Metanoia! Metanoia!
Notatka dziewiata ˛ My´sla˛ o ró˙zach, o zmaganiach, o mgle; my´sl˛e o wyprawach, o morzu. My´sl˛e o słowach i rozpaczliwie próbuj˛e dopasowa´c do nich obrazy i zapachy. Wymykaja˛ si˛e, odchodza,˛ trac˛e wszystko. Niektóre potem wracaja˛ wyblakłe, jakby z daleka chciały mi pomacha´c r˛eka˛ na po˙zegnanie; unosi je prad, ˛ cichna˛ głosy. Ju˙z nic do mnie nie nale˙zy; jestem nico´scia.˛ Znowu zapada mrok. Sprawy b˛eda˛ trudniejsze, ni˙z to sobie w swoim trwo˙znym lenistwie wyobra˙załem. Gdyby˙z tak wraz z utrata˛ ostatniej rzeczy, b˛edacej ˛ nasza˛ własno´scia,˛ wraz z zastygni˛eciem ostatniego zmysłu, wraz z rozwianiem si˛e ostatnich planów i ostatniej nadziei, z ostatnim zatrza´sni˛eciem si˛e pułapki, w której si˛e szamocemy, zamierała w nas równie˙z owa s´lepa siła, szalona i z˙ ałosna, niezdolna do rezygnacji. . . Jest jednak przeciwnie. Zasłona opada; obna˙zaja˛ nas szturcha´ncem albo obna˙zamy si˛e sami i — poczatkowo ˛ — trawieni niepokojem, z obolałym ciałem i krwawiacymi ˛ wargami, których nie dane nam było zagryza´c, a potem z czysta˛ rezygnacja˛ apatii, zaczynamy si˛e godzi´c na unicestwienie: oto odchodzi od nas wszystko, nadeszła chwila po˙zegnania. A jednak. A jednak! Ju˙z tylko delikatna błonka i lekki s´lad oddechu na szybie (gdzie nasz dr˙zacy ˛ palec kres´li ostatnie linie, na zawsze nie doko´nczone słowa. . . ) dzieli nas od przepastnego chłodu otchłani, negacja pogł˛ebia si˛e, a wezwanie majace ˛ nas sprowadzi´c do stanu minerałów z wolna nabiera siły. Lecz wkrótce potem, nagle, bez zapowiedzi, z bezgranicznym po´spiechem nie respektujacym ˛ ju˙z z˙ adnego czasu, przezroczysta przegroda rozwiewa si˛e i upadamy. W spokój? Nie, nie w spokój! Wprost w wir z˙ ada´ ˛ n, gdzie z impetem odradza si˛e gro´zna i straszna siła pewna, i˙z wszystko jej przysługuje, zwłaszcza, z˙ e nic ju˙z nie posiada. Zupełnie jakby czerpała moc z samego faktu, i˙z to czyni. Słabła, kiedy zdawało si˛e, i˙z czego´s potrzebuje; słabła tak, a˙z utraciła wszystko, straciła cel, bo zabrakło jej oparcia. Wtedy dopiero od˙zyła z cała˛ moca: ˛ utraciwszy ostatni punkt oparcia, utraciła jednocze´snie jego potrzeb˛e. Krzyczy teraz, wiruje, bez z˙ adnego widomego znaku czuje blisko´sc´ pełnego odrodzenia. Miejscowe znieczulenie spowodowane utrata˛ czucia przestało działa´c: lek wymknał ˛ mi si˛e z rak ˛ i efekt jest przeciwny do zamierzonego. W dalszym ciagu ˛ znajduj˛e si˛e tam, gdzie byłem, rozpaczliwie z˙ ywy w nieprzeniknionym mroku.
84
Dzisiejszej nocy Potwór pojawił si˛e znowu. Czy naprawd˛e? Nie mog˛e tego stwierdzi´c z cała˛ pewno´scia.˛ Mog˛e jedynie powiedzie´c, z˙ e powrócił strach towarzyszacy ˛ jego pojawieniu si˛e, z czego wnioskuj˛e, z˙ e on sam musi znajdowa´c si˛e w pobli˙zu. Bardziej ni˙z kiedykolwiek słysz˛e ci˛ez˙ ki oddech nocy; kurcz z˙ oładka ˛ zmusza mnie do przykucni˛ecia z twarza˛ na kolanach, jak ukarane dziecko. Teraz nie dr˙ze˛ , wydaje mi si˛e, z˙ e to Krater dr˙zy, jakby przedrze´zniał moje dawne dreszcze. Zm˛etniała z´ renica jeziora mierzy we mnie z wyzywajac ˛ a˛ dokładno´scia.˛ Czego ode mnie chce? Czego z˙ ada ˛ ta przekl˛eta noc? Gdzie´s w dole trylobity rozmna˙zaja˛ si˛e niestrudzenie. Od czułek do płetwy, do fotoreceptorów do oka fotograficznego, od wodniczki do z˙ oładka, ˛ watroby, ˛ płuc, woreczka z˙ ółciowego. Ile czasu potrzeba, aby rozległy si˛e pierwsze uderzenia nowo powstałego serca? Niektóre z nich wylazły ju˙z pewnie z wody i pełzna˛ teraz w gór˛e Krateru, prze˙zuwajac ˛ starannie po˙zywne odpadki bujnie zalegajace ˛ ich nowy habitat. Maja˛ du˙zo szcz˛es´cia: dla nowej formy z˙ ycia, która postanowiła za wszelka˛ cen˛e przetrwa´c, nie ma nic lepszego ni˙z s´mietnisko. To, co dopiero kiełkuje i rozkwita, adaptuje si˛e do gnoju najłatwiej i z najwi˛ekszym entuzjazmem. Zatem, odwagi dzielne pierwotniaki. Jeszcze mały wysiłek i macie szans˛e zosta´c ło˙zyskowcami. Marzy wam si˛e kondycja ssaków! Uwa˙zacie to za cel ostateczny! A to tylko poczatek, ˛ walka trwa. Walka na s´mier´c i z˙ ycie, a wła´sciwie tylko o z˙ ycie; struggle for life, zmagania, których etapem ostatnim b˛eda˛ zmagania mi˛edzy s´wiadomo´sciami. Pan kontra niewolnik, decydujaca ˛ walka! Armagedon! Ragnarek! Dzie´n Sadu ˛ tylekro´c odkładany, a przecie˙z niemo˙zliwy do odroczenia! Co wiedza˛ o tym moje trylobity, co przeczuwaja,˛ czego pragna˛ si˛e doskroba´c odnóz˙ ami przyszłych skorupiaków? Czeka je długa droga. Od plejstocenu do paruzji. Tyle co nic. Nic dziwnego, z˙ e si˛e zbytnio nie s´piesza.˛ Przekonanie, i˙z jest si˛e na tak odległym etapie filogenezy musi sprzyja´c lenistwu. Znam tylko jedna˛ ksia˙ ˛zk˛e historyczna˛ dobrze zatytułowana,˛ napisał ja˛ pewien Anglik pod koniec XIX wieku i nazwał M˛ecze´nstwo człowieka. Rozpoczyna si˛e w jaskini, a ko´nczy wizja˛ podróz˙ y mi˛edzyplanetarnych i sztucznych gwiazd; ludzie z˙ yja˛ zawieszeni w dławia˛ cych, pustych przestrzeniach kosmosu i od czasu do czasu odbywaja˛ pielgrzymki na stara˛ Ziemi˛e niczym do wpółzapomnianej s´wiatyni. ˛ . . Mam nadziej˛e, z˙ e nie zapomna˛ przy tym wyda´c uroczystego przyj˛ecia na cze´sc´ trylobitów. M˛ecze´nstwo człowieka! Tytuł dobry, ale za waski. ˛ Kto´s powinien napisa´c histori˛e ludzko´sci, stawiajac ˛ sobie wy˙zsze cele i nazwa´c ja˛ M˛eka˛ istnienia. Dzisiaj nie dr˛eczy mnie zwykła s´wiadomo´sc´ , z˙ e Potwór czai si˛e gdzie´s w ciemno´sciach; dokucza mi jego nieobecno´sc´ . Wła´snie to. Boj˛e si˛e nie Potwora, lecz jego utraty. Jeden z dwóch mieszka´nców krateru po raz pierwszy nie stawił si˛e na spotkanie. Po raz pierwszy? Owszem. Wła´snie to przesłanie pragnie mi przekaza´c rozpaczliwie spi˛eta noc. Pozostaje mi jedynie zastanowi´c si˛e, jak i dlaczego zasłu˙zyłem sobie na to, z˙ e mnie porzucił. Niewatpliwie ˛ pr˛edzej czy pó´zniej
85
przypisz˛e sobie odpowiedzialno´sc´ i za to; za ten nietakt o trudnych do przewidzenia konsekwencjach. Pierwsze wyja´snienie zwalnia mnie w pewien sposób z odpowiedzialno´sci za to, co si˛e stało. To po prostu zwykła kolej rzeczy — wszystkich rzeczy: niepokoju, miło´sci, zła — które otrzymujemy. Wszystko, co dane, ma swój kres; oto jedyne sensowne streszczenie ekonomii uniwersalnej, dotyczace ˛ tyle˙z energii entropicznej, co łaski boskiej. Po prostu godzina Potwora wybiła. Utraciłem wa˙zniejsze rzeczy, ale poniewa˙z ta jest ostatnia, jej by´c mo˙ze b˛ed˛e z˙ ałował najbardziej. Kiedy przychodzimy, obsypuja˛ nas bogactwem i mo˙zliwo´sciami; poznanie, obyczaje, perspektywy, wszystko jest do naszej dyspozycji; mo˙zemy si˛egna´ ˛c po ka˙zda˛ ksia˙ ˛zk˛e, po ka˙zdy krajobraz, rzeczywisty lub namalowany; symfonie i doktryny obiecujace ˛ zbawienie le˙za˛ w zasi˛egu dłoni; wolno nam nawiazywa´ ˛ c stosunki, dawa´c nasze ciało i słowo, pokłada´c nadziej˛e w nadziei. Ale kredyt si˛e ko´nczy i człowiek o tym wie. Incipit tragoedia. Za ka˙zdym razem otrzymujemy mniej i z wi˛ekszym wysiłkiem, lub, co wychodzi na jedno, za ka˙zdym razem z mniejsza˛ rados´cia˛ podejmujemy wysiłek. To, co człowiek inwestuje, na dłu˙zsza˛ met˛e nie słu˙zy niczemu, je´sli nie liczy´c tego — a to wcale nie mało — z˙ e w momencie inwestowania czujemy si˛e w pełni z˙ ywi. To, co zachowujemy na lepsza˛ okazj˛e, okazuje si˛e by´c w nie najlepszym stanie, kiedy okazja przychodzi. . . o ile w ogóle przychodzi. Jak brzmiała zagadka rybaków, która popchn˛eła Homera w szale´nstwo? „Nie przynosimy tego, co złowili´smy, przynosimy to, czego nie złowili´smy”. Homer umarł z rozpaczy, rozbiwszy głow˛e o przezroczyste s´ciany tajemnicy. Jestem jednak pewien, z˙ e szale´nstwo zatruło go swym jadem nie dlatego, i˙z nie mógł rozwiaza´ ˛ c zagadki, lecz dlatego, z˙ e znał znacznie lepsza˛ i gł˛ebsza˛ odpowied´z ni˙z to, co zawszeni rybacy mieli na my´sli. Albowiem zagadka konieczno´sci nie była obca ani jemu, ani jego bohaterom. Spytajcie Ajaksa lub Achillesa, co sadz ˛ a˛ o fatalizmie kl˛eski, zapytajcie Odysa, do czego prowadza˛ drobne niedokładno´sci w obliczeniach i czym jest przekle´nstwo wiecznego zwyci˛ez˙ ania. Słowem, ja sam mogłem lekkomy´slnie zmarnowa´c Potwora, mogłem go zniszczy´c moja˛ serdeczna˛ trwoga˛ i dr˙zacymi ˛ inwokacjami. Nie mam ju˙z pretekstu do niepokoju. Wierno´sc´ Potwora nie mogła by´c wieczna, tak jak nie b˛edzie zapewne wieczna moja za nim t˛esknota. Chocia˙z trzeba powiedzie´c, z˙ e co si˛e tyczy przetrwania, to w tym s´wiecie powszechnej nietrwało´sci najlepiej sobie radza˛ strach i niepokój. Mo˙zliwe jest te˙z inne wyja´snienie. Przyznaj˛e, z˙ e l˛ekam si˛e go bardziej ni˙z poprzednio. By´c mo˙ze Potwór po prostu przestał si˛e mna˛ interesowa´c. W takim przypadku trzeba sobie zada´c pytanie, czy kiedykolwiek si˛e mna˛ interesował naprawd˛e. Nie sadz˛ ˛ e, by moje zwyczaje i sytuacja uległy jakimkolwiek zmianom. Nie mo˙zna jednak wykluczy´c czego´s nieuchwytnego, jakiego´s znaczacego ˛ jakos´ciowo post˛epu moich nieszcz˛es´c´ , jakiej´s nieodwracalnej degradacji. . . Przypuszczam, z˙ e zmysły Potwora musza˛ by´c bardziej wyczulone ni˙z moje i szybciej re86
agowa´c na pewne, niemal niedostrzegalne, odcienie rozkładu. W takim razie jego znikni˛ecie nale˙zy rozumie´c jako symptom ostateczny. Je´sli istota, nie majaca ˛ zbyt wielkiego wyboru (przynajmniej za taka˛ go zwykle uwa˙załem) jest zmuszona pozbawi´c mnie swego dokuczliwego zainteresowania, musz˛e to traktowa´c jako powa˙zne ostrze˙zenie, spadłem widocznie o stopie´n ni˙zej. Utrata czegokolwiek w mojej n˛edznej sytuacji wydawała mi si˛e niemo˙zliwa, ale pewnie grzeszyłem optymizmem. Ka˙zdy grzech jest objawem optymizmu lub raczej jego wynikiem, prawda? Kiedy wreszcie przestan˛e my´sle´c, z˙ e jaki´s zbieg okoliczno´sci jest w stanie mnie zbawi´c? Potwór był moim wrogiem, ale posiadanie wroga to pewien przywilej. Mo˙ze to wrogowie wła´snie najskuteczniej pomagaja˛ nam z˙ y´c; dzi˛eki nim nasza trwoga polaryzuje si˛e, koncentruje, a my mamy gwarancj˛e czyjego´s zainteresowania nami, niewatpliwego ˛ i pewnego, albowiem na tym pierwszym etapie, w pełni niez˙ yczliwego. To wła´snie wy´swiadcza nam najwi˛eksza˛ przysług˛e. Jedyne pytanie, jakie stawiamy wszech´swiatu brzmi: czy jeste´s moim wrogiem, czy przyjacielem? Ka˙zda odpowied´z jest dobra, o ile w ogóle istnieje. Zbyt po´spieszna deklaracja przyja´zni powinna zbudzi´c nasze watpliwo´ ˛ sci, gdy˙z nadto przypomina wyolbrzymione echo naszego marzenia. Lepiej jest usłysze´c najpierw gro´zny, daleki pomruk. Bóg zawsze objawia si˛e w ten sposób, gdy˙z ka˙zdy bóg celem potwierdzenia swej bosko´sci musi najpierw wywoła´c strach. Nie uwierzyliby´smy w niego, gdyby´smy si˛e go nie bali. Jeste´s moim wrogiem czy przyjacielem? — pytamy Wszech´swiat i błogostan objawia si˛e nam pod postacia˛ siarczystego, z nienawis´cia˛ wymierzonego policzka. Upadamy pod nim i w ten sposób wst˛epujemy na drog˛e wiodac ˛ a˛ do Damaszku; innej drogi nie ma. Trzeba jednak szybko si˛e pozbiera´c; nie zawsze człowiek docenia ostrze˙zenie. Oto zostali´smy usłyszani, ale ten, kto nas usłyszał, czuje si˛e obra˙zony faktem. i˙z raczył to uczyni´c. Kto´s lub co´s, tego si˛e nie podejmuj˛e rozwiaza´ ˛ c. Odpowied´z nadeszła, a jej autentyczno´sc´ gwarantuje nienawi´sc´ , jaka˛ jest naznaczona. Tylko to si˛e liczy. Na wrogo´sc´ reagujemy najpierw l˛ekiem, a nast˛epnie uległo´scia; ˛ w odpowiedzi dobiega nas grzmot i s´wiatło błyskawic, co nie jest jednak pozbawione pewnych akcentów pojednawczych, spowodowanych satysfakcja˛ bóstwa. Wtedy ustanawiamy kult i zaczynamy usługiwa´c, stajac ˛ si˛e w ten sposób niezb˛edni Temu, czyja siła polegała na tym, z˙ e nas nie potrzebował. Otrzymujemy za to pewne łaski; dar przepowiadania i władz˛e. Z czasem stajemy si˛e bezczelni, nasze błagalne modły zaczynaja˛ graniczy´c z pogró˙zkami, oddajemy cze´sc´ w sposób coraz bardziej arogancki i ironiczny. Spadaja˛ na nas nieszcz˛es´cia lub jeste´smy obsypywani łaskami, s´wiadczacymi ˛ o pełnym trwogi pomieszaniu tam na górze, jakby nie bardzo było wiadomo, z której strony nas podej´sc´ . Wreszcie wyst˛epujemy z otwartym buntem, odkrywajac ˛ wreszcie przewidywane rozkosze s´wi˛etokradztwa i blu´znierstwa: odpowiedzi nie ma, piorun nie uderza, dokoła panuje przyczajona pustka. Po´sród zrujnowanych ołtarzy my stajemy si˛e bogami lub — co w rezultacie jest tym samym — wiemy ju˙z, jak 87
obej´sc´ si˛e bez bóstwa, nie wcielonego w nas samych. Wówczas mo˙zemy ju˙z by´c pokorni bez upodlenia i bezinteresownie, nieostentacyjnie pobo˙zni. Zaprawd˛e, nale˙załoby napisa´c kilka traktatów o korzy´sciach płynacych ˛ z posiadania wrogów. . . A ja utraciłem mego wroga, zanim go mogłem wła´sciwie wykorzysta´c. Potwór znudził si˛e szybko moim towarzystwem i najwyra´zniej nie uwa˙za mnie ju˙z za godnego, by na mnie czyha´c. Nie wszyscy wrogowie sa˛ cierpliwi, zdyscyplinowani i przychylni. Gdyby warunki nie zmuszały mnie do pewnej skromno´sci, mógłbym dopu´sci´c my´sl, z˙ e Potwór nie tyle miał mnie do´sc´ , co udało mi si˛e go przestraszy´c i w pewien sposób zmusi´c do odwrotu. Bzdura, co za zuchwało´sc´ . Trudno si˛e w istocie domy´sli´c, co we mnie mogłoby przestraszy´c t˛e zagadkowa˛ istot˛e. Mo˙ze moje wyrafinowanie w nieszcz˛es´ciu lub osamotnienie, a mo˙ze jaka´s rezerwa nie znanej mi siły, mogacej ˛ w pewnych warunkach okaza´c si˛e niebezpieczna? ˛ Koncepcja „rezerwy” ma na celu oczywi´scie podniesienie mnie na duchu, co nie znaczy, z˙ e staje si˛e w ten sposób bardziej dorzeczna. Jak mógłbym obecnie by´c niebezpieczny dla kogokolwiek, oprócz mnie samego? Krzywdy, jakie miałem wyrzadzi´ ˛ c, ju˙z wyrzadziłem. ˛ Znowu kusi mnie optymistyczna wizja grzechu. Jedno tylko we mnie mogło zaniepokoi´c Potwora: ewentualno´sc´ zara˙zenia. Nawet on nie chciał by´c taki jak ja. Przypuszczam, z˙ e Potwór te˙z cierpi na jakie´s sekretne dolegliwo´sci, mógłbym nawet spróbowa´c wymieni´c najbardziej prawdopodobne niedomagania jego organizmu. Ale ja mogłem go zarazi´c innym rodzajem choroby: choroba˛ moralna,˛ s´ci´slej mówiac, ˛ mogłem go zdeprawowa´c. Najgorsza˛ rzecza˛ dla Potwora był mój przykład: nie mo˙zna wykluczy´c, i˙z wła´snie to zmusiło do ucieczki t˛e złowroga,˛ lecz w gł˛ebi duszy nie´smiała˛ istot˛e. Tak, mo˙ze powód mojej ostatniej straty le˙zy w niewinno´sci Potwora — cecha, której u niego dotad ˛ nie dostrzegałem. Jak by nie było, Potwór odszedł, a raczej nie powrócił. Szukajac ˛ go — moz˙ e nawet poszukujac ˛ — przetrzasam ˛ wysrebrzone ksi˛ez˙ ycem krzaki, gołe, t˛epo zako´nczone skały, piramidy s´mieci, wzniesione z kalekich skrawków byłego instrumentarium, m˛etny osad przedmiotów, strz˛epy, połamane resztki; cała˛ t˛e nieporzadn ˛ a˛ n˛edz˛e mego mizernego z˙ ywota. Poszukiwania prowadz˛e nie ruszajac ˛ si˛e z miejsca (w dalszym ciagu ˛ siedz˛e zwini˛ety niczym embrion); wzrokiem przebiegam g˛esta˛ jak rt˛ec´ zawiesin˛e jeziora, którego powierzchni˛e gdzieniegdzie przebijaja˛ sterczace, ˛ niesamowite grzbiety. Potwora nie ma. Nie ma go i nie jest oczekiwany. Czy zatem był tu kiedykolwiek? Teraz tylko to pytanie ma sens. Odpowied´z, ci˛ez˙ ko dyszac, ˛ toruje sobie drog˛e maczeta˛ przez d˙zungl˛e nadziei, tnie krzewy, poda˙ ˛za na przełaj, dociera do mnie z niezmierzonej gł˛ebiny; z gł˛ebi mojej tr˛edowatej duszy, gdzie powstała: teraz wiem i wiem, z˙ e zawsze wiedziałem. Potwora nie ma i nigdy nie było. Dla mnie Potwora nie b˛edzie. Nie mam go; nigdy na niego nie zasłu˙zyłem. Nikt mi nie przyrzekał takiego daru, a nie ma daru bez obietnicy. Wszystko było nieporozumieniem, gorzej: z góry ukartowana˛ gra,˛ 88
fikcja,˛ piedestałem, którego nie chciałem albo nie umiałem pozbawi´c mego zdetronizowanego bóstwa. Kiedy wszystko straciłem, w celach obronnych, instynktownie wyprodukowałem (niczym matwa ˛ swój atrament) cudownie niekonkretna˛ istot˛e, a jej zadaniem było ukoronowa´c moje nieszcz˛es´cie dodatkowym prze´sladowaniem. Krater przyjał ˛ mnie, znakomitego go´scia, szanownego wygna´nca, w towarzystwie tajemniczego Stra˙znika na prywatny u˙zytek! W finale zachciało mi si˛e jeszcze lizna´ ˛c troch˛e miodu powszechnej szcz˛es´liwo´sci. Co za wstyd! Do ko´nca nienasycony, pełen złudze´n, znalazłem sobie podniecajace ˛ towarzystwo przeciwnika, aby mnie gn˛ebił. W rzeczywisto´sci wcale go nie było. Krater nie interesował si˛e mna,˛ przyjał ˛ mnie jak jeden odpadek wi˛ecej, bez pyta´n, bez zastrze˙ze´n, rzec mo˙zna, z zawodowa˛ oboj˛etno´scia.˛ Niczym wrak, który osiadł na mieli´znie jego stoku pewnego z nieko´nczacego ˛ si˛e szeregu dni; tym wła´snie byłem, a nie tajemniczym wygna´ncem z jakiego´s mniej uległego nieba. Wyobra´znia bywa czasem obcesowa i nieokrzesana; utrudnia nam szanowanie jednej godnej szacunku rzeczy, jaka˛ mamy: osamotnienia, kl˛eski. Zbli˙z si˛e raz jeszcze do ognia, Edypie, ale nie daj si˛e zwie´sc´ arystokratycznym wizjom, które ciagle ˛ jeszcze o´slepiaja˛ upartego Tezeusza; ziemia, po której stapasz, ˛ o´swietlona jest jedynie przekle´nstwem i ty je za soba˛ ciagniesz, ˛ lub raczej — czysto ziemska˛ niewiedza˛ (zwyczajnie, biurokratycznie ziemska), ˛ jaka˛ reaguje na niełask˛e, b˛eda˛ ca˛ twoim udziałem. Antygona wyruszyła ku swemu przeznaczeniu siostry, Kreon ku przeznaczeniu kata-ofiary, Ismena na wieki zostanie bladym cieniem cierpie´n wykwintniejszych ni˙z jej własny ból. Pozostaje Tezeusz, pogromca dawnych bestii, a teraz król, odwieczny król; do królewskiej kondycji wyniosła go ch˛ec´ ratowania siebie w imi˛e Aten. Ateny to potwór Tezeusza, Edypie; oby nie stał si˛e twoim. Nie przejmuj si˛e, nie pytaj, jakie korzy´sci twoja s´mier´c da ziemi, która ja˛ znosi. Równie˙z Ateny, szcz˛es´liwe Ateny, nie zostana˛ zbawione, bowiem legendarny wysiłek Tezeusza w przypadku niepowodzenia jest jałowy, za´s w przypadku tryumfu — zbyteczny. On te˙z, ten zbyt przedsi˛ebiorczy bohater, wolał nie słysze´c głosu, mówiacego ˛ mu w samym sercu labiryntu, i˙z z˙ adnej bestii nie ma: „˙zadnej nadziei nie ma dla człowieka / nawet na´n w mroku i bestia nie czeka”. Pozostaja˛ tylko twe oczy Edypie, oczy twoje odwróciły si˛e od pociechy, jaka˛ jest istnienie Potwora; twoje oczy nie moga˛ go ujrze´c, twoje serce odrzuca go. Oczyszczajacy, ˛ boski ogie´n. Godziny i godziny. Potem miesiace, ˛ lata. Widz˛e, jak ciagn ˛ a˛ ku mnie z bezdennej jamy czasu. Sieka˛ mi twarz mro´znym deszczem chwil, które dopiero nadejda.˛ Nic mi nie przynosza˛ i nie prosza˛ o nic. Chca˛ jedynie zmusi´c mnie do po´spiesznego przebycia stworzonego przez siebie tunelu niczym upiorna s´cie˙zka zdrowia mi˛edzy szpalerem policyjnych pałek. Taki los jest naszym udziałem. Nawet skarga zdaje si˛e bezsensowna. Słowem, to wszystko. Dalsze prowadzenie tych zapisków nie ma znaczenia nawet jako c´ wiczenie retoryczne. Moje przyszłe notatki nie zasłu˙za˛ ju˙z na niczyja˛ 89
uwag˛e. Jestem całkowicie zapomniany. Czeka mnie tylko jeszcze długa lekcja zapominania o samym sobie, ale tym do´swiadczeniem nie b˛ed˛e mógł si˛e z nikim podzieli´c. Krew przestaje kra˙ ˛zy´c w z˙ yłach. Chwila zastoju przedłu˙za si˛e. Dla mnie nie sko´nczy si˛e nigdy. Prawie przestan˛e istnie´c. Albo dopiero w pełni zaistniej˛e. Nadziei nie utraciłem. Wybacz Tezeuszu, tobie te˙z nie było dane otrzyma´c bestii, która nale˙zała ci si˛e od mroków labiryntu, lecz ty o´smieliłe´s si˛e skłama´c, aby to ukry´c. Ja nie mog˛e sobie pozwoli´c na z˙ adne kłamstwo wi˛ecej. A rozpacz to kłamstwo; prawie tak wielkie jak przekl˛eta nadzieja. Musz˛e znowu spotka´c siebie samego, za wszelka˛ cen˛e, przeciw wszystkim. Zaszyj˛e si˛e w jakim´s kacie. ˛ Krater, trad, ˛ słowa; inni, ich cierpienia, ich s´wiadectwo przeciw mojej odrzuconej miłos´ci. . . konieczno´sc´ . Konieczno´sc´ — skad ˛ czerpa´c m˛estwo, je´sli nie z niej wła´snie? W ko´ncu stanałem ˛ twarza˛ w twarz z jej nieprzenikniona˛ obecno´scia˛ (dawniej tylko o niej słyszałem) i teraz mog˛e ju˙z zamilkna´ ˛c. . . znaczaco. ˛ Tak jak kto´s, kto porozumiewawczo mru˙zy oko albo dwiema choragiewkami ˛ daje sygnał SOS. Wiem, z˙ e istnieje jaki´s kat, ˛ z którego to wszystko wyglada ˛ inaczej: w nagłym rozbłysku mo˙zna ujrze´c t˛e odmian˛e. Mój niepokój ka˙ze mi go szuka´c. Mój niepokój polega wła´snie na szukaniu go. Mo˙zna to nazwa´c transfiguracja,˛ miło´scia,˛ mo˙ze ilumi˙ nacja,˛ ale niekoniecznie. Zadne miano nie jest w tym przypadku godne polecenia, bo ka˙zde nazwanie jest rezygnacja˛ z dalszych poszukiwa´n. Nie mog˛e równie˙z pozwoli´c, aby moja˛ przedłu˙zajac ˛ a˛ si˛e agoni˛e rozproszyło współczucie, przekształcajac ˛ ja˛ w poetyczna˛ skarg˛e lub wyniosła˛ samotno´sc´ . Nie, gdy˙z koniecznie musz˛e (jak najszybciej, ju˙z najwy˙zszy czas) odnale´zc´ punkt widzenia, z którego wszystko jest mo˙zliwe. Droga moich poszukiwa´n b˛edzie jak Krzyk, uparty, płomienny, chory, nagi Krzyk. Nie zgodz˛e si˛e na nic, z niczym nie b˛ed˛e paktował, nic nie zaakceptuj˛e i niczego nie uznam oprócz Krzyku. Teraz i zawsze. A poniewa˙z wyrzekłem si˛e rodziców, a moje potomstwo zostało unicestwione, od dzi´s b˛ed˛e synem Krzyku i Krzyk b˛ed˛e płodził. Krzykiem poszukuj˛e i w nim pokładam nadziej˛e. Słowa ustaja˛ i słycha´c tylko jak fale morskie tłuka˛ si˛e o siebie niczym szalone, zbuntowane gwiazdy. Niechaj z mroku bez granic wytry´snie Krzyk po´sród milczenia, w stron˛e milczenia.