FRANK HERBERT
DZIECI DIUNY Przeło ył Marek Mastalerz
Dla BEV: Za cudowne zrozumienie w naszej miło ci i za to, e dzie...
154 downloads
1348 Views
2MB Size
Report
This content was uploaded by our users and we assume good faith they have the permission to share this book. If you own the copyright to this book and it is wrongfully on our website, we offer a simple DMCA procedure to remove your content from our site. Start by pressing the button below!
Report copyright / DMCA form
FRANK HERBERT
DZIECI DIUNY Przeło ył Marek Mastalerz
Dla BEV: Za cudowne zrozumienie w naszej miło ci i za to, e dzieliła ze mn swe pi kno i m dro , poniewa to Ona naprawd natchn ła t ksi k .
Nauki Muad'Diba stały si polem do popisu dla przes dnych i zepsutych scholastyków. Nauczał on harmonijnego sposobu ycia, filozofii, dzi ki której człowiek mógł sprosta
problemom wynikaj cym z wiecznej zmienno ci
wszech wiata. Powiadał, e rodzaj ludzki wci
ewoluuje, e proces ten nie ma
ko ca. Mówił, e ewolucja działa na zmieniaj cych si wci
zasadach, znanych
tylko wieczno ci. Czy wypaczone rozumowanie mo e w ogóle nadwyr y prawd tkwi c w tych słowach? "Słowa mentata", Duncan Idaho Na grubym, czerwonym dywanie pokrywaj cym goł skał groty pojawiła si plama wiatła. L niła bez widocznego ródła, objawiaj c si jedynie na czerwonej powierzchni tkaniny wykonanej z włókna przyprawowego. Bł dz cy kr g o rednicy dwóch centymetrów poruszał si drgaj c - to wydłu ony, to znów okr gły. Natkn wszy si
na ciemnozielony bok łó ka,
podskoczył w gór , załamuj c si na jego powierzchni. Pod zielonymi przykryciami le ało dziecko o rudawych włosach, twarzy wci
jeszcze
okr głej i szerokich ustach - posta , której brakowało smukło ci typowej dla rasy Fremenów, lecz bez nadawanej przez wod pełno ci kształtów, charakterystycznej dla przybyszów z innych planet. Chłopczyk drgn ł, gdy promie przemkn ł po jego zamkni tych powiekach.
wiatło
błysn ło, by po chwili zgasn . W komnacie słycha było tylko płytki oddech i dobiegaj ce gdzie z tyłu monotonne kapanie zbieraj cej si w basenie wody, wychwytywanej przez oddzielacz wiatru umieszczony wysoko nad jaskini . wiatło zabłysło ponownie - troch silniejsze, ja niejsze o kilka lumenów. Tym razem mo na było zidentyfikowa jego ródło: zakapturzona posta wypełniła sklepione wej cie w k cie izby i przesłoniła dobywaj c si stamt d po wiat . Raz jeszcze promie przesun ł si dookoła komnaty, badaj c wszystkie jej załomy. Stwarzał atmosfer
niebezpiecze stwa,
nieustannego niepokoju. Omijaj c pi ce dziecko, wiatło zatrzymało si na zakratowanym wlocie powietrza w górnym rogu, spenetrowało wybrzuszenia w zielonych i złotych obiciach, łagodz cych nieprzyjemne wra enie wywierane przez lit skał . Po chwili zgasło znowu. Posta
w kapturze poruszyła si , szeleszcz c tkanin , i
przystan ła z boku sklepionych drzwi. Ka dy jako tako zaznajomiony ze zwyczajami panuj cymi w siczy Tabr zacz łby od razu podejrzewa ,
e to zapewne Stilgar, naib siczy, opiekun
osieroconych bli ni t, które pewnego dnia zast pi swego ojca, Paula Maud'Diba. Stilgar cz sto dokonywał nocnych inspekcji w pokojach bli ni t, zawsze wchodz c najpierw do izby, w której spała Ghanima, a ko cz c j tu, w przyległym pokoju, gdzie mógł si upewni , e Leto jest bezpieczny. "Stary głupiec ze mnie" - pomy lał Stilgar. Przejechał palcami po zimnej powierzchni projektora wiatła, zanim umie cił go w p tli przy pasie owini tym wokół bioder. Projektor denerwował go nawet wtedy, gdy naib go potrzebował. Najnowszy wytwór Imperium, przyrz d słu cy do wykrywania obecno ci du ych, ywych obiektów, w królewskich komnatach sypialnych wykazywał jedynie obecno
pi cych
dzieci. Stilgar pomy lał, e jego my li i uczucia w pewnym sensie przypominaj to wiatło. Nie mógł, nie potrafił opanowa kontrolowała jaka
bezustannych wewn trznych projekcji. Jego zachowanie
wy sza siła. Przywiodła go do miejsca, w którym wyczuł spi trzone
niebezpiecze stwo. Tu wła nie spoczywał magnes przyci gaj cy sny o pot dze. Tu spoczywało doczesne bogactwo, wiecka władza i najpot niejszy ze wszystkich mistycznych talizmanów; boska istota religijnej spu cizny po Muad'Dibie. W tych bli ni tach - Leto i jego siostrze Ghanimie - skoncentrowała si przera aj ca moc. Poniewa
yły, Muad'Dib, cho zmarły, ył w
nich. Nie były zwykłymi, dziewi cioletnimi dzie mi: były sił natury, ywiołem, obiektem boskiej czci i l ku. Były dzie mi Paula Atrydy, który został Muad'Dibem, Mahdim wszystkich Fremenów. Muad'Dib zmienił oblicze ludzko ci; Fremeni wyruszyli z tej planety na d ihad, nios c przez zasiedlony lud mi wszech wiat fal
aru religijnego uniesienia, którego zasi g i
wszechmocna władza wywarły pi tno na ka dej planecie. "Mimo to dzieci Muad'Diba s z krwi i ko ci - pomy lał Stilgar. - Dwa zwyczajne pchni cia no em s w stanie zatrzyma bicie ich serc. Ich woda powróciłaby do plemienia." Na t my l jego nieposłuszny umysł opanowały natr tne obrazy. Zabi dzieci Muad'Diba! Minione lata obdarzyły go m dro ci introspekcji. Wiedział, jakie ródło jest ródłem tej potwornej my li. Pochodziła z lewej r ki - przekle stwa, nie z prawej - błogosławie stwa. Ajat i burhan ycia nie miały przed nim tajemnic. Kiedy był dumny z tego, e my li o sobie jako o
Fremenie, o pustyni jak o przyjacielu, e nazywa planet Diun - nie Arrakis, jak oznaczano j na wszystkich gwiezdnych mapach Imperium. "O ile prostsze było ycie, gdy nasz Mesjasz był tylko marzeniem - pomy lał. - Znajduj c Mahdiego, wyzwolili my we wszech wiecie niezliczone mesjanistyczne rojenia. Ludzie ujarzmieni przez d ihad marz teraz o nadej ciu nowego przywódcy." Spojrzał w gł b pogr onej w ciemno ci komnaty. "Czy uczyniliby mnie mesjaszem, gdyby mój nó ich uwolnił?" Usłyszał, jak Leto niespokojnie wierci si przez sen. Stilgar westchn ł. Nigdy nie znał dziadka - Atrydy, którego imi otrzymało to dziecko, lecz wielu mawiało, e z tego wła nie ródła pochodziła moralna siła Muad'Diba. Czy przera aj cy dar prawo
i przeniósł si i na to
pokolenie? Stilgar stwierdził, e nie jest w stanie odpowiedzie na owo pytanie. Pomy lał: "Sicz Tabr nale y do mnie. Ja tu rz dz . Jestem naibem Fremenów. Beze mnie nie byłoby adnego Muad'Diba. Ale te bli ni ta... Dzi ki Chani, ich matce, a mojej krewniaczce, w ich yłach płynie moja krew. Jestem w nich ja, Muad'Dib i Chani, i wszyscy inni. Có my uczynili my z tym wszech wiatem?" Nie mógłby wyja ni , dlaczego w ród nocy naszły go takie my li i dlaczego sprawiły, e czuje si
winny. Schował si
gł biej w szacie z kapturem. Rzeczywisto
absolutnie nie
przypominała marze . Przyjazna Pustynia, niegdy rozpo cieraj ca si od bieguna do bieguna, skurczyła si do połowy dawnego obszaru. Mityczny raj króluj cej zieleni napawał go l kiem. Nie przypominał tego, o którym marzyli Fremeni. I gdy jego planeta si zmieniała, dotarło do niego, e zmienia si i on sam. Stał si kim o wiele bardziej wyrafinowanym ni niegdysiejszy przywódca siczy. Stał si
wiadom wielu rzeczy - sztuki rz dzenia oraz odległych konsekwencji
najdrobniejszych decyzji. Mimo to czuł,
e jego wiedza i subtelno
s
cienk
otoczk
pokrywaj c nienaruszone j dro prostszej, bardziej deterministycznej osobowo ci. Ta dawna istota nawoływała go, n ciła powrotem do czystszych warto ci. W jego my li zacz ły si wdziera d wi ki siczowego poranka. Poczuł powiew na policzkach: to ludzie wychodzili przez grodzie w ciemno ci przed witu. Powiew wiadczył o ich beztrosce, był znakiem obecnych czasów. Mieszka com dr ni nie chciało si ju zachowywa re imu wody z dawnych czasów. Dlaczego mieliby to czyni , skoro na planecie notowano deszcze, gdy widywano chmury, gdy o miu Fremenów zostało porwanych przez nagł powód w wadi? DO tego czasu słowo "zatopiony" nie istniało w j zyku Diuny; to jednak ju nie była
Diuna, lecz Arrakis... i poranek dnia pełnego wydarze . "Jessika, matka Muad'Diba, babka bli ni t, wraca dzi na t planet - my lał. - Dlaczego wła nie teraz ko czy to sobie samej narzucone wygnanie? Dlaczego opu ciła zacisze i bezpiecze stwo Kaladanu dla niebezpiecze stw Arrakis?" Troskały go i inne rzeczy: czy ona wyczuje jego zw tpienie? Jako czarownica Bene Gesserit przeszła przez najintensywniejsze szkolenie zakonu e skiego i stała si pełnoprawn Matk Wielebn . Czy ka e mu nadzia si na nó , tak jak rozkazał Umma-Obro ca Liet-Kynes? "Dlaczego miałbym jej słucha ?" - zastanowił si . Nie mógł odpowiedzie
na to pytanie. Miast tego pomy lał o Liecie-Kynesie,
planetologu, który marzył o przekształceniu ogólnoplanetarnej pustyni w sprzyjaj c ludziom zielon krain , jak si teraz stawała. Liet-Kynes był ojcem Chani. Bez niego nie byłoby marzenia, nie byłoby Chani ani królewskich bli ni t. Krucho
delikatnego ła cucha zdarze
przera ała Stilgara. Jak doszło do tego, e si spotkali my? - zadał sobie pytanie. - Jak si poł czyli my? Dla jakiego celu? Czy moim obowi zkiem jest sko czy z tym wszystkim, unicestwi owo wielkie poł czenie?" Stilgar pogodził si z niepokojem panuj cym w jego duszy. Czuł si na siłach dokona wyboru, odrzuci miło
i rodzin , by uczyni to, do czego naibowie od czasu do czasu byli
zmuszeni: zabi dla dobra plemienia. Z pewnego punktu widzenia taki mord stanowił najwy sz zdrad , kra cowe okrucie stwo. Zabi
dzieci! Jednak nie były to tylko dzieci. Spo ywały
melan , uczestniczyły w orgiach siczy, szperały po pustyni w poszukiwaniu piaskopływaków, bawiły si w inne zabawy freme skich dzieci... I zasiadały w Radzie Monarszej. Dzieci w tak niewinnym wieku, a jednak na tyle m dre, by zasiada w Radzie! Cho były dzie mi z ciała, z do wiadczenia były s dziwe, urodzone z sum genetycznej pami ci, przera aj c
wiadomo ci ,
dziel c ich ciotk Ali i je same od całej reszty ludzko ci. Wiele razy, przez wiele nocy Stilgar łapał si na tym, e jego my li kr
wokół owej
ró nicy. Wielokrotnie budził si ze snu, ogarni ty my lowym zam tem, i przychodził tu, do sypialni bli ni t z niedo nionymi snami. Jego w tpliwo ci nabierały teraz ostro ci. Wiedział, e niepowodzenie próby podj cia decyzji samo w sobie jest decyzj . Bli ni ta i ich ciotka przebudzili si w łonach matek, maj c w pami ci cał wiedz przekazan im przez przodków. Był to efekt narkotycznego uzale nienia od przyprawy, uzale nienia ich matek - lady Jessiki i
Chani. Lady Jessika urodziła syna, Muad'Diba, zanim popadła w uzale nienie. Alia przyszła na wiat ju po tym. Niezliczone pokolenia selektywnego chowu prowadzonego przez Bene Gesserit wydały wreszcie Muad'Diba, lecz w planach zakonu e skiego nie wzi to pod uwag melan u. Och, wied my Bene Gesserit wiedziały o takiej mo liwo ci, lecz bały si jej i nazywały j Paskudztwem. Była dla nich czym skrajnie przera aj cym. Paskudztwo. Musiały mie jakie powody, by tak s dzi . A skoro orzekły, e Alia jest Paskudztwem, musiały ten s d przenie tak e na bli ni ta, poniewa Chani równie była uzale niona, jej ciało przesi kło przypraw , a geny w jaki sposób uzupełniły geny Muad'Diba. My li Stilgara toczyły si niespokojnie. Nie mo na było w tpi , e bli ni ta zaszły dalej ni ich ojciec, lecz w jakim kierunku? Chłopiec mówił o zdolno ciach bycia swoim ojcem - i dowodził tego. Nawet jako niemowl Leto ujawniał wspomnienia, o których mógł wiedzie tylko Muad'Dib. Czy w szerokim wachlarzu pami ci czaili si równie tacy przodkowie, których wierzenia i obyczaje stwarzały niebezpiecze stwo dla ywych ludzi? Paskudztwa - orzekły wi te wied my Bene Gesserit. A mimo to zakon e ski z zawi ci spogl dał na genotyp dzieci. Wied my po dały nasienia i komórek jajowych bez uszkodzenia ciał, które je wytwarzały. Czy dlatego lady Jessika wracała wła nie teraz? Niegdy zerwała z zakonem, by poprze ksi
cego kochanka, lecz plotka głosiła, e powróciła do metod Bene
Gesserit. "Mógłbym sko czy z tym wszystkim - pomy lał Stilgar. - Byłoby to tak proste!" Raz jeszcze zdziwił si , e mo e rozwa a taki wybór. Czy dzieci Muad'Diba ponosiły odpowiedzialno
za rzeczywisto , która burzyła marzenia innych? Nie. Były jedynie
soczewkami, przez które padało
wiatło skupiaj ce si
tak, i
ukazywało nowe kształty
wszech wiata. W udr ce wrócił my lami do pierwotnych freme skich wierze i powtórzył sobie: "Bo y rozkaz nadchodzi; nie staraj si go przyspiesza . To Bóg ma wskaza drog ; a s tacy, którzy z niej zbaczaj ". To wła nie religia Muad'Diba napełniała Stilgara najwi kszym niepokojem. Dlaczego obwołano Muad'Diba bogiem? Po co u wi ca człowieka, o którym wiadomo, e był z krwi i ko ci? "Złote Remedium
ycia" Muad'Diba stworzyło biurokratycznego potwora, który
rozpanoszył si w codziennych, ludzkich sprawach. Rz d i religia zjednoczyły si , a złamanie prawa stało si
grzechem. Zapach blu nierstwa jak dym unosił si
wokół wszelkiego
kwestionowania rz dowych edyktów. Bunty stały si zaproszeniem do rozniecania piekielnych ogni i samos dów. A przecie to ludzie tworzyli owe edykty. Stilgar ze smutkiem potrz sn ł głow , nie zauwa aj c słu cych, którzy weszli do Królewskiego Antyszambra, by pełni poranne obowi zki. Przejechał palcami po krysno u u pasa, my l c o przeszło ci, któr symbolizował jego nó : niejednokrotnie odczuwał sympati dla buntowników, których stale upadaj ce powstania tłumił własnymi rozkazami. Zam t ogarn ł jego my li, pragn ł wiedzie , jak si go pozby , jak powróci do dawnej prostoty. Ale wszech wiat nie mógł odwróci swego biegu; był wielk maszyn puszczon w ruch na tle szarej pustki nieistnienia. Nó , gdyby przyniósł bli ni tom mier , odbiłby si tylko od tej pró ni, wnosz c nowe powikłania wichruj ce bieg ludzkiej historii, tworz c przestrzenie rozpadu, zmuszaj c ludzko
do wykreowania nowych postaci ładu
i chaosu. Westchn ł, u wiadamiaj c sobie, e wokół niego wre ruch. Tak, ci słu cy reprezentowali ten rodzaj porz dku, który stworzono dla bli ni t Muad'Diba. Istnieli od chwili do chwili, radz c sobie ze swymi trywialnymi problemami bez zastanawiania si nad nimi. "Najlepiej gorliwie ich na ladowa - powiedział sobie Stilgar. - Najlepiej nie przejmowa si z góry tym, co mo e si zdarzy ". "Jestem teraz słu cym - my lał dalej. - Panem moim jest Bóg, Miłosierny i Lito ciwy. - I zacytował sobie: - Z pewno ci My nało yli my im na szyje p ta a po brody, tak e maj podniesione głowy; i My postawili my barier przed nimi i barier za nimi, i My nakryli my ich, tak e nic nie widz ". Tak powiedziano w dawnej freme skiej religii. Skin ł głow własnym my lom. Widzie , przewidywa nast pn chwil , tak jak to robił Muad'Dib ze swoj
napawaj c
l kiem wizj
przyszło ci - to stanowiło przeciwwag
dla
ludzkich spraw. Tworzyło nowe mo liwo ci decyzji. By wolnym od wi zów, tak, to mogło sugerowa boski kaprys, jeszcze jedno powikłanie poza zasi giem do wiadczenia zwyczajnej ludzkiej istoty. Stilgar zdj ł r k
z no a. My l podporz dkowała si
palcom, ostrze, które kiedy
błyszczało w przepastnej paszczy pustynnego czerwia, pozostało w pochwie. Wiedział, e nie dob dzie no a, by zabi bli ni ta. Decyzja zapadła. Lepiej zachowa t dawn cnot , której
wci
hołdował: lojalno . Lepsze te powikłania, które s mu znane, ni te, których nie umiał
sobie wyobrazi . Lepsza tera niejszo
ni przyszło
kre lona przez marzenia. Gorzki posmak
w ustach podpowiadał mu, jak puste i buntownicze mog by niektóre z nich. "Dosy ! Nigdy wi cej marze !"
INWOKACJA: Widziałe Kaznodziej ? RESPONS: Widziałem czerwia. INWOKACJA: Co czyni ten czerw? RESPONS: Daje nam powietrze, którym oddychamy. INWOKACJA: Wiec dlaczego niszczymy nasz wiat? RESPONS: Albowiem Szej-hulud [czerw deifikowany] tak chce. "Zagadki z Arrakis" pióra Harq al-Ady Tak jak to było we freme skim zwyczaju, atrydzkie bli ni ta wstały na godzin przed witem. Ziewały i przeci gały si w swych przylegaj cych do siebie izbach, wyczuwaj c wokół krz tanin w jaskini-dr ni. Słyszały w przedpokoju słu cych przygotowuj cych niadanie prosty kleik z daktylami i orzechami polanymi płynem zebranym z cz ciowo przefermentowanej przyprawy. W przedpokoju unosiły si kule wi toja skie i ich mi kkie, ółte wiatło padało przez otwarte wej cie do komnat sypialnych. W tym łagodnym wietle bli ni ta ubrały si szybko, słysz c siebie nawzajem. Tak jak si
umówiły, wdziały filtrfraki chroni ce przed
wiatrem pustyni. Po chwili królewska para spotkała si w antyszambrze, dostrzegaj c, jak słu ba raptownie milknie. Zauwa ono, e Leto na szary, gładki filtrfrak narzucił czarno obrze on , br zow peleryn . Jego siostra wło yła zielon . Kołnierze obydwu spi te były złotymi klamrami w kształcie atrydzkich jastrz bi z czerwonymi klejnotami w miejscu oczu. - Widz , e ubrali cie si , by odda cze
swojej babce - powiedziała Hara, jedna z on
Stilgara. Leto wzi ł misk ze niadaniem, zanim spojrzał w ciemn i pobru d on przez wiatr twarz kobiety. Potrz sn ł głow . - Sk d wiesz, czy to nie sobie oddajemy cze ? - rzekł. Hara wytrzymała sarkastyczne spojrzenie, nie uchylaj c wzroku. - Moje oczy s równie niebieskie jak twoje - odparła. Ghanima roze miała si na głos. Hara zawsze brała udział we freme skiej grze w inwokacje. Jednym tchem powiedziała: - Nie szyd ze mnie, chłopcze. Mo esz sobie by królewskim dzieckiem, ale oboje nosimy znami uzale nienia od melan u - oczy bez białek. Jakiego wi cej Fremen potrzebuje stroju czy oznaki honoru? Leto u miechn ł si , potrz saj c ze smutkiem głow .
- Haro, moja kochana, gdyby tylko była młodsza i nie nale ała do Stilgara, uczyniłbym ci swoj
on !
Hara z łatwo ci
zaakceptowała drobne zwyci stwo, daj c znak innym sługom, by
kontynuowali przygotowywanie pomieszcze na wa ne wydarzenie dzisiejszego dnia. - Zjedzcie niadanie - powiedziała. - B dzie wam dzi potrzebne du o sił. - Zatem zgadzasz si , e nie jeste my na tyle reprezentacyjni, by stan
przed nasz
babk ? - spytała Ghanima, mówi c z ustami pełnymi kleiku. - Nie bój si jej, Ghaniu - rzekła Hara. Leto przełkn ł obfit porcj kleiku, posyłaj c pytaj ce spojrzenie w stron Hary. Ta kobieta była piekielnie roztropna, skoro tak szybko przejrzała gierk z paradnymi strojami. - Czy uwierzy, e si jej boimy? - zapytał. - Mo e tak, mo e nie - powiedziała Hara. - Była nasz Matk Wielebn , pami tam. Znam jej metody. - Jak Alia si ubrała? - spytała Ghanima. - Nie widziałam jej - odpowiedziała krótko Hara, odwracaj c si . Leto i Ghanima wymienili porozumiewawcze spojrzenia i nachylili si
szybko nad
rozpocz tym niadaniem. Gdy sko czyli, wyszli na wielki, rodkowy korytarz. Ghanima przemówiła w jednym ze staro ytnych j zyków, które mieli zakodowane w genetycznej pami ci: - Wi c od dzisiaj mamy babk . - To bardzo kłopocze Ali - rzekł Lato. - Kto lubi oddawa władz ? - zapytała Ghanima. Leto roze miał si mi kko, dziwnie dorosłym głosem jak na tak młode ciało. - Tu chodzi o co wi cej. - Czy oczy jej matki wypatrz to, co my zobaczyli my? - A dlaczego nie? - spytał Leto. - Tak... Wła nie tego Alia mo e si obawia . - Któ zna Paskudztwo lepiej ni ono samo? - zapytał Leto. - Wiesz, e mo emy si myli - rzekła Ghanima. - Ale nie mylimy si - odparł i zacytował z "Ksi gi Azhara" Bene Gesserit: -"Za spraw rozumu i przera aj cych do wiadcze nazywamy przed-urodzonych Paskudztwami, któ bowiem
wie, jak upadłe i przekl te osoby z naszej strasznej przeszło ci mog przej
władz nad yj cym
ciałem?" - Znam t histori - powiedziała Ghanima. - Ale je eli to prawda, dlaczego nas nic nie atakuje od wewn trz? - Mo e nasi rodzice stoj w nas na stra y? - powiedział Leto. - To dlaczego nie s równie stra nikami Alii? - Nie wiem. Mo e dlatego, e jedno z jej rodziców wci po prostu dlatego, e my wci
pozostaje w ród yj cych. Mo e
jeste my młodzi i silni. Mo e gdy b dziemy starsi i bardziej
cyniczni... - Musimy bardzo ostro nie post powa z nasz babk - przerwała mu Ghanima. - I nie rozmawia z ni o tym Kaznodziei, który w druje poprzez nasz planet , głosz c herezje? - Nie my lisz chyba, e to naprawd nasz ojciec! - Nie wiem, ale Alia si go boi. Ghanima gwałtownie potrz sn ła głow . - Nie wierz w te brednie o Paskudztwie! - Masz tyle samo wspomnie , co ja - powiedział Leto. - Mo esz wierzy w co chcesz. - My lisz, e to dlatego, i nie odwa yli my si na trans przyprawowy, a Alia tak?! rzekła Ghanima. - Tak wła nie my l . Zamilkli, wmieszali si w ludzki strumie w rodkowym korytarzu. W siczy Tabr było chłodno, lecz filtrfraki dawały ciepło i bli ni ta odrzuciły w tył kaptury-skraplacze. Twarze dzieci zdradzały wspóln matryc genów: du e usta, szeroko rozwarte oczy z przyprawowym bł kitem w bł kicie. Leto pierwszy zauwa ył zbli aj c si ciotk Ali . - Wła nie idzie - powiedział ostrzegawczo, przechodz c na atrydzki j zyk walki. Ghanima skin ła głow , gdy Alia zatrzymała si przed nimi, a nast pnie powiedziała: - Łup Wojenny wita sw znamienit krewn . - U ywaj c j zyka Chakobsa, Ghanima podkre liła znaczenie własnego imienia: łup wojenny. - Widzisz, kochana ciociu - powiedział Leto - przygotowujemy si na dzisiejsze spotkanie z twoj matk . Alia, jedyna osoba na licznym imperialnym dworze, która nigdy si nie dziwiła z powodu
dorosłego zachowania dzieci, spogl dała teraz to na jedno, to na drugie. Wreszcie wypaliła: - Trzymajcie j zyk za z bami, oboje! Br zowe włosy Alii splatały si z tyłu w dwóch złotych pier cieniach wody. Jej owaln twarz łobiły bruzdy. Szerokie usta z opuszczonymi k cikami wiadcz cymi o pobła liwo ci wobec samej siebie zaci ni te były w w sk
lini . Wokół bł kitnych w bł kicie oczu
rozpo cierała si wachlarzem sie zmarszczek. - Mówiłam wam obojgu, jak macie si dzisiaj zachowywa - rzekła. - Wiecie równie dobrze jak ja, dlaczego. - Wiemy, z jakich powodów, ale ty mo esz nie zna naszych - powiedziała Ghanima. - Gnaniu! - mrukn ła gniewnie Alia. Leto spojrzał ponuro na swoj ciotk i powiedział: - Zwłaszcza dzisiaj nie mamy najmniejszej ochoty na udawanie bezradnych niemowlaków! - Nikt nie chce, eby cie udawali bezradno
- odparła Alia.
- Uwa amy jednak, e nie byłoby z waszej strony objawem rozs dku prowokowa w waszej babce niebezpieczne my li. Irulana si ze mn zgadza. Kto wie, jak rol wybierze dla siebie lady Jessika? Jest przecie mimo wszystko Bene Gesserit. Leto potrz sn ł głow , zastanawiaj c si : "Dlaczego Alia nie dostrzega, o co j podejrzewamy? Czy by zaszła ju za daleko?" Jeszcze raz odnotował na jej twarzy subtelne oznaki cech, które otrzymała w genach odziedziczonych po dziadku ze strony matki. Baron Vladimir Harkonnen nie był kim miłym. Poczyniwszy to spostrze enie, Leto odczuł niespokojne poruszenie w swym wn trzu i pomy lał: "Był równie moim przodkiem". - Lady Jessika została przeszkolona, by sprawowa władz - powiedział. Ghanima skin ła głow . - Dlaczego wła nie teraz zdecydowała si wróci ? Alia nachmurzyła si . - Mo e po prostu pragnie ujrze swoje wnucz ta? - odparła. Ghanima pomy lała: "Na to wła nie liczysz, ciotuniu, ale to piekielnie mało prawdopodobne". - Nie mo e tu rz dzi - powiedziała Alia. - Ma Kaladan, to powinno jej wystarczy . Ghanima odezwała si uspokajaj co: - Kiedy nasz ojciec odszedł na pustyni by umrze , ustanowił ciebie Regentk . On... - Chcesz si na co poskar y ? - zapytała z naciskiem Alia.
- To był rozs dny wybór - powiedział Leto, kontynuuj c my l Ghanimy. - Była jedyn osob , która wiedziała, co znaczy narodzi si tak jak my. - Kr
pogłoski, e moja matka powróciła do zakonu e skiego - rzekła Alia. - Wiecie
oboje, co Bene Gesserit s dz o... - Paskudztwie? - doko czył Leto. - Wła nie! - Alia skrzywiła si na to słowo. - Je li kto urodził si wied m , ju ni zostanie. Tak si przynajmniej powiada - rzekła Ghanima. "Siostrzyczko, podejmujesz ryzykown gr " - pomy lał Leto, ale przejmuj c jej sposób rozumowania, powiedział: - Nasza babka ma znacznie prostsz
natur
ni
inne siostry. Dysponujesz jej
wspomnieniami, Alio, wi c niew tpliwie musisz wiedzie , czego si po niej spodziewa . - Prostota! - powiedziała Alia potrz saj c głow , rozgl daj c si w zatłoczonym korytarzu i ponownie kieruj c wzrok na bli ni ta. - Gdyby moja matka miała mniej zło on natur , nie byłoby tutaj adnego z was. Ani mnie. Byłabym jej pierworodn i nic z tego... - Dreszcz wstrz sn ł jej ramionami. - Ostrzegam was oboje, b d cie bardzo ostro ni we wszystkim, co dzisiaj zrobicie. - Podniosła wzrok. - Nadchodzi stra . - I wci
uwa asz, e towarzyszenie ci do portu kosmicznego nie jest dla nas bezpieczne?
- zapytał Leto. - Czekajcie tu - odparła Alia. - Przyprowadz j . Leto wymienił spojrzenie z siostr . - Powtarzała nam wiele razy,
e wspomnieniom odziedziczonym po tych, którzy
przemin li przed nami, brak pewnej u yteczno ci, dopóki nie do wiadczymy dosy w naszych własnych ciałach, by umie z nich korzysta . Moja siostra i ja wierzymy w to. Przewidujemy niebezpieczne zmiany wraz ze zjawieniem si babki. - Dalej wi c w to wierzcie - powiedziała Alia. Odwróciła si i weszła w zamkni ty kr g stra niczek. Ruszyły szybko w gł b korytarza, ku Wyj ciu Pa stwowemu, gdzie oczekiwały na nie ornitoptery. Ghanima otarła łz z prawego oka. - Woda dla zmarłych? - szepn ł Leto, bior c siostr pod rami . Ghanima wci gn ła gł boko oddech, my l c o obserwacji ciotki, o Metodzie, któr znała z nagromadzonych do wiadcze przodków.
- To efekt transu przyprawowego, prawda? - zapytała, wiedz c, co odpowie Leto. - A co innego by sugerowała? - Zastanów si , cho by teoretycznie: dlaczego nasz ojciec... ani nawet nasza babka nie zostali nawiedzeni? Popatrzył na ni badawczo przez chwil . - Znasz odpowied równie dobrze jak ja. W czasie, kiedy przybyli na Arrakis, stanowili ju ukształtowane osobowo ci. Trans przyprawowy, no... - Wzruszył ramionami. - Nie przyszli na ten wiat op tani przez przodków. Alia jednak e... - Dlaczego nie wierzyła w ostrze enia Bene Gesserit? - Ghanima przygryzła doln warg . - Alia miała te same informacje, mogła doj
do tych samych wniosków co my.
- Ju wtedy nazywały j Paskudztwem - powiedział Leto. - Nie s dzisz, e byłoby kusz ce stwierdzi , czy jeste silniejsza ni wszyscy ci, którzy... - Nie, nie s dz ! - Ghanima uciekła wzrokiem od badawczego spojrzenia brata. Zadr ała. Musiała zasi gn
rady w genetycznej pami ci, aby ostrze enia zakonu przybrały ywe kształty.
Przed-urodzeni, stwierdzono, mieli tendencj do nabywania w procesie dorastania ohydnych nawyków. A prawdopodobnie przyczyn tego było... Znowu zadr ała. - Szkoda, e nie mamy przed-urodzonych w ród naszych przodków - powiedział Leto. - Mo e mamy? - Ale wiedzie... Ach tak, to stare pytanie bez odpowiedzi. Czy rzeczywi cie mamy swobodny dost p do cało ci wspomnie ka dego z naszych przodków? Leto czuł niebywały zam t w głowie i wiedział, e tak samo wyczerpuj ca musiała by ta rozmowa dla siostry. Rozwa ali ów problem wielokrotnie, zawsze bez ostatecznych wniosków. - Musimy zwleka i opiera si za ka dym razem, kiedy Alia nakłania nas do transu. Najwy sza ostro no
przy dawkowaniu przyprawy to nasza najlepsza metoda post powania -
wycedził. - Przedawkowanie musiałoby by całkiem spore - powiedziała Ghanima. - Nasza tolerancja jest prawdopodobnie wysoka - zgodził si . - Zauwa , jak wiele melan u potrzebuje Alia. -
al mi jej - powiedziała Ghanima. - Musiała by to subtelna i zdradliwa przyn ta,
czyhaj ca na ni dopóki... - Jest ofiar , tak - powiedział Leto. - Paskudztwem. - Mo emy si myli .
- Zgadza si . - Ci gle si zastanawiam - mrukn ła Ghanima - czy nast pn pami ci przodków, której b d szukała, b dzie ta, która... - Przeszło
jest od ciebie nie dalej ni twoja poduszka - rzekł Leto.
- Musimy poszuka okazji, by porozmawia o tym z nasz babk . - Do tego przynagla mnie jej pami
we mnie - powiedział Leto. Ghanima napotkała jego
wzrok i odparła: - Zbyt wiele wiedzy nigdy nie ułatwia decyzji.
Do Lieta, do Kynesa, Do Stilgara, do Muad'Diba, I raz jeszcze do Stilgara Nale ała sicz na skraju pustyni. Naibowie jeden po drugim zasypiaj w piasku Ale sicz wci
trwa. z freme skiej ple ni
Gdy odchodziła od bli ni t, Alia czuła, jak szybko bije jej serce. Przez kilka pełnych napi cia sekund odczuwała niemal przymus, by zosta z nimi i błaga o pomoc. Có za idiotyczna słabo ! Wspomnienie tego nakazało jej czujno . Czy bli niaki próbowały przyszłowidzenia? cie ka, która pochłon ła ich ojca, musiała je poci ga : trans przyprawowy poł czony z jasnowidzeniem mami cym jak złota tkanina mieni ca si w podmuchach wiatru. "Dlaczego nie mog zobaczy przyszło ci? - zastanowiła si . - Tak bardzo si staram, wi c dlaczego mi si wci
wymyka?"
"Trzeba zmusi bli ni ta do próby" - powiedziała sobie. Mo na je było do tego zach ci . Ciekawo
dzieci wi zała si w nich ze wspomnieniami ogarniaj cymi tysi clecia.
"Tak jak u mnie" - pomy lała. Jej stra otwarła grod w Wyj ciu Pa stwowym siczy i rozstawiła si po bokach, gdy Alia pojawiła si na l dowisku, na którym czekały ornitoptery. Wiatr z pustyni miotał kurzem, ale dzie był jasny. Nagłe wyj cie z półmroku siczy w wiatło dnia spowodowało, i Alia znowu zacz ły targa w tpliwo ci. Dlaczego lady Jessika wracała wła nie teraz? Czy na Kaladan trafiły ju opowie ci o tym, jak wygl dała Renegacja... - Musimy si pospieszy , pani moja - powiedziała jedna ze stra niczek, podnosz c głos, by słycha j było po ród kurzawy. Alia pozwoliła pomóc sobie przy wsiadaniu do ornitoptera i zapinaniu pasów bezpiecze stwa, lecz jej my li wyrywały si naprzód. "Dlaczego wła nie teraz?" Gdy załopotały skrzydła ornitoptera i kadłub zarzucaj c wzniósł si w powietrze, odczuła znaczenie i moc swej pozycji prawie jak co fizycznego - ale były one tak kruche, och, jak kruche!
Dlaczego wła nie teraz, gdy nie doprowadziła swych planów do ko ca? Chmury pyłu dryfowały, kł biły si i rwały w gór . Widziała jaskrawe wiatło sło ca nad zmieniaj cym si krajobrazem planety: szerokie połacie zielonej ro linno ci rozci gały si tam, gdzie kiedy była tylko spalona ziemia. "Bez wizji przyszło ci mo e mi si nie uda . Och, jakich cudów mogłabym dokona , gdybym tylko mogła patrze tak, jak patrzył Paul! Nie dla mnie gorycz, jak nios wizje prorocze." Dr ył j dr cz cy głód i opanowywała przemo na ch
pozbycia si mocy.
Och, by tak , jakimi byli inni - lep w najbezpieczniejszy z wszystkich rodzajów lepoty,
yw
tylko hipnotycznym pół- yciem, w które szok narodzin wtr cał wi kszo
ludzko ci! Ale nie. Urodziła si jako członkini rodu Atrydów, jako ofiara obejmuj ca tysi clecia wiadomo ci, powołana do ycia przez uzale nienie si jej matki od przyprawy. "Dlaczego matka wraca dzisiaj?" Zapewne b dzie z ni Gurney Halleck - zawsze oddany sługa, najemny morderca ze wstr tn szram , lojalny i bezpo redni; muzyk, który równie łatwo grał w zabijanie za pomoc pchlego sztychu, jak biegle posługiwał si dziewi ciostrunow baliset . Niektórzy powiadali, e został kochankiem jej matki. To te trzeba było rozgry ; mogło to dostarczy najwarto ciowszej d wigni. Opu ciło j pragnienie bycia tak jak inni. "Trzeba nakłoni Leto do transu przyprawowego" - pomy lała. Przypomniała sobie,
e kiedy
spytała chłopca, jak poradziłby sobie z Gurneyem
Halleckiem. A Leto, wyczuwaj c podteksty ukryte w pytaniu, powiedział, e Halleck jest lojalny "do przesady". I dodał: "Podziwiał... mojego ojca". Zauwa yła chwil wahania. Leto prawie powiedział: "mnie" zamiast "mojego ojca". Tak, czasami ci ko izolowa genetyczn pami
od ci ciwy ywego ciała. Gurney Halleck nie
ułatwiłby mu tego rozdzielenia. Surowy u miech dotkn ł ust Alii. Gurney zdecydował si na wypraw z lady Jessik na Kaladan po wej ciu Paula na imperialny tron. Powrót Hallecka popl tałby wiele spraw. Wracaj c na Arrakis, sprawiłby, e do istniej cych powikła doszłyby nowe. Słu ył ojcowi Paula, a sukcesja przeszła na nast pne pokolenia: Leto I - Paul - Leto II. A poza programem chowu Bene Gesserit: Jessik - Alia -
Ghanima, tworz ce boczn lini . Gurney w poł czeniu z zakłóceniami to samo ci Leto mógłby okaza si przydatny. "Co zrobiłby, gdyby dowiedział si , e mamy w sobie krew Harkonnenów, których tak zaciekle nienawidzi?" U miech na ustach Alii stał si bardziej zamy lony. Bli ni ta to mimo wszystko dzieci. Dzieci o niesko czonej liczbie rodziców - ich wspomnienia nale ały zarówno do nich samych, jak i do innych. B d zapewne sta na skalnej półce w siczy Tabr i obserwowa drog l duj cego w Basenie Arraka skim statku babki. Płon cy znak przelotu statku, widoczny na niebie - czy uczyni przybycie Jessiki bardziej realnym dla jej wnucz t? "Matka zapyta mnie o ich wychowanie - pomy lała Alia. - Czy sprawiedliw r k dozorowałam dyscyplin pranabindu? Powiem wtedy, e wicz same - tak jak kiedy ja. Zacytuj jej wnuka: Po ród obowi zków władzy jest konieczno
karania... ale tylko wtedy, gdy
za da tego ofiara". Alia zrozumiała nagle, e gdyby skoncentrowała uwag lady Jessiki dostatecznie silnie na bli ni tach, ona sama mogłaby umkn
jej bli szemu badaniu.
Co takiego mogło si uda . Leto był bardzo podobny do Paula. A dlaczego by nie? Mo e by Paulem, kiedy sobie tego za yczy. Nawet Ghanima posiadła ow szarpi c nerwy zdolno . "Tak jak ja mog by swoj matk , czy kimkolwiek z tych, którzy dzielili ycie z nami". Oddaliła od siebie t my l, patrz c na zanikaj cy pejza Muru Zaporowego. "Jak mogła opu ci ciepłe bezpiecze stwo bogatego w wod Kaladanu i powróci na Arrakis, na pustynn planet , gdzie zabito jej ksi cia, a syn umarł jako m czennik?" Dlaczego lady Jessik wraca wła nie teraz? Alia nie znalazła odpowiedzi - adnej pewnej odpowiedzi. Mogła korzysta z czyjej obcej wiadomo ci, lecz gdy wydarzenia pod ały rozbie nymi drogami, motywy równie stawały si odmienne. Istota decyzji zale ała od niezale nych działa podejmowanych przez jednostki. Dla przed-urodzonych, wielokro -urodzonych Atrydów pozostawało to najwy sz reguł , w swej istocie innym rodzajem narodzin: na tym polegało oddzielenie oddychaj cego ciała od łona, w którym si zwielokrotnion
yj cego,
jeszcze znajdowało i które naznaczyło je
wiadomo ci .
Alia nie widziała nic niezwykłego w kochaniu i nienawidzeniu matki równocze nie. Była to konieczno , po dana równowaga bez miejsca na win czy wyrzuty. Gdzie mogła ko czy
si miło
b d nienawi ? Czy mo na wini Bene Gesserit za to, e nadały lady Jessice pewn
orientacj ? Wina i odpowiedzialno
zaczynały si
rozmywa , kiedy pami
obejmowała
millenia. Zakon starał si jedynie wyhodowa Kwisatz Haderach - m skiego odpowiednika w pełni rozwini tej Matki Wielebnej... I wi cej - istoty ludzkiej o najwy szej wra liwo ci na bod ce, posiadaj cej absolutn
wiadomo , Kwisatz Haderach, który mo e by
w wielu
miejscach równocze nie. A lady Jessika, pionek w programie chowu, miała na tyle zły smak, by zakocha
si
w partnerze hodowlanym, któremu została przypisana. Spełniaj c pragnienie
ukochanego ksi cia, wydała na wiat syna zamiast córki, której zakon yczył sobie jako pierworodnej. "Pozwalaj c, bym narodziła si ju po tym, jak uzale niła si od przyprawy! A teraz mnie nie chc . Teraz si mnie boj ! I maj ku temu powód." Osi gn ły Paula - swojego Kwisatz Haderach - o pokolenie za wcze nie. To drobna pomyłka w tak dalekosi nym planie. A teraz miały kolejny problem - Paskudztwo nios ce bezcenne geny, których szukały przez wiele pokole . Alia spostrzegła sun cy nad ni cie . Spojrzała w gór . Eskorta przygotowywała si do l dowania. Kobieta potrz sn ła głow w zadumie nad swymi rozproszonymi my lami Jakiemu dobru słu yło wywoływanie dawnych pokole i wzajemne cieranie ich omyłek? Trzeba było y własnym yciem. Duncan Idaho zadał swej mentackiej wiadomo ci pytanie, dlaczego Jessika wraca wła nie teraz. Wa ył problem w ludzko-komputerowy sposób, który był jego darem. Stwierdził, e wróciła, by zabra bli ni ta do zakonu. Bli ni ta równie nosiły cenne geny. Duncan prawdopodobnie miał racj . To mogło wystarczy do wyrwania lady Jessiki z narzuconego sobie odosobnienia na Kaladanie. Skoro zakon zarz dził... wła nie, bo dlaczego niby miałaby wraca do miejsc, które musz otworzy stare rany? - Zobaczymy... - mrukn ła Alia. Poczuła, jak ornitopter zetkn ł si z dachem Cytadeli. Gwałtowne i zgrzytliwe l dowanie napełniło j ponurym przeczuciem.
Melan
(melan ,
równie
ma'land )
n-s,
pochodzenie
niepewne
(przypuszczalnie ze staro ytnego terra skiego j zyka Franzh): a. mieszanina przypraw; b. przyprawa z Arrakis (Diuny) o geriatrycznych wła ciwo ciach, pierwszy raz zauwa onych przez Yanshupha Ashkoko, nadwornego chemika na dworze
Szakkada
M drego;
melan
arraka ski
znajdowany
tylko
w
najgł bszych pustynnych piaskach Arrakis, dzi ki któremu Paul Muad'Dib, pierwszy Mahdi Fremenów, doznawał proroczych wizji; u ywany przez Nawigatorów Gildii Planetarnej i Bene Gesserit "Słownik Królewski" (pi te wydanie) Dwa wielkie koty wychyn ły znad skały w wiatło witu, skacz c z lekko ci . Nie brały na razie udziału w zapami tałym polowaniu, jedynie patrolowały swoje terytorium. Nazywane były tygrysami laza, a stanowiły specjaln ras , sprowadzon tu, na Salusa Secundus, prawie osiem tysi cy lat temu. Genetyczna praca nad pradawnym terra skim gatunkiem zlikwidowała niektóre z oryginalnych tygrysich cech i wysubtelniła inne elementy. Ich kły pozostały długie, pyski szerokie, oczy czujne i inteligentne. Ich łapy powi kszono, by da nierównym podło u, a schowane pazury, mog ce wyci gn
si prawie na dziesi
im oparcie na centymetrów,
wyostrzone były na ko cu jak brzytwy. Koty miały gładk , porudział sier , która czyniła je niewidocznymi na tle piasku. W jeszcze jeden sposób ró niły si od przodków: gdy były jeszcze koci tami, w ich mózgi zostały wszczepione serwostymulatory. Stymulatory czyniły je uległe wobec ka dego, kto posiadał transmiter. Było zimno i koty zatrzymały si , by zbada teren. Ich oddechy tworzyły w powietrzu mgiełk . Wokół rozci gał si
suchy i wypra ony region Salusa Secundus, miejsce b d ce
siedliskiem n dznej garstki piaskopływaków przemyconych z Arrakis i utrzymywanych przy yciu w nadziei, e monopol na przypraw mo e zosta złamany. Tam, gdzie stały koty, krajobraz był poznaczony br zowymi skałami i rzadkimi k pami krzaków, srebrz c si zieleni po ród długich cieni porannego sło ca. Nagle koty stały si czujne. Podniosły głowy, a nast pnie ich oczy zwróciły si powoli na lewo. Daleko w gł bi spustoszonego krajobrazu dwoje dzieci siłowało si , id c r ka w r k w gór po kamienistym zboczu. Wydawały si by w jednym wieku, mo e dziewi
albo dziesi
lat standardowych. Miały rude włosy i nosiły filtrfraki cz ciowo ukryte pod przedniego gatunku
białymi burkami. Na kapturach szat dzieci widniały godła rodu Atrydów - jastrz bie utkane ni mi z klejnotów ognia. Dzieci gaw dziły sobie beztrosko, a ich głosy dolatywały do poluj cych kotów. Tygrysy laza znały t gr , grały w ni przedtem, ale na razie spokojnie czekały na zach t w postaci impulsu ze serwostymulatorów, sygnału wyzwalaj cego po cig. W pewnej chwili na szczycie skaty za kotami pojawił si m czyzna. Zatrzymał si i zbadał wzrokiem widok: koty, dzieci. M czyzna miał na sobie zielono-czarny mundur sardaukara z insygniami levenbrecha, adiutanta baszara. Wokół jego szyi owini te były pasy, które dalej przebiegały pod ramionami, by utrzyma serwotransmiter na piersi, sk d ołnierz z łatwo ci mógł dosi gn
przycisków.
Koty nie zwróciły uwagi na jego przybycie. Znały zapach i odgłosy wydawane przez tego człowieka. M czyzna zszedł ze skaty, stan ł dwa kroki od kotów i otarł czoło. Powietrze było chłodne, ale wysiłek rozgrzewał. Jego blade oczy ponownie zbadały sytuacj : koty, dzieci. Wepchn ł niewielki kosmyk jasnych włosów pod czarny, polowy hełm i dotkn ł mikrofonu wszczepionego w gardło. - Koty maj je na oku. Odpowied dotarła do niego przez odbiorniki wbudowane za ka dym z jego uszu: - Widzimy je. - To ju teraz? - zapytał levenbrech. - Czy zrobi to bez impulsu po cigu? - sparował głos. - S gotowe - odparł levenbrech. - Bardzo dobrze. Zobaczymy wi c, czy cztery sesje warunkowania wystarcz . - Powiedzcie, kiedy b dziecie gotowi. - W ka dej chwili - Zatem teraz - rzekł levenbrech. Dotkn ł
czerwonego
klawisza
po
prawej
stronie
serwotransmitera,
najpierw
odci gn wszy zasuwk , która go osłaniała. W jednej chwili koty zostały uwolnione od wszelkich powstrzymuj cych je wi zów. M czyzna trzymał dło zawieszon nad czarnym klawiszem znajduj cym si pod czerwonym, gotów zatrzyma zwierz ta, gdyby si zwróciły przeciw niemu. Ale one go nie zauwa yły. Spr yły si i pocz ty posuwa w dół zbocza, w stron dzieci. Wielkie łapy drgały w gładkich, posuwistych ruchach. Levenbrech przykucn ł, by to obserwowa ,
wiadom,
e ukryte gdzie
transoko
przekazuje cał t scen do tajnego monitora w pałacu, w którym mieszkał jego ksi
.
Po chwili koty zacz ty posuwa si susami, wreszcie biec. Dzieci
zaj te
wspinaniem
si
po
kamienistym
gruncie
wci
nie
widziały
niebezpiecze stwa. Jedno z nich krzykn ło wysokim, piewnym głosem. Drugie potkn ło si i odzyskuj c równowag , spostrzegło koty. - Patrz! - zawołało. Zatrzymały si i patrzyły uwa nie na zbli aj ce si zwierz ta. Wci
jeszcze stały, gdy
tygrysy laza uderzyły na nie - jeden na chłopca, drugi na dziewczynk . Dzieci zgin ły natychmiast, z błyskawicznie złamanymi karkami. Koty zacz ty po era ciała. - Mam je odwoła ? - zapytał levenbrech. - Niech sko cz . Dobrze si sprawiły. Wiedziałem, e tak b dzie. To wspaniała para. - Najlepsza, jak kiedykolwiek widziałem - przyznał levenbrech. - W takim razie bardzo dobrze. Wysłano po ciebie transport. Ko czymy na razie. Levenbrech wstał i przeci gn ł si . Powstrzymał si przed spojrzeniem na wzniesienie po lewej stronie, gdzie ostrzegawczy blask mówił o kryjówce transoka przekazuj cego pi kny wyst p jego baszarowi, daleko st d, do zielonych kra ców Stolicy. Levenbrech u miechn ł si . Za dzisiejsz prac prawdopodobnie otrzyma awans. Czuł ju na kołnierzu insygnia batora, i pewnego dnia bursega... mo e kiedy nawet baszara. Ludzie, którzy dobrze słu yli w siłach Farad'na, wnuka zmarłego Szaddama IV, otrzymywali wysokie awanse. Pewnego dnia, gdy ksi
zasi dzie na nale nym mu tronie, mo liwe stan si nawet wi ksze awanse. Ranga baszara
nie musiała by ko cem kariery. Na wielu planetach, kiedy ju usunie si atrydzkie bli ni ta, b d do obj cia baronie i hrabstwa.
Fremeni musz powróci do pierwotnej wiary, do swojego geniuszu w tworzenia ludzkich społeczno ci; musz powróci do przeszło ci, gdy uczyli si lekcji ycia w walce z Arrakis. Jedynym problemem Fremena powinno by otwarcie na wewn trzne nauki Planety Imperium, Landsraadu i Kompanii KHOAM nie maj
adnej warto ci, któr mogłyby im ofiarowa . Obrabuj ich
tylko z dusz. "Kaznodzieja w Arrakin" Wsz dzie dookoła lady Jessiki, si gaj c daleko w ceglast płaszczyzn l dowiska, na którym spocz ł transportowiec, stał ocean ludzi. Oceniła, e ci gn ło ich tu około pół miliona i tylko jedna trzecia wygl dała na pielgrzymów. Stali w milczeniu, z uwag
skupion
na
platformie wyj ciowej transportera, której ocieniony łuk skrywał j i jej wit . Brakowało dwóch godzin do południa, lecz ju teraz powietrze nad tłumem falowało złotym pyłem, zwiastuj c nadej cie aru dnia. Jessika dotkn ła wystaj cych spod kaptura aby Matki Wielebnej okolonych srebrem, miedzianego koloru włosów, otaczaj cych jej owaln twarz. Wiedziała, e po długiej podró y nie wygl da najlepiej i e czer nie pasuje do niej. Ale nosiła ju tutaj wcze niej ten strój. Nie mogła straci okazji wywarcia wra enia na Fremenach. Westchn ła. Podró e kosmiczne wyra nie jej nie odpowiadały, a to miejsce obci one było brzemieniem wspomnie
o innej podró y: z
Kaladanu na Diun , gdy ksi ciu Leto I wmuszono lenno wbrew jej ostrze eniom. Powoli, posługuj c si
wyszkolon
przez Bene Gesserit zdolno ci
wykrywania
znacz cych szczegółów, przegl dała morze ludzi. Wida w nim było matowoszare kaptury filtrfraków - stroje Fremenów z gł bokiej pustyni. Gdzieniegdzie znajdowały si rozproszone grupki bogatych handlarzy, bez kapturów, w lekkich strojach, by wystawi na pokaz swe lekcewa enie dla utraty wody w rozpra onym powietrzu Arrakin... Była te delegacja Wspólnoty Wiernych w zielonych szatach i ci kich kapturach, stoj ca z boku w aurze wi to ci własnej grupy. Tylko wtedy, gdy przenosiła wzrok nad tłum, sceneria stawała si podobna do tej, jaka witała pierwsze przybycie ksi
cej pary. Jak dawno to było? Ponad dwadzie cia lat temu. Nie
lubiła my le o minionych chwilach, dniach i latach. Czas zalegał w niej jak balast, tak jak gdyby lata sp dzone z dala od tej planety nigdy si nie zdarzyły. "Ponownie w paszcz smoka" - pomy lała.
Tu, na równinie, jej syn wydarł Imperium z r k zmarłego Szaddama IV. Konwulsja historii odcisn ła to miejsce w ludzkich umysłach i wierzeniach. Usłyszała niespokojne szepty tu
za sob
i znowu westchn ła. Musz
czeka
na
oci gaj c si Ali . Dostrzegła jej wit przedzieraj c si przez tłum i tworz c w nim ludzk fal , kiedy klin Gwardii Królewskiej otwierał przej cie. Jessika raz jeszcze zbadała wzrokiem okolic . Uwa nemu spojrzeniu nie umkn ła adna istotna ró nica. Do wie y kontrolnej l dowiska dodano kazalnic . A daleko po lewej, za równin , wida było stos plastali, z której Paul zbudował fortec - swoj sicz nad piaskiem. Była to najbardziej gigantyczna pojedyncza konstrukcja, jak kiedykolwiek wybudowała r ka człowieka. Całe miasta mogły znale
si w jej murach i jeszcze pozostałoby wolne miejsce. Teraz mie ciła
najpot niejsz rz dz c sił w Imperium, Wspólnot Wiernych Alii, powstał po mierci jej brata. "Co musi si zacz
dzia " - pomy lała Jessika.
Delegacja Alii osi gn ła próg rampy i przystan ła w oczekiwaniu. Jessika rozpoznała rysy Stilgara. "Bo e, odwró
cios!" Poza tym ksi na Irulana kryj ca sw
dziko
w
uwodzicielskim ciele, pod grzyw złotych włosów wystawionych na zbł kane powiewy wiatru. Wydawało si , e Irulana nie postarzała si ani o jeden dzie . I oto na ostrzu klina stała Alia, z rysami zuchwale młodzie czymi, oczyma spogl daj cym w gór , w cienie luku. Usta Jessiki zacisn ły si w prost lini , gdy wpatrzyła si w twarz córki. Przygniataj cy ból zapulsował w jej ciele, gdy wsłuchała si w przybój odczu ze swego wn trza. Plotki sprawdziły si . To straszne! Straszne! Alia weszła na zakazan drog . Dowód był widoczny dla ka dego wtajemniczonego. Paskudztwo! W ci gu kilku chwil, jakie zabrało jej odzyskanie równowagi, zrozumiała, jak siln ywiła nadziej , i pogłoski oka
si fałszywe.
"Co z bli ni tami? - zadała sobie pytanie. - Czy te s zgubione?" Powoli, jak przystało matce boga, Jessika wynurzyła si
z cienia na skraj rampy.
Poinstruowana wita pozostała z tyłu. Kilka nast pnych chwil zadecyduje o wszystkim. Jessika stan ła sama, wystawiona na widok tłumu. Usłyszała, jak Gurney Halleck kaszle za ni nerwowo. Gurney sprzeciwiał si takiej ceremonii przybycia: "Nawet bez tarczy? Na Boga, kobieto! Jeste szalona!" Lecz do najbardziej cennych zalet Gurneya nale ało te posłusze stwo. Mówił, co miał
do powiedzenia, a pó niej dostosowywał si . Teraz te tak było. Kiedy Jessika pojawiła si , ludzkie morze wydało d wi k podobny do syku gigantycznego czerwia. Podniosła ramiona w ge cie błogosławie stwa. Z licznymi grupkami spó nionych, lecz wci
jak jeden olbrzymi organizm, ludzie opadli na kolana. Nawet oficjalna
wita ukorzyła si . Jessika odnotowała miejsca, gdzie zwlekano z oddaniem hołdu, i przypomniała sobie, e tak e inne oczy poza ni , oczy agentów ukrytych w ci bie zapami tywały dora n map , przy pomocy której zamierzały wyłapa zwlekaj cych. Jessika wci
stała z podniesionymi ramionami, kiedy wyłonił si Gurney i jego ludzie.
Zbiegli błyskawicznie w dół rampy, ignoruj c przestraszone spojrzenia oficjalnej ekipy, i rzucili si w w skie przej cie. Kilka z ich ofiar dojrzało wcze niej niebezpiecze stwo i usiłowało uciec. Z tymi było najłatwiej: ci ni ty nó , dusicielska p tla i uciekinierzy padali. Innych, zataczaj cych si , wyci gni to z ci by ze zwi zanymi r koma. Przez cały ten czas Jessika stała z wyci gni tymi ramionami, błogosławi c swoj obecno ci , utrzymuj c przybyłych w pokorze. Spostrzegła oznaki szerz cego si podniecenia. Znała pogłosk , jaka poszła w tłum, poniewa została zaszczepiona na jej polecenie: "Matka Wielebna wraca, by usun Gdy wszystko si
zw tpienie. Błogosławcie matk naszego Pana!" sko czyło - kilka martwych ciał pozostało na piasku, a je ców
odprowadzono do podziemnych składów pod wie
l dowiska - Jessika opu ciła r ce. Min ły
mo e trzy minuty. Wiedziała, e to mało prawdopodobne, by Gurney i jego ludzie pochwycili któregokolwiek z prowodyrów, tych, którzy tworzyli najbardziej istotne zagro enie. Ci byli czujni i ostro ni. Ale od pojmanych mogli prawdopodobnie uzyska
jakie
interesuj ce
szczegóły. Jessika opu ciła ramiona i zach ceni tym ludzie podnie li si na nogi. Tak jakby nic si nie wydarzyło, zeszła sama po rampie, unikaj c córki i wymuszaj c na Stilgarze wzmo enie czujno ci. Czarna broda,
ciel ca si
wachlarzem na szyi filtrfraka,
przetkana była pasmami siwizny, lecz spojrzenie Fremena miało t
sam
intensywno
wynikaj c z braku białkówek, jak zauwa yła podczas pierwszego spotkania na pustyni. Stilgar zrozumiał, co si wydarzyło, i aprobował to. Stał tu prawdziwy freme ski naib, przywódca zdolny do krwawych czynów. Pierwsze wypowiedziane słowa były zupełnie w jego stylu: - Witamy w domu, moja pani. Zawsze przyjemnie jest przygl da si tak udanej akcji.
Jessika pozwoliła sobie na nikły u miech. - Zamknij port, Stilgar. Niech nikt go nie opu ci, dopóki nie przesłuchamy pojmanych. - Ju zrobione, moja pani - powiedział Stilgar. - Ludzie Gurneya i ja zaplanowali my to razem. - Zatem ci, którzy pomagali, byli twoimi lud mi. - Niektórzy z nich, pani. Wyczuła ukryte zastrze enie i skin ła głow . - Poznałe mnie zupełnie nie le w tamtych czasach, Stilgar. - Jak raczyła mi raz powiedzie , pani, nale y obserwowa tych, którzy prze yli, i uczy si od nich. W tym momencie Alia post piła naprzód i Stilgar odst pił na bok, podczas gdy Jessika zwróciła si ku córce. Wiedz c, e nie ma sposobu, by ukry to, czego si dowiedziała, Jessika nie próbowała si nawet maskowa . Alia mogła odczyta najdrobniejsze szczegóły, kiedy chciała, równie dobrze jak jakakolwiek inna adeptka zakonu. Prawdopodobnie ju wywnioskowała z zachowania lady Jessiki, co ta dostrzegła i jak to zinterpretowała. Były sobie wrogie tak, e w odniesieniu do nich słowo " miertelnie" dotykałoby tylko naskórka istoty uczu . Alia wybrała gniew jako najprostsz i najwła ciwsz reakcj . - Jak wa yła si zaplanowa co takiego bez konsultacji ze mn ? - zapytała z naciskiem, przysuwaj c twarz blisko do twarzy Jessiki. Jessika przemówiła łagodnie: - Tak jak wła nie usłyszała , Gurney nie wprowadził mnie w cały plan. Był pomy lany... - I ty, Stilgarze! - powiedziała Alia, odwracaj c si do niego. - Wobec kogo wła ciwie jeste lojalny? - Przysi gałem dzieciom Muad'Diba - rzekł sztywno Stilgar. - Oddalili my od nich gro b . - Dlaczego si nie radujesz... córko? - zapytała Jessika. Alia rzuciła matce chmurne spojrzenie, ale stłumiła wewn trzn burz i nawet zdobyła si na u miech przez zaci ni te z by. - Raduj si ... matko - powiedziała. I ku swojemu zdumieniu odkryła, e jest szcz liwa, do wiadczaj c przera aj cej rozkoszy, e wszystko stało si jasne pomi dzy ni a matk . Chwila,
której si l kała, min ła, a równowaga sił wła ciwie si nie zachwiała. - Porozmawiamy o tym bardziej szczegółowo w bardziej odpowiednim miejscu - dodała Alia, mówi c zarówno do matki, jak i do Stilgara. - Ale oczywi cie - odparła Jessika, odwracaj c si , by stan
twarz w twarz z ksi n
Irulan . Przez kilka krótkich uderze serca Jessika i ksi na milczały, badaj c si nawzajem dwie Bene Gesserit, które zerwały z zakonem e skim z tego samego powodu: miło ci... obie z miło ci dla m czyzn, którzy ju nie yli. Ksi na kochała Paula bez wzajemno ci, b d c jego on , ale nie kochank . A teraz yła tylko dla dzieci danych Paulowi przez freme sk konkubin , Chani. Jessika przemówiła pierwsza: - Gdzie s moje wnucz ta? - W siczy Tabr. - Rozumiem, e tutaj było dla nich zbyt niebezpiecznie. Irulan pozwoliła sobie na nikłe skini cie. Obserwowała wymian zda mi dzy Jessik i Ali , lecz wytłumaczyła j sobie tak, jak j do tego przygotowała Alia: "Jessika powróciła do zakonu, a obie wiemy, e zakon ma swoje plany co do dzieci Paula". Irulana nigdy nie nale ała do najlepszych adeptek Bene Gesserit - cenna dla nich bardziej przez fakt, e była córk Szaddama IV, ni
z jakiegokolwiek innego powodu; cz sto zbyt dumna, by trudzi
si
poszerzaniem swych zdolno ci. Teraz przechodziła na stron Alii z gwałtowno ci nie licuj c z jej opanowaniem. - Naprawd , Jessiko - rzekła. - Rada Królewska winna była by poinformowana. To le z twojej strony, e działała przez... - Mam z tego wnosi , e adna z was nie ufa Stilgarowi? - zapytała Jessika. Irulana zdołała u wiadomi sobie, e nie mo e udzieli odpowiedzi na takie pytanie. Była zadowolona, e delegaci kapła stwa, nie mog c opanowa dłu ej niecierpliwo ci, pchali si naprzód. Wymieniła spojrzenie z Ali , my l c: "Jessika jest tak harda i pewna siebie jak zawsze". Jednak e w jej umy le nieproszony pojawił si aksjomat Bene Gesserit: "Hardzi buduj zamku, za którymi staraj si ukry własn niepewno
i strach". Czy mogła go odnie
ciany do lady
Jessiki? Z pewno ci nie. Wiec musiała by to poza. Ale w jakim celu? To pytanie zaniepokoiło Irulan .
Kapłani, przedarłszy si
do matki Muad'Diba, zachowywali si
Niektórzy dotykali jej ramion, ale wi kszo
bardzo hała liwie.
kłaniała si nisko i wypowiadała pozdrowienia. W
ko cu nadeszła kolej na przywódców delegacji, by powitali Naj wi tsz Matk Wielebn . Akceptuj c zarz dzon kolejno
- ostatni b d pierwszymi - z wy wiczonymi u miechami
mówili, e oficjalna ceremonia Przegl du oczekuje j w Cytadeli, dawnej fortecy-twierdzy Paula. Jessika wpatrywała si badawczo w t dwójk . Wydawali si jej odpychaj cy. Pierwszy, imieniem D awid, młody m czyzna o twardych rysach, okr głych policzkach i ciemnych oczach, nie był w stanie ukry błyskaj cego w ich gł bi podejrzenia. Nast pnym był Zebataleph, drugi syn naiba, którego znała z freme skich czasów, o czym pospieszył jej przypomnie . Mo na go było łatwo sklasyfikowa : wesoło
poł czona z bezwzgl dno ci ; szczupła twarz okolona
jasn brod roztaczała wokół atmosfer tajemnego podniecenia i wielkiej wiedzy, daj cej władz . D awida os dziła jako o wiele bardziej niebezpiecznego z tej dwójki, m czyzn o własnym s dzie, jednocze nie magnetycznie przyci gaj cego i - nie mogła znale
innego słowa -
odpychaj cego. Stwierdziła, e ma dziwn wymow , pełn starych freme skich akcentacji, jak gdyby pochodził z jakiej izolowanej grupki swego ludu. - Powiedz mi, D awidzie - spytała - sk d pochodzisz? - Jestem jedynie skromnym Fremenem z pustyni - powiedział, ka d sylab zadaj c kłam temu o wiadczeniu. Zebataleph wtr cił si z przesadnym szacunkiem, prawie kpin : - Mamy wiele wspólnych wspomnie , pani. Wiesz, byłem jednym z pierwszych, którzy rozpoznali wi t natur misji twojego syna. - Ale nie byłe jednym z jego fedajkinów - powiedziała. - Nie, pani, miałem bardziej filozoficzne zaci cie; uczyłem si na kapłana. "I zapewniałe bezpiecze stwo swej skórze" - pomy lała. - Czekaj na nas w Cytadeli, pani - powiedział D awid. Znowu stwierdziła, e inno
jego
akcentu jest otwart kwesti wymagaj c wyja nienia. - Kto czeka? - zapytała. - Konwokacja Wiernych, ci wszyscy, którzy utrzymuj w blasku imi i czyny twojego wi tego syna - odparł D awid. Jessika rozejrzała si wokół, spostrzegła Ali u miechaj c si do D awida i zapytała: - Czy ten człowiek został mianowany przez ciebie, córko? Alia skin ła głow .
- Jego przeznaczeniem s wielkie czyny. Jessika spostrzegła, e D awidowi nie sprawiła przyjemno ci ta uwaga. Zanotowała, e trzeba go powierzy specjalnej uwadze Gurneya. W tym momencie podszedł wła nie on, z pi cioma zaufanymi lud mi, daj c znak, e kilku maruderów jest przesłuchiwanych. Szedł pewnym krokiem człowieka posiadaj cego moc, dyskretnie spogl daj c na lewo, na prawo, dookoła, płynnie poruszaj c mi niami w ci głej czujno ci, której nauczyła go z podr cznika prana-bindu Bene Gesserit. Był odstr czaj c brył wy wiczonych odruchów, morderc i chocia zra ał niektórych, to jednak Jessika kochała go i nagradzała ponad wszystkich innych yj cych m czyzn. Lew połow szcz ki Gurneya szpeciła blizna - lad po biczu z krwawinu - nadaj ca mu złowrogi wygl d, lecz jego twarz zmi kczył u miech, gdy zobaczył Stilgara. - Dobrze zrobione, Stil - powiedział i schwycili si za ramiona w pradawny freme ski sposób. - Przegl d... - powiedział D awid, dotykaj c ramienia Jessiki. Jessika cofn ła si . Dobrała starannie słowa, kontroluj c moc i intonacj głosu po to, by wywrze po dane wra enie na D awidzie i Zebatalephie: - Wróciłam na Diun , by zobaczy moje wnucz ta - rzekła. - Czy musimy marnowa czas na jakie kapła skie nonsensy? Zebataleph zareagował szokiem, szcz ka opadła mu w dół, oczy wlepił we wszystkich, którzy to słyszeli. Zapami tał ich twarze. "Kapła skie nonsensy!" Jakie skutki mogły wywoła te słowa, wychodz ce z ust matki ich mesjasza? D awid jednak e potwierdził ocen
Jessiki. Usta mu stwardniały, ale potem si
u miechn ł. Stworzył w pami ci wykaz tych, którzy od tej pory mieli by obserwowani ze szczególn uwag . Po kilku sekundach przestał si u miecha , u wiadomiwszy sobie, e zdradził si . Znał mo liwo ci spostrzegania, jakie posiadała lady Jessika. Krótkie, urwane skini cie głow znaczyło, e o nich wiedział. Jessika w mentackiej iluminacji błyskawicznie rozwa ała wszystkie mo liwo ci. Subtelny gest r k do Gurneya spowodowałby mier D awida. Mo na to było zrobi tu, dla efektu, lub pó niej, po cichu, i upozorowa wypadek. "Kiedy staramy si skry nasze najgł bsze pragnienia, zdradzamy si całymi sob " pomy lała. Wokół tego pewnika obracało si szkolenie Bene Gesserit - wyniesienie ich ponad to i nauczenie czytania w otwartych duszach innych. Inteligencj
D awida dostrzegała jako
warto ciowy, tymczasowy ci ar na szali wagi. Je eli dałoby si go pozyska , byłby ogniwem, jakiego potrzebowała, wtyczk w arraka skim kapła stwie. I był człowiekiem Alii. - Moja oficjalna ekipa nie mo e si rozrosn , mamy jednak e miejsce dla jednej dodatkowej osoby - powiedziała Jessika. - D awidzie, przył czysz si do nas? Zebataleph, przykro mi. I, D awidzie... wezm udział w tej... tej ceremonii... je eli nalegasz. D awid pozwolił sobie na gł boki oddech. - Jak matka Muad'Diba rozka e - powiedział niskim głosem i spojrzał na Ali , na Zebatalepha i znowu na Jessik . - Bolesne jest dla mnie odroczenie spotkania z dzie mi, pani, ale s , hmm, wzgl dy stanu... "Dobrze. Przede wszystkim jest człowiekiem interesu - pomy lała Jessika. - Kiedy tylko ustalimy wła ciw walut , kupimy go". I spostrzegła, e cieszy si z faktu, i nalegał na sw bezcenn ceremoni . To małe zwyci stwo wzmocni jego pozycj w ród towarzyszy. Wiedzieli o tym oboje. Zaakceptowanie Przegl du mogło si okaza pomocne przy pó niejszych usługach. - Zakładam, e zorganizowałe transport - powiedziała.
Dam wam za przykład pustynnego kameleona, którego zdolno
do
zlewania si z tłem mówi wszystko, co powinni cie wiedzie o korzeniach ekologii i podstawach to samo ci człowieka. "Ksi ga Diatryb" z "Kroniki Hayta" Leto siedział i grał na małej balisecie, podarowanej mu na pi te urodziny przez wirtuoza tego instrumentu, Gurneya Hallecka. Przez cztery lata praktyki Leto nabył pewnej wprawy, chocia dwie struny basowe wci
sprawiały mu kłopoty. Zauwa ył jednak, e baliseta działa
uspokajaj co na wyj tkowo silne stany zdenerwowania - fakt, który nie umkn ł uwagi Ghanimy. Siedział teraz w wietle zachodu na skalnej wychodni osłaniaj cej sicz Tabr i mi kko przebierał palcami po strunach. Ghanima stan ła za nim. Cała jej niewielka posta wyra ała protest. Dziewczyna nie chciała wychodzi na otwarty teren, dowiedziawszy si od Stilgara, e ich babka przedłu yła pobyt w Arrakin. Szczególnie sprzeciwiała si przyj ciu tutaj tu przed zapadni ciem nocy. Próbuj c pop dzi brata, zapytała: - Dobrze, wi c o co chodzi? W odpowiedzi zacz ł nast pn melodi . Po raz pierwszy, odk d przyj ł podarunek, Leto uzyskał wiadomo
tego, e baliseta
pochodzi od mistrzowskiego rzemie lnika z Kaladanu. Chłopiec dysponował odziedziczonymi wspomnieniami, mog cymi natchn
go gł bok nostalgi za t pi kn planet , któr władał ród
Atrydów. Musiał tylko rozlu ni wewn trzne bariery w obecno ci muzyki - i mógł przywoła wspomnienia z czasów, gdy Gurney u ywał balisety do zabawiania swego przyjaciela i podopiecznego, Paula Atrydy. Baliseta rozbrzmiewaj ca w dłoniach sprawiała, i Leto odczuwał coraz intensywniej psychiczn obecno
ojca. Nie przestawał gra , z ka d mijaj c sekund
traktuj c instrument coraz gwałtowniej. Wyczuwał wewn trz siebie pewno
co do doskonałej
znajomo ci wszelkich sposobów gry na balisecie, chocia dziewi cioletnie mi nie nie były jeszcze przygotowane do realizacji tej wewn trznej potrzeby. Ghanima tupn ła niecierpliwie stop , nie zdaj c sobie sprawy, e dostosowała si do rytmu muzyki brata. Krzywi c usta w grymasie zdradzaj cym ogromn koncentracj , Leto oderwał si od znajomej melodii i spróbował zagra pie
dawniejsz , ni którakolwiek z wykonywanych przez
Gurneya. Była stara ju wtedy, gdy Fremeni migrowali na swoj pi t planet . W tek cie pobrzmiewały zensunnickie tre ci; słyszał je w pami ci, gdy palce wydobywały nieporadn wersj melodii. W powabnej postaci natury
Zawiera si pi kne j dro cało ci Przez niektórych zwane - zmamieniem. Dzi ki tej miłej obecno ci ycie zyskuje swe dopełnienie. Łzy płyn w milczeniu, Wod duszy b d c jedynie, I wiod nowe ycie Ku bólowi istnienia. Oderwanie od tego widzenia mier wła nie pełnym czyni Ghanima przemówiła, gdy przebrzmiała ostatnia nuta: - To wstr tna, stara piewka. Dlaczego zagrałe wła nie j ? - Poniewa mi odpowiada. - Zagrasz j Gurneyowi? - Mo e. - Nazwie j ponur bredni . - Wiem. Leto spojrzał przez rami na Ghanim . Nie było dla niego niespodziank , e i ona zna dawne pie ni, ale poczuł nagły strach, e mimo, i s bli ni tami, pozostaj sobie tak obcy. Jedno mogło umrze , a mimo to pozosta w wiadomo ci drugiego. Spostrzegł, e przera a go wyj ta z czasu sie tej blisko ci. Oderwał wzrok od siostry. Wiedział, e sie miała luki. Jego strach miał ródło w najnowszej z tych luk. Czuł, e ich losy zaczynaj si rozdziela , i zastanawiał si : "Jak mog powiedzie jej o tym, co przydarzyło si tylko mnie?" Rzucił wzrokiem na pustyni , dostrzegaj c gł bokie cienie w ród barchanów - wysokich, półokr głych, ruchomych wydm, w druj cych dookoła Arrakis. To była Keden, Wewn trzna Pustynia, której wydmy bardzo rzadko ostatnio były ladem przej cia gigantycznych czerwi. Zachodz ce sło ce rozlewało w poprzek diun krwawe strumienie, zdobi c smugami ognistego wiatła cieniste brzegi. W polu widzenia chłopca znalazł si jastrz b spadaj cy z purpurowego nieba, który schwytał w locie kuropatw . Bezpo rednio pod nim, na płaszczy nie pustyni, wegetowały ro liny nawadniane przez kanat płyn cy cz ciowo otwarcie, cz ciowo w ukrytych tunelach. Woda pochodziła z gigantycznych kolektorów - oddzielaczy wiatru, poło onych na najwy szym punkcie skały. Obok
powiewała zielono-czarna flaga Atrydów. Woda i ziele . Nowe symbole Arrakis - woda i ziele . Pod t wysoko poło on półk rozpo cierała si oaza obsianych wydm. Z poło onego ni ej urwiska dobiegło wołanie nocnego ptaka, podobne do bicia dzwonu, sprawiaj c, e Leto nagle poczuł si całkowicie Fremenem. "Nous avons changé tout cela" - pomy lał, przechodz c z łatwo ci
na jeden ze
staro ytnych j zyków, których on i Ghanima u ywali na osobno ci. Zmienili my tu wszystko. Westchn ł. "Oublier je na puis ". Nie mog zapomnie . Za oaz mógł dojrze krain , któr Fremeni nazywali Pustk - kraj, w którym nic nie rosło, kraj nigdy nie b d cy płodnym. Woda i wielki plan ekologiczny zmieniały i to. Były na Arrakis miejsca, gdzie mo na było ujrze zielony aksamit zalesionych wzgórz. Lasy na Arrakis! Niektórzy z nowego pokolenia nie mogli sobie wyobrazi wydm pod zielonymi pagórkami. Dla młodych oczu nie był szokiem widok szerokiego, płaskiego listowia drzew równikowej puszczy. Leto spostrzegł jednak, e my li teraz jak dawny Fremen, obawiaj c si zmian, odczuwaj c l k spowodowany obecno ci nowego. - Dzieci mi mówi , e rzadko teraz znajduj tu, pod powierzchni , piaskopływaki powiedział. - I co to ma oznacza ? - zapytała Ghanima. Usłyszał rozdra nienie w jej tonie. - Wiele rzeczy zaczyna si szybko zmienia - odparł. Na urwisku ponownie zakwilił ptak. Noc spadła na pustyni tak, jak jastrz b spadł na kuropatw . Ciemno
cz sto wystawiała bezbronnego Leto na pastw majaków - wszystkich
wewn trznych istnie , podnosz cych wrzaw w oczekiwaniu na sw kolejk . Ghanima nie sprzeciwiała si temu zjawisku - dokładnie tak jak on. Wiedziała o trawi cym go niepokoju. Poczuł jej dło na ramieniu. Uderzeniem wydobył z balisety gniewny akord. Jak mógł opowiedzie o tym, co si z nim działo? W jego umy le trwały wojny, niezliczone istnienia zarzucały go wspomnieniami wypadków, gwałtów, miłosnej oci ało ci, barwy wielu miejsc i wielu twarzy... pogrzebanymi smutkami i ulotnymi uciechami tłumów. Słyszał elegie dla nie istniej cych ju planet, zielone ta ce i blaski ognia, j ki i powitania, niwo niezliczonych rozmów. Ich napór był najci szy do zniesienia podczas zachodu sło ca, pod gołym niebem. - Czy nie powinni my ju i ? - zapytała Ghanima.
Potrz sn ł głow , a ona wyczuła ten ruch, u wiadamiaj c sobie, e jego kłopoty stały si ci sze, ni podejrzewała. "Dlaczego tak cz sto witam tu noc?" - zadał sobie pytanie. Nie czuł, jak Ghanima cofn ła r k . - Sam wiesz, dlaczego katujesz si w ten sposób - powiedziała. Usłyszał w jej głosie delikatn powierzchni wiadomo ci: poniewa przeszło
nios c
reprymend . Tak, wiedział. Odpowied
le ała na
wielkie znane-nieznane poruszało nim jak fala. Czuł
go tak, jakby dryfował na desce. Rozci gni te w przestrzeni czasu
wspomnienia z przyszłowidzenia ojca nakładały si na inne, a mimo to po dał tych wszystkich przeszło ci. Wiedział o tym, tak jak wiedział o tej nowej rzeczy, o której chciał powiedzie Ghanimie. Pustynia zaczynała dr e we wschodz cym wietle Pierwszego Ksi yca. Patrzył na zwodnicz
nieruchomo
si gaj cych w niesko czono
niewielkiej odległo ci, znajdował si
stert piasku. Po lewej stronie, w
wiadek - skalna wychodnia, któr miotaj ce piach wiatry
zredukowały do niskiej, falistej linii, podobnej do ciemnego czerwia, przebijaj cej si spod wydmy. Kiedy skała, na której siedział Leto, zostanie ci ta do takiego samego kształtu i sicz Tabr nie b dzie niczym wi cej ni wspomnieniem kogo takiego jak on. Nie w tpił, e znajdzie si kto taki jak on. - Dlaczego wpatrujesz si w wiadka? - zapytała Ghanima. Wzruszył ramionami. Odrzucaj c zakazy stra ników, on i Ghanima cz sto chodzili do tej skały. Znale li w niej tajemn kryjówk i Leto wiedział, dlaczego to miejsce tak go poci ga. Pod nim, w odległo ci skróconej przez mrok, błyszczał w wietle ksi yca odsłoni ty, prosty kanat. Jego powierzchnia migotała za spraw drapie nych ryb, które Fremeni zawsze wpuszczali do zmagazynowanej wody, by trzyma z dala piaskopływaki. - Stoj pomi dzy ryb a czerwiem - mrukn ł. - Co? Powtórzył gło niej. Przyło yła dło do ust, zaczynaj c podejrzewa , co go wiodło. Ich ojciec działał w ten sam sposób - musiała tylko zajrze w gł b siebie i porówna . Leto zadr ał. Wspomnienia ł cz ce go z miejscami, których nie znało nigdy jego ciało, udzielały mu odpowiedzi na pytania, których nie zadawał. Na gigantycznym wewn trznym
ekranie widział powi zania rozwijaj cych si wypadków. Czerwie Diuny nie mogły tkn
wody,
gdy ona je zatruwała. Wiedziano jednak, e w prehistorycznych czasach była tutaj woda. Panwie białego gipsu wiadczyły o obecno ci mórz i jezior. W gł boko bitych studniach znajdowano wod , któr odgradzały piaskopływaki. Tak jasno, jak gdyby by
wiadkiem owych
wypadków, Leto ujrzał, co zaszło na tej planecie i napełniło go to przeczuciem katastrofy ci ganej przez ludzk interwencj . - Wiem, co si tu stało, Ghanimo - powiedział głosem ledwie gło niejszym ni szept. Nachyliła si ku niemu. - Tak? - Piaskopływaki... Zamilkł, a ona zastanawiała si , dlaczego wci
odwoływał si do haploidalnej postaci
gigantycznych pustynnych czerwi, lecz nie wa yła si go pop dza . - Piaskopływaki - powtórzył - zostały tu sprowadzone z innego miejsca. Była to wtedy nawodniona planeta. Mno yły si
szybciej, ni
istniej ce ekosystemy mogły sobie z nimi
poradzi . Zwi zały dost pn wod i uczyniły Diun pustyni ... Zrobiły to, by prze y ! Na planecie odpowiednio suchej mogły przej
w posta czerwia.
- Piaskopływaki? - Potrz sn ła głow , nie w tpi c w jego słowa, jak równie nie chc c szuka
potwierdzenia w gł biach, w których Leto zbierał informacje. "Piaskopływaki?" -
zastanowiła si . Wielokrotnie bawiła si
w dziecinn
zabaw , wyszukuj c je tyczk ,
rozpłaszczaj c na cienk jak r kawiczka, jarz c si błon , a potem zabieraj c je do zgonsuszni, by odzyska wod . Trudno było my le o tych bezmózgich stworzeniach jako o sprawcach przemiany całej planety. Leto skin ł głow własnym my lom. Fremeni zawsze pami tali, by do cystern z wod wpuszcza drapie ne ryby. Haploidalne piaskopływaki aktywnie likwidowały wi ksze masy wody blisko powierzchni planety; drapie ne ryby pływały równie w kanacie. Czerwie wydaj ce na wiat piaskopływaki mogły poradzi sobie z małymi dawkami wody - na przykład ilo ciami zawartymi w płynie tkankowym ludzkiego ciała. Lecz owe chemiczne fabryki skonfrontowane z du ymi obj to ciami wody rozregulowywały si , eksploduj c w nios cej mier transformacji, tworz c niebezpieczne koncentracje melan u, narkotyku daj cego absolut
wiadomo ci,
u ywanego w rozcie czonych dozach podczas siczowych orgii. Jego oczyszczony koncentrat przeniósł Paula Muad'Diba poza ciany Czasu, gł boko w studni zaniku ja ni, gdzie nie
powa ył si dotychczas uda
aden inny człowiek.
Ghanima poczuła dr enie siedz cego przed ni brata. - Co ty zrobił? - zapytała z naciskiem. Lecz on nie dał zbi si ze cie ki objawiania swych odkry : - Ekologiczna przemiana planety to mniej piaskopływaków... - Opieraj si jej, oczywi cie - powiedziała i zacz ła rozumie l k w jego głosie. - Je eli znikn piaskopływaki, to znikn i wszystkie czerwie - dodał. - Trzeba ostrzec przed tym plemiona. - Koniec z przypraw - stwierdziła. Słowa dotykały jedynie wierzchołka licznych niebezpiecze stw, które, jak si oboje zorientowali, wywołane zostały ludzkim wtr caniem si
w pradawne stosunki ekologiczne
Diuny. - Wła nie tyle wie Alia - powiedział. - Dlatego si tak unosi. - Czy mo esz by tego pewny? - Jestem pewny. Wiedziała teraz, co go niepokoiło, i poczuła, e ta wiedza i j napawa l kiem. - Plemiona nam nie uwierz , je eli ona zaprzeczy - powiedział. Jego stwierdzenie odnosiło si do podstawowego dylematu ich egzystencji: jakiej m dro ci oczekiwali Fremeni od dziewi ciolatków? Alia, oddalaj c si ka dego dnia coraz bardziej od wewn trznej jedno ci, wygrywała na tym. - Musimy przekona Stilgara - powiedziała Ghanima. Jednocze nie odwrócili głowy i wpatrzyli si w zalan
wiatłem ksi yca pustyni . Było
to ju inne miejsce. Ludzkie oddziaływanie na otoczenie nie było dla nich nigdy bardziej widoczne. Odczuwali siebie jako integralne cz ci dynamicznego systemu, z trudem utrzymywanego w po danej równowadze. Nowe spojrzenie wywoływało w
wiadomo ci
prawdziw rewolucj zalewaj c my li potopem spostrze e . Tak jak powiedział Liet-Kynes wszech wiat był miejscem ci głego dialogu mi dzy zwierz cymi populacjami. Haploidalne piaskopływaki przemawiały do nich jako do ludzkich zwierz t. - Plemiona zrozumiej zagro enie dla wody - powiedział Leto. - Ale to zagro enie dla czego wi cej. To... - Ghanima zamilkła, poj wszy gł bsze znaczenie swych słów. Woda była na Arrakis najwy szym symbolem władzy. Fremeni
przypominali w sko wyspecjalizowane zwierz ta: pozostawionych na pustyni rozbitków, ekspertów od ycia w najtrudniejszych warunkach. I gdy wody było w bród, utrata znaczenia dawnego symbolu wywołała zmian w ich psychice. - My lisz o zagro eniu dla władzy - poprawiła go. - Oczywi cie. - Ale czy nam uwierz ? - Je li zobacz , co si dzieje, je li dojrz zakłócenie równowagi... - Równowaga - powiedziała i powtórzyła dawne słowa ojca: - "Wła nie ona wyró nia ludzi z tłumu". Ten cytat przebudził w nim ich ojca, wi c dodał: - Ekonomia przeciw pi knu - historia starsza ni Szeba. - Westchn ł i spojrzał na ni sponad ramienia. - Zaczynam mie przyszłowidcze sny, Ghaniu. - Wstrzymała oddech. - Gdy Stilgar doniósł nam, e zwlekaj z wypuszczeniem babki, wiedziałem o tym ju wcze niej. Teraz podejrzewam, e inne moje sny równie oka
si prorocze - powiedział.
- Leto... - Potrz sn ła głow , czuj c wilgo w oczach. - Z naszym ojcem to stało si znacznie pó niej. Nie s dzisz, e to mo e by ... - niłem, e biegam w zbroi przez wydmy. I byłem w D ekaracie. - D eka... - kaszln ła. - To przecie stary mit! - To prawdziwe miejsce, Ghaniu! Musz Kaznodziej . Musz go znale
odnale
człowieka, którego nazywaj
i porozmawia z nim.
- My lisz, e on jest... naszym ojcem? - Sama siebie o to zapytaj. - To byłoby do niego podobne - zgodziła si . - Ale... - Nie lubi rzeczy, o których wiem, e je zrobi - powiedział. - Po raz pierwszy w yciu rozumiem swego ojca. Poczuła si wył czona z jego my li. - Kaznodzieja jest prawdopodobnie tylko starym mistykiem - powiedziała. - Modl si o to - szepn ł. - Och, jak si o to modl ! - Baliseta zamruczała w jego dłoni, gdy ni poruszył. - Mo e to tylko Gabriel bez rogu. Zapatrzył si w milczeniu w zalan ksi ycem pustyni . Ghanima odwróciła si , by popatrze tam, gdzie on, i ujrzała fosforyzuj cy blask gnij cej ro linno ci na skraju siczowej plantacji, nikn cy w zlewaj cej si linii wydm. Pełno tu było
ycia. Nawet gdy pustynia spała, co w niej pozostawało na stra y. Wyczuwała t czujno , słyszała jakie stworzenie zamieszkuj ce kanat. Odkrycie Leto przekształciło noc: oto wa na chwila, czas na wykrycie regularno ci w ród ci głych zmian. - Dlaczego D ekarata? - zapytała, a bezbarwno
jej głosu zniszczyła nastrój
oczekiwania. - Dlaczego... nie wiem. Kiedy Stilgar pierwszy raz powiedział nam, jak zabijano tam ludzi, jak uczyniono z tego miejsca tabu, pomy lałem... to, co ty. Lecz teraz wła nie stamt d nadchodzi niebezpiecze stwo... i Kaznodzieja. Nie odpowiedziała, nie za dała, eby podzielił si z ni dalszymi jasnowidczymi snami. Wiedziała, jak wiele z jej niepokoju udzieliło si i jemu. Ta droga prowadziła do stania si Paskudztwem i oboje o tym wiedzieli. Owo słowo wisiało mi dzy nimi nie wypowiedziane, gdy odwrócili si i zacz li zst powa po skale w kierunku wej cia do siczy. Paskudztwo.
Wszech wiat jest dziełem Bo ym. Jest jedno ci . Cało ci , wobec której ustalaj si wszystkie podziały. Przemijaj ce, nawet wiadome siebie i rozs dne ycie, które nazywamy czuj cym, otrzymuje tylko kruche powiernictwo nad nikł cz ci tej cało ci. Komentarze K.E.F. (Kongresu Ekumenicznego Federacji) Halleck u ył do przekazania rzeczywistej wiadomo ci r cznej sygnalizacji, podczas gdy na głos mówił o innych sprawach. Nie podobała mu si
mała poczekalnia, któr kapłani
wyznaczyli do zło enia raportu, poniewa wiedział, e roi si w niej od aparatów szpiegowskich. Niech no jednak spróbuj złapa drobne znaki r k ! Atrydzi u ywali tego sposobu komunikacji od setek lat i nikt nie wynalazł m drzejszego. Na zewn trz zapadła noc, lecz pokój nie miał okien. O wietlenie zale ne było od kul wi toja skich umieszczonych w górnych rogach pomieszczenia. - Wielu z tych, których pojmali my, to byli ludzie Alii - przekazał Halleck, obserwuj c twarz Jessiki, podczas gdy na głos mówił, e przesłuchania wci
trwaj .
- Zatem jest tak, jak przewidywałe - odpowiedziała Jessika, manipuluj c palcami. Skin ła głow i wypowiedziała otwart replik : - Oczekuj pełnego raportu, gdy b dziesz zadowolony z wyników, Gurney. - Oczywi cie, pani - powiedział, a jego palce kontynuowały: - Jest inna sprawa, do niepokoj ca. W transie narkotycznym niektórzy z naszych je ców mówili o D ekaracie i gdy wypowiadali t nazw , umierali - Uwarunkowane sercostopery? - zapytały palce Jessiki. A na głos powiedziała: - Zwolniłe jaki je ców? - Kilku, pani, najbardziej oczywistych tumanów. - Jego palce zata czyły: - Podejrzewamy przymuszacie serca, ale nie jeste my tego pewni Sekcje si jeszcze nie zako czyły. Pomy lałem, e powinna wiedzie o D ekaracie i przyszedłem natychmiast. - Mój ksi
i ja zawsze my leli my,
e D ekarata to interesuj ca legenda,
prawdopodobnie oparta na pewnych faktach - powiedziały palce Jessiki. Zdołała zignorowa zwykły skurcz bólu, gdy mówiła o swym tak dawno zmarłym kochanku. - Masz jakie rozkazy, pani? - zapytał na głos Halleck. Jessika odpowiedziała w ten sam sposób, mówi c mu, eby powrócił na l dowisko i doniósł, kiedy b dzie miał jakie nadaj ce si do wykorzystania informacje, lecz jej palce niosły
inn wiadomo : - Nawi
kontakty z twymi przyjaciółmi w ród przemytników. Je li D ekarata
istnieje, zaopatruj si u nich, kupuj c przypraw . Nie ma dla nich innego rynku ni przemytnicy. Halleck szybko skin ł głow , podczas gdy jego palce mówiły: - Pu ciłem ju to w ruch, pani - I poniewa nie mógł zignorowa treningu całego ycia, dodał: - B d ostro na w tym miejscu. Alia jest twoim wrogiem, a wi kszo
kapłanów jest jej oddana.
- Nie D awid - odpowiedziały palce Jessiki. - On nienawidzi Atrydów; w tpi , czy ktokolwiek poza wtajemniczonymi mógłby to wykry , ale jestem tego pewna. Spiskuje, a Alia o tym nie wie. - Wyznaczam dodatkow stra dla twojej osoby, pani - powiedział na głos Halleck, zauwa aj c niezadowolenie w oczach Jessiki. - Tu jest niebezpiecznie. Sp dzisz tu noc? - Udamy si pó niej do siczy Tabr - powiedziała i zawahała si , czy powiedzie mu, eby nie przysyłał wi cej stra ników, lecz w ko cu zachowała milczenie. Mo na było ufa instynktom Gurneya. Niejeden Atryda nauczył si tego, zarówno ku swemu alowi, jak i zadowoleniu. Mam teraz jeszcze jedno spotkanie z Mistrzem Nowicjatu - powiedziała. - To ju ostatnie i b d rada, e opuszczam to miejsce.
I ujrzałem nast pn
besti
wychodz c
z piasku, i miała dwa rogi
podobne do rogów baranka, lecz paszcza jej była kłów pełna i ognia jak u smoka, a ciało jej błyszczało i płon ło arem wielkim, gdy syczała jakby w .* zrewidowana Biblia Protestancko-Katolicka M czyzna nazywał siebie "Kaznodziej " i oto pewnego dnia na Arrakis padł przera liwy strach, e mógł on by Muad'Dibem, który powrócił z pustyni nie zgin wszy. Muad'Dib mógł y - któ bowiem widział jego ciało? A je li ju o to chodzi, to kto widział jakiekolwiek ciało, które zabrała pustynia? Mo na było czyni porównania, lecz nikt z dawnych czasów nie wyst pił naprzód i nie rzekł: "Tak, wiem, e jest Muad'Dibem. Znam go". Jednak e... Tak samo jak Muad'Dib, Kaznodzieja był lepy, oczodoły miał czarne i pokaleczone w sposób, w jaki mógł to zrobi spopielacz skał, a jego głos posiadał przepastn gł bi , nieodpart sił , domagaj c si odzewu z wn trza człowieka. Wielu to zauwa yło. Był szczupły, jego ogorzał twarz zdobiły blizny, jego włosy przyprószyła siwizna. Ale gł boka pustynia wielu tak zmieniła. Wystarczyło rozejrze si dookoła. Kaznodziej prowadził młody Fremen, chłopak nieznany ludziom siczy, który pytany twierdził, e pracuje jako najemnik. Argumentowano, e znaj cy przyszło
Muad'Dib nie
potrzebowałby takiego przewodnika. A wszyscy wiedzieli, e był on Kaznodziei niezb dny. Kaznodzieja zjawił si
na ulicach Arrakin pewnego zimowego poranka, trzymaj c
br zow , ylast dło na ramieniu młodego przewodnika. Chłopak twierdz cy, e nazywa si Assan Tariq, szedł przez woniej ce kamiennym pyłem ulice, prowadz c swego podopiecznego z do wiadczeniem kogo urodzonego w dr ni, nie trac c z nim ani razu kontaktu. Dostrze ono,
e
lepiec miał na sobie tradycyjn
burk , zarzucon
na filtrfrak
przypominaj cy takie, jakie ongi wyrabiano tylko w siczowych jaskiniach na najgł bszej pustyni. Nie był podobny do podłych fraków, rozpowszechnionych w owym czasie. Rurka donosowa wychwytuj ca wilgo z oddechu i przekazuj ca j w odzyskowe warstwy pod burk była spleciona w warkocz, warkocz tak czarny, e rzadko kiedykolwiek takie widywano. Maska kombinezonu, okrywaj ca doln połow twarzy lepca, pokryta była zielonymi smugami dziełem piasku niesionego przez wiatr. Cał sw postaci Kaznodzieja przypominał przeszło Diuny. Wielu spo ród porannego tłumu zauwa yło jego przej cie. Mimo wszystko lepy Fremen był nadal osobliwo ci . Prawo freme skie wci
powierzało lepców Szej-huludowi. Litera
prawa, mimo e mniej j honorowano w nowych, łagodnych - je eli chodzi o wod - czasach, pozostawała nie zmieniona. lepcy byli darem dla Szej-huluda. Wedle prawa pozostawiano ich w otwartym blechu na po arcie wielkim czerwiom. Gdy dokonywało si co takiego - a ró ne historie docierały do miast - zawsze działo si to tam, gdzie wci czerwie, nazywane Praszczurami Pustyni.
władały najpot niejsze
lepy Fremen stanowił wi c niespotykany widok i
ludzie przystawali, by popatrze na id c ulic dziwn par . Chłopak wydawał si mie około czternastu standardowych lat i nale e do tej nowej rasy, która nosiła zmodyfikowane filtrfraki - wystawiaj ce nieosłoni t twarz na ogołacaj ce z wilgoci powietrze. Miał gładkie rysy, podbarwione przypraw
zupełnie niebieskie oczy,
kartoflowaty nos i niewinne spojrzenie, które tak cz sto maskuje u młodych cynizm. Dla kontrastu, lepy m czyzna stanowił przypomnienie czasów nieomal zapomnianych - długi krok i smukło b d
ciała mówiły o wielu latach sp dzonych w ród piasków tylko na własnych nogach,
na grzbiecie schwytanego czerwia. Głow
trzymał prosto, z ow
charakterystyczn
sztywno ci karku, której niektórzy lepcy nie mog si pozby . Zakapturzona twarz odwracała si tylko wtedy, gdy starzec nadstawiał ucha na jaki interesuj cy d wi k. Para kroczyła w ród gromadz cych si
tłumów, docieraj c w ko cu do stopni
przypominaj cych pola-tarasy, a prowadz cych do wi tyni Alii, kamiennej budowli, b d cej godn współzawodniczk Cytadeli Paula. Kaznodzieja i chłopiec szli po stopniach dopóty, dopóki nie stan li na trzecim poziomie, gdzie pielgrzymi Had d oczekiwali porannego otwarcia góruj cych nad nimi, gigantycznych drzwi. Były na tyle wielkie, e zmie ciłaby si w nich cała katedra jednej ze staro ytnych religii. Mówiono, e przej cie przez nie ma pomniejszy dusz pielgrzyma do rozmiarów wystarczaj co znikomych, by zmie ciła si w uchu igielnym i trafiła do nieba. Na skraju trzeciego stopnia Kaznodzieja odwrócił si . Wygl dało to tak, jakby rozgl dał si
dokoła, widz c pustymi oczodołami wymuskanych mieszka ców miasta, Fremenów w
strojach udaj cych filtrfraki, ale b d cych jedynie dekoracyjnymi tkaninami, widz c gorliwych pielgrzymów
wie o przybyłych w kosmicznych transporterach Gildii, gotuj cych si
do
pierwszego kroku w dewocji maj cej zapewni im miejsce w niebie. Na podestach wrzał hałas: ubrani w zielone szaty Kulty ci Ducha Mahdiego nie li ywe jastrz bie, wy wiczone, by skrzeczały "wezwania do nieba". Krzykliwi przekupnie handlowali ywno ci . Na sprzeda oferowano wiele rzeczy, głosy prze cigały si w piskliwych wrzaskach.
Mo na było dosta Tarot Diuny wraz z folderami i komentarzami wytłoczonymi na szigastrunie. Jeden handlarz miał egzotyczne cz ci ubioru "z gwarancj , e dotkn ł ich sam Muad'Dib". Inny sprzedawał fiolki z wod "ze wiadectwem, e pochodz z siczy Tabr, gdzie ył Muad'Dib". Przez wszystko przebijały si rozmowy w ponad setce dialektów Galachu, przerywane szorstkimi i piszcz cymi zgłoskami j zyków out-frejn, którymi mówiono w wi tym Imperium. Tancerze Oblicza i niscy ludzie z podejrzanej rzemie lniczej planety nale cej do Tleilaxan obijali si o ludzi w tłumie i kr cili w kółko w wyrazistych, jaskrawych strojach. Były tu twarze szczupłe i tłuste, twarze bogate-w-wod . Od zapiaszczonej plastali, tworz cej szerokie stopnie, dobiegało nerwowe szuranie wielu stóp. Od czasu do czasu lamentuj cy głos wybijał si ponad kakofoni tłumu, intonuj c modlitw : - Mua-a-ad'Dibie! Mua-a-ad'Dibie! Uka si mej błagaj cej duszy! Ty, który jeste pomaza cem Bo ym, uka si mej duszy! Mua-a-ad'Dibie! W pobli u, w ród pielgrzymów, para aktorów grała za kilka monet, recytuj c linijki popularnej wła nie "Dysputy Armisteada i Leandraha". Kaznodzieja odwrócił głow , aby si im przysłucha . Aktorami byli dwaj mieszka cy miasta, w rednim wieku, o zm czonych głosach. Na polecenie lepca młody przewodnik dokładnie ich opisał. Byli ubrani w lu ne szaty, nie racz ce nawet udawa filtrfraków, okrywaj ce bogate-w-wod ciała. Assan Tariq uznał to za zabawne, ale Kaznodzieja skarcił go. Aktorzyna graj cy rol Leandraha podsumował sw oracj : - Phi! Wszech wiat ogarn
mo e tylko czuj ca r ka. Ta r ka, to jest to, co wiedzie twój
cenny mózg i wszystko, co z mózgu si wywodzi. Widzisz, co stworzył, stałe si wra liwy, ale dopiero po tym, jak r ka wykonała swe dzieło. Wyst p nagrodziły nikłe oklaski. Kaznodzieja wci gn ł powietrze przez nos, jego nozdrza wyczuły obce wonie: maskowane
pi mem
ró norakiego
pochodzenia
zapachy,
wydobywaj ce
si
ze
le
uszczelnionych filtrfraków, unosz cy si wsz dzie kamienny pył, wyziewy z niezliczonych porcji egzotycznego jadła, aromat kadzidła ju zapalonego w wi tyni i rozchodz cego si teraz we wszystkie strony. Gdy tak wchłaniał w siebie odór otoczenia, na jego twarzy odbijały si my li: "Do tego doszli my my, Fremeni!" Nagłe zamieszanie wstrz sn ło tłumem. Na plac wyszli Tancerze Piachu i zgromadzili si
u podnó a stopni: cała pi dziesi tka sp tana ze sob linami z elakki. Wida było, e ta cz tak całe dnie, chc c osi gn
stan ekstazy. Z ich ust ciekała piana, gdy podskakiwali i przytupywali
w rytm ich tajemnej muzyki. Trzech zwisało bezwładnie na linach poci ganych przez innych w przód i w tył, jak lalki na sznurkach. Jedna z tych lalek jednak e si ockn ła, a tłum widocznie wiedział, czego mo na si spodziewa . - Widziałee-ee-eeem! - wrzasn ł wie o przebudzony tancerz. - Widziałee-ee-eeem! Opierał si ci gni ciu przez innych tancerzy, ciskaj c na prawo i lewo dzikie spojrzenia. - Tu, gdzie jest to miasto, tylko piach si ostanie! Widziałee-ee-eeem! Od strony widzów rozległ si wielki, wzbieraj cy miech. Doł czyli do niego tak e nowi pielgrzymi. Tego było za wiele dla Kaznodziei. Podniósł obie r ce i zagrzmiał głosem, którym z pewno ci rozkazywał czerwiom: - Cisza! Ci ba na placu zamilkła na echo tego bojowego okrzyku. Kaznodzieja wskazał na tancerzy drobn dłoni i iluzja, e ich widzi, stała si nieodparta. - Czy nie słyszeli cie tego człowieka? Blu niercy i bałwochwalcy! Wszyscy! Religia Muad'Diba nie jest ju jego! On odtr ca j , tak jak i was! Piach pokryje to miejsce. Piach pokryje was. Mówi cy opu cił ramiona, poło ył dło na barku przewodnika i rozkazał: - Zabierz mnie st d. By mo e był to przypadkowy dobór słów: "On odtr ca j , tak jak i was!" Mo e d wi k głosu, którego wymowa z pewno ci
wiadczyła o szkoleniu w sztukach Głosu Bene Gesserit,
Głosu rozkazuj cego jedynie przy pomocy niuansów modulacji; a mo e nieodł czna mistyka miejsca, gdzie mieszkał, spacerował i sk d rz dził Muad'Dib, sprawiły, e kto z dala, ze stopni, zawołał za odchodz cym Kaznodziej tonem przej tym religijnym l kiem: - Czy to Muad'Dib wrócił do nas? Kaznodzieja zatrzymał si , si gn ł do sakwy pod burk i dobył stamt d przedmiot, który rozpoznali tylko ci, którzy stali w pobli u. Była to zmumifikowana przez pustyni ludzka r ka, jedna z tych, które od czasu do czasu ukazywały si na piasku i były powszechnie uwa ane za wiadomo ci od Szej-huluda. Dło uschni ta tak, e tworzyła zaci ni t pi ko ci porysowan wiatrami burz piaskowych.
, ko cz c si biał
- Przynosz R k Boga i to wszystko, co przynosz ! - krzykn ł Kaznodzieja. - Mówi w imieniu R ki Boga. Jestem Kaznodziej . Niektórzy poj li to w ten sposób, e r ka nale ała do Muad'Diba, ale inni uczepili si zniewalaj cej osobowo ci i przera aj cego głosu tego człowieka - i tak wła nie Arrakis poznała jego imi . A nie był to ostatni raz, kiedy go słyszano.
Stwierdza si powszechnie, mój drogi Georadzie, e w do wiadczeniu działania przyprawy istnieje wielka i naturalna cnota. By mo e jest to prawda, ywi jednak e dogł bne w tpliwo ci, czy ka de u ycie melan u zawsze przynosi cnot . Wydaje mi si , e pewne osoby nadu yły i zbezcze ciły go, rzucaj c wyzwanie Bogu. Słowami Ekumenonu: zniekształciły one dusz . Zadowalaj si powierzchownymi skutkami działania melan u i wierz , e w ten sposób osi gn łask . Szydz ze swych przyjaciół, czyni wielk szkod bosko ci i zazdro nie wyko lawiaj znaczenie tego bogatego daru, okaleczaj c go z pewno ci na tyle, e nie jest w ludzkiej mocy to odwróci . By by naprawd sam na sam z cnot przyprawy, nie kalaj c jej w jakikolwiek sposób, z pełni
przystoj cej
człowiekowi godno ci, nale y pozwoli , aby nasze czyny i słowa zgadzały si . Gdy twe działania wywołuj
ła cuch złych konsekwencji, nale y ci s dzi
podług ich nast pstw, nie wedle twoich wyja nie . Tak wła nie winni my os dza Muad'Diba. "Herezja Pedanta" Był to mały pokój, wypełniony delikatnym zapachem ozonu, którego ilo
redukowały
przy mione kule wi toja skie oraz niebieskie, metaliczne wiatło pojedynczego monitora transoka. Dominowała w nim szaro
i cienie. Ekran miał mniej wi cej metr szeroko ci i około
siedemdziesi ciu centymetrów wysoko ci. Ukazywał w odległym planie jałow , skalist dolin oraz dwa tygrysy laza po ywiaj ce si krwawymi resztkami ostatniej ofiary. Na zboczu ponad tygrysami stał szczupły m czyzna w sardaukarskim mundurze polowym, z insygniami levenbrecha na kołnierzu. Na piersi nosił zawieszon aparatur serwokontroli. Naprzeciw ekranu znajdował si pojedynczy fotel dryfowy, zajmowany przez jasnowłos kobiet w nieokre lonym wieku. Miała twarz w kształcie serca i smukłe dłonie zwarte w u cisku na por czach fotela. Obszerna, biała, przetykana złotem szata kryła jej figur . Krok na prawo od niej stał kr py m czyzna, ubrany w br zowo-złoty mundur baszara z dawnych oddziałów sardaukarów imperialnych. Miał siwiej ce włosy, krótko ostrzy one nad kwadratow , nie zdradzaj c uczu twarz . Kobieta kaszln ła. - Stało si tak, jak przepowiadałe , Tyekanik - rzekła. - Wiedziałem, e tak b dzie, ksi no - powiedział szorstko baszar. U miechn ła si ,
słysz c napi cie w jego głosie i zapytała: - Powiedz mi, Tyekanik, czy mojemu synowi spodoba si tytuł Imperatora Farad'na Pierwszego? - Odpowiada mu on, ksi no. - Nie o to pytałam. - Mógłby nie zaaprobowa niektórych posuni
podj tych w celu zdobycia mu tego...
hmm, tytułu. - Zatem znowu... - Odwróciła si i spojrzała w mrok. - Słu yłe dobrze mojemu ojcu. To nie twoja wina, e stracił tron na rzecz Atrydów. Ale na pewno musisz by równie rozgoryczony, jak ka dy, kto... - Czy ksi na Wensicja ma dla mnie jakie specjalne rozkazy? - zapytał Tyekanik. Głos dalej brzmiał szorstko, nawet pojawiła si w nim jeszcze ostrzejsza nuta. - Masz zły nawyk przerywania mi - powiedziała. U miechn ł si , ukazuj c mocne z by, błyszcz ce w wietle ekranu. - Czasami przypominasz mi twego ojca, moja pani - powiedział. - Zawsze te uniki przed za yczeniem sobie wykonania delikatnego... hmm, zadania. Oderwała od niego gwałtownie wzrok, by ukry gniew. - Naprawd my lisz, e te laza wynios mojego syna na tron? - zapytała. - To bardzo prawdopodobne, ksi no. Musisz przyzna , e ten b kart Paula Atrydy b dzie dla tej dwójki niczym wi cej ni
lamazarnym kundlem. A kiedy bli niaki zgin ... - Wzruszył
ramionami. - Wnuk Szaddama IV staje si legalnym spadkobierc - powiedziała. - To znaczy, je eli b dziemy w stanie usun
wszelkie obiekcje ze strony Fremenów, Landsraadu i KHOAM, nie
wspominaj c o jakichkolwiek pozostałych przy yciu Atrydach, którzy mogliby... - D awid zapewnia mnie, e jego ludzie bez problemu mog zatroszczy si o Ali . Nie licz lady Jessiki jako Atrydy. Kto jeszcze pozostaje? - Landsraad i KHOAM zaczepi si tam, gdzie zobacz zyski - powiedziała. - Ale co z Fremenami? - Utopimy ich w religii Muad'Diba! - Łatwiej powiedzie ni zrobi , mój drogi Tyekaniku. - Wiem - powiedział. - Wrócili my do naszej starej polemiki.
- Ród Corrinów dokonywał gorszych rzeczy, by zdoby władz - rzekła. - Ale eby przyj
t ... t religi Mahdiego!
- Mój syn ci szanuje. - Ksi no, wygl dam dnia, w którym ród Corrinów powróci na swe prawowite miejsce u władzy. Podobnie ka dy pozostały sardaukar tu, na Salusa. Ale je eli ty... - Tyekanik! To jest Salusa Secundus. Nie mo esz popa
w lenistwo, które tak si
rozpanoszyło w naszym Imperium. Pełne nazwisko, kompletny tytuł, zwa anie na ka dy szczegół: te cechy zrosz piasek Arrakis krwi Atrydów. Ka dy szczegół, Tyekanik! Wiedziała, co robi, atakuj c. Była to cz
chytro ci, której si nauczyła od swej siostry,
Irulany. Czuła jednak, e jakby traci grunt pod nogami. - Słyszysz mnie, Tyekanik? - Tak, ksi no. - Chc , by przyj ł religi Muad'Diba - powiedziała. - Ksi no, przeszedłbym dla ciebie przez ogie , ale... - To rozkaz, Tyekanik. Przełkn ł, wlepił wzrok w ekran. Tygrysy laza sko czyły posiłek i le ały teraz na piasku, dopełniaj c toalety - li c długimi j zykami przednie łapy. - R o z k a z , Tyekanik. Rozumiesz? - Słysz i jestem posłuszny, ksi no. - Jego głos nie zmienił tonu. Westchn ła. - Ooch, gdyby ył mój ojciec! - Tak, ksi no. - Nie przedrze niaj mnie, Tyekanik. Wiem, jakie to dla ciebie przykre. Ale je eli staniesz si przykładem... - Mo e z niego nie skorzysta , ksi no. - Skorzysta. - Wskazała na ekran. - Wydaje mi si , e ten tam, levenbrech, mo e by kłopotliwy. - Kłopotliwy? W jaki sposób? - Jak wielu ludzi wie cokolwiek o tygrysach? - Levenbrech, ich treser... pilot, który je transportuje, ty, pani, i oczywi cie... - Pstrykn ł we własn pier . - A co z tymi, którzy je kupili?
- Nie wiedz o niczym. Czego si obawiasz, ksi no? - Mój syn jest, no... wra liwy. - Sardaukar nie zdradza tajemnic - powiedział. - Ani trup. Si gn ła naprzód i wcisn ła czerwony klawisz pod wiec cym ekranem. Tygrysy natychmiast podniosły łby. Wstały i spojrzały na zbocze, na levenbrecha. Poruszaj c si w jednym rytmie, odwróciły si i rozpocz ły nierówny bieg w gór zbocza. Nie sprawiaj c zrazu wra enia zaniepokojonego, levenbrech wcisn ł klawisz na konsoli. Ruszał si powoli, ale w miar jak koty kontynuowały sprint w jego stron , stał si bardziej nerwowy. Naciskał klawisz coraz mocniej. W jego rysach pojawiła si przera aj ca wiadomo bliskiej mierci i dło si gn ła po roboczy nó u pasa. Wykonał ten gest zbyt pó no. Sko nie opadaj ce pazury uderzyły go w klatk piersiow i rozci gn ły na ziemi. Gdy upadł, drugi tygrys schwycił jego kark w paszcz i potrz sn ł ni . Kr gosłup levenbrecha trzasn ł. - Zwa anie na szczegóły - powiedziała ksi na. Odwróciła si i zesztywniała, widz c, e Tyekanik wyci gn ł nó . Wyci gn ł go jednak ku niej r koje ci do przodu. - By mo e zechcesz u y mojego no a, by zwróci uwag na kolejny szczegół powiedział. - Włó go z powrotem i nie zachowuj si jak idiota! - wybuchn ła. - Czasami, Tyekanik, prowokujesz mnie, ebym... - To był dobry człowiek, ksi no. Jeden z moich najlepszych. - Jeden z moich najlepszych! - poprawiła. Wykonał gł boki, dr cy wdech, wsadził nó do pochwy. - A co z pilotem? - Ulegnie wypadkowi - powiedziała. - Doradzisz mu najwy sz
ostro no , gdy z
powrotem przywiezie nam tygrysy. I, oczywi cie, gdy dostarczy zwierz tka ludziom D awida, którzy zajm si ich dalszym transportem... - Spojrzała na nó . - To rozkaz, ksi no? - Tak. - Czy powinienem wtedy nadzia si na nó , czy ty, moja pani, zadbasz o ten, hmm, szczegół? Wensicja przemówiła z fałszywym spokojem:
- Tyekanik, gdybym nie była zupełnie pewna, e nadziałby si na nó na mój rozkaz, nie stałby tu obok mnie... uzbrojony. Przełkn ł, spojrzał na ekran. Tygrysy po ywiały si raz jeszcze. Nie chciała patrze na t scen , wci
obserwuj c Tyekanika. Wreszcie odezwała si :
- Powiesz handlarzom, eby nie przyprowadzali nam wi cej dzieci według podanego rysopisu. - Jak rozka esz, ksi no. - Nie mów do mnie takim tonem, Tyekanik. - Tak, ksi no. Jej usta ci gn ły si w lini prost . Potem rzekła: - Czy mamy w zapasie jeszcze jakie kostiumy? - Sze
kompletów szat wraz z filtrfrakami i butami przeciwpiaskowymi, wszystkie z
wyszytymi insygniami Atrydów. - Tkaniny tak bogate jak ta...? - Skin ła w stron ekranu. - Godne królewskiego rodu, ksi no. - Zwa anie na szczegóły - powiedziała. - Stroje zostan przesłane na Arrakis jako dar dla naszych królewskich kuzynów. Podarunek od mojego syna, rozumiesz, Tyekanik? - W zupełno ci, ksi no. - Niech napisze odpowiedni not . Powinna mówi , e przesyła te skromne szaty jako dowód oddania dla rodu Atrydów, czy co w tym stylu. - A okazja? - Musi si znale
jakie
wi to czy urodziny, Tyekanik. Pozostawiam to tobie. Ufam ci,
mój przyjacielu. Popatrzył na ni uwa nie w milczeniu. Jej twarz spochmurniała. - Musisz o tym wiedzie . Komu wi cej mogłabym ufa od czasu mierci mego m a? Wzruszył ramionami, my l c, jak bardzo upodabniała si do paj ka. Nawi zywanie z ni bli szych stosunków nie przyniosłoby po ytku. Podejrzewał, e to wła nie zrobił levenbrech. - I, Tyekanik - powiedziała - jest jeszcze jeden szczegół. - Tak, ksi no? - Mój syn został wyszkolony do władania. Nadejdzie czas, gdy sam b dzie musiał chwyci w dłonie miecz. B dziesz wiedział, kiedy owa chwila nadejdzie. Chc by o tym poinformowana natychmiast. - Odchyliła si , spogl daj c poufale w jego twarz. - Nie akceptujesz
mnie, wiem o tym. To nie ma dla mnie znaczenia tak długo, jak długo b dziesz pami tał lekcj z tym levenbrechem. - Był nie tylko bardzo dobry jak poskramiacz, ale i łatwo było si go pozby . Tak, ksi no. - Nie o to mi chodzi! - Czy by? W takim razie... nie rozumiem. - Armia - powiedziała - składa si z niezb dnych, ale w pełni wymienialnych elementów. To jest lekcja levenbrecha. - Wymienialne elementy - powiedział. - Wł czaj c w to najwy sze dowództwo? - Bez najwy szego dowództwa armia rzadko ma racj bytu, Tyekanik. Wła nie dlatego natychmiast przyjmiesz religi Mahdiego i jednocze nie rozpoczniesz starania, by nawróci mego syna. - Natychmiast, ksi no. Spodziewam si , e nie yczysz sobie, bym zaniedbał jego nauczanie w sztuce wojennej na rzecz, hmm... religii? Podniosła si z fotela, obeszła go dookoła, przystan ła przy drzwiach i powiedziała bez ogl dania si : - Którego dnia nadwyr ysz moj cierpliwo Z tymi słowami wyszła.
o jeden raz za wiele, Tyekanik.
Albo porzucimy długo honorowan teori wzgl dno ci, albo przestaniemy wierzy ,
e mo emy zaanga owa
przyszło ci Rzeczywi cie, znajomo
si
w ci głe, dokładne przewidywanie
przyszło ci stwarza mas pyta , na które
nie mo na odpowiedzie przy konwencjonalnych zało eniach, o ile nie umie ci si , po pierwsze - Obserwatora poza Czasem, a po drugie - nie uniewa ni wszelkiego ruchu. Je eli przyjmuje si teorie wzgl dno ci, to mo na wykaza , e Czas i Obserwator musz pozostawa wci inaczej wkradaj
si
we wzajemnym zwi zku, albowiem
niedokładno ci. Wydaje si
st d wynika
wniosek,
e
niemo liwe jest zaanga owanie w dokładne przewidywanie przyszło ci Jak inaczej mo na wytłumaczy ustawiczne d enie do tego wizjonerskiego celu przez szanowanych naukowców? Jak mo na wyja ni Muad'Diba? "Wykłady o przyszłowidzeniu" pióra Harq al-Ady - Musz ci co powiedzie - rzekła lady Jessika - mimo, i wiem, e to, co powiem, o ywi wiele wspomnie z naszej wspólnej przeszło ci i narazi ci na niebezpiecze stwo. Przerwała, by zobaczy jak Ghanima przyjmuje jej słowa. Siedziały same, tylko we dwójk , na małych poduszkach w komnacie, w siczy Tabr. Manewry, które doprowadziły do tego spotkania, były nader zawiłe i Jessika nie miała wcale pewno ci, czy tylko ona sama była t manewruj c . Ghanima wydawała si przewidywa i wspomaga jej ka dy krok. Było ju prawie dwie godziny po wschodzie sło ca i min ło podniecenie z okazji powita . Jessika zmusiła organizm do zwolnienia pulsu i skoncentrowała uwag na pokoju o cianach ze skał, z ciemnymi obiciami i ółtymi poduszkami na posadzce. Spostrzegła, e aby sprosta nagromadzonemu napi ciu, po raz pierwszy od lat przypomina sobie Litani Przeciw Strachowi z rytuału Bene Gesserit: "Nie wolno si ba . Strach zabija dusz . Strach to mała mier , a wielkie unicestwienie. Stawi mu czoło. Niechaj przejdzie po mnie i przeze mnie. A kiedy przejdzie, obróc oko swej ja ni na jego drog . Któr dy przeszedł strach, tam nie ma nic. Jestem tylko ja". W milczeniu powtórzyła to raz jeszcze i zaczerpn ła gł boki, uspokajaj cy wdech. - Czasami to nawet pomaga - powiedziała Ghanima - To znaczy Litania. Jessika zamkn ła oczy, by ukry wstrz s wywołany przez t uwag . Od bardzo dawna nikt nie potrafił odczyta jej intymnych my li. Doznanie było niepokoj ce, zwłaszcza, e jego
przyczyn stanowił intelekt ukrywaj cy si pod mask dziecka. Stawiwszy czoła strachowi, Jessika otworzyła oczy i poj ła, co stało si przyczyn jej wzburzenia: "Boj si własnej wnuczki". adne z bli ni t nie zdradzało stygmatów Paskudztwa, którymi puszyła si Alia, cho Leto ukrywał jaki przera aj cy sekret. Wła nie dlatego został zr cznie wykluczony z tego spotkania. Działaj c pod wpływem impulsu, Jessika odrzuciła od siebie zakorzenione emocjonalne maski, bariery w komunikacji, wiedz c, jak niewielki byłby z nich po ytek. Ani razu od czasu mierci ksi cia nie opu ciła tych barier i zniesienie ich sprawiło jej zarówno ból, jak i ulg . Pozostały fakty, których adna kl twa, modlitwa ani litanie nie mogły zetrze z rzeczywisto ci. Unikanie ich nie pomagało si od nich oderwa . Elementy wizji Paula zmieniły wiat i dobrały si teraz do jego dzieci. Leto i Alia byli jak magnes w pró ni: gromadziły si wokół nich zło i wszystkie nadu ycia władzy. Ghanima, obserwuj c gr uczu na twarzy babki, zdziwiła si , e Jessika jest w stanie sprawowa nad nimi kontrol . Nagle, jak gdyby zsynchronizowanym ruchem, obie obróciły głowy; ich oczy spotkały si i wpatrywały w siebie, gł boko, badawczo. Mi dzy nimi, bez wypowiadania słów, kr yły my li. Jessika: "Chc , by ujrzała moj obaw ". Ghanima: "Teraz wiem, e mnie kochasz". Była to krótka chwila absolutnego zaufania. - Gdy twój ojciec był jeszcze chłopcem - powiedziała Jessika - sprowadziłam na Kaladan Wielebn Matk , by poddała go próbie. Ghanima kiwn ła głow . Pami
tego wydarzenia była wyj tkowo ywa.
- My, Bene Gesserit, zawsze przezornie sprawdzały my, czy dzieci, które si urodziły, s lud mi, a nie zwierz tami. Nigdy nie mo na tego orzec po zewn trznym wygl dzie. - Tak jeste cie wyszkolone - powiedziała Ghanima, a wspomnienie wtargn ło jak fala powodzi w jej umysł: stara wied ma Bene Gesserit, Gaius Helena Mohian, zjawiła si w Zamku Kalada skim z zatrutym gom d abbarem i skrzynk pal cego bólu. R ka Paula, we wspólnej pami ci Ghanimy - jej własna, wyła w agonii, podczas gdy stara kobieta spokojnie prawiła o natychmiastowej mierci w razie, gdyby j wyszarpn ł. I nie było adnej w tpliwo ci, e zada mu mier igł zawieszon nad dzieci c szyj , gdy starczy głos jednostajnie brz czał powtarzaj ce si wywody:
"Słyszałe o tym, e zwierz ta odgryzaj sobie ko czyn , by umkn
z potrzasku? To
zwierz ca sztuczka. Człowiek wytrzyma sidła, zniesie ból, uda mier , by zabi my liwego, usuwaj c zagro enie dla swego gatunku ". Ghanima potrz sn ła głow , protestuj c przeciwko zapami tanemu bólowi. Pal si ! Pal si ! Paulowi wydawało si , e czuje, jak skóra zwija si i czernieje na konaj cej wewn trz skrzynki dłoni, ciało przepala si i odpada, obna aj c gołe, zw glone ko ci. A to była sztuczka, zwykła sztuczka - r ka pozostała nietkni ta. Lecz na samo wspomnienie pot wyst pił na czoło Ghanimy. - Oczywi cie pami tasz to inaczej ni ja - powiedziała Jessika. Wiedziona intuicj Ghanima przez chwil widziała babk w innym wietle: czegó mogła chcie ta kobieta, kieruj ca si dawnymi uwarunkowaniami, wpojonymi w szkole Bene Gesserit? Przyczyna powrotu Jessiki na Arrakis stawała si coraz bardziej tajemnicza. - Nie miałoby sensu powtarzanie próby na tobie, b d twoim bracie - rzekła Jessika. Wiesz ju , o co w niej chodziło. Musz przyj , e jeste człowiekiem, e nie nadu yjesz odziedziczonych zdolno ci. - Ale nie czynisz takiego zało enia do ko ca - powiedziała Ghanima. Jessika mrugn ła, u wiadamiaj c sobie, e bariery wznosz si na dawne pozycje wi c raz jeszcze je zniosła. - Wierzysz w moj miło
do ciebie? - zapytała.
- Tak. - Ghanima podniosła dło w chwili, gdy Jessika zaczynała mówi . - Ale ta miło nie powstrzyma ci od zniszczenia nas. Och, wiem, jak to uzasadniasz: "Lepiej niechby zwierz człowiek umarło, ni si odtworzyło". Pozostaje to zwłaszcza wtedy prawd , gdy zwierz taludzie nosz imi Atrydów. - Jeste istot ludzk - zdradziła si Jessika. - Wierz w mój instynkt. Ghanima wyczuła szczero
w tych słowach.
- Ale nie jeste pewna co do Leto? - zapytała. - Nie jestem. - Paskudztwo? Jessika zdołała jedynie skin
głow . Ghanima powiedziała:
- Przynajmniej jeszcze nie teraz. Chocia obie wiemy, czym to grozi. Mo emy to obserwowa u Alii.
Jessika zł czyła dłonie nad oczami i pomy lała: "Nawet miło niepo danych faktów". I dotarło do niej, e wci
nie mo e ustrzec nas od
kocha córk , milcz co wołaj c przeciwko
przeznaczeniu: "Alio! Och, Alio! ałuj , e musz wzi
udział w zniszczeniu ciebie".
Ghanima kaszln ła. Jessika opu ciła r ce, my l c: "Mog rozpacza nad moj biedn córk , lecz trzeba si teraz zaj
czym innym". I powiedziała:
- Wi c rozpoznała , co stało si z Ali ? - Leto i ja obserwowali my, jak to si działo. Nie wiedzieli my, jak temu zapobiec, chocia dyskutowali my o wielu mo liwo ciach. - Jeste pewna, e twój brat jest wolny od tego przekle stwa? - Jestem pewna. Nie mo na było zanegowa spokojnej pewno ci tego o wiadczenia. Jessika czuła, e je akceptuje. - Jak to si stało, e tego unikn ła ? - zapytała. Ghanima wyja niła teori uzgodnion z Leto: e ró nica polegała na tym, i unikali transu przyprawowego, podczas gdy Alia doznawała go za cz sto. Przeszła do ujawniania jego snów i planów, o których dyskutowali - nawet co do D ekaraty. Jessika pokiwała głow . - Alia jest jednak e Atrydk , co stwarza nadzwyczajne problemy. Ghanima zamilkła, u wiadomiwszy sobie nagle, e Jessika w duszy wci
nosi ałob po
swym ksi ciu - jak gdyby jego mier miała miejsce nie dalej jak wczoraj - i e b dzie strzec jego imienia i pami ci do ko ca swych dni. Osobiste wspomnienia z ycia ksi cia przepłyn ły przez wiadomo
Ghanimy, by umocni t konstatacj , by zmi kczy j zrozumieniem.
- Tak wi c - powiedziała o ywionym głosem Jessika - o co chodzi z tym Kaznodziej ? Słyszałam wczoraj ró ne niepokoj ce pogłoski. Ghanima wzruszyła ramionami. - On mo e by ... - Paulem? - Tak, ale nie widzieli my go. - D awid mieje si z tych pogłosek - powiedziała Jessika. Ghanima zawahała si i odparła:
- Ufasz mu? Surowy u miech wygi ł usta Jessiki. - Nie bardziej ni ty. - Leto mówi, e D awid mieje si z wielu niewła ciwych rzeczy - dodała Ghanima. - To tyle, je li chodzi o D awida - powiedziała Jessika. - Ale czy rzeczywi cie s powody, by s dzi , e mój syn yje, e powrócił w przebraniu? - S dzimy, e to mo liwe. A Leto... - Ghanima poczuła, e jej usta nagle wyschły. Przypomniała sobie ciskaj ce pier l ki. Zmusiła si do odrzucenia ich od siebie i szczegółowo opowiedziała o innych relacjach Leto, o jego wieszczych snach. Jessika gwałtownie pokr ciła głow . - Leto mówi - dodała Ghanima - e musi znale
tego Kaznodziej i upewni si .
- Tak... Oczywi cie. Nie powinnam była nigdy st d wyje d a . To było tchórzostwo. - Dlaczego si winisz? Osi gn ła granic . Wiem o tym. Leto te . Nawet Alia mo e o tym wiedzie . Jessika poło yła dło na gardle, potarła je szybkim gestem i rzekła: - Tak, mamy kłopot z Ali . - Wywiera na Leto jaki
magnetyczny wpływ - powiedziała Ghanima. - Dlatego
pomogłam ci spotka si ze mn sam na sam. Zgadza si , e nie ma dla niej nadziei, ale on wci poszukuje sposobów, by z ni by ... i bada j . Kiedy staram si go od tego odwie , zasypia. On... - Alia podaje mu jakie narkotyki? - Nie-e-e - Ghanima potrz sn ła głow . - Lecz przejawia wobec niej dziwn empati . I... we nie cz sto mruczy: "D ekarata". - Znowu to! - Jessika przypomniała sobie raport Gurneya o spiskowcach wykrytych na l dowisku. - Czasami si obawiam, e Alia chce, by Leto odnalazł D ekarat - powiedziała Ghanima. - Zawsze my lałam, e to tylko legenda. Wiesz o tym oczywi cie? Jessika wzruszyła ramionami. - To okropna historia. Okropna. - Co mamy robi ? - zapytała Ghanima. - Boj wspomnienia, wszystkie moje istnienia...
si
przeszukiwa
wszystkie moje
- Gnaniu! Ostrzegam ci przed tym. Nie wolno ci ryzykowa . - Mo e do tego doj , nawet je li nie b d ryzykowała. Sk d wiemy, co naprawd stało si z Ali ? - Nie! To musi zosta ci oszcz dzone... to op tanie. - Ostatnie słowo wyrzekła dziwnym, chrapliwym tonem. - Tak... D ekarata, tak si nazywa to miejsce? Posłałam Gurneya, eby je odnalazł, je eli istnieje. - Ale jak on mo e... ach! Oczywi cie: przemytnicy. Jessika spostrzegła, e otrzymała kolejny przykład, jak umysł Ghanimy pracuje w zgodzie z tym, co musiało by
wiadomo ci innych. "Moj ! - pomy lała. - Niesamowite, e to młode
ciało niesie w sobie wszystkie wspomnienia Paula, przynajmniej do chwili powstania nasienia, z którego si wywodzi". Była to inwazja na prywatno , przeciw której w Jessice buntowała si cała jej pierwotna natura. Przez chwil czuła, jak wydaje absolutny i niepodwa alny s d Bene Gesserit: P a s k u d z t w o . W tym dziecku widziała jednak słodycz, pragnienie po wi cenia si za brata, pragnienie, którego sile nie mo na było zaprzeczy . "Jeste my jednym yciem, si gaj cym w mroczn przeszło
- pomy lała Jessika. -
Jeste my jedn krwi ". Przygotowała si na przyszłe wydarzenia, które niew tpliwie b d konsekwencj jej rozkazów, wydanych Gurneyowi Halleckowi. Leto trzeba oddzieli od siostry i wychowa tak, jak chciał tego zakon e ski.
Słyszałem wiatr wiej cy w pustyni i widziałem zimowe ksi yce wschodz ce jak wielkie statki w pró ni. Im składam moj
przysi g : b d
stanowczy i z rz dzenia uczyni sztuk . Stan si wag dla mej odziedziczonej przeszło ci i b d doskonałym naczyniem dla wspomnie
mych przodków. I
znany b d bardziej z łaskawo ci ni z wiedzy. Oblicze moje wieci b dzie w korytarzach czasu tak długo, jak długo b dzie istnie ludzko . "Przysi ga Leto" według Harq al-Ady Alia Atryda, gdy była znacznie młodsza, godzinami wiczyła si w transie prana-bindu, staraj c wzmocni sw własn osobowo
przeciw inwazji innych wiadomo ci. Wiedziała, na
czym polega jej problem - w siczowej dr ni nie mo na było uciec przed melan em. Przypraw przesi kni te było wszystko - ywno , woda, powietrze, nawet tkaniny, w które wypłakiwała si w nocy. Alia bardzo wcze nie poznała korzy ci płyn ce z siczowych orgii, w czasie których plemi piło wod z u mierconego czerwia. Podczas orgii Fremeni uwalniali nagromadzone istnienia genetycznych pami ci i odrzucali je. Widziała, jak jej towarzysze stawali si wtedy przej ciowo op tani. Dla niej nie było takiego uwolnienia, nie było wyzwolenia. Posiadła pełn
wiadomo
na
długo przed urodzeniem. Wraz ze wiadomo ci nadeszła katastrofalna wiedza: zetkni cie w łonie matki w pot nym, nieuniknionym kontakcie z osobowo ciami wszystkich przodków i ja ni, przetransportowanych przez mier podczas tau - w przyprawie kr Przed przyj ciem na wiat pami
cej w lady Jessice.
Alii zawierała ka dy element wiedzy wymaganej od Wielebnej
Matki Bene Gesserit - i jeszcze wiele, wiele wi cej... Na tej podstawie poznano straszn prawd : była Paskudztwem. wiadomo przed tym ucieczki. Wci
tego przyprawiała Ali o słabo . Dla przed-urodzonej nie było
walczyła z coraz bardziej przera aj cymi przodkami, odnosz c od
czasu do czasu pyrrusowe zwyci stwa. Wiedziała, czym jest własna osobowo , ta jednak nie była w stanie ochroni jej przed cz stymi ingerencjami tych, którzy yli wewn trz niej odbitym yciem. "Pewnego dnia i ja taka wła nie b d " - pomy lała. Zmroziła j ta my l. I si
w
yciu dzieci zrodzonych z własnego łona, by
dalej i kry
intruzem chwytaj cym si
cudzej
wiadomo ci, by zdoby odrobin dozna i prze y ... Jej dzieci stwo zabarwiał strach. Utrwalił si w niej podczas dojrzewania. Walczyła z nim, nie błagaj c nikogo o pomoc. Któ mógł poj , jakiej pomocy potrzebuje? Nie jej matka,
która nie była w stanie odci
si od os du Bene Gesserit: przed-urodzeni to Paskudztwa.
Nadeszła noc, podczas której jej brat, szukaj c mierci, odszedł na pustyni i oddał si Szej-huludowi, tak jak wymagano tego od lepych Fremenów. W ci gu miesi ca Alia wyszła za m
za Duncana Idaho, człowieka wydartego mierci dzi ki technologicznym sztukom Tleilaxan.
Jej matka przebywała na Kaladanie. Bli ni ta Paula pozostawały prawnie pod jej opiek . I sprawowała Regencj . Ci ar odpowiedzialno ci odp dził dawne obawy, wi c otworzyła si wewn trzne ycia,
szeroko na
daj c od nich rad, pogr aj c si w przyprawowym transie w poszukiwaniu
wiod cych wizji. Kryzys nadszedł pewnego dnia - podobnego do wielu innych w wiosennym miesi cu Laab - o poranku, w Cytadeli Muad'Diba, gdy zimny wiatr nawiewał piach od strony bieguna. Alia wci
nosiła szaty ałobne. Przez kilka ostatnich tygodni opierała si wewn trznemu
głosowi matki, który zwykł szydzi z przygotowanych wówczas wi tych Dni, maj cych mie kulminacj w wi tyni Alii. Wewn trz- wiadomo
Jessiki zanikała coraz bardziej, roztapiaj c si w niewyra nym
daniu, aby Alia zaj ła si prac nad Prawami Atrydów. O swój moment wiadomo ci zacz ły walczy inne istoty. Alia czuła, jak otwiera si bezdenna otchła , z której niczym rój szara czy wynurzaj si bezkształtne twarze. Skupiła uwag na tej najbardziej potwornej - na starym baronie Harkonnenie. W przera eniu wynikaj cym z pogwałcenia psyche pocz ła wykrzykiwa sprzeciw wobec całego tego wewn trznego jazgotu, uzyskuj c chwilow ulg . Tego poranka Alia wyszła na spacer do ogrodu na dachu Cytadeli. Aby wygra walk ze swym wn trzem, starała si skupi na napomnieniu Chody, skierowanym do Zensunnitów: "Puszczaj c drabin , mo na wznie Lecz wci
si w gór !"
rozpraszał j poranny blask na stokach Muru Zaporowego. Ogrodowe cie ki
wypełniły k py spr ystej trawy puchowej. Gdy odwróciła wzrok do muru, ujrzała ros na trawie, a w niej wielokro powielony zarys własnej postaci. Widok ten przyprawił j o zawrót głowy. Ka de z odbi niosło znami jakiej twarzy z wewn trznego tłumu. Starała si skoncentrowa umysł na tym, o czym mówiła trawa. Obecno
obfitej rosy
wiadczyła, jak daleko post piła Ekologiczna Transformacja Diuny. Klimat pomocnych szeroko ci stawał si
cieplejszy, wzrastała zawarto
dwutlenku w gla w atmosferze.
Przypomniała sobie, jak wiele hektarów pustyni zostanie w nadchodz cym roku pokrytych zielon ro linno ci - a nawodnienie tylko jednego wymagało trzydziestu siedmiu tysi cy stóp sze ciennych wody. Mimo wielkich wysiłków, zmierzaj cych do skierowania my li na przyziemne problemy, nie udawało jej si umkn
intruzom kr
cym jak rekiny wewn trz zamkni tego wiata jej
dozna . Przycisn ła dłonie do czoła. O zachodzie poprzedniego dnia stra nicy wi tyni przyprowadzili wi nia do os dzenia: niejakiego Essasa Paymona, ciemnego, chudego człowieczka, pono na ołdzie rodu niskiego Nebirów. Paymon handlował wi tymi relikwiami i małymi, r cznie wykonanymi ozdobami. Odkryto, e w rzeczywisto ci jest szpiegiem KHOAM, maj cym za zadanie podawa wysoko rocznych zbiorów przyprawy. Alia zastanawiała si wła nie nad wysłaniem go do lochu, kiedy wi zie gło no zaprotestował przeciwko niesprawiedliwo ci Atrydów. Takie słowa mogły mu przynie
natychmiastowy wyrok mierci przez powieszenie na trójnogu, ale Ali uj ła jego
bezczelno . Przemówiła ostro z Tronu S du, staraj c si przerazi go, by zdradził wi cej, ni powiedział ju inkwizytorom. "Dlaczego nasz zbiór przyprawy ma takie znaczenie dla Konsorcjum Honnete? - za dała. - Powiesz, to mo e ci oszcz dzimy". "Zbieram wszystko, na co jest zbyt - odparł Paymon. - Nie wiem, co dzieje si z moim niwem ". "I dla swego marnego zysku wtr casz si do królewskich planów?" - naciskała Alia. "Monarchowie nigdy nie uznaj , e my równie mo emy mie swoje plany" - odparował. Alia, zniewolona przez t desperack czelno , powiedziała: "Essasie Paymonie, czy b dziesz pracował dla mnie?" Na te słowa u miech rozja nił jego ciemn twarz. "Mieli cie zamiar zniszczy mnie bez skrupułów. Jak now warto
odkryli cie we
mnie, o któr macie si zamiar ze mn targowa ?" - odparł. "Masz prost i praktyczn zalet - powiedziała. - Jeste bezczelny i wynajmiesz si . temu, kto najlepiej zapłaci. Mog da ci wi cej, ni ktokolwiek inny w Imperium". Za yczył sobie za usługi znaczn kwot , ale Alia roze miała si i sparowała jego
danie
obietnic sumy, któr uznała za bardziej rozs dn i bez w tpienia o wiele wi ksz od sumy
kiedykolwiek przez niego otrzymanej. "I, oczywi cie, dorzucam dar ycia, za który, spodziewam si , zaoferujesz jak
bardziej
niepospolit zalet " - dodała. "Interes stoi!" - zawołał Paymon i na znak Alii został wyprowadzony przez kapła skiego Mistrza Przyj , D awida. Niecał godzin pó niej, gdy Alia przygotowywała si do opuszczenia Sali Os du, wrócił D awid, spiesz c z doniesieniem, e podsłuchano Paymona mrucz cego prorocze wersety z Biblii Protestancko-Katolickiej: "Malefico non patieris vivere". "Nie pozwolisz y czarownicy" - przetłumaczyła Alia. Wi c tak okazał wdzi czno ! Był jednym z tych, którzy spiskowali przeciw jej yciu! W porywie gniewu, jakiego nigdy wcze niej nie do wiadczyła, zarz dziła natychmiastowe stracenie Paymona i odesłanie ciała do zgonsuszni wi tyni, gdzie jego woda b dzie miała przynajmniej jak
warto
w zbiornikach
kapłanów. I przez cał noc nawiedzała j ciemna twarz Paymona. Próbowała ró nych sztuczek, by pozby si w ko cu natarczywego obrazu. Recytowała "Bu D i" z Freme skiej Ksi gi Kreosa: "Nic si nie pojawia! Nic si nie pojawia!" Lecz Paymon przyprawił j o koszmarn noc; nowy dzie rozpocz ła zawrotami głowy. Dzie , w którym odnajdowała jego twarz w ród innych, odbitych w kropelkach rosy. Z prowadz cych na dach drzwi, okolonych niskimi mimozami, stra niczka zawołała j na niadanie. Alia westchn ła. Czuła, e musi wybiera mi dzy dwoma piekłami - wrzaskiem w umy le a wrzaskiem dworaków - oba chóry pozbawione sensu, lecz uporczywe w
daniach;
hałas, który pragn ła uciszy cho by ostrzem no a. Ignoruj c stra niczk , Alia przeniosła wzrok nad dach, na Mur Zaporowy. Bahada kładła si szerokim j zykiem na osłoni te podło e jej wło ci jak rozpostarty wachlarz. Delta piasku cieliła si przed oczyma, obramowana wschodz cym sło cem. Dotarło do niej, e niewprawne oko mogło wzi
szeroki wachlarz piachu za koryto okresowej rzeki, lecz było to jedynie
miejsce, gdzie jej brat rozbił Mur Zaporowy broni atomow rodu Atrydów, otwieraj c przej cie z pustyni dla czerwi nios cych freme skich ołnierzy ku mia d cemu zwyci stwu nad jego poprzednikiem na imperialnym tronie, Szaddamem IV. Teraz po drugiej stronie muru płyn ł szeroki kanat, zagradzaj cy drog czerwiom. Nie mogły przeci ona je zabijała.
nieizolowanej wody, poniewa
"Gdybym tylko miała tak barier w umy le" - pomy lała. Ta my l wzmocniła oszałamiaj ce wra enie izolacji od rzeczywisto ci. Czerwie! Czerwie! Pami
zaprezentowała jej zbiór obrazów czerwia pustyni: pot nego Szej-huluda,
demiurga Fremenów, mierciono ny besti z pustynnych gł bi, której wydzieliny zawierały bezcenn przypraw . Pomy lała: "Jakie to dziwne, e czerw wyrasta z płaskiego, pokrytego skór piaskopływaka". I te, i tamte tworzyły nieprzeliczon
mnogo
w jej
wiadomo ci.
Piaskopływaki rozci gni te na skalnym podło u planety tworzyły ywe cysterny - utrzymywały wod , która nie zatruwała ich nosicieli. Alia dokonała porównania: niektórzy z tych innych utrzymywali na wodzy mog ce j zniszczy niebezpieczne siły. Stra niczka znów zawołała na niadanie, z wyra n nut zniecierpliwienia w głosie. Alia odwróciła si gniewnie i machn ła r k w odprawiaj cym ge cie. Stra niczka posłuchała, ale trzasn ła drzwiami. Na d wi k uderzenia drzwi Alia poczuła si nagle owładni ta przez to wszystko, czemu starała si oprze . Inne ycia wzbierały w niej jak potworny przypływ, przylegały do ka dego o rodka pami ci. Niektóre prezentowały skór pokryt wrzodami, inne - stwardniałe odciski; wszystkie rzucały czarne jak sadza cienie. Widziała równie głowy przypominaj ce o linione cukierki. Przemkn ł przez ni cały ich rój,
daj c, by uniosła si i doł czyła do niego.
- Nie - szepn ła. - Nie... Nie... Nie... Upadłaby na cie k , gdyby nie ławka obok. Starała si usi si wi c na zimnej plastali, wci
, nie dała rady, wyci gn ła
szepcz c sw odmow .
Przypływ stale narastał. Poczuła, e dostraja si do tego ruchu, wiadoma ryzyka, ale jednocze nie przygotowana na ka dy okrzyk wrzeszcz cych w niej, powykrzywianych ust. Wyrzucały z siebie kakofoni da : "Ja! Ja!", "Nie, ja!" Wiedziała, e je eli raz zwróci na nie uwag , tylko raz - b dzie zgubiona. Zatrzyma wzrok na jednej twarzy i pod a za głosem tej twarzy, znaczyłoby wpa w u cisk egoizmu wybranej osobowo ci. - To przez twoje przyszłowidzenie - wyszeptał jaki głos. Zakryła dło mi uszy my l c: "Nie jestem przyszłowidz ca! Trans na mnie nie działa". Lecz głos nalegał: - Zadziałałby, gdyby mu pomogła.
- Nie... nie... - szepn ła. W jej umy le splatały si ze sob i inne głosy: - Ja, Agamemnon, twój przodek, domagam si uwagi! - Nie... nie. - cisn ła dło mi uszy, dopóki ciało nie odpowiedziało bólem. Niesamowite gdakanie w głowie zabrzmiało pytaniem: - Co stało si z Owidiuszem? To proste. Jest i b i d e m Johna Barlletta. Imiona nie miały adnego znaczenia. Chciała wy przeciw nim i przeciw wszystkim innym głosom, ale nie mogła odnale
swego własnego.
Stra niczka odesłana z powrotem na dach przez wy szych słu cych raz jeszcze wyjrzała przez drzwi za mimoz , zobaczyła Ali na ławce i powiedziała do towarzyszki: - Ach, ona odpoczywa. Zauwa yła , e nie spała ostatniej nocy? Dobrze jej zrobi, je eli za yje zahy, porannej sjesty. Alia nie słyszała stra niczki. Jej wiadomo
znalazła si w kleszczach wyj cego piewu:
"Wesołe z nas ptaszki, hurrra!" - głosy odbijały si echem w czaszce. Pomy lała: "Wariuj . Trac rozum". Stop wykonywała na ławce nieznaczne ruchy, zdradzaj ce pragnienie ucieczki. Czuła, e gdyby tylko mogła zmusi ciało do biegu, udałoby jej si uciec. Musiała si wyrwa , inaczej ka da cz stka tego wewn trznego przypływu zatopi j w milczeniu, na zawsze kalaj c dusz . Ale ciało nie słuchało. Najpot niejsze siły Imperium usłuchałyby jej najmniejszego kaprysu, ale nie własne ciało. Wewn trzny głos zarechotał gardłowo i rzekł: - Z pewnego punktu widzenia, dziecko, ka dy przypadek stworzenia przedstawia sob katastrof . - Głos był basowy, grzmiał w uszach, a rechocz c, naigrywał si jakby z własnej celebry. - Moje drogie dziecko, pomog ci, ale w zamian za twoj pomoc. Alia, nie b d c w stanie zagłuszy narastaj cego w tle tego basu zgiełku, zdołała wydusi z siebie tylko: - Kto... kto... W jej umy le uformowała si jaka twarz. Taka była tłusta, e mogłaby by twarz niemowl cia, gdyby nie po danie maluj ce si w szklistych oczach. Spróbowała wycofa si , ale osi gn ła tylko pełniejszy widok, obejmuj cy ciało nale ce do owej twarzy. Było olbrzymie, niesamowicie grube, obleczone w szat , która delikatnymi wybrzuszeniami zdradzała, e ten
tłuszcz wymagał podpory przeno nych dryfów. - Widzisz - zagrzmiał bas - to tylko ja, twój dziadek. Znasz mnie przecie . Nazywałem si baron Vladimir Harkonnen. - Ty nie... Ty nie yjesz! - wydusiła z siebie. - Ale oczywi cie, moja droga! Wi kszo
z nas wewn trz ciebie nie yje. Ale nikt z całej
reszty nie chce ci naprawd pomóc. Nie rozumiej ciebie. - Odejd - powiedziała błagalnie. - Och, prosz , odejd . - Wszak potrzebujesz pomocy, wnuczko - stwierdził baron. "Jak szacownie wygl da" pomy lała, obserwuj c wizerunek barona na wewn trznej stronie swoich zamkni tych powiek. - Pragn ci pomóc - przypochlebiał si . - Ci inni walczyliby tylko o przej cie twej wiadomo ci Ka dy z nich starałby si wyp dzi ciebie z twego ciała. Ale ja... ja chc tylko k cika dla siebie. Inne
ycia znowu podniosły wrzask. Przypływ nasilił si , raz jeszcze gro c jej
zatopieniem. Usłyszała skrzecz cy głos matki. "Ona przecie
yje" - błysn ła w niej my l.
- Zamknijcie si ! - rozkazał baron. Alia zorientowała si , e jej własne pragnienia dodaj sił tej komendzie, sprawiaj c, e została usłyszana w całej wiadomo ci. Wewn trzna cisza obmyła j niczym zimna k piel i Alia poczuła, e bij ce jak młot serce zwalnia do normalnego rytmu. Głos barona wtr cił si uspokajaj co: - Widzisz? Razem jeste my niezwyci eni. Pomó mi, a ja pomog tobie. - Czego... czego chcesz? - szepn ła. Na tłustej twarzy pojawiła si zaduma. - Ach, moja droga wnuczko - powiedział - pragn tylko kilku prostych przyjemno ci. Pozwól mi na krótko ł czy si z twoimi zmysłami Nikt wi cej nie musi o tym wiedzie . Daj mi poczu
skrawek
ycia, na przykład gdy otocz
ci
ramiona kochanka. Czy
nie jest to
niewygórowana cena? - Tak... - No wła nie - za miał si baron. - W zamian, droga wnuczko, mog ci słu y na wiele ró nych sposobów. Mog ci wspiera , wspomóc czasami celn rad . B dziesz niezwyci ona od wewn trz i na zewn trz. Zetrzesz z powierzchni ziemi wszelk opozycj . Historia zapomni twojego brata i b dzie wysławia Ali . Przyszło
nale y do ciebie.
- Nie pozwolisz... wygra innym? - Nie mog si z nami równa ! Pojedynczo mo emy zosta pokonani, ale razem, to my rozkazujemy. Zademonstruj ci co . Słuchaj! I baron zamilkł, wycofuj c swój obraz, swoj wewn trzn obecno . Nie wtargn ło adne wspomnienie, twarz ani głos innych. Alia ci ko westchn ła. Wraz z westchnieniem objawiła si my l. Sił torowała sobie drog do wiadomo ci, jak gdyby była jej własn , lecz Alia czuła za ni inne milcz ce głosy. "Stary baron był diabłem. Zamordował twojego ojca. Zabiłby ciebie i Paula. Starał si o to, lecz mu si nie udało". Doszedł j głos barona, cho nie pojawiła si jego twarz: - Oczywi cie, e bym ci zabił. Czy nie stała na mej drodze? Ale ten argument ju nie istnieje. Wygrała , dziecko! Jeste now prawd ! Czuła, e kiwa głow , tr c policzkiem o szorstk powierzchni ławki. Pomy lała, e jego słowa brzmi rozs dnie. Nauka Bene Gesserit sprawiła, e oceniła logiczny charakter jego wypowiedzi: "Celem argumentu jest zmieni natur prawdy." "Tak... tak wła nie poj łyby to Bene Gesserit" - pomy lała. - Wła nie - wtr cił baron. - Ja jestem martwy, podczas gdy ty yjesz. Moja egzystencja jest krucha. Jestem pami cioja ni w twym wn trzu. Jestem na twoje rozkazy. I o jak mało prosz w zamian za szczere rady. Rady, których mam zamiar ci udziela . - Co radzisz mi teraz zrobi ? - zapytała, wypróbowuj c go. - Martwisz si wyrokiem, który wydała zeszłej nocy - powiedział. - Zastanawiasz si , czy prawidłowo doniesiono ci słowa Paymona. Mo e D awid dostrzegł w Paymonie jak dla swojej pozycji? Czy to nie ta w tpliwo
gro b
ci dr y?
- Tak. - W tpliwo ci oparte na starannej obserwacji, czy
nie? D awid zachowuje si
w
stosunku do ciebie z wzrastaj c poufało ci . Nawet Duncan to zauwa ył, prawda? - Wiesz, e tak. - Bardzo dobrze. We D awida na kochanka i... - Nie! - Martwisz si o Duncana? Ale twój m
to mentacki mistyk. Nie mo na go dotkn
ani
zrani
czymkolwiek, co dotyczy ciała. Czy nie czuła czasem, jak bardzo jest od ciebie
oddalony? - Ale... ale on... - Mentacka cz
Duncana zrozumiałaby, je liby kiedykolwiek poznał on narz dzie,
jakiego u yła do zniszczenia D awida. - Zniszczenia...? - Pewnie! Mo na u ywa niebezpiecznych narz dzi, ale trzeba je odrzuca , gdy staj si zbyt niebezpieczne. - Zatem... dlaczego trzeba... to znaczy... - Ach, drogi głuptasku! Z powodu warto ci zawartej w niej nauczki - Nie rozumiem. - Warto
sukcesu, moja wnuczko, zale y do tego, czy si go przyjmuje, czy nie.
Posłusze stwo D awida musi by bezwarunkowe, akceptacja twej władzy absolutna, a jego... - Nie widz moralnego uzasadnienia takiej nauczki... - Nie b d t pa, wnuczko. Moralno
zawsze musi mie oparcie w praktyce. Oddaj
cesarzowi, co cesarskie, i wszystkie te inne brednie. Zwyci stwo jest bezu yteczne, dopóki nie realizuje najgł bszych pragnie . Czy nie jest prawd , e podziwiała m sko
D awida?
Alia przytakn ła niech tnie, zmuszona do tego przez zupełne odkrycie wobec wewn trznego obserwatora. - Taaak. - Wła nie - jowialnie zagrzmiało jej w głowie. - Zaczynamy si nawzajem rozumie . Gdy b dzie bezbronny, wtedy w łó ku zapytasz go, przekonanego, e jeste podbita, o Paymona. Zrób to artobliwie: niech mi dzy wami brzmi szczery miech, A gdy przyzna si do oszustwa, wbijesz mu krysnó mi dzy ebra. Ach, strumie krwi mo e przysporzy ci wiele satys... - Nie! - szepn ła z ustami suchymi od grozy. - Nie... nie... nie... - Wi c ci zast pi ... - rzekł baron. - Trzeba to zrobi , musisz to przyzna . Je eli stworzysz odpowiednie warunki, przejm
nad tob kontrol . S i inni, którzy potrafi ci
na ladowa do perfekcji, tak e... Nie b d ... Ja... Ach, ludzie natychmiast by wy ledzili moj obecno ! Znasz Freme skie Prawo wobec op tanych... Zostałaby u miercona na miejscu. Tak, nawet ty. Wiesz, e nie chc , aby tak si stało. Zajm si D awidem i tob , a kiedy b dzie po wszystkim, usun si . Musisz tylko...
- Wi c tak wygl da twoja dobra rada? - Dzi ki niej pozb dziesz si niebezpiecznego narz dzia. Zacie ni to mi dzy nami czynne kontakty, współprac , która mo e ci nauczy wydawania wyroków w przyszło ci - Nauczy mnie? - Naturalnie! Alia poło yła dłonie na oczach, staraj c si nad wszystkim zastanowi , zdaj c sobie jednak spraw z tego, e ka da my l jest znana osobowo ci wewn trz, e mo e wywodzi si od niej i by wzi ta za własn . - Niepotrzebnie si martwisz - przymilnie powiedział baron. - Ten facet, Paymon, wła ciwie... -
le zrobiłam! Byłam zm czona i działałam pospiesznie. Powinnam była szuka
potwierdzenia. - Dobrze zrobiła ! Wyroki nie mog si opiera na adnych takich głupich abstrakcjach jak atrydzkie idee równo ci To wła nie przyprawia ci o bezsenno , nie mier Paymona. Podj ła słuszn decyzj ! Był kolejnym niebezpiecznym narz dziem. Zadziałała , by zachowa porz dek w społecze stwie. Wreszcie jaka porz dna podstawa do wydawania wyroków, a nie te brednie o sprawiedliwo ci. Nigdzie nie ma czego takiego, jak powszechna sprawiedliwo . Gdy starasz si osi gn
fałszyw równowag , destabilizujesz tylko społecze stwo...
Sprawiła jej przyjemno
obrona wyroku na Paymona, lecz zaszokowały j amoralne idee
skryte za tymi argumentami. - Powszechna sprawiedliwo
była atrydzkim... była... - Odj ła dłonie od oczu, ale wci
ich nie otwierała. - Trzeba przestrzec wszystkich s dziów-kapłanów przed omyłk Decyzje rozwa a społecze stwie.
- nalegał baron. -
nale y jedynie od strony przydatno ci dla utrzymania porz dku w Niezliczone
przeszłe
cywilizacje
rozbiły
si
o
skały
powszechnej
sprawiedliwo ci. Taka głupota niszczy naturaln hierarchi , która jest najwa niejsza. Ka da jednostka nabiera znaczenia tylko w odniesieniu do społecze stwa. O ile społecze stwo nie b dzie kierowane za pomoc logicznych posuni , nikt nie b dzie mógł znale
w nim miejsca -
ani najpospolitsi ani najwy si. Słuchaj, słuchaj, wnuczko. Musisz by surow matk dla swego ludu. Twoim obowi zkiem jest utrzymanie ładu. - Ale to, czego dokonał Paul, miało na celu...
- Twój brat nie yje. Klapa! - Ty te ! - Prawda... Ale co do mnie, zaszedł nieplanowany wypadek. Pozwól, zatroszczymy si o D awida tak, jak ci proponowałem. Poczuła, e poci si na t my l, wi c powiedziała szybko: - Musz si zastanowi . - I dalej szeptała: - Je li to zrobi , zwi
bardziej D awida ze
sob . Nie ma potrzeby go zabija . A ten głupiec mo e si po prostu zdradzi ... w łó ku. - Do kogo mówisz, pani moja? - zapytał kto . Przez chwil zaskoczona Alia my lała, e to kolejne wtargni cie wrzeszcz cego tłumu z wewn trz, lecz zaraz rozpoznała głos i otworzyła oczy: Ziarenka Valefor, przeło ona stra niczekamazonek Alii. Stała obok ławki, ze zmarszczonymi brwiami na ogorzałej, freme skiej twarzy. - Rozmawiałam z wewn trznymi glosami - powiedziała Alia, siadaj c na ławce. Czuła si od wie ona i spokojniejsza na duchu dzi ki umilkni ciu rozpraszaj cego zgiełku. - Tak, moja pani, twoje wewn trzne głosy... - Oczy Ziarenki zabłysn ły. Wszyscy wiedzieli, e wi ta Alia czerpie wiadomo ci ze ródeł nieosi galnych dla nikogo innego. - Sprowad D awida do moich pokoi - powiedziała Alia. - Musz z nim porozmawia w pewnej wa nej sprawie. - Do twoich pokoi, pani? - Tak! Do mojej osobistej komnaty. - Jak rozka esz. - Stra niczka odwróciła si , by wykona polecenie. - Jedn chwil - powiedziała Alia. - Czy Duncan Idaho udał si ju do siczy Tabr? - Tak, moja pani. Odleciał tu przed witem, jak zarz dziła . Czy chcesz, bym posłała po... - Nie, sama dam sobie rad . Zia, nikt nie mo e wiedzie , e przyprowadzono do mnie D awida. Zrób to sama. To bardzo powa na sprawa. Stra niczka dotkn ła krysno a u pasa. - Moja pani, je eli cokolwiek grozi... - Tak, grozi, i D awid mo e by w to wpl tany. - Ooch, moja pani, w takim razie nie powinnam go przyprowadza ... - Zia! My lisz, e nie dałabym sobie rady z m czyzn ?! Wilczy u miech przemkn ł po wargach stra niczki. - Wybacz mi, moja pani. Zaraz przyprowadz
go do twojej komnaty, ale... za
pozwoleniem, b d trzymała wart przy drzwiach. - Tylko ty - powiedziała Alia. - Tak, moja pani. Ju id . Alia skin ła sama sobie głow , patrz c na wycofuj c si Ziarenk . Wi c D awid nie jest kochany w ród stra niczek. Jeszcze jeden znak przeciw niemu. Mimo to był warto ciowy, bardzo warto ciowy. Był jej kluczem do D ekaraty, a to miejsce - có ... - Mo e i miałe racj , baronie - szepn ła. - Widzisz! - zarechotał wewn trzny głos. - Aaach, słu ba u ciebie, dziecko, b dzie przyjemno ci , a to dopiero pocz tek.
Ludowe podania daj złudzenia, które musi podtrzymywa ka da maj c znaczenie religia: złemu wiecznie nie b dzie si wiodło; tylko miało na pochwał ; uczciwo
zasługuje
jest najlepsz polityk ; czyny mówi gło niej ni słowa;
cnota zawsze zwyci a; dobry czyn jest swoj własn nagrod ; ka dego złego człowieka mo na nawróci ; religijne talizmany chroni przed op taniem przez demony; tylko kobiety znaj staro ytne tajemnice; przeznaczeniem bogatych jest nieszcz cie... z "Poradnika podr cznego Missionarla Protectiva" - Nazywam si Muriz - powiedział ogorzały Fremen. Siedział na skale w jaskini w blasku lamp przyprawowych, których migoc ce wiatło ukazywało wilgotne ciany, a w nich ciemne otwory wyj . Ze rodkowego korytarza dochodził odgłos kapania i chocia d wi k wody stanowił podstaw wyobra enia freme skiego raju, sze ciu zwi zanych m czyzn nie czerpało z niego adnej przyjemno ci. W kamiennej izbie czuło si st chły zapach zgonsuszni. Młodzieniec w wieku mo e czternastu standardowych lat wyszedł z korytarza i stan ł po lewej stronie Muriza. Jego obna ony krysnó odbijał blado ółte wiatło lamp przyprawowych. Chłopiec wzniósł ostrze i wymierzył je w kierunku zwi zanych m czyzn. Wskazuj c młodego chłopaka, Muriz rzekł: - Mój syn, Assan Tariq, gotów jest przej
test m stwa.
Muriz kaszln ł, jednym spojrzeniem obrzucił sze ciu je ców. Siedzieli naprzeciw niego, w lu nym półokr gu, ciasno skr powani sznurami z włókna przyprawowego, e skrzy owanymi nogami i r koma zało onymi na plecy. Wi zy ka dego z nich ko czyły si p tl na gardle. Ich filtrfraki rozci to wokół szyi. Zwi zani patrzyli na Muriza bez zmru enia oka. Dwóch miało na sobie lu ne szaty, przywiezione z innych planet, wskazuj ce, e s bogatymi mieszka cami miasta Arrakin. Ich skóra była gładsza i ja niejsza ni współtowarzyszy, których surowe rysy i ko cista budowa ciała wiadczyły, e wychowali si na pustyni. Muriz przypominał mieszka ców pustyni, ale jego oczy były bardziej zapadni te, nieomal dziury, których nie rozja niał nawet blask lamp przyprawowych. Syn wydawał si
nie
uformowan jeszcze kopi ojca, o twarzy bez wyrazu, niezupełnie ukrywaj c wrz ce w nim podniecenie.
- Po ród Wygna ców mamy specjalny test m stwa - powiedział Muriz. - Pewnego dnia syn mój b dzie s dzi w Szulochu. Musi si dowiedzie , czy sprosta powierzonemu zadaniu. Nasi s dziowie nie mog zapomina o D ekaracie i o dniu rozpaczy. Kralizek, Atak Huraganu, yje w naszych sercach - wyrecytował głuchym głosem rytualn formuł . Jeden z bogatych mieszka ców miasta poruszył si w miejscu. -
le czynicie gro c nam i wi
c jak je ców. Przyszli my w pokoju dla ummy -
powiedział. Muriz skin ł głow . - Przybyli cie, szukaj c przebudzenia religijnego? Dobrze. B dziecie je mieli. M czyzna o mi kkich rysach odparł: - Je eli nas... Nagle ciemniejszy Fremen z pustyni wypalił: - Cicho b d , głupcze! To s złodzieje wody. To ci, o których my leli my, e ju ich nie ma. - Ta stara opowie ! - Jeniec o mi kkich rysach wykrzywił twarz. - D ekarata to nie tylko opowie
- powiedział Muriz. Raz jeszcze wskazał r k na syna. -
Przedstawiłem wam Assana Tariqa. Jestem tu arifem, waszym jedynym s dzi . Mojego syna te nauczymy wykrywania demonów. Stare obyczaje s najlepsze. - Wła nie dlatego pod yli my na pustyni - zaprotestował człowiek o mi kkich rysach. Wybrali my stare obyczaje, podró uj c w... - Z opłaconymi przewodnikami - powiedział Muriz, wskazuj c na je ca o ciemniejszej skórze. - Kupiliby cie sobie drog do nieba? - Muriz podniósł wzrok ku synowi. - Assanie, jeste gotowy? - Wspominałem długo t
noc, kiedy przyszli m czy ni i zabili naszych ludzi -
powiedział Assan. Jego głos zdradzał napi cie. - S nam winni wod . - Twój ojciec daje ci sze ciu z nich - powiedział Muriz. - Ich woda jest nasza. Ich cienie s twoje, s twymi stra nikami na zawsze. Ich cienie ostrzega ci b d przed demonami. B d twoimi niewolnikami, gdy przejdziesz do Alam al-Mithal. Co powiesz, mój synu? - Dzi kuj memu ojcu - odparł Assan. Post pił mały krok naprzód. - Przyjmuj wiek m ski po ród Wygna ców. Ta woda jest nasz wod . Sko czywszy mówi , młodzieniec podszedł ku je com. Zaczynaj c od lewej, ujmował m czyzn r k za włosy i wprowadzał krysnó przez podbródek do mózgu tak, by utraci
minimaln ilo
krwi. Tylko jeden z miejskich Fremenów zaprotestował wrzeszcz c, gdy Assan
chwytał go za włosy. Reszta pluła dawnym zwyczajem na swego kata, mówi c przez to: Spójrz, jak mało ceni swoj wod , gdy zabieraj j zwierz ta! Kiedy wszystko si sko czyło, Muriz klasn ł w dłonie. Weszli słu cy i rozpocz li prac , zabieraj c ciała do zgonsuszni, gdzie odzyskiwano wod z trupów. Muriz podniósł si
i popatrzył na oddychaj cego ci ko syna, który obserwował
słu cych wynosz cych zwłoki. - Teraz jeste m czyzn - powiedział. - Woda naszych wrogów po ywi niewolników. I, mój synu... Assan Tariq odwrócił si z czujnym i drapie nym spojrzeniem utkwionym w ojcu. Usta młodzie ca ci gał kurczowy u miech. - Kaznodzieja nie mo e si o tym dowiedzie - rzekł Muriz. - Rozumiem, ojcze. - Dobrze to zrobiłe - powiedział Muriz. - Tym, którzy natkn si na Szuloch, nie wolno prze y . - Jak ka esz, ojcze. - Powierzono ci wa ne obowi zki - dodał Muriz. - Jestem z ciebie dumny.
Człowiek cywilizowany mo e sta
si
prymitywnym. Tak naprawd
znaczy to, e zmienia si sposób ludzkiego ycia. Zmieniaj si dawne warto ci, staj
si
zwi zane z krajobrazem, ze zwierz tami i ro linami Ta nowa
egzystencja wymaga praktycznej wiedzy o owych zło onych układach, wzajemnie powi zanych ła cuchem zale no ci, zazwyczaj okre lanych mianem przyrody. Wymaga te pewnej dozy szacunku dla inercyjnej siły zawartej w naturalnych systemach. Gdy człowiek osi ga ow wiedz i szacunek, nazywaj go prymitywnym. Proces odwrotny jest oczywi cie równie mo liwy: człowiek prymitywny mo e sta
si
wyrafinowanym, ale nie bez doznania pewnej
psychicznej szkody. "Komentarze Leto" według Harq al-Ady - Jak mo emy si upewni ? - zapytała Ghanima. - To jest bardzo niebezpieczne. - Próbowali my tego ju wcze niej - argumentował Leto. - Tym razem mo e by inaczej. A je eli... - To jest jedyna mo liwa dla nas droga - powiedział Leto. - Zgadzasz si przecie , e nie mo emy ryzykowa sposobu z przypraw . Ghanima westchn ła. Nie podobała jej si ta szermierka słowna, lecz rozumiała nagl c brata konieczno ; znała równie wywołuj ce obaw
ródło swej niech ci. Wystarczyło spojrze
na Ali , by zrozumie niebezpiecze stwa pochodz ce z wewn trznego wiata. - Wi c? - zapytał Leto. Znowu westchn ła. Siedzieli ze skrzy owanymi nogami w jednym z im tylko znanych miejsc: w w skim otworze jaskini nad urwiskiem, sk d ich ojciec i matka cz sto obserwowali sło ce wisz ce ponad blechem. Min ły ju dwie godziny od porannego posiłku, czas, w którym, wedle harmonogramu dnia, bli ni ta miały wiczy ciała i umysły. Wybrały gimnastyk umysłów. - B d próbował sam, je li odmówisz - powiedział Leto. Ghanima przeniosła wzrok na czarne obicia grodzi strzeg cych otworów w skale. Leto wci
wpatrywał si ponad pustyni . Od pewnego czasu mówili w j zyku tak staro ytnym, e nawet jego nazwa nie była ju
znana. J zyk ten dawał ich my lom wył czno , której adna inna ludzka istota nie mogła przenikn . Nawet Alii, która unikała zawiło ci wewn trznego wiata, brakowało konstrukcji
zmysłowych pozwalaj cych wyłoni wi cej ni jakie przypadkowe słowo. Leto wykonał gł boki wdech, wci gaj c ostry zapach freme skiej jaskini-siczy, uporczywie wisz cy w przedsionku bez okien. Brak było mrucz cego szemrania siczy i jej wilgotnego ciepła. Oboje odczuwali z prawdziw ulg t odmian . - Zgadzam si , e potrzebujemy informacji - powiedziała Ghanima - ale je eli my... - Ghaniu! Potrzebujemy czego wi cej ni informacji. Potrzebujemy ochrony. - By mo e tam nie ma ochrony. - Podniosła wzrok na brata i napotkała w jego spojrzeniu co z wyczekuj cej czujno ci cierwojada. Jego oczy zaprzeczały łagodno ci rysów. - Musimy unikn
op tania - powiedział Leto. U ył specjalnego bezokolicznika ze
staro ytnego j zyka, formy ci le bezosobowej pod wzgl dem strony i czasu, lecz gł boko czynnej w innych aspektach. Ghanima prawidłowo zinterpretowała ten argument. - Mohw'pwium d'mi hish pash moh'm ka - zaintonowała. Schwytanie mej duszy, to schwytanie tysi ca dusz. - O wiele wi cej. - Znaj c niebezpiecze stwa, opierasz si im - stwierdziła. - Wabun'k wabunat! - powiedział. Ja niejesz, o najja niejszy. Traktował swój wybór jako oczywist przeszło
i pozwoli jej rozwin
konieczno . Musz
obj
tera niejszo ci
si w przyszło .
- Muriyat - przyznała niskim głosem. Trzeba to zrobi z miło ci . - Oczywi cie. - Machn ł r k , aby okaza całkowit akceptacj . - Wtedy b dziemy mogli radzi si tak, jak nasi rodzice. Ghanima milczała, staraj c si pozby dławienia w gardle. Instynktownie spojrzała na południe, na wielki otwarty erg, ukazuj cy niewyra ny, szary wzór wydm w
wietle
zachodz cego sło ca. W t stron odszedł ich ojciec w swoj ostatni drog na pustyni . Leto zerkn ł przez skraj urwiska w dół, na ziele
siczowej oazy. W dole wszystko
zalewał mrok, on znał jednak jej kształty i kolory: miedziany, złoty, czerwony, ółty i rdzawy, brunatno
rozci gaj ca si
wprost do skalnych znaczników, zarysowuj cych rozmiar
nawadnianych przez kanat plantacji. Dalej rozci gała si
mierdz ca warstwa martwego
arraka skiego ycia, zabitego przez obce ro liny i nadmiar wody, tworz ce teraz barier dla pustyni.
Nagle Ghanima powiedziała: - Jestem gotowa. Zaczynajmy. - Tak, a niech to! - Wyci gn ł r k , dotkn ł jej ramienia i by złagodzi wra enie wywołane okrzykiem, powiedział: - Słuchaj, Ghaniu... Za piewaj t piosenk . B dzie mi łatwiej. Ghanima przysun ła si do niego bli ej i otoczyła go w pasie lew r k . Wci gn ła dwa razy gł boko powietrze, kaszln ła i zacz ła piewa czystym, wysokim głosem pie , któr tak cz sto jej matka nuciła ojcu: Oto odkupuj
lub, który zło ył,
Przelewam na ciebie słodk wod , ycie winno przewa y w tym bezwietrznym miejscu. Kochany mój, ty winien y w pałacu, Twoi wrogowie winni zapa
w nico .
Razem przejdziemy drog , Któr miło
dla ciebie przetarła.
Z pewno ci dobrze wskazuj cel, Bo twym pałacem jest miło
ma...
Głos ucichł, ton c w pustynnej ciszy, któr nawet szept mógł sprofanowa , a Leto poczuł, e zapada si
coraz gł biej - staje si
ojcem, którego wspomnienia rozpo cieraj
si
jak
powierzchniowa warstwa na oceanie genetycznej pami ci z bezpo redniej przeszło ci. "Na tej małej przestrzeni musz by Paulem - powiedział sobie. - To nie Ghanima jest obok mnie, to moja kochana Chani, której m dra rada cz sto ratowała nas oboje". W tym czasie Ghanima w lizn ła si
w pami cio-osobowo
matki. Uczyniła to z
przera aj c łatwo ci , której zaznała ju przedtem. O ile mniej skomplikowane było to dla kobiety - i o ile bardziej niebezpieczne. Nagle Ghanima rzekła zdecydowanym głosem: - Spójrz tam, kochany! Wzeszedł Pierwszy Ksi yc i w jego zimnym wietle zobaczyli łuk pomara czowego wiatła, padaj cy w gór , w kosmos. Transportowiec, który przywiózł lady Jessik , załadowany teraz przypraw powracał do statku-matki na orbicie. Przez Leto przemkn ły najostrzejsze obrazy, przynosz c silne wra enia. Przez ulotn chwil był innym Leto - ksi ciem Jessiki.
Konieczno
zepchn ła na bok te wspomnienia, lecz nie wcze niej, nim poczuł
przeszywaj cy ból i miło . "Musz by Paulem" - przypomniał sobie. Transformacja nadeszła z przera aj cym uczuciem rozdwojenia, jak gdyby Leto był ciemnym ekranem, na który rzutowano osobowo
jego ojca. Czuł zarówno swoje ciało, jak i
ciało ojca, a raptowne zmiany to samo ci groziły mu zgub . - Pomó mi, ojcze - szepn ł. Rozkołysane zakłócenia znikn ły i wewn trznie stał si kim innym, podczas gdy osoba Leto stała na uboczu, jako obserwator. - Moja ostatnia wizja jeszcze si nie spełniła - powiedział i poznał głos Paula. Odwrócił si do Ghanimy. - Ty wiesz, co widziałem. Praw dłoni dotkn ła jego policzka. - Odszedłe na pustyni , by umrze , kochany? To wła nie zrobiłe ? - Mo e... ale ta wizja... Czynie było do
powodów, by zosta przy tyciu?
- B d c lepym? - zapytała. - Nawet lepym. - Dok d odszedłe ? Wci gn ł gł boko powietrze: - Do D ekaraty... - Kochany! - Łzy zacz ły spływa po jej policzkach. - Muad'Dib, bohater, musi zosta ostatecznie zniszczony - rzekł. - Inaczej to dziecko nie da rady wyprowadzi nas z chaosu. - Złota Droga - powiedziała. - To nie jest dobra wizja. - Jest jedyn mo liw wizj . - Alii si nie udało, wi c... - Całkowicie. Masz na to dowody. - Twoja matka wróciła zbyt pó no. - Ghanima kiwn ła głow . Na jej dzieci cym obliczu widniał m dry wyraz twarzy Chani. - Nie ma adnych innych wizji? Mo e je eli.. - Nie, kochanie. Jeszcze nie. To dziecko nie mo e zajrze
w przyszło
i wróci
bezpiecznie. Znowu wstrz sn ł nim dreszcz i Leto-obserwator poczuł gł bok t sknot do ycia w młodym ciele, ch
podejmowania rzeczywistych decyzji i... Jak rozpaczliwie potrzebował tych
naprawionych ju bł dów z przeszło ci!
- Ojcze! - zawołał Leto i było tak, jak gdyby krzyk odbijał si echem w jego własnej głowie. To, co poczuł potem, było wielkim aktem silnej woli; powolne, lgn ce wycofanie wewn trznej obecno ci ojca uwolniło zmysły i mi nie. - Kochanie - usłyszał głos Chani i wycofywanie zwolniło tempo. - Co si dzieje? - Nie odchod jeszcze - powiedział Leto, słysz c wreszcie własny głos, chrapliwy i niepewny, ale mimo to własny. Potem rzekł - Chani, musisz nam powiedzie , jak mamy unikn ... tego, co si stało z Ali . Odpowiedział mu jednak Paul z jego wn trza, słowami pełnymi wahania, przedzielonymi długimi przerwami: - Nie ma...pewno ci. Widzisz... to...prawie... stało... si ... ze... mn . - Ale Alia... - Ten przekl ty baron j op tał! Leto poczuł, jak gardło płonie mu sucho ci . - Czy on... czy mam... - On jest w tobie... ale... ja... my nie mo emy, czasem czujemy... si nawzajem, ale ty... - Nie potrafisz czyta moich my li? - zapytał Leto. - Czy b dziesz wiedział, kiedy on... - Czasami czuj my li... ale ja... yjemy tylko przez... odbicie... twojej wiadomo ci Stwarza nas pami . Niebezpiecze stwo... to dokładna pami . I... ci z nas, którzy kochali władz ... i gromadzili j za... ka d cen ... ci mog by ... bardziej dokładni - Silniejsi? - szepn ł Leto. - Silniejsi. - Znam twoj wizj - powiedział Leto. - Raczej stan si tob , ni pozwol mu opanowa mnie. - Nie! Leto skin ł głow , czuj c niezwykł sił woli ojca, wiadom
daj c od siebie wycofania si ,
konsekwencji niepowodzenia. Ka de op tanie sprowadzało op tanego do roli
Paskudztwa. U wiadomienie sobie tego odnowiło jego poczucie siły. Odczuł własne ciało z nadzwyczajn
ostro ci , z gł bok
przodków. To niepewno
wiadomo ci
bł dów przeszło ci: swoich własnych i
osłabiała - teraz to poj ł. Przez chwil pokusa toczyła w nim wojn z
obaw . Jego ciało miało zdolno
przemienienia melan u w wizj przyszło ci. Dzi ki przyprawie
mogło oddycha przyszło ci , rozrywaj c zasłony czasu. Zorientował si , e trudno mu odtr ci t pokus . Zło ył dłonie i pogr ył si w wiadomo ci prana-bindu. Ciało zanegowało pokus , poniewa nosiło gł bok wiedz , nabyt dzi ki krwi Paula. Ci, którym zale ało na poznaniu przyszło ci, mieli nadziej na wygranie zwyci skiej stawki w wy cigu, którego met stanowił dzie jutrzejszy. Zamiast tego odkrywali, e s w pułapce ycia, w którym znali ka de uderzenie serca, ka dy przepełniony strachem własny j k. Ostateczna wizja Paula ukazywała niepewn
drog
wyj cia z tej pułapki i Leto wiedział,
e nie ma innej
mo liwo ci, jak tylko pod y t drog . - Rado
ycia, całe jego pi kno jest oparte na fakcie, e ci zaskakuje - powiedział.
Mi kki głos szepn ł mu do ucha: - Zawsze znałam to pi kno. Leto odwrócił głow i zapatrzył si w oczy Ghanimy, błyszcz ce w jasnym wietle ksi yca. Zamiast siostry ujrzał Chani. - Matko - rzekł - musisz si wycofa . - Ach, có za pokusa - powiedziała i pocałowała go. Odepchn ł j . - Chcesz zabra
ycie córce? - zapytał z naciskiem.
- To takie łatwe... tak głupio łatwe - powiedziała. Czuj c, e zaczyna go ogarnia panika, Leto przypomniał sobie, jakiego wysiłku musiała dokona wewn trz-osoba ojca, by porzuci jego ciało. Czy by Ghanima zagubiła si w wiecie obserwatorów, podczas gdy on słuchał i patrzył, dowiaduj c si tego, czego
dał?
- B d tob gardził, matko - powiedział. - Inni nie b d - odparła. - B d moim kochanym... - Gdybym tak zrobił... wiesz, czym staliby my si oboje - powiedział. - Mój ojciec b dzie tob pogardzał. - Nigdy! -B d ! D wi k dobył si z gardła bez woli Leto. Niósł ze sob wszystkie podteksty Głosu, których Paul nauczył si od matki-czarownicy. - Nie mów tak! - j kn ła. - B d tob gardził! - Prosz ... prosz , nie mów tak...
Leto potarł gardło, czuj c, e mi nie jeszcze raz mu si podporz dkowuj . - B dzie tob gardził. Odwróci si od ciebie. Znów odejdzie na pustyni . - Nie... nie... - Potrz sn ła głow . - Musisz odej , matko - powiedział. - Nie... nie... - Ale głosowi brakło ju pierwotnej siły. Leto obserwował twarz siostry. Jak drgały jej mi nie! Przez całe jej ciało przebiegały skurcze odzwierciedlaj ce wewn trzny zam t - Odejd - szeptał. - Odejd ... - Nieee... Chwycił j za rami . Poczuł pulsowanie w mi niach, drgaj ce pnie nerwowe. Wierciła si , starała si odsun , ale trzymał j silnie, szepcz c: - Odejd ... odejd ... Próbuj c ratowa siostr , Leto wyrzucał sobie namówienie Ghanimy na gr w rodziców, w któr kiedy cz sto si bawili, ale której siostra ostatnio zacz ła si wzdraga . U wiadomił sobie, e rzeczywi cie istoty e skie były słabsze wobec ataku od wewn trz. W tym wła nie le ało ródło l ku Bene Gesserit. Mijały godziny, a ciało Ghanimy wci
dygotało i trz sło si w wewn trznej walce, lecz
teraz do pró b doł czył głos siostry. Słyszał, jak błagalnie powtarzała do istoty wewn trz niej: - Matko... prosz . - I jeszcze raz: - Widziała Ali ! Chcesz si sta nast pn Ali ? W ko cu Ghanima nachyliła si ku niemu i szepn ła: - Pogodziła si z tym. Odeszła. Wzburzył dłoni jej włosy. - Ghaniu, przykro mi. Przepraszam. Nigdy wi cej nie poprosz ci o co takiego. Byłem samolubny. Wybacz mi. - Nie mam ci nic do wybaczenia - powiedziała. Mówiła przerywanym głosem, jak po wielkim fizycznym wysiłku. - Dowiedzieli my si wiele z tego, czego potrzebujemy. - Ona mówiła o wielu rzeczach - powiedział. - Podzielimy si tym pó niej, kiedy... - Nie! Zróbmy to teraz. Miałe racj . - Co do mojej Złotej Drogi? - Twojej przekl tej Złotej Drogi! - Logika jest bezu yteczna, dopóki nie uzbroi si w podstawowe dane - powiedział. - Ale ja... - Nasza babka wróciła, by pokierowa
naszym wychowaniem i zobaczy , czy nie
jeste my... ska eni. - Wła nie to twierdzi Duncan. Nic nowego w... - To najprostsza kalkulacja - zgodziła si . Jej głos stał si silniejszy. Odsun ła si od niego i wyjrzała na pustyni pogr on w ciszy przed witu. Ta walka... ta wiedza kosztowała ich noc. Gwardia Królewska za grodziami wilgociowymi musiała si g sto tłumaczy . Leto tak to urz dził, eby nic nie mogło im przeszkodzi . - Ludzie starzej c si cz sto ucz si subtelno ci - rzekł. - Czego nauczyli my si dzi ki całej naszej wiekowo ci, co mogliby my teraz wykorzysta ? - Wszech wiat, jaki postrzegamy, nigdy nie jest czysto fizyczny - powiedziała Ghanima. Nie wolno nam traktowa babki tylko jako babki. - To mo e by niebezpieczne - zgodził si - ale pyta... - Potrzeba nam czego wi cej ni subtelno ci - powiedziała. - Musimy zarezerwowa w wiadomo ci miejsce na postrzeganie tego, czego nie mo emy sobie z góry wyobrazi . Dlatego... Moja matka cz sto mówiła mi o Jessice. W ko cu, gdy obie pogodziły my si w wewn trznym dialogu, powiedziała mi wiele rzeczy. - Ghanima westchn ła. - W i e m y, e jest nasz babk - powiedział. - Siedziała z ni wczoraj całe godziny. Czy dlatego... - Je eli do tego dopu cimy, wiedza zdeterminuje nasze zachowanie - powiedziała Ghanima. - Dlatego matka wci
mnie ostrzega. Zacytowała Jessik i... - dotkn ła jego ramienia -
i usłyszałam wewn trz mnie echo tych słów, wypowiedziane głosem babki. - Ostrzegła ci - powiedział Leto. Stwierdził, e niepokoi go ta my l. Czy na niczym nie mo na si było oprze ? - Najtragiczniejsze bł dy wynikaj z zało e , które si prze yły - powiedziała Ghanima. Dlatego moja matka wci
j cytuje.
- Dokładnie na modł Bene Gesserit. - Je eli... je eli Jessika całkowicie powróciła do zakonu... - Mogłaby by dla nas bardzo niebezpieczna - zgodził si i doko czył jej my l: - Nosimy krew Kwisatz Haderach, ich m skiego Bene Gesserit. - Nie zako cz poszukiwa - wtr ciła - lecz mog sobie nas odpu ci . Nasza babka mo e by ich narz dziem. - Jest inny sposób - powiedział.
- Tak. Zwi zek... nas obojga. Ale one wiedz , e recesywne geny mog skomplikowa to poł czenie. - Mo na by to przedyskutowa ... - Razem z nasz babk ? Nie podoba mi si ten pomysł. - Ani mnie. - Chocia , to nie pierwszy raz, kiedy linia królewska starałaby si ... - To dla mnie odpychaj ce. - Zadr ał. Wyczuła jego ruch i zamilkła. - Moc - powiedział, a ona za spraw dziwnej alchemii ich podobie stwa wiedziała, o czym teraz pomy lał. - Moc Kwisatz Haderach musi zawie
- zgodziła si .
- U yta na sposób Bene Gesserit - dodał. W tej chwili nad pustyni wzeszedł dzie , o wietlaj cy ich punkt widokowy. Poczuli pierwsze powiewy nadchodz cego upału. Na polach pod urwiskiem zaja niały barwy poranka. Szarozielone li cie rzucały na ziemi igłowate cienie. Niskie, nie miałe jeszcze wiatło srebrnego sło ca Diuny ukazało ziele chroni cych j
oazy pełnej złotych i purpurowych cieni, otoczonej studni
cian.
Leto wstał i przeci gn ł si . - A wi c Złota Droga - powiedziała Ghanima, mówi c zarówno do niego, jak i do siebie. Wiedziała, e ostatnia wizja ojca spotkała si i zlała ze snami Leto. Co otarło si o grod za nimi i usłyszeli pomruk głosów. Leto wrócił do staro ytnego j zyka, którego u ywali w bardziej poufnych rozmowach: - L'ii ani howr samis sm'kwi owr samit sut. Wła nie wtedy zdecydowali si
ostatecznie. Dosłownie znaczyło to: "B dziemy
towarzyszy sobie wzajemnie a do mierci, cho tylko jedno z nas mo e powróci , by o tym donie ". Ghanima wstała i razem ruszyli ku grodzi prowadz cej do siczy. Stra nicy podrywali si i kłaniali, widz c bli ni ta, które kierowały si ku prywatnym kwaterom. Tego poranka ludzie rozst powali si
przed nimi inaczej ni
zwykle, wymieniaj c
znacz ce spojrzenia ze stra nikami. Sp dzenie nocy samemu, nad pustyni , było dawnym zwyczajem wi tych m drców Fremenów. Czynił tak Paul Muad'Dib... i Alia. Teraz przyszła kolej na bli ni ta.
Leto zauwa ył ró nic i wspomniał o niej Ghanimie. - Nie wiedz , co zdecydowali my - powiedziała. - Naprawd nie zdaj sobie z tego sprawy. Wci
w ich prywatnym j zyku, odparł:
- Pocz tek musi sprawia wra enie całkowicie przypadkowego. Ghanima zawahała si przez chwil , by precyzyjnie przekaza my l i powiedziała: - W czasie ałoby po rodze stwie smutek b dzie całkowicie prawdziwy, mo e nawet wystawi grobowiec. Serce musi zd a za marzeniem, inaczej nie b dzie przebudzenia. W staro ytnym j zyku wypowied była wyj tkowo zawiła, zawierała podmiot w zaimku, oddzielony od bezokolicznika. Składnia pozwalała ka dej grupie wchodz cych w skład wypowiedzi słów zawikła swe znaczenie, daj c kilka ró nych wykładni, dobrze okre lonych i dokładnie rozró nialnych, ale subtelnie za sob powi zanych. To, co powiedziała, po cz ci znaczyło, e podejmuj c plan Leto, ryzykuj mulowan . Rezultatem miała by
mierci . Bez znaczenia czy prawdziw , czy sy-
mier , dosłownie: pogrzebane zwłoki. Na cało
nakładało si
dodatkowe znaczenie - wymóg nało ony na to z nich, które prze yje, by zdało sprawozdanie, e "działa jako to, które pozostało przy yciu". Ka dy bł dny krok zniszczyłby cały plan, a Złota Droga Leto stałaby si
lepym zaułkiem.
- Musi to by wyj tkowo subtelne - zgodził si Leto. Rozsun ł zasłony, gdy dotarli do przedpokoju. Aktywno
słu cych zamarła tylko na mgnienie oka, kiedy bli ni ta przecinały
przedpokój, kieruj c si
w stron
sklepionego przej cia, prowadz cego do pomieszcze
zajmowanych przez lady Jessik . - Nie jeste Ozyrysem - przypomniała mu Ghanima. - Nawet nie b d si starał. Ghanima schwyciła go za rami i zatrzymała. -Alia darsatay haunus m'smow - ostrzegła. Leto spojrzał w oczy siostry. Rzeczywi cie, czyny Alii roztaczały wo zgnilizny, któr babka musiała zauwa y . U miechn ł si do Ghanimy, doceniaj c kunszt tej uwagi. Zmieszała staro ytny j zyk z freme skimi przes dami, by przywoła
najbardziej podstawowy omen
plemienia. M'smow - zgniły zapach letniej nocy - zwiastował mier z r k demona. A Izyda była demonem - bogini
mierci dla ludzi, których j zykiem mówili.
- My, Atrydzi, musimy podtrzymywa opini o naszej miało ci - powiedział. - Wi c podejmiemy to, co trzeba - odparła. - Wła nie. Inaczej staniemy si petentami naszej Regentki - dodał. - Alia byłaby tym zachwycona. - Ale nasz plan... - Zawiesiła głos. "Nasz plan" - pomy lała. Podzielali go teraz bez reszty. - My l , e nasz plan jest m k szadufa - powiedział. Ghanima rozejrzała si
po przedpokoju, czuj c zapachy poranka, jakie si
w nim
rozchodziły. Podobał si jej sposób, w jaki Leto ich u ywał prywatnego j zyka. "M ka szadufa". Składał
lubowanie, nazwał plan rolnicz , słu ebn
prac : u y nianiem, nawadnianiem,
usuwaniem chwastów, przesadzaniem, przycinaniem - ale z freme sk implikacj , e praca dokonywała si równocze nie w Innym wiecie, gdzie symbolizowała utrzymywanie bogactwa duszy. Ghanima badała wzrokiem brata, gdy tak stali, pełni wahania, w skalnym przej ciu. Było dla niej coraz bardziej oczywiste, e zło ył przysi g na dwóch poziomach: raz, e przysi gał na Złot Drog wizji jego i ich ojca, a dwa, e ona pozwoli mu na swobodne tworzenie najbardziej niebezpiecznych kreacji mitologicznych, które wynikały z planu. Poczuła przera enie. Czy w jego osobistej wizji było co jeszcze, co , czym si z ni nie podzielił? Czy widział siebie jako potencjalnie zdeifikowan posta , maj c poprowadzi ludzko
ku odrodzeniu - jaki ojciec, taki
syn? Kult Muad'Diba pełen był ludzkiej goryczy, fermentuj c w bł dnych posuni ciach Alii i nieskr powanej swobodzie zmilitaryzowanego kapła stwa, które okiełznało Fremenów. Leto pragn ł odnowy. "Co przede mn ukrywa" - u wiadomiła sobie wyra nie. Przebiegła my l to, co jej powiedział o swoim nie. Był dla niego tak jaskrawo rzeczywisty, e godzinami chodził pó niej oszołomiony. Mówił, e sen nigdy si nie zmienia. "Stoj na piachu, w jaskrawym, złotym wietle dnia, ale na niebie nie ma sło ca. Wtedy u wiadamiam sobie, e to ja jestem sło cem. Moje oczy wiec jak Złota Droga. Wychodz z ciała. Odwracam si , spodziewaj c si zobaczy siebie jako sło ce. Ale nim nie jestem, jestem postaci -szkicem, dzieci cym rysunkiem z zygzakowatymi liniami zamiast oczu, nogami i r koma w postaci kresek. Mam berło w lewej dłoni, prawdziwe berło - maj ce w tamtej rzeczywisto ci wi cej szczegółów ni posta z kresek, która je trzyma. Wtedy berło porusza si i to mnie przera a. Gdy kołysze si , czuj si przebudzony, ale wiem, e nadal ni . U wiadamiam sobie, e moja skóra jest w czym zamkni ta - w zbroi, która porusza si tak jak ona. Nie mog
dojrze tej zbroi, ale czuj j . Mój strach opuszcza mnie, bo zbroja daje mi sil dziesi ciu tysi cy m czyzn ". Kiedy Ghanima popatrzyła na Leto, ten spróbował wyrwa si i pój
dalej w stron
komnat lady Jessiki. Siostra przytrzymała go. - Złota Droga mo e nie by lepsza ni jakakolwiek inna - powiedziała. Leto spu cił wzrok na skaln podłog pod stopami, wyczuwaj c nawrót w tpliwo ci Ghanimy. - Musz tak zrobi - powiedział. - Alia jest op tana - odparła. - Co takiego mo e przytrafi si i nam. Mogło ju dawniej, ale my o tym nie wiemy. - Nie. - Potrz sn ł głow , napotykaj c jej spojrzenie. - Alia opierała si . To dało sił mocom wewn trz niej, przez które została pokonana. My o mielili my si szuka wewn trz siebie, odnale
dawne j zyki i dawn wiedz . Ju jeste my amalgamatem istnie z naszych
wn trz. Nie opieramy si , działamy razem z nimi. Wła nie tego dowiedziałem si od naszego ojca w nocy. Musiałem si dowiedzie . - Mnie nic nie powiedział. - Słuchała matki. - I prawie przegrałam. - Wci
jeszcze ma nad tob władz ? - Jego twarz skurczyła si w grymasie l ku.
- Tak... Ale teraz my l , e strze e mnie swoj miło ci . Byłe bardzo dobry, gdy si z ni spierałe . - I my l c o Chani odzwierciedlonej wewn trz, powiedziała: - Nasza matka istnieje we mnie wraz z innymi w Alam al-Mithal, ale zaznała ju smaku piekła. Mog jej słucha bez strachu. Co do innych... - Tak - powiedział. - Ja słuchałem ojca, ale my l , e naprawd id za rad dziadka, na którego cze
otrzymałem imi . Mo e to imi ułatwia cał spraw .
- Doradził ci, eby porozmawiał z babk o Złotej Drodze? Leto odczekał, a słu cy nios cy tac ze niadaniem lady Jessiki przeci nie si mi dzy nimi. Gdy ich mijał, powietrze przepełnił silny zapach przyprawy. - Ona yje wewn trz nas i we własnym ciele - powiedział Leto. - Mo emy dwa razy zasi gn
jej rady. - Nie ja - zaprotestowała Ghanima. - Nie zaryzykuj znowu.
- Zatem tylko ja - odparł Leto. - My lałam, e zgodzili my si co do tego, e wróciła do zakonu e skiego? - Rzeczywi cie. Bene Gesserit na pocz tku, dzieło własnych r k w rodku i Bene Gesserit na ko cu. Ale pami taj, e w niej równie płynie krew Harkonnenów i e ma jej wi cej ni my, a tak e e do wiadczała czego w rodzaju wewn trznej wspólnoty, podobnie jak my. - W bardzo płytkiej postaci - odparła Ghanima. - Ale nie odpowiedziałe na moje pytanie. - Nie s dz , bym wspomniał jej o Złotej Drodze. - Ja mog . - Ghaniu! - Nie potrzebujemy wi cej bogów-Atrydów. Potrzebujemy troch
miejsca dla
człowiecze stwa! - Czy kiedykolwiek temu zaprzeczałem? - Nie. - Zaczerpn ła gł boko powietrze i odwróciła wzrok. Słu cy przygl dali si im z przedpokoju, po tonie odgaduj c,
e si
sprzeczaj , nie b d c jednak w stanie zrozumie
staro ytnych słów. - Musimy co zrobi - powiedział. - Je eli zaniechamy działania, równie dobrze mo emy si
nadzia
na nasze no e. - U ył freme skiego zwrotu: "Wla
nasz wod
do zbiornika
plemienia". Raz jeszcze Ghanima spojrzała na brata. Zmuszona była si z nim zgodzi , poczuła si jednak schwytana w pułapk , w konstrukcj o zbyt wielu elementach. Oboje wiedzieli, e bez wzgl du na to, co dalej zrobi , czeka ich dzie rozliczenia si z wszystkiego. Ghanima miała tego pewno
dzi ki informacjom uzyskanym od pami cio-osobowo ci, ale bała si teraz siły, której
udzieliła obcym psychikom przez posłu enie si ich do wiadczeniem. Czyhały na ni w jej wn trzu jak harpie, cienie-demony czaj ce si w zasadzce. Z wyj tkiem matki, która posiadała cielesn sił i wyrzekła si jej. Ghanima wci
czuła wstrz s po tej wewn trznej szamotaninie,
wiedz c, e przegrałaby, gdyby nie siła perswazji brata. Leto powiedział, e Złota Droga dawała szans wyj cia z pułapki. Poza dokuczliwym przekonaniem,
e zataił co ze swoich wizji, mogła jedynie doceni
jego szczero . Leto
potrzebował twórczej, zapładniaj cej my li, by wzbogaci plan. - Zostaniemy poddani próbie - powiedział, wiedz c, dok d prowadz jej w tpliwo ci. - Nie z przypraw .
- Niewykluczone. Z pewno ci na pustyni, w Procesie-o-Op tanie. - Nigdy nie wspominałe o tym, e b dziemy poddani Procesowi-o-Op tanie - oskar yła go. - To cz
snu?
Spróbował co odpowiedzie przez suche gardło i przełkn ł, gdy go zdradziło. - Tak. - Zatem staniemy si ... op tani? - Nie. Pomy lała o Procesie - pradawnej freme skiej próbie, która najcz ciej ko czyła si mierci . Zatem plan był bardziej zło ony, ni my lała. Mogli si znale
okropn
na granicy,
poza któr pchni cie w dowoln stron str ciłoby ich w przepa , z której ludzki umysł nie byłby w stanie ich wydoby . Wiedz c, dok d zawiod j jej my li, Leto rzekł: - Władza przyci ga psychopatów. Zawsze. Tego b dziemy musieli unikn
w naszych
wn trzach. - Jeste pewny, e nie zostaniemy op tani? - Nie, je eli stworzymy Złot Drog . Wci
pełna w tpliwo ci, powiedziała:
- Nie urodz ci adnych dzieci, Leto. Potrz sn ł głow , tłumi c wewn trzne protesty, i przeszedł na królewsk , oficjaln wersj staro ytnego j zyka: - Siostro, kocham ci czulej ni siebie samego, lecz to nie jest oferta moich
dz.
- Bardzo dobrze. Pozwól mi zatem wróci do jeszcze jednej z naszych dyskusji, nim doł czymy do naszej babki. Gdyby Alia zgin ła od no a, rozwi załoby to wi kszo
problemów.
- Je eli w to wierzysz, pewnie wierzysz równie , e mo emy chodzi po błocie i nie zostawia
ladów - powiedział. - Poza tym, czy Alia dała nam kiedykolwiek ku temu okazj ?
- Kr
plotki o tym D awidzie.
- Czy cokolwiek w Duncanie zdradza, e rosn mu rogi? Ghanima wzruszyła ramionami. - Jedna trucizna, dwie trucizny - zacytowała powszechny termin, stosowany w królewskich witach do katalogowania towarzyszy według ich zagro enia dla majestatu. Zasada, znak władzy obowi zuj cy wsz dzie. - Musimy zrobi to na mój sposób - powiedział. - Inna droga mogłaby by czystsza. Po jej odpowiedzi uznał, e ostatecznie stłumiła w tpliwo ci i pogodziła si z planem. Ta
pewno
nie przyniosła mu szcz cia. U wiadomił sobie nagle, e patrzy na własne r ce,
zastanawiaj c si , czy przylgnie do nich brud.
To
wła nie
było
osi gni ciem
Muad'Diba:
pod wiadomo ci ka dej jednostki jako nieu wiadomione
widział
zasoby
ródło wspomnie ,
si gaj ce do pierwotnej komórki, z której wszyscy bierzemy pocz tek. Mówił, e ka dy z nas potrafi odmierzy odległo
dziel c go od tego pocz tku. Widz c
to i mówi c o tym, Muad'Dib dokonał miałej decyzji: wzi ł na siebie zadanie zintegrowania genetycznej pami ci w system poddaj cy si
bie cemu
oszacowaniu. Tak wła nie zniszczył zasłony Czasu, zespalaj c w jedno przeszło i przyszło . Takie było dzieło Muad'Diba, wcielone w jego syna i córk . "Testament Arrakis" pióra Harq al-Ady Farad'n spacerował po ogrodach królewskiego pałacu swego dziadka, obserwuj c, jak cie skraca si , podczas gdy sło ce Salusa Secundus wspina si ku południowi. Musiał troch wyci ga krok, by pozosta u boku wysokiego baszara, który mu towarzyszył. - Mam pewne w tpliwo ci, Tyekanik - powiedział. - Och, nie mo na zaprzeczy , tron jest poci gaj cy, ale... - wci gn ł gł boki oddech - mam tak wiele innych zainteresowa . Tyekanik, od wie ony przez gwałtown kłótni z matk Farad'na, spojrzał z boku na ksi cia, zauwa aj c,
e ciało chłopaka staje si
coraz silniejsze w miar
zbli ania si
osiemnastych urodzin. Ka dego mijaj cego dnia było w nim coraz mniej z Wensicji, a coraz wi cej ze starego Szaddama, który przedkładał osobiste cele nad odpowiedzialno
panowania.
Wła nie to kosztowało go tron. Stawał si zbyt mi kki, gdy chodziło o wydawanie rozkazów. - Musisz dokona wyboru - powiedział Tyekanik. - Och, bez w tpienia b dziesz miał czas na niektóre ze swych zainteresowa , ale... Farad'n przygryzł doln warg . Trzymał go tu obowi zek, lecz czuł si sfrustrowany. Wolałby raczej uda
si
do skalnej enklawy, w której przeprowadzano eksperymenty z
piaskopływakami. Wła nie to dawało du
szans - wyrwa Atrydom monopol na przypraw , a
wszystko stanie si mo liwe. - Jeste pewny, e bli ni ta zostan ... wyeliminowane? - Nic nie jest absolutnie pewne, ksi
, ale prognozy s dobre.
Farad'n wzruszył ramionami. Zabójstwo było czym normalnym w yciu władców. Ich j zyk zawierał wiele subtelnych rozró nie sposobu eliminacji wa nych osób. W jednym słowie dawało si zawrze ró nic mi dzy trucizn w napoju i trucizn w jedzeniu. Zakładał, e eliminacja atrydzkich bli ni t dokona si
przez otrucie. Nie radowała go ta my l. Wedle
sprawozda , bli ni ta były bardzo interesuj c par . - Czy musimy uda si na Arrakis? - To dobre posuni cie, znale
si w miejscu najwi kszych napi .
Farad'n wydawał si unika jakiego pytania i Tyekanik zastanawiał si , jak ono brzmi. - Martwi si , Tyekanik - powiedział Farad'n w chwili, gdy okr yli róg ywopłotu i zbli ali si do fontanny otoczonej przez olbrzymie, czarne ró e. Zza ywopłotu dochodziły odgłosy przycinaj cych go ogrodników. - Tak? - ponaglił Tyekanik. - Ta, hmm... religia, któr wyznajesz obecnie... - Nic w tym dziwnego, ksi
- powiedział Tyekanik, maj c nadziej , e głos mu nie
zadr ał. - Ta religia przemawia do wojownika. Jest odpowiednia dla sardaukara. - Przynajmniej to jedno stwierdzenie było prawd . - Taaaa... ale moja matka wydaje si by z tego zadowolona. "Przekl ta Wensicja! Sprawiła, e jej syn zacz ł co podejrzewa " - pomy lał Tyekanik. - Nie dbam o to, co mówi twoja matka - wykrztusił. - Religia to co osobistego. Mo e widzi w tym co , co pomo e osadzi ci na tronie. - Tak wła nie s dziłem - odparł Farad'n. "Aaach, cwany chłopak" - pomy lał Tyekanik. - Racz sam w ni wejrze ; zobaczysz, dlaczego j wybrałem - powiedział. - Mimo... kaza Muad'Diba? Był przecie Atryd . - Mog tylko rzec, e niezbadane s
cie ki Boga - odrzekł Tyekanik.
- Rozumiem. Powiedz mi, Tyek, dlaczego poprosiłe mnie, ebym przeszedł si z tob wła nie teraz? Ju prawie południe, a o tej porze zazwyczaj lecisz tu czy tam na rozkaz mojej matki. Tyekanik zatrzymał si przy kamiennej ławce, stoj cej naprzeciw fontanny, i olbrzymich ró za ni . Uspokajało go pluskanie wody i na nim skupił uwag . - Ksi
, zrobiłem co , co nie spodobałoby si twojej matce.
- I pomy lał: "Je eli chłopak uwierzy, jej przekl ty plan si powiedzie!" Tyekanik miał nadziej , e plan Wensicji upadnie. "Sprowadza tu tego Kaznodziej ! Ona oszalała. A koszta!" Gdy Tyekanik nic wi cej nie powiedział, zaintrygowany Farad'n zapytał: - W porz dku, Tyek, co zrobiłe ? - Sprowadziłem specjalist w dziedzinie oniromancji - powiedział Tyekanik.
Farad'n rzucił ostre spojrzenie towarzyszowi. Niektórzy ze starszych sardaukarów zajmowali si interpretacj snów i czynili to z wzrastaj c intensywno ci od czasu kl ski ich towarzyszy, poniesionej z r k "Najwy szego
ni cego" - Muad'Diba. Gdzie
w snach,
argumentowali, mogła kry si droga powrotna do władzy i chwały. Ale Tyekanik zawsze si od tego powstrzymywał. - To do ciebie niepodobne, Tyek. - Zatem mog wypowiada si tylko na temat mojej religii - powiedział Tyekanik, odwracaj c si w kierunku fontanny. Nie religia była powodem sprowadzenia tu Kaznodziei. - Wi c mów w jej imieniu - odparł Farad'n. - Jak ksi
rozka e. - Odwrócił si i spojrzał na młodzie czego władc , b d cego
obiektem nadziei na przyszło
rodu Corrinów. - Ko ciół i pa stwo, ksi
, rozumowanie
naukowe i wiara, i nawet wi cej - post p i tradycja - wszystko jest pogodzone ze sob w naukach Muad'Diba. Nauczał on, e nie ma przeciwie stw nie do pogodzenia, z wyj tkiem tych zawartych w wierzeniach i czasami w snach. Odkrywał przyszło
w przeszło ci, jak równie i to, e obie s
cz ciami cało ci. Mimo w tpliwo ci, których nie potrafił sprecyzowa , Farad'n spostrzegł,
e słowa
wywieraj na nim wra enie. Usłyszał w głosie Tyekanika nut niech tnej szczero ci, jak gdyby człowiek ów mówił wbrew wewn trznemu nakazowi. - I wła nie dlatego sprowadziłe tego... tego interpretatora snów? - Tak, ksi
. By
mo e twe sny przenikaj
Czas. Odzyskasz
wiadomo
swej
wewn trznej istoty, gdy wszech wiat objawi ci si jako spójna cało . Sny... no wi c... - Ale ja swobodnie mówi o swoich snach - zaprotestował Farad'n. - To ciekawostki, nic wi cej. Nigdy bym nie podejrzewał, e ty... - Ksi
, nic z tego, co robisz, nie mo e by niewa ne.
- Pochlebiasz mi, Tyek, Naprawd wierzysz, e ów człowiek potrafi wejrze w j dro wielkich tajemnic? - Tak, wierz , ksi
.
- Niech wi c matka b dzie niezadowolona. - Przyjmiesz go? - Oczywi cie, poniewa sprowadziłe go, by roze li moj matk . "Szydzi ze mnie?" zastanowił si Tyekanik.
- Musz ci ostrzec, e ten starzec nosi mask . Taki ixia ski przyrz d, który pozwala niewidomemu widzie skór - powiedział. - Jest lepy? - Tak, ksi
.
- Wie, kim jestem? - Powiedziałem mu, ksi
.
- Bardzo dobrze. Chod my do niego. - Je eli mój ksi
chwil poczeka, zaraz go tu przyprowadz . Farad'n rozejrzał si po
ogrodzie otaczaj cym fontann i u miechn ł si . Miejsce dobre jak ka de inne na podobne bzdury. - Mówiłe mu, o czym niłem? - Tylko ogólnie, ksi
. Poprosi ci o osobist relacj .
- Och, bardzo dobrze. Poczekam tutaj. Sprowad tego człowieka. Farad'n odwrócił głow . Usłyszał, jak Tyekanik oddala si
w po piechu. Zobaczył
ogrodnika pracuj cego tu za ywopłotem, szczyt jego głowy w br zowym nakryciu, błysk no yc wystaj cych nad zieleni . Ich ruch zahipnotyzował ksi cia. "Cała sprawa ze snami to brednie - pomy lał Farad'n. - le, e Tyek nie skonsultował tego wcze niej ze mn . Dziwnie, e przyj ł now religi w tym wieku. A teraz... sny!" Usłyszał kroki za plecami - znajome, pewne st panie Tyekanika i jeszcze jeden, mniej równy chód. Farad'n odwrócił si , popatrzył na zbli aj cego si tłumacza snów. Ixia ska maska była czarnym, przypominaj cym gaz materiałem, skrywaj cym twarz od czoła a po podbródek. Nie miała adnych wyci
na oczy. Je eli wierzy przechwałkom Ixian, cała maska stanowiła
pojedyncze oko. Tyekanik zatrzymał si dwa kroki od Farad'na, ale starzec w masce zbli ył si na odległo
mniej ni kroku. - Tłumacz snów - powiedział Tyekanik. Farad'n skin ł głow . Zamaskowany starzec kaszln ł w sposób nieco przypominaj cy chrz kni cie, jak gdyby
starał si usun
co z oł dka.
Farad'n wyczuł kwa ny zapach przyprawy bij cy od obcego. Odór emanował z długiej, szarej szaty okrywaj cej ciało. - Czy maska jest naprawd cz ci twego ciała? - zapytał Farad'n, u wiadamiaj c sobie,
e pragnie odwlec rozmow na temat snów. - Tylko wtedy, gdy j
nosz
- rzekł starzec Głos miał nosowy, zawieraj cy cie
freme skiego akcentu. - Twoje sny - powiedział. - Opowiedz mi o nich. Farad'n wzruszył ramionami. Dlaczego nie? Po to Tyek sprowadził starca. Czy na pewno? Farad'na opadły w tpliwo ci, zapytał wi c: - Naprawd jeste specjalist w oniromancji? - Przybyłem, by zinterpretowa twój sen, mo ny panie. Farad'n znowu wzruszył ramionami. Ten starzec zdecydowanie go denerwował. Spojrzał na Tyekanika, który tkwił nieruchomo w miejscu, z zało onymi r kami patrz c na fontann . - Twoje sny, panie - ponaglił starzec. Farad'n zrobił gł boki wdech i zacz ł relacjonowa sen. Łatwiej mu było mówi , gdy ju si wci gn ł. Mówił o wodzie wzbieraj cej w studni, o słowach b d cych atomami ta cz cymi w głowie, o w u, który przemienił si w czerwia pustyni i wybuchn ł w chmurze pyłu. Ze zdumieniem odkrył, e musiał u y najwi cej wysiłku, by powiedzie o w u. Straszna niech powstrzymywała go i przyprawiała o gniew, gdy w ko cu si przełamał. Starzec słuchał nieruchomy, a wreszcie Farad'n zamilkł. Czarna maska poruszała si lekko w rytm oddechu. Farad'n czekał. Cisza trwała. Po chwili Farad'n zapytał: - Nie zamierzasz nic mi wyja ni ? - Zinterpretowałem twój sen - odpowiedział. Słowa wydawały si dochodzi z wielkiej odległo ci. - A wi c? - Farad'n zorientował si , e jego głos stał si piskliwy, odbijaj c napi cie, jakie wywołał w nim sen. Starzec stał wci
nieruchomo, w milczeniu.
- Powiedz mi w ko cu! - W tonie ksi cia wyra nie zabrzmiał gniew. - Powiedziałem, e go zinterpretowałem - rzekł starzec. - Niczego ci jednak nie zdradz . Poruszyło to nawet Tyekanika. Zwini te w pi ci r ce opadły mu po bokach. - Co to ma znaczy ? - zgrzytn ł z bami. - Nie obiecywałem, e odkryj wam moj interpretacj - powiedział starzec. - Chcesz wi kszej zapłaty? - zapytał Farad'n. - Nie prosiłem o zapłat , gdy mnie tu sprowadzano. - Chłodna duma odpowiedzi złagodziła gniew Farad'na. W ka dym razie starzec był odwa ny. Musiał wiedzie ,
e
nast pstwem nieposłusze stwa mo e by - Pozwolisz mi, ksi
mier .
- powiedział Tyekanik w chwili, gdy Farad'n zaczynał mówi . -
Wytłumacz, dlaczego nie chcesz tego zrobi ? - rzekł do starca w masce. - Dobrze, panie. Sen powiedział mi, e adne wyja nienia nie maj sensu. Farad'n nie mógł si powstrzyma : - Twierdzisz, e ja ju znam znaczenie snu? - By mo e tak, panie, ale nie w tym tkwi sedno sprawy. Tyekanik podszedł i stan ł u boku Farad'na. Obaj wpatrywali si w m czyzn . - Wyja nij nam to - powiedz ! Tyekanik. - Tak, wła nie - dodał Farad'n. - Gdybym miał mówi o nie, tłumaczy istot wody i pyłu, w y i czerwi, analizowa atomy, które ta cz
w twojej głowie tak samo jak w mojej... aach, mo ny panie, słowa
zdumiałyby ci jedynie i wzi łby je za nieporozumienie. - Boisz si , e mo esz mnie rozgniewa ? - zapytał Farad'n. - Panie mój! Ju jeste gniewny. - Tylko dlatego, e nam nie ufasz - rzekł Tyekanik. - Dotarłe ju blisko istoty sprawy, panie mój. Nie ufam adnemu z was z tego prostego powodu, e nie ufacie sobie nawzajem. - Zbli asz si niebezpiecznie blisko do granicy mej wytrzymało ci - powiedział Tyekanik. - Ludzie gin li za zachowanie mniej obra liwie ni twoje. Farad'n skin ł głow i rzekł: - Nie doprowadzaj mnie do gniewu. - miertelne konsekwencje gniewu Corrinów s dobrze znane, panie, na Salusa Secundus - odrzekł starzec. Tyek poło ył uspokajaj co dło na ramieniu Farad'na i zapytał: - Starasz si nas sprowokowa , by my ci zabili? O tym Farad'n nie pomy lał. Poczuł chłód, rozwa ywszy, co mogło znaczy takie zachowanie. Czy starzec, który nazywał siebie Kaznodziej , był kim wi cej, ni tym, kim si wydawał? Jakie mogły by konsekwencje jego mierci? Tworzenie m czenników to niebezpieczna zabawa. - W tpi , by cie mnie zabili, bez wzgl du na to, co powiem - rzekł Kaznodzieja. - My l , e znasz moj warto , baszarze, i e ksi
równie si jej domy la.
- Ostatecznie odmawiasz wyja nienia snu? - zapytał Tyekanik. - Zinterpretowałem go. - I nie ujawnisz, co w nim widzisz? - Winisz mnie, panie? - Czy mo esz mie dla mnie jak kolwiek warto ? - zapytał Farad'n. Kaznodzieja wyci gn ł praw r k . - Gdybym skin ł t dłoni , Duncan Idaho zjawiłby si i usłuchałby mnie. - A có to za pró na przechwałka? - zapytał Farad'n. Tyekanik jednak potrz sn ł głow , przywołuj c w pami ci sprzeczk z Wensicj , i powiedział: - Ksi
, to mo e by prawda. Kaznodzieja ma wielu wyznawców na Diunie.
- Dlaczego nie powiedziałe mi, e on pochodzi stamt d? - zapytał Farad'n. Zanim Tyekanik zdołał odpowiedzie , Kaznodzieja zwrócił si do Farad'na: - Panie mój, nie wolno ci si czu winnym w sprawie Arrakis. Jeste jedynie wytworem swych czasów, a przynajmniej do takiej wymówki mo esz si uciec. - Czu si winnym?! - Farad'na przepełnił gniew. Kaznodzieja wzruszył ramionami. Dziwne, ale ten gest sprawił, e Farad'n miast w ciekło ci poczuł rozbawienie. Roze miał si , odrzuciwszy w tył głow , przyci gaj c przestraszone spojrzenie Tyekanika. - Podobasz mi si , Kaznodziejo - powiedział. - Dzi kuj , ksi
- odrzekł starzec.
- Znajdziemy ci tu w pałacu komnat - dodał Farad'n, tłumi c chichot. - B dziesz moim urz dowym tłumaczem snów; nawet je eli nigdy nie powiesz mi słowa wyja nienia. Mo esz mi te doradza w sprawach Diuny. Jestem wielce ciekaw tej planety. - Nie mog tu zosta , ksi
.
Cie gniewu powrócił. Farad'n utkwił wzrok w czarnej masce. - A dlaczego nie, powiedz, je li łaska? - Ksi
... - rzekł Tyekanik, dotykaj c ramienia Farad'na.
- O co chodzi, Tyek? - Sprowadzili my go pod wi
c umow z Gildi . On musi wróci na Diun .
- Jestem wzywany do powrotu na Arrakis - powiedział Kaznodzieja. - A kto ci wzywa? - spytał Farad'n.
- Moc wi ksza ni twoja, ksi
.
Farad'n rzucił Tyekanikowi pytaj ce spojrzenie. - Czy by szpieg Atrydów? - Mało prawdopodobne, ksi
. Alia wyznaczyła nagrod za jego głow .
- Je eli wi c nie Atrydzi, to kto ci wzywa? - zapytał Farad'n, wracaj c uwag do Kaznodziei. - Siła wi ksza ni Atrydzi. Farad'n nie wytrzymał i roze miał si . Mistyczne brednie. Jak Tyek dał si ogłupi przez takie nonsensy? Kaznodzieja był przywoływany - najprawdopodobniej we nie. A co były warte sny? - To była strata czasu, Tyek - powiedział Farad'n. - Dlaczego wystawiłe mnie na t ... na t fars ? - Opłacało si , ksi
- powiedział Tyekanik. - Tłumacz snów przyrzekł mi sprawi , e
Duncan Idaho stanie si agentem rodu Corrinów. W zamian pragn ł zinterpretowa twoje sny. - I dodał w my li: "Przynajmniej tak powiedział Wensicji!" Baszara ogarn ły nowe w tpliwo ci. - Dlaczego moje sny s dla ciebie takie wa ne, starcze? - zapytał Farad'n. - Twój sen mówi,
e wielkie wydarzenia zmierzaj
ku logicznemu rozwi zaniu -
powiedział Kaznodzieja. - Musz przyspieszy swój powrót. Farad'n rzekł szyderczo: - Do ko ca pozostaniesz tajemniczy i nie dasz mi adnej rady? - Rady, ksi przyj
, s niebezpiecznym towarem. Ale zaryzykuj kilka słów, które mo esz
jako rad , b d w jakikolwiek inny sposób, jaki ci si spodoba. - B d niesko czenie wdzi czny - powiedział Farad'n. Maska Kaznodziei znieruchomiała
naprzeciw twarzy Farad'na. - Rz dy mog powstawa i upada z przyczyn, które wydaj si bez znaczenia, ksi
.
Wystarczy drobne wydarzenie. Kłótnia mi dzy dwoma kobietami... Kierunek, z którego pewnego dnia wiał wiatr... Katar, kaszel, długo
stroju, b d przypadkowe uderzenie pyłku piasku w oko
dworzanina. Nie zawsze wola imperialnych ministrów wyznacza kurs historii i niekoniecznie pontyfikacja kapłanów porusza r koma Boga. Farad'n poczuł, e dogł bnie poruszyły go te słowa, i nie potrafił wytłumaczy sobie swej reakcji.
Tyekanik jednak e skoncentrował si na jednym zdaniu. Dlaczego Kaznodzieja mówił o stroju? My li Tyekanika skupiły si na imperialnych szatach, przesłanych atrydzkim bli ni tom, i tygrysach wy wiczonych do zabijania. Czy starzec wyra ał subtelne ostrze enie? Jak wiele wiedział? - I to ma by rada? - zapytał Farad'n. - Je eli masz zwyci a - mówił Kaznodzieja - musisz przystosowa strategi do celu, jaki chcesz osi gn . Gdzie u ywa si strategii? W szczególnym miejscu i wobec szczególnych ludzi. Lecz nawet przy najwi kszej trosce o szczegóły pewne drobiazgi, którym nie przypisuje si znaczenia, wymykaj si uwadze. Czy twoja strategia, ksi
, mo e ogranicza si do ambicji
ony prowincjonalnego gubernatora? Tyekanik przerwał chłodnym głosem: - Dlaczego prawisz o strategii, Kaznodziejo? Jakie ambicje chcesz wmówi mojemu ksi ciu? - Nakłania si go, by po dał tronu - odparł Kaznodzieja. - ycz mu powodzenia, lecz wiem, e b dzie potrzebował czego wi cej ni tylko powodzenia. - To niebezpieczne słowa - powiedział Farad'n. - Jak to mo liwe, e o mielasz si je wypowiada ? - Natur ambicji jest to, i nie obchodzi jej rzeczywisto
- powiedział Kaznodzieja. -
O mielam si mówi , poniewa stoisz na rozdro u. Mo esz by kim podziwianym, czczonym. Teraz jeste otoczony lud mi, którzy nie szukaj moralnych racji, przez doradców, których obchodzi tylko strategia. Jeste młody, silny i wytrwały, ale brak ci szkolenia, dzi ki któremu mógłby rozwin
swój charakter. To smutne, poniewa masz w sobie słabo , której wymiary
wła nie ci opisałem. - Co masz na my li? - zapytał z naciskiem Tyekanik. - Uwa aj, co mówisz - rzucił ostrzegawczo Farad'n. - Co to za słabo ? - Nie pomy lałe
nigdy, jaki typ społecze stwa chciałby
reprezentowa
- rzekł
Kaznodzieja. - Nie bierzesz pod uwag potrzeb poddanych. Nawet posta Imperium, którego pragn łby , nie jest do ko ca okre lona. - Zwrócił zamaskowan twarz ku Tyekanikowi. - Twoje oko spoczywa na władzy, nie na jej subtelnym wykorzystywaniu i niebezpiecze stwach, jakie niesie. Twoja przyszło
jest wypełniona niewiadomymi: kłóc cymi si kobietami, kaszlem i
wietrznymi dniami. Jak mo esz stworzy epok , skoro nie widzisz ka dego jej szczegółu? Uparty
umysł nie b dzie ci dobrze słu ył. Farad'n przez dług chwil badał wzrokiem starca, zastanawiaj c si nad gł bi znacze wypowiadanych my li, nad uporczywym powracaniem do zdyskredytowanych idei. Moralno ! Cele społeczne! Mity do odstawienia na bok razem z wiar w d
cy ku doskonalszym formom
ruch ewolucji. - Usłyszeli my ju
do
- powiedział Tyekanik. - Co z cen , któr
uzgodnili my,
Kaznodziejo? - Duncan Idaho jest wasz - rzekł Kaznodzieja. - B d cie ostro ni. To bezcenny klejnot. - Och, mamy dla niego odpowiedni misj - powiedział Tyekanik. Rzucił okiem na Farad'na. - Za twoim pozwoleniem, ksi
?
- Niech si pakuje, zanim zmieni zdanie - odrzekł Farad'n. Nast pnie, patrz c na Tyekanika, dodał: - Nie podoba mi si sposób, w jaki mnie wykorzystujecie, Tyek! - Wybacz mu, ksi
- powiedział Kaznodzieja. - Twój wierny baszar spełnia wol Bo ,
nawet o tym nie wiedz c. - Ukłoniwszy si , Kaznodzieja odszedł, a Tyekanik pospieszył za nim. Farad'n patrzył na oddalaj ce si plecy, my l c: "Musz przyjrze si religii, której Tyek stał si or downikiem. - U miechn ł si ze smutkiem. - Có za tłumacz snów! Bzdury! Mój sen nie był niczym wa nym".
I ujrzał wizj zbroi. Zbroja nie była jego własn skór : była twardsza ni plastal. Nic nie mogło przez ni
przenikn
- ni nó , ni trucizna, ni piach
pustyni, ni jej wysuszaj cy ar. W prawej dłoni miał moc rozp tania kurzawy Coriolisa, wstrz ni cia ziemi i str cenia jej w nico . Oczy skupił na Złotej Drodze, a w lewej dłoni dzier ył berło absolutnego władztwa. Za Złot Drog Jego oczy spogl dały w wieczno , o której wiedział, e jest pokarmem duszy l wiecznotrwałego ciała. "Heighia, Sen mojego brata" z "Ksi gi Ghanimy" - Lepiej byłoby dla mnie, gdybym nigdy nie został Imperatorem - rzekł Leto. - Och, nie sugeruj , e popełniłem pomyłk i zajrzałem w przyszło
przez szkiełko przyprawy. Mówi
przez egoizm. Moja siostra i ja rozpaczliwie potrzebujemy czasu, czasu na swobodzie, aby nauczy si jak y z tym, czym jeste my. Zamilkł, patrz c pytaj co na lady Jessik . Wyrecytował rol , któr uzgodnił wcze niej z Ghanim . Jaka b dzie odpowied babki? Jessika patrzyła badawczo na wnuka stoj cego w słabym wietle kul wi toja skich rozja niaj cych pokoje w siczy Tabr. Był dopiero wczesny poranek drugiego dnia jej pobytu na Arrakis, a otrzymała ju niepokoj cy raport o tym, e bli ni ta sp dziły noc poza sicz . Co tam robiły? Nie spała dobrze. Czuła,
e nadaktywno , w której utrzymywała si
od owego
wyczerpuj cego dnia w porcie kosmicznym, zmusza j do sfolgowania tempa. Była to sicz jej koszmarów - ale tam, na zewn trz, nie było pustyni, któr zapami tała. Sk d pochodz kwiaty? Otaczaj ce powietrze wydawało si zbyt wilgotne. W ród młodych brakowało filtrfrakowego re imu. - Czym jeste , dziecko, e potrzebujesz czasu na nauczenie si siebie samego? - zapytała. Potrz sn ł łagodnie głow , wiedz c, e manifestuje dziwaczn dorosło
w ciele dziecka,
i przypominaj c sobie, e nie mo e pozwoli , by ta kobieta wróciła do równowagi. - po pierwsze, nie jestem dzieckiem. Och... - Dotkn ł piersi. - Mam ciało dziecka, bez w tpienia. Ale nie jestem dzieckiem. Jessika przygryzła górn warg , nie zwa aj c, e si w ten sposób zdradza. Jej ksi
,
martwy od wielu lat, miał si z niej, gdy to robiła. ,,To twoja jedyna niekontrolowana reakcja tak nazywał przygryzanie wargi - która mówi mi, e si niepokoisz i e musz pocałowa te usta, by opanowa ich dr enie ".
Teraz wnuk nosz cy imi jej ksi cia doprowadził do tego, e zamarła, nieruchoma. Tylko jej serce biło. Leto u miechn ł si , mówi c: - Jeste zaniepokojona. Poznaj to po dr eniu twych warg. Odzyskanie normalnego wygl du wymagało od niej zastosowania najskuteczniejszych chwytów szkolenia Bene Gesserit. - Szydzisz ze mnie? - zdołała powiedzie . - Szydzi z ciebie? Nigdy. Ale musz ci wyja ni , jak bardzo si ró nimy. Pozwól mi przypomnie pewn orgi w siczy, dawno temu, kiedy stara Matka Wielebna oddała ci swoje ycie i wspomnienia. Zwróciła si ku tobie i dała ci ten... ten długi sznur koralików, z których ka dy był inn osob . Masz je teraz, wiesz wi c co nieco z tego, czego do wiadczamy z Ghanim . - I z Ali ? - zapytała Jessika, wypróbowuj c go. - Nie rozmawiała o tym z Ghani ? - Chciałabym porozmawia z tob . - Bardzo dobrze. Alia odrzuciła to, czym była, i stała si tym, czym obawiała si by . Wewn trznej przeszło ci nie da si zepchn przed-urodzonych, to gorsze ni
do nie wiadomo ci. Grozi to ka demu, lecz dla nas,
mier . To wszystko, co mog powiedzie o Alii.
- Zatem nie jeste dzieckiem - stwierdziła Jessika. - Mam miliony lat. Potrzebuj przystosowa , których istoty ludzkie nigdy nie musiały w sobie wykształca . Jessika skin ła głow , spokojniejsza ju i o wiele ostro niejsza, ni była z Ghanim . A gdzie jest wła ciwie Ghanim ? Dlaczego Leto przyszedł sam? - No wi c, babciu - powiedział - czy jeste my Paskudztwami, czy nadziej Atrydów? Jessika zignorowała jego pytanie. - Gdzie twoja siostra? - Odwraca uwag Alii, aby zabezpieczy nas przed ingerencj z jej strony. Ale Ghanima nie powie ci wi cej ni ja. Nie zauwa yła tego wczoraj? - Co zauwa yłam, to ju moja sprawa. Dlaczego paplesz o Paskudztwach? - Papl ? Nie cytuj mi tu frazesów Bene Gesserit, babciu, bo wepchn je w ciebie z powrotem, słowo po słowie. Chc czego wi cej ni tylko dr enia warg. Jessika potrz sn ła głow , czuj c zimno tej... osoby, w której yłach płyn ła jej krew.
Zasoby siły, którymi dysponował Leto, obezwładniały j . Staraj c si dopasowa swój ton do ostro ci jego wypowiedzi, powiedziała: - Có mo esz wiedzie o moich zamiarach? Prychn ł pogardliwie. - Nie powinna pyta , czy popełniłem t sam omyłk , co ojciec. Nie wyjrzałem poza nasz ogródek czasu - przynajmniej nie celowo. Zostawmy wiedz absolutn o przyszło ci chwilom deja-vu, których do wiadcza ka dy człowiek. Eksperyment ojca mówi mi wszystko, co chc o niej wiedzie . Zna przyszło pułapk . W efekcie czas si
absolutnie, znaczy absolutnie by przez ni schwytanym w
rozpada. Tera niejszo
staje si
przyszło ci . Domagam si
wi kszej wolno ci. Jessika czuła,
e j zyk wierzbi j
od nie wypowiedzianych słów. Jak mogła mu
opowiedzie o czym , czego on jeszcze nie wiedział? To było potworne! "On jest mój! To mój kochany Leto!" Ta my l j zaszokowała. Przez chwil zastanawiała si , czy dzieci ca maska nie mogłaby nabra drogich jej rysów i zmartwychwsta ... "Nie!" Leto opu cił głow i spojrzał spod oka, by si badawczo przyjrze babce. Tak, mo na ni manewrowa . - Kiedy my lisz o przyszłowidzeniu, a mam nadziej , e robisz to rzadko - powiedział nie ró nisz si prawdopodobnie od innych. Wi kszo
wyobra a sobie, jak miło byłoby zna
jutrzejsze notowania cen na futra z wielorybów, b d czy Harkonnenowie b d raz jeszcze rz dzi
na ojczystej Giedi Prime. Ale, oczywi cie, my znamy Harkonnenów i bez
przyszłowidzenia, prawda, babciu? Omin ła zastawion
przez niego pułapk . Oczywi cie wiedział o przekl tej krwi
Harkonnenów płyn cej w yłach swoich przodków. - Kim s Harkonnenowie? - zapytał, chc c j podbechta . - Kim jest Bestia Rabban? Kim
takim jak my, co? Wró my jednak do tematu. Mówi
o powszechnym micie
przyszłowidzenia: zna absolutnie przyszło . Cał ! Jakie fortuny mo na by zbi i straci , maj c tak wiedz , prawda? Motłoch w to wierzy. Wierz , e je eli "troch " jest dobre, to "wi cej" musi by lepsze. Wspaniale! A gdyby wr czyła komu kompletny scenariusz jego ycia, dialogi nie mog ce ulec zmianie a do chwili zgonu - byłoby to dla niego darem z piekła rodem. Jakie
to by było nudne! Znałby naprzód ka d odpowied , ka d reakcj - i tak bez ko ca, bez ko ca... - Leto potrz sn ł głow . - Ignorancja ma pewne zalety. Wszech wiat niespodzianek jest tym, o co si modl . Podczas tej długiej przemowy Jessika coraz bardziej si dziwiła, jak mocno jego sposób mówienia, intonacja, barwa głosu przypominaj jej Paula - utraconego syna. Nawet idee: tak wła nie mógłby on mówi . - Przypominasz mi Paula - powiedziała. - To dla ciebie bolesne? - Na swój sposób, ale cieszy mnie, e on yje w tobie. - Tak mało rozumiesz z tego, co tkwi we mnie. Jessika spostrzegła, e jego głos przepełniony jest gorycz . Podniosła głow , by spojrze mu w oczy. - Babciu, Ghanima jest tob . Jest tob tak zupełnie, e twoje ycie nie ma dla niej adnych tajemnic a do chwili, gdy urodziła naszego ojca. I ja! Ja równie jestem katalogiem cielesnych zapisów. S chwile, gdy to brzemi staje si zbyt ci kie, by je znie . Zjawiła si tu, by nas os dza ? By os dza Ali ? To my powinni my ci os dza . Jessika starała si zdoby na jak
odpowied , ale nie znalazła adnej. Dlaczego ci gle
podkre lał swoj odmienno ? Czy skrywa ch
odrzucenia jej? Czy osi gn ł stadium Alii? Czy
stał si Paskudztwem? - Wiem, co ci niepokoi - powiedział. - Wiesz - zgodziła si . - Tak, to mnie niepokoi z przyczyn, które s ci dokładnie znane. Jestem pewna, e powtórzyłe moje szkolenie Bene Gesserit. Ghanima przyznała si do tego. Wiem, e Alia... to zrobiła. Znasz konsekwencje swojej odmienno ci. Spojrzał na ni z niepokoj c intensywno ci . - Prawie nie podejmowali my takich prób wobec ciebie - powiedział, a w jego głosie wyczuła co z własnego zm czenia. - Znamy dr enie warg tak, jak je znał twój kochanek. Na yczenie mo emy przypomnie sobie ka d sypialnian pieszczot , któr obdarzył ci twój ksi
. Bez w tpienia zaakceptowała nas intelektualnie, ale ostrzegam ci , e intelektualna
akceptacja to za mało. Je eli ja lub Ghanima staniemy si Paskudztwem - przyczyn tego mo esz by ty! Albo nasz ojciec... albo matka! Lub twój ksi b dzie zawsze ten sam.
! Ka de z was mo e nas op ta , a rezultat
Jessika poczuła palenie w piersiach i wilgo w oczach. - Leto... - zdołała powiedzie , u ywaj c w ko cu tego imienia. Zorientowała si , e ból był mniejszy, ni sobie wyobra ała. Zmusiła si do kontynuowania: - Czego chcesz ode mnie? - Chciałbym ci czego nauczy . - Czego? - Tej nocy Ghania i ja odegrali my role matki i ojca prawie do samozniszczenia, ale wiele si
nauczyli my. Zachowuj c
wiadomo , mo na dowiedzie
si
tego i owego. Mo na
przewidzie pewne wydarzenia. Alia... No wi c, mamy prawie pewno , e spiskuje, by ci porwa . Jessika zmru yła oczy, wstrz ni ta nagłym oskar eniem. Znała dobrze t sztuczk , u ywała jej wiele razy: naprowadzi osob na jedn
cie k rozumowania i wtedy zaszokowa j
wnioskiem wyprowadzonym z innej. Odzyskała spokój, raptownie zaczerpn wszy powietrza. - Wiem, co zrobiła Alia... czym jest, ale... - Babciu, współczuj jej. U yj swego serca tak, jak rozumu. Czyniła to ju przedtem. Stanowisz zagro enie, a Alia pragnie Imperium na własno , albo przynajmniej to, czym si stała, pragnie władzy. - Sk d mog wiedzie , e nie mówi do mnie kolejne Paskudztwo? Wzruszył ramionami. - Wła nie w tym przejawia si twe serce. Ghania i ja wiemy, e ona upadła. Niełatwo przywykn
do zgiełku wewn trznych tłumów. Zdu te ja nie, a b d wraca , kł bi c si w tle za
ka dym razem, gdy przywoływa
b dziesz wspomnienia. Pewnego dnia kto
silny z tej
wewn trznej bandy zadecyduje, e ju czas dzieli z tob ciało. - I nic nie mo na na to poradzi ? - zapytała Jessika, cho bała si odpowiedzi. - Wierzymy,
e jest co ... Tak. Nie mo emy uzale ni
si
od przyprawy, to
najistotniejsze, i nie wolno nam tłumi przeszło ci. Musimy jej u ywa , uczyni z niej cz
nas
samych. W ko cu wszyscy oni stan si nasz domieszk . Nie b dziemy dłu ej pierwotnymi osobowo ciami - ale nie b dziemy te op tani. - Mówiłe o jakim spisku. - Oczywi cie. Wensicja ywi ambicje co do swego syna. Alia ywi ambicje co do siebie, a... - Alia i Farad'n?
- Nic si jeszcze wyra nie nie rysuje - powiedział - ale Alia i Wensicja poruszaj si teraz po równoległych kursach. Wensicja ma siostr w domu Alii. Có prostszego, ni przesła wiadomo
dla...
- Wiesz co o takiej wiadomo ci? - Jakbym j widział i czytał ka de słowo. - Ale jej nie widziałe ? - Bo nie było takiej potrzeby. Wystarczyło, e dowiedziałem si , i wszyscy Atrydzi s tu, razem, na Arrakis. Cała woda w jednym zbiorniku. - Wykonał gest, jakby chciał obj
cał
planet . - Ród Corrinów nie odwa y si zaatakowa ! - Gdyby jednak, Alia skorzystałaby z tego... Szyderstwo w głosie Leto sprowokowało Jessik . - Nie pozwol , by mój wnuk traktował mnie protekcjonalnie! - powiedziała. - Zatem przesta , do diabła, kobieto, my le o mnie jako o wnuku. My l o mnie jako o swoim ksi ciu Leto! - Jego ton, wyraz twarzy, nawet nagły gest r k były jej tak znajome, e zmieszana zamilkła. - Starałem si ci przygotowa . Przyznaj mi przynajmniej tyle - powiedział Leto suchym, nieobecnym głosem. - Dlaczego Alia miałaby mnie porwa ? - By obarczy win ród Corrinów. - Nie wierz . Nawet jak na ni , to byłoby... potworne! Zbyt niebezpieczne. Jak mogłaby zrobi co takiego, bez... nie mog w to uwierzy ! - Uwierzysz, gdy to si stanie. Aaach, Ghania i ja podsłuchiwali my wewn trz siebie, wi c w i e m y . To prosta samoobrona, bo sk d dowiedzieliby my si o bł dach, jakie popełnia si dokoła nas? - Nawet przez chwil nie uwierz , e porwanie mo e by dla Alii... - Na Boga! Jak mo esz ty, Bene Gesserit, by taka niepoj tna? Całe Imperium wie, dlaczego tu jeste . Wszyscy propagandy ci Wensicji s gotowi, eby ci zdyskredytowa . Alia nie mo e czeka , a to si stanie. Je eli znikniesz ze sceny, dla rodu Atrydów mógłby to by miertelny cios. - A co podejrzewa Imperium?
Wycedziła słowa tak zimno, jak tylko mogła, wiedz c, e nie mo e zwie
tego nie-
dziecka adn sztuczk Głosu. - To, e lady Jessika planuje skrzy owanie bli ni t ze sob ! - wypalił. - Wła nie tego pragnie zakon e ski. Kazirodztwa! Jessika drgn ła. - Czcza pogłoska. - Przełkn ła lin . - Bene Gesserit nie pozwol , eby ta plotka szerzyła si bez kontroli w Imperium. Wci
mamy pewne wpływy. Pami taj o tym.
- Plotka? Jaka plotka? Z pewno ci rozwa ała pomysł skrzy owania nas ze sob . Potrz sn ł głow w chwili, gdy zacz ła mówi . - Nie zaprzeczaj. Niech by my tylko sp dzili okres dojrzewania z tob pod jednym dachem, zobaczyłaby , e twój wpływ okazałby si niczym wi cej jak szmat , któr macha si przed czerwiem. - Wierzysz, e mo emy by a tak głupie? - zapytała Jessika. - I owszem. Wasz zakon to nic innego, jak tylko kółko przekl tych, starych, głupich bab, nie potrafi cych my le o niczym innym poza cennym programem hodowlanym! Ghania i ja znamy d wigni , jak chcecie si posłu y . Czy ty s dzisz, e my jeste my głupcami? - D wigni ? - One wiedz , e pochodzisz z Harkonnenów! Pewnie w ich hodowlanych zapiskach stoi: Jessika, córka Tanidii Nerus i barona Vladimira Harkonnena. Gdyby ten zapis przypadkowo stał si powszechnie znany, przyprawiłoby ci to o niezłe... - My lisz, e zakon zni y si do szanta u? - W i e m , e mog to zrobi . Och, wied my owin ły swoje słowa w pozłacany papierek, powiedziały ci, by sprawdziła plotki kr
ce o córce. Podsycaj twoj ciekawo
i twoje obawy.
Odwołały si do twojego poczucia odpowiedzialno ci, sprawiły, e poczuła si winna, i uciekła na Kaladan. I ukazały ci perspektyw ocalenia wnuków. Jessika patrzyła na niego w milczeniu. Mówił, jak gdyby był wiadkiem naładowanych emocjami spotka z Cenzorkami zakonu e skiego. Poczuła si doszcz tnie pokonana sił jego argumentów i zacz ła na powa nie rozwa a mo liwo , e Leto mówi prawd , twierdz c, i Alia planuje porwanie. - Widzisz, babciu, musz podj
ci k decyzj - powiedział. - Czy podporz dkowa si
mistyce Atrydów? Czy y dla moich poddanych... i umrze za nich? Czy wybra inn drog - t , która pozwoli mi y tysi ce lat? Jessika mimowolnie si wzdrygn ła. Słowa wypowiedziane tak łatwo dotyczyły tematu,
który był starannie unikany przez Bene Gesserit. Wiele Matek Wielebnych mogło skorzysta z tej drogi... lub przynajmniej spróbowa . Dla nowicjuszek zakonu dost pne były manipulacje chemi organizmu, gdyby jednak chocia jedna si na to zdecydowała, wcze niej czy pó niej wszystkie poszłyby jej ladem. Nie udałoby si ukry tego procederu przed oczami z zewn trz, a wiedziały na pewno, e obranie takiej drogi sprowadziłoby na zakon zagład . Krótko yj ca ludzko
obróciłaby si przeciw nim. - Nie podoba mi si kierunek, w jakim zd aj twe my li - powiedziała Jessika. - Bo ich nie rozumiesz - odparł. - Ghania i ja... - Potrz sn ł głow . - Alia odrzuciła t
drog . - Jeste pewien? Wysłałam ju wiadomo
do zakonu, e Alia praktykuje to, co nie do
pomy lenia. Spójrz na ni ! Nie postarzała si ani o dzie od dnia, kiedy ostatni raz j ... - Ach...! - Przerwał jej, machaj c r k . - Ja mówi o czym innym, o tym, jak perfekcyjnie utrzymuje si poza granicami tego, co kiedykolwiek osi gn ły istoty ludzkie. Jessika zamilkła, przera ona. Jak łatwo sprawił, e si zdradziła, i wysłała wiadomo ! Wiedział z pewno ci , e ta wiadomo
oznacza wyrok mierci na Ali . I bez wzgl du na to, w
jakie oblekłaby j słowa, ich sens sprowadzał si do opisu tego samego wyst pku. Czy nie wiedział, czym groziło ich wypowiedzenie? - Mów ja niej - powiedziała w ko cu. - Jak? - zapytał. - Dopóki nie zrozumiesz, e Czas nie jest tym, czym si wydaje, nie mog ci nawet zacz
wyja nia . Mój ojciec to podejrzewał. Znalazł si na granicy zrozumienia,
ale mu si nie udało. Teraz nale y to do mnie i Ghani. - Nalegam, eby wyja nił - powiedziała Jessika, a jej palec pow drował w pobli e zatrutej igły, któr trzymała pod fałd szaty. Gom d abbar, tak miertelny, e najl ejsze tkni cie jego ostrza zabijało w ci gu paru sekund. "Ostrzegły mnie, e mo e b d musiała tego u y ". My l ta wprawiła mi nie jej ramion w narastaj ce falami dr enie. - Dobrze - westchn ł. - Po pierwsze, nie ma ró nicy mi dzy dziesi cioma tysi cami lat a rokiem; nie ma ró nicy mi dzy tysi cem lat a uderzeniem serca. Nie ma ró nicy. Oto pierwszy fakt dotycz cy Czasu. I drugi: cały wszech wiat z całym jego czasem jest wewn trz mnie. - Co to za brednie? - zapytała z naciskiem. - Widzisz? Nie rozumiesz. Postaram si wi c wyja ni to w inny sposób. - Podniósł dło ,
by gestami ilustrowa słowa. - Poruszamy si naprzód, cofamy si . - Ale w ten sposób niczego mi nie wyja niasz! - Masz słuszno je poj
- rzekł. - S sprawy, których nie mo na wytłumaczy słowami. Mo na
tylko poprzez do wiadczenie. Nie jeste przygotowana na co takiego, podobnie jak nie
widzisz mnie, gdy na mnie patrzysz. - Ale... patrz prosto na ciebie. Oczywi cie, e ci widz ! - Wpatrywała si w niego. To, co usłyszała, odzwierciedlało wiedz z Kodeksu Zensunnitów, którego uczyła si w szkołach Bene Gesserit, i było gr słów w celu zm cenia czyjego rozumienia filozofii. - Na pewne rzeczy nie ma si wpływu - powiedział. - I jak wyja nisz t ... t
doskonało , która tak daleko przekracza doznania reszty
ludzko ci? - Je eli odwleka si staro
czy mier przez za ywanie melan u lub wyuczon kontrol
biochemicznej równowagi, której wy, Bene Gesserit, słusznie si obawiacie, taka zwłoka daje jedynie złudzenie sprawowania kontroli. Gdy kto przekracza sicz, bez znaczenia jest, czy idzie wolno, czy szybko. Drog przez czas do wiadcza si w duszy. - Dlaczego onglujesz słowami? Zjadłam z by na rozgryzaniu takich nonsensów na długo, zanim narodził si twój ojciec. - Ale tylko z by rosn - powiedział. - To tylko słowa! - Ach, jeste bardzo blisko! - Ha! - Babciu? - Tak? Przez dług chwil milczał, po czym rzekł: - Widzisz? Wci mo esz przenikn
mo esz reagowa jak dawniej. - U miechn ł si do niej. - Ale nie
wzrokiem cieni. Jestem w miejscu - znowu si u miechn ł - do którego
bardzo zbli ył si mój ojciec. Kiedy ył, to ył, ale kiedy umarł, nie udało mu si umrze . - Co chcesz przez to powiedzie ? - Poka mi jego ciało! - My lisz, e Kaznodzieja jest... - Mo liwe, lecz je eli nawet tak, to nie jest jego ciało.
- Nic nie wyja niłe - oskar yła go. - Uprzedzałem ci . - Po co wi c... - Pytała . Musiałem ci to udowodni . Teraz wró my do sprawy Alii i jej planu porwania... - Planujesz to, co nie do pomy lenia? - zapytała z naciskiem, nieco wysuwaj c przygotowany truj cy gom d abbar spod szaty. - B dziesz jej katem? - zapytał zwodniczo łagodnym głosem i wskazał na palce, które trzymała pod szat . - S dzisz, e ona pozwoli ci tego u y ? Czy my lisz mo e, e ja ci na to pozwol ? Jessika poczuła si nieswojo. - Nie obawiaj si - kontynuował. - Nie zrobi tego, co nie do pomy lenia. Nie jestem tak głupi. Ale jestem równie wstrz ni ty jak ty. O mielasz si os dza Ali . Oczywi cie, e złamała bezcenne przykazania Bene Gesserit! A czego oczekiwała ? Uciekła od niej, zostawiła j tu jako królow , ze wszystkim, prócz tytułu. Z cał władz ! Wróciła na Kaladan, by leczy rany w ramionach Gurneya. Zupełnie nie le. Ale kim jeste , by os dza Ali ? - Powiem ci. Nie b d zno... - Och, zamknij si . - Odwrócił wzrok z niesmakiem, ale słowa wypowiedział w specjalny sposób Bene Gesserit, kontroluj cym Głosem. Uciszył j , jakby zatkał jej usta dłoni . "Kto lepiej wie, jak uderzy we mnie Głosem, ni ten tutaj?!" - pomy lała. U mierzaj cy argument złagodził zranione uczucia. Po wielokrotnym korzystaniu z Głosu w stosunku do innych nie spodziewała si , e jest na podatna... nigdy wi cej... nie od czasu pobytu w szkole, gdy... Leto odwrócił si do niej plecami. - Przepraszam. Po prostu wiem, jak lepej reakcji mo na si po tobie spodziewa , je li... - lepej? Po mnie? - To stwierdzenie zirytowało j bardziej, ni subtelne zastosowanie Głosu. - Po tobie - powiedział. - lepej. Je eli w ogóle zostało w tobie troch uczciwo ci, sama masz tego wiadomo . Wypowiadam twoje imi , a ty mówisz: "Tak?" Uciszam twój j zyk. Wywołuj wszystkie mity Bene Gesserit. Spójrz w siebie w sposób, jakiego ci nauczono. To przynajmniej jest co , co mo esz zrobi dla swojego... - Jak miesz! Co wiesz o... - zawiesiła głos. Oczywi cie, e wiedział!
- Mówi : spójrz w siebie! - powiedział rozkazuj co. Znowu była zniewolona. Czuła, jak zmysły zamieraj ... oddech staje si szybszy... Tu poza polem wiadomo ci przyczaiło si łomocz ce serce, brak tchu... Nagle zrozumiała, e wyra nie wida przyspieszony oddech, bicie serca, e wymkn ły si one spod kontroli uzyskanej w toku szkolenia Bene Gesserit. Z oczyma rozszerzonymi ze zdumienia poczuła, e jej ciało podporz dkowuje si
obcej woli. Powoli odzyskała spokój, ale nie odzyskała uprzedniej
równowagi. To nie-dziecko grało na niej podczas całej rozmowy, jak na wyrafinowanym instrumencie. - Teraz wiesz, jak została uwarunkowana przez nieocenione Bene Gesserit - powiedział. Mogła jedynie przytakn . Jej wiara w słowa legła w gruzach. Leto zmusił j
do
spojrzenia fizycznemu wszech wiatowi w twarz. Jessika wyszła z tej konfrontacji wstrz ni ta, jej wiadomo
znalazła si na zupełnie nowej drodze. "Poka mi jego ciało!" Pokazał jej własne
ciało, jakby było ciałem noworodka. Od czasu szkolenia na Wallach, od tych przera aj cych dni, nim przyszli po ni agenci handlowi ksi cia, nie czuła tak dr
cej niepewno ci.
- Zostaniesz porwana - rzekł Leto. - Ale... - Nie prosz ci o zgod - powiedział. - Traktuj to jako rozkaz swojego ksi cia. Kiedy nadejdzie pora, pojmiesz przyczyn . Czeka ci konfrontacja z bardzo interesuj cym uczniem. Wstał, skin ł głow i dodał: - Pewne działania maj koniec, ale nie maj pocz tku. Inne zaczynaj si , ale nie ko cz . Wszystko zale y od tego, gdzie znajduje si obserwator. Odwrócił si i wyszedł z pokoju. W drugim przedsionku Leto spotkał Ghanie spiesz c ku ich osobistym komnatom. Zatrzymała si , gdy go tylko ujrzała. - Alia jest zaj ta Konwokacj Wiernych - powiedziała i rzuciła pytaj ce spojrzenie na przej cie prowadz ce do kwatery Jessiki. - Udało si - powiedział Leto.
Istota okrucie stwa jest rozpoznawana zarówno przez ofiar , jak ł przez oprawc - przez wszystkich, którzy o nim wiedz , bez wzgl du na odległo . Dla okrucie stwa nie ma usprawiedliwie ,
adnych okoliczno ci łagodz cych.
Okrucie stwo nigdy nie równowa y ani nie prostuje przeszło ci. Okrucie stwo uzbraja jedynie przyszło
w nowe okrucie stwo. Jest ono samonapedz j c si
sił - barbarzy sk postaci kazirodztwa. Ktokolwiek popełnia okrucie stwo, popełnia równie okrucie stwa przez nie zrodzone. "Apokryfy Muad'Diba" Wkrótce po południu, gdy wi kszo
pielgrzymów oddaliła si , by odpocz
w jakim
chłodnym, ocienionym miejscu, na wielkim placu pod wi tyni Alii pojawił si Kaznodzieja. Szedł wsparty o rami młodego Assana Tariqa. W kieszeni pod powiewaj c szat Kaznodzieja niósł czarn , przypominaj c gaz mask , któr miał na sobie na Salusa Secundus. Bawiła go my l, e maska i chłopiec słu yły temu samemu celowi - sprawianiu pozorów. Wszyscy byli pełni w tpliwo ci co do tego, czy potrzebował maski. "Niech mit ro nie, a niepewno
wraz z nim" - pomy lał.
Nikt nie miał prawa odkry , e ta maska nie ma nic wspólnego z wyrobami Ixia skich uczonych. Jego r ce nie wolno było ze lizgn Kaznodzieja cho w tpliwo ci si
si z ko cistego barku Assana Tariqa. Niech
raz st pnie tak, jak gdyby widział mimo okaleczonych oczodołów, a
rozprosz . W tła nadzieja, któr piel gnował, pierzchłaby w okamgnieniu.
Ka dego dnia modlił si o zmian , o jaki drobiazg, na którym mógłby si potkn , lecz nawet Salusa Secundus była pyłkiem, którego ka dy aspekt był mu znany. Nic si nie zmieniło, nic nie mogło by zmienione... Jeszcze nie teraz. Wielu ludzi spostrzegło jego przej cie w pobli u sklepów i arkad, zauwa yło sposób, w jaki odwracał głow z boku na bok, kieruj c j nieustannie ku otwartym drzwiom lub ludziom. Ruchy głowy nie zawsze były naturalne dla lepca i to przyczyniało si do narastania mitu. Alia wygl dała przez ukryt szczelin w murze
wi tyni. Szukała w tym pokrytym
bliznami obliczu daleko w dole jakiegokolwiek znaku - wiadectwa to samo ci. Donoszono jej o ka dej plotce. S dziła, e rozkaz pochwycenia Kaznodziei pozostanie tajemnic , ale powrócił do niej jako plotka. Nawet w ród stra ników kto nie zdołał zachowa milczenia. Miała nadziej , e usłuchaj nowych rozkazów i nie pochwyc tej owini tej w szat postaci w jakim publicznym
miejscu, gdzie ka dy mógłby to zobaczy . Nasycony kurzem upał wisiał nad placem. Młody przewodnik Kaznodziei naci gn ł na nos skraj szaty, pozostawiaj c odkryte jedynie oczy i kawałek czoła. Osłona wybrzuszała si zarysem chwytowodu filtrfraka. Alia domy liła si , e przyszli z pustyni. Gdzie si kryli? Kaznodzieja nie miał adnej osłony przed pra cym sło cem. Odrzucił nawet ko cówk chwytowodu filtrfraka. Nic nie chroniło jego twarzy przed o lepiaj cym blaskiem dnia i powietrzem dr cym od aru, sprawiaj cymi, e bloki bruku na placu wydawały si rytmicznie falowa . Przy stopniach
wi tyni stała grupka dziewi ciu pielgrzymów oddaj cych hołd przed
opuszczeniem sanktuarium. Na ocienionym kra cu placu było jeszcze mo e z pi dziesi t osób, w wi kszo ci wiernych poddaj cych si rozmaitym rytuałom, narzuconym przez kapła stwo. Po ród obserwatorów wida było pomocników kilku handlarzy, którzy nie sprzedali jeszcze tyle, by zwin
interes na por najgorszego upału.
Wygl daj c przez szczelin , Alia czuła morderczy upał i wiedziała, e wpadła w luk mi dzy my leniem a odczuwaniem w sposób, w jaki cz sto zdarzało si to jej bratu. Pokusa zasi gni cia rady wewn trz siebie kr yła jej uparcie po głowie jak złowieszczy s p nad wyczerpanym w drowcem. Był w niej baron: lojalny, lecz zawsze gotów bawi si kosztem jej przera enia, gdy racjonalny os d zawodził, a rzeczy wokół traciły przynale no
do przeszło ci,
tera niejszo ci b d przyszło ci. "A je eli to Paul jest na dole?" - zadała sobie pytanie. - Absurd - powiedział głos z wewn trz. Nie mogła jednak w tpi w doniesienia o przemowach Kaznodziei. Herezja! Przera ała j my l, e Paul sam mógł burzy konstrukcj stworzon wokół swojego imienia. Dlaczego nie? Wróciła my lami do zjadliwych słów wypowiedzianych przez siebie na Radzie tego ranka, skierowanych do Irulany, która nalegała na przyj cie strojów podarowanych przez ród Corrinów. "Podarunki dla bli ni t zostan dokładnie zbadane, tak jak zawsze "- argumentowała Irulana. "A je li stwierdzimy, e s nieszkodliwe?" - zapytała Alia. W pewien sposób byłaby to najbardziej przera aj ca ewentualno : stwierdzi , e dary
nie nios
adnego zagro enia.
Wreszcie zdecydowali si przyj
drogocenne stroje i przeszli do innego tematu: czy lady
Jessika ma otrzyma stanowisko w Radzie? Alia zdołała odwlec głosowanie. My lała o tym ci gle, spogl daj c w dół na Kaznodziej . Wszystko, co działo si teraz, podczas jej Regencji, wygl dało jak odwrotno
post pu,
który narzucili kiedy tej planecie. Diuna symbolizowała niegdy władz absolutn pustyni. Moc ta materialnie zanikała, lecz stopniowo narastał jej mit. Pozostała pustynia - ocean obrze ony ciernistymi krzewami, wielka planetarna Matka Pustynia, któr Fremeni wci
nazywali Królow
Nocy. Za kolczastymi zaro lami wyrosły łagodne, zielone wzgórza, opadaj ce ku piaskom. Wszystkie były dziełem człowieka. Nawet najmniejsze zostały obsiane przez ludzi pracuj cych jak niezmordowane mrówki. Ziele wzgórz przytłaczała tych, którzy wychowali si jak Alia w tradycji krainy, na któr cie rzucały wydmy. W jej my lach i w my lach wszystkich Fremenów pustynia-ocean wci
trzymała Diun w swym u cisku, który miał si nigdy nie rozlu ni . By
ujrze pustyni , wystarczyło tylko zamkn
oczy.
Otwarte oczy widziały na jej skraju zieleni ce si pagórki, błotnisty muł wyci gaj cy zielone nibynó ki w stron piasków - lecz pustynia pozostawała równie pot na jak zawsze. Alia potrz sn ła głow i spojrzała na Kaznodziej . Wspi ł si na pierwszy z układaj cych si tarasami stopni przed wi tyni i zwrócił twarz ku prawie opustoszałemu placowi. Alia dotkn ła guzika obok okna, który wzmacniał głosy z dołu. Poczuła fal lito ci dla siebie, oczami wyobra ni widz c, jak siedzi tu w samotno ci. Komu mogła ufa ? Na Stilgarze mo na było jeszcze polega , lecz on tak e został ju naznaczony przez lepca. "Wiesz, jak on liczy?" - zapytał j kiedy Stilgar. "Słyszałem, jak liczył monety, płac c przewodnikowi. To było bardzo dziwne, dla moich freme skich uszu wr cz przera aj ce. Liczył: 'shuc, ishcai, qimsa, chuascu, picha, sucta i tak dalej. Od dawna nie słyszałem, eby kto liczył w ten sposób ". Alia zrozumiała, e Stilgara nie mo na było wykorzysta do zada , których wykonanie stało si konieczno ci . Musiała by przezorna w rozmowach ze stra , gdzie najbardziej nawet płoche słowo Regentki mogło w ka dej chwili sta si absolutnym rozkazem. O co wła ciwie chodziło temu Kaznodziei? Otaczaj ce plac stragany, mieszcz ce si
pod ochraniaj cymi je balkonami i
wysklepionymi arkadami, wci
przedstawiały typowy, bajecznie kolorowy widok: handlarze
rozło yli wystawy, pozostawiaj c kilku chłopaków do ich pilnowania. Paru przekupniów oci gało si jeszcze, w sz c za walut sucharów z przypraw z gł bi kraju, czy brz kiem w kieszeniach pielgrzymów. Alia studiowała plecy Kaznodziei. Wydawał si by gotowy do przemowy, lecz co sprawiało, e nie zaczynał. "Dlaczego stercz tu i gapi si na t ruin w starczym ciele? - zapytywała si . - Ten zdechły wrak tam w dole nie mo e by Naczyniem Dostoje stwa, którym kiedy był mój brat". Opanowała j frustracja granicz ca z gniewem. Jak mogła odkry , kim był Kaznodzieja, odkry na pewno, bez odkrywania! Czuła si schwytana w pułapk . Irulana co rozumiała. Zrezygnowała ze sławnej pozy Bene Gesserit i krzykn ła na Radzie: "Utracili my zdolno
dobrego mniemania o sobie!"
D awid miał racj . Jakie miało znaczenie to, co o sobie my l ? Jedyn istotn spraw było utrzymanie imperialnej władzy. Ale Irulana, odzyskuj c spokój, powiedziała jeszcze bardziej demaskatorsko: "Mówi wam,
e stracili my co niezb dnego do przetrwania. Utracili my zdolno
podejmowania
trafnych decyzji Wykonujemy przypadkowe posuni cia - albo czekamy bez ko ca, co jest rodzajem poddania si , pozwalaj cym innym sterowa nami Czy wszyscy ju zapomnieli, e to wła nie my wprawili my to wszystko w ruch?" Nie zastanawiano si ju , czy przyj "Trzeba usun
dar rodu Corrinów.
Irulan " - zdecydowała Alia.
Na co czeka starzec tam w dole? Nazywa siebie Kaznodziej . Wi c dlaczego nie wygłasza kazania? "Irulana nie miała racji - pomy lała Alia. - Wci
potrafi słusznie decydowa !" Osoba
rozstrzygaj ca kwestie ycia i mierci musiała je podejmowa , inaczej stałaby si czym w rodzaju wahadła. Paul zawsze mawiał, e stan równowagi jest najbardziej niebezpieczn z nienaturalnych rzeczy. Jedyn trwało ci była płynno , zmienno . Tylko zmiany co znaczyły. "Poka
im zmian " - postanowiła. Dotkn ła czoła.
Kaznodzieja podniósł rami w ge cie błogosławie stwa. Kilku z tych, którzy pozostali na placu, przysun ło si do niego, a Alia zauwa yła powolno , z jak to czynili. Tak, kr yły plotki, e Kaznodzieja wywołuje niezadowolenie Alii.
Nachyliła si
bli ej ixia skiego gło nika obok szczeliny w murze. Gło nik przekazywał
pomrukiwanie ludzi na placu, szum wiatru, tarcie stóp o piach. - Przynosz wam cztery wiadomo ci! - rzekł Kaznodzieja. Głos rykn ł z gło nika i Alia musiała go ciszy . - Ka da jest dla innej osoby - powiedział Kaznodzieja. - Pierwsza dla Alii, władczyni tego miejsca. - Wskazał za siebie, w stron szczeliny. - Przynosz jej ostrze enie: Ty, która w l d wiach nosiła sekret trwania, zaprzedała przyszło
za pust sakw !
"Jak on mie?" - pomy lała Alia, ale zmroziły j jego słowa. - Moja druga wiadomo który wierzy, e potrafi przenie
- kontynuował Kaznodzieja - jest dla Stilgara, naiba Fremenów, pot g plemienia na pot g Imperium. Moje ostrze enie dla
ciebie, Stilgar: Najbardziej niebezpiecznym ze wszystkich tworów jest cisły kodeks etyczny. Zwróci si on przeciw tobie i sprowadzi na ciebie wygnanie. "Posun ł si za daleko - pomy lała Alia. - Wy l po niego stra e bez wzgl du na konsekwencje". Lecz jej r ce pozostały opuszczone wzdłu boków. Kaznodzieja odwrócił twarz ku pustyni, wspi ł si na drugi stopie i raz jeszcze zwrócił si w stron placu, cały czas trzymaj c lew dło na ramieniu przewodnika. - Trzecia wiadomo
dotyczy ksi nej Irulany! - zawołał. - Ksi no! Upokorzenie jest
czym , czego nikt nie potrafi zapomnie . Ostrzegam ci : uciekaj! "Co on mówi? - zadała sobie pytanie Alia. - Upokorzyła nas, to prawda, ale... Dlaczego j ostrzega,
eby uciekła? Dopiero co podj łam decyzj !" Dreszcz l ku przeszył Ali . Sk d
Kaznodzieja to wiedział? - Czwarta jest dla Duncana Idaho! - krzykn ł. - Duncan! Nauczono ci wierzy , e lojalno
zaskarbia lojalno . Ooch, Duncan, nie wierz w histori , bo historia jest wprawiana w
ruch przez wszystko, co da si wymieni na pieni dze. Duncan! Pogód si z rogami i rób to, co potrafisz robi najlepiej. Alia przygryzła grzbiet prawej dłoni. "Rogi!" Chciała nacisn
guzik, który przywołałby
stra e, lecz r ka odmówiła jej posłusze stwa. - Teraz kazanie dla was - rzekł Kaznodzieja. - Kieruj je do uszu kapła stwa Muad'Diba, tych, którzy praktykuj ekumenizm miecza. Ooch, wy, wierz cy w objawienie przeznaczenia! Czy nie wiecie, e objawione przeznaczenie ma piekielne oblicze? Krzyczycie, e jeste cie wywy szeni, e yjecie w błogosławionym pokoleniu Muad'Diba. Miło
została w waszej religii
zast piona przez wi to . Igracie z zemst pustyni! Kaznodzieja opu cił głow , jak gdyby si modlił. Alia poczuła, e dr y. Na Boga! Ten głos! Zdarty przez lata i pal cy piasek, mógł wszak by pozostało ci głosu Paula. Raz jeszcze Kaznodzieja podniósł głow . Słowa zagrzmiały nad placem, na którym zbierało si coraz wi cej ludzi przyci ganych przez t osobliw posta . - Oto słowa pisma! - zawołał Kaznodzieja. - "Ci, co modl si o wilgo na pustyni, potop na ni sprowadz . Nie umkn przeznaczeniu mimo władz rozumu. Rozum porasta w dum , a dumny mo e nie rozpozna zła, które wyrz dził na swej drodze." - Zni ył głos. - Powiedziano o Muad'Dibie, e umarł od przyszłowidzenia, e wiedza o przyszło ci zabiła go i przeszedł z rzeczywistego wszech wiata do Alam al-Mithal. Powiadam wam, e to tylko złudzenie Mayi. Takie my li nie maj niezale nego istnienia. Nie mog wyj Muad'Dib powiedział o sobie,
z was i dokonywa realnych czynów.
e nie posiadł magii Rihani i nie potrafił rozszyfrowa
wszech wiata. Nie w tpcie w jego słowa. Kaznodzieja znowu uniósł ramiona. Mówił tak podniesionym głosem, e teraz był to stentorowy krzyk: - Ostrzegam kapła stwo Muad'Diba! Ogie na urwisku spali was! Ci, którzy zbyt dobrze nauczyli si oszukiwa samych siebie, zgin od tego oszustwa. Nie mo na oczy ci si z krwi brata! Opu cił ramiona, odnalazł młodego przewodnika i zacz ł odchodzi , zanim Alia zdołała wyrwa si z dr cego bezwładu, który j ogarn ł. Co za bezczelne herezje! To mógłby by Paul... Musi ostrzec stra e. Nikt dotychczas nie odwa ył si otwarcie wyst pi przeciwko Kaznodziei. Wydarzenia na placu to potwierdzały. Mimo głoszonej herezji nikt nie poruszył si , by zatrzyma odchodz cego starca, aden ze stra ników wi tyni nie rzucił si , by go ciga . aden z pielgrzymów nie spróbował przeci mu drogi. lepiec miał charyzm ! Ka dy, kto go widział b d słyszał, czuł promieniuj c ode sił - odbicie daru ducha. Alii nagle zrobiło si
zimno. Niemal fizycznie odczuwała w tło
swej władzy w
Imperium. Zrównowa enie wpływów Landsraadu, KHOAM i Fremenów stanowiło baz jej sprawowania, podczas gdy Gildia Planetarna i Bene Gesserit wci
działały w cieniu. Zakazane
technologie, przeciekaj ce z kra ców najdalszej migracji rodzaju ludzkiego, uszczuplały
centralny system rz dów. Dopuszczenie produktów z Ix i Tleilaxu nie zdołało złagodzi napi cia. A z boku stał ci gle Farad'n z rodu Corrinów, dziedzic tytułów i roszcze Szaddama IV. Bez Fremenów, bez monopolu rodu Atrydów na geriatryczn przypraw straciłaby sił . Cała władza rozproszyłaby si ; ju teraz czuła, jak si jej wymyka. Ludzie dawali posłuch słowom Kaznodziei. Usuni cie go mogło okaza si niebezpieczne. Równie niebezpieczne, jak pozwolenie na wygłaszanie kaza o takiej tre ci, jak słowa, które wykrzykiwał dzi na placu. Dostrzegała pierwsze oznaki upadku, a istota problemu rysowała si jasno w jej umy le. Bene Gesserit uj ły go w reguł : "Olbrzymia populacja, utrzymywana pod kontrol przez szczupł , lecz pot n sił , jest w naszym wszech wiecie zjawiskiem powszechnie spotykanym. Znamy główne przyczyny, pod wpływem których populacja mo e zwróci si przeciw władcom. Po pierwsze: gdy znajdzie przywódc . Jest to najbardziej nieuchwytne zagro enie dla posiadaj cych władz . Musz oni mie kontrol nad przywódcami ludu. Po drugie: kiedy populacja rozpoznaje kr puj ce j wi zy. Nale y utrzymywa j w lepocie i nie dopuszcza do stawiania pyta . Po trzecie: gdy ludno
zyskuje nadziej na zrzucenie wi zów. Nie wolno jej nawet
marzy , e jest to mo liwe". Alia potrz sn ła głow , czuj c, jak jej policzki dr
przy tym ruchu. Pojawiły si ju
pierwsze symptomy chaosu. Raporty otrzymywane od szpiegów rozsianych po Imperium umacniały jej niepokój. Nieko cz ce si
działania wojenne D ihad Fremenów wsz dzie
pozostawiały krwawe znaki. Gdziekolwiek zjawił si "ekumenizm miecza", ludzie przybierali postaw podbitej ludno ci - stawali si skryci, defensywni, wymykali si z r k. Wszelkie przejawy władzy imperialnej - a oznaczało to przede wszystkim władz religijn - stawały si przedmiotem sprzeciwu. Och, pielgrzymi wci
zjawiali si mnogimi milionami, a niektórzy z
nich pewnie byli gorliwi i szczerzy. Znacznie cz ciej pielgrzymka stanowiła jednak pewn gwarancj na przyszło . Podkre lała posłusze stwo i dawała realn form władzy, któr łatwo mo na było obróci w bogactwo. Had i, którzy powracali z Arrakis, trafiali od razu na nowe stanowiska i zyskiwali wy szy status społeczny. Mogli przeprowadza
zyskowne operacje
finansowe, których nie o mielali si podejmowa ludzie przywi zani do rodzinnej planety. Alia znała popularn zagadk : "Co wida w pustej sakiewce, przywiezionej z powrotem z Diuny?" I odpowied : ,,Oczy Muad'Diba (ogniste diamenty)".
Szybko przebiegła my lami tradycyjne sposoby wychodzenia z podobnych sytuacji: nale y nauczy ludzi, e opozycja b dzie karana, a sprzyjanie władzy zawsze nagradzane. Zaci g do wojsk Imperium trzeba prowadzi w sposób losowy. Ka de posuni cie, b d ce rodkiem maj cym zapobiec potencjalnemu atakowi, wymaga starannego skoordynowania w czasie, by nie da opozycji okrzepn . "Czy straciłam zdolno
koordynacji?" - zastanawiała si . - Po co te czcze spekulacje? -
zapytał głos wewn trz niej. Czuła, e si uspokaja. Tak, plan barona był dobry. "Wyeliminujemy zagro enie ze strony lady Jessiki i jednocze nie zdyskredytujemy ród Corrinów. Tak." Z Kaznodziej zrobi si co pó niej. Rozumiała jego postaw , jego symbolika była oczywista. S dziwe widmo swobodnych spekulacji, ywy duch herezji, działaj cy na pustyni ortodoksji. W tym tkwiła jego siła. Nie miało znaczenia, czy to jest Paul... Tak długo, dopóki mo na było mie co do tego w tpliwo ci. Do wiadczenie Bene Gesserit mówiło jej za , e w jego sile ukryła si jego słabo . "Kaznodzieja ma skaz , któr odnajdziemy - pomy lała. - Na l szpiegów, którzy b d obserwowa ka dy jego ruch. A je li nadarzy si okazja..."
Nie b d si spierał z Fremenami, którzy twierdz , e Bóg ich natchn ł, by przekazywali religijne objawienia. Ale ich ambicja, by dost powa epifanii prowokuje mnie, by z nich szydzi . Oczywi cie, maj nadziej , e ta podwójna uzurpacja umocni ich pozycj u władzy i pomo e przetrwa we wszech wiecie, który uwa a Ich za coraz bardziej uci liwych. W imieniu wszystkich sprzeciwiaj cych si ludzi ostrzegam Fremenów: krótkowzroczny oportunizm na dłu sz met zawsze zawodzi. "Kaznodzieja w Arrakin" Leto i Stilgar wyszli w nocy na w sk półk znajduj c si na grzbiecie niskiej, skalnej wychodni, któr w siczy Tabr nazywano wiadkiem. W wietle malej cego Drugiego Ksi yca z półki rozci gał si panoramiczny widok na Mur Zaporowy z Gór Idaho na północy, Wielk Równin na południu i ruchome wydmy na wschodzie, w kierunku Grani Habbanja. Niesiony wiatrem pył, nast pstwo samumu, pokrywał południowy horyzont. Po wiata ksi yca jak szron zalegała na grzbiecie Muru Zaporowego. Stilgar przyszedł tu wbrew swej woli, przył czaj c si do tajnej wyprawy tylko dlatego, e Leto rozbudził jego ciekawo . Dlaczego trzeba było ryzykowa marsz w nocy przez piasek? Chłopak zagroził, e wymknie si i pójdzie sam, je eli Stilgar odmówi. Jednak e Stilgar nie przestawał si zamartwia . Byli łakomymi k skami dla wrogów, sami, w nocy! Leto przykucn ł na skalnej półce, twarz na południe, ku równinie. Nagle, jak gdyby ze zmartwienia, poklepał si dłoni po kolanie. Stilgar czekał. Wyczekiwał w milczeniu, dwa kroki w bok od podopiecznego, z zało onymi r koma. Jego szata lekko powiewała w podmuchach nocnego wiatru. Dla Leto marsz przez piach stanowił odpowied na trapi c go depresj , na potrzeb znalezienia nowej równowagi w yciu, na nieujawniony konflikt, którego Ghanima nie mogła dłu ej znie . Wyci gn ł Stilgara na t wypraw , poniewa były sprawy, o których ten musiał si dowiedzie , by przygotowa si do nadchodz cych wydarze . Leto znowu poklepał si po kolanie. Czasami uto samiał si z niezmierzonym tłumem niezliczonych innych istnie , tak rzeczywistych i bliskich jak jego własne. Ich strumieniowi nie było ko ca,
adnego podsumowania - tylko wieczny pocz tek. Mogły uformowa
tłum
wrzeszcz cy na niego, jak gdyby był pojedynczym oknem, przez które ka dy chciał wyjrze . Temu niebezpiecze stwu uległa Alia.
Leto patrzył w dal, na wiatło ksi yca, wysrebrzone przez pozostało ci po burzy. Fałdy i zmarszczki na wydmach rozci gały si na wszystkie strony: krzemowy pył niesiony przez wiatr, wzbieraj cy w fale, piach jak ziarna grochu, piach jak pył, kamyki. Poczuł, e nadeszła jedna z tych chwil przed witem, gdy doznaje si stanu zawieszenia. Czas naglił. Był ju miesi c Akkad, a mimo to nie ko czyło si oczekiwanie: długie, gor ce dni upływały na zmian z nocami takimi jak ta, zacieraj c si w porywach wiatru ci gn cego od strony wypalonych ziem Jastrz biego Blechu. Obejrzał si
przez rami
na o wietlon
przez gwiazdy, połaman
lini
Muru
Zaporowego. Za tym murem, w Niecce Północnej, znajdowało si ognisko jego zmartwie . Raz jeszcze utkwił wzrok w pustyni. Gdy tak wpatrywał si w gor c ciemno , za witał dzie i sło ce zacz ło wynurza si z pasm pyłu, nadaj c jasny odcie czerwonym strumieniom burzy. Zamkn ł oczy, pragn c ujrze , jak wygl da wiadomo
b dzie ten dzie
w Arrakin, i jego
wypełnił obraz miasta: nieruchomy kadr przedstawiaj cy domy rozrzucone jak
pudełka w ród wiateł i wie ych cieni. Pustynia... pudełka... pustynia... pudełka... Gdy otworzył oczy, pustynia nie znikn ła: wygarbowana przestrze przemielonego przez wiatr piasku ci gn ła si we wszystkich kierunkach. G ste, oleiste cienie wybiegaj ce spod wydm układały si niczym promienie wła nie minionej nocy. Ł czyły jeden czas z innym. Przykucni ty nie przestawał my le o nocy, a za jego plecami niespokojny, starzej cy si Stilgar zamartwiał si jego milczeniem i nie wyja nionymi przyczynami wyprawy w to miejsce. Stilgar musiał mie wiele wspomnie z wcze niejszych marszów t tras , odbytych wraz ze swoim ukochanym Muad'Dibem. Nawet teraz nieustannie rozgl dał si dookoła, czujnie wypatruj c niebezpiecze stwa. Nie lubił przebywa na otwartym terenie w wietle dnia. Pod tym wzgl dem był autentycznym, dawnym Fremenem. My li Leto niech tnie oderwały si od kontemplacji nocy i mozolnego wysiłku przy pokonywaniu piasków. Gdy dotarli tu, znale li si
w prawie zupełnej ciszy i ciemno ci
panuj cych w ród skał. Chłopiec podzielał obaw Stilgara przed wiatłem dnia. Czer
była czym jednorodnym, nawet je li kryła kł bowisko okropno ci.
wiatłem
mogło by wiele rzeczy. W nocy l ki miały swoje zapachy, a jego twory skradały si szeleszcz c. W nocy wymiary oddzielały si od siebie, wszystko si wzmacniało - kolce były ostrzejsze, ostrza bardziej tn ce, lecz groza dnia mogła by gorsza. Stilgar chrz kn ł. Leto przemówił, nie odwracaj c si :
- Mam bardzo powa ny problem, Stil. - Tak przypuszczałem - odrzekł cicho Stilgar. Leto niepokoj co przypominał mu Paula. Wyczuwał w tym co z zakazanej magii, tr caj cej w nim strun
odrazy. Fremeni znali
okropie stwo Op tania. Tych, u których stwierdzono Op tanie, w my l prawa zabijano, a ich wod
wylewano na piach, by nie skaziła zbiornika plemienia. Martwy powinien pozosta
martwym. Chwalebne było odnalezienie cech rodziców w potomstwie, ale dzieci nie miały prawa zupełnie upodabnia si do przodków. - Martwi mnie, e ojciec pozostawił tak wiele rzeczy nie doko czonych - powiedział Leto. - Zwłaszcza, je li chodzi o cel istnienia. Imperium nie mo e działa w ten sposób, Stilgar, istnie nie nadaj c ludzkiemu yciu wła ciwego celu. Mówi o yciu, rozumiesz?
yciu, nie
mierci. - Kiedy twój ojciec nie dawał sobie rady ze swoj wizj , mówił podobnie - odparł Stilgar. Leto czuł, e kusi go, by rozwia strach Fremena jak
kapry n propozycj , na przykład
sugesti , by złamali post. U wiadomił sobie, e jest bardzo głodny. Nie jedli od południa poprzedniego dnia, poniewa Leto nalegał na poszczenie w nocy. Jednak teraz ssał go inny głód. "Kłopot z moim yciem, to kłopot z tym miejscem - pomy lał Leto. - Nie ma tu nic, co byłoby przed nami. Cofam si bez ko ca, dopóki nie znikn odległo ci, i nie mog dostrzec horyzontu, nie mog dostrzec Grani Habbanja. Nie mog odnale
pierwotnego miejsca próby".
- Nie ma naprawd niczego, co mogłoby zast pi przyszłowidzenie - powiedział Leto. Mo e powinienem zaryzykowa i za y przyprawy? - I zniszczy si przez to jak twój ojciec! - Kto wie... - rzekł Leto. - Pewnego razu Paul zwierzył mi si ,
e zbyt pełne poznanie przyszło ci oznacza
uwi zienie w niej, do wykluczenia wszelkiej mo liwo ci dokonania zmiany wł cznie. - Paradoks, na którym polega nasz problem - powiedział Leto. - Przyszłowidzenie to co jednocze nie delikatnego i pot nego. Przyszło
staje si tera niejszo ci . Bycie jednookim w
kraju lepców niesie ze sob inne zagro enia. Je eli starasz si wyja ni zazwyczaj zapominasz o tym, Przypominaj
e lepcy maj
wrodzone odruchy, uwarunkowane lepot .
wprawione w ruch gigantyczne maszyny: maj
własne uwarunkowania. Boj si na swej drodze.
lepcowi to, co widzisz,
własny moment p du, swoje
lepców, Stil. Boj si ich. Bez trudu mog zmia d y wszystko
Stilgar popatrzył na pustyni . Bielej cy wit stał si dniem koloru stali. - Dlaczego tu przyszli my? - zapytał. - Poniewa chciałem, eby zobaczył miejsce, w którym mog umrze . Stilgar zesztywniał. - Wi c miałe wizj ! - Mo e tylko sen. - Dlaczego przyszli my w tak niebezpieczne miejsce? - Stilgar popatrzył z góry na podopiecznego. - Natychmiast wracamy. - Nie umr dzisiaj, Stil. - Nie? Co to była za wizja? - Widziałem trzy cie ki - odparł Leto. Zacz ł wymienia głuchym tonem: - W jednej z wersji przyszło ci zmuszony jestem zabi nasz babk . Stilgar rzucił ostre spojrzenie w tył, ku siczy Tabr, jak gdyby bał si , e lady Jessika mo e usłysze co przez dziel ce ich piaski. - Dlaczego? - zapytał. - By zapobiec utracie monopolu na przypraw . - Nie rozumiem. - Ani ja. Lecz tak wła nie my l we nie, kiedy u ywam no a. - Och! - Stilgar wiedział, jaki u ytek mo na zrobi z no a. Wci gn ł gł boko oddech. - A druga cie ka? - Ghania i ja zostajemy mał e stwem, by przypiecz towa los linii krwi Atrydów. - Haach! - J k Stilgara dawał wyraz jego niesmakowi. - W staro ytnych czasach dla królów i królowych nie było to nic nadzwyczajnego powiedział Leto. - Ghania i ja zdecydowali my jednak, e tego nie zrobimy. - Radz ci, eby trzymał si tej decyzji! - W głosie Stilgara zabrzmiała gro ba. W my l Prawa Freme skiego kazirodztwo karano powieszeniem na trójnogu mierci. Odchrz kn ł i zapytał: - Jaka jest trzecia cie ka? - Musz pomniejszy wizerunek ojca do ludzkiej wielko ci. - Muad'Dib był moim przyjacielem - mrukn ł Stilgar. - Był twoim bogiem! Musz go odbóstwi .
Stilgar odwrócił si plecami do pustyni i spojrzał ku oazie, ku ukochanej siczy Tabr. Takie rozmowy zawsze budziły w nim niepokój. W chwili, gdy Stilgar si odwracał, Leto wyczuł zapach potu. Naszła go pokusa, by przemilcze
doniosłe sprawy, o których musiał powiedzie . Mogli przegada
pół dnia,
przechodz c od szczegółów do abstrakcji i nie podejmuj c rzeczywistych decyzji, uchylaj c si od sprostowania sytuacji, z któr stan li twarz w twarz. Nie miał w tpliwo ci, e ród Corrinów stanowi rzeczywiste zagro enie dla rzeczywistych ludzi - dla niego i dla Ghani, lecz wszystko, co czynił, musiał najpierw rozwa y i zastanowi si , czy b dzie to słu y realizacji jego celów. Stilgar opowiedział si kiedy za zabiciem Farad'na, namawiaj c do skrytego zastosowania chaumurky - trucizny podawanej w napoju. Wiedziano o Farad'nie, e ma słabo
do słodkich
trunków, ale Leto sprzeciwił si . - Je eli zgin , Stil - rzekł Leto - musisz strzec si Alii. - Dlaczego mówiłe o mierci, a teraz o twojej ciotce? - Stilgar był teraz naprawd roze lony. "Zabi lady Jessik ! Strzec si Alii! Umrze w tym miejscu!" - Na jej rozkaz maluczcy zmieniaj oblicza - powiedział Leto. - Władca nie musi by prorokiem, Stil. Nawet nie musi by podobny do boga. Władca musi by wra liwy. Przyprowadziłem ci ze sob , by wyja ni , czego wymaga Imperium. Wymaga dobrych rz dów. To nie zale y od praw czy precedensów, ale od osobistych warto ci tego, kto rz dzi. - Regentka radzi sobie zupełnie dobrze z imperialnymi obowi zkami - rzekł Stilgar. Kiedy osi gniesz pełnoletnio ... - Jestem
pełnoletni. W porównaniu ze mn
jeste
wierzgaj cym nó kami
niemowlakiem. Pami tam czasy sprzed ponad pi dziesi ciu stuleci. Ha! Pami tam nawet, kiedy my, Fremeni, byli my na Thurgrodzie. - Dlaczego bawisz si swoj pami ci ? - zapytał Stilgar apodyktycznym tonem. Leto tylko pokiwał głow . Rzeczywi cie, dlaczego? Dlaczego przywoływał wspomnienia odległych stuleci? Kłopot stanowili współcze ni Fremeni. Wi kszo
z nich była wci
tylko na
wpół okiełznanymi dzikusami, skłonnymi mia si z gn bionej niewinno ci. - Krysnó rozpada si i znika w chwili mierci wła ciciela - rzekł Leto. - Muad'Dib znikn ł. Dlaczego Fremeni wci
jeszcze yj ?
Nast piła jedna z tych nagłych zmian toku my lenia, które zbijały z tropu Stilgara.
Oniemiał na chwil . Te słowa co znaczyły, jednak nie mógł si zorientowa , co. - Oczekuje si , e b d Imperatorem, a musz by sług - rzekł Leto. Spojrzał przez rami na Stilgara. - Dziadek, którego imi nosz , w momencie przybycia na Diun dodał nowe słowa do swojego herbu: "Tu jestem i tu zostan ". - Nie miał wyboru - powiedział Stilgar. - Wła nie, Stil. Ja te
nie mam wyboru. Powinienem by
Imperatorem z powodu
urodzenia, z powodu intelektu, z powodu wszystkiego, co si we mnie znalazło. Wiem nawet, czego wymaga Imperium: dobrych rz dów. - Naibowie maj takie stare okre lenie - rzekł Stilgar - "Sługa Siczy". - Pami tam twoje nauki, Stil - odparł Leto. - "Dla prawidłowego wyboru władcy plemi musi wiedzie , jak rozpoznawa
ludzi swym
yciem daj cych przykład, jak powinni
zachowywa si rz dz cy". - Kiedy nadejdzie czas, zło ysz Przysi g Imperialn . Najpierw dowied , e potrafisz zachowywa si jak władca - powiedział Stilgar czerpi c z freme skiego do wiadczenia. Leto roze miał si nieoczekiwanie. - W tpisz w moj szczero , Stil? - Oczywi cie, e nie. - W moje prawo do tronu? - Jeste , kim jeste . - A je eli zrobi co , czego si po mnie oczekuje, b dzie to miar mojej szczero ci, tak? - Taka jest freme ska praktyka. - Zatem nie mog okazywa uczu , które kieruj moimi czynami? - Nie rozumiem, co... - Je eli zawsze b d zachowywa si wła ciwie, bez wzgl du na to, ile kosztowa mnie b dzie stłumienie pragnie , to b dzie stanowi miar mojej warto ci? - Taka jest podstawa samokontroli, młodzie cze. - Młodzie cze! - Leto potrz sn ł głow . - Aaach, Stil, dajesz klucz do racjonalnej etyki rz dzenia. Musz okazywa stało , stara si , aby ka da moja czynno tradycji. - Zgadza si . - Ale moja przeszło
si ga gł biej ni wasza!
była zakorzeniona w
- A jaka to ró nica... - Ja nie mam pierwszej osoby liczby pojedynczej, Stil. Jestem wielo ci osób, mam wspomnienia starsze, ni potrafisz to sobie wyobrazi . Takie jest moje brzemi , Stil. Jestem zorientowany na przeszło . Jestem obci ony wrodzon wiedz , która opiera si nowo ciom. Zmiany wprowadzone przez Muad'Diba s dla mnie niewa ne. - Gestem pokazał pustyni . Jego rami zatoczyło łuk, by obj
krajobraz za nimi.
Stilgar odwrócił si i spojrzał na Mur Zaporowy. Od czasów Muad'Diba pod murem wybudowano osiedle daj ce schronienie ekipie planetologów pomagaj cych rozwija ro linne ycie na pustyni. Stilgar łatwo wypatrzył lady, rezultat działalno ci człowieka. Zmiana? Tak. Cech osady było to, i domy stały w szeregach. Ta dokładno
go przera ała. Stał w milczeniu,
ignoruj c drapanie ziaren piasku pod filtrfrakiem. Osiedle stanowiło obraz tego, czym była ta planeta. Nagle Stilgar zapragn ł, by zawodz cy, kołuj cy wiatr opadł na wydmy i zniszczył to miejsce. Zadygotał na t my l. - Czy zauwa yłe , Stil - powiedział Leto - e te nowe filtrfraki to fuszerka? Zbyt du o trac wody. Stilgar powstrzymał si od pytania: "A nie mówiłem?" W zamian powiedział: - Nasi ludzie coraz bardziej uzale niaj si od pigułek. Leto pokiwał głow . Pigułki zmieniały temperatur ciała, redukuj c straty wilgoci. Były ta sze i łatwiejsze w u yciu ni filtrfraki, ale nakładały na u ytkownika inne brzemiona, mi dzy innymi powodowały zwolnienie reakcji i okresowe utraty ostro ci widzenia. - Dlatego tu przyszli my? - zapytał Stilgar. - Rozmawia o produkcji filtrfraków? - Czemu nie? - odpowiedział Leto pytaniem. - Skoro nie chcesz słucha tego, o czym musz mówi ! - Czemu nie? - odpowiedział Leto pytaniem. - Skoro nie chcesz słucha tego, o czym musz mówi ! - Dlaczego mam si strzec Alii? - Gniew zabarwił mu głos. - Dlatego, e kusi dawnych Fremenów, namawiaj c ich do oparcia si zmianom, a sama przyniosłaby zmian straszliwsz , ni mo esz sobie wyobrazi . - Robisz z igły widły! Jest prawdziw Fremenk . - Aach, zatem prawdziwi Fremeni trzymaj
si
dawnych obyczajów? Ja te
mam
pradawn przeszło , Stil. Gdybym dał woln r k skłonno ciom, narzuciłbym społecze stwu
zastój i całkowite uzale nienie od u wi conych obyczajów przeszło ci. Kontrolowałbym migracj , tłumacz c to tym, e sprzyja nowym ideom, a nowe idee s zagro eniem dla samej istoty ycia. Ka de male kie planetarne polis rozwijałoby si po swojemu, staj c si tym, czym by by chciało. W ko cu Imperium rozpadłoby si , przytłoczone brzmieniem ró nic. Stilgar poczuł sucho
w gardle. Te słowa mogłyby wyj
z ust Muad'Diba. Były
paradoksalne, przera aj ce. Ale je eli pozwoli si na jak kolwiek zmian ... Potrz sn ł głow . - Przeszło
mo e wskaza wła ciwy kierunek zachowania, je eli si ni
yje, Stil, ale
okoliczno ci ulegaj zmianom. Stilgar musiał si z tym zgodzi . Jak wi c nale ało si zachowywa ? Spojrzał ponad ramieniem Leto na pustyni , nie dostrzegaj c jej. T dy chadzał Muad'Dib. W miar , jak sło ce kontynuowało wspinaczk , równina stawała si królestwem złotych cieni i purpurowych wirów kamiennego pyłu, zwie czonych pióropuszami kurzu. Poznał teraz z daleka pyłow mgł wisz c zazwyczaj nad Grani Habbanja. Pustynia ukazywała si jego oczom jako ci g malej cych wydm, krzywizn przechodz cych jedna w drug . Przez przydymiony blask aru widział ro liny wypełzaj ce na skraj pustyni. Muad'Dib sprawił, e w tym niego cinnym miejscu zakiełkowało ycie: miedziane, złote, czerwone kwiaty, kwiaty ółte, rdzawe i brunatne, szarozielone li cie, kolce i krzaki daj ce sk pe, surowe cienie. Narastaj cy ar dnia wprawiał je w falowanie wywołane wibracj powietrza. Po chwili Stilgar powiedział: - Jestem przywódc Fremenów; ty jeste synem ksi cia. - Nie wiedz c co mówisz, powiedziałe to - rzekł Leto. Stilgar zmarszczył brwi. Kiedy , dawno temu, Muad'Dib zdeprymował go w ten sam sposób. - Pami tasz, prawda, Stil? - spytał Leto. - Byli my pod Grani Habbanja i kapitan sardaukarów - pami tasz go: Aramszam? - zabił przyjaciela, by si uratowa . A ty kilka razy tego dnia ostrzegałe przed pozostawianiem przy yciu sardaukarów, którzy chodzili naszymi tajnymi cie kami. Ostatecznie, stwierdziłe , z pewno ci zdradz wszystko, co widzieli, i nale y ich zabi . A mój ojciec powiedział: "Nie wiedz c co mówisz, powiedziałe to". Poczułe si dotkni ty. Rzekłe mu, e jeste tylko zwykłym przywódc Fremenów i e ksi
ta lepiej si na
tym wyznaj . Stilgar spojrzał z góry na Leto. "Byli my pod Grani Habbanja! My!" To... to dziecko wtedy nawet jeszcze nie pocz te - wiedziało, co tam zaszło, znało szczegóły, szczegóły tego
rodzaju, które mógł zna tylko kto , kto tam był. Miał oto nast pny dowód, e atrydzkie dzieci nie mogły by oceniane według zwykłych norm. - Posłuchaj mnie - z naciskiem powiedział Leto. - Je eli zgin lub znikn na pustyni, masz uciec z siczy Tabr. Rozkazuj ci. Zabierz Ghani i... - Nie jeste jeszcze moim ksi ciem! Jeste dzieckiem! - Jestem dorosłym w ciele dziecka - powiedział Leto. Wskazał w dół na mał rozpadlin w ród skał. - Je eli umr , stanie si to w tym miejscu. Zabierz moj siostr i... - Podwoj stra e - rzekł Stilgar. - Nie przyjdziesz tu wi cej. Idziemy st d, a ty... - Stil! Nie mo esz mnie zatrzyma . Przypomnij sobie raz jeszcze, jak to było pod Grani Habbanja. Pami tasz? Kombajn g sienikowy stał zepsuty na piasku, a zbli ał si Stworzyciel. Nic nie mogło uratowa
wielki
sprz tu. Mój ojciec obserwował to zdenerwowany,
wiedz c, e nie ocali maszyny. Gurney my lał tylko o ludziach, których straciłby w piaskach. Pami tasz, co powiedział? "Twój ojciec bardziej by si przej ł lud mi, których nie udało si ocali ". Stil, nakazuj ci ratowa ludzi. S wa niejsi ni rzeczy. A Gnania jest najcenniejsza ze wszystkich, bo beze mnie jest jedyn nadziej Atrydów. - Nie b d tego wi cej słuchał - rzekł Stilgar. Odwrócił si i zacz ł schodzi ze skał w stron oazy po drugiej stronie piasków. Usłyszał, e Leto pod a za nim. Po chwili chłopiec doł czył do niego i ogl daj c si , powiedział: - Zauwa yłe , Stilgar, jak pi kne s młode kobiety tego roku?
ycie pojedynczej istoty ludzkiej, tak jak
ycie rodziny b d
całych
narodów, kontynuuje swe trwanie jako pami . Ludzie musz poj , e jest to cz
procesu ich dojrzewania. Lud jest organizmem gromadz cym coraz wi cej
do wiadcze w pod wiadomych zasobach zbiorowej pami ci. Rodzaj ludzki ma nadziej , e zdoła przywoła je wszystkie, je eli oka
si potrzebne w zmiennym
wszech wiecie, lecz wiele z tego, co zostało nagromadzone, mo e zosta utracone w losowej grze, któr
nazywamy przeznaczeniem. Wiele mo e nie zosta
wł czone w procesy ewolucyjne i w ten sposób okaza
si
nieustaj cych zmianach rodowiska, które odciskaj
na społeczno ciach.
Gatunki mog
si
zapomina ! To wła nie jest wyj tkow
nieprzydatne w
warto ci
Kwisatz
Haderach, której Bene Gesserit nigdy nie podejrzewały: Kwisatz Haderach nie potrafi zapomnie . "Ksi ga Leto" według Harq al-Ady Stilgar nie bardzo rozumiał rzuconej przez Leto od niechcenia uwagi, lecz wiedział, e jest gł boko niepokoj ca. Nurtowała jego wiadomo
przez cał drog powrotn do siczy Tabr,
wypieraj c wszystko, co usłyszał od Leto na wiadku. Rzeczywi cie, młode kobiety na Arrakis prezentowały si wyj tkowo pi knie tego roku. Młodzi m czy ni równie . Ich oblicza l niły pogodnie obfito ci wody. Ich oczy patrzyły prosto przed siebie, w dal. Twarzy nie szpeciły lady po maskach filtrfraków i w ykowe odci ni cia po chwytowodach. Kobiety nawet na otwartym terenie nie nosiły filtrfraków, preferuj c stroje, które - gdy si poruszały - oferowały znikaj c w okamgnieniu sugesti spowitych w nie młodych kształtów. Tego rodzaju ludzkie pi kno wtapiało si w tło nowego krajobrazu. W odró nieniu od dawnej Arrakis mo na było si na przykład natkn
na czaruj c , drobn k pk zielonych
gał zek, wyrastaj c spo ród czerwonobrunatnych skał. Dawne siczowe dr nie kultury jaski metropolii, hermetyczne dzi ki wyszukanym grodziom i pułapkom na wilgo w ka dym wej ciu, prze ywały si , ust puj c miejsca otwartym osadom, cz sto budowanym z cegieł. Cegieł z mułu! "Dlaczego pragn łem zniszczenia tej osady?" - zastanowił si Stilgar. Nast pił nog na kamie , na moment trac c równowag . Wiedział, e nale y do wymieraj cej rasy. Starzy Fremeni tracili dech ze zdziwienia nad rozrzutno ci nowych mieszka ców planety - marnowa wod na wolnym powietrzu dla niczego
wi cej, tylko utwardzania produkowanych cegieł! Zasób dla pojedynczej rodziny kiedy utrzymałby przy yciu cał sicz przez rok. Budynki miały przezroczyste okna, by wpuszcza do rodka gor co dnia i osusza ciała ludzi w rodku! Takie okna otwierały si na zewn trz. Nowi Fremeni, mieszkaj cy w domach z błota, mogli ogl da krajobraz. Nie byli ju stłoczeni w zamkni ciu siczy. Tam, dok d pod ała wizja, pod ała i wyobra nia. Stilgar to czuł. Wizja ł czyła Fremenów z reszt imperialnego wszech wiata, przygotowywała ich do ycia w nieograniczonej przestrzeni. Byli ongi przywi zani do ubogiej w wod Arrakis przez swe zniewolenie, przez gorzkie wymogi codzienno ci. Nie mieli tej otwarto ci umysłu, jaka charakteryzowała mieszka ców wi kszo ci planet Imperium. Stilgar orientował si , jak zachodz ce zmiany kontrastuj z jego własnymi l kami i w tpliwo ciami. Za dawnych czasów Fremen, który rozwa ał mo liwo zacz
opuszczenia Arrakis, by
ycie na jednej z bogatych w wod planet, był rzadko ci . Nie pozwalano nawet na
marzenie o ucieczce. Obserwował plecy Leto, gdy chłopiec wysun ł si naprzód. Leto mówił o ograniczeniu mi dzyplanetarnych migracji. Dobrze, ale migracja zawsze była rzeczywisto ci dla wi kszo ci mieszka ców innych wiatów. Planetarne zniewolenie osi gn ło szczyt tu, na Arrakis. Fremeni odwrócili si do wszech wiata plecami, zabarykadowali w swych umysłach tak, jak zamykali si w jaskiniach-dr niach. Samo znaczenie poj cia siczy - miejsca zbiórki w przypadku zagro enia - stało si symbolem okrutnego ograniczenia swobody całego narodu. Leto mówił prawd : Muad'Dib zmienił wszystko. Stilgar poczuł si zagubiony. Widział, jak rozsypuj si dawne wierzenia. Nowa wizja, zwrócona na zewn trz, stworzyła ycie, które pragn ło wyrwa si z wi zów. "Jak pi kne s młode kobiety tego roku ". Dawne obyczaje ("moje obyczaje" - przyznawał) zmuszały ludzi do ignorowania całej historii, z wyj tkiem tej, która zwracała si
do wewn trz, ku ich m cze stwu. Fremeni
odczytywali histori poprzez straszliw tułaczk , ucieczk przed prze ladowaniem, zako czon kolejnym prze ladowaniem. Dawny rz d planetarny działał według ustalonej polityki Imperium. Tłumił zmysł twórczy i wszelkie idee post pu, ewolucji. Rozwój był niebezpieczny dla Imperium i tych, którzy dzier yli w nim władz .
Nagle Stilgar u wiadomił sobie, e te rzeczy były równie niebezpieczne dla kursu, który wybrała Alia. Znowu si potkn ł i został jeszcze bardziej w tyle za Leto. W dawnych obyczajach i dawnych religiach nie znano poj cia przyszło ci, było tylko niesko czone teraz. Stilgar pojmował, e przed Muad'Dibem Fremeni wierzyli tylko w kl sk , nigdy w mo liwo
wygranej. No, dobrze... Wierzyli Liet-Kynesowi, ale ten zakładał okres
zmian obejmuj cy czterdzie ci pokole . Jeszcze jedno eskapistyczne marzenie, a nie adne osi gni cie. Muad'Dib to zmienił! Podczas D ihad Fremeni wiele si
dowiedzieli o starym Padyszachu Imperatorze,
Szaddamie IV. Osiemdziesi ty pierwszy Padyszach z rodu Corrinów, zajmuj cy Tron Złotego Lwa i władaj cy Imperium zło onym z niezliczonej liczby planet, u ywał Arrakis jako próbnego poletka dla tych politycznych posuni , które miał nadziej wprowadzi wobec reszty Imperium. Jego gubernatorzy planetarni na Arrakis gorliwie popierali pesymizm ogółu, by podeprze podstawy swojej władzy. Dokładali wszelkich stara , by wszyscy na Arrakis, nawet wolno yj cy
Fremeni,
zaznajamiali
si
z
licznymi
przypadkami
niesprawiedliwo ci
i
nierozwi zywalnych dylematów. Nauczono ich my le o sobie jako o ludziach nie maj cych szans na pomoc, dla których nie było wsparcia. "Jak pi kne s młode kobiety tego roku!" Kiedy tak patrzył na oddalaj ce si plecy Leto, zacz ł si zastanawia nad sposobem, w jaki chłopiec skierował jego my li na ten tor - wył cznie przez wypowiedzenie pozornie prostego stwierdzenia. Stilgar spostrzegł, e w zupełnie nowy sposób ujrzał Ali i własn rol w Radzie. Alia lubiła powtarza , e dawne obyczaje z wolna zamieraj . Stilgar przyznawał si przed samym sob ,
e zawsze uwa ał to stwierdzenie za dziwnie uspokajaj ce. Zmiany s
niebezpieczne. Nale y tłumi wynalazczo . Nale y zaprzeczy istnieniu siły woli jednostki. Jak inn rol spełniało kapła stwo? Alia wci
mawiała, e okazj do otwartego współzawodnictwa trzeba zredukowa do
granic, w których mo na sobie z ni
poradzi . To oznaczało,
e powracaj ce zagro enie
technologi byłoby wykorzystane do sp tania narodów - czyli tak, jak słu yło dawnym mistrzom. Ka da dozwolona technologia musiała by zakorzeniona w rytuale. Inaczej... inaczej... Stilgar znowu si potkn ł. Stał przy kanacie i zobaczył, e Leto czeka pod morelowym
sadem rosn cym wzdłu
płyn cej wody. Stilgar słyszał, jak jego stopy szeleszcz
w nie
przyci tej trawie. W nie przyci tej trawie! "W co mam wierzy ?" - zadał sam sobie pytanie. Dla Fremena z jego pokolenia wiara, e jednostki potrzebuj gruntownego wyczucia własnych ogranicze , była czym normalnym. W bezpiecznym społecze stwie tradycje stawały si niew tpliwie bardzo istotnym dla władzy czynnikiem. Ludzie powinni zna granice czasu, granice społecze stwa i terytorium. Có złego było w siczy jako modelu wszelkiego my lenia? Poczucie zamkni cia powinno przenika ka dy wybór - powinno przejawia si w rodzinie, w społecze stwie, we wszystkich krokach podejmowanych przez prawomy lny rz d. Stilgar zatrzymał si ponownie i spojrzał spomi dzy pni drzew na Leto. Chłopak stał, obserwuj c go z u miechem. "Czy on wie o zam cie w mojej głowie?" - zastanawiał si . Stary freme ski naib spróbował przywoła tradycyjny katechizm swego narodu. Ka dy aspekt ycia wymagał wła ciwej, pojedynczej formy i aktywno ci opartej na tajnej, wewn trznej wiedzy o tym, co b dzie, a co nie b dzie działa . Modelem dla ka dego pojedynczego człowieka, jak równie dla całych społecze stw, a do i ponad szczyty władzy - tym modelem powinna by sicz i jej pustynny odpowiednik: szej-hulud. Gigantyczny czerw pustyni z pewno ci stanowił najbardziej przera aj ce stworzenie, ale przestraszony krył si w nieprzebytych gł biach. "Zmiany s stabilno
niebezpieczne!" - powiedział sobie w my lach Stilgar. Niezmienno
i
s wła ciwymi celami rz dzenia.
Ale młodzi m czy ni i kobiety byli pi kni. I pami taj słowa Muad'Diba, wypowiedziane podczas abdykacji Szaddama IV: "Nie szukam długiego ycia dla Imperatora, tylko dla Imperium ". "Czy nie to samo mówiłem?" - zastanawiał si Stilgar. Podj ł marsz, kieruj c si ku wej ciu do siczy, troch na prawo od Leto. Chłopiec ruszył, by zagrodzi mu drog . Stilgar przypomniał sobie, e Muad'Dib powiedział równie co innego: "Tak jak jednostki rodz
si , dojrzewaj , wydaj
potomstwo i umieraj , tak dzieje si
ze społecze stwami,
cywilizacjami i rz dami". Niebezpieczna czy nie, zmiana nast pi. Pi kne Fremenki i młodzi Fremeni wiedzieli o
tym. Byli w stanie spojrze przed siebie i si na ni przygotowa . Chłopiec spojrzał na sowim wzrokiem i rzekł: - Widzisz, Stil? Tradycja nie jest absolutnym przewodnikiem, za jakiego j miałe .
Fremen umiera, gdy zbył długo znajduje si z dala od pustyni. Nazywamy to wodn choroba. "Komentarze Stilgara" - Ci ko mi prosi ci o to - powiedziała Alia - ale... musz zabezpieczy Imperium dla dzieci Paula. Inaczej Regencja nie miałaby racji bytu. Alia odwróciła si
od lustra, przed którym siedziała uzupełniaj c porann
toalet .
Spojrzała na m a, oceniaj c, jak przyj ł te słowa. Musiała nieustannie analizowa jego reakcje; nie było w tpliwo ci, e Duncan Idaho stał si kim daleko bardziej subtelnym i niebezpiecznym ni niegdysiejszy mistrz miecza rodu Atrydów. Z wygl du niczym si nie ró nił - ci gle te czarne, stercz ce jak u kozła włosy ponad twarz o ostrych, ponurych rysach - lecz w ci gu długich lat od czasu przebudzenia w stanie gholi uległ wewn trznej metamorfozie. Zastanawiała si teraz, czy w jego wiecznej samotno ci nie kryje si jaka tajemnica. Zanim zaj li si nim Tleilaxanie, wykorzystuj c wyrafinowan nauk , reakcje Duncana były dla Atrydów oczywiste - lojalno , fanatyczne przywi zanie do moralnego kodeksu tych, dla których słu ył, łatwo
wpadania w gniew i równa łatwo
odzyskiwania spokoju. Był nieugi ty w ch ci
wywarcia zemsty na rodzie Harkonnenów. I umarł, ratuj c Paula. Ale Tleilaxanie otrzymali jego ciało od sardukarów i w regeneracyjnych zbiornikach stworzyli zombie-katrundo o ciele Duncana Idaho, lecz bez jego wiadomych wspomnie . Został wyszkolony na mentata i wysłany w podarunku dla Paula: ludzki komputer, wyrafinowane narz dzie wyposa one w hipnotyczny nakaz zabicia swego pana. Ciało Duncana Idaho oparło si wewn trznemu nakazowi i wskutek doznanego wstrz su wróciła mu zawarta w komórkach ciała pami . Alia dawno zdecydowała, e niebezpiecznie jest my le o nim jako o Duncanie. Lepiej pasowało do tej postaci imi gholi: Hayt. Najistotniejsze było to, by nie dojrzał najmniejszego ladu starego barona Harkonnena, usadowionego w jej umy le. Duncan wyczuł, e Alia bada go wzorkiem. Odwrócił si . Miło zaszłych zmian ani zatai
nie mogła ukry
przed nim przejrzysto ci motywów, którymi si
kierowała.
Wielopowierzchniowe metalowe oczy, otrzymane od Tleilaxan, były okrutne w swej zdolno ci przenikania masek. Pozwalały mu widzie
on jako zachłann , prawie m sk posta . Nie mógł
znie , e taka si stała. - Dlaczego si odwracasz? - zapytała Alia. - Musz pomy le - powiedział. - Lady Jessika jest... Atrydk .
- A ty jeste winien lojalno
rodowi Atrydów, nie mnie.
- Nie narzucaj mi tak chytrej interpretacji. Alia zacisn ła wargi. Czy by zbyt szybko wykonała posuni cie? Duncan przeszedł do bocznego wykuszu, wychodz cego na plac zaczynaj cych si
zbiera
pielgrzymów oraz arraka skich handlarzy kr
wi tyni. Widział cych ze swoimi
towarami wokół tłumu jak zgraja cierwojadów czekaj cych cierpliwie na er na obrze ach stada. Skupił uwag na wyró niaj cej si grupie handlarzy z przerzuconymi przez ramiona torbami z włókna przyprawowego. Krok za nimi szli freme scy najemnicy. Przeciskali si przez zgromadzony tłum z nieprzepart sił . - Sprzedaj kawałki pobru d onego marmuru - powiedział wskazuj c. - Wiedziała o tym? Zostawiaj odłamki na pustyni, by burze piaskowe wy łobiły na nich wzory. Czasami efekt jest bardzo ciekawy. Nazywaj
to now
form
sztuki. Jest bardzo popularna; prawdziwe,
wytrawione przez piaskowe burze marmury z Diuny. Kupiłem jeden w zeszłym tygodniu - złote drzewo z pi cioma złotymi fr dzlami. Urocze, ale bardzo kruche. - Nie zmieniaj tematu - powiedziała Alia. - Nie zmieniłem go - odrzekł. - To pi kne, ale nie jest sztuk . Człowiek tworzy sztuk własn r k , sw własn wol . - Poło ył praw dło
na parapecie. - Bli ni ta gardz tym
miastem, i s dz , e rozumiem, dlaczego. - Nie widz w tym adnego zwi zku - powiedziała Alia. - Porwanie mojej matki nie b dzie prawdziwym porwaniem. B dzie bezpieczna jako wi zie . - To miasto zbudował lepiec - odparł. - Wiesz, e tej nocy Leto i Stilgar wyszli z siczy Tabr na pustyni ? Wrócili dopiero nad ranem. - Doniesiono mi o tym - rzekła. - Te błyskotki z piasków... Chcesz, ebym zakazała ich sprzeda y? - To byłoby złe dla interesów - odpowiedział, odwracaj c si . - Czy wiesz, co powiedział Stilgar, kiedy go zapytałem, dlaczego tak sobie poszli na piaski? Powiedział, e Leto pragn ł obcowa z duchem Muad'Diba. Alia poczuła nagle chłód paniki; spojrzała w lustro, by da sobie chwil na odzyskanie równowagi. Leto nie wypu ciłby si w nocy z siczy dla takiego nonsensu. Czy by spisek? Idaho poło ył dło na oczach, by nie patrze na twarz ony i rzekł: - Stilgar powiedział mi, e poszedł z Leto, bo wci
wierzy w Muad'Diba. Wierzy w
niego, poniewa Muad'Dib zawsze był otwarty dla maluczkich. - Co odpowiedziałe ? - zapytała Alia. Jej głos zdradzał l k. Idaho opu cił dło . Spojrzał na on . - Powiedziałem: "To znaczy, e jeste jednym z nich ". - Duncan! Zacz łe niebezpieczn gr . Igraj z tym Fremenem, a mo esz obudzi besti , która zniszczy nas wszystkich. - On wci
wierzy w Muad'Diba - rzekł Idaho. - To nasza ochrona.
- Co odpowiedział? - Powiedział, e zna samego siebie. - Rozumiem. - Nie... Nie s dz , e rozumiesz. Rzeczy, które gryz , maj dłu sze z by ni Stilgar. - Nie pojmuj ci dzisiaj, Duncan. Prosz ci , by zrobił bardzo wa n rzecz, niezb dn dla... Po co wi c całe to kr cenie? Jak e rozdra niony był jej głos! Ghola odwrócił si plecami do okna we wn ce. - Kiedy
wiczono mnie na mentata... Bardzo trudno jest nauczy si , jak pracowa nad
własnym umysłem. Najpierw musisz zrozumie , e nale y mu pozwoli pracowa samodzielnie. To bardzo dziwne. Mo esz pracowa mi niami, wiczy je, wzmacnia , ale umysł działa sam z siebie. Czasami, gdy si ju tego nauczyłe , pokazuje ci rzeczy, których nie chcesz widzie . - I dlatego starałe si obrazi Stilgara? - Stilgar nie zna własnego umysłu, nie pozwala mu działa samodzielnie. - Z wyj tkiem siczowej orgii. - Nawet wtedy nie. To czyni go naibem. By by przywódc ludzi, kontroluje i ogranicza swe reakcje. Robi wszystko, czego si po nim spodziewaj . Je li to wiesz, znasz Stilgara i mo esz zmierzy długo
jego z bów.
- Zwykły freme ski obyczaj - powiedziała. - Dobrze, Duncan, wykonasz to polecenie, czy nie? Ona musi zosta porwana, i trzeba to zrobi tak, by akcja wygl dała na robot rodu Corrinów. Nie odzywał si , rozwa aj c w milczeniu - w mentacki sposób - jej ton i argumenty. Plan porwania mówił mu o zimnie i okrucie stwie, którego rozmiary wstrz sn ły nawet nim. Ryzykowa
yciem własnej matki? Alia kłamała. By mo e plotki o Alii i D awidzie były
prawdziwe? My l ta sprawiła, e poczuł lodowat twardo
w oł dku.
- Jeste jedynym, komu mog ufa - rzekła Alia. - Wiem o tym - odparł. Pomy lała, e Duncan si zgadza, i u miechn ła si do siebie w lustrze. - Wiesz - powiedział Idaho - mentat uczy si patrze na ka d istot ludzk jako na ci g mi dzyludzkich stosunków. Alia nie odpowiedziała. Siedziała pogr ona w intymnym wspomnieniu, które nadało jej obliczu nieobecny wyraz. Idaho, spogl daj c na ni sponad jej ramienia, ujrzał twarz ony i zadr ał. Wygl dała tak, jakby obcowała z głosami słyszanymi tylko przez ni sam . - Mi dzyludzkich stosunków... - powtórzył szeptem. "Trzeba odrzuci minione cierpienie, tak jak w
zrzuca skór , po to tylko, by przyj
nowe wraz ze wszystkimi jego ograniczeniami - pomy lał. - Tak samo jest z rz dami. Dawne rz dy s podobne do odrzuconych wylinek. Musz wykona ten plan, ale nie tak, jak rozkazała Alia". Po chwili Alia potrz sn ła ramionami i powiedziała: - Leto nie powinien obecnie wychodzi . Udziel mu napomnienia. - Nawet ze Stilgarem? - Nawet z nim. Wstała sprzed lustra, podeszła do miejsca, w którym stał Idaho, i poło yła dło na jego ramieniu. Stłumił dreszcz, zredukował go w mentackiej kalkulacji. Co pchało go do buntu. Nie mógł si zmusi do podniesienia oczu. Kaszln ł, poczuwszy zapach melan u w kosmetykach. - B d dzi zaj ta badaniem darów Farad'na - powiedziała Alia. - Strojów? - Tak. Nic, co on robi, nie jest tym, czym si wydaje. Musimy pami ta , e jego baszar, Tyekanik, jest adeptem chaumurky, chaumas i wszystkich innych zawiło ci królobójstwa. - To cena władzy - powiedział, odsuwaj c si . - Ale my wci
mamy swobod ruchu, a
Farad'n nie. Wpatrzyła si w jego jakby wyrze biony dłutem profil. Czasami z trudem była w stanie przenikn
my li m a. Czy by s dził, e władza militarna utrzymuje si tylko dzi ki swobodzie
działa ? Dobrze, wi c ycie na Arrakis było zbyt długo bezpieczne. Zmysły, kiedy wyostrzone
przez wszechobecne niebezpiecze stwo, nieu ywane, mogły si zdegenerowa . - Tak - powiedziała - wci
mamy Fremenów.
- Swoboda ruchu - powtórzył. - Nie mo emy degenerowa piechoty. To byłoby głupie z naszej strony. Jego ton zdenerwował j , wi c rzekła: - Farad'n chwyci si ka dego sposobu, eby nas zniszczy . - Ach, o to wła nie chodzi - odparł. - Przej ł inicjatyw , ma swobod posuni cia, której brak nam było w dawnych czasach. Mieli my kodeks, kodeks rodu Atrydów. Zawsze płacili my za wszystko i pozwalali my wrogom by rabusiami. Ale, oczywi cie, ograniczenia ju nas nie obowi zuj . Mamy równ swobod : ród Atrydów i ród Corrinów. - Porwiemy matk , by ocali j przed niebezpiecze stwem - powiedziała Alia. - Wci yjemy zgodnie z kodeksem! Spojrzał na ni z góry. Alia znała niebezpiecze stwa pobudzania mentata do kalkulacji. Czy nie u wiadamiała sobie, do czego doszedł? A mimo to... wci
j kochał. Na chwil zasłonił
dłoni oczy. Jak ona młodo wygl da! Lady Jessika mówiła prawd : Alia nie postarzała si ani o dzie w czasie tych wspólnie sp dzonych lat. Wci
miała łagodne rysy swojej matki - Bene
Gesserit, lecz jej oczy były jak u Atrydów: oceniaj ce,
daj ce, jastrz bie. Teraz błyskało w
nich co op tanego przez okrutn kalkulacj . Idaho zbyt wiele lat słu ył rodowi Atrydów, by nie zna zarówno silnych, jak i słabych jego stron. Lecz to "co " w Alii było nowe. Atrydzi mogli prowadzi niszcz ce rozgrywki wobec nieprzyjaciół, lecz nigdy wobec przyjaciół i sprzymierze ców, czy w stosunku do rodziny. Taka była podstawa atrydzkiego zachowania: popiera swych poddanych ze wszystkich sił, okazywa im, o ile lepiej yje si pod rz dami Atrydów. Demonstrowa przyja otwarto
dla sojuszników przez
wobec nich. Jednak e pro ba Alii nie miała nic wspólnego z duchem Atrydów. Czuł to
całym ciałem i struktur nerwów. Jego istota stanowiła niepodzieln jedno Alii czyj
i dzi ki temu czuł w
obecno , obc wol .
Nagle jego mentacki sposób postrzegania przeszedł w stan pełnej wiadomo ci, a umysł popadł w trans, w którym nie istniał Czas: istniała jedynie kalkulacja. Alia rozpozna, co si z nim dzieje, nie mógł tego w aden sposób unikn . Oddał si kalkulacji: Lady Jessika "odbita" w wiadomo ci Alii, istniała tam wył cznie pseudo- yciem. Widział j tak, jak widział odbitego praghol Duncana Idaho, b d cego stał warto ci w jego umy le. Alia, jako jedna z przed-urodzonych, miała zakodowan
t
wiadomo
ju
od
dzieci stwa. On wyniósł pami
z regeneracyjnych zbiorników Tleilaxan. Mimo to Alia
odrzuciła owo odbicie i ryzykowała yciem matki. Zatem nie była w kontakcie z pseudo-Jessik . A wi c Ali opanowało inne pseudo- ycie, eliminuj c pozostałe wiadomo ci. Była O p t a n a ! Obca! Była P a s k u d z t w e m ! W oboj tny, mentacki sposób przyj ł efekt rozumowania i zwrócił si ku innym aspektom problemu. Wszyscy Atrydzi przebywali na Diunie. Czy ród Corrinów zaryzykuje atak z kosmosu? Pracuj cy umysł momentalnie przywołał z pami ci konwencje, które poło yły kres prymitywnym formom działa wojennych. Po pierwsze - wszystkie planety były podatne na atak z kosmosu, zatem ka dy z wysokich rodów instalował poza planetami urz dzenia słu ce do odwetu. Farad'n wiedział, e Atrydzi nie zaniedbali adnego elementarnego rodka ostro no ci. Po drugie - tarcze siłowe chroniły całkowicie przed uderzeniem pocisków i rodków wybuchowych nieatomowego rodzaju i były główn przyczyn , dla której ludzko
wróciła do
walki wr cz, twarz w twarz. Ale piechota miała w przypadku Diuny niezwykle trudne zadanie. Ród Corrinów mógłby wprawdzie sprowadzi sardaukarów na obrze a Arrakin, ci jednak wci nie stanowili równorz dnych przeciwników dla okrutnych i bitnych Fremenów. Po trzecie - feudalizm planetarny znajdował si w stałym zagro eniu ze strony olbrzymiej klasy techników, ale efekty D ihad Butlerja skiej posłu yły jako tłumik dla nadmiernego rozwoju techniki. W tym aspekcie Ixianie, Tleilaxanie i jeszcze kilka odległych planet mogły stanowi
jedyne mo liwe zagro enie. Nikt nie mógł powstrzyma
skutków D ihad
Butlerja skiej. Zmechanizowana wojna wymagała bardzo du ej ilo ci techników. Imperium Atrydów skierowało t sił ku innym celom. Nie istniała adna wi ksza nie dozorowana grupa techników. A Imperium pozostawało bezpiecznie pogr one z feudalizmie, poniewa była to najlepsza forma społeczna, zdolna do rozprzestrzeniania si poza szerokie granice cywilizacji na wci
nowe planety. Duncan czuł, jak jego mentacka wiadomo
skrzy si , wyłapuj c pami ciowe dane z
samej siebie, zupełnie niepodatna na upływ czasu. Doszedł do przekonania, e ród Corrinów nie zaryzykuje nielegalnego ataku atomowego. Wniosek oparł na błyskawicznej kalkulacji, lecz był dokładnie wiadom elementów, które si na niego składały: Imperium rozporz dzało olbrzymim
arsenałem nuklearnym i jego pochodnymi, równym zasobom wszystkich wysokich rodów razem. Przynajmniej połowa z nich zareagowałaby bez namysłu, gdyby ród Corrinów zaryzykował złamanie konwencji. Zreszt , nie było podstaw, by w tpi w szczero
Corrinów podpisuj cych
si pod tez , e bro nuklearna pozostanie rezerw trzyman w jednym celu: obrony ludzko ci na wypadek, gdyby kiedykolwiek spotkano agresywn obc inteligencj . Kalkulacja miała okre lone znaczenie i logiczne konsekwencje. Nie widział w niej adnych luk. Alia wybrała porwanie i terror, poniewa teraz była obc , nie-Atrydk . Ród Corrinów stanowił zagro enie, lecz nie takie, jakim przedstawiła go Alia na Radzie. Alia chciała usun
lady Jessik , poniewa przera aj ca inteligencja Bene Gesserit dojrzała to, co dla niego
dopiero teraz stało si jasne. Idaho sam wytr cił si z mentackiego transu. Zobaczył, e Alia stoi naprzeciw niego z chłodnym wyrazem twarzy. - Nie wolałaby raczej, eby lady Jessika została zabita? - zapytał. Obcy błysk rado ci zdradził j , nim po krótkiej chwili zdołała ukry go pod fałszywym gniewem. - Duncan! Tak, obca-Alia wolała matkobójstwo. - Obawiasz si jej, nie o ni - powiedział. Przemówiła, nie zmieniaj c wyrazu twarzy: - Oczywi cie, e si obawiam. Donosi na mnie zakonowi e skiemu. - Co masz na my li? - Nie znasz najwi kszej pokusy dla Bene Gesserit? - Podeszła do niego, uwodzicielsko spogl daj c przez rz sy. - Chc by wci
silna i czujna dla dobra bli ni t.
- Mówiła o pokusie - powiedział mentacko bezbarwnym głosem. - To co , czego zakon najbardziej si obawia, co najgł biej ukrywa. Dlatego nazwali mnie Paskudztwem. Wiedz , e ich zakazy mnie nie powstrzymaj . Pokusa - one zawsze wymawiaj to słowo z wielk emfaz . Wielka pokusa. Widzisz, my, które praktykujemy nauki Bene Gesserit, potrafimy wpłyn
na takie rzeczy, jak wewn trzna równowaga enzymatyczna ciała. Co , co
mo e przedłu y młodo
o wiele trwalej ni melan . Pojmujesz, jakie byłyby konsekwencje,
gdyby wszystkie Bene Gesserit zdecydowały si na co takiego? Jestem pewna, e kalkulujesz zawarto
moich słów. Wła nie melan
czyni nas, Atrydów, obiektem wielu spisków.
Kontrolujemy wydobycie i handel substancj , która przedłu a ycia. Co by si stało, gdyby
dowiedziano si , e Bene Gesserit ukrywaj jeszcze wi ksz tajemnic ? Sam widzisz! adna z Matek Wielebnych nie byłaby bezpieczna. Porwania i tortury Bene Gesserit stałyby si czym na porz dku dziennym. - Osi gn ła ow równowag enzymatyczn - o wiadczył. - Zbuntowałam si
przeciw zakonowi. Raporty matki czyni
Bene Gesserit
sprzymierze cami rodu Corrinów. "Bardzo prawdopodobne" - pomy lał. - Ale z pewno ci matka nie zwróciłaby si przeciw tobie - zaryzykował. - Była Bene Gesserit na długo, nim została moj matk . Duncan, ona pozwoliła, eby jej własny syn, mój brat, został poddany próbie gom d abbar! Ona to zorganizowała! I wiedziała, e chłopak mo e nie prze y . W członkiniach Bene Gesserit zawsze było mało wiary, a wiele pragmatyzmu. B dzie działa przeciw mnie, je eli uwierzy, e działa w interesie zakonu. Skin ł głow . Mówiła bardzo przekonywaj co. - Musimy utrzyma inicjatyw - o wiadczyła. - W tym tkwi nasza szansa. - Jest jeszcze kwestia Gurneya Hallecka - powiedział. - Mam zabi starego przyjaciela? - Gurney przebywa na pustyni z jak
szpiegowsk
misj
- odparła, wiedz c,
e
doniesiono o tym Duncanowi. - Nie stoi nam na drodze. - To bardzo dziwne - powiedział. - Regencki gubernator Kaladanu wypełnia misj tu, na Arrakis? - Dlaczego by nie? - zapytała z naciskiem Alia. - Jest jej kochankiem. Je eli nie w rzeczywisto ci, to przynajmniej w marzeniach. - Tak, oczywi cie. - Zastanawiał si , dlaczego nie usłyszała fałszywej nuty w jego głosie. - Kiedy j porwiesz? - zapytała Alia. - Lepiej, eby nie wiedziała. - Tak... Tak, rozumiem. Gdzie j zabierzesz? - Gdzie nie b dzie mo na jej znale . Polegaj na mnie. Nie pozostanie tutaj, eby ci zagra a . Nie mógł si myli , e widzi rado
w oczach Alii.
- Ale gdzie... - Im mniej b dziesz wiedziała, tym Prawdomówczyni, gdyby zaszła taka konieczno . - Aach, sprytny Duncan!
mielej mo esz odpowiada
na pytania
"Teraz uwierzyła, e zabij lady Jessik " - pomy lał. - Do widzenia, kochanie - rzekł. Nie usłyszała w jego głosie tego, e uzyskał pewno
co do swoich podejrze i podj ł
ostateczn decyzj ; nawet pocałowała go lekko, gdy wychodził. A on cał drog przez labirynt korytarzy wi tyni ocierał oczy. Tleilaxa skie oczy nie były odporne na łzy.
Kochałe Kaladan, I rozpaczałe po mierci pana jego; Lecz ból odkrywa, e nowa miło
zmaza potrafi
Wieczny cie tamtego. refren "Lamentu Habbanji" Stilgar czterokrotnie wzmocnił stra bli ni t, lecz wiedział, e to nic nie da. Chłopak był taki, jak jego atrydzki imiennik, dziadek Leto. Ka dy, kto znał starego ksi cia, zauwa ał podobie stwo.
Owszem,
Leto
był
rozwa ny,
ostro ny,
ale
wszystko
to
uległo
przewarto ciowaniu wobec jego u pionej dziko ci, podatno ci na niebezpieczne pomysły. Ghanima była bardziej podobna do matki. Miała rudawe włosy po Chani, jej ustawienie oczu o tej samej barwie i czujno , z jak działała, oczekuj c trudno ci. Cz sto mówiła, e robi jedynie to, co musi, e pod y tam, dok d poprowadzi Leto. A Leto miał zamiar poprowadzi ich ku niebezpiecze stwu. Ani razu Stilgar nie pomy lał o zwróceniu si
ze swoim problemem do Alii. Tak
zrobiłaby Irulana, która biegała do niej ze wszystkimi sprawami. Stilgar u wiadomił sobie, i zaakceptował mo liwo , e Leto trafnie ocenił Ali . "Ona u ywa ludzi w przypadkowy i niezr czny sposób - my lał. - Czyni tak nawet z Duncanem. To całkiem mo liwe,
e kiedy zmieni front, zabije mnie. Pozb dzie si
niewygodnego człowieka". Tymczasem stra została wzmocniona i Stilgar przemierzał sicz jak obleczony w szat upiór, wsz dzie wtykaj c swój nos. Przez cały czas jego umysł kipiał w tpliwo ciami zaszczepionymi przez Leto. Je eli nie mo na opiera si na tradycji, to w takim razie gdzie była podstawa, na której nale ało wzorowa
ycie?
Po popołudniu, kiedy miała miejsce Konwokacja Powitania lady Jessiki, Stilgar ujrzał Ghanim , która stała obok babki przy wej ciu do wielkiej izby posiedze siczy. Było wcze nie i Alia jeszcze si nie pojawiła, lecz ludzie ju si tłoczyli w komnacie, rzucaj c ukradkowe spojrzenia na mijaj ce ich dziecko i dorosł kobiet . Stilgar przystan ł w ocienionej alkowie, z dala od przepływaj cego tłumu, i obserwował przechodz c par , nie mog c wyłowi ich słów z pulsuj cego pomruku pospólstwa. Zebrali si tu ludzie z wielu plemion, by ponownie przywita dawn Wielebn Matk . Ta jednak wpatrywała
si w Ghanim . Obserwowała jej oczy, sposób, w jaki ta czyły, gdy mówiła. Ich ruch fascynował tak e jego. Ciemne, bł kitne, zrównowa one,
daj ce oczy. I ten sposób odrzucania na ramiona
- skr tem głowy - czerwono-złotych włosów: cała Chani. Upiorne zmartwychwstanie, nieodparte przypomnienie. Stilgar przysun ł si bli ej i zaj ł pozycj w nast pnej wn ce. Nie mógł skojarzy sposobu, w jaki Ghanima obserwowała wiat, z adnym innym dzieckiem - z wyj tkiem jej brata. Gdzie był Leto? Stilgar spojrzał na zatłoczone przej cie. Stra nicy podnie liby alarm, gdyby działo si cokolwiek złego. Potrz sn ł głow . Bli ni ta nara ały na szwank swe władze umysłowe. Niemal je za to nienawidził. Krewni nie byli zabezpieczeni przed wzajemn
nienawi ci , lecz krew (i jej cenna woda) niosła
danie
opanowywania si , które górowało nad wszystkimi innymi uczuciami. Na nim - na Stilgarze spoczywała najwi ksza odpowiedzialno
za bezpiecze stwo bli ni t.
Z przyległej, wykutej w skale komnaty za plecami Ghanimy i Jessiki padało przes czone przez pył unosz cy si w powietrzu, brunatne wiatło. Dotykało ramion dziecka i nowej białej szaty, któr Ghanima miała na sobie, prze wietlaj c jej włosy. Dziewczynka odwróciła si , by spojrze na tłocz cych si za Stilgarem ludzi. "Dlaczego Leto natchn ł mnie w tpliwo ciami?" - zastanawiał si
stary Fremen.
Wiedział, e chłopiec zrobił to z rozmysłem. "Mo e chciał, ebym dzielił z nim cz psychicznych do wiadcze ?" Stilgar domy lał si , dlaczego bli ni ta s
jego
inne, lecz zawsze
stwierdzał, e mimo całego tego rozumowania nie jest zdolny do akceptacji faktów. Nigdy nie odczuwał łona matki jako wi zienia dla rozbudzonej wiadomo ci - wiadomo ci czynnej od drugiego miesi ca ci y, jak mówiono. Leto powiedział kiedy , e jego pami
jest "jak wewn trzny hologram, który od czasu
pierwotnego przebudzenia - wraz z towarzysz cym mu wstrz sem - staje si coraz wi kszy i bardziej szczegółowy, ale nie zmienia swojego kształtu ani wygl du". Patrz c na Ghanim i lady Jessik , Stilgar po raz pierwszy zacz ł pojmowa , jakie to okropne: y w spl tanej paj czynie wspomnie , nie móc wycofa si ani znale
w umy le
zamkni tego, spokojnego miejsca. Staj c twarz w twarz z tym stanem, trzeba szale stwo traktowa jako integraln cz
własnego istnienia, wybiera i odrzuca wielo
ofert, godzi si
na układ, w którym odpowiedzi zmieniaj si równie szybko jak pytania. Nie mogło tu by ustalonej tradycji. Nie mogło by ostatecznych odpowiedzi na pytania o
dwóch obliczach. Co działa? To, co nie działa. Co nie działa? To, co działa. Rozpoznawał schemat. Dawna freme ska gra w zagadki. Pytanie: "Co przynosi mier i ycie?" Odpowied : "Kurzawa Coriolisa". "Dlaczego Leto chciał, bym wiedział?" - zapytywał siebie Stilgar. Z własnych ostro nych prób wyniósł przekonanie, e bli ni ta dziel wspólny pogl d na sw inno : uwa aj j za nieszcz cie. "Narodziny dla kogo takiego musz by wyczerpuj ce" - pomy lał. Niewiedza łagodzi wstrz s płyn cy z niektórych do wiadcze . Jakby to było - y
yciem, w którym wie si
wszystko o rzeczach, których nie chciałoby si zna ? Musiałby nieustannie prowadzi wojn z w tpliwo ciami. Gardziłby swoj inno ci . "Dlaczego wła nie ja?" - byłoby pierwszym pytaniem bez odpowiedzi. "A o co pytałem?" - pomy lał Stilgar. Niewyra ny u miech dotkn ł jego warg. "Dlaczego wła nie ja?" Ujrzawszy bli ni ta w nowy sposób, poj ł niebezpieczne pokusy, jakim poddane były niedojrzałe ciała dzieci. Ghanima wyło yła mu to zwi le pewnego razu, po tym, jak zbeształ j za wspinaczk po osypuj cej si zachodniej cianie urwiska nad sicz Tabr. "Dlaczego miałabym ba si
mierci? Doznałam jej ju po wielokro ".
"Czy mog uczy te dzieci? - zastanawiał si Stilgar. - Czy ktokolwiek mo e je uczy ?" To dziwne, ale my li Jessiki pod ały zbli onym torem, gdy rozmawiała z wnuczk . Zastanawiała si , jak ci ko jest nie
dojrzałe umysły w niedojrzałych ciałach. Ciało musiało
uczy si tego, o czym umysł ju wiedział - uporz dkowa refleksy i reakcje. Stary re im pranabindu był dla nich osi galny, lecz nawet wtedy umysł wybiegał w rejony nieosi galne dla ciała. Gurney miał nieprawdopodobnie ci kie zadanie, wypełniaj c jej polecenia. - Stilgar obserwuje nas z wn ki - powiedziała Ghanima. Jessika nie odwróciła si , poczuła jednak zmieszanie po tym, co usłyszała w głosie Ghanimy. Ghanima kochała tego starego Fremena tak jak kocha si rodziców. Nawet gdy wypowiadała si o nim lekcewa co i dokuczała mu, kochała go. Zrozumienie tego zmusiło Jessik do spojrzenia na starego naiba w nowym wietle, do zaakceptowania uczu , które bli ni ta dzieliły ze Stilgarem. Jessika u wiadomiła sobie, e nowa Arrakis nie odpowiada Stligarowi. Nie bardziej ni jej wnukom. Nagle w umy le Jessiki pojawiło si
niechciane i niepo dane powiedzenie Bene
Gesserit: "Podejrzenie o własnej miertelno ci jest poznaniem pocz tku zgrozy; nieodwołalne
stwierdzenie, e jest si
miertelnym, jest poznaniem jej ko ca ".
Tak, mier nie byłaby ci kim jarzmem, lecz ycie dla Stilgara i bli ni t paliło si zbyt wolnym płomieniem. Ka de z nich stwierdziło, e wiat, w którym yj , im nie odpowiadał i t sknili za innymi drogami, których zmienno
mogliby poznawa bez zagro enia. Byli dzie mi
Abrahama, dowiaduj cymi si wi cej od jastrz bia lec cego nad pustyni , ni z jakiejkolwiek napisanej ksi ki. Leto wprawił Jessik w zmieszanie tego ranka, gdy stali nad kanatem płyn cym pod sicz . "Woda jest dla nas pułapk - powiedział. - Byłoby lepiej, gdyby my yli na zewn trz, jak kurz, bo wtedy wiatr mógłby nas unie
wy ej ni najwy sze zbocza Muru Zaporowego".
Chocia oswoiła si ju z ow pokr tn dojrzało ci tego dziecka, była jednak zatoczona usłyszanym stwierdzeniem. Zdołała szepn : "Twój ojciec mógłby tak powiedzie ". Leto, rzucaj c gar
piachu na wiatr i patrz c na spadaj c mgiełk , odrzekł:
"Tak, mógłby. Ale on nie zauwa ył, jak szybko woda sprawia, e piach spada na ziemi , z której si uniósł". Teraz, stoj c obok Ghanimy, Jessika na nowo poczuła wstrz s wywołany słowami Leto. Odwróciła si , rzuciła okiem na wci
napływaj cy tłum, pozwoliła spojrzeniu zbł dzi ku
ocienionej sylwetce Stilgara we wn ce. Stilgar nie był uległym Fremenem, nauczonym znosi gał zie do gniazda. Był wci
jastrz biem. Kiedy my lał o czerwonej barwie, nie my lał o
kwiatach, lecz o krwi. - Zamilkła tak nagle - powiedziała Ghanima. - Czy co jest nie w porz dku? Jessika potrz sn ła głow . - To co , co Leto powiedział dzi rano. - Kiedy wyszli cie na uprawy? Có takiego powiedział? Jessika my lała o osobliwym wyrazie m dro ci, maluj cym si na twarzy Leto tego poranka. Identyczne spojrzenie widniało teraz na obliczu Ghanimy. - Przypomniał mi, jak Gurney wrócił od przemytników pod sztandar Atrydów powiedziała. - Zatem mówili cie o Stilgarze - rzekła Ghanima. Jessika nie zapytała, w jaki sposób Ghanima to odgadła. Wydawało si , e bli ni ta mog wedle woli odtwarza tok swego rozumowania. - Tak, rozmawiali my - rzekła Jessika. - Stilgarowi nie podobało si , e Gurney nazywa...
Paula swoim ksi ciem. Postawa Gurneya wpłyn ła na Fremenów. Gurney wci ksi
powtarzał: "Mój
". - Rozumiem - powiedziała Ghanima. - I, oczywi cie, Leto zauwa ył, e on sam nie jest
jeszcze ksi ciem Stilgara? - Masz racj . - Oczywi cie wiesz, dlaczego on to tobie zrobił - powiedziała Ghanima. - Nie jestem pewna - przyznała Jessika i stwierdziła, e owo wyznanie jest dla niej szczególnie trudne, bo nie zauwa yła, eby Leto robił z ni cokolwiek. - Chciał przywoła wspomnienia o naszym ojcu - odparła Ghanima. - Leto zawsze pragn ł pozna ojca z punktu widzenia innych, którzy go znali. - Ale... czy Leto nie... - Och, tak. Potrafi słucha
wewn trznego
ycia. Ale chodziło mu o co
innego.
Opowiedziała mu o nim, oczywi cie. To znaczy, o naszym ojcu. Mówiła o nim jak o synu... - Tak - uci ła Jessika. Nie lubiła czu , e bli ni ta s w stanie wł cza j i wył cza do woli, otwiera
jej wspomnienia dla własnych obserwacji, dotyka
ka dego uczucia, które
przyci gn ło ich zainteresowanie. Ghanima mogła robi to nawet teraz! - Leto zacytował co , eby ci zaniepokoi - rzekła Ghanima. Jessika poczuła, e jest zaszokowana konieczno ci stłumienia swego gniewu. - Tak... - przyznała. - Nie podoba ci si to, e zna ojca tak, jak nasza matka, i e zna matk tak, jak nasz ojciec - kontynuowała Ghanima. - Nie podoba ci si fakt, e mo emy wiedzie o tobie wszystko. - Naprawd , nigdy przedtem nie my lałam w ten sposób - powiedziała Jessika, zauwa aj c, e mówi nienaturalnym głosem. - Wiedza o zmysłowych sekretach zazwyczaj niepokoi - stwierdziła Ghanima. - Tak jeste uwarunkowana. Jest ci bardzo ci ko my le o nas jako o czymkolwiek innym ni dzieci, ale nie ma nic, co uczyniliby nasi rodzice, publicznie lub prywatnie, czego by my nie wiedzieli. Przez krótk chwil Jessika czuła, e wracaj my li, które naszły j tam, nad kanatem, lecz teraz jej reakcja skupiła si na Ghanimie. - Mówił prawdopodobnie o "chutliwej zmysłowo ci" ksi cia. Czasami przydałoby si w dzidło na usta dla Leto - kontynuowała Ghanima. "Czy nie ma niczego, czego bli ni ta mogłyby nie sprofanowa ?" - zastanowiła si
Jessika, przechodz c od wstrz su, przez gniew, do odrazy. Jak mieli mówi jej o zmysłowo ci Leto? Oczywi cie, e m czyzna i kobieta, którzy si kochaj , dziel tak e przyjemno ci ciała! To jest co osobistego i pi knego i na pewno nie mo e stanowi tematu przypadkowej rozmowy mi dzy dzieckiem i dorosłym. Dzieckiem i dorosłym! Nagle Jessika u wiadomiła sobie,
e ani Leto, ani Ghanima nie robili nic przez
przypadek. Gdy wci
si nie odzywała, Ghanima powiedziała:
- Wstrz sn li my tob . Przepraszam za nas oboje. Znaj c Leto wiem, e nawet nie my lał ci przeprasza . Czasami, gdy pod a za jakim szczególnym tropem, zapomina, jak bardzo si ró nimy... od ciebie na przykład. Jessika pomy lała: "I wła nie dlatego oboje to robicie! Uczycie mnie! I kogo jeszcze? Stilgara? Duncana?" - Leto stara si widzie rzeczy tak, jak ty - wyja niła Ghanima. - Nie wystarczaj mu wspomnienia. Kiedy starasz si najbardziej, wtedy najcz ciej ci si nie udaje. Jessika westchn ła. Ghanima dotkn ła ramienia babki. - Twój syn pozostawił tyle nie wypowiedzianych słów, które trzeba powtarza , nawet tobie. Wybacz nam, ale on ci kochał. Nie wiedziała o tym? Jessika odwróciła si , by ukry błyszcz ce w oczach łzy. - Znał twoje obawy - powiedziała Ghanima - tak jak znał l ki Stilgara. Biedny Stil. Ojciec był jego "lekarzem Bestii", a Stil niczym wi cej, ni zielonym, ukrytym w skorupce limaczkiem. Zanuciła pie , z której wzi ła te słowa. Melodia bezkompromisowo wcisn ła je w umysł Jessiki: O, lekarzu Bestii, Zielonej muszli limaka Ze starym, kruchym cudem Skrytym, czekaj cym skonu, Jawisz si jak bóstwo! Nawet limak wie, e bogowie krzywdz , e lekarstwo boli,
e do nieba si wchodzi Przez drzwi z płomienia. O, lekarzu Bestii, Jestem człekiem- limakiem Widz twoje oko Zagl daj ce w m muszl ! Dlaczego, Muad'Dibie? Dlaczego? - Na nieszcz cie - rzekła Ghanima - mój ojciec zostawił wielu ludzi- limaków w całym wszech wiecie.
Zało enie,
e Istoty ludzkie egzystuj
w niestałym wszech wiecie,
pojmowane jako wskazówka post powania wymaga, by intelekt stał si całkowicie wiadomym, utrzymuj cym równowag instrumentem. Ale intelekt nie mo e zareagowa w ten sposób bez wł czenia w to całego organizmu. Taki organizm rozpozna mo na po jego gwałtownym, pop dliwym zachowaniu. Tak samo jest ze społecze stwem pojmowanym jako organizm. I tutaj natykamy si na inercj . Społecze stwa znajduj wywołuj cym reakcj impulsom.
si
w ruchu dzi ki pradawnym,
daj one stało ci. Ka da próba ukazania
wszech wiata jako niestało ci wywołuje mechanizm odrzucenia, l k, gniew i rozpacz. Jak zatem mo emy wyja ni akceptacj przyszłowidzenia? Po prostu: ofiaruj cy prorocze wizje mówi o absolutnym (stałym) rozumieniu wiata i mo e zosta
przywitany przez ludzko
z rado ci , nawet, je eli przepowiada
najbardziej ponure zdarzenia. "Ksi ga Leto" według Harq al-Ady - To wygl da jak atak na o lep - rzekła Alia. Gniewnymi krokami przemierzała Izb Rady, przechodz c od wysokich, srebrzystych obi , łagodz cych blask porannego sło ca we wschodnich oknach, do otoman zgromadzonych pod dekoracyjnymi otworami okiennymi w przeciwległym ko cu pokoju. Jej sandały st pały po dywanach z włókna przyprawowego, drewnie parkietu, mozaikach z wielkich granatów i znowu po dywanach. W ko cu zatrzymała si nad Irulan i Idaho, którzy siedzieli na otomanach z szarego futra wielorybów, zwróceni do siebie twarzami. Idaho protestował przeciwko powrotowi z Tabr, ale Alia wysłała bezapelacyjne rozkazy. Porwanie Jessiki stało si teraz wa niejsze ni kiedykolwiek, ale musiało jeszcze zaczeka . Potrzebowała mentackich zdolno ci Idaho. - Sprawy s skrojone według jednej miary - powiedziała Alia - i mierdz daleko posuni tym spiskiem. - Mo e nie - o mieliła si odezwa Irulana, ale spojrzała pytaj co na Idaho. Na twarzy Alii odmalowało si nie ukrywane szyderstwo. Jak Irulana mogła by tak niewinna? Chyba e... Alia rzuciła w stron ksi nej ostre, pytaj ce spojrzenie. Irulana miała na sobie prost , czarn szat aba, pasuj c do jej oczu barwy indygo, nabytej dzi ki przyprawie. Jasne włosy zwi zane były na karku w ciasny w zeł, akcentuj c twarz wyszczuplon
i
stwardniał przez lata sp dzone na Arrakis. Ksi na wci
zachowywała wyniosło
wyuczon
na dworze ojca, Szaddama IV. Alia cz sto my lała, e to pełne dumy zachowanie mogło ukrywa my li spiskowca. Idaho rozsiadł si
wygodnie. Miał na sobie pozbawiony insygniów, czarno-zielony
mundur Gwardii rodu Atrydów. Uniform był zwykł imitacj , któr skrycie pogardzało wielu rzeczywistych stra ników Alii, zwłaszcza amazonek chodz cych w chwale insygniów swej rangi. Nie podobała im si po prostu obecno
gholi-szermierza-mentata, tym bardziej, e był m em
ich pani. - Zatem plemiona pragn , by lady Jessika zasiadła w Radzie Regencji - powiedział Idaho. - Jak mo e... - Wystosowali jednoznaczne
dania! - krzykn ła nerwowo Alia, wskazuj c na
wytłoczony wypukłym drukiem arkusz papieru przyprawowego, le cy na otomanie obok Irulany. - Farad'n to jedno, ale to... W sz w tym inne porz dki. - Co o tym s dzi Stilgar? - zapytała Irulana. - Podpisał si pod petycj ! - odparła Alia. - Ale je li on... - Jak mógł odmówi matce boga? - zadrwiła Alia. Idaho podniósł na ni wzrok, my l c: "Przeci ga strun z Irulan !" Znowu zastanowił si , dlaczego sprowadziła go tu z powrotem, skoro wiedziała, e jego obecno
w siczy Tabr jest
konieczna, by plan porwania miał si powie . Czy to mo liwe, e usłyszała o wiadomo ci przesłanej mu przez Kaznodziej ? Ta my l sprawiła, e poczuł ucisk w piersi. Sk d ów ebraczy mistyk znał tajny znak, którym Paul Atryda przywoływał swego mistrza miecza? Idaho marzył, by opu ci spotkanie i powróci do poszukiwa odpowiedzi na to pytanie. - Nie ma w tpliwo ci, e Kaznodzieja przebywał poza planet - powiedziała Alia. - Gildia nie odwa yłaby si zwodzi nas w takiej sprawie. Rozka , by go... - Ostro nie! - przerwała Irulana. - Rzeczywi cie, uwa aj - rzekł Idaho. - Pół planety wierzy, e to jest... - wzruszył ramionami - twój brat. - Idaho miał nadziej , e wypowiedział to odpowiednio oboj tnym tonem. "Sk d ten człowiek znał znak?" - my lał. - Ale je eli jest kurierem albo szpiegiem... - Nie skontaktował si z nikim z KHOAM ani z rodu Corrinów - powiedziała Irulana. -
Mo emy by pewni, e... - Niczego nie mo emy by pewni. - Alia nie starała si nawet ukry lekcewa enia. Odwróciła si plecami do Irulany, twarz ku Idaho. Czy wiedział, dlaczego tu jest? Czemu nie zachowuje si tak, jak si tego po nim spodziewała? Był w Radzie, bo była tu Irulana. Nie mo na zapomnie , jak to si stało, e ksi na rodu Corrinów przeszła na stron Atrydów. Posłusze stwo raz złamane mo e by
złamane ponownie. Mentackie siły Duncana winny szuka
skaz,
subtelnych odchyle w jej zachowaniu. Idaho poruszył si i spojrzał na Irulan . Były chwile, kiedy odpychały go prymitywne przymusy narzucone jego mentackiej aktywno ci. Wiedział, co my li Alia. Irulana prawdopodobnie równie dobrze to wiedziała. Lecz ksi na-mał onka Muad'Diba pogodziła si z decyzjami, które czyniły z niej kogo mniej wa nego od królewskiej konkubiny - Chani. Nie mo na było w tpi w oddanie Irulany bli ni tom. Wyrzekła si rodziny oraz Bene Gesserit i przeszła na słu b Atrydów. - Moja matka jest cz ci spisku! - upierała si Alia. - Z jakiego innego powodu zakon e ski przysyłałby j tutaj wła nie w tym czasie? - Histeria nam w niczym nie pomo e - powiedział Idaho. Alia odwróciła si od niego gwałtownie. Duncan wiedział, e tak zrobi. Poczuł ulg , e nie musi patrze w ongi kochan twarz, tak teraz wykrzywian przez obce op tanie. - Dobrze wi c - rzekła Irulana - nie mo na zupełnie ufa Gildii i... - Gildia! - drwi co mrukn ła Alia. - Nie mo emy wykluczy nieprzychylno ci Gildii czy Bene Gesserit - powiedział Idaho. Musimy im jednak wyznaczy specjaln kategori , jako z zało enia biernym bojownikom. Gildia b dzie si trzyma podstawowej zasady: "Nigdy Nie Rz dzi ". S paso ytnicz naro l i wiedz o tym. Nie zrobi nic, by zabi organizm, który utrzymuje j przy yciu. - Ich poj cie o tym, który organizm jest ywicielem, mo e by inne ni nasze - wycedziła Irulana. Była blisko szyderstwa, kiedy leniwym głosem stwierdziła: - Straciłe punkt, mentacie. Alia wydawała si zbita z tropu. Nie spodziewała si , e Irulana obierze taki kurs. To nie był temat, który chciałby porusza spiskowiec. - Bez w tpienia - zgodził si Idaho. - Ale Gildia nie wyst pi otwarcie przeciw rodowi Atrydów. Z drugiej strony, zakon e ski mo e zaryzykowa jak
polityczn wolt , która...
- Mog to zrobi , wysuwaj c naprzód kogo jako figuranta, którego same b d mogły si
wyprze - powiedziała Irulana. - Bene Gesserit nie przetrwałyby przez wszystkie stulecia, nie znaj c warto ci unikania rozgłosu. Wol by za tronem ni na nim. "Unikanie rozgłosu?" - zastanowiła si Alia. Czy taki był wybór Irulany? - Podobne argumenty dotycz
Gildii - rzekł Idaho. Stwierdził,
e konieczno
argumentowania i wyja niania jest mu pomocna. Odci gała umysł od innych problemów. Alia cofn ła si ku o wietlonym sło cem oknom. Znała słabe punkty Idaho, ka dy mentat je miał. Musieli wygłasza o wiadczenia. Owa skłonno
wywoływała tendencj polegania na
poj ciach absolutnych, widzenia w ramach okre lonych granic. Na tym polegała cz
ich
szkolenia. "Powinnam go była zostawi w siczy Tabr - pomy lała Alia. - Byłoby lepiej podda Irulan przesłuchaniom prowadzonym przez D awida". W tym momencie usłyszała wewn trz czaszki grzmi cy głos: - Wła nie! "Zamknij si ! Zamknij si ! Zamknij si !" - pomy lała. Orientowała si , e w takich chwilach grozi jej popełnienie niebezpiecznej omyłki, ale nie mogła rozpozna , w jakiej postaci. Czuła niebezpiecze stwo. Idaho musi jej pomóc wydoby si
z kłopotów. Był mentatem.
Mentaci byli niezb dni. Ludzkie komputery zast piły mechaniczne urz dzenia, zniszczone przez D ihad Butlerja sk . Alia t skniła jednak do uległych maszyn. Nie groziły im ograniczenia, jakim podlegał Duncan. Trudno nie dowierza maszynie. Alia usłyszała, jak Irulana cedzi słowa: - Finta w fincie w fincie - kpiła. - Wszyscy znamy powszechny schemat ataku na władz . Nie wini Alii za jej podejrzliwo . To oczywiste, e podejrzewa wszystkich - nawet nas. Skupmy si
na chwil . Co pozostaje główn
aren
motywów, najpłodniejszym
ródłem
niebezpiecze stwa dla Regencji? - KHOAM - powiedział Idaho mentacko beznami tnym głosem. Alia pozwoliła sobie na ponury u miech. Konsorcjum Honnete Ober Advancer Mercantiles! Ród Atrydów sprawował władz
nad KHOAM, posiadaj c pi dziesi t jeden
procent udziałów. Kapła stwo Muad'Diba dzier yło pi akceptacj
wysokich rodów tego, i
nast pnych procent i pragmatyczn
Diuna kontroluje bezcenny melan . Nie bez powodu
przypraw cz sto nazywano "tajn walut ". Bez przyprawy nie kursowałyby galeony Gildii Planetarnej. Melan wywoływał "trans nawigacyjny",
dzi ki któremu trans- wietln
drog
"dostrzegano"
jeszcze przed jej
przemierzeniem. Bez melan u i powodowanego jego u yciem wzmocnienia ludzkiego układu immunologicznego czas ycia bardzo bogatych zmniejszyłyby si co najmniej czterokrotnie. Nawet olbrzymia klasa rednia Imperium spo ywała rozpuszczony melan w małych dawkach co najmniej raz dziennie. Alia dosłyszała jednak w głosie Idaho mentack szczero , d wi k, na który czekała ze straszn niecierpliwo ci . KHOAM. Konsorcjum Honnete było czym znaczyło o wiele wi cej ni
znacznie wi kszym ni
ród Atrydów,
Diuna, Kapła stwo czy przyprawa. To były krwawiny, futra
wielorybie, szigastruny, Ixia skie urz dzenia i zabawki, handel lud mi i posiadło ciami, Had d , wytwory, które pochodziły z balansuj cej na granicy prawa technologii Tleilaxan, to były narkotyki i techniki medyczne, to był transport (Gildia) i cały arcyzło ony handel Imperium obejmuj cego tysi ce znanych planet plus te, które ukradkiem ywiły si ochłapami, zezwalaj c na wiadczenie im usług. Gdy Idaho powiedział: "KHOAM", mówił o nieustannym fermencie, intrygach wewn trz intryg, grze sił, gdzie wzrost na dwunastym miejscu po przecinku w spłacie odsetek mógł spowodowa zmian posiadacza całej planety. Alia odwróciła si i stan ła nad par usadowion na otomanach. - Niepokoi ci co szczególnego, co dotyczy KHOAM? - zapytała. - Zawsze istniało spekulacyjne gromadzenie przyprawy przez pewne rody - stwierdził Idaho. Alia klasn ła dło mi o uda, nast pnie wskazała gestem na tłoczony papier przyprawowy obok Irulany. - A to
danie ci nie intryguje, mimo sposobu, w jaki nadeszło?
- W porz dku - warkn ł Idaho. - Do diabła z tym. Co ukrywasz? Znasz za dobrze fakty, by im zaprzecza , a jednak oczekujesz, ebym działał jako... - Ostatnio nast piło bardzo znacz ce o ywienie na rynku, je eli chodzi o ludzi czterech specyficznych specjalno ci - powiedziała Alia. Zastanowiła si , czy jest to naprawd nowa wiadomo
dla tej pary.
- Jakich specjalno ci? - zapytała Irulana. - Mistrzowie miecza, wypaczeni mentaci z Tleilaxu, uwarunkowani lekarze z Akademii Suk i dobrzy ksi gowi. Zwłaszcza ci ostatni. Dlaczego zapanował teraz dziwny trend kwestionowania ksi g? - skierowała pytanie prosto do Idaho.
"Działaj jako mentat" - powiedział do siebie. Czuł si wtedy znacznie lepiej, ni kiedy rozwa ał, czym stała si Alia. Skupił si na wypowiedzianych słowach, odtwarzaj c je w umy le w mentacki sposób. Mistrzowie miecza? Tak wła nie go kiedy nazywano. Byli oni oczywi cie czym wi cej ni tylko wojownikami. Potrafili naprawi tarcze obronne, zaplanowa kampanie militarne, zaprojektowa udogodnienia w zaopatrzeniu wojskowym, na poczekaniu wymy la nowe rodzaje broni. Wypaczeni mentaci? Tleilaxanie widocznie wci b d c mentatem, Idaho znał krucho
trwali przy tej sztuce. Sam
tleilaxa skiego wypaczenia. Wysokie rody, które ich
kupowały, miały nadziej na absolutn kontrol . Nic z tego! Nawet Piter de Vries, który słu ył Harkonnenom w czasach wendety na rodzie Atrydów, zachował wrodzon godno , przedkładaj c w ko cu mier nad skalanie swego honoru. Lekarze z Suk? Ich uwarunkowanie rzekomo gwarantowało lojalno
wobec posiadaczy-pacjentów. Lekarze z Suk stali si bardzo drodzy. Ich
podwy szony najem poci gał za sob istotny przepływ funduszy. Idaho rozwa ał powy sze fakty w stosunku do wzrostu popytu na ksi gowych. - Pierwsza kalkulacja - przemówił, wskazuj c stanowczo wywa on pewno ci swego tonu, e mówi o wnioskach osi gni tych drog indukcji. - Nast pił wzrost zamo no ci rodów niskich. Niektóre po cichu d
ku statusowi rodów wysokich. Taka zamo no
mo e by tylko
wynikiem okre lonych zmian w układzie sił politycznych. - Wreszcie dochodzimy do Landsraadu - powiedziała Alia. - Nast pne posiedzenie Landsraadu odb dzie si dopiero za niecałe dwa lata standardowe - przypomniała jej Irulana. - Ale polityczny handelek nigdy nie ustaje - odparła Alia. - A ja r cz , e kilku z plemiennych sygnatariuszy - wskazała na arkusz obok Irulany - to członkowie niskich rodów, które ujednoliciły swój kurs. - By mo e - odrzekła Irulana. - Landsraad - powiedziała Alia. - Jakiej lepszej przykrywki trzeba Bene Gesserit? I jakiej lepszej agentki dla zakonu, ni moja własna matka? - Alia usiadła dokładnie naprzeciwko Idaho. - No wi c, Duncan? "Dlaczego nie działa jak mentat?" - zadał sobie pytanie. Wiedział dokładnie, dok d zmierzaj podejrzenia Alii. Wszak był przez pewien czas osobistym stra nikiem lady Jessiki. - Duncan? - przynagliła Alia. - Powinna wejrze bli ej w akta prawne, mog ce by przygotowywane na nast pn sesj
Landsraadu - powiedział Idaho. - Prawdopodobnie staraj si ponownie zanegowa przywilej Regentki do weta wobec pewnego rodzaju uchwał, zwłaszcza ustalania podatków oraz kontrolowania karteli. S i inne, ale... - Nie b dzie z ich strony zbyt pragmatycznym posuni ciem, je eli zajm takie stanowisko - stwierdziła Irulana. - Zgadzam si - odparła Alia. - Sardaukarzy nie maj kłów, a my wci
mamy freme skie
legiony. - Ostro nie, Alio - powiedział Idaho. - Nic bardziej nie podobałoby si naszym wrogom, ni zrobienie z nas potworów. Bez wzgl du na to, iloma legionami dowodzisz, władza w Imperium tak rozproszonym jak to opiera si ostatecznie na głosowaniu. - Głosowaniu powszechnym? - zapytała Irulana. - Ma na my li głosowanie wysokich rodów - powiedziała Alia. - A z iloma wysokimi rodami przyjdzie si zmierzy wobec nowego sojuszu? - zapytał Duncan. - Pieni dze gromadz si w dziwnych miejscach. - Peryferie? - spytała Irulana. Idaho wzruszył ramionami. Na to pytanie nie mógł odpowiedzie . Wszyscy troje podejrzewali, e pewnego dnia Tleilaxanie b d technologiczni druciarze z peryferii zneutralizuj zjawisko Holtzmana. Od tego dnia tarcze stan
si
bezu yteczne. Runie cała w tpliwa
równowaga, która podtrzymywała lenny system planetarny. Alia nie chciała rozwa a takiej mo liwo ci. - B dziemy si opiera na konkretnych faktach - stwierdziła. - Wiemy, e dyrektoriat KHOAM zdaje sobie spraw z tego, e my mo emy zniszczy przypraw , je eli zostaniemy zmuszeni. Nie zaryzykuj zagłady. - Znów wrócili my do KHOAM - powiedziała Irulana. - O ile kto wcze niej nie przeprowadzi cyklu piaskopływak-czerw na jakiej innej planecie - dodał Idaho. Spojrzał na Irulan
wyra nie podniecon
pytaniem. - Na Salusa
Secundus? - Moje informacje s godne zaufania - zapewniła Irulana. - Nie tam. - Podtrzymuj moj propozycj - rzekła Alia, wpatruj c si w Idaho. - Opierajmy si na znanych faktach. "Mój ruch" - pomy lał Idaho. - Dlaczego odci gn ła mnie od wa nej pracy? Mogła si sama upora z tym problemem
- rzekł. - Nie mów do mnie nigdy tym tonem! - wypaliła Alia. Oczy Idaho rozszerzyły si . Przez chwil ujrzał co obcego w twarzy Alii i widok ten wytr cił go z równowagi. Zwrócił uwag na Irulan , ale ta nic nie zauwa yła... lub sprawiała takie wra enie. - Nie potrzebuj niczyich poucze - powiedziała Alia głosem wci
podszytym obcym
gniewem. Idaho zdobył si na smutny u miech, ale bolało go w piersiach. - Nigdy nie uciekniemy daleko od bogactwa i jego masek, kiedy zajmujemy si władz wycedziła Irulana. - Paul przyniósł społeczn zmian i jako taki zachwiał star równowag bogactwa. - Podobne przemiany nie s nieodwracalne - powiedziała Alia, zwracaj c si do nich, jak gdyby dr
ca j inno
pozostawała nadal tajemnic . - Je eli gdzie w Imperium znajduje si
nagromadzone bogactwo, to jest nam o tym wiadomo. - Wiadomo równie - uzupełniła Irulana - e jest troje ludzi, którzy mog uwieczni przemian : bli ni ta i... - Wskazała na Ali . "Czy one te s op tane?" - zastanowił si Idaho. - B d próbowały mnie zabi - wychrypiała Alia. Wstrz ni ty Idaho zapadł w milczenie. Mentacka wiadomo Regentk ? Dlaczego? Zbyt łatwo mog
j
zdyskredytowa . Ali
wywijała kozły. Zabi wystarczyło odci
od
Fremenów i zaszczu , je li taka wola. Ale bli ni ta... Wiedział, e nie jest we wła ciwym dla mentata stanie spokoju, aby móc przeprowadzi dogł bn analiz . Trzeba si skoncentrowa . Wiedział jednocze nie, e elementami precyzyjnego my lenia s nieprecyzyjne poj cia. Natura nie była precyzyjna. Rodzaj ludzki trzeba było uwzgl dnia w kalkulacjach, tak jak zjawiska naturalne, a proces dogł bnej analizy polegał na szatkowaniu cało ci, oddalaniu si od bie cego nurtu wszech wiata. Musiał dosta si w ten nurt, ujrze go w ruchu. - Mieli my racj , skupiaj c si na KHOAM i Landsraadzie - wolno powiedziała Irulana. A sugestia Duncana podsuwa nam pierwsz lini poszukiwa ... - Pieni dzy jako rodka transmisji energii nie mo na oddziela od energii, jak wyra aj uzupełniła Alia. - Wszyscy to wiemy. Ale musimy odpowiedzie na trzy okre lone pytania: kiedy, jak broni i gdzie.
"Bli ni ta... bli ni ta - pomy lał Idaho. - Wła nie bli ni ta s w niebezpiecze stwie, nie Alia". - Nie interesuje ci , kto i jak? - zapytała Irulana. - Je eli ród Corrinów, KHOAM, b d jakakolwiek inna grupa posiada narz dzia zbrodni, zgromadzone na Arrakis - rzekła Alia - mamy ponad sze dziesi t procent szans, e odnajdziemy je, zanim zostan u yte. Informacja, kiedy i gdzie zadziałaj , zwi kszyłaby jeszcze nasze szans . "Dlaczego nie widz tego tak, jak ja?" - zastanawiał si Idaho. - W porz dku - zgodziła si Irulana. - Kiedy? - Gdy uwaga b dzie skupiona na kim innym - odparła Alia. - Uwaga była skupiona na twojej matce podczas Konwokacji - powiedziała Irulana - i nie podj to adnej próby. - Miejsce było nieodpowiednie - odparła Alia. "O co jej chodzi?" - zastanawiał si Idaho. - Wi c gdzie? - spytała Irulana. - Wła nie tu, w Cytadeli - powiedziała Alia. - Tu czuj si najbezpieczniejsza i mam najmniej stra niczek. - Jak broni ? - Konwencjonaln , czym , co Fremen mo e mie
przy sobie: zatrutym krysno em,
pistoletem maula... - Od dawna nie stosowano grotu-go czaka - dorzuciła Irulana. - Nie sprawdziłby si w tłumie - powiedziała Alia. - To musi sta si w tłumie. - Bro biologiczna? - Czynnik zaka ny? - zapytała Alia, kryj c niedowierzanie. Jak Irulana mogła s dzi , e czynnik zaka ny zadziałałby mimo immunologicznych barier chroni cych Atrydów? - My lałam raczej o czym w rodzaju zwierz cia - rzekła Irulana. - Małym, udomowionym zwierz tku, wy wiczonym, by ugryzło wybran ws czyło jej w ran trucizn . - Łasice rodu by temu zapobiegły. - Mo e jedna z nich? - Wykluczone. Łasice rodu odrzuciłyby odmie ca. Zabiłyby go, wiesz o tym. - Rozwa ałam mo liwo ci w nadziei, e... - Ostrzeg stra niczki - powiedziała Alia.
ofiar
i
Kiedy Alia mówiła: "stra niczki", Idaho zakrył dłoni
oczy, staraj c si
oprze
narastaj cemu uczuciu konieczno ci wł czenia si w Rhad ij , ruch Wieczno ci wyra ony przez ycie, puchar potencjalnego pogr enia si w mentackiej wiadomo ci. Nagle ujrzał w ciemno ci bli ni ta; wielkie pazury szybowały ku nim, tn c powietrze. - Nie... - szepn ł. - Co? - Alia spojrzała, jak gdyby zaskoczona, e Idaho wci
tu jest. Zdj ł dło z oczu.
- Te stroje, które przysłał ród Corrinów! - rzucił. - Wysłano je ju bli ni tom? - Oczywi cie - potwierdziła Irulana. - S zupełnie nieszkodliwe. - Nikt nie b dzie próbował ruszy bli ni t w siczy Tabr - powiedziała Alia. - Zbyt wielu jest dookoła wyszkolonych przez Stilgara stra ników. Idaho utkwił w niej wzrok. Nie miał
adnych dowodów na poparcie twierdzenia
wynikaj cego z mentackiej kalkulacji, mimo to jednak wiedział. Wiedział. Był bardzo blisko proroczej mocy, któr posiadł Paul. Ani Irulana, ani Alia nie uwierzyłyby mu, gdyby im powiedział. - Chciałbym, eby poinformowano władze portu o zakazie wwozu obcych zwierz t na Arrakis - powiedział. - Nie bierzesz chyba powa nie sugestii Irulany?! - zaprotestowała Alia. - Dlaczego mamy niepotrzebnie ryzykowa ? - Porozmawiaj z przemytnikami. Ja powierzam swe bezpiecze stwo łasicom rodu. Idaho potrz sn ł głow . Co mogły zrobi łasice rodu wobec pazurów tych rozmiarów, które widział w wizji? Alia miała jednak racj . Wła ciwe ulokowane łapówki, jeden znajomy Nawigator Gildii i dowolne miejsce na Pustych Kwadratach, które posłu yłoby za l dowisko. Gildia b dzie si opierała podj ciu frontalnego ataku na ród Atrydów, ale je eli suma oka e si dostatecznie wysoka... Gildi mo na było traktowa jako co w rodzaju bariery geologicznej, która atak czyniła trudnym, ale nie niemo liwym. Powszechnie znano ulubiony wykr t, e słu yli jako "agencja transportowa". Nie mogli przecie przewidzie , do czego miał by u yty jeden szczególny ładunek. Alia przerwała cisz czysto freme skim gestem - podniesieniem pi ci z ustawionym poziomo kciukiem. Gestowi towarzyszyły tradycyjne słowa: "Wyzywam Walk Hurganu". Stało si oczywiste, i uwa a si za jedyny logiczny cel zamachów, a gestem protestowała przeciwko wszech wiatowi pełnemu gró b. Mówiła, e rzuci wiatr mierci na ka dego, kto j zaatakuje.
Idaho nie protestował. Wiedział, e ju go nie podejrzewa. Wracał do Tabr, a ona b dzie oczekiwa sprawozdania z perfekcyjnie przeprowadzonego porwania lady Jessiki. Podniósł si z otomany w nagłym przypływie gniewu, my l c: "Gdyby Alia była celem! Gdyby tylko zabójcy mogli dosta si do niej!" Przez chwil trzymał dło na no u, ale nie mógł zabi jej teraz. Mo e i lepiej, e umrze jako ofiara, ni gdyby miała y zha biona i zaszczuta. - Tak, wracaj ju do Tabr - powiedziała Alia, bł dnie interpretuj c wyraz twarzy Idaho: jako przejaw troski o ni . "Jaka byłam głupia, podejrzewaj c Duncana! On jest mój, nie Jessiki!" - pomy lała. danie plemion naprawd j zdenerwowało, stwierdziła ze zdziwieniem. Machn ła r k w ge cie po egnania, gdy wychodził. Idaho opu cił Izb Rady, czuj c wewn trzn pustk . Alia została o lepiona nie tylko przez obce op tanie, stawała si te z ka dym kryzysem coraz bardziej szalona. Min ła ju punkt, którego przekracza
nie powinna. Co mógł zrobi
dla ratowania bli ni t? Kogo powinien
przekona ? Stilgar uczynił wszystko, co mo liwe, aby zabezpieczy dzieci, i niczego wi cej nie nale ało od niego wymaga . Zatem lady Jessika? Tak, musiał rozwa y t mo liwo . Jessika mogła by jednak zbyt gł boko uwikłana w spisek zakonu e skiego. Nie ywił złudze co do postawy tej atrydzkiej konkubiny. Uczyniłaby wiele na rozkaz Bene Gesserit - zwróciłaby si nawet przeciw swym wnukom.
Dobre sprawowanie rz dów nigdy nie zale ało od aktów prawnych, ale od osobistego charakteru rz dz cych. Machina sprawowania władzy zawsze podlega woli tych, którzy ni kieruj . Najistotniejszym elementem rz dzenia jest przeto metoda wybierania przywódców. "Prawo i rz dzenie. Poradnik Gildii Planetarnej" "Dlaczego Alia chce,
ebym razem z ni
przyjmowała interesantów na porannej
audiencji? - zastanawiała si Jessika. - Nie przegłosowano jeszcze sprawy mojego powrotu do Rady". Jessika stała w przedsionku Wielkiej Sali w Cytadeli. Sam przedsionek wsz dzie poza Diun byłby wielk komnat . Pod aj c za przykładem Atrydów, budowle na Arrakis stawały si coraz bardziej gigantyczne, w miar jak skupiało si tu bogactwo i władza. Owa sala stanowiła streszczenie obaw Jessiki. Wyra nie dra nił j ogrom przedsionka z mozaikow posadzk , obrazuj c zwyci stwo Paula nad Szaddamem IV. Na wypolerowanych, plastalowych drzwiach prowadz cych do Wielkiej Sali ujrzała odbicie własnej twarzy. Powrót na Diun wymuszał na niej porównania i Jessika dostrzegła wyra ne znaki starzenia si : na owalnej twarzy widniały drobniutkie zmarszczki, a oczy w kolorze indygo sprawiały wra enie ju nie tak wyrazistych. Pami tała czasy, gdy bł kit jej oczu był otoczony biel . Tylko staranne zabiegi fryzjera utrzymywały l ni cy br z jej włosów. Nos wci
był mały, usta szerokie, a ciało nadal smukłe, lecz nawet wyszkolone przez Bene Gesserit
mi nie miały tendencj do zwalniania reakcji wraz z upływem czasu. Niektórzy mogli tego nie zauwa y i powiedzie : "Nie zmieniła si nawet odrobin !" Lecz szkoła zakonu e skiego stanowiła miecz obosieczny - małe zmiany rzadko wymykały si
uwadze tych, którzy j
uko czyli. I rzeczywi cie, brak drobnych zmian w urodzie Alii nie uszedł uwadze Jessiki. D awid organizuj cy audiencj u Alii stał w wielkich drzwiach z nader oficjaln min , ubrany w szat gospodarza, z cynicznym u miechem na okr głej twarzy. D awid zadziwiał lady Jessik jako swoisty paradoks: dobrze od ywiony Fremen. Zauwa aj c zwrócon ku sobie uwag , u miechn ł si z charakterystyczn pewno ci siebie i wzruszył ramionami. Jego pobyt w wicie Jessiki trwał krótko. Nienawidził Atrydów, ale był nie tyle człowiekiem Alii, co jej m czyzn ... je eli wierzy plotkom. Jessika dojrzała ten gest i pomy lała: "Nadszedł wiek wzruszania ramionami. Wie, e
słyszałam opowie ci o nim, i nie dba o to. Nasza cywilizacja równie dobrze mo e umrze od tocz cej j oboj tno ci, jak ulegaj c atakowi z zewn trz". Stra nikom, których wyznaczył jej Gurney przed udaniem si do przemytników na pustyni , nie podobał si pomysł przebywania tutaj ich podopiecznej bez obstawy. Lecz Jessika czuła si
dziwnie bezpieczna. Niech kto spróbuje j
tu zamordowa
- Alia by tego nie
przetrwała. Córka Jessiki doskonale o tym wiedziała. Gdy wied ma Bene Gesserit nie odpowiedziała na ruch ramion i u miech D awida, ten kaszln ł, wydobywaj c z krtani dziwny odgłos, który mógł osi gn
tylko poprzez wytrwałe
wiczenia. Przypominało to tajny j zyk, a znaczyło: "Pojmujemy bezsens całej pompy, pani. Ale czy to nie cudowne widzie , do czego mo na zmusi ludzi?" "To cudowne!" - zgodziła si Jessika, nie zdradzaj c twarz
ladu tej my li.
Przedsionek zapełniali dopuszczeni na rano petenci, którzy otrzymywali pozwolenie na wst p od ludzi D awida. Zamkni to zewn trzne drzwi. Suplikanci i słudzy trzymali si w przyzwoitej odległo ci od Jessiki, lecz widzieli, e ma na sobie oficjaln , czarn ab - typowy ubiór freme skiej Wielebnej Matki. Zebranym nasuwało si wiele pyta . Dlaczego nie nosiła oznak kapła stwa Muad'Diba? Pomruk rozmów rozległ si w sali, wszyscy zerkali to na Jessik , to na małe boczne drzwi, przez które miała wej
Alia, by wprowadzi ich do Wielkiej Sali.
Wiedzieli, e stara reguła, okre laj ca zakres władzy Regentki, została naruszona. "Aby tego dokona , wystarczyło zjawi si tutaj - pomy lała. - Przyszłam, bo Alia mnie zaprosiła". Odczytuj c oznaki zaniepokojenia, Jessika u wiadomiła sobie, e Alia umy lnie przeci ga chwil swego pojawienia si , pozwalaj c delikatnym pr dom niepewno ci przepływa mi dzy zgromadzonymi. Było oczywiste, e gospodyni ogl da wszystko przez jaki szpiegowski otwór. Niewiele z subtelno ci zachowania Alii wymykało si spod os du Jessiki i z ka d mijaj c minut czuła, e miała wiele racji, przyjmuj c misj wymuszon przez zakon e ski. "Nie mo emy pozwoli , by sprawy szły dalej tym torem - argumentowała przewodz ca delegacji Bene Gesserit. - Z pewno ci zauwa yła oznaki rozkładu. Wiemy, dlaczego nas opu ciła , ale wiemy równie , jak została wyszkolona. Niczego nie po ałowano dla twojej edukacji. Jeste adeptk panoplia propheticus i musisz wiedzie , e rozkład pot nej religii zagra a nam wszystkim ". Jessika w zamy leniu zacisn ła usta, widz c przez okno łagodne oznaki wiosny. Nie
podobała si jej cisła precyzja wypowiadanych słów. Jedna z pierwszych lekcji zakonu mówiła, e nale y wykazywa sceptyczn postaw wobec wszystkiego, co zjawia si w szatach logiki. Ale członkinie delegacji równie to wiedziały. Rozgl daj c si po przedsionku, Jessika pomy lała, jak wilgotne jest powietrze tego poranka. Jak wie e i wilgotne. Wywołało to w niej uczucie niewygody. "Nawróciłam si na freme skie obyczaje - pomy lała. - Nie powinno by wilgotnego powietrza w siczy-nad-ziemi . Co robi mistrz uszczelnie ? Paul nigdy by nie pozwolił na tak niedbało ". Zauwa yła, e D awid, którego błyszcz ca twarz wyra ała czujno
i zrównowa enie, nie
dostrzegał skazy wilgoci w atmosferze przedsionka. Był to przejaw złego wyszkolenia, jak na kogo , kto urodził si na Arrakis. Członkinie delegacji Bene Gesserit chciały wiedzie , czy pragnie dowodów. Udzieliła im gniewnej odpowiedzi wprost z podr czników zakonu: " Wszystkie dowody prowadz w sposób nieunikniony ku wnioskom, na które nie ma dowodów! Wszystkie rzeczy s znane, poniewa chcemy w nie wierzy ". "Ale pytały my mentata" - zaprotestowała przewodnicz ca delegacji. Jessika spojrzała zdumiona na t kobiet . "Dziwi si , e osi gn ły cie obecne stanowiska i jeszcze nie nauczyły cie si , e mentaci maj ograniczenia" - rzekła. Odpowied wyra nie spodobała si delegacji. Widocznie poddały j próbie, a ona j zdała. Obawiały si ,
e straciła umiej tno
panowania nad sob ,
e straciła umiej tno
kontrolowania równowa cych si zdolno ci, stanowi cych istot szkolenia Bene Gesserit. Teraz Jessika musiała by czujna. Zobaczyła, e D awid opuszcza stanowisko przy drzwiach i podchodzi do niej. Ukłonił si . - Pani, pomy lałem, e mo e nie słyszała o ostatnim wyczynie Kaznodziei. - Dostaj codziennie raporty o wszystkim, co si tu dzieje - odparła. "Niech wraca do Alii!" - pomy lała. D awid u miechn ł si . - Zatem wiesz,
e złorzeczy twej rodzinie. Zeszłej nocy wygłaszał kazanie na
południowym przedmie ciu i nikt nie odwa ył si go tkn . Wiesz, oczywi cie, dlaczego. - Bo my l , e to mój syn do nich powrócił - powiedziała znudzonym głosem Jessika. - Tego pytania nie zadano jeszcze mentatowi Idaho - rzekł. - Mo e nale ałoby go zapyta i rozwi za ostatecznie t kwesti .
Jessika pomy lała: "Oto ten, który nie zna ogranicze
mentatów, chocia stara si
przyprawi rogi jednemu z nich, je eli nie w rzeczywisto ci, to w marzeniach". - Mentaci podzielaj omylno
tych, którzy ich u ywaj - powiedziała. - Umysł ludzki,
podobnie jak umysły wszystkich zwierz t, jest rezonatorem. Reaguj c na drgania rezonansowe w otoczeniu, mentat uczy si rozci ga
wiadomo
wzdłu wielu p tli przyczynowych i tworzy z
nich długie ła cuchy nast pstw. - I pomy lała: "Niech to rozgryzie". - Zatem Kaznodzieja ci nie niepokoi, pani? - zapytał D awid głosem nagle oficjalnym i złowrogim. - My l , e jest zdrowym znakiem - powiedziała. - Nie chc , by mu przeszkadzano. D awid wyra nie nie oczekiwał szczerej odpowiedzi. Spróbował si u miechn , ale mu nie wyszło. - Rada Zarz dzaj ca Ko cioła, który deifikuje wol Muad'Diba, oczywi cie skłoni si ku twoim yczeniom, je eli nalegasz - rzekł. - Ale z pewno ci jakie wyja nienie... - Prawdopodobnie wolałby , ebym to ja wyja niła, jakie miejsce mam zaj
w waszych
planach - powiedziała. D awid spojrzał na ni zmru onymi oczami. - Pani, nie widz
adnej logicznej racji, dla której odmawiasz pot pienia Kaznodziei. On
nie mo e by twoim synem. Składam ci rozs dn propozycj : pot p go. "Czyje słowa powtarza? - pomy lała Jessika. - Czy by Alii...?" - Nie - powiedziała. - Ale on kala imi twego syna! Wygłasza obrzydliwe herezje, podburza przeciw twej wi tej córce. Pod ega ludno . Zapytany, powiedział, e nawet ty masz w sobie zło i e... - Do
tych bredni! - rzekła Jessika. - Powiedz Alii, e odmawiam. Od mojego powrotu
nie słysz nic oprócz opowie ci o Kaznodziei. Nudzi mnie to. - Czy tak e znudzi ci , pani, informacja, e w ostatnim oszczerstwie przewidział, e nie zechcesz wyst pi przeciw niemu? I e widocznie ty... - Nawet je li jestem złem, to go nie pot pi - powtórzyła. - Nie jest to temat do artów, pani. Jessika machn ła gniewnie r k . - Odejd ! - przemówiła z wystarczaj c sił , słyszan przez innych, by skłoni go do usłuchania. Oczy zabłysły mu gniewem, ale zdobył si na sztywny ukłon i wrócił na poprzednie miejsce przy drzwiach.
Sprzeczka pasowała dokładnie do obserwacji, jakie zd yła poczyni . Gdy D awid mówił o Alii, słowa wypowiadał matowymi półtonami kochanka: co do tego nie mogła si myli . Bez w tpienia plotki sprawdziły si . Alia pozwoliła swemu yciu wynaturzy si w straszliwy sposób. Obserwuj c to, Jessika pocz ła ywi podejrzenie, e jej córka z własnej woli stała si Paskudztwem. Czy by perwersyjne pragnienie samozniszczenia? Albowiem Alia z pewno ci pracowała nad zniszczeniem siebie i podstaw władzy ywi cej si naukami brata. Usłyszała słabe odgłosy niezadowolenia, dobiegaj ce z przedsionka. Oficjałowie domy lali si , dlaczego Alia zwleka tak długo, a do tej pory wszyscy zd yli zapewne dowiedzie si o stanowczej odprawie, udzielonej jej faworytowi. Jessika westchn ła. Czuła, e ciałem przebywa w tym miejscu, ale jej dusza wymyka si , pragn c opu ci Poruszenie w ród dworaków stawało si
wi tyni .
coraz wyra niejsze. Wzajemne odszukiwanie si
znacz cych ludzi wygl dało jak taniec, jak powiew wiatru w ród d beł zbo a. Wypiel gnowani obywatele marszczyli brwi i pragmatycznie oszacowywali na skali warto ci sobie podobnych grubasów. Z pewno ci odtr cenie zraniło D awida - niewielu si do odzywało. Wystarczyło jednak popatrze kr
na innych. Jej wy wiczone oko potrafiło odczyta
hierarchi
satelitów
cych dookoła najpot niejszych. "Nie towarzysz mi, bo jestem niebezpieczna" - pomy lała. Jessika rozejrzała si po sali, widz c odwracaj ce si oczy. Byli tak pró ni, e poczuła, i
chce krzycze przeciw marnym usprawiedliwieniom, jakie wymy lali dla swych bezcelowych ywotów. Och, gdyby Kaznodzieja mógł zobaczy , jak wygl da teraz ta sala! Jej uwag przyci gn ł posłyszany strz p toczonej w pobli u rozmowy. Wysoki, smukły kapłan zwracał si do swej koterii, suplikantów wyst puj cych tu bez w tpienia pod jego patronatem. - Cz sto musz mówi co innego, ni my l - powiedział. - Nazywa si to dyplomacj . Wywołany dowcipem miech był zbyt gło ny i zbyt szybko zamilkł. Ludzie w grupie spostrzegli, e Jessika nasłuchuje. "Mój ksi
wyrzuciłby ich do najdalszej, dechami zabitej dziury! - pomy lała Jessika. -
Wcale nie wróciłam zbyt wcze nie". Zrozumiała,
e
yła na odległym Kaladanie pod szczeln
kopuł , pozwalaj c
na
przedarcie si tylko najbardziej ra cych wie ci o wybrykach Alii. "To wina mojej własnej, sennej egzystencji" - pomy lała. Kaladan był miejscem równie wielkiej izolacji, jak ta, któr
zapewniała pierwszorz dna fregata, bezpieczna w macierzystym galeonie Gildii. Mo na było odczu tylko najbardziej gwałtowne manewry, a i to jedynie jako łagodne drgni cia. "Jak kusz ce jest ycie w spokoju" - pomy lała. Im wi cej widziała na dworze Alii, tym wi ksze odczuwała zrozumienie dla słów Kaznodziei, o których jej donoszono. Paul mógłby tak mówi , widz c, co stało si z jego królestwem. Jessika zastanawiała si , co Gurney odkrył w ród przemytników. U wiadomiła sobie, e jej pierwsza reakcja na Arrakin była słuszna. Tego dnia, gdy wje d ała do miasta z D awidem, jej uwag zwracały uzbrojone patrole wokół domów, stra nicy na ulicach i w alejach, cierpliwi obserwatorzy na ka dym zakr cie, wysokie ciany i mocne fundamenty, wskazuj ce na gł bokie podziemia. Arrakin stało si miejscem niego cinnym, pełnym obłudy, ograniczaj cym swobod i maj cym odpychaj cy wygl d. Nagle otworzyły si małe drzwi wiod ce do przedsionka. Pierwsza pojawiła si w nich przednia stra kapłanek-amazonek. Dalej pod ała Alia ze zaktywizowan tarcz , wyniosła i poruszaj ca si ze sko czon
wiadomo ci rzeczywistej, pot nej władzy. Jej twarz pozostała
nieruchoma; adne uczucie nie zdradziło swego istnienia, gdy zauwa yła matk i rzuciła jej spojrzenie. Obie jednak wiedziały, e bitwa si rozpocz ła. Alia podeszła do Jessiki, a stra niczki otoczyły je kordonem. - Wchodzimy ju , matko? - zapytała. - Najwy szy czas - odparła Jessika. I pomy lała, widz c w oczach Alii wyraz rozkoszowania si t chwil : "My li, e mo e mnie zabi i pozosta nietkni ta! Szalona!" Zastanowiła si , czy nie o to chodziło Idaho. Przesłał jej wiadomo , ale nie była w stanie na ni odpowiedzie . Jej tre tob
spotka ". Napisano j
była jak zwykle enigmatyczna: "Niebezpiecze stwo. Musz si z w odmianie dawnego Chakobsa, gdzie słowo, które oznaczało
niebezpiecze stwo, oznaczało jednocze nie spisek. "Spotkam si z nim, kiedy tylko wróc do siczy Tabr" - zdecydowała.
Oto omyłka władzy: wyobra a sobie,
e jest w najwy szym stopniu
skuteczna w ograniczonym, niezmiennym wszech wiecie absolutów. Podstawow lekcj
naszego relatywistycznego wszech wiata jest jednak to,
e rzeczy si
zmieniaj . Ka da siła musi w ko cu spotka si z wi ksz . Paul Muad'Dib udzielił takiej nauki sardaukarom na Równinie pod Arrakin. Jego nast pcy dopiero musz si tej lekcji nauczy "Kaznodzieja w Arrakin" Pierwszym suplikantem na porannej audiencji był trubadur z Kadeshu, pielgrzym Had d , którego sakw opró nili arrka scy najemnicy. Stał na zielonej jak woda posadzce komnaty, nie sprawiaj c w ogóle wra enia pokornego poddanego. Jessika podziwiała jego miało . Obserwowała go z miejsca, w którym siedziała wraz z Ali , na szczycie siedmiostopniowej platformy. Ustawiono na niej dwa identyczne trony - dla matki i córki. Alia siedziała po prawej, m skiej stronie. A je li chodzi o kadesha skiego trubadura, to domy lała si ,
e ludzie D awida
przepu cili go dla cechy, któr teraz okazywał, czyli wielkiej odwagi. Oczekiwano po nim, e dostarczy troch rozrywki dworzanom zgromadzonym w Wielkiej Sali; miała to by zapłata uiszczona w zast pstwie pieni dzy, których ju nie posiadał. Z przemówienia kapłana-adwokata wynikało, e Kadeshaninowi pozostało tylko odzienie na grzbiecie i baliseta zwisaj ca na rzemiennym pasku z ramienia. - Mówi, e podano mu jaki ciemny napój - rzekł adwokat, ledwie skrywaj c u miech, który usiłował wygi
jego wargi. - Niech si Wasza wi tobliwo
nie zdziwi, ale on twierdzi,
e napój go sparali ował. Niemniej napadni ty był wiadomy w chwili, gdy odcinano mu sakiewk . Jessika obserwowała trubadura, podczas gdy adwokat gadał rozwlekle z fałszyw słu alczo ci , wygłaszaj c mnóstwo lichych nauk moralnych. Kadeshanin był wysoki, z pewno ci liczył ze dwa metry wzrostu. Jego spojrzenie zdradzało rozumn czujno
i humor.
Złote włosy opadały na ramiona, a w szerokiej klatce piersiowej i zw aj cym si w dół ciele kryły si oznaki m skiej siły, których nie mogła zamaskowa zielona szata Had d . Przedstawiono go jako Tagira Mohandisa, potomka handlarzy-in ynierów, dumnego ze swych przodków i siebie. Alia uci ła peror adwokata gestem r ki i przemówiła, odwracaj c si :
- Pierwszy werdykt wyda lady Jessika dla uczczenia swego powrotu do nas. - Dzi kuj , córko - powiedziała Jessika, podkre laj c porz dek pokole zrozumiały dla wszystkich, którzy jej słuchali. Córko! Zatem Tagir Mohandis był cz ci ich planu. A mo e przypadkowo stał si niewinn ofiar podst pu? Jessika wiedziała, e ów s d był pomy lany jako otwarcie ataku na jej osob . - Dobrze grasz na tym instrumencie? - zapytała, wskazuj c na dziewi ciostrunow baliset na ramieniu trubadura. - Równie dobrze, jak sam wielki Gurney Halleck! - powiedział gło no Tagir Mohandis, by wszyscy go słyszeli. Jego słowa wywołały zaciekawienie i poruszenie w ród dworzan. - Oczekujesz, e otrzymasz w podarunku pieni dze na przejazd - rzekła Jessika. - Gdzie chcesz si za nie uda ? - Na Salusa Secundus i dwór Farad'na - odparł Mohandis. - Słyszałem, e potrzebuje trubadurów i minstreli, e popiera sztuki i tworzy wokół siebie wielki renesans cywilizowanego ycia. Jessika powstrzymała si od spojrzenia na Ali . Bez w tpienia wiedzieli wcze niej, o co poprosi Mohandis. Stwierdziła, e doskonale si bawi. - Mo e zatem zapracujesz na swój przejazd? - zapytała Jessika. - Moje warunki s warunkami Fremenów. Je eli spodoba mi si
twoja muzyka, mog
ci
zatrzyma ,
eby
rozpraszał nasze troski, je eli si zirytuj , wy l ci na harówk w gł b pustyni, by tam zarobił na podró . Gdy uznam, e twoja gra b dzie co warta dla Farad'na, o którym powiada si , e jest wrogiem Atrydów, wy l ci mu z moim błogosławie stwem. Zagrasz na takich warunkach, Tagirze Mohandisie? Odrzucił głow do tyłu, miej c si grzmi cym głosem. Blond włosy zata czyły, gdy zdejmował baliset i zr cznie stroił struny, daj c tym do zrozumienia, e przyjmuje wyzwanie. Tłum w komnacie zacz ł napiera , ale został powstrzymany przez dworzan i stra ników. Po chwili Mohandis tr cił jedn ze strun o wysokim brzmieniu, utrzymuj c przy tym basowy pomruk strun pobocznych i z wyrafinowaniem ł cz c ich współzawodnicz ce wibracje. Nast pnie, podnosz c głos - aksamitny tenor - za piewał, bez w tpienia improwizuj c, ale tak zr cznie, e Jessika uległa jego czarowi, zanim zdołała si skupi na tek cie.
T sknisz za morzem na Kaladanie Atrydko, gdzie trwało wasze panowanie, Wci , nieprzerwanie, Lecz wygna cy yj w obcych krajach! Twierdzisz - to gorzcy, okrutni ludzie, Sprzedaj sny o Szej-huludzie Za n dzne jadło. Lecz wygna cy yj w obcych krajach! Sprawiasz, e Diuna staje si słaba. e czerw przej
ju t dy nie ma prawa.
Si gasz swych celów, Jak wygnaniec yjesz w obcym kraju! Alio! Zowi ci : Koan-Dziewcz , Tym duchem nie widzianym jeszcze Dopóki... - Do ! - krzykn ła Alia, poderwawszy si z tronu. - Ka
ci ...
- Alio! - Jessika przerwała jej, w odpowiedni sposób dobieraj c barw głosu. Powiedziała to wystarczaj co gło no, by unikn
konfrontacji, zyskuj c jednocze nie pełn
mistrzowsku u yła Głosu i ci wszyscy, którzy j
uwag . Po
słyszeli, rozpoznali w tej demonstracji
doskonale wyszkolon sił . Alia opadła z powrotem na siedzenie. Jessika zauwa yła, e jej córka nie okazała po sobie ladu kl ski. "To równie zostało przewidziane - pomy lała. - Bardzo ciekawe". - Pierwszy s d nale y do mnie - przypomniała jej Jessika. - Bardzo dobrze. - Słowa Alii zabrzmiały jak szept. - Stwierdzam, e jeste odpowiednim podarunkiem dla Farad'na - powiedziała. - Masz j zyk tn cy jak krysnó . Takie upusty krwi, do jakich jeste zdolny, przydałyby si naszemu dworowi, ale wolałabym, eby je raczej stosował wobec rodu Corrinów.
Lekki szmer miechu przemkn ł przez sal . Alia wyd ła wargi. - Słyszała , jak mnie nazwał? - Nijak ci nie nazwał, córko. Doniósł jedynie to, co ka dy mo e usłysze na ulicach. Tam nazywaj ci Koan-Dziewcz ciem. - e skim duchem mierci chodz cym bez stóp! - warkn ła Alia. - Je eli wyrzucasz tych, którzy donosz prawd , zostan tylko pochlebcy powtarzaj cy ci gle to, co chcesz słysze - powiedziała słodkim głosem Jessika. - Nie znam nic bardziej truj cego, ni gnicie w odorze własnych refleksji. Z sali dały si słysze gło ne szmery i urywane oddechy. Jessika skupiła si na Mohandisie stoj cym w milczeniu. Oczekiwał wyroku, jak gdyby jego tre
nie miała znaczenia. Mohandis był dokładnie tym typem człowieka, którego wybrałby
jej ksi
, by stał przy jego boku w czasie kl sk: działaj cym ze z góry wytyczonym celem,
przyjmuj cym wszystko, co si wydarzy - nawet mier - bez utyskiwania na los. Czemu wi c prosił o posłuchanie? - Dlaczego wybrałe wła nie t pie ? - zapytała Jessika. Podniósł głow i przemówił: - Słyszałem, e Atrydzi s honorowi i maj otwarte umysły. Chciałem spróbowa i mo e zosta
w waszej słu bie, zyskuj c czas na odnalezienie tych, którzy mnie obrabowali, i
załatwienie si z nimi na mój własny sposób. - O mielił si wypróbowywa ! - mrukn ła Alia. - Dlaczego nie? - zapytała Jessika. U miechn ła si do trubadura, by da mu znak swego poparcia. Zjawił si w tej sali tylko dlatego, e liczył na kolejn przygod . Jessika czuła pokus , by zatrzyma go przy sobie, ale reakcja Alii wró yła zły los odwa nemu Mohandisowi. Pewne oznaki wiadczyły, e równie sala oczekuje takiego posuni cia, aby naj ła odwa nego i przystojnego trubadura do słu by, tak jak to uczyniła z Gurneyem Halleckiem. Ostatecznie zdecydowała si wysła Mohandisa w drog , chocia bolał j bezsens pozbywania si tego osobnika na korzy
Farad'na.
- Pojedzie do Farad'na - powiedziała. - Postaraj si , by dostał pieni dze na drog . Niech jego j zyk toczy krew z rodu Corrinów, a my zobaczymy, czy oni to prze yj . Alia wpatrzyła si ponuro w posadzk , a nast pnie zaprezentowała spó niony u miech. - M dro odej cia.
lady Jessiki przewa yła - powiedziała, daj c Mohandisowi r k znak do
"Nie wyszło tak, jak chciała" - pomy lała Jessika, ale zachowanie Alii mówiło, e bardziej istotny test dopiero miał nast pi . Na rodek wyprowadzono nast pnego suplikanta. Jessika, widz c reakcj córki, poczuła gryz ce j w tpliwo ci. Przydała si jej teraz lekcja, któr wyniosła od bli ni t. Niechby Alia i była Paskudztwem, ale trzeba pami ta , e była tak e jedn z przedurodzonych. Znała matk równie dobrze, jak siebie sam . Jessika nie mogła naiwnie wierzy , e Alia nie była w stanie przewidzie jej reakcji w kwestii trubadura. "Dlaczego zaaran owała t konfrontacj ? Czy by chciała odwróci moj uwag ?" Nie było czasu na refleksje. Pod bli niaczymi tronami miejsce zaj ł drugi suplikant. Tym razem był to Fremen, stary m czyzna z pozostawionymi przez piasek znakami na twarzy, charakterystycznymi dla kogo urodzonego na pustyni. Nie był wysoki, ale ylaste ciało okrywała długa diszdesza, wkładana zwykle na filtrfrak, nadaj ca mu godny wygl d. Szata niezwykle pasowała do w skiej twarzy, złamanego nosa i błyszcz cych "bł kitnych w bł kicie" oczu. M czyzna nie miał na sobie filtrfraka i to zapewne czyniło go niespokojnym. Gigantyczna przestrze Sali Przyj
musiała mu si wyda niebezpieczn , otwart przestrzeni , okradaj c
ciało z cennej wilgoci. Pod cz ciowo odrzuconym w tył kapturem widniała wpleciona we włosy kefia - chusta noszona przez naibów. - Nazywam si Ghadhean al-Fali - powiedział, stawiaj c jedn nog na stopniu tronu dla podkre lenia swego statusu. - Byłem jednym z komandosów mierci Muad'Diba, a przybyłem tu w sprawie dotycz cej pustyni. Alia lekko zesztywniała, zdradzaj c si tym ruchem. Nazwisko al-Falego figurowało pod daniem umieszczenia Jessiki w Radzie. "W sprawie dotycz cej pustyni!" - pomy lała Jessika. Ghadhean al-Fali przemówił, zanim adwokat zd ył rozpocz
prezentacj jego pro by, i
t oficjaln freme sk formuł dał do zrozumienia, e sprowadza go co , co miało znaczenie dla całej Diuny - i e mówi, wykorzystuj c autorytet fedajkina, nara aj cego niegdy
ycie razem z
Muad'Dibem. Jessika w tpiła, czy wła nie to powiedział D awidowi b d adwokatowi, prosz c o posłuchanie. Jej domysł potwierdził urz dnik kapła ski, który pocz ł si przepycha naprzód z ko ca komnaty, powiewaj c czarn szat or downictwa. - Panie moje! - zawołał urz dnik. - Nie słuchajcie tego człowieka! Przyszedł pod
fałszywym... Jessika, obserwuj c biegn cego ku nim kapłana, k tem oka uchwyciła inny ruch: ujrzała r k Alii, daj c znak w starym j zyku walki Atrydów: "Teraz!" Nie mogła ustali , do kogo był skierowany ten gest, ale zareagowała odruchowo, zwalaj c si na bok wraz z tronem. Padaj c odtoczyła si od le cego fotelu i chwil potem poderwała si na nogi, słysz c ostre "si p!" pistoletu maula... Odskoczyła na odgłos pierwszego wystrzału i poczuła, e co ci gnie j za prawy r kaw. Zmieszała si z tłumem suplikantów i dworaków zebranych pod podnó kiem. Zauwa yła, e Alia nawet si nie poruszyła. Otoczona wreszcie przez ludzi, zatrzymała si . Zd yła jeszcze zobaczy , e Ghadhean al-Fali odskoczył na przeciwn ston podnó ka i e adwokat pozostał w miejscu, w którym stał. Wydarzenia przebiegły z pr dko ci błyskawicy, ale ka dy obecny na sali wiedział, w których z zaskoczonych znienacka ludzi powinny zadziała wy wiczone odruchy. A Alia i adwokat pozostali nieruchomo na miejscach. Uwag Jessiki przykuło nagle zamieszanie w rodku sali, wi c zacz ła torowa sobie drog przez tłum. Ujrzała czterech suplikantów trzymaj cych kapłana-urz dnika. Czarna szata or downictwa le ała u jego stóp, a spod jej fałdów wystawał pistolet maula. Al-Fali przepchn ł si ku Jessice; przeniósł wzrok z pistoletu na kapłana. Fremen wydał okrzyk gniewu, sztywnymi palcami lewej r ki wymierzył cios achag. Trafił kapłana w gardło i ten upadł, dusz c si . Nie patrz c na m czyzn , którego zabił, stary naib odwrócił gniewn twarz ku podnó kowi. - Dalal-il 'an-nubuwwa! - zawołał, przykładaj c obie dłonie do czoła, a nast pnie je opuszczaj c. - Qadis as-Salaf nie pozwol mnie uciszy ! Je eli nie ja zabij tych, którzy b d mi przeszkadza , zrobi to inni. "My li, e to on był celem" - u wiadomiła sobie Jessika. Opu ciła wzrok na r kaw i wło yła palec w okr gły otwór pozostawiony przez pocisk pistoletu maula. Zatruty, bez w tpienia. Suplikanci pu cili kapłana. Ten upadł, wij c si na posadzce, ze zmia d on krtani . Jessika podeszła do pary wstrz ni tych dworzan, stoj cych po lewej stronie i powiedziała: - Chc , by ów człowiek został uratowany. Je eli umrze, zginiecie! - Kiedy jeszcze si wahali, spogl daj c na tron, u yła wobec nich Głosu. - Zaczynajcie! Ruszyli si natychmiast.
Jessika przycisn ła si do al-Falego i dotkn ła go r k . - Głupi jeste , naibie! To o mnie im chodziło, nie o ciebie. Usłyszało j kilka osób. W natychmiast zapadłej ciszy wstrz ni ty al-Fali spojrzał na podnó ek z jednym zwalonym tronem i Ali wci
siedz c na drugim. Wyraz zrozumienia, jaki
pojawił si na jego twarzy, mogłaby odczyta nawet nowicjuszka. - Fedajkinie - powiedziała Jessika, przypominaj c mu o dawnej słu bie. - My, którzy si raz sparzyli my, wiemy, jak sta rami w rami . - Zaufaj mi, pani - rzekł, pojmuj c, co ona ma na my li. Gwałtowny j k z tyłu za Jessika sprawił, e odwróciła si i poczuła, e al-Fali odwraca si równie , staj c do niej plecami. Kobieta w jaskrawym stroju Fremenki z miasta le ała rozci gni ta na podłodze obok kapłana. Dwaj dworzanie gdzie znikn li. Kobieta, nawet nie spojrzawszy na Jessik , podniosła głos w pradawnym lamencie swego ludu - wołaniu tych, którzy obsługiwali zgonsusznie, wołaniu, by przyszli i zabrali wod ciała do zbiornika plemienia. Zadziwiaj co raził ten krzyk, wychodz cy z ust kobiety ubranej tak nowocze nie. Jessika czuła trwało
dawnych obyczajów, nawet je li w rozpaczy mieszczanki widziała fałsz. Stworzenie w
pstrej sukni z pewno ci dobiło kapłana, by by pewnym, e został uciszony na zawsze. "Dlaczego tak si staraj ? - zastanowiła si Jessika. - Wystarczyło poczeka , a umrze z niedotlenienia". Tak desperacki czyn był oznak gł bokiego strachu. Alia pochyliła si w przód na swym tronie, przygl daj c si z niepokojem tej scenie. Smukła kobieta z włosami spi tymi w w zeł, b d cy oznak stra niczek Alii, przeszła obok Jessiki, pochyliła si na moment nad kapłanem, potem wstała i zwróciła si twarz do tronu. - Nie yje. - Wynie cie go - rozkazała Alia stra nikom przy podnó ku. - Podnie cie fotel lady Jessiki. "Zatem starasz si nadrabia bezczelno ci " - pomy lała Jessika. Czy Alia s dziła, e zwiodła kogokolwiek? Al-Fali mówił o Qadis as-Salaf: wzywał wi tych ojców z mitologii Fremenów na obro ców. Ale adna nadnaturalna instancja nie wniosła pistoletu maula tu, do tej sali, gdzie posiadanie wszelkiej broni było surowo zakazane. Jedyn odpowied mogła da konspiracja obejmuj ca ludzi D awida, a niefrasobliwo
Alii co do bezpiecze stwa własnej
osoby ostatecznie przekonywała, e i ona nale ała do spisku. Stary naib rzekł przez rami do Jessiki:
- Przyjmij przeprosiny, pani. My z pustyni w rozpaczy uciekamy si do ciebie jako naszej ostatniej nadziei i widzimy teraz, e wci
nas potrzebujesz.
- Matkobójstwo niezbyt pasuje do mojej córki - szepn ła Jessika. - Plemiona dowiedz si o tym - obiecał al-Fali. - Je eli potrzebujecie mnie tak rozpaczliwie - zapytała - dlaczego nie wyst pili cie na Konwokacji w siczy Tabr? - Stilgar na to nie zezwolił - rzekł. "Aaach! - pomy lała Jessika. - Reguła naibów!" Słowo Stilgara w Tabr stawało si prawem. Przewrócony tron ustawiono na miejscu. Alia gestem przywołała matk do powrotu i powiedziała: - Prosz , by wszyscy z was zwa yli na mier zdrajcy-kapłana. Ci, którzy gro
mi, gin .
- Spojrzała na al-Falego. - Składam ci podzi kowanie, naibie. - Podzi kowanie za omyłk - zamruczał al-Fali. Spojrzał na Jessik . - Miała racj , pani. Zabiłem w gniewie tego, kogo nale ało przesłucha . Jessika szepn ła: - Zapami taj tych dwóch dworzan i kobiet w kolorowej sukni, fedajkinie. Chc , by ich pojmano i przesłuchano. - Tak si stanie - powiedział. - O ile wydostaniemy si st d ywi - rzekła Jessika. - Chod , wracajmy i grajmy nasze role. - Jak rozka esz, pani. Wspólnie wrócili do podnó ka. Jessika wspi ła si po stopniach i zaj ła miejsce obok Alii; al-Fali pozostał na miejscu suplikanta poni ej. - Mów! - rozkazała Alia. - Chwileczk , córko - przerwała Jessika. Podniosła r kaw, palcem pokazała dziur . - Atak był wymierzony we mnie. Pocisk prawie mnie trafił, chocia si uchyliłam. Zauwa cie wszyscy, e pistoletu maula ju tam nie ma. - Wskazała. - Kto go wzi ł? Nie było odpowiedzi. - Mo e uda si to wykry - powiedziała Jessika. - Co za nonsens! - krzykn ła Alia. - To ja byłam...
Jessika na wpół odwróciła si ku córce i poruszyła lew dłoni . - Kto tu ma pistolet. Nie boisz si , e... - Ma go jedna ze stra niczek! - powiedziała Alia. - Wi c niech mi go przyniesie - odparła Jessika. - Ju go wyniosła. - Jakie to dogodne... - O czym ty mówisz? - zapytała z naciskiem Alia. Jessika pozwoliła sobie na ponury u miech. - Mówi , e dwojgu twoim ludziom powierzyłam uratowanie ycia zdrajcy-kapłana. Ostrzegłam ich, e zgin , je eli on umrze. I zgin . - Nigdy ci na to nie pozwol . Jessika wzruszyła ramionami. - Mamy tu odwa nego fedajkina - kontynuowała Alia, wskazuj c na al-Falego. - Nasza rozmowa na ten temat mo e poczeka . - Mo e czeka
przez wieczno
- odparła Jessika, mówi c w j zyku Chakobsa,
podkre laj c słowami, e aden argument nie powstrzyma wyroku mierci. - Zobaczymy! - powiedziała Alia. Odwróciła si do al-Falego. - Dlaczego tu przybyłe , Ghadheanie al-Fali? - By ujrze matk Muad'Diba - odrzekł naib. - Co innego pozostało fedajkinom, kr gowi przyjaciół, którzy słu yli jej synowi, ni zebra nikłe oszcz dno ci na opłacenie zachłannych stra ników, którzy taj przed Atrydami prawd o Arrakis? - Czegokolwiek pragn fedajkini - powiedziała Alia - musz tylko... - Przybył tu, aby spotka si ze mn - przerwała jej Jessika. - Jaka jest twoja rozpaczliwa pro ba, fedajkinie? Alia powiedziała: - Ja mówi w imieniu Atrydów! Co... - B d cicho, krwawe Paskudztwo! - wypaliła Jessika. - Chciała mnie zabi , córko! Mówi o tym po to, eby ci ludzie tutaj znali prawd . Nie mo esz zamordowa wszystkich, tak jak zamordowała kapłana. Tak, cios naiba uciszył tego człowieka, ale mo na go było uratowa , mo na go było przesłucha ! Zale ało ci, eby zamilkł na zawsze. Protestuj jak chcesz, ale to, jak si zachowała , wiadczy o twojej winie!
Alia siedziała z blad twarz , kompletnie sparali owana. A Jessika obserwowała gr emocji na twarzy córki, widziała przera aj co znajome ruchy r k, nie wiadom reakcj , która kiedy charakteryzowała pewnego
miertelnego wroga Atrydów. Palce Alii poruszały si ,
wystukuj c rytm - mały palec dwa razy, wskazuj cy trzy razy, palec serdeczny dwa razy, mały palec raz, serdeczny dwukrotnie... i z powrotem, w tym samym rytmie. Stary baron! Skupienie w oczach Jessiki sprawiło, e Alia co wyczuła; spojrzała w dół, na dłonie, zatrzymała ich ruch i przeniosła wzrok na matk , by ujrze w jej oczach straszn diagnoz . U miech tryumfu zago cił w k cikach ust Alii. - Wi c wreszcie si na nas zem ciłe ... - szepn ła Jessika. - Oszalała , matko? - zapytała Alia. - Chciałabym, eby tak było - odrzekła Jessika i pomy lała: "Wie, e donios o tym zakonowi. Wie. Mo e podejrzewa , e zdradz to Fremenom, którzy zmusz j do poddania si Procesowi-o-Op tanie. Nie mo e mnie wypu ci st d ywej". - Nasz miały fedajkin czeka, podczas gdy my si sprzeczamy - powiedziała Alia. Jessika zmusiła si do skoncentrowania uwagi na naibie. Okiełznała swoje reakcje i powiedziała: - Przybyłe , eby mnie widzie , Ghadheanie. - Tak, pani. My, ludzie pustyni, widzimy,
e dziej
si
straszne rzeczy. Male kie
stworzyciele wypełzaj na piach, jak było przepowiedziane w najdawniejszych proroctwach. Szej-huluda nie mo na odnale
ju nigdzie poza wn trzem Pustych Kwadratów. Porzucili my
naszego starego przyjaciela, pustyni ! Jessika spojrzała na Ali , która dała znak r k , by kontynuowała posłuchanie. Powiodła wzrokiem po tłumie w sali, widz c oznaki wstrz su i czujno ci we wszystkich obliczach. wiadomo
doniosło ci potyczki mi dzy matk i córk nie uton ła w ci bie. Bene Gesserit
zrozumiała, e musz si zastanawia , dlaczego posłuchanie jeszcze trwa. Skupiła uwag na alFalim. - Ghadheanie, po co ta mowa o male kich stworzycielach i braku czerwi? - Matko Wilgoci - powiedział, u ywaj c starego freme skiego tytułu. - Otrzymali my ostrze enie w Kitab al-Ibar. Zaklinamy ci , niech nie b dzie zapomniane, e od dnia, w którym umarł Muad'Dib, Arrakis obraca si sama. Nie mo emy porzuci pustyni.
- Ha! - wykrzykn ła Alia szyderczo. - Przes dny motłoch z Wewn trznej Pustyni boi si ekologicznych zmian. Boj ... - Słucham ci , Ghadheanie - przerwała jej Jessika. - Je eli znikn czerwie, zniknie przyprawa. Je eli zniknie przyprawa, jak
monet b dziemy płaci za nasz działalno ?
Odgłosy zdumienia - westchnienia i przel knione szepty - docierały z całej Wielkiej Sali, odbijaj c si gło nym echem. Alia wzruszyła ramionami. - Przes dne brednie. Al-Fali podniósł praw dło , by wskaza na Ali . - Mówi do Matki Wilgoci, nie do Koan-Dziewcz cia. R ce Alii uchwyciły por cze tronu, ale nie ruszyła si z miejsca. Al-Fali spojrzał na Jessik . - Kiedy pustynia była krain , w której nic nie rosło. Teraz s tam ro liny. Mno
si jak
robaki na cierwie. Nad wydmami wisz chmury i pada deszcz. Deszcz, pani! Och, droga matko Muad'Diba, deszcz pada w strefie wydm, a to jest jak sen, który jest bratem mierci. To mier nas wszystkich. - Post pujemy zgodnie z wol Lieta-Kynesa i Muad'Diba - zaprotestowała Alia. - Po co ten przes dny bełkot? Czcimy słowa Lieta-Kynesa, który powiedział: "Pragn łbym ujrze cala planet sp tan sieci zieleni". I tak si stanie. - A co z czerwiami i przypraw ? - zapytała Jessika. - Zawsze b dzie jaka pustynia - odparła Alia. - Czerwie prze yj . "Kłamie - pomy lała Jessika. - Dlaczego to robi?" - Pomó nam, Matko Wilgoci - powiedział błagalnie al-Fali. Nagle Jessika poczuła, e wiadomo
oddala si od niej, poruszona słowami starego
naiba. To była bez w tpienia adab, władcza pami , nachodz ca człowieka sama z siebie. Nadeszła bez ostrze enia i unieruchomiła zmysły, podczas gdy lekcja z przeszło ci odciskała swe pi tno w jej wiadomo ci. Jessika czuła si bezbronna jak ryba w sieci. Ka dy fragment lekcjiwspomnienia był rzeczywisty, lecz niesubstancjonalny w ci głej zmienno ci. Wiedziała, e znajduje si najbli ej stanu przyszłowidzenia, b d cego udziałem Paula. "Alia kłamie, bo jest op tana przez barona, który chce zniszczy Atrydów. Ona sama jest jego pierwsz ofiar . Al-Fali powiedział prawd - czerwie pustynne s zgubione, je eli nie zmodyfikuje si biegu ekologicznych przekształce ".
Pod wpływem tego objawienia Jessika widziała ludzi bior cych udział w audiencji, poruszaj cych si jakby w zwolnionym tempie. Ich role były dla niej jasne. Zobaczyła assassina, któremu polecono, by nie opu ciła tego miejsca ywa. Przestrze
miedzy nimi o wietlało
jaskrawe wiatło - zamieszanie, kto udaj cy, e si potkn ł, znieruchomiałe grupki. Widziała równie , e je li opu ci Wielk Sal , to tylko po to, by wpa
w inne r ce. Alia nie dbała, e w
ten sposób mo e stworzy m czennic . Nie - to raczej to, co j op tało, nie dbało o pozory. Wła nie teraz, w zastygłym czasie, Jessika wybrała sposób na ocalenie starego naiba i wysłanie go z informacj . Droga przez sal audiencyjn pozostawała niezakłócenie wyra na. Jakie to było proste! Wszyscy oni byli bufonami z pozasłanianymi oczyma, kul cymi ramiona w pozie niewzruszonej obrony. Czuła si tak, jakby ospale zderzała si z ka d osob na zielonej posadzce. Z ka dej z nich mogło oble
martwe ciało, ukazuj c szkielet. Ich ciała, ich ubrania,
ich twarze wyra ały jednostkowe piekła - zapadłe piersi pełne skrytej grozy, błyszcz ce zapinki klejnotów, staj ce si zast pcz broni . Ostrołukowe brwi ukazywały wyniosło
i religijne
sentymenty, którym przeczyły ich l d wie. W formuj cych si siłach, które na Arrakis wymkn ły si spod kontroli, Jessika czuła rozkład. Głos al-Falego brzmiał w jej duszy jak dysonans, budz cy besti z najwi kszej gł bi jej istoty. W okamgnieniu przeszła od adab do wszech wiata ruchu, lecz był to inny wszech wiat ni ten, w którym znajdowała si wcze niej. Alia zaczynała co mówi , lecz Jessika jej przerwała: - Cisza! - Nast pnie rzekła: - S tacy, którzy boj si , e wróciłam nie odcinaj c si od zakonu. Ale od owego dnia na pustyni, kiedy Fremeni podarowali mnie i mojemu synowi dar ycia, jestem Fremenk ! - Przeszła na stary j zyk, który zrozumie mogli ci tylko, którzy go znali i dla których był przeznaczony: - Onsar akhaka zeliman aw maslumen! - Wesprzyj brata w czas potrzeby, czy ma słuszno , czy nie! Słowa odniosły po dany skutek: subteln zmian pozycji niektórych ludzi na sali, lecz Jessika unosiła si dalej gniewem. - Ghadhean al-Fali, poczciwy Fremen, przybył, by rzec mi to, co powinni powiedzie mi inni. Niech nikt temu nie zaprzecza! Ekologiczne przekształcenia stały si huraganem, nad którym stracono kontrol ! Zauwa yła, e ludzie bez słowa si z ni zgadzaj .
- A moja córka si tym zachwyca! - rzekła. - Mektub al-Mellah! Kroisz moje ciało i posypujesz je sol . Dlaczego Atrydzi znale li tu dom? Bo Mohalata jest dla nas czym normalnym. Dla Atrydów rz d zawsze był opieku czym partnerstwem. Mohalat , czym , co Fremeni znali doskonale. Spójrzcie teraz na ni ! - Jessika wskazała na Ali . - mieje si do siebie w nocy, kontempluj c własne zło! Produkcja przyprawy spadnie do zera, w najlepszym razie do ułamka poprzedniej warto ci! A kiedy cho słowo o tym wydostanie si ... - Utrzymamy nasz monopol na najcenniejszy towar wszech wiata! - krzykn ła Alia. - B dziemy mieli monopol na piekło! - stwierdziła z gniewem Jessika. Alia przeszła na najdawniejszy Chakobsa, prywatny j zyk Atrydów, pełen trudnych, gardłowych zbitek i dysonansów: - Teraz wiesz, matko! My lała , e wnuczka barona Harkonnena nie doceni wszystkich tych ywotów, które wtłoczyła w m
wiadomo , zanim si narodziłam? Kiedy w ciekałam si
na to, co ze mn zrobiła , wystarczyło, e zapytałam, co zrobiłby baron. I odpowiedział mi! Rozumiesz mnie, atrydzka suko? Odpowiedział mi! Jessika usłyszała w wypowiadanych słowach potwierdzenie wcze niejszych domysłów. Paskudztwo. Osobowo
Alii została pokonana od rodka, op tana przez cahueit zła, barona
Vladimira Harkonnena. Baron mówił teraz jej ustami, nie dbaj c, e w ten sposób si zdradza. Chciał, eby widziała jego zemst . Chciał, eby widziała, e nie mo na go stamt d wyrzuci . "Spodziewa si , e pozostan tu, bez adnej pomocy, wiedz c o wszystkim" - pomy lała Jessika. Wkroczyła z t my l na cie k , któr ukazała jej adab. - Fedajkini, za mn ! - zawołała. Okazało si , e na sali było ich sze ciu. Pi ciu z nich pod yło za ni .
Gdy Jestem słabszy od ciebie, prosz ci o wolno , poniewa jest to zgodne z twoimi zasadami; gdy jestem od ciebie silniejszy, odbieram ci j , bo to jest zgodne z moimi zasadami. słowa staro ytnego filozofa (przypisywane przez Harq al-Ad niejakiemu Lotusowi Veuillotowi) Leto wychylił si z ukrytego wej cia do siczy. Ujrzał załamuj ce si urwisko, góruj ce nad do
ograniczonym polem widzenia. Pó nopopołudniowe sło ce rzucało długie cienie na
pionowo uwarstwione zbocze. Motyl przypominaj cy wzorem szkielet wlatywał i wylatywał z cienia, a jego wygl daj ce jak paj czyna skrzydła jawiły si w wietle niby przezroczysta siateczka. "Jak delikatny jest ten motyl" - pomy lał. Naprzeciw le ał sad morelowy, w którym dzieci zbierały opadłe owoce. Za sadem płyn ł kanat. On i Ghanima wymkn li si stra nikom, gubi c ich w nagle powstałej ci bie robotników. Wzgl dnie proste było dotarcie szybem wentylacyjnym do miejsca, w którym ł czył si on z ukrytym wyj ciem. Teraz musieli zmiesza si z dzie mi, dotrze nad kanat i wej
w tunel.
Tamt dy wiodła ich droga, pomimo drapie nych ryb powstrzymuj cych piaskopływaki przed otorbieniem si w wodzie u ywanej przez plemi do irygacji.
aden z Fremenów nie mógł
wyobrazi sobie człowieka ryzykuj cego przypadkow k piel. Leto wyszedł na zewn trz. Po obu stronach rozpo cierało si urwisko. Sam akt wyj cia z tunelu sprawił, e wydało si ono mniej strome. Tu
za nim pod ała Ghanima. Oboje nie li kosze na owoce, utkane z włókna
przyprawowego. Ka dy kosz zawierał zapiecz towany pakunek: fremsak, pistolet maula, krysnó ... i nowe szaty, przysłane przez Farad'na. Ghanima dotarła do sadu i wmieszała si w innych dzieci. Maski filtrfraków skrywały twarze pracuj cych. Stali si dwoma dodatkowymi robotnikami, ale czuła, e to, co robi, wyrywa j z bezpiecznych granic znanych cie ek. Tak łatwa była zamiana jednego zagro enia na inne! Nowe szaty, przysłane przez Farad'na, miały do spełnienia specjalne zadanie, a oni doskonale je znali. Ghanima podkre liła t wiedz , wyszywaj c osobiste motto: "Dzielimy wszystko" w j zyku Chakobsa nad godłem jastrz bia na piersi. Nadci gn ła noc i zza kanatu znacz cego granic upraw siczy nadchodził szczególny rodzaj zmierzchu, któremu dorówna mogło tylko kilka zjawisk we wszech wiecie. Ten łagodnie o wietlony, pustynny kraj napawał przejmuj c pewno ci , e ka da yj ca istota była samotna
we wszech wiecie. - Widziano nas - szepn ła Ghanima, udaj c, e pracuje obok brata. - Stra nicy? - Nie, inni. - To dobrze. - Musimy działa szybko - powiedziała. Leto zgodził si i odszedł od urwiska w gł b sadu. My lał kategoriami ojca: "Cokolwiek znajduje si na pustyni, musi by w ruchu, inaczej ginie". W oddali widniała wystaj ca z piasku wychodnia
wiadka, przypominaj ca o konieczno ci po piechu. Skały sterczały nieruchomo,
znikaj c ka dego roku pod coraz grubsz warstw niesionego przez wiatr pyłu. Pewnego dnia cały wiadek zostanie zasypany piaskiem. Gdy zbli ali si do kanatu, słyszeli muzyk dochodz c gdzie z wysoko umieszczonego wej cia do siczy. Rozpoznali po d wi kach freme sk grup w tradycyjnym składzie - flety o dwóch otworach, tamburyny, b benki z wolno zwisaj c z jednego ko ca skór , ciasno opi t na korpusie z plastyku przyprawowego. Nikt nie pytał, jakie zwierz ta na Arrakis dostarczaj tak ogromne skóry. "Stilgar pami ta, co mu powiedziałem o rozpadlinie na wiadku - my lał Leto. - Wyjdzie po ciemku, kiedy b dzie za pó no, i wtedy dowie si ..." W chwil pó niej dotarli nad kanat. W lizn li si w otwart studzienk i zeszli po drabinie na półk ci gn c si wzdłu kanatu. Było tu ciemno, wilgotno i zimno. W dole słyszeli pluskaj ce w kanacie drapie ne ryby. Ka dy piaskopływak, próbuj cy ukra
wod , natkn łby
si na ryby atakuj ce jego zmi kczone przez ciecz ciało. Równie ludzie musieli zachowa czujno . - Ostro nie - ostrzegł Leto, schodz c po liskiej półce. Ghanima pod yła za nim. Na ko cu kanatu ci gn li filtrfraki i nało yli przyniesione w koszykach szaty. Zostawili stare freme skie ubrania i wyszli z kanatu przez inn studzienk inspekcyjn , krok za krokiem pokonuj c wydm w drodze na jej przeciwległ stron . Usiedli osłoni ci przed obserwatorami z siczy, przypi li pistolety maula i krysno e, zarzucili fremsaki na ramiona. Nie słyszeli ju muzyki. Leto wstał i zacz ł si przedziera przez zagł bienie mi dzy wydmami. Ghanima ruszyła jego ladem, st paj c po otwartym piasku w wy wiczony, nierytmiczny
sposób. Pod szczytem ka dej wydmy pochylali si nisko i wczołgiwali na gór , by spojrze za siebie, wypatruj c po cigu. A do osi gni cia pierwszych skał nie zauwa yli, aby ktokolwiek ich tropił. W ko cu dotarli do wiadka i wspi li si na półk wychodz c na pustyni . Daleko nad blechem błyszczały jeszcze zorze. Ciemniej ce powietrze cechowała przejrzysto
doskonałego
kryształu. Widok, który im si ukazał, był pod ka dym wzgl dem idealny - bez skazy, bez niczego, co w jakikolwiek sposób wyłamywałoby si
z idealnej kompozycji. Wzrok nie
znajdował w nim adnego punktu oparcia. "Oto horyzont wieczno ci" - pomy lał Leto. Ghanima przykucn ła obok brata, my l c: "Wkrótce nast pi atak". Nasłuchiwała najdrobniejszego d wi ku, całe ciało przekształciła w wyostrzony czujno ci zmysł. Leto siedział równie skupiony. Ta chwila stanowiła kulminacj do wiadczyły ycia zgromadzone w jego wiadomo ci. Na pustyni było si
dozna , jakich zdecydowanie
zale nym od zmysłów. Wszystkich zmysłów. Percepcja stawała si zbieranin zgromadzonych wra e , z których ka de wł czało si tylko na moment i pozwalało dotrwa nast pnej chwili. Po chwili Ghanima wspi ła si wy ej na skały i wyjrzała przez szczelin na niedawno przebyt
drog . Bezpieczna sicz została daleko za nimi, w ród masywu t pych urwisk i
rozmytych przez pył konturów, majacz cych w szczelinie, na któr padały resztki słonecznego wiatła. Wci
nie widziała adnej pogoni. Powróciła do Leto.
- To b dzie du e, drapie ne zwierz - rzekł Leto. - Tak mi podpowiada kalkulacja trzeciego rz du. - My l , e za wcze nie sko czyłe analiz - odparła Ghanima. - To nie b dzie tylko jedno zwierz . Ród Corrinów nauczył si nie ładowa wszystkich nadziei w jeden worek. Leto skin ł głow na znak zgody. Poczuł, e umysł nagle staje si ci ki od wielo ci istnie , w które zaopatrzyła go natura. Był przesycony ywotami, pragn ł uciec od własnej wiadomo ci. Wewn trzny wiat wydawał si by besti mog c go po re . Chłopiec podniósł si niespokojnie, wspi ł ku szczelinie, z której skorzystała Ghanima, i popatrzył na zbocza siczy. Tam, pod urwiskiem, dojrzał kanat rysuj cy granic mi dzy yciem a mierci . Zobaczył szałwi wielbł dzi , pierzast traw , gobi i dzik lucern , rosn ce w oazie,
dostrzegł równie czarne ptaki buszuj ce w ro linno ci. Dalekie k py zbó gi ły si pod naporem wiatru, który niósł szaro
wkradaj c si do sadu.
"Co si tu wydarzy?" - zadawał sobie pytanie. Wiedział, e b dzie to prawdziwa mier albo tylko gra w mier , z nim w roli głównej. Ghanima musiała wróci i głosi pod gł bokim, hipnotycznym przymusem, e jej brat zgin ł, cho by nawet stało si inaczej. Nieznane napawało go l kiem. Jak łatwo mo na ulec naciskowi przyszłowidzenia, zaryzykowa zapuszczenie wiadomo ci w niezmienialn , absolutn przyszło ! Jednak e ju nawet owa nikła, objawiona mu wizja była wystarczaj co zła. Wiedział, e nie odwa y si zaryzykowa . Wrócił do Ghanimy. - Jeszcze nikt nas nie szuka - powiedział. - Te bestie powinny by wielkie - stwierdziła Ghanima. - Zobaczymy je, nim nas zaatakuj . - Ju wkrótce zapadnie ciemno . - Tak. Czas, eby my zeszli w nasze miejsce. - Wskazał na skały poni ej, gdzie piach niesiony z wiatrem wy arł mał
szczelin
w bazalcie. Była wystarczaj co du a, aby ich
pomie ci , lecz na tyle mała, by nie wpu ci du ych zwierz t. Leto czuł, e niech tnie tam idzie, ale wiedział, e to konieczne. To wła nie miejsce wskazał Stilgarowi. - Mog naprawd nas zabi - powiedział. - Zawsze istnieje ryzyko - odparła. - Jeste my co winni ojcu. - Nie przecz . "Pod amy wła ciw drog " - pomy lał. Zdawał sobie spraw , jak niebezpiecznie jest mie racj we wszech wiecie. Przetrwanie wymagało hartu, przystosowania i pojmowania w ka dym momencie wszelkich wyrzecze . Najlepsz bro Leto stanowiły freme skie obyczaje, a wiedza Bene Gesserit była sił trzyman w odwodzie. Oboje teraz my leli jak wyszkoleni przez Atrydów wojownicy, nie posiadaj cy adnej osłony poza freme sk krzep , której nawet lad nie jawił si w ich dzieci cych ciałach pod oficjalnymi strojami. Leto dotkn ł palcem wisz cego u pasa krysno a o zatrutym ostrzu. Ghanima nie wiadomie powtórzyła ten gest. - Zejdziemy teraz? - zapytała. W chwili, gdy mówiła, dojrzała daleko jaki ruch,
niewielkie poruszenie. Jej niepewno
obudziła czujno
Leto, zanim zd yła szepn
ostrze enie. - Tygrysy - stwierdził. - Tygrysy laza - dodała. - Widz nas - rzekł. - Lepiej si po pieszmy - odparła. - Pistolet maula nie powstrzyma tych bestii. Na pewno zostały dobrze wy wiczone. - Gdzie w pobli u musi by człowiek, który nimi kieruje - zauwa ył Leto, prowadz c siostr w dół, ku skałom po lewej stronie. Ghanima zgodziła si z nim, ale nic nie powiedziała, oszcz dzaj c siły. Gdzie tu musi by człowiek. Tygrysy biegły szybko w resztkach
wiatła rzucanego przez zachodz ce sło ce,
przeskakuj c ze skały na skał . Wkrótce miała zapa wskazówek słuchu. Ze skał
noc - pora istot poruszaj cych si według
wiadka dobiegło wołanie nocnego ptaka, przypominaj ce głos
dzwonu. Nocne stworzenia biegały ju w ciemno ciach pop kanych rozpadlisk. Tygrysy wci
pozostawały w polu widzenia bli ni t. Zwierz ta poruszały si płynnie,
ka dym ruchem wyra aj c ogromn
sił , napełniaj c rodze stwo narastaj c
pewno ci
sko czonej niezawodno ci. Leto biegł spokojnie, pewien, e on i Ghanima osi gn w sk szczelin na czas, lecz wci
powracał wzrokiem do fascynuj cego widoku zbli aj cych si bestii. "Jedno potkni cie i jeste my zgubieni" - u wiadomił sobie. Ta my l uj ła mu nieco
pewno ci siebie, wi c lekko przyspieszył.
Wy, Bene Gesserit, nazywacie działalno
panoplia propheticus "nauk o
Wierze". Bardzo dobrze. Ja, poszukiwacz innego rodzaju naukowców, uwa am, e to stosowne okre lenie. Rzeczywi cie, tworzycie własn
mitologi , ale tak
czyni wszystkie społeczno ci. I tu czas na ostrze enie. Zachowujecie si tak, jak wielu zbł kanych naukowców. Wasze działania zdradzaj , e chcecie wzi
co
od ycia. Czas, by przypomnie to, co tak cz sto głosicie: nie mo na dosta czego bez otrzymania jego przeciwie stwa. "Kaznodzieja w Arrakin": "Wiadomo
dla zakonu e skiego"
Na godzin przed witem Jessika siedziała nieruchomo na wytartym dywanie. Dookoła niej rozpo cierała si
goła skała starej, biednej siczy, jednej z wielu pierwotnych siedzib
Fremenów, znajduj cej si pod skrajem Czerwonej Czelu ci, która osłaniała j od powiewów pustyni. Zabrali j tu al-Fali i jego bracia; teraz oczekiwali na wiadomo fedajkini wykazali du
ostro no
od Stilgara. Jednak e
w zakresie komunikacji. Stilgar nie powinien wiedzie , gdzie
jest ich kryjówka. Fedajkini rozumieli,
e znale li si
pod Protokołem - półoficjalnym oskar eniem o
zbrodni przeciw Imperium. Alia twierdziła, e Jessika została zmuszona do przej cia na stron wrogów, cho nie wymieniała gło no nazwy zakonu. Despotyczna, tyra ska natura władzy Regentki wyszła na jaw, a jej wiara, e oddane kapła stwo powstrzyma wyst pienia Fremenów, mogła by wystawiona na prób . Wiadomo
Jessiki dla Stilgara brzmiała krótko:,Moja córka jest op tana i nale y j
podda procesowi". Jednak e l k niweczy warto ci. Wiedziała ju , e niektórzy Fremeni woleli nie wierzy jej słowom. Wykorzystanie oskar enia jako paszportu pozwalaj cego opu ci
wi tyni
wywołało w ci gu zaledwie jednej nocy dwie potyczki, zanim ornitoptery ukradzione przez ludzi al-Falego nie uniosły zbiegów ku cennemu schronieniu - siczy Czerwonej Czelu ci. Wezwali byłych fedajkinów, lecz okazało si , e jest ich na Arrakis zaledwie dwie setki. Inni wypełniali misje na placówkach w całym Imperium. Rozwa aj c sytuacj , Jessika zastanawiała si , czy owa sicz nie oka e si miejscem jej mierci. Niektórzy z fedajkinów my leli tak samo, lecz komandosi mierci do
łatwo godzili si
z podobn ewentualno ci . Al-Fali u miechn ł si , gdy jeden z młodych ludzi gło no wyraził swe obawy.
"Kiedy Bóg rozkazywał stworzeniu zemrze w szczególnym miejscu, sprawiał, e chciało si ono tam uda " - powiedział stary naib. Połatane zasłony, wisz ce w drzwiach, otarły si o siebie i chwil pó niej wychyn ł zza nich al-Fali. Jego w ska, spalona przez wiatr twarz wydawała si
wydłu ona, oczy miał
rozgor czkowane. Wida było, e nie spał. - Kto przybył - rzekł. - Od Stilgara? - By mo e. - Spu cił oczy i spojrzał w lewo na sposób dawnych Fremenów, gdy przynosili złe wie ci. - O co chodzi? - zapytała z naciskiem Jessika. - Dostali my wiadomo
z siczy Tabr, e twych wnucz t tam nie ma - powiedział, nie
patrz c na ni . - Alia... - Rozkazała, by bli ni ta były pod opiek jej stra y, ale z siczy Tabr doniesiono, e znikn ły. - Stilgar posłał je na pustyni - rzekła Jessika. - Mo liwe, ale on równie prowadzi poszukiwania. Czy by si maskował...? - To do Stilgara niepodobne... - powiedziała. Zdziwiła si , e nie ulega panice, któr musiałaby teraz tłumi . L k o bli ni ta łagodziło wspomnienie rozmowy z Ghanim . Podniosła wzrok na al-Falego i zobaczyła, e ten patrzy na ni z lito ci . Rzekła wi c: - Na własn r k odeszły na pustyni . - Same? Dwoje dzieci? Nie kłopotała si wyja nianiem mu, e bli niaki prawdopodobnie wi cej wiedziały o niebezpiecze stwach wyst puj cych na pustyni, ni wi kszo
yj cych Fremenów. My lami
skupiła si na dziwnym zachowaniu Leto, gdy nalegał, by pozwoliła si porwa . Wtedy odsun ła od siebie to wspomnienie, ale teraz wróciło niespodzianie. Powiedziała, e rozpozna moment, w którym b dzie musiała usłucha jego słów. - Posłaniec powinien by ju w siczy - wtr cił al-Fali. - Przyprowadz go do ciebie, pani. - Wyszedł, rozgarniaj c połatane zasłony. Jessika popatrzyła na kotar . Była to czerwona tkanina z włókna przyprawowego, ale łaty miała niebieskie. Kr yła wie , e ta sicz nie chciała czerpa korzy ci z religii Muad'Diba,
nara aj c si na wrogo
kapła stwa Alii. Doniesiono jej, e tutejsi ludzie ulokowali kapitały w
planie hodowli psów wielkich jak osły, wyuczonych do pilnowania dzieci. Wszystkie psy zdechły. Niektórzy powiadali, e od trucizny, a win obarczali kapłanów. Jessika potrz sn ła głow , odganiaj c czcze my li, rozpoznawszy, czym one s : ghafl , nieumiej tno ci skupienia si w obecno ci "natr tnej muchy". Dok d udały si dzieci? Do D ekaraty? Miały plan. "Starały si obja ni mi go w rozmiarach, o których s dziły, e b d w stanie poj " - przypomniała sobie. Leto twierdził, e osi gn ły granic poznania. Rozkazał jej słucha o tym. On rozkazał jej! Leto zorientował si , co zamierza Alia. Tyle zrozumiała. Ka de z bli ni t mówiło o chorobie ciotki, nawet jej broniło. Alia stawiała na szal słuszno
swej pozycji jako Regentki.
Jessika poczuła, e jej piersi wstrz sa gorzki miech. Matka Wielebna Gaius Helena Mohiam bardzo lubiła wyja nia uczennicy Jessice ten wła nie bł d: "Je li skupisz uwag tylko na własnej racji, wyzwalasz przeciwne ci siły, które mog ci pokona . To cz sto popełniana omyłka. Nawet ja, twoja nauczycielka, nie ustrzegłam si jej". - I nawet ja, twoja uczennica, popełniłam j - szepn ła Jessika do siebie samej. Usłyszała szelest tkaniny w przej ciu, za zasłon . Weszło dwóch młodych Fremenów cz
stra y wyznaczonej do pilnowania jej osoby w nocy. Byli wyra nie przestraszeni blisko ci
matki Muad'Diba. Jessika szybko okre liła ich charaktery - ci nie bawili si w my lenie. Wi zali si
z dowolnie wybran
sił
w zamian za to samo , któr
im dawała. I dlatego byli
niebezpieczni. - Al-Fali wysłał nas, by ci przygotowa - powiedział jeden z nich. Jessika poczuła nagły, mia d cy ucisk w piersiach, lecz jej głos zabrzmiał spokojnie: - Przygotowa mnie? Na co? - Stilgar jako posła ca przysłał Duncana Idaho. Jessika nie wiadomym gestem naci gn ła na włosy kaptur aby. Duncan? Ale on był narz dziem Alii. Fremen, który przemawiał, wyst pił pół kroku naprzód. - Idaho mówi, e przybył zabra ci w bezpieczne miejsce, ale al-Fali mu nie wierzy. - Rzeczywi cie, chwilowo wydaje si
to dziwne - rzekła Jessika. - Ale s
rzeczy
dziwniejsze w naszym wszech wiecie. Wprowad cie go. Spojrzeli na siebie, ale usłuchali, wychodz c w takim po piechu, e wyrwali nast pn
dziur w zniszczonej zasłonie. Po chwili wszedł Idaho z pod aj cymi za nim dwoma Fremenami i al-Falim, trzymaj cym tyły, z r k na krysno u. Przybysz miał na sobie mundur Stra y rodu Atrydów, niewiele zmieniony przez upływ czternastu stuleci. Na Arrakis plastalowe ostrze ze złot r koje ci zast pił krysnó . - Pono pragniesz mi pomóc - rzekła Jessika. - By mo e brzmi to dziwnie - odparł. - Przysłała ci Alia, eby mnie porwał? - zapytała. Niewielkie uniesienie czarnych brwi było jedyn wielopowierzchniowe, tleilaxa skie oczy wci
oznak
zaskoczenia. Błyszcz ce,
wpatrywały si w ni intensywnie.
- Takie miałem rozkazy - przyznał. Palce al-Falego zbielały na r koje ci krysno a, ale Fremen nie wykonał adnego ruchu. - Wiele czasu po wi ciłam na zliczenie omyłek, które popełniłam w stosunku do mojej córki - stwierdziła. - Było ich mnóstwo - zgodził si Idaho. - Miałem zreszt udział w wi kszo ci z nich. Zobaczyła teraz, e mi nie jego twarzy dr . - Łatwo przychodziło nam słuchanie argumentów, które prowadziły na manowce potwierdziła Jessika. - Chciałam opu ci
Arrakis... Ty... pragn łe
dziewczyny, która
przypominałaby ci moje młodsze wcielenie. Skin ł głow w milczeniu. - Gdzie s bli ni ta? - zapytała z naciskiem, szorstkim głosem. Mrugn ł i rzekł: - Stilgar wierzy, e udały si na pustyni . By mo e przewidziały nadchodz cy kryzys. Jessika rzuciła okiem na al-Falego, który kiwni ciem głowy potwierdził, e pami ta jej słowa. - Co czyni Alia? - zapytała Jessika. - Prowokuje wojn domow - odparł. - Wierzysz, e do tego dojdzie? Idaho wzruszył ramionami. - Prawdopodobnie nie. To spokojne czasy. Wi kszo
woli słucha
tłumacze . - Zgadzam si - powiedziała. - W porz dku, ale co z moimi wnukami?
wygodnych
- Stilgar je odnajdzie... Je eli... - Tak, rozumiem. - Zatem wszystko zale ało teraz od Gurneya Hallecka. Odwróciła si , by spojrze na kamienn
cian . - Alia mocno teraz uchwyci stery rz du. - Wróciła spojrzeniem
do Idaho. - Rozumiesz? Władzy u ywa si , sprawuj c j delikatnie. Chwyci jej ster zbyt silnie, znaczy by przez ni pokonanym i w ten sposób sta si ofiar . - Tak zawsze mówił mój ksi
- powiedział Idaho. W jaki sposób Jessika poj ła, e miał
na my li starszego Leto, nie Paula. - Dok d masz mnie... porwa ? - zapytała. Idaho spu cił wzrok, jak gdyby staraj c si dojrze cie rzucany przez kaptur aby. Al-Fali post pił naprzód. - Pani, nie my lisz powa nie, e... - Czy to nie ja powinnam decydowa o swoim losie? - zapytała Jessika. - Ale... - Głowa al-Falego wykonała skłon w stron Idaho. - Duncan był moim wiernym stra nikiem, zanim urodziła si Alia - powiedziała Jessika. Zgin ł, ratuj c ycie moje i mojego syna. My, Atrydzi, zawsze honorujemy pewne zobowi zania. - Zatem udasz si ze mn ? - zapytał Idaho. - Dok d j zabierzesz? - spytał al-Fali. - Lepiej, eby nie wiedział. Al-Fali nachmurzył si , ale milczał. Jego twarz zdradzała niezdecydowanie. Poj ł m dro
zawart w słowach Jessiki, ale nie wygasło w nim pow tpiewanie w mo no
zaufania
Duncanowi. - Co z fedajkinami, którzy mi pomagali? - chciała si dowiedzie Jessika. - Je eli dostan si do Tabr, b dzie ich popierał i bronił Stilgar - rzekł Idaho. Jessika odwróciła si do al-Falego. - Rozkazuj
ci natychmiast tam si
uda , przyjacielu. Stilgar mo e potrzebowa
fedajkinów, szukaj c moich wnuków. Stary naib spu cił wzrok.
do
- Jak matka Muad'Diba rozka e. "Wci
słucha si Paula" - pomy lała.
- Powinni my szybko si st d wynie
- stwierdził Idaho. - Poszukiwania z pewno ci
szybko obejm to miejsce. Jessika pochyliła si i wstała z charakterystyczn , płynn gracj , która nigdy zupełnie nie
opuszczała Bene Gesserit, nawet gdy dokuczał im wiek. A ona czuła si stara i zm czona po całonocnym locie ornitopterem. Nawet gdy wstawała, my li miała skupione na rozmowie z
wnukiem. O co mu naprawd
chodziło? Potrz sn ła głow , maskuj c ów gest lekkim
poprawieniem kaptura. Zbyt łatwo zlekcewa yła Leto. Przebywanie ze zwykłymi dzie mi wywoływało skłonno
do pomniejszania znacznie dziedzictwa, które stało si udziałem bli ni t.
Jej uwag przyci gn ła pozycja, w jakiej stał Idaho. Odpr ony, gotowy do walki, z jedn stop wysuni t naprzód. Sama go tego nauczyła. Rzuciła szybkie spojrzenie na dwójk młodych Fremenów i na al-Falego. Starym naibem wci
targały w tpliwo ci.
- Powierzam ycie temu człowiekowi - powiedziała, zwracaj c si do al-Falego. - I nie robi tego po raz pierwszy. - Pani! - zaprotestował al-Fali. - To po prostu... - Spojrzał na Idaho. - To m
Koan-
Dziewcz cia! - Był szkolony przez ksi cia i przeze mnie - odparła. - Ale to ghola! - Słowa al-Falego odbiły si echem od cian komnaty. - Ghola mojego syna - przypomniała mu. Co si załamało w byłym fedajkinie, który ongi poprzysi gł wspiera Muad'Diba a do mierci. Westchn ł, odst pił na bok i wskazał dwóm młodym m czyznom, by rozsun li zasłony. Jessika wyszła, a za ni pod ył Idaho. Odwróciła si w przej ciu i przemówiła do alFalego: - Masz uda si do Stilgara. Jemu mo na ufa . - Tak... - W głosie starca wci
słyszała w tpliwo ci. Idaho dotkn ł jej ramienia.
- Powinni my odlecie natychmiast. Chciałaby cokolwiek zabra ze sob ? - Tylko zdrowy rozs dek - powiedziała. - Dlaczego? Boisz si , e popełniasz omyłk ? Spojrzała na niego. - Byłe zawsze najlepszym pilotem ornitopterów w naszej słu bie, Duncanie. Nie rozbawiło go to. Wysun ł si
naprzód, przemierzaj c drog , któr
wcze niej
przyszedł. Al-Fali zrównał krok z Jessika, pozostaj c za jej plecami. - Sk d wiedziała , e przyleciał ornitopterem? - Nie ma filtrfraka - odparła Jessika. Al-Fali wydawał si zmieszany tym oczywistym spostrze eniem. Nie dał si jednak uciszy : - Nasz posłaniec przywiódł go prosto od Stilgara. Mogli zosta zauwa eni.
- Widziano ci , Duncan? - rzuciła w kierunku pleców Idaho. - Wiesz dobrze, e nie - powiedział. - Lecieli my poni ej szczytów wydm. Skr cili w boczne przej cie, prowadz ce w dół spiral schodów, które wiodły do otwartej hali, dobrze o wietlonej osadzonymi wysoko w brunatnej skale kulami wi toja skimi. Pod przeciwległ
cian przysiadł samotny ornitopter, przycupni ty jak owad gotowy do skoku.
ciana stanowiła imitacj skały - w rzeczywisto ci była wyj ciem na pustyni . Idaho otworzył drzwiczki ornitoptera i pomógł Jessice si
po prawej stronie. Dostrzegła
pot na jego czole, na które opadł lok czarnych, skr conych włosów. Raz jeszcze zobaczyła t głow , tryskaj c
krwi , w pełnej zgiełku jaskini. Marmurowa stal tleilaxa skich oczu
przywróciła jej poczucie rzeczywisto ci. Nic nie było ju takie, jakie si wydawało. Zaj ła si zapinaniem pasów. - Min ło wiele lat od czasu, kiedy leciałe ze mn ostatni raz, Duncan - powiedziała. - To było dawno, bardzo dawno - odparł. Sprawdzał ju kontrolki. Al-Fali i dwóch młodszych Fremenów czekało obok urz dzenia steruj cego fałszyw skał , gotowi w ka dej chwili otworzy wrota. - S dzisz, e mam jakie w tpliwo ci? - zapytała Duncana spokojnym głosem. Idaho skupił si
na kontrolkach silników. Wł czył zapłon wirników i obserwował
poruszaj c si igł wska nika. U miech dotkn ł jego ust, nagły i zimny. Znikn ł równie szybko, jak si pojawił. - Jestem wci
Atrydk - powiedziała Jessika. - Alia ju nie.
- Nie obawiaj si . - Zgrzytn ł z bami. - Nadal słu
Atrydom.
- Alia ju nie jest Atrydk ... - powtórzyła Jessika. - Nie musisz mi tego przypomina - warkn ł. - Zamknij si teraz i daj mi st d odlecie . Desperacja w jego głosie była zupełnie nieoczekiwana, nie pasowała do tego Duncana, którego kiedy znała. Czuj c nawrót strachu, Jessika zapytała: - Dok d lecimy, Duncan? Mo esz mi teraz powiedzie . Ten jednak skin ł al-Falemu i fałszywa skała otworzyła si na zewn trz w jasne, srebrne wiatło dnia. Ornitopter podskoczył do przodu, w gór ... Machaj c jakby z wysiłkiem skrzydłami i wyj c silnikami, nabierał powoli wysoko ci. Idaho skierował maszyn na południowy wschód, ku Grani Sihaja widniej cej jako czarna kreska nad piaskiem. Dopiero wtedy rzekł: - Nie os dzaj mnie surowo, pani.
- Nie czyni tego od tej nocy, kiedy wpakowałe si do Wielkiej Sali w Arrakin, rycz c, zalany piwem przyprawowym - powiedziała. Lecz jego słowa odnowiły w tpliwo ci, które sprawiły, e osi gn ła stan gotowo ci do obrony prana-bindu. - Dobrze pami tam ow noc - powiedział. - Byłem bardzo młody i... niedo wiadczony. - Byłe te najlepszym szermierzem w wicie mojego ksi cia. - Niezupełnie, pani. Gurney brał nade mn gór sze
razy na dziesi . - Spojrzał na ni . -
Gdzie on teraz jest? - Wykonuje moje polecenia. Idaho kiwn ł głow . - Wiesz, dok d lecimy? - zapytała. - Tak, pani. - Wi c mi powiedz. - Dobrze. Obiecałem,
e uknuj
wiarygodny spisek przeciwko rodowi Atrydów.
Wybrałem wi c jedyny mo liwy sposób. - Nacisn ł guzik na panelu kontrolnym i kr puj cy kokon wyskoczył spod siedzenia, otulaj c Jessik w niezniszczaln , elastyczn sie . - Zabieram ci na Salusa Secundus - rzekł. - Do Farad'na. W daremnym, niekontrolowanym spazmie Jessika szarpn ła si w wi zach. Czuła, jak si zacie niaj , puszczaj c dopiero wtedy, gdy si
odpr yła. Wcze niej zd yła zauwa y
mierciono n szigastrun , ukryt pod zabezpieczaj c osłon . - Mechanizm zwalniaj cy szigastrun jest wył czony - powiedział, nie patrz c na ni . Ach, nie próbuj stosowa Głosu. Przeszedłem dług drog od czasów, gdy mogła mnie tym podej . - Popatrzył na ni . - Tleilaxanie zabezpieczyli mnie przed takimi sztuczkami. - Słuchasz polece Alii - stwierdziła Jessika - a ona... - Nie Alii - odrzekł. - Wypełniamy wol Kaznodziei. Chce, eby uczyła Farad'na, tak jak kiedy uczyła Paula. Jessika znieruchomiała, przypominaj c sobie,
e Leto mówił, i
interesuj cego ucznia. Po chwili spytała: - Ten Kaznodzieja... Czy to mój syn? Głos Idaho wydawał si dochodzi z wielkiej odległo ci: - Te chciałbym to wiedzie .
wkrótce znajdzie
Wszech wiat po prostu jest. To jedyny sposób, w jaki mo e patrze fedajkin i pozosta panem swych zmysłów. Wszech wiat ani nie zagra a, ani nie obiecuje. Rz dzi rzeczami poza nasz władz : upadkiem meteorytu, wybuchem masy preprzyprawowej, starzeniem si i umieraniem. Oto jest rzeczywisto wszech wiata i tak nale y j przyjmowa , bez wzgl du na to, co si do niej czuje. Nie mo na rzeczywisto ci odeprze słowami. Wróc do was na swój własny, bezsłowny sposób i wtedy, wtedy pojmiecie, co znaczy ycie i mier . Zrozumienie tego napełni was rado ci . z przemowy Muad'Diba do fedajkinów - Widzisz, co wprawili my w ruch - powiedziała Wensicja. - A to wszystko z my l o tobie. Farad'n siedział nieruchomo naprzeciw matki w jej porannej komnacie. Złote wiatło sło ca padało od tyłu, rzucaj c jego cie na posadzk pokryt białym parkietem. Wensicja miała na sobie zwykł szat , przetykan złotem - wspomnienie królewskich dni. Jej trójk tna twarz wydawała si by spokojna, ale Farad'n wiedział, e matka obserwuje ka d jego reakcj . Czuł pustk w oł dku, chocia przyszedł zaraz po niadaniu. - Nie akceptujesz naszych posuni ? - zapytała. - A co tu jest do akceptowania? - No... e a do dzi taili my przed tob plany. - Ach... - Popatrzył badawczo na Wensicj , staraj c si przyj
jakie stanowisko. My lał
tylko o tym, co zauwa ył ostatnio: e Tyekanik nie zwracał si ju do matki "ksi no". Jak j teraz nazywał? Królow Matk ? "Dlaczego doznaj uczucia straty? - zastanawiał si . - Co takiego trac ?" Oczywi cie znał odpowied : tracił beztroskie dni, czas na intelektualne poszukiwania... Je eli uknuty przez matk spisek powiedzie si , po egna si z tym na zawsze. Nowe obowi zki zaprz tn mu głow bez reszty. Stwierdził, e nie jest jeszcze na to przygotowany. Jak mieli tak swobodnie decydowa o jego losie? Nawet nie zapytali go o zdanie! - No wi c? - powiedziała Wensicja. - Co nie w porz dku? - A co b dzie, je li plan si nie powiedzie? - zapytał, wypowiadaj c pierwsz my l, która mu si nasun ła. - Jak mo e si nie powie ?
- Nie wiem... Ka dy plan mo e zawie . Do czego potrzebny jest wam Idaho? - Idaho? Dlaczego si nim interesujesz...? Ach, tak... To ten mistyk, którego Tyek sprowadził bez naradzenia si ze mn . le zrobił. Ten człowiek mówił o Idaho, prawda? Kłamstwo zabrzmiało niezdarnie i Farad'n zorientował si , e wpatruje si zdumiony w matk . Ona przez cały czas wiedziała o Kaznodziei! - To tylko dlatego, e nigdy nie widziałem gholi - rzekł. Uwierzyła mu i powiedziała: - Zachowujemy Idaho do czego wa nego. Farad'n w milczeniu przygryzł górn warg . Wensicji gest ten przypomniał nie yj cego ojca. Dalak czasami był wła nie taki - bardzo skryty i zło ony, trudny do przenikni cia. Pami tała, e ojca ł czyły wi zy pokrewie stwa z hrabi Hasimirem Fenrigiem i e obaj mieli w sobie co z dandysów i fanatyków. Czy Farad'n pójdzie t
sam
drog ? Zacz ła
arraka sk religi . Kto wie, któr
ałowa ,
e kazała Tyekanikowi nawróci
chłopca na t
cie k pójdzie teraz?
- Jak ci obecnie nazywa Tyekanik? - e co? - Wensicja przestraszyła si nagłej zmiany tematu. - Zauwa yłem, e ju nie mówi do ciebie "ksi no". "Jest spostrzegawczy - pomy lała, dziwi c si , e dr y j niepokój. - Czy my li, e wzi łam Tyeka na kochanka? Nonsens. Wi c dlaczego pyta?" - Mówi do mnie... pani - powiedziała. - Dlaczego? - Bo taki jest zwyczaj we wszystkich wysokich rodach. "Ł cznie z Atrydami" - przemkn ło mu przez my l. - To mniej podejrzane na wypadek, gdyby kto tu zało ył podsłuch - wyja niła. - Kto mógłby pomy le , e zrzekli my si legitymistycznych aspiracji. - Kto mógłby by tak głupi? - zapytał. Zacisn ła wargi, decyduj c si pozostawi pytanie bez odpowiedzi. Drobnostka, ale wielkie kampanie składały si z drobnostek. - Lady Jessika nie powinna nigdy opuszcza Kaladanu - stwierdził. Potrz sn ła gwałtownie głow . Jego my li skakały na boki jak u szale ca! - Co masz na my li? - zapytała.
- Nie powinna była wraca na Arrakis - odparł. - Wybrała zł strategi . Sprawiła, e ludzie zacz li si zastanawia . Czy nie byłoby lepiej, gdyby wnuki odwiedziły j na Kaladanie? "Ma racj " - przyznała skonsternowana.
e te jej samej nigdy nie przyszła do głowy
podobna my l! Tyek zajmie si tym natychmiast. Znowu potrz sn ła głow . "Nie!" W co grał Farad'n? Musiał wiedzie , e kapła stwo nigdy by nie zaryzykowało wysłania w kosmos obojga bli ni t naraz. Wyraziła swe w tpliwo ci na głos. - Kapła stwo czy lady Alia? - zapytał Farad'n, odnotowuj c, e jej my li pod yły we wła ciwym kierunku. Lekko si odpr ył. Jak łatwo było ni manewrowa ! - Podejrzewasz, e Alia chce władzy dla siebie? - zdziwiła si Wensicja. Farad'n odwrócił od niej spojrzenie. Oczywi cie, e Alia chciała władzy! Wszystkie raporty docieraj ce z tej przekl tej planety zgadzały si w tym jednym punkcie. Znowu zmienił temat rozmowy: - Czytałem o ich planetologu - powiedział. - Gdzie musi by klucz do zagadki czerwi i ich haploidalnych postaci, je li... - Zostaw ten problem innym! - przerwała mu, zaczynaj c traci cierpliwo . - Tylko tyle masz do powiedzenia na temat tego, co dla ciebie zrobili my? - Nic nie zrobili cie dla mnie - stwierdził. - Co takiego?! - Zrobili cie to dla rodu Corrinów - powiedział. - A teraz wła nie wy jeste cie rodem Corrinów. Mnie nawet nie wtajemniczono. - Masz okre lone obowi zki! - podkre liła. - Co b dzie z tymi, którzy na ciebie licz ? Tak, jakby jej słowa nało yły na niego nowe brzemi , poczuł ci ar wszystkich nadziei i marze zwi zanych z rodem Corrinów. - Tak - zgodził si . - Rozumiem... Ale nie zgadzam si z wieloma decyzjami, podj tymi i przeprowadzonymi w moim imieniu. S wstr tne. - Wstr ... Jak mo esz mówi co takiego? Zrobili my to, co ka dy wysoki ród uczyniłby dla powi kszenia swej fortuny. - Naprawd ? My l , e jeste cie troch prostaccy. Nie! Nie przerywaj mi. Je eli mam by Imperatorem, nauczcie si mnie słucha . My lisz, e nie potrafi czyta mi dzy wierszami? Do czego wy wiczono te tygrysy?
Nie była w stanie wydoby
z siebie słowa na tak bezpo redni
demonstracj
spostrzegawczo ci syna. - Rozumiem - kontynuował. - Dobrze, zatrzymam Tyekanika, poniewa wiem, e to ty go wci gn ła w to bagno. Jest dobrym oficerem, w sprzyjaj cych warunkach b dzie walczył o swoje zasady. - Jego... zasady? - Ró nica mi dzy dobrym i marnym oficerem le y w sile charakteru - powiedział. - Dobry oficer trzyma si zasad bez wzgl du na to, kto je kwestionuje. - Tygrysy były konieczno ci . - Uwierz w to, je eli operacja si powiedzie - odparł. - Ale i tak nie wybacz tego, co zrobiono z nimi w trakcie szkolenia. Nie protestuj. Zostały uwarunkowane. Sama to przyznała . - Co chcesz zrobi ? - spytała. - B d czekał i obserwował - odparł. - By mo e zostan Imperatorem. Poło yła dło na piersi i westchn ła. Przez kilka chwil przera ał j ; odniosła wra enie, e j zdradzi. Zasady! Ale teraz stan ł po jej stronie, widziała to wyra nie. Farad'n podniósł si , podszedł do drzwi i zadzwonił na słu cych. Obejrzał si jeszcze. - Sko czyli my, czy nie? - Tak. - Podniosła r k , gdy ju wychodził. - Dok d idziesz? - Do biblioteki. Zafascynowała mnie ostatnio historia rodu Corrinów. - Z tym j opu cił. "Do diabła z ni !" Farad'n zdawał sobie spraw ,
e ju
jest członkiem spisku. U wiadomił sobie
jednocze nie, e istnieje gł boka ró nica mi dzy histori zapisan na szigastrunach, czytan w wolnej chwili, a t , która toczyła si na bie co. Ta druga, nabieraj ca wokół niego coraz realniejszych kształtów, groziła porwaniem w nieodwracaln przyszło . Czuł si kierowany przez pragnienia tych wszystkich, których fortuny stały za nim. Pomy lał, e to dziwne, ale nie mo e znale
miejsca dla własnych pragnie .
Powiada si o Muad'Dibie, e pewnego razu, gdy ujrzał ziele próbuj ce wyrosn
pomi dzy dwiema skałami, przesun ł jedn z nich. Pó niej, gdy ziele
to rozkwitło, nakrył je uprzednio usuni t
skał . "Takie było jego
przeznaczenie" - powiedział. Komentarze - Teraz! - krzykn ła Ghanima. Leto wyprzedzaj cy j o dwa kroki w biegu do w skiej szczeliny w ród skał nie zawahał si . Zanurkował w rozpadlin , czołgaj c si przed siebie, dopóki nie skryła go ciemno . Usłyszał,
e Ghanima pada za nim. Po chwili ciszy rozległ si
wreszcie jej głos, ani
przynaglaj cy, ani przestraszony: - Utkn łam. Wstał, wiedz c, e w ten sposób jego głowa b dzie w zasi gu ostrych jak brzytwy pazurów. Odwrócił si w ciemnym przej ciu i podczołgał z powrotem, dopóki nie chwycił wyci gni tej dłoni Ghanimy. - Zaczepiłam si ubraniem - powiedziała. Tu pod sob usłyszał spadaj ce kamienie. Poci gn ł j za r k , ale niewiele w ten sposób uzyskał. Z tyłu dochodziły głuche pomruki rozzłoszczonych bestii. Leto wyt ył si i zapieraj c biodra o skał , szarpn ł siostr w gór . Materiał trzasn ł i chłopiec poczuł, e Ghanima przesun ła si nieco w jego kierunku. Sykn ła z bólu, ale on poci gn ł raz jeszcze, mocniej. Wreszcie uwolniła si i wpełzła do dziury; odczołgała si dalej i upadła pod cian . Byli zbyt blisko ko ca rozpadliny. Leto odwrócił si , opadł na czworaki i wsun ł gł biej. Ghanima czołgała si za nim. Słyszał jej ci ki oddech. Mówiło mu to, e si pokaleczyła. Dotarł do ko ca szczeliny, przewrócił si na plecy i wyjrzał przez w sk szpar . Wypełniona gwiazdami szczelina otwierała si jakie dwa metry ponad nimi. Nagle przesłoniło j co wielkiego. Powietrze wokół bli ni t wypełnił potworny ryk. Był to niski, gro cy, pradawny głos łowcy przemawiaj cego do przyszłej ofiary. - Mocno si zraniła ? - zapytał Leto, staraj c si zachowa spokojny ton. - Jeden z tygrysów zaczepił mnie pazurem. Rozdarł filtrfrak na lewej nodze. Krwawi . - Bardzo?
- Z yły. Nie mog powstrzyma krwotoku. - Przyci nij - powiedział. - S wi ksze, ni oczekiwałem. Leto dobył z pochwy krysnó i wstał. Wiedział, e tygrysy b d starały si dosta do swych ofiar, si gaj c pazurami tam, gdzie ich ciała nie mogły si zmie ci . Bardzo powoli wysun ł przed siebie nó . Co brutalnie uderzyło w czubek ostrza. Cios wykr cił mu rami , wytr caj c bro z dłoni. Poczuł tryskaj c na twarz obc krew. Rozległ si w ciekły, ogłuszaj cy ryk. Gwiazdy stały si widoczne. Usłyszał, e co upadło ze skał na piach, wyj c przera liwie. Po chwili jednak gwiazdy znów zostały zakryte, a w uszach zabrzmiał ryk drapie nika. Drugi tygrys zaj ł miejsce towarzysza, niepomny na jego los. - S uparte - powiedział Leto. - Jednego dostałe na pewno - odparła Ghanima. - Słyszysz? Ryki i odgłosy konwulsji w dole stawały si coraz słabsze. Drugi tygrys pozostał jednak niewzruszony. Leto schował krysnó i dotkn ł ramienia Ghanimy. - Daj mi swój. Potrzeba mi nowego ostrza, eby sobie z nim poradzi . - My lisz, e maj trzeciego w odwodzie? - Mało prawdopodobne. Tygrysy laza poluj parami. - Dokładnie tak jak my - odparła. - Tak jak my - zgodził si . Poczuł w lizguj c si w dło r koje
krysno a. Chwycił j
mocno. Raz jeszcze zacz ł powoli unosi bro . Ostrze napotykało tylko powietrze, nawet gdy podniósł rami na niebezpieczn wysoko . Opu cił r k , rozwa aj c mo liwo ci. - Nie mo esz go znale ? - Zachowuje si inaczej ni pierwszy. - Wci
tam jest. Czujesz zapach?
Przełkn ł lin suchym gardłem. Okropny fetor zaatakował jego nozdrza. Gwiazdy wci były zasłoni te. Nie słyszał ju zranionego tygrysa: trucizna na ostrzu krysno a dokonała swego dzieła. - Wydaje mi si , e b d musiał wsta - powiedział. - Nie! - Musz go podra ni , eby si gn ł do no a. - Tak, ale zgodzili my si , e je li jedno z nas mo e unikn ...
- To ty jeste ranna, zatem ty wracasz - odparł. - Je eli on ci ci ko zrani, nie b d mogła ci zabra - odparła. - Masz jaki lepszy pomysł? - Oddaj mi nó . - A twoja noga? - Mog sta na zdrowej. - Zwierz rozwali ci głow jednym ciosem. Mo e maula... - Je eli ktokolwiek tego słucha, wie ju , e jeste my przygotowani na... - Nie chc , eby ryzykowała! - powiedział. - Ktokolwiek tam jest, nie wolno mu si dowiedzie , e mamy pistolety maula. Jeszcze nie teraz. - Dotkn ła jego ramienia. - B d ostro na, schyl głow . Poniewa milczał, dodała: - Wiesz, e wła nie ja musz to zrobi . Oddaj mi nó . Niech tnie skin ł głow , odnalazł woln dłoni jej r k i zwrócił nó . Było to logiczne, ale logika toczyła w nim wojn z uczuciami. Ghanima zacz ła si odczołgiwa . Do Leto wyra nie dobiegał szmer ocierania si jej szaty o piasek na skałach. Westchn ła, a on domy lił si , e musiała wsta . "B d bardzo ostro na" - pomy lał. Prawie poci gn ł j za rami , by dalej nalega na u ycie pistoletu maula. Wiedział jednak, e nie mog zdradzi stanu swego uzbrojenia. Ten kto mógłby wyprowadzi zwierz z ich zasi gu i znale liby si w pułapce, ze zranionym tygrysem czaj cym si w jakim nieznanym miejscu w ród skał. Ghanima wci gn ła gł boko powietrze. Oparła plecy o cian rozpadliny. "Musz szybko działa " - pomy lała. Wyci gn ła w gór r k z nastawionym no em. Lewa noga dr ała, obficie krwawi c tam, gdzie przeoraty j pazury. Czuła ciepło spływaj cego po skórze strumyka krwi. "Bardzo szybko". Metod Bene Gesserit przygotowała zmysły na nadchodz cy kryzys. Kot musi si gn Gdzie kryło si
w dół. Powoli przesuwała ostrzem wzdłu szczeliny.
to przekl te zwierz ? Raz jeszcze przeorała powietrze. Nic. Trzeba było
sprowokowa tygrysa do ataku. Gł boko wci gn ła nozdrzami powietrze. Zapach kota dochodził z lewej strony. Spr yła si , wykonała jeszcze jeden gł boki wdech i krzykn ła: - Taqwa! Był to dawny freme ski okrzyk bitewny, którego znaczenia - "cena wolno ci" - mo na si
było doszuka tylko w najstarszych podaniach. Ze zło ci pchn ła ostrzem wzdłu otworu rozpadliny. Pazury wpiły si w jej łokie wcze niej, ni nó znalazł ciało bestii. Zdołała zwin
palce,
kiedy przeszywaj cy spazm bólu przemkn ł r k od barku po nadgarstek. Nagłe szarpni cie wyrwało krysnó ze zdr twiałej dłoni Ghanimy, lecz w ska luka w rozpadlinie znów za wieciła gwiazdami, a noc wypełniła si j kliwym rykiem zdychaj cego kociska. Potem nadeszły odgłosy miertelnych drgawek i uderzenia cielska zwalaj cego si ze skał. - Trafił mnie w rami - powiedziała Ghanima, staraj c si zwi za lu n fałd szaty dookoła rany. - Mocno? - Tak my l . Nie czuj dłoni. - Pozwól mi zapali
wiatło i...
- Nie, dopóki si nie ukryjemy. - Pospiesz si . Usłyszała, jak odwrócił si , by si gn
po fremsak.
- Mój nó jest tu, z boku - powiedziała. - Czuj r koje
kolanem.
- Zostaw go teraz. Zapalił pojedyncz , mał fiszk jarzeniow . Blask sprawił, e Ghanima zacz ła mruga oczyma. Leto postawił lamp z boku na piasku i westchn ł, gdy zobaczył r k siostry. Pazur otworzył dług , ziej c ran , skr caj c od łokcia wzdłu tylnej strony przedramienia prawie po nadgarstek. Rana odzwierciedlała ruch, jakim odwróciła rami , by podstawi nó pod łap tygrysa. Ghanima rzuciła okiem na skaleczenie, zamkn ła powieki i zacz ła odmawia Litani Przeciw Strachowi. Leto poczuł identyczn
potrzeb , ale odepchn ł od siebie zgiełk uczu
opatrywaniem rany. Musiał zrobi
to ostro nie, chc c zatrzyma
i zaj ł si
upływ krwi i nada
jednocze nie opatrunkowi niezr czny wygl d czego , co Ghanima mogłaby zało y sobie sama. Skłonił j , by woln r k zwi zała w zeł, podtrzymuj c koniec tkaniny w z bach. - Teraz spójrzmy na nog - rzekł. Skr ciła si , by pokaza drug ran . Ta nie była taka straszna: dwa płytkie rozdarcia wzdłu łydki. Krwawiły jednak e mocno. Leto oczy cił skaleczenie tak dobrze, jak tylko potrafił,
zawi zał pod filtrfrakiem tkanin i zapi ł nogawic kombinezonu. - Do rany dostał si piasek - powiedział. - Niech zajm si tym od razu, gdy wrócisz. - Piasek w ranach - odparła. - To nic nowego dla Fremenów. Zdobył si na u miech i usiadł. Ghanima wci gn ła gł boko powietrze. - Poradzili my sobie w ko cu. - Jeszcze nie. Przełkn ła lin , próbuj c doj
do siebie po doznanym szoku. Jej twarz wydawała si
blada w wietle fiszki jarzeniowej. Pomy lała: "Tak, musimy działa
szybko. Ktokolwiek
kontrolował te tygrysy, mo e ju si zbli a ". Leto, patrz c na siostr , poczuł gł boki ból, przeszywaj cy mu piersi. Przez lata stanowili jak gdyby jedn osob , ale plan wymagał, eby przeszli metamorfoz , id c dwiema ró nymi drogami. Nigdy ju do wiadczanie nie mogło by ich wspóln własno ci , tak jak było ni dot d. - Tkanin
wzi łem z mojego niezb dnika. Kto
to mo e zauwa y
- powiedział,
wróciwszy my lami do rzeczywisto ci. - Tak. - Zamieniła si z nim torbami. - W pobli u jest człowiek z transmiterem - powiedział. - Najprawdopodobniej czeka blisko kanatu, by si upewni , e zgin li my. Dotkn ła pistoletu maula zatkni tego na wierzchu fremsaka, uj ła go i wsun ła za szarf pod szat . - Mam podarte ubranie. - Poszukiwacze mog tu szybko trafi - rzekł. - Mo e by w ród nich zdrajca. Lepiej wracaj sama. Niech Hara ci ukryje. - Ja... zaczn szuka zdrajcy, jak tylko wróc - powiedziała. Spojrzała w twarz brata, dziel c jego bolesn
wiadomo ,
e od tej chwili b d
gromadzili w sobie coraz wi cej ró nic. Ju nigdy nie stan si jedno ci , ł cz c wiedz , której nikt inny nie mógł poj . - Pójd do D ekaraty - zdecydował. - Fondak... - odparła. Skinieniem głowy wyraził potwierdzenie. D ekarata-Fondak. Obie nazwy musiały odpowiada temu samemu miejscu. Tylko w ten sposób to legendarne miejsce mogło pozosta w ukryciu. Robota przemytników, oczywi cie. Zmiana jednej nazwy na inn nie przedstawiała dla
nich adnej trudno ci: działali pod przykrywk niepisanej konwencji, pozwalaj cej im istnie . Ród władaj cy planet
zawsze musi mie
tylne wyj cie, z którego mógłby skorzysta
w
wyj tkowej sytuacji, a mały udział w przemytniczych zyskach utrzymywał te kanały otwarte. W Fondaku-D ekaracie przemytnicy zaj li w pełni sprawn sicz, nie przejmuj c si losem jej szcz tkowej ludno ci. I ukryli D ekarat wprost w otwartej pustyni, bezpieczni dzi ki tabu, które trzymało Fremenów z daleka. - aden Fremen nie pomy li o szukaniu mnie w takim miejscu - powiedział Leto. - B d oczywi cie pyta po ród przemytników, ale... - Zrobimy tak, jak si umówili my - odparła Ghanima. - Wiem. - Słysz c własny głos, Leto zrozumiał, e celowo przeci ga ostatnie chwile wzajemnej - jego i siostry - to samo ci. U miech wykrzywił mu usta, dodaj c lat wygl dowi. Ghanima u wiadomiła sobie, e widzi brata przez woal czasu. Łzy paliły jej oczy, gdy patrzyła na tego nowego Leto. - Nie wolno ci jeszcze oddawa wody zmarłym - powiedział, przesuwaj c palcem po jej wilgotnych policzkach. - Odejd tak daleko, e nikt mnie nie usłyszy, i przywołam czerwia. - Wskazał na zło one haki stworzyciela, przypi te do szarfy fremsaka. - B d w D ekaracie pojutrze przed witem. - Jed szybko, mój stary przyjacielu - szepn ła. - Wierz w ciebie, moja jedyna przyjaciółko - odparł. - Pami taj, eby była ostro na nad kanatem. - Wybierz dobrego czerwia - wypowiedziała freme skie słowa po egnania. Lew r k zgasiła fiszk jarzeniow i zacz ła szele ci nocn osłon . Poci gn ła j ku sobie, zrolowała i wetkn ła w torb . Usłyszała jego lekkie kroki, gdy schodził w dół po skałach, na pustyni . Uzbroiwszy si w now sił , czekała na rozwój wydarze . Leto musiał sta si dla niej martwy. Musiała uwierzy w jego mier . Nie mogła wiedzie nic o adnej D ekaracie, o bracie poszukuj cym miejsca zagubionego we freme skiej mitologii. Musiała tak uwarunkowa organizm, aby reagował z całkowitym przekonaniem, kiedy b dzie opowiadała o mierci Leto rozszarpanego przez tygrysy laza. Niewielu ludziom udało si zwie
Prawdomówczyni , ale ona
wiedziała, e potrafi to zrobi ... Wielo ycie, które dzieliła z Leto, nauczyło j , jak tego dokona : korzystaj c z hipnotycznego procesu, starego ju w czasach Szeby; chocia prawdopodobnie była jedyn osob , która pami tała, e w ogóle istniała jaki Szeba. Starannie zaplanowała gł boki przymus i przez długi czas po odej ciu brata przekształcała sw
wiadomo
- tworz c posta
pogr onej w ałobie siostry, ocalałej bli niaczki - dopóty, dopóki nie uzyskała nieodparcie podobnej do prawdy cało ci. Gdy sko czyła, poczuła, jak wewn trzny
wiat ucisza si ,
wypchni ty z jej wiadomo ci. Uzyskała efekt uboczny, którego si nie spodziewała. "Gdyby Leto ył i mógł si tego nauczy !" - pomy lała. Wstała, spojrzała w dół na pustyni , gdzie tygrysy dopadły brata. Dobiegł stamt d d wi k wydobywaj cy si z piasku, d wi k dobrze znany Fremenom: przej cie czerwia. Chocia rzadko spotykało si je w tej okolicy, to jednak czasami si zjawiały. By mo e miertelne drgawki pierwszego kota... Tak, Leto zabił jedn besti , zanim druga go dopadła. Obecno
czerwia wydawała si dziwnie
symboliczna. Uwarunkowanie Ghanimy było tak gł bokie, e daleko w dole na piasku ujrzała trzy ciemne plamy: dwa tygrysy i Leto. Potem czerw przeszedł i pozostał ju tylko piach o powierzchni uło onej w nowe fale. Czerw nie był zbyt wielki... ale wystarczaj co du y. Uwarunkowanie spowodowało, e nie dostrzegła małej postaci, unoszonej na pier cieniowym grzebiecie. Walcz c z
alem, Ghanima zapi ła fremsak i wyczołgała si
ostro nie z ukrycia.
Trzymaj c dło na pistolecie maula, zbadała teren. Ani ladu człowieka z transmiterem. Podj ła wspinaczk w gór , przeczołguj c si na przeciwległ stron i pełzn c w ród rzucanych przez ksi yc cieni. Wypatrywała zabójcy czaj cego si na jej drodze. W ko cu zobaczyła przed sob Przez piasek ku
wiatła siczy Tabr i pochodnie grupy poszukiwawczy.
wiadkowi posuwała si
prowadz c daleko na północ, by omin
jaka
ciemna plama. Ghanima wybrała tras
zbli aj c si wypraw . Zeszła na piach i skryła si w
cieniu wydm. St paj c nierównomiernie, tak aby nie przyci gn
czerwia, wyszła na pust tras ,
dziel c Tabr od miejsca, gdzie zgin ł Leto. Pami tała dobrze, e miała by ostro na nad kanatem. Nic nie mogło przeszkodzi jej w zło eniu relacji o tym, jak Leto zgin ł, ratuj c j przed tygrysami.
Rz dy, je eli s
trwałe, zawsze ci
coraz bardziej ku formom
arystokratycznym. Nie jest znany w historii aden władca, który unikn łby tego losu. A gdy rozwija si arystokracja, rz d coraz bardziej d y ku działaniu wył cznie w interesie klasy panuj cej - czy klas
t
b dzie dziedziczna
monarchia, oligarchia finansowych mocarstw, czy okopuj ca si wokół władzy biurokracja. "Polityka jako zjawisko powtarzalne. Podr cznik wiczebny Bene Gesserlt" - Dlaczego zło ył nam t ofert ? - zapytał Farad'n. - To najwa niejsze. On i baszar Tyekanik stali w wietlicy - jednej z prywatnych komnat Farad'na. Wensicja siedziała z boku, na niskiej, bł kitnej otomanie, prawie jakby podsłuchiwała, a nie współuczestniczyła w rozmowie. Farad'n uległ zadziwiaj cej przemianie od tamtego poranka, kiedy odsłoniła przed nim plany organizowanego spisku. W Zamku Corrinów dochodziło ju podkre lało spokojny komfort
pó ne popołudnie i płasko padaj ce
wiatło
wietlicy - pokoju zastawionego prawdziwymi ksi kami,
odtworzonymi w plastenie. Na półkach zalegało mnóstwo szpul z nagraniami, bloki z danymi, szpule szigastruny i wzmacniacze mnemoniczne. Znajdowała si tu wprawdzie tylko jedna otomana, lecz prócz niej było wiele foteli - wszystkie dostosowywuj ce kształty do siedz cych w nich osób - które unosiły si na polu dryfowym. Zaprojektowano je tak, aby osi gn
maksimum
niekr puj cej wygody. Farad'n odwrócił si
plecami do okna. Miał na sobie gładki, szaro-czarny mundur
sardaukara, z jedyn dekoracj w postaci stylizowanych, złotych lwich pazurów na wyłogach kołnierza. Zdecydował si przyj
baszara i matk u siebie, maj c nadziej na uzyskanie bardziej
niezobowi zuj cego nastroju, ni byłoby to mo liwe na oficjalnym posiedzeniu, lecz nieustanne "mój pan to" i "moja pani tamto" Tyekanika tworzyło dystans. - Panie, nie s dz , eby zło ył ofert , nie b d c w stanie jej zrealizowa - powiedział Tyekanik. - Oczywi cie, e nie - wtr ciła si Wensicja. Farad'n spojrzał na matk po to tylko, by j uciszy , i zapytał: - Nie naciskali my na Idaho ani nie usiłowali my skorzysta z obietnicy Kaznodziei? - Nie - odparł Tyekanik. - Zatem dlaczego Duncan Idaho, przez całe ycie znany z fanatycznej lojalno ci wobec
Atrydów, proponuje teraz oddanie lady Jessiki w nasze r ce? - Kr
plotki o jaki kłopotach na Arrakis... - odwa yła si wtr ci Wensicja.
- Nie s potwierdzone - przerwał Farad'n. - Czy te kłopoty mog by efektem działalno ci Kaznodziei? - Mo liwe - rzekł Tyekanik - ale nie widz , niestety, motywacji. - Mówi, e szuka dla niej azylu - powiedział Farad'n. - To by si zgadzało, je eli pogłoski... - Wła nie - rzekła ksi na. - Mo emy wysun
kilka przypuszcze i rozwa y je - zaproponował Farad'n. - A je eli
Idaho popadł w niełask u lady Alii? - Rzucałoby to nowe wiatło na sytuacj - powiedziała Wensicja. - Jednak on... - Nie otrzymali my jeszcze adnych wiadomo ci od przemytników? - wtr cił si Farad'n. - Dlaczego nie... - Dor czanie informacji zawsze trwa długo o tej porze roku - powiedział Tyekanik - a wymogi bezpiecze stwa... - Tak, oczywi cie, ale mimo to... - Farad'n potrz sn ł głow . - Nie podobaj mi si nasze rozwa ania. - Nie spiesz si z ich odrzucaniem - ostrzegła Wensicja. - Wszystkie pogłoski o Alii i tym kapłanie, jak mu tam na imi ... - D awid - powiedział Farad'n. - Ale ów człowiek... - Jest dla nas bardzo cennym ródłem informacji - rzekła Wensicja. - Chciałem powiedzie , e ten człowiek gra rol podwójnego agenta - odparł Farad'n. Nie mo na mu ufa . Jest zbyt wiele oznak, e... - Niestety, nie widz ich - zaprzeczyła. Nagle rozgniewała go postawa Wensicji. - Daj ci moje słowo, matko. Oznaki s pewne. Wyja ni ci to pó niej. - Zgadzam si z tob , mój panie - powiedział Tyekanik. Wensicja poczuła si ura ona. O mielili si j zignorowa , jak gdyby była lekkomy ln idiotk bez... - Nie wolno nam zapomina , e Idaho stał si niegdy ghol - powiedział Farad'n. Tleilaxanie... - Spojrzał w bok, na Tyekanika. - Có , ta mo liwo
zostanie zbadana - odparł Tyekanik.
Poczuł,
e podziwia sposób, w jaki pracował umysł Farad'na - czujnie, ostro,
kwestionuj ce. Tak, Tleilaxanie, przywracaj c uwarunkowanie maj ce przynie
ycie Idaho, mogli umie ci
w nim
im dodatkowe korzy ci.
- Ale nie pojmuj , jaki Tleilaxanie mogliby mie w tym cel - powiedział Farad'n. - Zainwestowali w nasz fortun - odparł Tyekanik - Małe ubezpieczenie w nadziei na przyszłe łaski. - Nazwałbym to raczej wielk inwestycj - rzekł Farad'n. - I niebezpieczn - dodała Wensicja. Farad'n musiał si z ni zgodzi . Zdolno ci lady Jessiki były powszechnie znane w Imperium. Ponad wszystko, to wła nie ona wyszkoliła Muad'Diba. - W wypadku, gdyby si stało wiadome, e j wi zimy - uzupełnił Farad'n. - Tak, to mo e okaza si obosiecznym mieczem - zgodził si Tyekanik. - Ale nikt nie musi wiedzie o nowym miejscu pobytu lady Jessiki. - Załó my - rzekł Farad'n - e przyjmujemy ofert . Jak warto
przedstawia matka
Muad'Diba? Czy mo emy j wymieni na co o wi kszym znaczeniu? - Nie otwarcie - odpowiedziała Wensicja. - Oczywi cie, e nie! - Spojrzał wyczekuj co na Tyekanika. - Musimy si przekona - powiedział Tyekanik. Farad'n pokiwał głow . - Tak. My l , e w wypadku wyra enia zgody powinni my uwa a lady Jessik za kapitał zdeponowany na bli ej nieokre lony cel. W ko cu bogactwo nie musi zosta wydane koniecznie na jak kolwiek konkretn rzecz. Jest po prostu... potencjalnie u yteczne. - Ona mo e okaza si bardzo niebezpiecznym je cem - ostrzegł Tyekanik. - Nad tym trzeba si rzeczywi cie zastanowi - odparł Farad'n. - Mówiono mi, e dzi ki metodzie Bene Gesserit mo na manipulowa lud mi tylko za pomoc u ycia głosu. - Lub ciała - dodała Wensicja. - Irulana kiedy zdradziła mi troch z tego, czego si nauczyła. Chciała wywrze na mnie wra enie, ale nie s dz , by przesadzała. Wniosek z tego płyn ł jeden: e Bene Gesserit maj wiele sposobów prowadz cych do osi gni cia celu. - Starasz si zasugerowa - rzekł Farad'n - e b dzie chciała mnie uwie ? Wensicja wzruszyła ramionami. - Powiedziałbym, e jest troch za stara, czy nie? - zapytał Farad'n. - Z Bene Gesserit nigdy nic nie wiadomo - rzekł Tyekanik.
Farad'n poczuł dreszcz zmieszanego z l kiem podniecenia. Gra maj ca doprowadzi do otrzymania władzy przez ród Corrinów równocze nie poci gała go i odpychała. Wci
pragn ł
wycofa si , by kontynuowa ulubione badania historyczne i pogł bia wiedz konieczn do władania tu, na Salusa Secundus. Odtworzenie sił sardaukarskich było celem samym w sobie... i dla tego zadania Tyek stanowił wci odpowiedzialno ,
natomiast
całe
dobre narz dzie. Jedna planeta to wystarczaj co du a Imperium
wymagało
nieporównywalnie
wi kszych
umiej tno ci rz dzenia. I im wi cej czytał o Muad'Dibie - Paulu Atrydzie, tym bardziej fascynował si sposobami korzystania z władzy. Jako tytularna głowa rodu Corrinów, spadkobierca Szaddama IV, dokonałby wielkiego dzieła, przywracaj c swojej rodzinie dziedziczne prawo do Lwiego Tronu. Chciał tego! Pragn ł tego! Farad'n zorientował si , e powtarzaj c t n c c litani , potrafi pokona chwilowe w tpliwo ci. Tymczasem Tyekanik kontynuował: -... i, oczywi cie, Bene Gesserit nauczaj , e pokój prowokuje agresj , wywołuj c w efekcie wojn . Paradoksem... - Jak doszli my do tego tematu? - zapytał Farad'n, odrywaj c uwag od areny własnych spekulacji. - Có ... - powiedziała słodko Wensicja, zauwa ywszy ju wcze niej nieobecny wyraz twarzy syna. - Zapytałam jedynie, czy Tyek zna filozofi , któr kieruje si zakon e ski. - Do filozofii powinno si podchodzi z lekcewa eniem - rzekł Farad'n, zwracaj c twarz ku Tyekanikowi. - W kwestii oferty Idaho: s dz , e powinni my rozwa a j dalej. Kiedy my limy, e co poznali my dogł bnie, wła nie wtedy przychodzi chwila, w której trzeba si lepiej temu czemu przyjrze . - Tak si stanie - powiedział Tyekanik. Podobała mu si ostro no
Farad'na, ale miał
nadziej , e nie przeniesie si ona na militarne decyzje, wymagaj ce szybko ci i precyzji. Pozornie bez zwi zku, Farad'n spytał: - Wiecie, co uwa am za najciekawsze w historii Arrakis? Freme ski zwyczaj z dawnych czasów: zabijanie od r ki nie ubranych w filtrfrak. - Dlaczego fascynujesz si filtrfrakami? - zapytał Tyekanik. - Wi c nic nie zauwa yli cie? - Có takiego mieli my zauwa y ? - zapytała ironicznie Wensicja. Farad'n posłał matce zirytowane spojrzenie. Dlaczego przeszkadza wła nie teraz? Odwrócił wzrok na Tyekanika. - Filtrfrak jest kluczem do charakteru Arrakis, Tyek. To pi tno Diuny. Ludzie skłaniaj
si do skupienia na fizycznych opisach: filtrfrak chroni wilgo ciała, wł cza j w obieg i czyni mo liwym przetrwanie w trudnych warunkach. Wiesz, obyczaj Fremenów pozwalał na dawanie po jednym filtrfraku ka demu członkowi rodziny, z wyj tkiem tych, którzy zdobywali ywno
-
oni mieli ich wi cej. Prosz jednak, zauwa cie oboje - gestem r ki wł czył w dyskusj matk - e ubiory, które udaj filtrfraki, ale naprawd nimi nie s , stały si modne w całym Imperium. Gór wzi ła powszechna u ludzi cecha: kopiowa zwyci zc ! - Naprawd s dzisz, e ów szczegół ma jakie znaczenie? - zapytał zdezorientowany jego tonem Tyekanik. - Tyek, Tyek... Bez takich informacji nie mo na byłoby rz dzi ! Powiedziałem, e filtrfraki s
kluczem do ich charakteru, bo s ! Filtrfrak to co
konserwatywnego,
zachowawczego. Tyekanik spojrzał na Wensicj , która patrzyła na syna, marszcz c ze zmartwienia brwi. Ta cecha Farad'na zarówno przyci gała, jak i martwiła baszara. Zbyt ró nił si od Szaddama, który stanowił wcielenie ideału sardaukara: był zmilitaryzowanym zabójc o bardzo niewielu hamulcach. Ale Szaddam poddał si
Atrydom dowodzonym przez przekl tego Paula.
Rzeczywi cie, to co okazywał teraz Farad'n, przypominało cechy, o których czytał, e posiadał je Paul Atryda. By mo e Farad'n mniej wahałby si pomi dzy niezb dnymi, okrutnymi decyzjami ni Atrydzi, lecz tylko dlatego, e przeszedł sardaukarskie szkolenie. - Wielu rz dziło, nie zbieraj c tego rodzaju informacji - stwierdził Tyekanik. Farad'n popatrzył na przez chwil i rzekł: - Rz dziło i upadło. Usta Tyekanika ci gn ły si w prost kresk . Poj ł oczywist aluzj odnosz c si do kl ski Szaddama. Była to równie kl ska sardaukarów. I aden z nich nie potrafił wspomina jej równie lekko. Poczyniwszy t uwag , Farad'n dodał: - Widzisz, Tyekanik, nigdy w pełni nie doceniono wpływu warunków ycia danej planety na masy nie wiadomych tubylców. Aby pokona
Atrydów, musimy pojmowa
nie tylko
Kaladan, ale i Arrakis: pierwsza jest łagodna, a druga to grunt wymagaj cy twardych decyzji. Jak doszło do asymilacji Atrydów i Fremenów? Bez rozwi zania tej zagadki nigdy nie zdołamy tego powtórzy i znów zostaniemy pokonani. - A có to ma wspólnego z ofert Idaho? - zapytała z naciskiem Wensicja.
Farad'n popatrzył z góry na matk . - Zaczniemy walk od wprowadzenia w ich społecze stwo pewnego rodzaju presji. Presja jest pot nym narz dziem, jej brak równie . Nie zauwa yła , jak Atrydzi stopniowo łagodzili obyczaje Fremenów? Tyekanik skin ł głow , wyra aj c aprobat . Celna uwaga. Nie mo na pozwala na zbytnie łagodzenie dyscypliny sardaukarów. Jednak niepokoiła go wci
propozycja Idaho.
- Mo e lepiej odrzuci t ofert ? - powiedział. - Jeszcze nie - odezwała si Wensicja. - Mamy otwarty cały wachlarz decyzji, naszym zadaniem jest rozpatrzenie mo liwie du ej ilo ci wariantów. Mój syn ma racj - potrzebujemy wi cej informacji. Farad'n popatrzył na ni , rozwa aj c znaczenie wypowiedzianych przez matk słów. - Ale czy nie miniemy punktu, poza którym nasze decyzje nie b d miały znaczenia? zapytał. Z ust Tyekanika dobył si gorzki miech. - Je eli o mnie chodzi, uwa am, e dawno min li my punkt, z którego nie ma powrotu. Farad'n odrzucił w tył głow i roze miał si w lad za nim. - Ale wci
jeszcze mamy mo liwo
wyboru, Tyek.
W tym wieku, gdy rodki ludzkiego transportu obejmuj potrafi ce pokonywa
w transczasie gł bi
urz dzenia
przestrzeni i inne delikatnie
przenosz ce ludzi przez rzeczywi cie niedost pne dla ich stóp planetarne powierzchnie, dziwna jest my l o podejmowaniu pieszo dalekich podró y. Mimo to sposób ten pozostaje podstawowym na Arrakis. Fakt ów przypisywany jest cz ciowo wiadomemu wyborowi, a cz ciowo brutalnemu traktowaniu, jakie planeta zachowuje dla wszystkiego, co mechaniczne. W ograniczeniach narzucanych przez Arrakis człowiek jest najwytrzymalszym i najbardziej niezawodnym elementem Had d . By mo e milcz ca wiadomo
tego faktu
czyni Arrakis ostatecznym zwierciadłem duszy. z "Poradnika Had d " Powoli i ostro nie Ghanima dotarła z powrotem do siczy Tabr, trzymaj c si najgł bszych cieni wydm. Przycupn ła w milczeniu, gdy ekipa poszukiwaczy przechodziła obok. Nie opuszczała jej straszna wiadomo : czerw, który zabrał tygrysy i ciało Leto, był ledwie wst pem do czekaj cych j niebezpiecze stw. Leto odszedł, i to odszedł na zawsze. Opanowała łzy i zapami tała si w gniewie. Stała si czyst Fremenk i wiedziała o tym, syc c si uzyskan wiedz . Zrozumiała wszystko, co mówiono o Fremenach. Kr yły plotki, e nie maj sumienia, gdy spłon ło w konfrontacji z pragnieniem zemsty na tych, którzy wyp dzali ich z planety na planet . Oczywi cie, to zwykła głupota. Tylko najprymitywniejszy dzikus nie posiada sumienia. Fremeni mieli je bardzo wysoko rozwini te, a koncentruj ce si na pomy lno ci narodu. Tylko obcym wydawali si brutalni - tak jak obcy wydawali si brutalni Fremenom. Ka dy Fremen wiedział bardzo dobrze,
e mo e dokona
brutalnego czynu i nie mie
z tego powodu
wewn trznych wyrzutów. Fremeni nie odczuwali winy robi c rzeczy, które wywoływały to uczucie w innych. Rytuały ofiarowywały im wolno przynie
od grzechów, które inaczej mogłyby
ogóln zagład . Wiedzieli, e ka dy wyst pek mo na usprawiedliwi , przynajmniej po
cz ci, dobrze znanymi okoliczno ciami łagodz cymi: "nieopanowaniem", czy "naturalnie" złymi skłonno ciami, b d cymi udziałem wszystkich ludzi, albo "brakiem szcz cia", które odczuwali jako zderzenie pomi dzy miertelnym ciałem, a zewn trznym chaosem wszech wiata. Na tym tle Ghanima postrzegała siebie jako czyst Fremenk , starannie przygotowan do dozwolonej plemiennej brutalno ci. Potrzebowała celu - a tym celem był bez w tpienia ród
Corrinów. Marzyła o ujrzeniu krwi Farad'na rozlanej u swych stóp. Przy kanacie nie czekał na ni
aden wróg. Nawet ekipy poszukiwawcze rozeszły si na
wszystkie strony. Przeci ła kanat, id c po mostku bez por czy. Potem podczołgała si przez wysok traw ku ukrytemu wej ciu do siczy. Wstała, aby zorientowa si w sytuacji. Nagle w przodzie zabłysły wiatła i Ghanima rzuciła si
płasko na ziemi . Wyjrzała przez łodygi
wyro ni tej lucerny. Jaka kobieta weszła z zewn trz w otwór ukrytego przej cia. Kto pami tał o tradycyjnym przygotowaniu wej cia do siczy. W czasie kłopotów ka dego, kto wchodził do siczy, witało si
jaskrawym wiatłem, o lepiaj cym na chwil
przybysza i daj cym czas
stra nikom na decyzj . Nigdy jednak takie przywitanie nie powinno by widoczne daleko na pustyni. To, e Ghanima dostrzegła wiatło, oznaczało, e kto zdj ł zewn trzn grod . Ghanima poczuła przypływ gniewu na tak jawne zaniedbanie bezpiecze stwa siczy: pal ce si otwarcie wiatło. Zgroza. Po wiata wci
kładła si wachlarzem na grunt u podnó a zbocza. Dziewczynka wybiegła
z ciemno ci sadu w jasny kr g. Jej ruchy zdradzały co w rodzaju przestrachu. Ghanima mogła dojrze u wej cia kr g kuli wi toja skiej z otaczaj c j aureol owadów. Blask o wietlał teraz dwa ciemne cienie w przej ciu - m czyzn i kobiet trzymaj cych si za r ce. Ghanima wyczuwała, e co tu nie jest w porz dku. Nie byli tylko par kochanków kradn cych par chwil dla Ciebie.
ródło wiatła wisiało w górze, za nimi. Mówili do siebie
o wietleni łukiem blasku, rzucaj c cienie na zewn trz, w noc, gdzie ka dy mógł obserwowa ich ruchy. W pewnym momencie m czyzna uwolnił sw r k , gestykuluj c pr dkimi, skrytymi ruchami. Gdy sko czył, dło powróciła w cie . W ciemno ci wokół Ghanimy rozbrzmiewały głosy nocnych stworze , ale ona starała si pozby ich ze wiadomo ci, by jej nie rozpraszały. Co zaniepokoiło j w tych dwojgu? Gesty m czyzny były tak stateczne, tak ostro ne. Odwrócił si . Odbicie wiatła od szaty kobiety rzuciło na niego blask, ukazuj c surow , czerwon
twarz z ogromnym nosem. Ghanima w milczeniu wci gn ła gł boki oddech.
Palimbasza! Był wnukiem naiba, którego synowie polegli w słu bie Atrydów. Twarz - i jeszcze co , co błysn ło w rozchylonej podczas obrotu szacie - nakre liła Ghanimie kompletny obraz. Pod szat miał pas z przytwierdzon kaset , błyskaj c klawiszami i suwakami. Bez w tpienia był to instrument z Tleilaxu, b d z Ix. Musiał to by transmiter, który uwolnił tygrysy.
Palimbasza. A wi c kolejna freme ska rodzina przeszła na stron rodu Corrinów. Kim była kobieta? To bez znaczenia. Po prostu kim , kogo wykorzystywał Palimbasza. W umy le Ghanimy zjawiła si my l Bene Gesserit: "Ka da planeta ma własny czas, tak samo ka de ycie". Dobrze pami tała Palimbasz . Nauczał w siczowej szkole matematyki. Starał si wyja ni Muad'Diba systemami matematycznymi, pot pianymi dot d przez kapła stwo. Zniewalał umysł w prosty sposób: przekazywał techniczn wiedz , nie przekazuj c adnej warto ci. "Powinnam wcze niej była go podejrzewa - pomy lała. - Symptomy były oczywiste". Po chwili z gorzkim u ciskiem w oł dku doko czyła t my l: "To on zabił mojego brata!" Zmusiła si do spokoju. Palimbasza zabiłby i j , gdyby starała si min
go w ukrytym
przej ciu. Teraz zrozumiała przyczyn tej niefreme skiej rewii wiatła, zdrady ukrytego wej cia. Wypatrywał przy wietle, czy która z ofiar nie uciekła tygrysom. Ghanima, widz c transmiter, poj ła cz
gestów r ki - Palimbasza gniewnym ruchem naciskał jeden z klawiszy urz dzenia.
Obecno
tej pary ostrzegła Ghanim . Prawdopodobnie w ka dym wej ciu do siczy stał
inny stra nik. Podrapała si po nosie. Zraniona noga wci
dr ała, a prawa r ka mocno bolała. Palce
miała zdr twiałe. Gdyby doszło do walki na no e, musiałaby trzyma go w lewej r ce. Ghanima pomy lała o u yciu pistoletu maula, ale charakterystyczny odgłos na pewno ci gn łby niepo dan uwag . Trzeba było znale
jaki inny sposób.
Palimbasza raz jeszcze odwrócił si plecami do wyj cia, staj c si ciemn plam na tle wiatła. Uwaga kobiety, nawet gdy mówiła, skierowana była przez cały czas na zewn trz. Ghanima czuła w niej napi cie sprawiaj ce wra enie, e kobieta widzi, u ywaj c samych k cików oczu. Była zatem czym wi cej ni u ytecznym narz dziem zdrajców. Była jedn z nich. Ghanima przypomniała sobie,
e Palimbasza miał aspiracje zosta
kajmakanem,
politycznym gubernatorem pod zwierzchnictwem Regentki. Było jasne, e stanowi ogniowo wi kszego spisku. Za nim stało wielu innych. Nawet tu, w Tabr. Gdyby udało si wzi
jedno z
nich ywcem, miałoby si w gar ci wielu innych. Uwag Ghanimy przyci gn ło sapni cie małego zwierz cia pij cego z kanatu. Naturalne d wi ki i naturalne istoty. Jej pami
próbowała si przebi przez dziwn barier milczenia w
umy le. Dotarła wreszcie do kapłanki Jowf, pojmanej w Asyrii przez Sennacheriba. Jej wspomnienia powiedziały Ghanimie, co musi teraz zrobi . Palimbasza i jego kobieta byli jedynie dzie mi, niesfornymi i niebezpiecznymi. Nie wiedzieli nic o Jowf, nie znali nawet imienia planety, na której kapłanka i Sennacherib obrócili si w proch i pył. Taki sam los miał spotka spiskowców: ich sława miała zemrze tu i teraz, na gruncie Arrakis, nim si jeszcze narodziła. Przetoczywszy si
na bok, Ghanima uwolniła fremask, wyzwoliła piachochrapy z
przytrzymuj cych je wi za , zdj ła z nich pokrowiec i usun ła filtr. Teraz dysponowała dług rur . Z małego pudełeczka niezb dnika wyci gn ła igł , wyj ła z pochwy krysnó i wło yła igł w otwór na szczycie ostrza, prowadz cy do zbiornika z trucizn : miejsca, przez które przebiegał kiedy nerw czerwia. Zranienie r ki czyniło to zadanie niezwykle trudnym. Dziewczynka poruszała si powoli, ostro nie, przytrzymuj c z wielk przezorno ci zatrut igł , podczas gdy z przegródki we fremsaku wyj ła tampon z włókna przyprawowego. Trzon igły owin ła ci le wacikiem, tworz c pocisk dokładnie mieszcz cy si w rurze piachochrapów. Trzymaj c bro poziomo, podpełzła bli ej do wiatła, poruszaj c si powoli, by wywoła minimalne zamieszanie w ród lucerny. Czołgaj c si , badała wzrokiem owady lataj ce w wietle. Tak, w tym rojnym tłumie widziała równie piumuchy. Wiedziała o nich, e z zapami taniem gryz
ludzkie ciało. Zatruta strzałka mogła zosta
nie zauwa ona, wzi ta jako uk szenie
natr tnego owada. Pozostawała kwestia wyboru: które z pary wybra - m czyzn czy kobiet ? Muriza. Imi
nagle wyskoczyło z pami ci Ghanimy. Tak nazywała si
ta kobieta.
Przypomniały jej si rzeczy, które o niej mówiono. Była jedn z tych, które kr ciły si wokół Palimbaszy jak te owady, roj ce si
wokół kuli wi toja skiej. Była słaba, łatwo ulegała
wpływom. Bardzo dobrze. Palimbasza wybrał sobie na t noc złe towarzystwo. Ghanima przytkn ła r k do ust i z pomoc wspomnie kapłanki Jowf, obecnej w jej wiadomo ci, zaczerpn ła gł boko powietrza, by po chwili wydmuchn
je gwałtownie.
Palimbasza trzepn ł si w policzek i spojrzał na dło . Krew. Nie widział igły odrzuconej ruchem r ki. Kobieta powiedziała co uspokajaj cego i Palimbasza roze miał si . miał si wci , gdy nogi zacz ły si
pod nim ugina . Zatoczył si
raptownie na Muriz , która usiłowała go
podtrzyma . Nagle obok nich pojawiła si Ghanima przyciskaj ca ostrze odsłoni tego krysno a do boku kobiety.
Tonem konwencjonalnej, spokojnej rozmowy, dziewczynka powiedziała: - Nie rób adnych gwałtownych ruchów, Murizo. Mój nó jest zatruty. Mo esz ju pu ci Palimbasz . Jest martwy.
We wszystkich wi kszych społecznych siłach odnajdujemy ukryt ch zdobycia i utrzymania władzy poprzez słowa. Od szamana przez kapłana po biurokrat - wsz dzie obserwujemy to samo zjawisko. Rz dzon ludno uwarunkowa
trzeba
na przyjmowanie słów-kluczy jako rzeczywistych rzeczy, na
mylenie słownych konstrukcji z rzeczywistym wszech wiatem. Utrzymuj c tak struktury władzy, pewne symbole ukrywa si poza zasi giem powszechnego zrozumienia - symbole takie jak te, które na przykład dotycz manipulowania ekonomi . Symbolika - tajno
tych poj
prowadzi do rozwoju izolowanych,
szcz tkowych podj zyków, z których ka dy jest oznak , i gromadz
w r ku pewnego rodzaju władz . Zało ywszy tak
u ywaj cy go interpretacj
procesu zdobywania władzy, nasze Imperialne Siły Bezpiecze stwa winny by wiecznie uczulone na powstawanie podj zyków. "Wykłady w Akademii Wojennej w Arrakin" w opracowaniu ksi nej Irulany - Mo e nie powinienem tego mówi - powiedział Farad'n - lecz by unikn
omyłek,
o wiadczam, e umie ciłem tu głuchoniemego z rozkazem zabicia obojga was w wypadku, gdybym zacz ł zdradza oznaki ulegania czarodziejskim praktykom. Nie spodziewał si , e ujrzy jak kolwiek reakcj . Oboje, lady Jessika i Idaho, spełniali i bez tego wszelkie jego oczekiwania. Farad'n rozmy lnie wybrał na miejsce pierwszej rozmowy dawn Komnat Audiencji Pa stwowych Szaddama. Je eli nawet brakowało jej wielko ci, to była przystosowana do organizowania niezwyczajnych spotka . Na zewn trz panowała typowa zimowa pogoda, lecz o wietlenie komnaty pozbawionej okien symulowało nieustaj cy letni dzie , sk pany w złotym wietle padaj cym ze zr cznie rozmieszczonych kuł wi toja skich, wykonanych z najczystszego Ixia skiego kryształu. Wiadomo ci z Arrakis napełniały Farad'na spokojem i uniesieniem. Leto, bli niakchłopiec, zgin ł, zabity przez tygrysy. Ghanima, ocalała siostra, znajdowała si w r kach ciotki, która traktowała j jako zakładniczk . Raport z Diuny wyja niał kulisy dziwnej propozycji Idaho. Duncan po prostu prosił o azyl dla lady Jessiki. Szpiedzy Corrinów donosili o niepewnym zawieszeniu broni na Arrakis: Alia wyraziła zgod na poddanie si próbie, zwanej "Procesem-oOp tanie", której celów w pełni nikt nie wyja nił. Jednak e na proces nie wyznaczono adnej konkretnej daty i dwaj szpiedzy Corrinów byli przekonani, e nigdy do niego nie dojdzie. Jedyn
pewn
wiadomo ci
była informacja o walkach mi dzy freme skimi siłami militarnymi i
Fremenami z pustyni. Była to poroniona wojna domowa, która wywołała tymczasowy zastój w rz dzie. Tereny zarz dzane przez Stilgara pozostały neutralne, a ich rol okre lano jako pole wzajemnej wymiany zakładników. Ghanim bez w tpienia trzymano jako zakładniczk , chocia agenci nie rozpracowali tego tematu do ko ca. Jessik i Idaho przywieziono tutaj i dla bezpiecze stwa natychmiast przywi zano do foteli dryfowych. Oboje zostali skr powani morderczo cienkimi nitkami szigastruny, która wer n łaby si im w ciało przy najl ejszej szamotaninie. Dwaj sardaukarzy sprawdzili wi zy i wyszli w milczeniu. W istocie, ostrze enie nie było konieczne. Jessika widziała uzbrojonego głuchego m czyzn , stoj cego pod cian po prawej stronie, ze star , lecz skuteczn broni w dłoni. Pozwoliła bł dzi spojrzeniu w ród egzotycznych dekoracji sali. Szerokie, splataj ce si li cie rzadkiego krzewu
elaznego, przystrojone perłami w kształcie oczu, wie czyły
rodek
kopulastego sklepienia. Posadzka uło ona była naprzemian z bloków drewna diamentowego i muszli kabuzu, których czworoboczne układy otoczono wyci tymi laserem ko mi passaqueta. Dobrane, twarde materiały zdobiły ciany w tłoczone pod ci nieniem wzory, b d ce tłem dla czterech sylwetek Lwa - symbolu spadkobierców nie yj cego Szaddama IV. Lwy wykonano ze złotych samorodków. Farad'n postanowił przyj
je ców na stoj co. Wło ył szorty mundurowe i rozpi ty pod
szyj , lekki akiet z elf-jedwabiu barwy złota. Na lewej piersi miał wyszyte gwia dziste godło królewskiego rodu. Towarzyszył mu baszar Tyekanik ubrany w br zowy mundur saraduakra, wysokie skórzane buty i ozdobn rusznic laserow , tkwi c w olstrze zawieszonym przy klamrze pasa. Tyekanik, którego zdecydowan twarz lady Jessika doskonale znała z raportów Bene Gesserit, stał trzy kroki na lewo, z tyłu za Farad'nem. Samotny tron z ciemnego drewna ustawiono na posadzce pod cian . - Zatem - rzekł Farad'n, zwracaj c si do Jessiki - masz co do powiedzenia? - Chciałabym wiedzie , dlaczego nas zwi zano - odparła Jessika, wskazuj c na szigastrun . - Wła nie otrzymali my raport z Arrakis, wyja niaj cy, dlaczego si tu znalazła - rzekł Farad'n. - By mo e ka
ci rozwi za - u miechn ł si - je eli... - Przerwał, poniewa przez
drzwi wbudowane tu obok tronu weszła Wensicja. Nie zwracaj c uwagi na Jessik i Idaho,
podeszła szybko do Farad'na, pokazała mu mały sze cian informacyjny i uruchomiła go. Farad'n badawczo przyjrzał si ja niej cej blaskiem powierzchni. Powierzchnia zbladła w ko cu, wi c zwrócił sze cian matce, wskazuj c, eby podała go Tyekanikowi. Spojrzał uwa nie na Jessik . Po chwili Wensicja stan ła z prawej strony Farad'na, trzymaj c w dłoni ponownie pociemniały sze cian, cz ciowo ukryty w fałdzie białej szaty. Jessika popatrzyła w prawo, na Idaho, ale ten udawał, e jej nie widzi. - Bene Gesserit s ze mnie niezadowolone - wyja nił Farad'n. - Wierz , e jestem odpowiedzialny za mier twojego wnuka. Jessika, utrzymuj c twarz w stanie nie wyra aj cym uczu , pomy lała: "Zatem nale y wierzy w opowie
Ghanimy, o ile nie..." Nie podobało jej to, co podejrzewała.
Idaho zamkn ł, a potem otworzył oczy, by spojrze na Jessik . Opowiedział jej wcze niej o swojej Rhad ija-wizji, ale wydawała si tym nie przejmowa . Nie wiedział, jak sklasyfikowa ów brak emocji. Co ukrywała, to było oczywiste. - Sytuacja jest nast puj ca - powiedział Farad'n i zacz ł wyjawia wszystko, czego dowiedział si o wydarzeniach na Arrakis, nie opuszczaj c nawet drobiazgów. - Ghanima prze yła, lecz wedle tego, co mi wiadomo, znajduje si w r kach lady Alii - podsumował. - Zabiłe mojego wnuka? - zapytała wprost Jessika. Farad'n odpowiedział szczerze: - Nie. Dowiedziałem si niedawno o spisku, ale nie ja go zorganizowałem. Jessika spojrzała na Wensicj i zobaczyła triumfuj cy wyraz jej twarzy. "Oczywi cie! - pomy lała. - Lwica spiskuje dla swojego koci cia". Ale tej gry lwica mogła po ałowa . Skierowała wzrok na Farad'na. - Zakon e ski uwa a, e to ty go zabiłe - rzekła. Farad'n odwrócił si do matki. - Poka jej wiadomo . Gdy Wensicja wahała si , rzekł z ukrytym w głosie gniewem, który Jessika skrz tnie zanotowała w pami ci: - Powiedziałem, eby jej pokazała! Wensicja, staraj c si
zamaskowa
blado
twarzy, przekr ciła sze cian stron
informacyjn w kierunku Jessiki i zaktywizowała go. Słowa przepływały przez powierzchni , reaguj c na ruch oczu: "Rada Bene Gesserit na Wallach IX zło yła oficjaln skarg przeciw rodowi Corrinów w
sprawie zamordowania Leto Atrydy II. Akt oskar enia i przedstawienie dowodów wyznaczono Komisji Bezpiecze stwa Wewn trznego Landsraadu. Wybrane zostanie neutralne miejsce posiedzenia, a nazwiska s dziów podane b d do akceptacji obydwu stron. Niezb dna jest wasza natychmiastowa odpowied . Sabit Rekush, za Landsraad". Wensicja wróciła na miejsce obok syna. - Jak zamierzacie odpowiedzie ? - zapytała Jessika. - Poniewa mój syn nie otrzymał oficjalnej inwestytury na głow rodu Corrinów odezwała si Wensicja - ja... Dok d idziesz? - Ostatnie słowa skierowała do Farad'na, który, gdy mówiła, odwrócił si i przeszedł obok głuchego stra nika, kieruj c si ku bocznym drzwiom. Farad'n przystan ł i odwrócił si bokiem. - Wracam do ksi ek i bada . S bardziej interesuj ce ni władza i intrygi. - Jak miesz! - krzykn ła Wensicja. Ciemny rumieniec wykwitł na jej twarzy od szyi a po policzki. - miem robi zupełnie niewiele - odrzekł Farad'n. - Podejmowali cie decyzje w moim imieniu, decyzje, które uwa am za wyj tkowo obrzydliwe. Albo od tej pory b d
sam
decydował, albo mo ecie szuka innego nast pcy dla rodu Corrinów. Jessika przejechała wzrokiem po uczestnikach konfrontacji, widz c,
e Farad'n jest
autentycznie rozgniewany. Baszar-adiutant zesztywniał, udaj c, e nic nie słyszy. Wensicja była bliska wybuchni cia gniewem i krzykiem. W sumie Jessika czuła si raczej zadowolona, e jest wiadkiem sceny, z której wyci gni te teraz wnioski mogły wyda
owoce w przyszło ci.
Wiedziała ju , e decyzje o wysłaniu tygrysów-zabójców przeciw jej wnukom podj to bez wiedzy Farad'na. Wierzyła w jego szczero , kiedy twierdził, i dowiedział si o spisku zbyt pó no. Nie mogła si myli , widz c prawdziwy gniew w oczach ksi cia stoj cego z boku i gotowego na wszystko. Wensicja odetchn ła gł boko, potem powiedziała: - Bardzo dobrze. Oficjalna inwestytura odb dzie si jutro. Mo esz zacz
działa na jej
konto. Spojrzała na Tyekanika, który patrzył gdzie w bok. "Po r si mi dzy sob , kiedy tylko st d wyjd - stwierdziła Jessika. - Ale wierz szczerze, e to on wygra". Wróciła my lami do wiadomo ci z Landsraadu. Zakon przesłał skarg z finezj , która była zasług szkolenia Bene Gesserit. W formalnej nocie protestacyjnej ukryto
wiadomo
przeznaczon tylko dla oczu Jessiki. Mówiła ona, e szpiedzy zakonu znaj poło enie
Jessiki i oceniaj Farad'na z tak wyborn precyzj , i domy lali si , e poka e sze cian je cowi. - Chciałabym usłysze odpowied na moje pytanie - powiedziała Jessika do Farad'na, gdy odwrócił ku niej twarz. - Zeznam przed Landsraadem, e nie mam nic wspólnego z morderstwem - powiedział Farad'n. - Dodam, e podzielam oburzenie zakonu na sposób, w jaki popełniono zbrodni , chocia niestety zadowala mnie jej ostateczny rezultat. Przepraszam, e sprawiam ci ból, ale fortuna wsz dzie si toczy. "Fortuna wsz dzie si toczy" - pomy lała Jessika. Ulubione powiedzenie jej ksi cia. Co w zachowaniu Farad'na mówiło, e on o tym wie. Odrzuciła mo liwo , e Leto naprawd zgin ł. Zakładała, i to l k Ghanimy o brata stał si przyczyn wyjawienia cało ci planu bli ni t. Przemytnicy mogli doprowadzi do spotkania Gurneya z Leto i spełnienia pragnie zakonu. Leto powinien zosta wypróbowany. Musi. Bez próby był zgubiony, tak jak Alia. A Ghanima... No, z tym mo na było jeszcze poczeka . Nie było sposobu na zaprezentowanie przed-urodznych Cenzorce Przeło onej. Jessika westchn ła gł boko. - Wcze niej czy pó niej - powiedziała - kto wpadłby na pomysł, e ty i moja wnuczka mo ecie zjednoczy dwa nasze rody i zaleczy stare rany. - Wspominano mi o takiej mo liwo ci - rzekł Farad'n, rzucaj c krótkie spojrzenie na matk . - Odpowiedziałem, e wol poczeka na rezultaty ostatnich wydarze na Arrakis. Nie ma potrzeby podejmowa pospiesznych decyzji. - Mo liwe, e ta czyłe ju tak, jak grała moja córka - stwierdziła Jessika. Farad'n zesztywniał. - Wyja nij to! - Sprawy na Arrakis wygl daj inaczej, ni ci si wydaje - powiedziała. - Alia gra we własn gr , gr Paskudztwa. Ghanima jest w niebezpiecze stwie, o ile Alia nie znajdzie sposobu na jej wykorzystanie. - Oczekujesz, i uwierz , e ty i twoja córka przeciwstawiacie si sobie nawzajem, e Atrydzi walcz z Atrydami? Jessika spojrzała na Wensicj i znowu na Farad'na. - Corrino walczy z Corrino. Na ustach Farad'na zago cił gorzki u miech.
- Dobrze powiedziane. W jaki sposób miałbym si sta narz dziem Alii? - Zostaj c wmieszanym w mier Leto, porywaj c mnie... - Porywaj c...? - Nie wierz tej czarownicy - ostrzegła Wensicja. - Ja decyduj , komu mam ufa , matko - powiedział Farad'n. - Wybacz mi, lady Jessiko, ale nie pojmuj przyczyn tego porwania. Rozumiem, e ty i twój wierny obro ca... - Który jest m em Alii - przerwała Jessika. Farad'n rzucił okiem na Idaho, a potem przeniósł wzrok na baszara. - Co o tym s dzisz, Tyek? Baszar wydawał si podziela zdanie Jessiki: - Podoba mi si jej rozumowanie - powiedział. - Uwa aj! - To ghola-mentat - rzekł Farad'n. - Mo emy go bada do mierci i nie znale
pewnej
odpowiedzi. - Zawsze bezpieczniej jest zało y , e kto nami steruje. Jessika uznała, e nadeszła chwila na wła ciwy ruch. Oczywi cie pod warunkiem, e Duncan zachowa poz , jak sobie wybrał. - Na pocz tek - zaproponowała - mog o wiadczy publicznie, e przybyłam tu z własnej woli. - Interesuj ce - rzekł Farad'n. - Powiniene mi zaufa i zagwarantowa całkowit swobod na Salusa Secundus powiedziała Jessika. - Nic nie mo e wskazywa , e ogłaszam to pod przymusem. - Nie! - zaprotestowała Wensicja. Farad'n zignorował j . - Jaki podasz powód? -
e jestem pełnomocniczk
zakonu
e skiego, przysłan
tu dla zaj cia si
twoj
edukacj . - Ale zakon oskar a... - B dzie to od ciebie wymagało zdecydowanego działania - odparła Jessika. - Nie wierz jej! - wykrzykn ła Wensicja. Farad'n odwrócił si i powiedział z najwy sz uprzejmo ci : - Je eli mi jeszcze raz przerwiesz, ka si na oficjaln inwestytur .
Tyekowi wyprowadzi ci . Słyszał, jak zgodziła
- To czarownica, mówi ci! - Wensicja spojrzała na głuchoniemego wartownika pod boczn
cian . Farad'n zawahał si i rzekł: - Tyek, jak my lisz? Czy jestem pod działaniem czarów? - Według mojej opinii, nie. Ona... - Obu was zaczarowała! - Matko - jego głos był beznami tny i zdecydowany. Wensicja zacisn ła pi ci, chc c co
powiedzie , ale tylko odwróciła si i szybkim krokiem wyszła z pokoju. Zwracaj c si znowu do Jessiki, Farad'n zapytał: - Czy Bene Gesserit zgodz si na to? - Jestem pewna, e tak. Farad'n przetrawił wszystkie implikacje tej propozycji i u miechn ł si z przymusem. - Czego chce zakon e ski? - Twojego mał e stwa z moj wnuczk . Idaho rzucił pytaj ce spojrzenie na Jessik i wydawało si , e chce co wtr ci , ale zachował milczenie. - Chciałe co powiedzie , Duncan? - zapytała Jessika. - Twierdz , e Bene Gesserit chc tego, czego pragn ły zawsze: wiata, który nie b dzie si do nich wtr cał. - Oczywiste przypuszczenie - powiedział Farad'n - ale nie bardzo rozumiem, dlaczego z tym wyst pujesz. Brwi Idaho wykonały ruch, którego nie zdołały powtórzy
ramiona skr powane
szigastrun . U miechn ł si niepokoj co. Farad'n dojrzał ten u miech i zwrócił si raz jeszcze do Idaho: - Bawi ci ? - Cała ta sytuacja mnie bawi. Kto z twojej rodziny przekupił Gildi Planetarn , u ywaj c jej do przerzucenia narz dzi zbrodni na Arrakis. Narz dzi, których celu nikt nie mógł ukry . Narazili cie si Bene Gesserit, zabijaj c chłopca przeznaczonego do programu cho... - Twierdzisz, e jestem kłamc , gholo? - Nie. Wierz , e nie wiedziałe o spisku. Ale pomy lałem, e sytuacja wymaga, by j w ko cu jako rozstrzygn . - Nie zapominaj, e on jest mentatem - ostrzegła Jessika. - Wła nie przyszło mi to do głowy - odrzekł Farad'n. Odwrócił si
ku Jessice. -
Powiedzmy, e ci uwolni i e umo liwi zło enie o wiadczenia. Wci
pozostaje otwarta
kwestia mierci bli niaka. Mentat ma racj . - To była twoja matka? - zapytała Jessika. - Panie! - ostrzegł Tyekanik. - W porz dku, Tyek. - Farad'n uspokajaj co machn ł r k . - A je li powiem, e to ona? Ryzykuj c wiele, lecz licz c na wewn trzny rozłam w rodzie Corrinów, Jessika powiedziała: - Musisz j wyda i wyp dzi . - Mój panie - zaprotestował Tyekanik - tu mo e tkwi podst p w podst pie. Idaho rzekł: - To lady Jessika i ja jeste my tymi, wobec których u yto post pu. Mi nie szcz k Farad'na stwardniały. Jessika pomy lała: "Nie wtr caj si Duncan! Nie teraz!" Ale słowa Idaho wprawiły w ruch kalkulacyjne talenty Bene Gesserit. Otrz sn ła si i zacz ła zastanawia nad ró nymi wariantami sytuacji. Czy jest wykorzystywana wbrew własnej woli? Ghanima i Leto... Przedurodzeni mogli czerpa z niezliczonych wewn trznych do wiadcze , z magazynu rad daleko rozleglejszego ni ten, na którym opierały si Bene Gesserit. Czy zakon był z ni zupełnie szczery? Wci
mogli jej nie ufa . Zdradziła ich ju raz... dla swego ksi cia.
Farad'n spojrzał na Idaho, marszcz c przy tym brwi. - Mentacie, powiedz mi, kim jest dla ciebie Kaznodzieja. - Zorganizował nasze przybycie tutaj. Ja... Nie zamienili my ze sob nawet dziesi ciu słów. Inni działali za niego. On mo e by ... Mo e by Paulem Atryd , lecz nie mam do
danych,
by to stwierdzi z cał pewno ci . - Mówisz, e ci oszukano - przypomniał mu Farad'n. - Alia oczekuje, e zabijesz nas po cichu i zatrzesz lady - rzekł Idaho. - Lady Jessika nie jest ju potrzebna zakonowi. Alia wezwie Bene Gesserit, by si wytłumaczyły, ale te oczyszcz si bez trudu. Jessika zamkn ła oczy. Miał racj ! Usłyszała mentack stanowczo
w jego głosie.
Schemat idealnie pasował, nie pozostawiaj c wolnych szczelin. Dwa razy gł boko wci gn ła powietrze i wyzwoliła mnemoniczny trans, przebiegaj c umysłem przez dost pne dane. Wreszcie wyszła z transu i otworzyła oczy. W tym czasie Farad'n
przeszedł kilka kroków, staj c przed Duncanem. - Nie mów nic wi cej, Duncan - powiedziała Jessika i pomy lała z alem, i Leto ostrzegał j przed uwarunkowaniami Bene Gesserit. Idaho, gotów ju mówi , zamkn ł usta. - Ja tu rozkazuj - rzekł Farad'n. - Kontynuuj, mentacie. Idaho milczał. Farad'n odwrócił si , by spojrze na Jessik , która patrzyła w jaki punkt na przeciwległej cianie, porz dkuj c wszystko, czego dowiedziała si w czasie transu i od Idaho. Bene Gesserit oczywi cie nie porzuciły linii Atrydów, ale chciały kontroli nad Kwisatz Haderach. Zainwestowały zbyt wiele w długi program chowu. Pragn ły otwartego starcia mi dzy Atrydami i Corrinami, sytuacji, w której mogłyby wyst pi jako s dzinie. Duncan miał racj , e dzi ki temu uzyskałyby kontrol nad Ghanim i Farad'nem. Byłby to jedyny mo liwy kompromis. To dziwne, e Alia niczego nie dostrzegała. Jessika czuła skurcz w gardle. Alia... Paskudztwo. Ghanima miała racj , e si nad ni litowała, ale kto lituje si nad Ghanim ? - Zakon obiecał osadzi ci na tronie, z Ghanima jako mał onk - powiedziała gło no. Farad'n cofn ł si o krok. Czy ta wied my czyta w my lach? - Działały w sekrecie, nie przez twoj matk - kontynuowała. - Powiedziały ci, e nie zostałam wtajemniczona w plan. Dostrzegła w twarzy Farad'na wielkie zdziwienie. Był taki otwarty! Znała ju cały scenariusz. Idaho zademonstrował mistrzowskie umiej tno ci mentata, docieraj c do sedna sprawy, maj c bardzo ograniczon ilo
danych.
- Zatem grały w podwójn gr i powiedziały ci o tej propozycji - stwierdził Farad'n. - Nic mi nie powiedziały - odparła Jessika. - Duncan miał racj : oszukały mnie. Pokiwała do siebie głow . Typowa akcja opó niaj ca w tradycyjnym stylu Bene Gesserit: historia do przyj cia, powszechnie akceptowana, poniewa przystawała do tego, co mo na było wzi
za motywy. One chciały jednak usun
z drogi Jessik , siostr ze skaz , która ju raz je
zawiodła. Tyekanik stan ł przy boku Farad'na. - Mój panie, ta para jest zbyt niebezpieczna, by... - Poczekaj chwil , Tyek - odrzekł Farad'n. - Tu s kółka w kółkach. - Zwrócił twarz ku Jessice. - Mamy powody wierzy , e Alia mo e mi zaproponowa mał e stwo. Idaho wzdrygn ł si w niekontrolowanym odruchu. Z lewego nadgarstka, tam gdzie wci ła si szigastruna, zacz ła s czy si krew.
Jessik zdradziło tylko lekkie rozszerzenie oczu. Ona, która znała ksi cia Leto jako kochanka, ojca dzieci, powiernika i przyjaciela, dostrzegła przefiltrowany przez spaczenia Paskudztwa rys jego chłodnego rozumowania. - Przyjmiesz t propozycj ? - zapytał Idaho. - Rozwa am tak mo liwo . - Duncan, prosiłam ci , aby był cicho - rzekła Jessika. Zwróciła si do Farad'na. - W zamian Alia za da dwóch zgonów bez nast pstw. - Podejrzewali my podst p - powiedział Farad'n. - Sam Muad'Dib mawiał: "podst p rodzi podst p". - Zakon chce wzi
pod kontrol zarówno Atrydów, jak i Corrinów - odparła Jessika.
- Kusi nas idea przyj cia twej oferty, lady Jessiko, ale Duncan Idaho musi zosta odesłany do swej kochaj cej ony. "Ból jest funkcj nerwów - przypomniał sobie Idaho. - Ból nadchodzi tak, jak wiatło wpada do oczu. Wysiłek pochodzi z mi ni, nie z nerwów". Zako czył stare, mentackie wiczenie słowne w ci gu jednego oddechu, skr cił prawy nadgarstek i przeci ł szigastrun t tnic . Tyekanik podbiegł do fotela, uderzył w przycisk automatycznego zwalniania wi zów i pocz ł woła o pomoc lekarsk . Przez drzwi ukryte w wyło onych boazeri
cianach natychmiast
wyroili si słu cy. "W Duncanie zawsze tkwiła nuta szale stwa" - pomy lała Jessika. Farad'n studiował Jessik , podczas gdy lekarze zajmowali si Idaho. - Nie powiedziałem, e zamierzam przyj
propozycj Alii.
- Wcale nie dlatego podci ł sobie yły. - Och? My lałem, e chce si po prostu usun . - Nie jeste taki głupi - odparła. - Przesta przede mn udawa . U miechn ł si . - Jestem w pełni wiadom, e Alia by mnie zniszczyła. Nawet Bene Gesserit nie mog oczekiwa , e zgodz si na samobójstwo. Jessika rzuciła na Farad'na wywa one spojrzenie. Kim jest ta latoro l rodu Corrinów? Niezbyt dobrze grał głupca. Znowu przypomniała sobie słowa Leto, e spotka interesuj cego ucznia. I, jak twierdził Idaho, Kaznodzieja równie tego chciał. Zapragn ła spotka
si
z
Kaznodziej . - Ska esz Wensicj na wygnanie? - zapytała. - Wydaje mi si to rozs dn transakcj - rzekł Farad'n. Jessika zerkn ła na Idaho. Lekarze uko czyli ju prac . W fotelu dryfowym kr powały go teraz mniej niebezpieczne wi zy. - Mentaci powinni strzec si s dów absolutnych - powiedziała. - Jestem zm czony... - odparł Idaho. - Nie masz poj cia, jaki jestem zm czony. - Nawet lojalno , nadmiernie wykorzystywana, zu ywa si - dodał Farad'n. Jessika ponownie oceniła wzrokiem młodego Corrino. "Bardzo szybko pozna mnie, i to mo e okaza si cenne - my lał Farad'n. - Renegacka Bene Gesserit w moim r ku! Dostałem jedyn rzecz, której mi brakowało. Niech jej oko dostrzega teraz tylko szczegóły. Reszt zobaczy pó niej". - To uczciwa transakcja - rzekł Farad'n. - Przystaj na twoj propozycj na wymienionych warunkach. - Dał znak głuchemu stra nikowi pod cian skomplikowanymi gestami dłoni. Wartownik skin ł głow . Farad'n nachylił si nad mechanizmem fotela i uwolnił Jessik . - Panie, czy jeste pewny...? - zapytał Tyekanik. - Czy nie o tym wła nie rozmawiali my? - Tak, ale... Farad'n za miał si i zwrócił do Jessiki: - Tyek podejrzewa, jakie s
ródła moich informacji. Ale z ksi ek i szpul mo na nauczy
si tylko tego, e pewne rzeczy dadz si zrobi . Rzeczywista nauka polega na przemianie teorii w praktyk . Jessika wci
intensywnie my lała, wstaj c z fotela. Jej pami
przywoływała obraz
gestów r ki Farad'na. U ywał j zyka walki, b d cego własno ci Atrydów! wiadczyło to o starannej analizie. Kto tu ich wiadomie kopiował. - Oczywi cie chcesz, bym nauczyła si Metody Bene Gesserit - powiedziała. Farad'n rozpromienił si . - Tej jednej propozycji nie mog si oprze - rzekł.
"Hasło podał mi człowiek, który zgin ł w lochach Arrakin. Widzisz, wła nie tam nabyłem pier cie w kształcie ółwia. Było to na suuk pod miastem, gdzie ukrywałem si wraz z buntownikami. Hasło? Och, zmieniało si wiele razy. Brzmiało: »uporczywo «. A odzew - » ółw«. Dzi ki niemu wydostałem si z lochów ywy. Dlatego kupiłem ten pier cie : na pami tk ". Tagir Mohandis: "Rozmowy z przyjacielem" Leto odszedł ju
do
daleko, kiedy wreszcie usłyszał czerwia zbli aj cego si
do
dudnika i przyprawy, któr posypał martwe tygrysy i piach wokół nich. Dla powodzenia planu był to dobry znak na pocz tek - jak e trudno było teraz ci gn mógł si powie
czerwia! Wprawdzie zamiar
bez obecno ci tego olbrzymiego zwierz cia, ale dzi ki niemu Ghanima nie
b dzie musiała wyja nia znikni cia ciała brata. Wiedział, e Ghanima zd yła ju wyrobi w sobie wiar w jego mier . Tylko drobna, odizolowana komórka wiadomo ci pozostawiła jej odgrodzone wspomnienie, które mogło by przywołane słowami wyrzeczonymi w staro ytnym j zyku, który w całym wszech wiecie znany był wył cznie im obojgu. "Secher Nbiw ". Je li usłyszy te słowa: "Złota Droga" - dopiero wtedy przypomni sobie, co si naprawd stało. A do tej pory brat b dzie dla niej martwy. Leto poczuł si
nagle zupełnie samotny. Szedł nierytmicznym krokiem, imituj cym naturalne d wi ki
pustyni. Nic nie mogło zdradzi czerwiowi, e przed nim porusza si ludzkie, ywe ciało. Ten sposób marszu miał tak bardzo we krwi, e nie musiał o nim my le . Stopy wykonywały ruchy same, w rytmie nie pozwalaj cym uchwyci
najmniejszych oznak regularno ci. Ka dy
gło niejszy d wi k czerw przypisywał wiatrowi, sile grawitacji... Nie szedł t dy aden człowiek. Gdy olbrzym znalazł si za plecami chłopca, Leto przykl kn ł pod stromym brzegiem diuny i spojrzał w kierunku wiadka. Tak, był wystarczaj co daleko. Wbił w piasek dudnik maj cy zwabi w pobli e przyszły rodek transportu. Czerw zareagował błyskawicznie, daj c mu ledwie troch czasu na zaj cie stanowiska, zanim pochłon ł wabik. Kiedy przetaczał si obok Leto, ten wspi ł si po hakach stworzyciela na jego bok, rozło ył delikatny, przedni brzeg pier cienia i skierował bezmy ln besti na południowy wschód. Czerw był mały, ale w skr tach wykonywanych przeze mi dzy wydmami Leto wyczuwał sił . Sycz cy d wi k dochodz cy gdzie
z zakamarków ciała potwora był odgłosem powietrza stykaj cego si
z wysok
temperatur , która powstawała w wyniku tarcia cielska o piach. Umysł Leto nie spał. Pierwsz
przeja d k
czerwiem odbył wraz ze Stilgarem.
Wystarczyło uwolni pami , aby usłysze głos Stilgara, spokojny i dokładny, pełen uprzejmo ci rodem z innej epoki. Nie dla niego było napawaj ce odraz zachowanie Fremenów, upojonych likierem przyprawowym. Nie dla Stilgara gło ne wrzaski i chełpliwo
dzisiejszych czasów. Nie
- Stilgar miał swoje obowi zki. Nauczał posłusze stwa: "W dawnych czasach ka dy wiatr miał inn nazw . Sze ciostopniowy wiatr nazywał si Pastaza, dwudziestostopniowy to była Kueszma, a stustopniowy zwano Heinali-Heinali - »Popychaj cy Ludzi«. Był równie wiatr demona w otwartej pustyni: Hulasikali Wala - »Wiatr Po eraj cy Ciało« ". A Leto, który słyszał ju te nazwy, kiwał głow na znak wdzi czno ci. "Były w dawnych czasach takie plemiona, o których wiedziano, e s łowcami wody. Nazywano je Iduali, co znaczy »wodne insekty«. Ludzie ci nie zawahaliby si przed zabraniem wody innemu Fremenowi. Gdyby ci złapali samego na pustyni, nie zostawiliby ci nawet wody twojego ciała. Znane było miejsce, w którym yli: sicz D ekarata. Wła nie tam zgromadziły si inne plemiona i zniszczyły Idualich. Działo si to dawno temu - jeszcze przed Kynesem - w czasach mojego pra-pra-pradziadka. I od owego pami tnego dnia aden Fremen nie zbli a si do D ekaraty..." Tak oto przypominano Leto wiedz , któr miał wpisan w pami . Była to te lekcja znaczenia i warto ci pami ci. Pami
nie wystarczała nawet komu , kto nie posiadał tak
ró norodnej przeszło ci jak on, dopóki nie dowiedział si , co nale y robi , aby wła ciwie j zu ytkowa . D ekarata jest zapewne miejscem, w którym wod oddzielano od wiatru, maj cym atrybuty freme skiej siczy plus t dodatkow warto , e aden Fremen nie odwa yłby si do niego zbli y . Wielu młodych pewnie nie wiedziało nawet,
e co takiego jak D ekarata
kiedykolwiek istniało. Och, wiedzieli oczywi cie o Fondaku, ale t nazw kojarzono z siedzib przemytników. Doskonała przysta na kryjówk dla trupa - po ród przemytników i zmarłych z innej epoki. "Dzi ki, Stilgar". Czerw zm czył si przed witem. Leto zeskoczył z jego boku i obserwował, jak zwierz wkopuje si w wydmy. Utknie gł boko i znieruchomieje. "Musz przeczeka dzie " - pomy lał. Stan ł na szczycie wydmy i rozejrzał si dookoła: pustka, pustka, wsz dzie pustka. Tylko kr ty lad szlaku ukrytego teraz czerwia łamał ten obraz.
Powolny krzyk nocnego ptaka powitał pierwsz lini zielonego wiatła na wschodnim horyzoncie. Leto dla osłony zakopał si w piasku, napompował filtrnamiot i wystawił szczyt piachochrapów nad powierzchni . Przez długi czas nim nadszedł sen, le ał w ciemno ci, my l c o decyzji, któr podj ł wraz z Ghanim . Nie przyszła ona łatwo, zwłaszcza Ghanimie. Nie powiedział jej wszystkiego o swojej wizji ani o wnioskach z niej wysnutych. Teraz wiedział, e to była wizja, nie sen. A w zasadzie odczytywał j jako wizj wizji. Je eli istniał dowód mog cy by ojciec wci
wiadectwem, e jego
yje, krył si on w tym wła nie obrazie-majaku.
"Prorok zamyka losy ludzi w swojej wizji - pomy lał Leto. - Aby si wyłama , musi ponie
mier stoj c w sprzeczno ci z tym, co widział w majakach". Czy odnosiło si to tak e
do ich decyzji? "Biedny Jan Chrzciciel - my lał dalej - gdyby miał odwag umrze w inny sposób... Ale by mo e jego wybór był wła ciwy. Sk d wiem, z jakimi alternatywami miał do czynienia? Znam jednak alternatywy mojego ojca". Leto westchn ł. Sprzeniewierzenie si pami ci ojca odczuwał jako zdrad wobec Boga. Ale Imperium Atrydów potrzebowało wstrz su, reorganizacji. Popadło w najgorsz z wizji Paula. Zbyt łatwo niszczyło ludzi, cz sto zupełnie nie wiadomie. Główny nurt religijnej choroby umysłowej działał sprawnie jak silnie nakr cona zegarowa spr yna. "A my jeste my zamkni ci w wizji mego ojca". Leto wiedział, e lekarstwo na t chorob le ało w Złotej Drodze, ale ludzko zej
mogła
tak e i ze Złotej Drogi i ogl da si na wiek Muad' Diba jako na lepsze czasy. Ludzko
musiała wi c do wiadczy alternatywy Muad'Diba, bo inaczej nigdy nie poj łaby własnych mitów. Bezpiecze stwo... Pokój... Rozwój... Nie miał w tpliwo ci, za czym opowiedziałaby si wi kszo maj c mo no
mieszka ców Imperium,
wyboru.
"Chocia mnie znienawidz - pomy lał. - Chocia Ghania mnie znienawidzi". Za wierzbiła go lewa r ka i pomy lał o strasznym blasku bij cym z wizjo-wizji. "Tak si stanie - pomy lał. - Tak, tak b dzie". "Arrakis, daj mi sił " - modlił si . Planeta pod nim i wokół niego wci
była silna i ywa.
Jej piach napierał na filtrnamiot. Diuna była zwodnicza, równocze nie pi kna i ra co brzydka. Jedyn monet , jak naprawd znali jej handlarze, było t tno władzy, bez wzgl du na to, w jaki
sposób została ona zdobyta. Posiadali Diun tak, jak posiada si zniewolon kochank , albo tak, jak Bene Gesserit posiadały swoje siostry. Nic dziwnego, e Stilgar nienawidził handlarzy-kapłanów. "Dzi ki, Stilgar". Leto przywoływał w pami ci pi kno dawnych siczowych obyczajów, ycie, jakie toczono przed nadej ciem technokracji Imperium. Przed kulami
wi toja skimi i laserami, przed
ornitopterami i g sienikami przyprawowymi wiedziono inny rodzaj ycia: br zowoskóre matki nosiły dzieci na biodrach, lampy spalały olej przyprawowy o ci kim zapachu cynamonu. Naibowie uczyli ludzi, e nie mo na ich do niczego zmusi . Było to mroczne, rojne ycie w skalnych jamach, ale... "Wielki blask przywróci równowag " - pomy lał Leto. Po chwili zasn ł.
"Widziałem Jego krew i strz p szaty oddarty ostrymi pazurami. Jego siostra
przejmuj co
opowiadała
o
tygrysach
i
ich
strasznym ataku.
Przesłuchali my Jednego ze spiskowców; Inni nie yj , b d zostali aresztowani Wszystko wskazuje na spisek Corrinów. Prawdomówczyni po wiadczyła te zeznania". raport Stilgara dla Komisji Landsraadu Farad'n przygl dał si Duncanowi Idaho przez system obserwacyjny, szukaj c klucza do zachowania tego dziwnego człowieka. Dopiero min ło południe i Idaho kr cił si na zewn trz komnat wyznaczonych dla lady Jessiki, oczekuj c audiencji. Czy go przyjmie? Wiedziała, oczywi cie, e s szpiegowani. Ale czy go przyjmie? Farad'n przebywał w pokoju, z którego Tyekanik nadzorował szkolenie tygrysów laza rzeczywi cie nielegalnego pokoju, wypełnionego zakazanymi instrumentami Tleilaxan i Ixian. Naciskaj c przeł czniki z prawej strony, mógł patrze na Idaho pod sze cioma ró nymi k tami, b d
przenie
si
do pokoju lady Jessiki, gdzie szpiegowskie urz dzenia ukryto równie
wyrafinowanie. Farad'na niepokoiły oczy Idaho. Gł boko osadzone metalowe kule, które Tleilaxanie zamontowali gholi w regeneracyjnych zbiornikach, wyró niały ich posiadacza na tle innych ludzi. Farad'n dotkn ł własnych powiek, czuj c twarde powierzchnie zało onych na stałe szkieł kontaktowych, kryj cych zupełny bł kit uzale nienia od przyprawy. Oczy Idaho musiały widzie zupełnie inny wszech wiat. Farad'na kusiło, by odnale
tleilaxa skich chirurgów i uzyska
odpowied na to intryguj ce pytanie. Dlaczego Idaho próbował si zabi ? Czy naprawd chciał to zrobi ? Wiedział przecie , e mu przeszkodz . Mentat pozostawał niebezpiecznym znakiem zapytania. Tyekanik chciał zatrzyma Idaho na Salusa lub pozbawi go ycia. "Mo e wła nie to byłoby najlepsze" - pomy lał Farad'n. Przeł czył obraz na widok od przodu. Idaho siedział na twardej ławie przed drzwiami do komnaty lady Jessiki. Przedsionek nie miał okien, a jego ciany pokrywało jasne drewno, przyozdobione proporcami z lanc. Idaho tkwił na ławce ju ponad godzin i wydawał si gotów czeka w niesko czono . Farad'n nachylił si bli ej ekranu. Wiernego mistrza miecza Atrydów, wychowawc Paula Muad'Diba, traktowano uprzejmie przez wszystkie lata sp dzone na Arrakis.
Zjawił si
tam, tryskaj c młodzie cz
energi . Oczywi cie, pomagała mu stała dieta
przyprawowa oraz wspaniała równowaga metaboliczna, której udzielały zbiorniki Tleilaxan. Czy Idaho naprawd pami tał przeszło
sprzed okresu pobytu w aksolotlowym zbiorniku? Nikt inny,
kogo o ywili Tleilaxanie, nie mógł si tym pochwali . W bibliotece znajdowały si raporty o mierci Idaho. Sardaukar, który go zabił, donosił, e u miercił on dziewi tnastu ludzi z oddziału, zanim sam padł. Dziewi tnastu sardaukarów! Jego ciało warte jednak było wysłania do zbiorników regeneracyjnych. Tleilaxanie zrobili z niego mentata. Jak si czuł człowiek-komputer, wyposa ony na dodatek w wiele innych talentów? "Dlaczego próbował si zabi ?" Farad'n znał swe umiej tno ci i potrafił je doskonale oceni . Był historykiem, archeologiem i dobrym s dzi . Musiał sta si ekspertem w sposobach poznawania charakteru ludzi, którzy mu słu yli. Rz dzenie wymagało trafnych i wnikliwych s dów. Wielu władców upadło z powodu wyskoków podwładnych. Na czoło talentów Atrydów wybijała si wyborna trafno
w dobieraniu sobie sług. Z
łatwo ci zdobywali sobie ich wierno , wiedzieli, jak wznieca zapał w wojownikach. Idaho nie okazał si wyj tkiem. "Dlaczego?" Farad'n zmru ył oczy, staraj c si zajrze w my li tego człowieka. Od Duncana biła moc potwierdzaj ca przypuszczenie,
e nie mo na go złama . Był zorganizowan
i mocno
zintegrowan jedno ci . Zbiorniki Tleilaxan wypu ciły z siebie co wi cej ni człowieka. Farad'n to czuł. Idaho poruszał si po ustalonej orbicie z uporem przewy szaj cym wytrwało kr
planety
cej wokół gwiazdy. Mógł odpowiedzie na nacisk nie łami c si - wybieraj c inn orbit ,
ale nie zmieniaj c swych zasad. "Dlaczego otworzył sobie yły?" Bez wzgl du na motywy, zrobił to dla dobra Atrydów. To oni byli gwiazd , wokół której kr ył. "Wierzy, e trzymaj c tu lady Jessik , wspomagam w jaki sposób Atrydów". I po chwili dodał sobie w my li: "Tak s dzi mentat". To uzupełnienie przydało rozwa aniom dodatkowej gł bi. Mentaci popełniali omyłki, ale niezbyt cz sto. Id c za tym tokiem rozumowania, Farad'n prawie zdecydował si przywoła adiutantów,
by odesłali Idaho i lady Jessik na Arrakis. Był na granicy podj cia tej desperackiej decyzji, ale w ko cu wycofał si . Oboje - ghola-mentat i czarownica Bene Gesserit - byli w grze o władz par
etonów
nieznanej warto ci. Idaho zostanie odesłany, co z pewno ci spowoduje du e zamieszanie na Arrakis. Zatrzyma tylko Jessik , by wydoby z niej specyficzn wiedz potrzebn rodowi Corrinów. Farad'n orientował si , e gra przeze toczona jest delikatna i niebezpieczna, ale przez całe lata, odk d stwierdził,
e przewy sza inteligencj
i wra liwo ci
znanych mu ludzi,
przygotowywał si do niej intensywnie. Jako dziecko bardzo prze ył okropne odkrycie swej wy szo ci, dopiero w bibliotece znajduj c drog ucieczki i nauczyciela. Obecnie z erały go w tpliwo ci i rozwa ał ewentualno , czy nie nale ałoby si wycofa . Z zadowoleniem uwolnił si
spod wpływów matki. Jej decyzje były zbyt niebezpieczne.
Tygrysy! Szczyt głupoty i okrucie stwa! Nic łatwiejszego ni je wy ledzi ! Powinna si cieszy , e ta awantura sko czyła si tylko wygnaniem. Rada lady Jessiki doskonale odpowiadała jego planom. Jego w tpliwo ci powoli zacz ły si rozwiewa . Pomy lał o sardaukarach nabieraj cych hartu i wytrzymało ci dzi ki zniesieniu wygód i twardemu szkoleniu, które zarz dził. Wprawdzie liczba legionów sardukarskich była ograniczona, ale przynajmniej do wiadczeniem mogły one dorówna Fremenom. Pozostawały bezczynne tak długo, dopóki respektowano układy zawarte w Traktacie Arraka skim, okre laj ce wzgl dn
równowag
sił. Fremeni przytłoczyliby
sardaukarów sw liczb - o ile nie zostaliby wcze niej zwi zani i osłabieni wojn domow . Jeszcze za wcze nie było na starcie Fremenów z sardaukarami. Potrzebował sprzymierze ców w ród niezadowolonych wysokich rodów i nowych, pot nych rodów niskich. Potrzebował dost pu do finansów KHOAM. Potrzebował czasu, by sardaukarzy nabrali siły, a Fremeni osłabli. Farad'n znowu popatrzył na ekran ukazuj cy cierpliwego ghol . Dlaczego Idaho chciał si spotka z lady Jessik wła nie teraz? Wiedział, e s szpiegowani, e ka de słowo, ka dy ich gest zostanie zarejestrowany i zanalizowany. "Dlaczego?" Farad'n przeniósł wzrok z ekranu na półk stoj c obok konsolety kontrolnej. W bladym wietle elektronicznych wska ników mógł dostrzec szpule zawieraj ce ostatnie doniesienia z
Arrakis... Jego szpiedzy byli dokładni. Musiał im wierzy . Cz
raportów dawała mu nadziej
na przyszło . Zamkn ł oczy i przez umysł pocz ły mu przepływa najistotniejsze stwierdzenia, do których dla niego zredukowały si szpule: "W miar , jak planeta staje si coraz y niejsza, Fremeni uwalniaj si od wpływów przyrody, a ich nowe społeczno ci trac tradycyjny charakter sicz-twierdz. W dawnej kulturze Fremenów od dzieci stwa uczono nast puj cej roty: »Sicz tworzy solidn podstaw , z któr wyruszysz w wiat i wszech wiat«". Fremen kultywuj cy stare obyczaje mawia: "Zajrzyj do Massifa", daj c do zrozumienia, e najwy sz nauk jest prawo. Nowa struktura społeczna rozlu nia jednak prawne ograniczenia i daje si stwierdzi brak dyscypliny. Nowi freme scy przywódcy znaj
tylko Mały Katechizm przodków oraz histori
zakamuflowan w mitycznej strukturze pie ni. Ludzie z tych społeczno ci s bardziej zmienni, bardziej otwarci, kłóc si cz ciej i okazuj wi ksz oporno Fremenów siczowych cechuje zdyscyplinowanie, skłonno podejmowania ci szej pracy. Wci
wobec decyzji władzy. Dawnych do grupowego działania i ch
do
wierz , e uporz dkowane społecze stwo oznacza dla
jednostki spełnienie. Młodzi wyrastaj z tej wiary. yj cy jeszcze przedstawiciele starszej kultury patrz na młodych i powiadaj : "Wiatr mierci zdarł z nich przeszło ". Farad'nowi podobała si niedwuznaczno na Arrakis musiały doprowadzi
wniosków sformułowanych w relacji. Zmiany
do wojny domowej. Podstawowe idee zostały jasno
sprecyzowane w zapisach na szpulach: "Religia Muad'Diba opierała si mocno na siczowej tradycji dawnych Fremenów, podczas gdy nowa kultura oddala si coraz bardziej od jej nauk". Nie po raz pierwszy Farad'n zapytywał si , dlaczego Tyekanik przyj ł religi Fremenów. Zupełnie nie pasował do swej nowej moralno ci. Robił wra enie szczerego, ale religia wyra nie kolidowała z jego natur . Wygl dał jak kto , kto wszedł w tr b powietrzn , by j zbada , i został schwytany przez siły, których nie był w stanie opanowa . Farad'na denerwowało nawrócenie Tyekanika. Zbyt łatwo odszedł od starych zwyczajów sardaukarów. Jego przypadek był ostrze eniem, e młodzi Fremeni mog nawróci si w podobny sposób, e mog w nich przewa y wrodzone, zakorzenione tradycje. Farad'n raz jeszcze wrócił my l do szpul z raportami. Wspominały one o niepokoj cym fakcie: o przetrwaniu na Diunie kulturowego reliktu z najdawniejszych czasów - "Wody
Pocz cia". Przy porodzie zbierano płyn owodniowy, destylowano go i podawano noworodkowi jako pierwszy napój. Tradycyjna forma obyczaju wymaga, eby podawał go ojciec chrzestny, mówi c: "Oto jest woda twego pocz cia". Nawet młodzi Fremeni wci
praktykowali ów rytuał.
"Woda twego pocz cia." Farad'n poczuł odraz na my l o piciu napoju wydestylowanego z cieczy, w której pływał jako embrion. Pomy lał o ocalałej bli niaczce, Ghanimie, i jej matce zmarłej w czasie, gdy pobierano owe płyny. Czy dziewczyna wracała kiedykolwiek pami ci do owych wydarze ? Prawdopodobnie nie. Wychowano j w duchu Fremenów. Ich obyczaje były dla niej czym naturalnym. Przez chwil
ałował, e Leto nie yje. Chciałby z nim kiedy porozmawia .
"Dlaczego Idaho otworzył sobie yły?" To pytanie wracało do za ka dym razem, gdy spogl dał na ekran. Znowu opadły go w tpliwo ci. Pragn ł zapa przyprawowy - tak jak robił to Paul Muad'Dib - by odnale
przyszło
w tajemniczy trans i pozna odpowiedzi na
nurtuj ce go pytania. Bez wzgl du na to, ile za ywał przyprawy, zawsze tkwił w tera niejszo ci. Obraz na ekranie zmienił si , ukazuj c słu c w drzwiach do amfilady pokojów lady Jessiki. Kobieta skin ła na Idaho, który wstał z ławki i znikn ł w gł bi. Słu ca miała zadanie zło y
dokładne sprawozdanie, ale Farad'n kierowany rozbudzon
ciekawo ci
przeł cznik na konsoli, obserwuj c uwa nie, jak Idaho wchodzi do salonu lady Jessiki.
wcisn ł
Nade wszystko mentat musi umie czyni uogólnienia, nie wgł bia si w szczegóły. M dr rzecz jest podejmowanie w wa nych chwilach decyzji przez ludzi potrafi cych uogólnia . Eksperci i specjali ci doprowadzaj
szybko do
chaosu. S oni ródłem bezcelowego dzielenia włosa na czworo, gwałtownych chandrycze o przecinek. Mentat powinien wnosi do decyzji zdrowy rozs dek. Nie wolno mu si odcina od szerokiego strumienia wydarze we wszech wiecie. Mentat uogólniaj cy rozumie,
e wszystko, co indentyfikujemy jako nasz
wszech wiat, jest jedynie cz ci wi kszego zjawiska. Eksperci za ogl daj si za siebie, patrz przez w skie pryzmaty swoich specjalno ci. Kto , kto uogólnia, rozgl da si dookoła: szuka istniej cych zasad, wiedz c doskonale, e zasady ulegaj zmianie, e si rozwijaj . I to wła nie cech owych zmian musi szuka generalizuj cy mentat. Nie mo e istnie
aden stały katalog, aden podr cznik
ani przewodnik. Trzeba patrze na nie z mo liwie najmniejsz ilo ci uprzedze i pyta siebie: "Co wła ciwie si teraz dzieje?" "Podr cznik mentata" Nadszedł dzie Kwisatz Haderach, najwa niejsze wi to ludzi pod aj cych niegdy za Muad'Dibem. Czczono w nim Paula Atryd
wyniesionego do rangi Boga, m skiego Bene
Gesserit, który poł czył dziedzictwo po przodkach w nierozdzieln moc stania si Jedno ci -ZeWszystkimi. Wierni nazywali wi to Ayil, czyli "Ofiar ", aby upami tni obecno
mier , która uczyniła
mesjasza "prawdziw w ka dym miejscu." Tego wła nie poranka Kaznodzieja zjawił si po raz kolejny na placu przed wi tyni
Alii, ignoruj c gro b aresztowania. Wiedziano, e rozkaz taki został wydany. Trwał cichy stan zawieszenia broni mi dzy kapła stwem Alii a zbuntowanymi plemionami. Istnienie rozejmu odczuwano jako co prawie namacalnego, co sprawiało, e ludzi w Arrakin trawiła obawa. Kaznodzieja nie rozwiał tego ponurego nastroju. Był to dwudziesty ósmy dzie
oficjalnej
ałoby po synu Muad'Diba, sze
po egnalnym obrz dku spełnionym w Starej Przeł czy, odwlekanym do
dni po
długo z powodu
rebelii. Jednak e nawet walki nie powstrzymały Had d . Kaznodzieja wiedział, e plac tego dnia b dzie straszliwie zatłoczony. Wi kszo
pielgrzymów starała si tak zaplanowa czas pobytu na
Arrakis, by obj ł on Ayil, by "poczu Bosk Obecno
Kwisatz Haderach w Jego dniu".
Kaznodzieja przybył na plac o wicie, stwierdzaj c, e jest ju rojno od wiernych. Opierał
si dłoni o rami młodego przewodnika, wyczuwaj c w jego kroku cyniczn dum . Ludzie obserwowali ka dy ruch przybysza. Zaj ł miejsce na trzecim stopniu schodów prowadz cych do
wi tyni i poczekał, a
zapadnie cisza. W ko cu, gdy uzyskał zamierzony efekt, kaszln ł. Gdzie z kra ców placu dochodził szum po piesznych kroków spó nionych wiernych, chc cych posłucha słów starca. Zebranym dokuczał poranny chłód, wiatło dnia wci
jeszcze nie przedarło si na plac znad
dachów budynków. Kaznodzieja zacz ł mówi : - Przychodz , by odda hołd i wygłosi kazanie ku pami ci Leto Atrydy II - rzekł silnym głosem, przypominaj cym krzyki je d ców dosiadaj cych czerwie na pustyni. - Współczuj wszystkim, którzy cierpi . Powiadam wam to, czego nauczył si Leto: e jutro jeszcze nie nadeszło i mo e nigdy nie nadej . Ta chwila jest jedyn dost pn naszym zmysłom w całym wszech wiecie. Powiadam wam, by cie zrozumieli, e siła i mier władców planety s podobne do siły i mierci jej obywateli. Przez plac przeszedł pomruk zaniepokojenia. Czy by szydził ze Zastanawiano si , kiedy Stra
mierci Leto II?
wi tyni wypadnie na zewn trz i zaaresztuje Kaznodziej . Alia
zdawała sobie jednak spraw , e w ten sposób niczego nie osi gnie. Wydała rozkaz, by dzi pozostawiono starca w spokoju. Sama ubrała si
w dobrze dopasowany filtrfrak z mask
wilgociow zasłaniaj c nos i usta oraz pospolit szat z kapturem kryj cym włosy i stan ła w drugim rz dzie przed Kaznodziej , obserwuj c uwa nie starca. Czy był to Paul? Lata mogły zmieni jego wygl d. Zbyt dobrze posługiwał si Głosem, aby mo liwe było zidentyfikowanie go po mowie. Kaznodzieja równie doskonale modulował swój głos. Paul nie zrobiłby tego lepiej. W słowach starca nie wyczuła adnej ironii. U ywał prostych zda , poruszaj c obecnych szczero ci . Ludzie mogli by zaskoczeni ich znaczeniem tylko przez chwil , do momentu u wiadomienia sobie, e celem Kaznodziei było wła nie zbicie słuchaczy z tropu. Rzeczywi cie, odebrał wła ciwie reakcj tłumu, mówi c: - Ironi cz sto pokrywa si niemo no
my lenia. Nie bawi si w ironi . Ghanima
powiedziała, e nie mo na zmy krwi jej brata. Zgadzam si z ni . B dzie si mówi , e Leto odszedł tam, dok d pod ył jego ojciec. Ko ciół Maud'Diba twierdzi, e idzie drog humanizmu, która teraz wydaje si by absurdalna i szale cza, ale któr kiedy doceni historia. Historia napisana na nowo. Powiadam wam, e z
ycia i ko ca Maud'Diba oraz Leto II nale y wysnu inn nauk . Alia, czujna na ka dy niuans, zastanawiała si , dlaczego starzec u ył słowa "koniec" zamiast " mier ". Czy by chciał powiedzie , e jeden z nich lub nawet obaj yj ? Jak to mo liwe? Prawdomówczyni potwierdziła opowie
Ghanimy. Co zatem robił Kaznodzieja?
Teoretyzował czy stwierdzał? - Dobrze zapami tajcie moj rad ! - zagrzmiał Kaznodzieja, podnosz c ramiona. - Je eli j zrozumiecie, id cie z ni w wiat! Opu cił ramiona i skierował puste oczodoły prosto na Ali . Wydawał si
mówi
bezpo rednio do niej w sposób tak wymowny, e kilkoro ludzi odwróciło si , by spojrze badawczo w jej stron . Alia zadr ała na my l o mocy Kaznodziei. On mógłby by Paulem. Mógłby! - Jestem wiadom, e ludzie nie mog znie
zbyt wielu prawd - powiedział. - Wi kszo
stara si uciec od rzeczywisto ci. Sami sobie wkładacie na głowy bydl c uprz , aby prze uwa w zadowoleniu a do mierci. Inni wykorzystuj was dla osi gni cia swoich celów. Ani razu nie spróbowali cie wyłama si z ustalonych reguł. Muad'Dib przybył, by wam o tym powiedzie . Bez zrozumienia prawd, które głosił, nie mo ecie go czci ! Kto w tłumie, prawdopodobnie kapłan w przebraniu, nie potrafił dłu ej zachowa milczenia: - Nie jeste Muad'Dibem! Jak miesz prawi innym, czy s godni go czci ? - wrzasn ł. - Poniewa on nie yje! - rzekł gromkim głosem mówca. Alia odwróciła głow , aby zobaczy , kto wyzywał Kaznodziej . M czyzna był niestety zasłoni ty, lecz wkrótce jego głos ponownie wybił si ponad inne: - Je eli wierzysz, e on naprawd nie yje, pozostaniesz na zawsze samotny! Alia dalej nie rozpoznawała przeciwnika Kaznodziei. - Przybyłem, aby zada proste pytanie - powiedział lepiec. Czy po mierci Muad'Diba musi nast pi
moralne samobójstwo ludzko ci? Czy to nieuniknione zjawisko po odej ciu
Mesjasza? - Wi c przyznajesz, e Muad'Dib był Mesjaszem! - rozległ si głos w tłumie. - Dlaczego nie, je eli sam jestem prorokiem? - zapytał Kaznodzieja. W tonie i zachowaniu starca było tyle spokoju i pewno ci, e nawet ów anonimowy dyskutant zamilkł. Tłum zareagował pomrukiem wyra aj cym zaskoczenie, niskim, jakby
zwierz cym odgłosem. - Tak - rzekł Kaznodzieja. - Jestem prorokiem nowych czasów. Alia, skupiaj c my li, wykryła subtelne modulacje Głosu. Starzec z pewno ci kontrolował tłum. Gdzie przeszedł szkolenie Bene Gesserit? Czy był to kolejny spisek Missionaria Protectiva? Mógł nie by
Paulem. Mógł by
tylko kolejnym ogniwem
wykorzystywanym w wiecznej walce o władz . - Wyra am słowem mit i marzenie! - krzykn ł Kaznodzieja. - Jestem lekarzem przyjmuj cym poród i głosz cym, e narodziło si dziecko. Przyjd do was w czas mierci. Czy czujecie niepokój? Powinienem wstrz sn
waszymi duszami!
Nawet czuj c gniew, o jaki przyprawiały j jego słowa, Alia doskonale rozumiała, gdzie wycelowane jest ostrze jego przemowy. Przesun ła si wraz z innymi bli ej stopni, staj c tu przed m czyzn
w pustynnym stroju. Jej uwag
przykuł młody przewodnik, jasnooki, z
szelmowskim u miechem na twarzy. Alii wydawało si , e Muad'Dib nie zatrudniłby równie cynicznego młodzie ca. - Chc posia w ród was niepokój! - krzykn ł Kaznodzieja. - Taki jest mój zamiar. Zjawiłem si , by walczy z oszustwami i złudzeniami waszej konwencjonalnej, instytucjonalnej religii. Jak wszystkie inne znane religie, ta tak e zmierza ku tchórzostwu, mierno ci, bezwładowi i samozadowoleniu. Od rodka tłumu zacz ły dochodzi pomruki niezadowolenia. Alia czuła napi cie i z tryumfem zastanawiała si , jak zako czy si wyst pienie starca. Czy Kaznodzieja poradzi sobie z gniewem zgromadzonych wiernych? Je eli nie, mo e tu zgin , i to zaraz! - Oto kapłan, który mnie wyzwał! - zawołał Kaznodzieja, wskazuj c w tłum. "Poradzi sobie" - pomy lała Alia. Przebiegł j prawie spazmatyczny dreszcz. Kaznodzieja bawił si w niebezpieczn gr , ale rozgrywał poszczególne etapy z niezwykł cierpliwo ci . - Ty, kapłanie w mufli - kontynuował Kaznodzieja - jeste kapelanem dla zadowolonych z ycia. Nie przyszedłem tu wyzywa Muad'Diba, ale chc wyzwa ciebie! Czy twoja religia jest prawdziwa, je eli nic ci nie kosztuje i nie niesie ze sob
adnego ryzyka? Czy twoja religia jest
prawdziwa, skoro si na niej tuczysz? Czy twoja religia jest prawdziwa, gdy dopuszczasz si okrucie stw w jej imieniu? Jak daleko zaszła degeneracja wiary od czasów pierwotnego objawienia? Odpowiedz mi, kapłanie! Ale kapłan milczał. Alia zauwa yła, e tłum znów bacznie słucha słów Kaznodziei. Przez
atak na kapła stwo zyskał ich sympati ! - Syn Muad'Diba ryzykował! - krzykn ł Kaznodzieja, a Alia usłyszała rozpacz w jego głosie. - Muad'Dib ryzykował! Zapłacił wysok cen ! I co osi gn ł? Religi , która si go pozbywa! "Paul nigdy by tego nie powiedział - pomy lała Alia. - Musz si wreszcie dowiedzie !" Podeszła jeszcze bli ej stopni, a inni pod yli za ni . Przecisn ła si przez tłum, a prawie dotykała r k
tego tajemniczego proroka. Pachniał pustyni , mieszanin
przyprawy i
krzemowego pyłu. Obu, Kaznodziej i młodego przewodnika, pokrywał kurz, jak gdyby przyszli tu prosto z blechu. Widziała niebieskie yły zdobi ce skór nadgarstków i dłoni starca. Widziała lad pozostawiony przez pier cie na palcu jego lewej r ki. Paul nosił pier cie na tym palcu Jastrz b Atrydów, zło ony teraz w siczy Tabr. Nale ałby do Leto, gdyby ten ył... lub gdyby ona pozwoliłaby mu wst pi na tron. Kaznodzieja ponownie wpił puste oczodoły w Ali , mówi c poufnym tonem: - Muad'Dib ukazał wam dwie rzeczy: przyszło
pewn i niepewn . Zmierzył si z
niepewno ci wszech wiata. Odszedł lepy, zwalniaj c miejsce dla innych. Pokazał nam, e ludzie zawsze powinni wybiera niepewno
zamiast stagnacji.
Jego głos, jak zauwa yła Alia, pod koniec o wiadczenia nabrał błagalnej nuty. Alia rozejrzała si dookoła i opu ciła dło na r koje
krysno a. "Co zrobi , je eli go
tutaj zabij ? - Znowu poczuła przenikaj ce j dreszcze. - Gdybym dokonała mordu i ujawniła si , o wiadczaj c, e Kaznodzieja jest oszustem i heretykiem?" "Ale co b dzie, je eli oka e si , e zabiłam Paula?" Kto pchn ł Ali bli ej Kaznodziei. Czuła si zniewolona osobowo ci
lepca,
nawet gdyby walczyła ze sob , by uciszy gniew. Czy był to Paul? Na Boga! Co mogła zrobi ? - Dlaczego odebrano nam Leto? - zapytał Kaznodzieja. W jego głosie brzmiał prawdziwy ból. - Odpowiedzcie mi, je eli potraficie. Ach, posłanie jest proste: porzu cie pewno . - Po chwili powtórzył grzmi cym głosem: - Porzu cie pewno ! Oto najgł bszy nakaz ycia. Jeste my sond zapuszczon w nieznane, niepewne. Dlaczego nie słyszycie Muad'Diba? Je eli pewno absolutne poznanie przyszło ci, wtedy musi si
równa
to
mierci! Do tego wła nie teraz
zmierzamy! Muad'Dib ukazał to wyra nie! Z przera aj c pewno ci wyci gn ł dło i chwycił rami Alii. Starała si wyrwa , ale on trzymał j w bolesnym u cisku, mówi c prosto w twarz, podczas gdy inni rozst pili si w zdumieniu:
- Co ci powiedział Paul Atryda, kobieto? - zapytał z naciskiem. "Sk d wie, e jestem kobiet ?" - dziwiła si , walcz c z bólem. Chciała przywoła wewn trzne istnienia, poprosi je o ochron , lecz one milczały, jak gdyby uległy hipnozie. - Powiedział ci, e spełnienie równa si
mierci! - krzykn ł Kaznodzieja. - Absolutne
przewidywanie przyszło ci jest spełnieniem... jest mierci ! Próbowała uwolni palce. Ch tnie chwyciłaby krysnó , by jednym ci ciem uwolni si od starca, ale nie miała do
odwagi. Jeszcze nigdy w yciu nie była tak wystraszona.
Kaznodzieja podniósł głow i kontynuował: - Oto słowa Muad'Diba! Powiedział on: "Zamierzam zanurzy was po głowy w tym, czego pragniecie unikn ! Nie dziwi si , e wszyscy chcecie wierzy w to tylko, co daje dobre samopoczucie. Jak inaczej ludzie wymy laliby pułapki prowadz ce do mierno ci? Jak inaczej okre laliby my tchórzostwo?" Tak rzekł Muad'Dib. Nagle pu cił rami Alii, odpychaj c j w tłum. Upadłaby, gdyby nie opór ci by, która j podtrzymała. - Istnie , to znaczy odstawa , wyró nia si z tła - zako czył. Schodz c w dół, raz jeszcze chwycił Ali za rami . Tym razem był delikatniejszy. Nachylaj c si , szepn ł tak, eby tylko ona słyszała: - Nie próbuj znów zepchn
mnie w tło, siostro.
Nast pnie wszedł w tłum, z r k na barku młodego przewodnika. Ludzie rozst powali si przed nim. Wyci gali r ce, by dotkn
Kaznodziei, lecz czynili to bardzo ostro nie, jakby boj c
si tego, co mogło kry si pod zakurzon freme sk szat . Alia stała samotna, wstrz ni ta do gł bi, a tłum pod ał za Kaznodziej . Teraz ju miała pewno . To był Paul. Bez adnych w tpliwo ci. To był jej brat. Podzielała uczucia tłumu. Stała w jego u wi conej obecno ci, a cały wszech wiat walił si wokół niej. Chciała biec, błaga , by j ocalił, ale nie mogła si poruszy . Gdy inni kroczyli za Kaznodziej i jego przewodnikiem, ona czekała, zatruta absolutnym bezwładem, nieszcz ciem tak wielkim, e nawet ciało odmówiło jej posłusze stwa. "Co ja teraz zrobi ? Co zrobi ?" - pytała siebie. Nie znała nikogo, na kim mogłaby si wesprze . Wewn trzne ycia milczały. Ghanima wci
pozostawała pod stra
bli niaczce.
w Cytadeli, ale Alia czuła niech
do zwierzania si ocalałej
"Wszyscy si ode mnie odwrócili" - pomy lała z rozpacz .
Pobie ne spojrzenie na wszech wiat mówi, e nie musisz rozgl da daleko, by znale
le
kłopoty. Wilki zasiej spustoszenie wewn trz twojej zagrody,
mimo i ich stad od dawna ju nie ma na zewn trz. "Ksi ga Azhara": Szamra I:4 Jessika oczekiwała Duncana, stoj c przy oknie w salonie. Był to luksusowy pokój, z niskimi otomanami i staromodnymi fotelami.
adnego z jej pokoi nie wyposa ono w fotele
dryfowe, a kule wi toja skie zbudowano z kryształów pochodz cych z zupełnie innej epoki. Okno wygl dało na le cy pi tro ni ej pałacowy ogród. Usłyszała słu c otwieraj c drzwi, a nast pnie odgłos kroków Idaho. Stała nie odwracaj c głowy, ze wzrokiem utkwionym w dziedziniec nakrapiany zielonym wiatłem. Musiała stłumi walcz ce gdzie w jej gł bi emocje. Dwa razy zaczerpn ła oddech metod prana-bindu i poczuła przypływ wymuszonego spokoju. Wysoko stoj ce sło ce rzucało jaskrawe promienie na dziedziniec, roz wietlaj c srebrne koło paj czyny rozpi tej na gał ziach lipy. W komnatach panował chłód, ale na zewn trz powietrze dr ało od parali uj cego aru. Zamek Corrinów zbudowano w miejscu pozbawionym cyrkulacji powietrza, cho ziele na dziedzi cu zdawała si temu przeczy . Usłyszała, e Idaho stan ł bezpo rednio za ni . - Dar słów jest darem iluzji i wprowadzania w bł d, Duncan - rzekła, wci
odwrócona
tyłem. - Dlaczego pragniesz dzieli si ze mn słowami? - Mo e si zdarzy , e tylko jedno z nas prze yje - odparł. - Chcesz, bym zło yła sprawozdanie z twoich wysiłków? - Odwróciła si i zobaczyła, jak spokojnie stoi, obserwuj c j szarymi, metalowymi oczyma. Nie dostrzegła w nich adnego wyrazu. - Duncan, czy by bał si o swoje miejsce w historii? Skwitował jej podsumowanie u miechem. - Historia sama dostarcza materiału do os du - rzekł. - Zreszt w tpi , czy b d si tym wtedy interesował. - Wi c dlaczego tu jeste ? - zapytała. - Z tego samego powodu, z jakiego ty tu jeste , moja pani. adne zewn trzne oznaki nie zdradziły efektu wywołanego przez te proste słowa, ale Jessika błyskawicznie pomy lała: "Czy on naprawd wie, dlaczego tu jestem?" Sk d mógł wiedzie ? Tylko Ghanima wiedziała. Zatem mo e miał do
danych dla mentackiej kalkulacji? Bardzo mo liwe. Czy zdoła nie zdradzi si
przez Farad'nem? Musiał wiedzie , e ich ka dy ruch, ka de słowo jest szpiegowane przez
młodego Corrino lub jego sługi. - Ród Atrydów stan ł na rozdro u - powiedziała. - Rodzina zwraca si przeciw sobie. Byłe po ród najwierniejszych ludzi mojego ksi cia, Duncan. Gdy baron Harkonnen... - Nie mówmy o Harkonnenach - przerwał jej. - To były inne czasy, a ksi I pomy lał: "Czy ona nie wie jeszcze,
ju nie yje. -
e Paul odkrył krew Harkonnenów w Atrydach?"
Muad'Dib wiele ryzykował, zdradzaj c tajemnic rodu wła nie Duncanowi; wszak wiedział, co ludzie barona zrobili z Idaho. - Ale ród Atrydów wci
yje - podkre liła Jessika.
- Co to jest ród Atrydów? - zapytał. - Ty jeste rodem? Alia nim jest? Ghanima? Czy mo e ludzie, którzy mu słu ? Patrz i widz , jak znosz harówk . Czy mog by Atrydami? Twój syn słusznie powiedział: "Cierpienia i prze ladowania to dola wszystkich, którzy za mn pod
". Ja si wyłamałem, moja pani. - Naprawd przeszedłe na stron Farad'na? - Czy ty zrobiła inaczej, pani? Czy nie zjawiła si tu, by przekona Farad'na, e
mał e stwo z Ghanima rozwi załoby wszystkie problemy? "Naprawd tak my li? - zastanawiała si - Czy tylko tak mówi na u ytek czujnych szpiegów?" - Ród Atrydów zawsze był idealistyczny - powiedziała. - Wiesz o tym, Duncan. Kupowali my lojalno
płac c lojalno ci .
- Słu ba ludowi! - zaszydził Idaho. - Aach, wiele rzeczy słyszałem. Ksi
musi si
przewraca w grobie, pani. - Naprawd s dzisz, e upadli my tak nisko? - Pani, czy nie wiesz, e istniej freme scy buntownicy? Nazywaj siebie "Marquis z Wewn trznej Pustyni" i przeklinaj ród Atrydów, a nawet Muad'Diba. - Wiem o tym z raportów Farad'na - rzekła, zastanawiaj c si na jaki tor Idaho kieruje rozmow i w jakim celu. - To co wi cej, moja pani, wi cej, ni raport Farad'na. Sam słyszałem ich kl twy. Brzmiało to tak: "Ogie na was, Atrydzi! Nie b dziecie mie dusz ni ciał, cieni ni magii ani ko ci, włosów, ani głosu. Nie b dziecie mie grobu ni domu, nory ani mierci. Nie b dziecie mie ogrodu ni drzewa, ni krzewu. Nie b dziecie mie wody ni chleba, wiatła ani ognia. Nie b dziecie mie dzieci ni rodziny, potomków, ni plemienia. Nie b dziecie mie głowy ani ramion
ni nasienia. Nie b dziecie mieli siedzib ani adnej planety. Duszom waszym nie b dzie wolno wyj
z otchłani i nigdy nie znajd si po ród tych, którzy y b d na ziemi. adnego dnia nie
ujrzycie Szej-huluda, lecz b dziecie zwi zani i wrzuceni pomi dzy najni sze plugastwo, a wasze dusze nie ujrz
wiatła chwały, na wiek wieków". Tak wła nie brzmi przekle stwo, pani.
Potrafisz sobie wyobrazi tak zawzi t nienawi
ze strony Fremenów? Składaj wszystkich
Atrydów w lew dło przekle stwa i powierzaj Kobiecie-Sło cu pełnej ognia. Jessik przeszedł dreszcz. Idaho bez w tpienia powtórzył słowa tym samym tonem, jakim słyszał oryginaln kl tw . Mogła sobie wyobrazi oburzonego Fremena, strasznego w swym gniewie, jak stoi przed plemieniem, by ciska te staro ytne przekle stwa. Dlaczego Idaho chciał, eby Farad'n to słyszał? - Nalegasz usilnie na mał e stwo Farad'na i Ghanimy - powiedziała. - Zawsze miała jednostronne podej cie do spraw - odparł. - Ghanima jest Fremenk . Mo e po lubi tylko kogo , kto nie płaci fai, podatku od ochrony. Ród Corrinów zrzekł si swego udziału w KHOAM na rzecz Paula i jego spadkobierców, a Farad'n yje na łasce Atrydów. Pami taj, e kiedy ksi Jego ko ci wci
zatkn ł flag Jastrz bia na Arrakis, rzekł: "Tu jestem i tu pozostan ".
tam s . Farad'n musiałby sprowadzi si na Arrakis wraz z sardaukarami. -
Potrz sn ł głow na sam my l o podobnym zwi zku. - Jest stare powiedzenie, e z kłopotami post puje si jak z cebul : zdziera si warstw po warstwie - powiedziała zimnym głosem Jessika. I pomy lała! "Jak on mie traktowa mnie w ten sposób? Tak protekcjonalnie? Chyba, e daje wyst p dla czujnych oczu Farad'na". - W aden sposób nie mog wyobrazi sobie Fremenów i sardaukarów yj cych na jednej planecie - stwierdził Idaho. - Tej warstwy nie da si
ci gn
z cebuli.
Nie podobały si jej skutki, jakie słowa Idaho mogły wywoła w umy le Farad'na, wi c przemówiła ostro: - Ród Atrydów wci
ustanawia prawo w Imperium! - "Czy Idaho chce, by Farad'n
uwierzył, e nie mo e odzyska tronu bez Atrydów?" - Och, tak - ucieszył si Idaho. - Prawie zapomniałem. Prawo Atrydzkie. Oczywi cie w interpretacji kapłanów Złotego Remedium. Wystarczy zamkn
oczy, by usłysze
ksi cia
mówi cego mi, e władz zdobywa si i utrzymuje przemoc , b d jej gro b . Fortuna wsz dzie si toczy, jak zwykł piewa Gurney. Cel u wi ca rodki? Albo mo e pomieszały mi si przysłowia? No dobrze, nie ma znaczenia, czy zakut w zbroj pi ci potrz saj freme skie
legiony, czy sardaukarzy - to wci zastanawiam si , któr pi
jest pi
, a ta warstwa cebuli nie zejdzie. Wiesz,
wolałby Farad'n? "O co mu chodzi? - zastanawiała si Jessika. - Ród
Corrinów mo e przetrawi słown sieczk i połkn
ten argument!"
- Wi c s dzisz, e kapłani nie pozwol Ghanimie wyj
za Farad'na? - zaryzykowała
Jessika, chc c zbada reakcj Idaho. - Pozwol jej? Na Boga! Kapłani pozwol Alii na wszystko, co zarz dzi. Sama mogłaby wyj
za Farad'na. "Czy tu wła nie zarzuca przyn t ?" - zastanawiała si Jessika. - Nie, pani - kontynuował Idaho. - To nie jest problem. Ludzie w Imperium nie potrafiliby
odró ni rz dów Atrydów od władzy Bestii Rabbana. Dziesi tki ofiar umieraj codziennie w lochach Arrakin. Opu ciłem Diun , bo ju ani godziny dłu ej nie mogłem wspiera mym ramieniem Atrydów. Rozumiesz, co mówi ? Imperium Atrydów zdradziło ksi cia i twego syna. Kochałem Ali , ale ona poszła jedn drog , a ja drug . Je eli b dzie to konieczne, doradz Farad'nowi, eby przyj ł r k Ghanimy - lub Alii - na własnych warunkach! "Aach, urz dził to przedstawienie po to tylko, by z honorem wycofa si ze słu by Atrydów" - pomy lała Jessika. Pozostawały jednak inne kwestie, które poruszył. Czy nie wiedział, e działa na jej korzy ? Zmarszczyła brwi. - Wiesz, e szpiedzy słuchaj ka dego twojego słowa, czy nie? - Szpiedzy? - zachichotał. - Owszem, słuchaj . Ja równie bym słuchał na ich miejscu. Wiele nocy sp dziłem sam na pustyni i przekonałem si , e Fremeni mówi prawd . Na pustyni, zwłaszcza w nocy, nachodz człowieka niebezpieczne, złe my li. - Czy to tam słyszałe , jak Fremeni nas wyklinaj ? - Tak, w al-Ourouba. Na polecenie Kaznodziei przył czyłem si do buntowników, pani. Nazywamy si sami "Zarr Sadus", tymi, którzy odmawiaj podporz dkowania si kapłanom. Przybyłem tu, by oficjalnie o wiadczy Atrydom, e przeszedłem na obce terytorium. Jessika obserwowała go, staraj c si znale kłamie, b d
jakie szczegóły, które wskazywały, e
ukrywa prawdziwe plany. Czy naprawd
mógł przej
na stron
Farad'na?
Wyrecytowała w my li maksym zakonu: "W ludzkich sprawach nic nie jest trwałe, wszystko obraca si po spirali, zatacza koła i znika". Je eli Idaho rzeczywi cie porzucił słu b u Atrydów, znalazłoby wytłumaczenie jego obecne zachowanie. Zatoczył kr g i oddalał si . Musiała wzi pod uwag .
to
Gor czkowo rozmy laj c, eliminowała warianty rozwoju wydarze . U wiadomiła sobie, e mo e b dzie musiała go zabi . Plan, na którym opierała swe nadzieje, był tak delikatny, e nie mogła dopu ci , by cokolwiek go zakłóciło. Cokolwiek. A słowa Idaho sugerowały, e on go zna. Oceniła ich wzajemne poło enie i tak si ustawiła, by zyska dogodniejsz pozycj do ataku. "Ale dlaczego podkre lił, e wypełnia polecenie Kaznodziei?" - Zawsze uwa ałam,
e normuj cy wpływ faufreluches jest filarem naszej siły -
powiedziała. Niech si dziwi, dlaczego przeniosła dyskusj na system podziału klasowego. Rada Landsraadu wysokich rodów, regionalne Sysselraady zasługuj na... - Nie zmieniaj tematu - rzekł Idaho. Jak e przejrzyste były jej uniki! Czy dlatego,
e straciła zdolno
ukrywania
prawdziwych intencji, czy mo e ostatecznie wyłamała si z bariery szkolenia Bene Gesserit? Zdecydował, e raczej ta druga ewentualno . Lecz jeszcze co dziwiło go w zachowaniu lady Jessiki: zmiana, której ulegała w miar upływu lat. Smuciło go to w taki sam sposób, w jaki przyjmował wprowadzanie drobnych nowo ci w obyczaje Fremenów. Odej cie pustyni było procesem, którego nie dało si opisa , tak jak nie dało si opisa przemian zachodz cych wewn trz lady Jessiki. Jessika wpatrywała si w Idaho, nie staraj c si ukry zaskoczenia. Naprawd potrafił j przejrze tak łatwo? - Nie zabijesz mnie - powiedział. U ył freme skiego powiedzenia b d cego ostrze eniem: "Nie rzucaj swej krwi na mój nó ". Nagle zdał sobie spraw , jak bardzo zaakceptował obyczaje planety, która udzieliła mu schronienia w drugim yciu. - My l , e lepiej byłoby, gdyby ju poszedł - stwierdziła. - Nie wyjd , zanim nie przyjmiesz mojej rezygnacji. - Przyjmuj ! - odparła krótko. Potrzebowała czasu na przemy lenie nowej sytuacji. Idaho oddalał si tyłem, dopóki nie poczuł za sob drzwi. Ukłonił si . - Raz jeszcze nazywam ci swoj pani . Ostatni raz. Doradz Farad'nowi, by odesłał ci na Wallach, szybko i po cichu, przy pierwszej nadarzaj cej si okazji. Jeste zbyt niebezpieczn zabawk , cho nie s dz , eby ci tak traktował. Pracujesz dla zakonu, nie dla Atrydów. Zastanawiam si
nawet, czy kiedykolwiek działała dla dobra Atrydów. Wy, czarownice,
poruszacie si zbyt skrycie i w zbyt wielkiej ciemno ci, by zwykli miertelnicy mogli kiedykol-
wiek wam ufa . - No, no, ghola uwa a si za zwykłego miertelnika! - odparowała. - W porównaniu z tob - odparł. - Wyjd ! - rozkazała. - Taki wła nie jest mój zamiar. - Wy lizgn ł si przez drzwi, mijaj c ciekawe spojrzenia słu by, która bez w tpienia podsłuchiwała. "Stało si - pomy lał. - I mog to odebra tylko w jeden sposób".
Tylko dzi ki królestwu matematyki mo na poj
precyzyjne widzenia
przyszło ci Muad'Diba. A wiec: po pierwsze, postulujemy dowoln
liczb
punktów-wymiarów w przestrzeni. (Jest to klasyczna n-krotna rozci gła suma, suma n-wymlarów). W tej strukturze Czas rozumiany według powszechnego pojmowania staje si sum jednowymiarowych wła ciwo ci. Stosuj c to prawo do fenomenu Muad'Diba, stwierdzam,
e albo stajemy w obliczu nowych
wła ciwo ci Czasu, albo (przez redukcj
w rachunku niesko czono ci)
zajmujemy si oddzielnymi układami, zawieraj cymi n istotnych wła ciwo ci. Dla Muad'Diba przyjmujemy twierdzenie ostatnie. Jak wykazano poprzez redukcj , n-krotno
punktów mo e istnie jedynie rozdzielnie, w ró nych stru-
kturach Czasu. Wykazane zostało w ten sposób, e mog współistnie ró ne wymiary Czasu. Skoro jest to nieunikniony wniosek, predykcje Muad'Diba wymagaj , eby percepowal on n-krotno
nie jako rozci gły konglomerat, lecz
jako operacj przeprowadzon na pojedynczej strukturze. W rezultacie zamkn ł wszech wiat w tej jedynej strukturze, b d cej widzeniem Czasu. Palimbasza: "Wykłady w siczy Tabr" Leto le ał na szczycie wydmy, patrz c przed siebie na kr t , strom wychodni . Skała była płaska i gro na w wietle poranka jak olbrzymi czerw zalegaj cy na piasku. Wokół panował bezruch; nie kr ył aden ptak, ani jedno zwierz nie przemykało w ród kamieni. Chłopiec widział otwory oddzielacza wiatru na rodku grzbietu "czerwia". Tam pewnie b dzie woda. Skała-czerw wygl dem przypominała siczow kryjówk . Leto le ał cicho, przysypany piaskiem, obserwuj c. Przez głow wci
przepływała mu
jedna z pie ni Gurneya Hallecka: U wzgórza stóp, gdzie lis chy o bie y, Gdzie c tkowany blask sło ca si
ci ty,
Tam mój kochanek spoczywa. U wzgórza stóp, w kopru ost pach Mój ukochany pi w snu odm tach, Skrywa si w grobie U wzgórza stóp. "Gdzie jest wej cie do rodka?" - zastanawiał si Leto. Był pewien, e znalazł Fondak-
D ekarat , lecz co tu si nie zgadzało. Na skraju wiadomo ci czuł ostrzegawcze kłucie. Co kryje si pod tym wzgórzem? Nieobecno
zwierz t przyprawiała go o zdecydowany niepokój. Fremeni zawsze
ostrzegali: "Gdy chodzi o przetrwanie na pustyni, brak ycia mówi wi cej ni jego obfito ". Ale skoro był tam oddzielacz wiatru, powinna by równie woda i ludzie, którzy jej u ywali. Oto miejsce tabu, kryj ce si
pod nazw
Fondak, którego inna to samo
zagin ła nawet we
wspomnieniach Fremenów. Tu zaczynała si Złota Droga. Ojciec powiedział pewnego razu: "Dookoła kryje si nieznane. Nale y wi c szuka wiedzy". Leto spojrzał na prawo ponad grzebieniem diuny. Niedawno przeszła t dy pra-matka burza. Jezioro Azrak, gipsowa równina, zostało oczyszczone z fałd piasku. Freme ski przes d mówił, e ka dy, kto widział Biyan, Białe Kraje, cierpi na mog ce go zniszczy niespełnione pragnienia. Dla Leto rozci gaj cy si widok znaczył, e na Arrakis istniały kiedy otwarte zbiorniki wodne. Tak jak b d istniały raz jeszcze. Podniósł wzrok, rozgl daj c si dookoła w poszukiwaniu jakiegokolwiek ruchu. Po burzy niebo nabrało dziwnego, g bczastego wygl du.
wiatło spadaj ce w dół stwarzało wra enie
obco ci, srebrne sło ce zagubione było gdzie ponad woalem kurzu zgromadzonego na du ych wysoko ciach. Raz jeszcze Leto wrócił uwag do kr tej skały. Wyci gn ł z fremsaka lornetk , ustawił ruchome soczewki i spojrzał na nag szaro : wychodni skaln , gdzie niegdy
yli ludzie
D ekaraty. Powi kszenie ukazało ciernisty krzew z rodzaju zwanego "Królow Nocy". Krzak gnie dził si w cieniu obok rozpadliny, w której mogło kry si wej cie do starej siczy. Leto spenetrował cał długo
wychodni. Srebrne sło ce obracało barwy czerwieni w zwykł szaro ,
nadaj c całej skale wra enie rozmytej płasko ci. Przetoczył si , odwracaj c plecami do D ekaraty. Zbadał otoczenie lornetk .
adnych
ladów obecno ci człowieka. Wiatr zniszczył nawet jego trop, pozostawiaj c niewyra ny krater w miejscu, gdzie w nocy zanurzył si czerw. Znów popatrzył na D ekarat . Poza oddzielaczem wiatru Leto nie dostrzegł najmniejszych oznak ycia. Oprócz skały nie było tu nic, co zakłócałoby monotonny pejza pustyni ci gn cej si od horyzontu po horyzont. Leto poczuł nagle, e znalazł si w tym miejscu,
poniewa odmówił wł czenia si w system otrzymany w spadku po przodkach. Pomy lał, jak bł dnie wszyscy go oceniaj - wszyscy oprócz Ghanimy. "Z wyj tkiem zgrai obszarpa ców z jej obcych wspomnie , to dziecko nigdy nie było dzieckiem". "Przyjmuj odpowiedzialno
za decyzj , któr podj li my" - zdecydował. Raz jeszcze
przesun ł wzrokiem po skale. Wedle opisów tak wygl dał Fondak, a adne inne miejsce nie mogło by D ekarat . Czuł dziwne pokrewie stwo z tym obszarem tabu. Musi si dowiedzie ! Metod Bene Gesserit skierował my li na D ekarat , szukaj c stanu pełnej nie wiadomo ci. Wiedza była barier skutecznie zapobiegaj c
swobodnemu korzystaniu z informacji. Przez kilka długich chwil
dostrajał si , nie stawiaj c wymaga , nie zadaj c pyta . Problem le ał nie tylko w braku oznak charakterystycznych dla bytowania zwierz t. Teraz dostrzegł równie nieobecno
drapie nych ptaków: orłów, s pów, jastrz bi. Nawet tam,
gdzie inne ycie si kryło, ptaki pozostawały widoczne. Ka de zawieraj ce wod miejsce na pustyni miało własny ła cuch ycia. Na jego ko cu grasowali wsz dobylscy drapie nicy. Tu nikogo nie zainteresowało przybycie człowieka. A przecie doskonale znał "psy podwórzowe siczy", t
lini
przedsi biorców
ptaków przycupni tych na skraju urwiska nad Tabr, prymitywnych pogrzebowych
czekaj cych
na
ciała.
Jak
mawiali
Fremeni:
"nasi
współzawodnicy". Ale mówili to bez zazdro ci, poniewa szperaj ce ptaki cz sto ostrzegały przed zbli aniem si obcych. A je eli Fondak opu cili nawet przemytnicy? Leto oderwał wzrok od skały, by napi si z jednego z wodowodów. "A je eli tam naprawd nie ma wody?" Rozwa ał swoje poło enie. U ył dwóch czerwi, by dosta si tutaj, jad c na nich przez cał noc. Porzucił je na pół martwe ze zm czenia, kiedy dotarł do Wewn trznej Pustyni, gdzie powinna si znajdowa przysta przemytników. Je eli istniało tu ycie, je eli mogło w ogóle egzystowa w takich warunkach, to winno skupia si w pobli u wody. "Co b dzie, je eli tu nie ma wody? Co b dzie, je eli to nie jest Fondak-D ekarata?" Raz jeszcze wycelował lornetk ku oddzielaczowi wiatru. Zewn trzny brzeg urz dzenia łobiły bruzdy wyryte przez piach; wymagał konserwacji, ale i tak był w stanie nadaj cym si do u ytku.
"Co, je eli tu jej nie ma?" Porzucona sicz mogła straci wod przez parowanie. Przez dowoln liczb katastrof. Dlaczego nie było tu drapie nych ptaków? Zabite dla ich wody? Przez kogo? Jak mo na było je wszystkie unicestwi ? Trucizn ? "Zatruta woda!?" Legenda o D ekaracie nie zawierała adnej wzmianki o zatruciu zbiornika, ale mogło tak by . Je eli wytruto pierwotne stada ptactwa, to czy nie odnowiłyby si one do tego czasu? Idualich unicestwiono wiele pokole temu, a przekazywane historie nigdy nie wspominały o truci nie. Znowu zbadał skał przez lornetk . Jak mo na u mierci cał sicz? Z pewno ci niektórzy zdołaliby uciec. Rzadko kiedy wszyscy mieszka cy siczy przebywaj jednocze nie w domu. Ludzie w drowali przez pustyni , podró owali do miast. Leto z rezygnacj odło ył lornetk . Ze lizgn ł si w dół po niewidocznej od siczy stronie wydmy. Przygotowuj c si do przetrwania godzin nat onego upału, wyj tkow uwag po wi cił dokładnemu zamaskowaniu filtrnamiotu i ukryciu oznak swej obecno ci. Gdy zamykał si w ciemno ci, czuł kr
ce w
yłach zm czenie. Wi ksz
cz
dnia sp dził wewn trz
przesi kni tego zapachem potu namiotu. Nawet drzemi c, analizował bł dy, które popełnił. Jego działania miały nastawienie defensywne, ale nie widział adnej skutecznej metody samoobrony na drodze wybranej przez niego i Ghanim . Niepowodzenie wypaliłoby ich dusze. Jadł suchary przyprawowe i zasypiał. Budził si , by zje
jeszcze raz, wypi i ponownie zapa
w sen. Podró
do tego miejsca trwała długo i stanowiła ci k prób dla organizmu dziecka. Pod wieczór obudził si
od wie ony, nasłuchuj c oznak
ycia. Wyczołgał si
na
pokrywaj cy go piaszczysty całun. Wiatr wznosił pył w jednym kierunku, ale Leto czuł piach dl cy policzek z zupełnie innej strony - pewna oznaka zmiany pogody. Wyczuwał nadchodz c burz . Ostro nie wpełzł na szczyt wydmy: spojrzał raz jeszcze na tajemnicze skały. Powietrze nabrało ółtej barwy. Znak ów ostrzegał przed zbli aj c si kurzaw Coriolisa - wiatrem nios cym mier w swoich trzewiach. Była to wielka przestrze p dzonego przez wiatr piachu, mog ca si rozpostrze na cztery stopnie szeroko ci geograficznej. Wyschni ta gład gipsowej niecki stanowiła teraz
ółt
powierzchni , odbijaj c
wieczorna nostalgia. Potem dzie
si
obłoki pyłu. Ogarn ła go fałszywa,
sko czył i nadeszła noc, szybko zapadaj ca noc
Wewn trznej Pustyni. Skaty przekształciły si w kanciaste szczyty, oszronione przez wiatło
Pierwszego Ksi yca. Czuł, jak ciernie piasku kłuj
mu skór . Łoskot suchego grzmotu
zabrzmiał niczym echo dalekich b bnów, a on w przestrzeni mi dzy wiatłem ksi yca i ciemno ci dostrzegł nagły ruch: nietoperze. Usłyszał łopot ich skrzydeł i wysokie piski. Nietoperze. Wiedział, e wła nie tu powinna by legendarna twierdza przemytników: Fondak. Ale je eli to nie jest Fondak? Je eli tabu wci
działało i znalazł tylko pust skorup upiornej
D ekaraty? Leto przykl kn ł po zawietrznej stroin wydmy i czekał, a noc wpadnie we wła ciwy rytm. Cierpliwo
i ostro no
- ostro no
i cierpliwo . Przez pewien czas zabawiał si
powtarzaniem drogi Chaucera z Londynu do Canterbury, układaj c kolejno miejscowo ci, pocz wszy od Southwark: dwie mile do zdroju w. Tomasza, pi
mil do Deptford, cze
mil do
Greenwich, trzydzie ci mil do Rochester, czterdzie ci mil do Sittingbourne, pi dziesi t pi
mil
do Boughton koło Blean, pi dziesi t osiem mil do Harbledown i sze dziesi t mil do Canterbury. Bawił si my l , e niewielu współczesnych pami ta, kim był Chaucer, b d zna jakikolwiek Londyn, prócz wsi na odległej Gangishree. Posta
w. Tomasza zachowano w Biblii
Protestancko-Katolickiej i "Ksi dze Azhara", ale Canterbury znikn ło z pami ci ludzkiej, tak jak planeta, na której zostało zbudowane. Tam spoczywało brzemi wspomnie Leto, wszystkich tych istnie , które groziły pochłoni ciem go. Raz ju przemierzył drog do Canterbury. Obecna wyprawa była jednak e dłu sza i bardziej niebezpieczna. Po chwili doczołgał si na skraj wydmy i zacz ł pokonywa przestrze w kierunku zalanych wiatłem ksi yca skał. Krył si w cieniach, prze lizgiwał wzdłu grzbietów wydm, unikaj c przy tym d wi ków mog cych komu zdradzi jego obecno . Kurz znikn ł, jak zwykle przed burz , i noc stała si przejrzysta. Dzie nie objawił adnego ruchu, lecz teraz Leto słyszał szelest małych stworze biegaj cych w ciemno ciach. W zagł bieniu mi dzy wydmami znalazł rodzin
skoczków pustynnych, która
rozpierzchła si na widok człowieka. Pokonał kolejny szczyt. Ta szczelina, któr wcze niej widział - czy ukrywała wej cie do siczy? Miał tak e inne troski: sicz z dawnych czasów zawsze chroniły pułapki - zatrute w sy zwisaj ce w przej ciach, zatrute kolce na ro linach. Znał freme skie powiedzenie: "uchem my l ca noc", nasłuchiwał wi c najdrobniejszego d wi ku. Szare skaty górowały ponad wszystkim, gigantyczne przez sw blisko . Wtem Leto usłyszał dochodz cy gdzie
z oddali krzyk ptaków: mi kkie nawoływanie dziennych
drapie ników. Co wywróciło ich wiat na nice? Ludzka agresywno ? Nagle Leto zamarł. Na zboczu palił si ogie : balet błysków tajemniczych klejnotów na tle czarnej nocy, rodzaj sygnału, jaki sicz mogłaby wysła podró nym w blechu. Kim byli mieszka cy opuszczonej siedziby? Podpełzł ku najgł bszym cieniom u stóp zbocza i przesuwaj c si wzdłu nich, dłoni szukał szczeliny, cały czas przytulaj c si plecami do skalnej ciany. Zlokalizował j przy ósmym kroku, wyci gn ł piachochrapy z torby i si gn ł w ciemno . Gdy poruszył dłoni , co ciasnego i kr puj cego owin ło mu bark i ramiona. Pn czosie ! Zwalczył odruch szamotania: w ten sposób sprawiłby tylko, e pn czosie zacisn łaby si jeszcze bardziej. Upu cił natomiast chrapy i zgi ł palce prawej dłoni, staraj c si dosi gn przy pasie. Zachował si jak naiwny nowicjusz! Powinien rzuci co w ciemno
no a
szczeliny,
zanim sam si do niej zbli ył. Zbyt zafrapowało go ognisko na zboczu. Ka dy ruch zaciskał pn czosie , lecz w ko cu palce dotkn ły no a. Powoli zamkn ł dło na r koje ci i zacz ł j unosi . Strumie jaskrawego wiatła powstrzymał dalsze ruchy. - Aach, jaki ładny ptaszek wpadł w nasze sieci. - Ci ki, m ski głos dobiegł za pleców Leto. W jego tonie rozpoznał co dziwnie znajomego. Spróbował odwróci głow , wiadom niebezpiecznej skłonno ci pn czosieci do mia d enia zbyt swobodnie poruszaj cego si ciała. Dło odebrała mu nó , zanim zdołał ujrze człowieka, który go schwytał. R ka z du wpraw przeszukała Leto, wydobywaj c niewielkie przedmioty, które on i Ghanima uznali za konieczne do przetrwania. Nic nie ocalało podczas rewizji, nawet garota z szigastruny ukryta we włosach. Leto wci
nie widział m czyzny.
Obcy zrobił co z pn czosieci i Leto zorientował si , e mo e łatwiej oddycha . Wtedy m czyzna odezwał si : - Nie szamocz si , Leto Atrydo. Mam twoj wod w moim kubku. Leto z najwy szym trudem zachował spokój. - Znasz moje imi ? - spytał. - Oczywi cie! Gdy zastawia si pułapk , to nie bez powodu. Nastawia si j na okre lon zdobycz, no nie? Leto nie odpowiedział. Jego my li wci
wirowały.
- Czujesz si zdradzony! - stwierdził mocny głos. Dłonie obróciły go łagodnie, ale z sił .
Dorosły m czyzna mówił dziecku, jak wygl daj warunki gry. Leto podniósł wzrok na blask padaj cy z dwóch flar dryfowych i zobaczył rysuj cy si na jego tle zarys postaci z zamaskowan przez filtrfrak twarz . Gdy oczy ju przystosowały si do wiatła, ujrzał ciemne pasmo skóry, a pod kapturem, w najgł bszym cieniu, dostrzegł bł kitne od uzale nienia przyprawowego białka oczu. - Zastanawiasz si , dlaczego władowali my si w cały ten ambaras? - kontynuował m czyzna. Osobliwie stłumiony głos, dochodz cy spod osłoni tej dolnej cz ci twarzy, brzmiał, jak gdyby ów człowiek starał si ukry swój akcent. - Dawno temu przestałem si dziwi liczebno ci tych, którzy chc
mierci atrydzkich
bli ni t - powiedział Leto. - Motywy s zbyt oczywiste. Gdy mówił, jego umysł stale bł dził, gor czkowo szukaj c odpowiedzi. Pułapka z przyn t ? Ale kto wiedział poza Ghanim ? To niemo liwe! Ghanim nie zdradziłaby własnego brata. Zatem kto znał go dostatecznie dobrze, by przewidzie jego działania. Kto? Czy by babka? Jak mogła? - Nie mo na ci było pozwoli zosta dalej takim, jaki jeste - rzekł m czyzna. - Bardzo niedobrze. Przed wst pieniem na tron zostaniesz wychowany. - Oczy bez białek popatrzyły na Leto z góry. - Dziwisz si , e ktokolwiek mo e o mieli si wychowywa kogo takiego jak ty? Ciebie, z wiedz całego tłumu, zmagazynowan we wspomnieniach. Widzisz, wła nie o to chodzi! My lisz o sobie, e jeste ju wychowany, a w rzeczywisto ci stanowisz składnic martwych istnie . Nie masz własnego ycia. Jeste chodz cym nadmiarem innych, maj cych jeden cel: szukanie mierci. To złe dla władcy, je li jest poszukiwaczem mierci. Zasłałby otoczenie trupami. Twój ojciec, na przykład, nigdy nie zrozumiał... - miesz mówi o nim w ten sposób? - Wiele rzeczy ju
miałem. Mimo wszystko, był tylko Paulem Atryd . No, chłopcze,
witaj w nowej szkole. M czyzna wyj ł dło spod szaty i dotkn ł policzka chłopca. Leto poczuł, e zapada si w ciemno , w której powiewa zielono-czarna flaga. Poznał sztandar Atrydów z charakterystycznymi symbolami dnia i nocy. Usłyszał chlupot wody chwil wcze niej, ni pochłon ła go nie wiadomo . A mo e to tylko kto si za miał?
Wci
pami tamy złoty wiek przed Heisenbergiem, który ukazał
ludzko ci bariery ograniczaj ce predestynacyjne teorie. Istnienia wewn trz mnie stwierdzaj , e to mieszne. Widzicie, z wiedzy nie mo na skorzysta , nie znaj c celu, lecz wła nie cel narzuca ograniczenia. Leto Atryda II: Jego Głos Alia dopiero po chwili spostrzegła, jak szorstko przemawia do stra ników, którzy stan li na jej drodze w przedsionku wi tyni. Było ich dziewi ciu, w zakurzonych mundurach patrolu kontroluj cego przedmie cia, i wci
jeszcze dyszeli, zroszeni potem. Przez drzwi wpadało
wiatło pó nego popołudnia. wi tyni oczyszczono z pielgrzymów. - Zatem moje rozkazy nic dla was nie znacz ? Zastanawiała si nad własnym gniewem, dlaczego go nie hamowała, lecz pozwalała mu gorze . Jej ciało dr ało ze zdenerwowania. Idaho znikn ł... lady Jessika... adnych raportów... tylko plotki, e znalazła schronienie na Salusa. Dlaczego Idaho nie przysłał adnej wiadomo ci? Co zrobił? Czy dowiedział si wreszcie o D awidzie? Alia wło yła na siebie arraka sk szat mitologii. Za kilka minut poprowadzi drug
ałobn o barwie płon cego sło ca z freme skiej i ostatni
procesj
do Starej Szczerby, by
obserwowa budow grobowca in effigie dla utraconego bratanka. Prac powinno si zako czy w nocy, jako odpowiedni hołd dla tego, którego przeznaczeniem było przewodzi Fremenom. Kapła scy stra nicy w obliczu gniewu władczyni wydawali si wyzywaj cy, w ogóle nie zawstydzeni. Stali przed ni , o wietleni słabn cym wiatłem. Ich przywódca, wysoki, jasnowłosy Kaza z oznakami rodziny Cadelamów na burce, pozwolił masce filtrfraka zwisa swobodnie, by móc mówi
bardziej wyra nie. Głos stra nika zawierał dumne akcenty, jakich nale ało
oczekiwa po człowieku z rodziny władaj cej kiedy sicz Abbir. - Oczywi cie, e starali my si go pojma ! - M czyzn jawnie oburzyła jej napa . Głosi blu nierstwa! Znamy rozkazy i słyszeli my go na własne uszy! - A mimo to nie schwytali cie winowajcy - powiedziała Alia niskim, oskar ycielskim tonem. Jedna z patrolu, przysadzista młoda kobieta, próbowała si broni : - Tłum był bardzo g sty! Przysi gam, e ludzie nam przeszkadzali! - Dostaniemy go w ko cu - obiecywał Cadelam. - Nie zawsze b dzie miał takie szcz cie. Alia skrzywiła si .
- Dlaczego mnie nie słuchacie? - Pani, my... - Co zrobisz, potomku Jagni cia*, je eli go schwytasz i stwierdzisz, e to naprawd mój brat? Udawał,
e nie usłyszał nacisku poło onego na jego imi , chocia
nie mógł by
kapła skim stra nikiem bez zaliczenia pewnej edukacji i zdolno ci posługiwania si ni . Czy chciał si po wi ci ? Stra nik przełkn ł lin . - Musimy go zabi własnymi r kami. Reszt oddziału wystraszyła miało
wypowiedzianej kwestii, ale wci
zachowywali si
wyzywaj co. Doskonale wiedzieli, o czym mówi Cadelam. - Kaznodzieja nawołuje plemiona, by si
przeciw tobie sprzysi gły - kontynuował
Fremen. Alia wiedziała ju , jak sobie z nim poradzi . O wiadczyła spokojnym, rzeczowym tonem: - Rozumiem. Je eli nie chcecie si po wi ci i pojma go na oczach wszystkich, to b d musiała sama to zrobi . - Po wi ci moich... - Przerwał i spojrzał na towarzyszy. Jako Kaza grupy, wyznaczony przywódca, miał prawo za nich mówi , ale Alia łatwo wyczuła, e woli zamilkn . Pozostali stra nicy wiercili si niespokojnie. W gor czce po cigu złamali nakaz Alii, zlekcewa yli wol "Łona Niebios". Teraz cofn li si o krok od swego Kazy. - Dla dobra Ko cioła nasza oficjalna reakcja winna by surowa - podkre liła Alia. Rozumiecie to, czy nie? - Ale on głosi... - Sama go słuchałam - odparła. - Jednak e sytuacja jest wyj tkowa. - On nie mo e by Muad'Dibem, pani! "Jak wy mało wiecie!" - pomy lała Alia i powiedziała gło no: - Nie mo emy ryzykowa otwartej interwencji. Je eli nast pi sprzyjaj ce okoliczno ci, wtedy oczywi cie... - Zawsze jest otoczony przez tłumy! - Zatem musimy by
cierpliwi. Oczywi cie, je eli sprzeciwicie si
mojej woli... -
Niewypowiedziane konsekwencje zawisły w powietrzu, lecz zostały doskonale zrozumiane.
Cadelam był ambitny, czekała go błyskotliwa kariera. - Nie chcemy ci si sprzeciwia , pani. - M czyzna ju nad sob panował. - Działali my zbyt po piesznie, teraz to widz . Wybacz nam, ale on... - Nic si
nie stało, nie ma czego wybacza
- powiedziała, u ywaj c obiegowej
freme skiej formuły. U yła jednego z wielu sposobów, w jaki plemi utrzymywało spokój w swych szeregach, a Cadelam był na tyle dawnym Fremenem, by to zrozumie . Jego rodzina kultywowała długie tradycje przewodzenia. Wina stanowiła bicz na Fremenów, który nale ało u ywa wstrzemi liwie. Fremeni słu yli najlepiej, gdy byli wolni od winy i urazy. Odpowiedział skinieniem głowy i słowami: - Dla dobra plemienia, rozumiem. - Id cie si od wie y - odparła. - Procesja rozpoczyna si za kilka minut. - Tak, pani. - Wynie li si w po piechu, ka dym ruchem zdradzaj c ulg z mo liwo ci ucieczki. Wewn trz głowy Alii zagrzmiał basowy głos: -Aach, poradziła sobie znakomicie. Jedno lub dwoje z nich wierzy, e pragniesz mierci Kaznodziei. Znajd na to sposób. - Zamknij si ! - sykn ła. - Zamknij si . Nigdy nie powinnam była ci słucha ! Popatrz, co narobiłe ... - Wprowadziłem ci na drog do nie miertelno ci - odrzekł bas. Czuła, e głos jak odległy ból odbija si echem w jej czaszce. "Gdzie mogłabym si ukry ? Nigdzie nie ma takiego miejsca!" - Nó Ghanimy jest ostry - zauwa ył baron. - Pami taj o tym. Alia mrukn ła. Tak, to nale ało pami ta . Nó Ghanimy rzeczywi cie jest ostry. Ten nó mo e rozwi za trapi ce j problemy.
Je eli wierzycie w słowa, wierzycie w ukryte w nich znaczenie. Je eli wierzycie, e co jest słuszne b d nie, prawdziwe b d fałszywe - wierzycie zało eniom w słowach, które wyra aj te poj cia. Owe zało enia s cz sto pełne luk, ale mimo to s najprawdziwsze dla przekonanych do nich. "Dowód Otwartego Ko ca" z panoplia propheticus Umysł Leto porwany został przez mieszanin
ostrych woni. Rozpoznawał ci ki
cynamonowy zapach melan u, st ały pot pracuj cych ciał, cierpko
nie przykrytej zgonszuszni
i wiele rodzajów kurzu, z dominacj pyłu kamiennego. Zapachy tworzyły cie k poprzez piach, kształtowały kł by mgły w wymarłej krainie. Wiedział, e chc mu co powiedzie , ale cz jego istoty nie była w stanie słucha . My li, jak widma ukazuj ce si tu przed mierci , przepływały przez zm czony umysł. "W tej chwili nie mam okre lonych kształtów. Sło ce zachodz ce w piasek jest sło cem zachodz cym w mej duszy. Jestem Fremenem i b d miał freme ski koniec. Złota Droga sko czyła si , zanim si zacz ła. Nie jestem niczym poza przysypanym piaskiem ladem. My, Fremeni, znamy sztuczki maskowania si : nie zostawiamy odchodów, wody, tropów... Patrzcie teraz, jak znika moja droga". Jaki m ski głos krzyczał z bliska do ucha Leto: - Mógłbym ci zabi , Atrydo! Mógłbym ci zabi , Atrydo! - Zdanie wci
powtarzane
straciło swe znaczenie, staj c si czym bezsłownym, co odbijało si w marzeniach Leto, litani z wezwaniem. "Mógłbym ci zabi , Atrydo!" Leto kaszln ł i poczuł, e prostota tej czynno ci wstrz sa jego zmysłami. - Kto... - zdołał wyszepta . - Jestem wykształconym Fremenem i zabiłem swojego człowieka - odpowiedział głos z boku. - Odebrałe nam naszych bogów, Atrydo. Co mnie obchodzi jaki
mierdz cy Muad'Dib?
Twój Bóg nie yje! Czy głos docierał z rzeczywisto ci, czy był tylko jeszcze jedn
cz ci
snu? Leto
otworzył oczy i stwierdził, e le y nie skr powany na twardej pryczy. Spojrzał w gór , na skał , na przy mione kule wi toja skie, na nie zamaskowan twarz spogl daj c na niego z tak bliska, e czuł oddech charakteryzuj cy si znajomymi zapachami siczowej diety. Twarz nale ała do Fremena - co do tego nie mógł si myli , widz c ciemn skór , ostre rysy i ubogie w wod ciało. To nie był tłusty mieszkaniec miasta. To był pustynny Fremen.
- Nazywam si Namri. Jestem ojcem D awida - powiedział Fremen. - Znasz mnie, Atrydo? - Znam D awida - odparł chrapliwie Leto. - Tak, twoja rodzina zna dobrze mojego syna... Jestem z niego dumny. Wy, Atrydzi, wkrótce poznacie go lepiej. - Co... - Jestem jednym z opiekunów w twojej szkole, Atrydo. Mam okre lone zadanie: je eli nie spełnisz naszych oczekiwa , zabij ci . Zrobi to ch tnie. Uko czy szkoł - znaczy y ; je eli nie zdasz, trafisz w me r ce. Leto usłyszał w tych słowach autentyczn szczero . Stał przed nim ludzki gom d abbar, wróg ostateczny, chc cy wypróbowa jego prawo do wej cia w ludzk społeczno . Czy by dosi gn ła go r ka babki i kryj cych si za ni Bene Gesserit? Wzdrygn ł si na sam my l o tym. - Twoje wychowanie zaczyna si ode mnie - powiedział Namri. - Uwa am, e słusznie, poniewa zaraz mo e si sko czy . Słuchaj mnie uwa nie. Moje słowa nios w sobie twoje ycie lub mier . Leto obrzucił spojrzeniem pomieszczenie, puste, o cianach ze skały, tylko z t prycz , przy mionymi kulami wi toja skimi i ciemnym otworem za Namrim. - Nie uciekniesz - stwierdził Namri. I Leto mu uwierzył. - Dlaczego to robisz? - zapytał. - Wyja niłem ci przecie . Pomy l o planach w twej głowie. Jeste tu i nie mo esz rozstrzyga przyszło ci w obecnym poło eniu. S dwie rzeczy, które wyra nie nie pasuj do siebie - tera niejszo
i przyszło . Ale je eli znasz naprawd przeszło , je eli obejrzysz si za
siebie i zobaczysz, gdzie byłe , by mo e jeszcze raz zatryumfuje rozum. W przeciwnym wypadku przynios ci mier . Leto zauwa ył, e ton Namriego brzmiał spokojnie, ale równocze nie stanowczo, w zgodzie z wcze niejsz zapowiedzi mordu. Namri kołysał si na pi tach, patrz c na skalne sklepienie. - W dawnych czasach Fremeni spogl dali na wschód. Eos, znasz to? Znaczy " wit" w jednym z dawnych j zyków. - Mówi tym j zykiem - powiedział dumnie Leto.
- Zatem mnie nie słuchałe - rzekł Namri, a w jego głowie Leto usłyszał zgrzyt no a. Noc była czasem chaosu, dzie por ładu. Tak wła nie było w okresie panowania tego j zyka, którym pono mówisz: ciemno
- chaos, wiatło - ład. My, Fremeni, zmienili my porz dek. Eos
był wiatłem, któremu nie ufali my. Woleli my wiatło ksi yca albo gwiazd. wygl dało zbyt uporz dkowanie. Mogło okaza si
wiatło dnia
mierciono ne. Widzisz, co zrobili cie wy,
Eos-Atrydzi? Człowiek jest stworzeniem tylko tego wiatła, które go ochrania. Sło ce jest naszym wrogiem na Diunie. - Namri opu cił wzrok na Leto. - Jakie wiatło wolisz, Atrydo? Leto wyczuł, e pytanie miało olbrzymi wag . Czy Namri mógłby go zabi , gdyby odpowiedział bł dnie? Mógłby. Widział palce Namriego, spoczywaj ce obok wypolerowanej r koje ci krysno a. Na prawej dłoni Fremena błyszczał pier cie w kształcie magicznego ółwia. Leto wsparł si na łokciach, si gaj c umysłem do freme skich wierze . Ci dawni Fremeni ufali Prawu i uwielbiali rozmowy o przykazaniach, wyja nianych przez analogie.
wiatło
ksi yca? - Wol ... wiatło Lisanu L'haqq - odrzekł Leto, wypatruj c najdrobniejszych zmian w wyrazie twarzy Namriego. M czyzna wydawał si rozczarowany, ale cofn ł dło od no a. - Jest to wiatło prawdy, wiatło doskonałego człowieka, w którym jasno wida wpływ al-Mutakallim kontynuował. - Jakie inne wiatło mógłby wybra człowiek? - Mówisz jak kto , kto recytuje, nie jak kto , kto wierzy - stwierdził Namri. "Owszem, recytuj " - pomy lał Leto. Zacz ł pojmowa tok my lenia Namriego. W dawnej freme skiej szkole kr yło tysi ce takich zagadek. Musiał tylko nagi
umysł, by znale
przykłady... Inwokacja: Cisza?; Respons: Druh ciganego. Namri kiwn ł głow , jakby si z nim zgadzał, a nast pnie powiedział: - Istnieje grota, która jest jaskini
ycia dla Fremenów. To prawdziwa jaskinia, któr
ukryła pustynia. Szej-hulud, wielki pradziad Fremenów, zamkn ł sob wej cie do rodka. Mój wuj, Ziamad, mówił mi o tym, a on nigdy nie kłamał. Jest taka jaskinia. Gdy Namri sko czył, zaległa wyzywaj ca cisza. Jaskinia ycia? - Mój wuj, Stilgar, równie mi mówił o tej jaskini - rzekł Leto. - Została zamkni ta, by nie kryli si w niej tchórze. Odbicie kuli wi toja skiej zabłysło w ocienionych oczach Namriego.
- Czy wy, Atrydzi, otworzyliby cie t jaskini ? - zapytał. - Pragniecie kontrolowa
ycie
przez ministerstwo, wasze Centralne Ministerstwo Informacji, Auqaf i Had d . Człowiek piastuj cy najwy sze stanowisko nazywa si Kausarem. Powiedz mi, Atrydo, co jest nie w porz dku z waszym ministerstwem? Leto usiadł, wiadom, e dał si wci gn
w star gr zagadek, w której fantem było
ycie. Namri robił wra enie, e bez wahania skorzysta z krysno a przy pierwszej bł dnej odpowiedzi. Fremen, widz c rozterki chłopca, rzekł: - Wierz mi, Atrydo, ja jestem tym, który otrz nie z ciebie błoto. Jestem
elaznym
Młotem. Leto zrozumiał. Namri uwa ał si za Mirzabaha, elazny Młot bij cy w zmarłych, którzy nie potrafi zadowalaj co odpowiedzie na pytania przed wej ciem do raju. "Co jest nie w porz dku z centralnym ministerstwem, które stworzyła Alia i jej kapłani?" Leto pomy lał o powodach, które skłoniły go do w drówki przez pustyni . Wróciła mu niewielka nadzieja, e Złota Droga mogła jeszcze zawita we wszech wiecie. To, co implikował swoimi pytaniami Namri, nie było niczym wi cej jak przyczyn , która przywiodła syna Muad'Diba na pustyni . - Drog musi wskaza Bóg - powiedział Leto. Podbródek Namriego opadł i m czyzna spojrzał ostro na chłopca. - Czy naprawd w to wierzysz? - zapytał z naciskiem. - Dlatego tu jestem - odparł Leto. - By znale - Znale
drog ? j dla siebie. - Leto przeło ył nogi przez kraw d pryczy. Na dole była goła,
skalna posadzka. - Kapłani stworzyli ministerstwo, by ukry drog . - Mówisz jak prawdziwy buntownik - zdziwił si Namri i potarł pier cieniem w kształcie ółwia o palec. - Zobaczymy. Słuchaj znowu uwa nie. Znasz wysoki Mur Zaporowy przy D alalud-Din? Ten mur nosi znaki runiczne mojej rodziny, wyryte w pierwszych dniach. D awid, mój syn, widział te symbole. Abedi D alal, mój siostrzeniec, widział je. Mud ahid Shafqat z Innych, on te widział nasze znaki. W porze burz w okolicach Sukkaru doszedłem w pobli e tego miejsca razem z przyjacielem, Yakupem Abadem. Wiatry ci ły i parzyły jak tr by powietrzne, od których nauczyli my si ta ców. Nie zdołali my obejrze runów, poniewa burza zamkn ła przed nami drog . Ale gdy przemin ła, na nawianym piachu ujrzeli my wizj Thatty.
Twarz Shakira Alego spogl dała z góry na miasto grobowców. Wizja znikn ła w przeci gu chwili, ale wszyscy j widzieli my. Powiedz mi, Atrydo, gdzie mog znale
miasto grobow-
ców? "Tr by powietrzne, od których nauczyli my si naszych ta ców - pomy lał Leto. - Wizja Thatty i Shakir Ali". Słowa zapo yczone od Zensunnickich W drowców, tych, którzy uwa ali si za jedynych prawdziwych ludzi pustyni. A Fremenom zakazano stawiania grobowców. - Miasto grobowców znajduje si na ko cu drogi, któr pod aj wszyscy ludzie odpowiedział Leto i si gn ł po zensunnickie opisy. - W ogrodzie o boku szerokim na tysi c kroków. Jest tam wspaniały korytarz wej ciowy, długi na dwie cie trzydzie ci trzy kroki i na sto kroków szeroki, cały wyło ony marmurem ze staro ytnego D ajpuru. W tym miejscu mieszka alRazzaq, ten, który dostarcza ywno ci wszystkim prosz cym. W Dniu Policzenia ci, którzy wstan i szuka poczn miasta grobowców, nie odnajd go. Albowiem jest napisane: "Tego, co znasz w jednym yciu, nie znajdziesz w drugim". - Znowu recytujesz bez wiary - zadrwił Namri. - Ale na razie przyjmuj odpowied , bo my l ,
e wiesz, dlaczego tu jeste . - Chłodny u miech wykrzywił mu usta. - Daj
ci
prowizoryczn przyszło , Atrydo. Leto wahał si chwil . Czy ten Fremen zadał mu kolejne pytanie? - Dobrze! - rzekł Namri. - Twoja wiadomo
jest przygotowana. Usun truj ce w sy. I
jeszcze jedno. Czy słyszałe , e w miastach na Kadryszu nosz imitacje filtrfraków? Podczas gdy Namri czekał, Leto gor czkowo poszukiwał odpowiedzi. Imitacje filtrfraków? Noszono je na wielu planetach. - Obyczaje z Kadryszu to nic nowego, cz sto si to powtarza - odpowiedział. - M dre zwierz zawsze zlewa si z otoczeniem. Namri powoli skin ł głow i dodał: - Ten, który ci schwytał i tu przyniósł, zaraz si zjawi. Nie próbuj ucieka . Oznaczałoby to twoj
mier . - Ledwo sko czył, znikn ł w ciemnym otworze. Przez dług chwil Leto wpatrywał si w wyj cie. Słyszał d wi ki na zewn trz, ciche
głosy ludzi na warcie. Opowie
Namriego o mira u-wizji pozostawiła trwały lad w umy le
Leto. Podsumowała dług podró chłopca przez pustyni . Nie miało ju znaczenia, czy dotarł do Fondaku-D ekaraty. Namri nie był przemytnikiem. Był kim znacznie silniejszym. A gra, któr
prowadził, pachniała lady Jessik , sposobami Bene Gesserit. Leto czuł osaczaj ce go niebezpiecze stwo. Ale ciemne przej cie, którym odszedł Namri, było jedynym wyj ciem z pomieszczenia. Na zewn trz znajdowała si obca sicz, za jeszcze dalej - pustynia. Szeroka surowo
tej krainy, w której ład wł czone były mira e i bezkresne wydmy, wydawała si Leto
cz ci zastawionej na pułapki. Mógłby dotrze z powrotem do punktu wyj cia, ale co by mu to dało? Ta my l podobna była do st chłej wody: nie mogła ugasi jego pragnienia.
Z racji, i czas pojmuje si jako zwrócony w jednym kierunku, ludzie skłaniaj si ku my leniu o wszystkim w sekwencyjnej, zorientowanej przez słowa strukturze. Ta umysłowa pułapka stwarza bardzo krótkowzroczne poj cia skuteczno ci i nast pstw, stan stałego braku koncepcji reagowania na kryzysy. Liet-Kynes: "Ksi ga Pracy Arrakis" "Słowa i czyny równocze nie" - przypomniała sobie lady Jessika, gdy przygotowywała umysł do nadchodz cego spotkania. Było krótko po niadaniu. Złote sło ce Salusa Secundus dopiero zaczynało o wietla przeciwległy mur zamykaj cy ogród, doskonale widoczny z miejsca, w którym stała. Ubranie dobrała starannie: zwykły czarny płaszcz Wielebnej Matki, ale z godłem Atrydów wyhaftowanym złot nitk w postaci pier cienia biegn cego wzdłu skraju płaszcza i mankietu ka dego r kawa. Jessika prawie pedantycznie uło yła fałdy stroju i odwróciła si od okna, trzymaj c praw r k na pasie, by wyeksponowa motyw Jastrz bia w godle. Farad'n zauwa ył od razu t demonstracj . Skomentował j wchodz c, ale nie zdradził gniewu ani zaskoczenia. Jessika wykryła nawet subtelny humor w jego głosie. Widziała, e ubrał si
w szary trykot, który mu zaproponowała. Tak jak poleciła, usiadł na niskiej, zielonej
otomanie, z praw r k zało on na plecy, odpr aj c si . "Dlaczego jej ufam? - zastanawiał si . - To przecie czarownica Bene Gesserit!" Jessika, odczytuj c my li poprzez kontakt mi dzy zrelaksowanym ciałem a wyrazem twarzy, u miechn ła si i powiedziała: - Ufasz mi, poniewa wiesz, e zawarli my korzystny układ i chcesz si teraz czego nauczy . Ujrzała, e minimalnie zmarszczył brwi. Machn ła r k , by go uspokoi . - Nie, nie czytam w my lach. Czytam z twarzy, ciała, zachowania, tonu głosu, układu ramion. Ka dy mo e to robi , gdy nauczy si Metody Bene Gesserit. - Nauczysz mnie tego? - Jestem pewna, e przegl dałe raporty o nas - stwierdziła. - Czy znalazłe gdziekolwiek informacj , e nie spełniły my prostej obietnicy? - W adnym z nich, ale... - Przetrwały my po cz ci dzi ki zupełnemu zaufaniu, jakie ludzie maj w stosunku do naszych zobowi za . To si nie zmieniło.
- My l , e mówisz rozs dnie - odparł. - Chciałbym ju zacz . - Jestem zaskoczona, e nigdy nie prosiłe Bene Gesserit o nauczycielk - powiedziała. Nie przepu ciłyby mo liwo ci uczynienia z ciebie dłu nika. - Moja matka nigdy nie słuchała, kiedy j o to prosiłem - odparł. - A teraz... - Wzruszył ramionami w wymownym komentarzu. - Zaczynamy? - Lepiej było zacz
szkolenie, kiedy byłe o wiele młodszy - rzekła Jessika. - B dzie to
teraz trudniejsze i zajmie wi cej czasu. Musisz zacz
od nauczenia si cierpliwo ci. Modl si ,
eby nie stwierdził, e to zbyt wysoka cena. - Absolutnie, zwłaszcza za usługi, które zaproponowała . Usłyszała w jego głosie szczero , oczekiwanie i cie l ku. Te trzy uczucia tworzyły pole umo liwiaj ce rozpocz cie nauki. - Sztuka cierpliwo ci, w porz dku - powiedziała. - Zaczynamy od pewnych elementarnych
wicze
prana-bindu dla nóg i r k, a potem dla oddechu. Dłonie i palce
zostawimy na pó niej. Jeste gotowy? Usadowiła si na zydlu stoj cym naprzeciw niego. Farad'n skin ł głow , utrzymuj c wyczekuj cy wyraz twarzy, by ukry nagły przypływ strachu. Tyekanik ostrzegał go, e w propozycji lady Jessiki musi si kry jaki haczyk, co ukartowanego przez zakon e ski. "Nie mo esz wierzy , e znowu je porzuciła albo e one porzuciły j ". Farad'n przerwał argumentacj wybuchem miechu, za który natychmiast zrobiło mu si przykro. Emocjonalna reakcja sprawiła, e szybciej pogodził si z podj tymi przez Tyekanika rodkami ostro no ci. Farad'n spojrzał w róg pokoju, zauwa aj c delikatny blask gemm w fasetach. Wszystko, co b dzie si tu działo, zostanie zarejestrowane, a t gie umysły rozwa
ka dy niuans, ka de
słowo, ka dy ruch. Jessika u miechn ła si , zauwa aj c kierunek jego spojrzenia, ale nie okazuj c, e wie, gdzie bł dzi my lami. - By nauczy si cierpliwo ci na sposób Bene Gesserit, musisz najpierw rozpozna podstawow , immanentn niestało na my li cało
naszego wszech wiata - zacz ła. - Nazywamy natur , maj c
we wszystkich przejawach, Ostatecznym Nie-Absolutem. By uwolni swoj ja
i pozwoli jej na poznanie zmieniaj cych si dróg natury, b dziesz trzymał obie r ce wyci gni te na cał długo
przed siebie. Patrz na wyci gni te r ce, najpierw na wn trze dłoni, a potem na
grzbiety. Badaj palce - jedn i drug ich stron . Farad'n zastosował si do polecenia, ale czuł si głupio. To przecie jego własne dłonie. Zna je. - Wyobra sobie, e twoje dłonie si starzej - powiedziała Jessika. - Musz si sta w twoich oczach bardzo stare. Bardzo, bardzo stare. Zauwa , jaka sucha jest ich skóra... - Moje dłonie si nie zmieniaj - rzekł. Czuł dr enie ramion. - Wci
si w nie wpatruj. Uczy
wyobrazi . To mo e zaj
je starymi, tak starymi, jak tylko mo esz sobie
du o czasu. A kiedy zobaczysz, e s stare, odwró ten proces. Uczy
je znowu młodymi - tak młodymi, jak tylko potrafisz. Przyłó si , by na yczenie przechodziły od dzieci stwa do pó nej staro ci w t i z powrotem, w t i z powrotem. - Nie zmieniaj si ! - zaprotestował. Rozbolały go barki. - Twoje dłonie zmieni si , je li postawisz takie Skoncentruj si
danie zmysłom - powiedziała. -
na uwidocznieniu przepływu czasu, którego pragniesz: od dzieci stwa do
staro ci, od staro ci do dzieci stwa. Nauka mo e trwa godziny, dni, miesi ce, ale dojdziesz do tego. Odwracanie strumienia zmian nauczy ci widzie ka dy system jako co działaj cego w stanie wzgl dnej stabilno ci... tylko wzgl dnej. - My lałem, e ucz si cierpliwo ci. - Usłyszała w jego głosie gniew, cie frustracji. - I wzgl dnej stabilno ci - powtórzyła. - To perspektywa, któr tworzy si przez wiar , a wierzeniami mo na manipulowa . Nauczyłe
si
ograniczonego sposobu patrzenia na
wszech wiat. Teraz musisz uczyni z wszech wiata swe własne dzieło. B dziesz mógł wtedy zaprz c ka d wzgl dn stabilno
do własnych celów, do wszelkich celów, jakie jeste w stanie
sobie wyobrazi . - Jak wiele to zabierze czasu? - Cierpliwo ci! Jego wargi musn ł spontaniczny u miech. Oczy skierowały si w jej stron . - Patrz na r ce! - skarciła go ostro. U miech znikł. Wzrok raptownym przeskokiem skupił si na wyci gni tych dłoniach. - Co mam zrobi , gdy r ce opadn mi ze zm czenia? - zapytał. - Przesta gada i skoncentruj si - odparła. - Je li poczujesz si zm czony, przerwij. Powró do wiczenia po kilku minutach. Musisz wytrwa tak długo, a osi gniesz zamierzony cel. Bez opanowania tej podstawowej umiej tno ci nie mo e by mowy o dalszych lekcjach.
Farad'n wci gn ł gł boko powietrze, przygryzł wargi i zapatrzył si
w swoje r ce.
Obracał je powoli: wn trze - grzbiet, wn trze - grzbiet. Barki dr ały mu ze zm czenia. Wn trze grzbiet... Nic si nie zmieniło. Jessika wstała i podeszła do drzwi. Przemówił, nie odrywaj c uwagi od dłoni: - Dok d idziesz? - B dzie ci si lepiej wiczyło, kiedy zostaniesz sam. Wróc mniej wi cej za godzin . Cierpliwo ci. - Wiem! Obserwowała go przez chwil . Wyra nie przej ł si nauk . Przypominał jej utraconego syna. Westchn ła. - Gdy wróc , zapoznam ci z metod u mierzania bólu mi ni. Zdziwisz si , wiedz c, do czego mo na zmusi swoje ciało i umysł. Wyszła. Wszechobecni stra nicy pod yli trzy kroki za ni . Gryzł ich niepokój. Byli sardaukarami po trzykro ostrze onymi przed jej czarami, wychowywanymi na opowie ciach o kl sce zadanej im przez Fremenów na Arrakis. A ta czarownica jednocze nie była Wielebn Matk Fremenów, Bene Gesserit i Atrydk . Jessika spojrzała raz jeszcze na ich surowe twarze. Odwróciła si , podeszła do schodów, zeszła po nich i przez krótki korytarz wyszła do ogrodu. "Gdyby tylko Duncanowi i Gurneyowi udało si wykona zadanie" - pomy lała, czuj c pod stopami wir cie ki, widz c złote wiatło przefiltrowane przez ziele .
Pokonuj c kolejny próg w mentackiej edukacji, dowiecie si
o
zintegrowanych metodach komunikacyjnych. Jest to funkcja gestaltyczna, która zintegruje drogi w waszej pami ci; pozwoli rozwikła problem zło ono ci oraz ogromu wyj
z mentackiego indeksu - katalogu technik, które ju
opanowali cie. Waszym pocz tkowym, wprowadzaj cym problemem b dzie przełamanie napi
wynikaj cych z rozbie nego szeregowania szczególnych
informacji-danych na wyspecjalizowane tematy. Czujcie si
ostrze eni. Bez
mentackiej integracji grozi wam pochłoni cie przez Dylemat Babel, którym to mianem okre lamy wszechobecne niebezpiecze stwo prowadzenia fałszywych kalkulacji na podstawie prawdziwych informacji. "Podr cznik mentata" Szelest ocieraj cych si
o siebie tkanin obudził w Leto iskierki wiadomo ci. Był
zaskoczony, e potrafił dostroi wra liwo
do punktu, w którym automatycznie rozpoznawał
tkaniny po wydawanym odgłosie: ten pochodził z poł czonego d wi ku wydawanego przez freme sk szat i lich zasłon w drzwiach, ocieraj cych si o siebie. Odwrócił twarz ku ródłu d wi ku. Dochodził on z przej cia, którym przed chwil wyszedł Namri. Do rodka wszedł człowiek, który go schwytał. Leto poznał ciemny pas skóry nad mask
filtrfraka i
charakterystyczne, błyszcz ce oczy. M czyzna podniósł dło do maski, wyci gn ł chwytowód z nozdrza, opu cił mask i znajomym ruchem odrzucił w tył kaptur. Leto rozpoznał go, nim jeszcze zauwa ył grub blizn po biczu z krwawinu, biegn c wzdłu szcz ki m czyzny. To był chodz cy monolit humanitarno ci i wojownik-trubadur, Gurney Halleck! Leto zacisn ł dłonie w pi ci, sparali owany przez chwil niepodobie stwem sytuacji. aden człowiek wity Atrydów nie był nigdy wierniejszy rodowi. Nikt nie znał lepszego od niego mistrza pojedynków z u yciem tarczy. Był zaufanym powiernikiem i nauczycielem Paula. Był sług lady Jessiki. Wi c to Gurney go pochwycił. Gurney i Namri spiskowali razem. A za ich działaniem kryła si r ka lady Jessiki. - Rozumiem, e odbyłe rozmow z Namrim - rzekł Halleck. - Lepiej mu uwierz, młody paniczu. Ma on jedn i tylko jedn funkcj : jest jedynym człowiekiem mog cym ci zabi , je eli uzna to za konieczne. Leto odpowiedział automatycznie, głosem przypominaj cym jego ojca:
- Wi c doł czyłe do naszych wrogów, Gurney! Nigdy nie my lałem, e... - Nie próbuj ze mn
adnych diabelskich sztuczek, chłopcze! - ostrzegł Halleck. - Jestem
na nie odporny. Wypełniam rozkazy lady Jessiki. To ona zaplanowała twoje wychowanie. Zaakceptowała równie mój wybór Namriego. Wykonuj
jej rozkazy, chocia to, co teraz
nast pi, mo e wydawa si bolesne. - A co ona kazała zrobi ? Halleck wyj ł dło z fałdów szaty i pokazał freme ski aparat infekcyjny, prymitywny, lecz skuteczny. Przezroczyst rurk wypełniał niebieski płyn. Leto wcisn ł si gł biej w prycz , ale wykonanie dalszych ruchów uniemo liwiła mu kamienna ciana. W tej samej chwili wszedł Namri i stan ł obok Hallecka, z dłoni na krysno u. Wspólnie zablokowali jedyne wyj cie. - Widz , e rozpoznałe esencj przyprawow - powiedział Halleck. - Musisz pój
drog
czerwia, chłopcze. Musisz przez ni przej . Inaczej to, na co odwa ył si Paul, b dzie ci yło nad tob przez całe ycie. Chłopiec bez słowa potrz sn ł głow . Oto co , o czym on i Ghanima wiedzieli, e mo e ich pokona . Gurney był ignorantem, głupcem! Jak Jessika mogła... Leto wyczuł obecno w swojej
wiadomo ci. Przemkn ła mu przez mózg, staraj c si
mechanizmy obronne. Chciał krzykn
przełama
z gniewu, lecz nie mógł poruszy
ojca
naturalne
ustami. Trans
przyprawowy. Poznawanie niezmienialnej przyszło ci z cał jej stało ci i groz . Jessika nie wydała takiego rozkazu. Ale, jakby na przekór, jej osobowo
zawarta w umy le Leto wytaczała
wa kie argumenty. Wł czona została pomi dzy nie nawet Litania Przeciw Strachowi. "Nie wolno si ba . Strach zabija dusz . Strach to mała mier , a wielkie unicestwienie. Stawi mu czoło. Niechaj przejdzie po mnie i przeze mnie, a kiedy przejdzie..." Leto, przeklinaj c w staro ytnym j zyku, próbował co zrobi . Chciał skoczy na dwóch m czyzn stoj cych nad nim, ale mi nie odmówiły mu posłusze stwa. Niczym w transie widział r k Hallecka zbli aj c si z injektorem. wiatło kuli wi toja skiej błysn ło w niebieskim płynie i przyrz d dotkn ł prawego ramienia chłopca. Ból zgi ł go, uderzył w mi nie szyi, w jego głow . Leto ujrzał młod kobiet siedz c w wietle witu obok n dznej chaty. Pra yła na ró owo-br zowy kolor ziarna kawy, dodaj c kardamonu i przypraw. Gdzie z tyłu dochodził głos rebeki. Muzyka odbijała si echem, póki nie dotarła do umysłu chłopca. Rozd ła jego ciało,
poczuł, e jest wielki, bardzo wielki... Skóra jakby nie nale ała do niego. Znał owo uczucie. Ciepło rozprzestrzeniało si po całym ciele. Pierwsza wizja ust piła i Leto stwierdził, e stoi w ciemno ciach. Była noc. Gwiazdy jak deszcz aru spadały z błyszcz cego firmamentu. Cz
jego istoty wiedziała, e nie ma drogi ucieczki, lecz on wci
próbował walczy ,
dopóki nie wyczuł obecno ci ojca: - B d ci ochraniał w transie. Inni z wewn trz nie dostan si do ciebie. Wiatr przewrócił Leto, kr c c nim, nawiewaj c na niego kurz i piach, tn c go w r ce, w twarz, niszcz c mu ubranie, łopocz c lu nymi, porwanymi strz pami bezu ytecznej tkaniny. Nie czuł bólu i widział, e rany goj si szybko. Ale jego skóra nie nale ała do niego. "To przyszłe wydarzenia" - pomy lał. Ta my l wydawała si odległa i obca, jakby nale ała do niego nie bardziej ni skóra. Wchłon ła go wizja. Rozwijała si w stereometryczn pami , dziel c przeszło tera niejszo , przyszło
i tera niejszo , przeszło
i
i przyszło . Ka de rozdzielenie mieszało
si w trójokularowym ognisku, które odczuwał jako wielowymiarow map plastyczn własnej, przyszłej egzystencji. "Czas jest miar przestrzeni, tak jak dalmierz jest miernikiem odległo ci - my lał. - Akt pomiaru kieruje nas do miejsca, od którego mierzymy odległo ". Czuł, e trans pogł bia si . Nadeszło wzmocnienie wewn trznej wiadomo ci. Rozumiał ywy Czas i mógł go zatrzyma w ka dej chwili. wiadomo przeszło ci i przyszło ci nakładaj ce si
zalewały fragmenty wspomnie ,
na siebie niczym półprze roczyste przebitki. Ich
wzajemne stosunki podlegały nieustannej zmianie, jakby ta czyły wokół siebie. Pami soczewk , iluminuj c wi zk
była
wiatła, która wybierała fragmenty, izolowała je, ale zawsze
zawodziła przy próbie zatrzymania nieustannego ruchu i zmodyfikowania tego, co przemykało przed jego oczyma. To, co planował z Ghanim , wpadło w wiatło owego reflektora, zdumiewaj c wszystko inne. Rzeczywisto
wizji odzywała si w nim bólem. Nieunikniono
realizacji sprawiła, e ego
Leto kuliło si w sobie, wiło si w m ce. A skóra nie była jego własn ! Przyszło
i tera niejszo
cierały si ze sob . Nie potrafił ich od siebie oddzieli . W
pewnej chwili czuł, jakby wyruszał na D ihad Butlerja sk , pałaj c ch ci zniszczenia ka dej
maszyny imituj cej ludzk
wiadomo . Zmysły Leto wycisn ły jednak wszystko z tego
do wiadczenia, wchłaniaj c najbardziej nawet nieistotne szczegóły. Słyszał ministra-towarzysza przemawiaj cego na mównicy: "Musimy odrzuci maszyny-które-my l . Ludzko wyznacza kierunek. Czego takiego nie potrafi
zrobi
sama sobie
maszyny. Rozumowanie zale y od
oprogramowania, nie od oprzyrz dowania, a to my jeste my ostatecznym programem!" Słyszał wyra nie ten głos, wiedział, gdzie rozbrzmiewa - w wielkiej, wyło onej drewnem sali z mrocznymi oknami.
wiatło dawały trzaskaj ce płomienie. A minister-towarzysz
kontynuował: "Nasza D ihad to »program kasuj cy«. Wyrzucamy rzeczy, które niszcz nas jako jednostki ludzkie". Mówca był sług komputerów, tym, który je znał i wypełniał ich polecenia. Scena znikn ła. Przed Leto stan ła Ghanim . "Gurney wie - rzekła. - Powiedział mi. Powtórzył słowa Duncana, a Duncan mówił to jako mentat: »W czynieniu dobra unikaj rozgłosu; w czynieniu zła unikaj samo wiadomo ci«". A wi c jednak przyszło
- odległa przyszło . Czuł jej realno .
- Czy to prawda, ojcze? - szepn ł. Ale obecno
ojca w jego wn trzu ostrzegała:
- Nie ku nieszcz cia! Uczysz si teraz stroboskopowej wiadomo ci. Bez niej mógłby przeci y sam siebie, zgubi punkt odniesienia w czasie. Płasko-wypukłe wyobra enie trwało. Przeszło nimi prawdziwego rozdziału. Wiedział, e musi i powróci
- tera niejszo
dalej, ale ów ruch go przera ał. Jak mógł
w jakiekolwiek znane miejsce? Nie potrafił podzieli
nieruchome, opatrzone nalepkami fragmenty.
- teraz. Nie było mi dzy nowego wszech wiata na
aden z nich nie pozostawał nieruchomy. Nie
mo na było wiecznie rozkazywa i okre la . Musiał odnale
rytm zmian i wraz z nimi zmienia
si sam. Nie wiedz c, gdzie si to zacz ło, stwierdził, e znajduje si wewn trz gigantycznego moment bienhereaux, zdolny widzie przeszło
w przyszło ci; teraz zarówno w przeszło ci jak i
przyszło ci. wiadomo
Leto unosiła si swobodnie, bez obiektywnej psyche mog cej zast pi
rzeczywisto . Prowizoryczna przyszło rzeczywisto
z wieloma innymi przyszło ciami. I w tej rozbitej na strz py wiadomo ci ka de
wewn trz- ycie stawało si pozostałymi.
Namriego ja niała w umy le pami ci, ale dzieliła
jego własnym. Z pomoc
najsilniejszego dominował nad
"Obiekt widziany z oddali ujawnia tylko swe ogólne cechy" - pomy lał. Pokonał t odległo
i mógł teraz widzie własne ycie: wielo
przeszło ci i zwi zane z nimi wspomnienia
były brzemieniem, rado ci i konieczno ci . Droga czerwia przydała temu jeszcze jeden wymiar: ojciec nie stał na jego stra y, bo nie było ju takiej konieczno ci. Leto zobaczył wyra nie przeszło
i tera niejszo . Przeszło
objawiała mu si jako pierwszy spo ród przodków - ten,
którego nazywano Harumem, bez którego nie zaistniałaby odległa przyszło . Którekolwiek z istnie wybrałby teraz, yłby z nim w autonomicznej sferze masowego doznawania, cie ce bytu tak zawikłanej, e adne pojedyncze ycie nie zdołałoby zliczy przynale nych mu pokole . Pobudzone masowe doznawanie podporz dkowałoby si jego ja ni. Mogło sprawi , e odczuwałoby si je jako jednostk , naród, społecze stwo b d cał cywilizacj . Dlatego wła nie Gurneya nauczono ba si Leto, dlatego Namri groził mu no em. Nie mógł pozwoli , aby zobaczyli w nim t sił . Nikt nigdy nie powinien widzie jej w pełni. Nawet Ghanima. Nikt nie mógł wiedzie , e mógłby da si poł czy w jedno z istniej cym w jego wn trzu tłumem. Wreszcie Leto usiadł i zobaczył, e tylko Namri na czeka, obserwuj c go. - Nie ma jednego zestawu ogranicze dla wszystkich - powiedział Leto. - Uniwersalne przyszłowidzenie to daremny mit. Przepowiedzie mo na tylko najpot niejsze lokalne pr dy Czasu, ale w niesko czonym wszech wiecie lokalne mo e by tak wielkie, e umysł mo e tego nie obj . Namri potrz sn ł głow nie rozumiej c. - Gdzie jest Gurney? - zapytał Leto. - Wyszedł, eby nie patrze , jak ci zabij . - Zabijesz mnie, Namri? - prawie błagał m czyzn , eby to zrobił. Namri zdj ł dło z no a. - Skoro tego pragniesz, odst puj od tego zamiaru. Gdyby pozostał oboj tny, to... - Choroba oboj tno ci jest tym, co niszczy wiele rzeczy. - Chłopiec pokiwał głow . - Całe cywilizacje na ni umierały. Tak, jakby była cen niezb dn do osi gni cia nowych poziomów zło ono ci b d
wiadomo ci. - Podniósł wzrok na Namriego. - Zatem powiedziano ci, eby
szukał we mnie oboj tno ci? - I zrozumiał, e Namri był wi cej ni zabójc . Był nieszczery. - Jako znaku niekontrolowanej mocy - potwierdził Namri, ale chłopiec wyczuł kłamstwo. - Tak, oboj tna moc. - Leto usiadł i westchn ł gł boko. - W yciu mojego ojca nie było moralnej wielko ci, Namri, tylko lokalna pułapka, któr sam na siebie zastawił.
O, Paulu, Muad'Dibie, Mahdi wszystkich ludzi. Twój oddech zaczerpni ty, Huragan przebudził. Z "Pie ni Muad'Diba" - Nigdy! - powiedziała Ghanima. - Zabiłabym go w nasz noc po lubn ! - Mówiła z uporem, z którym a dot d opierała si wszelkim pro bom. Alia i jej doradcy sp dzili z ni pół nocy. W królewskich komnatach czu było stan niepokoju, posyłano po nowych doradców, po ywno
i napoje. Cała Cytadela i przylegaj ca do niej wi tynia kipiały od frustracji wywołanej
nie podj t decyzj . Ghanima siedziała spokojnie w zielonym fotelu, we własnej komnacie: du ym pokoju o szerokich, brunatnych cianach, imituj cych siczow skał . Sufit jednak e wykonano z kryształu imbaru błyskaj cego niebieskimi wiatłami, a posadzk uło ono w czarn mozaik . Mebli było niewiele: mały stolik do pisania, pi
foteli dryfowych i w ska prycza, ustawiona freme skim
zwyczajem we wn ce w cianie. Ghanima miała na sobie ółt szat
ałobn .
- Nie jeste zwykł osob , mog c dowolnie ustawia ka dy element swego ycia powtórzyła, po raz setny mo e, Alia. "Ta mała idiotka musi sobie to wcze niej czy pó niej u wiadomi ! Musi zaakceptowa zar czyny z Farad'nem. Musi! Niech go pó niej zabije, ale zar czyny wymagaj bezpo redniej zgody zainteresowanej Fremenki". - On zabił Leto - powiedziała Ghanima, trzymaj c si jedynej nitki, która j jeszcze podtrzymywała w postanowieniu. - Wszyscy o tym wiedz . Fremeni pluliby przy wspomnieniu mojego nazwiska, gdybym si zgodziła na zar czyny. "I to jest jeden z powodów, dla których musisz si zgodzi " - pomy lała Alia. - Winna była jego matka - perswadowała. - Wyp dził j za to. Czego jeszcze od niego chcesz? - Jego krwi - odparła Ghanima. - To Corrino. - Wyrzekł si własnej matki - zaprotestowała Alia. - I dlaczego masz si przejmowa freme sk paplanin ? Zgodz si na wszystko, na co ka emy im si zgodzi . Ghaniu, pokój Imperium wymaga, by... - Nie zgodz si - powiedziała Ghanima. - Nie mo ecie ogłosi zar czyn beze mnie. Irulana, która weszła do pokoju w chwili, gdy mówiła Ghanima, spojrzała na Ali i dwie
doradczynie stoj ce obok niej. Zobaczyła, e Alia zniech cona machn ła r k i opadła na fotel naprzeciw Ghanimy. - Ty z ni porozmawiaj, Irulano - rzekła Alia. Irulana przysun ła fotel dryfowy i usiadła obok Alii. - Pochodzisz z Corrinów, Irulano - powiedziała Ghanima. - Nie próbuj ze mn szcz cia. Wstała, podeszła do swojego łó ka, usiadła na nim ze skrzy owanymi nogami i spojrzała na kobiety. Irulana wło yła czarn ab , podobnie jak Alia. Odrzucony w tył kaptur odsłaniał złote włosy. ółte wiatło lamp dryfowych nadawało im kolor ałobny. Irulana spojrzała na Ali , wstała i podeszła do Ghanimy. - Ghaniu, sama bym go zabiła, gdyby to był dobry sposób na rozwi zanie naszych problemów. Z Farad'nem jeste my jednej krwi, jak zd yła ju łaskawie podkre li . Ale masz obowi zki znacznie wi ksze ni uleganie freme skiemu zamiłowaniu do... - Twoje słowa brzmi wcale nie lepiej ni to, co mówiła moja droga ciotka - stwierdziła Ghanima. - Nie mo na zmy krwi mojego brata. To co wi cej ni byle freme ski aforyzm. Irulana zacisn ła wargi i powiedziała: - Farad'n wi zi twoj babk . Trzyma te Duncana i je eli nie... - Nie jestem zadowolona z waszych relacji - przerwała Ghanima, spogl daj c na Ali . Kiedy Duncan wolał umrze , ni odda mego ojca w r ce wroga. By mo e ghola nie jest taki sam jak... - Duncan miał ochrania lady Jessik - powiedziała Alia, odwracaj c si w fotelu. - Ufam, e wybrał jedyn mo liw drog . - I pomy lała: "Duncan! Duncan! Nie przypuszczałam, e post pisz w ten sposób". Ghanima, słysz c nieszczery ton w głosie Alii, wpatrzyła si w ciotk . - Kłamiesz, o Łono Niebios. Słyszałam o twoim starciu z moj babk . Wyjaw, czego si boisz powiedzie o sobie i twoim drogim Duncanie. - Wiesz o wszystkim - odparła Alia, czuj c ukłucie l ku. Zm czenie sprawiało, e stała si nieostro na. - Wiem tyle, co ty - powiedziała wstaj c. I zwracaj c si do Irulany, dodała: - Ty z ni popracuj. Trzeba j nakłoni do... Ghanima przerwała jej ostrym freme skim przekle stwem, które w niedojrzałych ustach zabrzmiało wstrz saj co. - My licie, e jestem dzieckiem, e macie całe lata, eby mnie urabia i e w ko cu si
zgodz . Dzi ki ci znowu, o Niebia ska Regentko. Znasz lepiej ni ktokolwiek lata, które s wewn trz mnie. Ich b d słuchała, nie ciebie. Alia z trudem stłumiła gniewn replik . Wpatrzyła si twardo w Ghanim . Paskudztwo? Kim było to dziecko? W Alii zacz ł narasta nowy l k, l k przed Ghanim . Czy zawarła rozejm z istnieniami znajduj cymi si w jej przed-narodzonej wiadomo ci? - Czas wreszcie, eby si opami tała - powiedziała gło no. - Mo e czas, ebym zobaczyła krew Farad'na, ciekaj c z mego no a - odpowiedziała Ghanima. - Mo ecie by pewne, e je eli kiedykolwiek zostan z nim sama, jedno z nas z pewno ci umrze. - My lisz, e kochała swego brata bardziej ni ja? - zapytała z naciskiem Irulana. - Grasz w głupi gr ! Byłam dla niego matk tak samo jak dla ciebie. Byłam... - Nigdy go nie znała - odparła Ghanima. - Wszyscy z wyj tkiem mojej ukochanej ciotuni my licie o nas jak o dzieciach. Jeste cie głupcami. Alia o tym wie! Popatrz, jak ucieka przed... - Przed niczym nie uciekam - zaprzeczyła Alia, ale odwróciła si plecami do Irulany i Ghanimy. Patrzyła na dwie amazonki, udaj ce, e nie słysz sporu. Z pewno ci ust piłyby Ghanimie. By mo e nawet sympatyzowały z ni . Odprawiła obie zdecydowanym gestem. Usłuchały z wyrazem ulgi na twarzach. - Uciekasz - upierała si Ghanima. - Wybrałam sposób ycia, który mi najbardziej odpowiada - powiedziała Alia, odwracaj c si z powrotem, aby spojrze na Ghanim siedz c ze skrzy owanymi nogami na łó ku. Czy to mo liwe, e ona tak e przeszła wewn trzn przemian ? Spróbowała odczyta w Ghanimie jakie oznaki, ale nie mogła znale
ani jednej. Zastanowiła si : "Czy ona widzi je we mnie? Czy w
ogóle jest w stanie?" - Bała si sta oknem dla tłumu - oskar yła Ghanima. - Jeste my przed-urodzonymi i znamy to. Jeste ich oknem, wiadomie czy nie. Nie potrafisz ich odrzuci . - I pomy lała: "Tak, znam ci . Paskudztwo. By mo e stanie si ze mn to samo, co z tob , ale teraz czuj dla ciebie tylko lito
i pogard ".
Mi dzy Ghanima i Alia zawisło milczenie: co prawie dotykalnego, co ostrzegło zmysły Irulany. Przeniosła wzrok z jednej na drug i zapytała: - Dlaczego tak nagle zamilkły cie? - Naszły mnie my li zmuszaj ce do starannej refleksji - wyja niła Alia.
- Zatem nie przeszkadzaj sobie, droga ciociu - odrzekła zjadliwie Ghanima. Alia, tłumi c rozpalony zm czeniem gniew, rozkazała: - Na dzi wystarczy. Zostawcie j , eby si namy liła. Mo e wróci jej rozs dek. Irulana wstała. - W ka dym razie ju
prawie wita - rzekła. - Ghaniu, zanim odejdziemy, mo e
zechciałaby wysłucha ostatniej wiadomo ci od Farad'na? On... - Nie zechciałabym - przerwała Ghanima. - I od tej chwili przesta cie si do mnie zwraca tym miesznym zdrobnieniem. Jedynie utrwala bł dne zało enie, e jestem dzieckiem. - Dlaczego ty i Alia tak nagle zamilkły cie? - zapytała Irulana, wracaj c do wcze niejszego pytania. W jej słowach wyczuwało si lekkie tony Głosu. Ghanima ze miechem odrzuciła głow . - Irulano! Próbujesz na mnie wykorzystywa Głos? - Co? - Irulana wydawała si by zaskoczona. - Chciała uczy ksi dza pacierza - rzekła Ghanima. - e co? - Fakt, e pami tam ten zwrot wyra nie, a ty go przedtem nawet nigdy nie słyszała , powinien ci zastanowi - powiedziała Ghanima. - Zacytowałam stare, kpi ce wyra enie z czasów, gdy wy, Bene Gesserit, były cie dopiero co zało onym zakonem. A je li to ci nie zniech ci, zapytaj, co twoi królewscy rodzice my leli, nadaj c ci imi Irulana? A mo e Ruinala? Mimo wyszkolenia, Irulana zarumieniła si . - Starasz si mnie rozdra ni , Ghanimo. - A ty próbowa u y Głosu. Wobec mnie! Pami tam pierwsze ludzkie wysiłki w tym kierunku. Pami tam, co było wtedy, Rujnuj ca Irulano. Teraz wyno cie si st d, wszystkie. Alia poczuła si jednak zaintrygowana. Przykuła j sugestia z wewn trz, która oddaliła od niej wyczerpanie. - By mo e mam co , co zmieniłoby twoje postanowienie, Gnaniu - powiedziała. - Wci
Gnaniu! - Bli niaczce wymkn ł si skrz cy miech. - Pomy lcie przez chwil :
gdybym pragn ła zabi
Farad'na, zgodziłabym si
na wasze plany. Przyjmuj ,
e o tym
pomy lały cie. Strze cie si Ghani w uległym nastroju. Widzicie, jestem z wami w najwy szym stopniu szczera.
- Miałam na to nadziej - odparła Alia. - Je li ty... - Nie mo na zmy krwi brata - przerwała znowu Ghanima. - Nigdy nie wyra
zgody,
chyba e Fremeni przestan uwa a ów czyn za zdrad . Nigdy nie wybaczymy, nigdy nie zapomnimy. Czy nie tak mówi nasz katechizm? Ostrzegam was teraz i potwierdz to publicznie nie mo ecie zar czy mnie z Farad'nem. Kto, znaj c Ghanie, uwierzyłby w jej potulno ? Nawet Farad'n podejrzewałby zdrad . Fremeni, słysz c o zar czynach, mialiby si w r kawy i mówili: "Patrz! Wabi go w pułapk ". Je li wy... - Rozumiem - powiedziała Alia, podchodz c do Irulany, która stała w milczeniu, wstrz ni ta, wiadoma ju , dok d zmierza rozmowa. - A wi c zwabiłabym go w pułapk - kontynuowała Ghanima. - Je li tego chcesz, zgadzam si , ale on mo e si nie nabra . Je li chcesz, eby zar czyny były fałszyw monet , za któr wykupisz moj babk i twojego ukochanego Duncana, niech tak b dzie. Wykupcie ich, Farad'n jednak b dzie mój. Zabij go. Irulana odwróciła si do Alii, zanim ta zd yła co powiedzie . - Alio! Je eli złamiesz własne słowo... - Pozwoliła milczeniu trwa przez chwil , podczas gdy Alia z u miechem rozwa ała mo liwo
rozd wi ku po ród wysokich rodów ze
Zgromadzenia Faufreluches, konsekwencje wiary w atrydzki honor, utrat religijnego zaufania oraz wszystkie budowle z wielkich i małych klocków, które by si zawaliły. - Zadziałałoby to przeciw nam - protestowała Irulana. - Cała wiara w dar proroczy Paula zostałaby zniszczona. Imperium... - Kto odwa y si kwestionowa prawo Atrydów do decydowania, co jest słuszne, a co nie? - zapytała Alia mi kkim głosem. - Rozwa amy wybór mi dzy złem a dobrem. Musiałabym ogłosi ... - Nie b dziesz tego robi ! - zaprotestowała Irulana. - Pami
Paula...
- Jest jeszcze jednym narz dziem Ko cioła i Pa stwa - wtr ciła Ghanima. - Nie mów głupstw, Irulano. - Dotkn ła krysno a u boku i spojrzała na Ali . - Myliłam si , le oceniaj c spryt ciotki.
al mi obalonych wi to ci w Imperium Muad'Diba. Rzeczywi cie, bł dnie ci
os dziłam. Zwabiaj Farad'na w pułapk , je li chcesz. - To lekkomy lno
- rzekła błagalnie Irulana.
- Zgadzasz si zatem na zar czyny, Ghanimo? - zapytała Alia, ignoruj c uwag Irulany. - Na moich warunkach - odparła Ghanima, wci
trzymaj c r k na krysno u.
- Umywam r ce - stwierdziła Irulana, rzeczywi cie je ocieraj c. - Pragn łam prawdziwych zar czyn, mog cych uleczy ... - Zadamy ci ran znacznie ci sz do zaleczenia, Alia i ja - rzekła Ghanima. - Sprowad Farad'na tak szybko, jak tylko si zgodzi. A mo e tak zrobi ... chyba nie b dzie podejrzewał o nic dziecka w tak niewinnym wieku? Zaplanujemy oficjaln ceremoni zar czyn w ten sposób, by był na niej obecny. Niech tylko nadarzy mi si wtedy okazja zosta z nim sam na sam... Tylko na minut lub dwie. Irulana zadr ała, słysz c dowód, e Ghanima mimo wszystko jest Fremenk ; dzieckiem nie ró ni cym si od dorosłego. Freme skie dzieci przyzwyczajano do dobijania rannych na polu walki, uwalniaj c w ten sposób kobiety od brudnej roboty, tak e te mogły zabiera ciała i zaci ga je do zgonsuszni. Ghanima, mówi c głosem freme skiego dziecka, nie szcz dziła okrucie stwa wyra anego przez wystudiowan dojrzało
słów, przez otaczaj cy j jak aura
pradawny sens wendety. - Zatem załatwione - zgodziła si Alia, walcz c z głosem i twarz , by nie zdradzi rado ci. - Przygotowujemy oficjalny patent zar czynowy. B dziemy mieli sygnatury po wi cone przez wła ciwe zgromadzenie wysokich rodów. Farad'n prawdopodobnie nie zw tpi... - B dzie w tpił, ale si zjawi - przerwała Ghanima. - I zabierze stra ników. Ale nie b d go chyba strzec przede mn ? - Na miło
wszystkiego, co starał si zrobi Paul - zaprotestowała Irulana. - Niech
przynajmniej mier Farad'na wygl da na wypadek albo atak z zewn trz... - B d czerpała rado
z pokazywania zakrwawionego no a moim braciom - powiedziała
Ghanima. - Alio, błagam ci - prosiła Irulana. - Porzu to nagłe szale stwo, wypowiedz kanly przeciw Farad'nowi, cokolwiek, byle nie... - Nie potrzebujemy oficjalnego ogłoszenia wendety - stwierdziła Ghanima. - Całe Imperium wie, jak si musimy czu . - Wskazała na r kaw szaty. - Nosimy ałob . Czy zwiedzie to kogokolwiek, kiedy zamieni
ół na czer freme skich zar czyn?
- Modl si , by to zwiodło Farad'na - odezwała si Alia. - I delegatów wysokich rodów, których zaprosimy, by po wiadczyli... - Wszyscy ci delegaci zwróc si przeciw nam - rzekła Irulana. - Wiecie o tym! - Wy mienita uwaga - odparła Ghanima. - Dobierz starannie tych delegatów, Alio.
Wybierz takich, z którymi pó niej nie b dzie kłopotów. Irulana w rozpaczy wyrzuciła r ce przed siebie, odwróciła si i uciekła. - Ka
j
otoczy
nadzorem,
eby nie próbowała ostrzec siostrze ca - powiedziała
Ghanima. - Nie ucz mnie, jak si knuje spisek - odrzekła Alia. Odwróciła si i pod yła za Irulana, lecz znacznie wolniejszym krokiem. Stra nicy i adiutantki na zewn trz poderwali si z miejsc na jej widok, jak ziarna piasku wci gni te w wir paszczy wynurzaj cego si czerwia. Gdy drzwi si zamkn ły, Ghanima ze smutkiem pokiwała z boku na bok głow , my l c: "Jest tak le, jak my leli my z Leto. Na Boga! Co bym dała, eby to mnie zabił tygrys zamiast niego!"
Wiele sił szukało sposobu osi gni cia kontroli nad atrydzkimi bli ni tami i gdy ogłoszono mier Leto, ten ruch spisków i przeciwspisków uległ nasileniu. Zwa cie na poszczególne motywacje: zakon e ski obawiał si Alii, dorosłego Paskudztwa, lecz wci
pragn ł cech genetycznych posiadanych przez Atrydów.
Ko cielna hierarchia Auqaf i Had d widziała tylko władze zawart implicite w kontroli nad potomkami Muad'Diba. Kompania KHOAM pragn ła furtki prowadz cej do bogactw Diuny. Farad'n i jego sardaukarzy pragn li powrotu rodu Corrinów do chwały. Gildia Planetarna obawiała si równania Arrakis melan : bez przyprawy Nawigatorzy Gildii nie mogli prowadzi statków. Jessika pragn ła naprawi swe nieposłusze stwo wobec Bene Gesserit. Mało kto pytał bli ni ta, jakie mog by ich plany, dopóki nie było ju za pó no. "Ksi ga Kreosa" Wkrótce po wieczornym posiłku Leto ujrzał m czyzn przechodz cego przed łukowato sklepionym wej ciem do izby. Jego umysł pod ył za nim. Przej cie stało otworem i widział troch
z tego, co si
tam działo: trzy kobiety ubrane z wyra nym pozaplanetarnym
wyrafinowaniem - co identyfikowało je jako przemytniczki - przetaczały zamkni te metalowe beczki z przypraw . M czyzna, za którym zd ała wiadomo
Leto, przypominał Stilgara.
Mógł by zupełnie kim innym, poza tym, e poruszał si jak Stilgar, o wiele młodszy Stilgar. Był to nader osobliwy spacer. Czas wypełnił ja
Leto jak gwia dzista sfera. Mógł
widzie niesko czone czasoprzestrzenie, lecz musiał naciska na sw przyszło , by dowiedzie si , w którym jej momencie znajduje si
teraz jego ciało. Wielopowierzchniowe
pami cioistnienia napływały i cofały si jak fale na pla y, ale je eli podnosiły si zbyt wysoko, mógł im rozkaza cofa si , zostawiaj c przy sobie jedynie monarch Haruma. Cz sto podsłuchiwał istoty ze swej pami ci. Jedna z nich unosiła si jako prowodyr, wystawiaj c głow nad scen i pytaj c o przyczyn takiego zachowania. Wtedy w my l-spacer Leto wszedł ojciec i powiedział: - Jeste dzieckiem chc cym by m czyzn . Gdy si nim staniesz, na pró no b dziesz szukał osobowo ci, któr byłe . Przez cały czas czuł, jak po całym ciele ła utrzymanej siczy.
mu pchły i wszy pieni ce si w starej, le
aden ze słu cych, którzy wnosili przesycone przypraw
wydawał si tym przejmowa . Czy byli na nie uodpornieni, czy te
jedzenie, nie
yli z nimi tak długo, e
mogli zignorowa t niewygod ? Kim byli ludzie zgromadzeni wokół Gurneya? Jak znale li si
tutaj? Czy to jest
D ekarata? Mnogie wspomnienia dostarczały odpowiedzi, które jednak nie były zadowalaj ce. Ci ludzie byli obrzydliwi, a Gurney najbardziej z nich wszystkich. Pod wstr tn powierzchowno ci unosiła si jednak drzemi ca i wyczekuj ca perfekcja. Cz
istoty Leto wiedziała, e jest uzale niony od przyprawy, wi zany z ni solidnymi
dawkami w ka dym posiłku. Wprawdzie dzieci ce ciało pragn ło si zbuntowa , ale nie było w stanie - jego
wiadomo
szalała od bezustannej obecno ci niesionych przez tysi ce lat
wspomnie . Ja
w ko cu powróciła i Leto zacz ł si zastanawia , czy naprawd jego ciało przez cały
ten czas pozostawało w jednym miejscu. Przyprawa wywoływała zm tnienie zmysłów. Czuł nacisk pi trz cych si wokół samoogranicze , przypominaj cy działanie długich barchanów: wydm blechu powoli pokonuj cych drog
przez pustynne rozpadliny. Pewnego dnia kilka
ziarenek piasku przeleci na drug stron , potem wi cej i wi cej... Ale rozpadliny zawsze b d czyha pod spodem. "Wci
jestem w transie" - pomy lał.
Wiedział, e wkrótce natknie si na granic wysyłali jego ja
ycia i mierci. Ci, którzy go wi zili, ci gle
w przyprawowe zniewolenie, niezadowoleni z relacji, jakich udzielał po
ka dym powrocie. Zdradliwy Namri wyczekiwał z obna onym no em. Leto znał niezliczone przeszło ci i przyszło ci, ale musiał si dopiero dowiedzie , co zadowoliłoby Namriego b d Gurneya Hallecka. Chcieli czego spoza wizji. Granica ycia wabiła chłopca. Jego ycie musiało posiada jakie wewn trzne znaczenie, dzi ki któremu był w stanie przetrwa wizje. Czuł, e wewn trzna wiadomo
jest rzeczywisto ci , a zewn trzny wiat - transem. To go przera ało.
Nie chciał wraca do siczy z jej pchłami, Namrim i Gurneyem Halleckiem. "Jestem tchórzem" - pomy lał. Ale tchórz - nawet tchórz - mo e umrze z honorem za spraw jednego jedynego gestu. Jak znale odszuka
taki gest, który znowu uczyniłby go cało ci ? Jak mógł otrz sn wiat, którego
Gdzie nale ało znale
si z transu i
dał Gurney? Musiał współpracowa z lud mi, którzy go tu wi zili. m dro , wewn trzn równowag , która odbiłaby si we wszech wiecie
i zwróciła mu spokój i sił . Tylko wtedy mógł dalej szuka Złotej Drogi, tylko wtedy mógł y w obcej, nie nale cej do niego skórze. Wiedział, e je eli nie znajdzie tego gestu, nie otrz nie si ,
to umrze w ród bezsensownych wizji w przez siebie samego wybranym wi zieniu. Kto w siczy grał na balisecie. Leto czuł, e jego ciało słyszy muzyk - prawdopodobnie w tera niejszo ci. Wyczuwał prycz pod plecami. Słyszał muzyk . To Gurney grał na balisecie. adne inne palce nie mogłyby godnie konkurowa z jego wirtuozersk gr na najtrudniejszym ze znanych instrumentów. Grał star freme sk pie , jedn z tych zwanych hadisami, przez wzgl d na jej tekst, przekazuj cy szereg sposobów na prze ycie na Arrakis. Pie
opowiadała o
codziennych pracach w siczy. Muzyka wtr ciła wiadomo
chłopca do wspaniałej, pradawnej jaskini. Widział kobiety
depcz ce odpady przyprawowe, by otrzyma
paliwo do lamp, przygotowuj ce melan
do
fermentacji, tkaj ce włókno przyprawowe. Melan był w siczy wszechobecny. Leto nie mógł odró ni wizji od rzeczywisto ci. wiat, w którym słycha było stukot mechanicznego warsztatu tkackiego, zlewał si z odgłosami balisety. Jego wewn trzne oczy ujrzały drugie, ludzkie włosy, futro ze zmutowanych szczurów, nici pustynnej bawełny i zwisaj ce pasy skóry uzyskanej z ptactwa. Widział siczow szkoł . Na skrzydłach muzyki w umy le chłopca szalał ekoj zyk Diuny. Widział kuchni zasilan
wiatłem słonecznym, dług
izb , w której wytwarzano i konserwowano filtrfraki. Widział meteorologów odczytuj cych dane z tyczek wetkni tych w piach. W czasie trwania podró y kto przyniósł mu jedzenie i nakarmił ły k , trzymaj c głow silnym ramieniem. Wra enie przebijało si z rzeczywisto ci, ale cudowny ruch wewn trz nie ustawał. W umy le Leto zamajaczyły słowa z panoplia propheticus: "Powiada si ,
e nie ma nic stałego, nic zrównowa onego, nic trwałego we
wszech wiecie - e nic nie trwa w swoim stanie, e ka dy dzie , czasami ka da godzina, przynosi zmiany". "Stara Missionaria Protectiva wiedziała, co robi - pomy lał. - Wiedziała o Strasznych Przeznaczeniach. Wiedziała, jak manipulowa lud mi i religi . Nawet mój ojciec w ko cu im nie umkn ł". Wła nie tu le ał lad, którego szukał. Zacz ł go bada . Poczuł przypływ siły w ciele. Cała jego wielopowierzchniowa istota dokonała obrotu i spojrzała na wszech wiat. Leto usiadł i stwierdził, e jest sam w ponurej celi, a wiatło pada przez otwarte wej cie, którym wyszedł m czyzna.
- Przychylno ci losu dla nas wszystkich - szepn ł w tradycyjny freme ski sposób. Po chwili w sklepionym wej ciu pojawił si Gurney Halleck. - Przynie
wiatło - rzekł Leto.
- Chcesz by dalej testowany? Leto roze miał si . - Nie, teraz moja kolej, eby was wypróbowa . - Zobaczymy. - Halleck odwrócił si , wracaj c po chwili z jasn , bł kitn
kul
wi toja sk w zagł bieniu lewego łokcia. Wypu cił j w celi, pozwalaj c jej dryfowa nad głow . - Gdzie Namri? - zapytał Leto. - Tu obok. Mog go zawoła . - Aach, Praojciec Wieczno ci czeka cierpliwie - stwierdził Leto. Czuł si
dziwnie
odpr ony, wiedz c, e jest na skraju dokonania odkrycia. - Nazywasz Namriego imieniem zastrze onym dla Szej-huluda? - zdziwił si Halleck. - Jego nó to z b czerwia - odparł Leto. - Wi c jest Praojcem Wieczno ci. Halleck u miechn ł si ponuro, ale milczał. - Wci
chcesz wyda na mnie wyrok - powiedział chłopiec. - Nie mo esz wymaga od
wszech wiata, eby był dokładny. Szeleszcz cy d wi k za plecami Hallecka poinformował Leto o nadej ciu Namriego. Fremen zatrzymał si z lewej strony, pół kroku od Hallecka. - Aach, po lewej r ce przekle stwa - rzekł Leto. - Niem drze jest artowa z Niesko czono ci i z Absolutu - mrukn ł Namri. Spojrzał z boku na Hallecka. - Jeste bogiem, Namri, e mówisz o absolutach? - zapytał Leto, lecz uwag wci na Hallecku. Stamt d miał pa
skupiał
wyrok. Obaj s dziowie popatrzyli na niego nie odpowiadaj c.
- Ka dy wyrok obarczony jest ryzykiem bł du - wyja nił Leto. - Głosi pretensj do absolutnej wiedzy oznacza sta si potworem. Wiedza jest nieko cz c si przygod na skraju niepewno ci. - W jak gierk słown bawisz si tym razem? - z naciskiem zapytał Halleck. - Mów! - rzekł Namri. - To zabawa, któr zacz ł ze mn Namri - powiedział Leto i zobaczył, e stary Fremen
skinieniem głowy wyra a zgod . Z pewno ci zrozumiał, e chodzi o gr w zagadki. - Nasze zmysły odbieraj na co najmniej dwóch poziomach. - Błahostek i informacji - dodał Namri. - Wspaniale - rzekł Leto. - Wy dawali cie mi błahostki, ja daj wam informacje. Widz , słysz , czuj
zapachy, smakuj . Rozumiem upływ czasu. Potrafi
pobiera
próbki emocji.
Aaaach! Jestem szcz liwy. Widzicie, Gurney i Namri? W ludzkim yciu nie ma tajemnic. To nie problem do rozwi zania, ale rzeczywisto
do prze ycia.
- Wystawiasz na prób nasz cierpliwo , chłopcze - powiedział Namri. - Chcesz tu umrze ? Halleck powstrzymał go jednak wyci gni ciem dłoni. - Po pierwsze, nie jestem chłopcem - sprostował Leto. Nakre lił znak na lewym uchu. Nie zabijecie mnie, poniewa nało yłem na was brzemi wody. Namri do połowy wyci gn ł z pochwy krysnó . - Nic ci nie jestem winien! - Wszak Bóg stworzył Arrakis, by wiczy wiernych - wyja nił Leto. - Nie tylko pokazałem wam moj wiar , ale równie sprawiłem, e stali cie si ycie wymaga dyskusji. Sprawiłem,
e wiecie, i
wiadomi swego istnienia.
wasza rzeczywisto
ró ni si
od rze-
czywisto ci wszystkich innych ludzi. Zrobiłem to sam. Wiecie, e jeste cie ywi. - Niebezpiecznie jest okazywa mi brak szacunku - ostrzegł Namri, trzymaj c w dłoni na wpół wyci gni ty krysnó . - Brak szacunku to najniezb dniejszy składnik religii - odparł Leto. - Nie mówi c o jego znaczeniu w filozofii. Brak szacunku jest dla nas metod wypróbowywania wszech wiata. - Wi c my lisz, e rozumiesz wszech wiat? - zapytał Halleck i odst pił od Namriego. - Taaak - powiedział Namri, a w jego głosie zabrzmiała mier . - Wszech wiat mo na zrozumie równie dobrze jak wiatr - odparł Leto. - W mózgu nie kryje si
adne pot ne ródło rozumu. Tworzenie jest odkrywaniem. Bóg wykrył nas w Pustce,
bo poruszali my si na tle, które On ju znał. - Bawisz si w chowanego ze mierci - ostrzegł go Namri. - Obaj jeste cie moimi przyjaciółmi - powiedział Leto. Odwrócił si twarz do Namriego. - Gdy przedstawiasz kandydata na Przyjaciela waszej siczy, czy nie zabijasz w ofierze orła i jastrz bia? A czy odpowiedzi nie jest: "Bóg zesłał na ka dego człowieka swój koniec, podobnie
na jastrz bie i orły oraz na przyjaciół"? R ka Namriego cofn ła si z r koje ci no a. Ostrze wsun ło si w pochw . Starzec spojrzał szeroko otwartymi oczami na Leto. Ka da sicz trzymała w tajemnicy rytuał zaprzyja nienia, a tak brzmiał wybrany fragment ich obrz dku. Halleck jednak zapytał: - Chcesz zgin ? - Wiem, co masz nadziej ode mnie usłysze , Gurney - rzekł Leto, obserwuj c na wstr tnej mu twarzy gr nadziei i podejrze . Dotkn ł piersi. - To dziecko nigdy nie było dzieckiem. Mój ojciec
yje we mnie, ale nie jest mn . Kochałe
go, bo był dzielnym
człowiekiem. Chciał przerwa kr g wojen, ale nie liczył si z wyra onym w yciu ruchem niesko czono ci. To Rhad ija! Namri o tym wie. Jej ruch mo e dostrzec zwykły miertelnik. Strze cie si
dróg mog cych zaw zi
przyszłe mo liwo ci. Takie
cie ki odwodz
od
niesko czono ci i prowadz ku miertelnym pułapkom. - Co jeszcze masz mi do powiedzenia? - zapytał Halleck. - Uprawia onglerk słown - powiedział Namri, ale w jego głosie brzmiały gł bokie w tpliwo ci. - Sprzymierzam si z Namrim przeciw ojcu - rzekł Leto - a mój ojciec, wewn trz mnie, sprzymierza si z nami przeciw temu, co z nim zrobiono. - Dlaczego? - zapytał z naciskiem Halleck. - Dlatego, e ja wła nie nios amor fati rodzajowi ludzkiemu; to akt poddania si najwy szej próbie. Zbieram sojuszników przeciw sile nios cej ludzko ci upokorzenia. Gurney! Nie zostałe urodzony i wychowany na pustyni. Twoje ciało nie zna prawdy, o której mówi . Na otwartej przestrzeni ka dy kierunek jest jednakowo dobry. - Wci
nie usłyszałem tego, co chc - burkn ł Halleck.
- Opowiada si za wojn , przeciw pokojowi - stwierdził Namri. - Nie - zaprzeczył Leto. - Mój ojciec równie nie opowiadał si za wojn , ale popatrzcie, co z niego zrobiono. Pokój ma tylko jedno znaczenie w Imperium. Oznacza jeden jedyny sposób ycia. Rozkazuje si wam by zadowolonymi. ycie musi wygl da jednakowo na wszystkich planetach, tak jak w Rz dzie Imperialnym. Głównym przedmiotem prowadzonych przez kapłanów bada jest znalezienie wzorców ludzkiego zachowania. Po to uciekaj si do słów Muad'Diba! Powiedz mi, Namri, czy jeste zadowolony?
- Nie. - Słowo padło natychmiast, ze spontanicznym oburzeniem. - Zatem blu nisz? - Oczywi cie, e nie! - Ale przecie nie jeste zadowolony! Widzisz, Gurney? Namri sam stanowi dowód, e na aden problem, na
adne pytanie nie ma jednej poprawnej odpowiedzi. Trzeba dopu ci
zró nicowania. Monolit jest niestały. Dlaczego zatem
dacie ode mnie jednej, poprawnej
odpowiedzi? Czy na jej podstawie mo ecie wyda wła ciwy wyrok? - Zmuszasz mnie, ebym ci zabił? - zapytał Halleck, a w jego głosie dosłyszał udr k . - Nie, ywi dla was lito
- rzekł chłopiec. - Wy lijcie wiadomo
do mojej babki, e
zgadzam si na współprac . - Winna ci wypróbowa Prawdomówczyni - stwierdził Namri. - Ci Atrydzi... - B dzie miał okazj porozmawia z babk - rzekł Halleck. Skin ł głow , kieruj c si ku przej ciu. Namri przystan ł przed wej ciem i obejrzał si . - Modl si , eby my nie popełnili bł du, zostawiaj c go przy yciu. - Id cie, przyjaciele - powiedział Leto. - Id cie i przemy lcie moje słowa. Kiedy obydwaj m czy ni wyszli, Leto rzucił si na plecy, czuj c pod kr gosłupem zimn prycz . Ruch sprawił, e znów znalazł si w obj ciach przyprawowej wizji. Ujrzał cał planet - ka d wie , ka de miasteczko, miasto, miejsce pustynne i obsiane ro linno ci . Widział struktury imperialnego społecze stwa odbite w fizycznych rysach planet i ich ludno ci. Objawienie było tym, czym musiało by - oknem pozwalaj cym ujrze niewidzialne cz ci społecze stwa. Leto u wiadomił sobie, e ka dy system ma takie okno. Zacz ł zagl da przez okna niczym kosmiczny podgl dacz. Wła nie do tego d yła babka i zakon e ski. wy szym poziomie. Czuł przeszło
wiadomo
Leto płyn ła na nowym,
zawart w komórkach, we wspomnieniach, w archetypach
nawiedzaj cych jego przypuszczenia, w nutach, które go otaczały, w j zykach i ich prehistorycznym nawarstwieniu. Wszystkie kształty z ludzkiej i nieludzkiej przeszło ci, wszystkie istnienia, którymi teraz rozporz dzał, stały si w ko cu schwytan w przypływy i odpływy nukleotydów zintegrowan
wiadomo ci .
"My, ludzie, jeste my swego rodzaju koloni organizmów" - pomy lał. Chcieli jego współpracy. Obiecuj c j , oddalił od siebie mier
z r ki Namriego.
Wzywaj c do współpracy, pragn li, by okazał si uzdrowicielem. "Nie przynios im społecznego ładu na tak modł , jakiej oczekuj " - pomy lał i grymas wykrzywił jego usta. On nie b dzie tak nie wiadomy i nieszkodliwy jak jego ojciec tworz cy despotyzm na jednym kra cu, a niewolnictwo na drugim. Mimo to zdawał sobie spraw , e ludzie zapewni b d pragn li powrotu "starych, dobrych czasów". Wtedy usłyszał z wn trza głos ojca, ostro ny, błagaj cy o wysłuchanie. "Nie - odpowiedział. - Musz rozwi za kilka trudnych zada . Maj wiele sposobów na ucieczk przed niebezpiecze stwem. Nie b d wiedzie , e jestem niebezpieczny, dopóki nie b d ze mn mieli do czynienia przez tysi ce lat. Tak, ojcze z mego wn trza, damy im kilka zada do rozwi zania".
Nie ma w nas winy ani niewinno ci. Wszystko Jest przeszło ci . Wina mia d y zmarłych, a ja nie jestem
elaznym Młotem. Wy, tłumy zmarłych,
jeste cie tylko lud mi, którzy czynili ró ne rzeczy. Pami
o nich okre la m
drog . "Leto II do Istnie - yj cych-W-Jego-Pamieci" według Harq al-Ady - Zmieniaj si ! - powiedział Farad'n, a jego głos był ledwie gło niejszy od szeptu. Stał obok łó ka lady Jessiki, otoczony pier cieniem stra ników. Wied ma Bene Gesserit na wpół siedziała, oparta na łokciach. Miała na sobie szat ze sztucznego jedwabiu o l ni co białej barwie. Na głow zało yła opask tego samego koloru, podtrzymuj c jej miedzianorude włosy. Farad'n wpadł jak bomba chwil wcze niej. Twarz zdobiły mu kropelki potu: efekt podniecenia i biegu przez pałacowe korytarze. - Która godzina? - zapytała Jessika. - Godzina? - Farad'n wydawał si by zbity z tropu. - Trzecia po północy, pani - rzekł jeden ze stra ników. Spojrzał z l kiem na Farad'na. Młody ksi
nadbiegł o wietlonymi na noc korytarzami,
ci gaj c po drodze przera onych wartowników. - One si zmieniaj - wyja nił Farad'n wyci gaj c naprzód lew r k , pó niej praw . Widziałem, jak dłonie kurcz si w tłuste pi stki, i przypomniałem sobie! Tak wygl dały moje r ce, gdy byłem dzieckiem. - Bardzo dobrze - odparła Jessika. Jej tak e udzieliło si podniecenie. - A co si stało, kiedy dłonie zrobiły si stare? - Mój... umysł był... niemrawy - odparł. - Czułem ból w plecach. Wła nie tutaj. - Dotkn ł miejsca nad lew nerk . - Nauczyłe si bardzo wa nej lekcji - powiedziała Jessika. - Wiesz, czego ona dotyczy? Dłonie opadły mu na boki. Wpatrzył si w ni i rzekł: - Mój umysł kontroluje rzeczywisto . - Jego oczy zabłysły i powtórzył to, tym razem gło niej: - Mój umysł kontroluje rzeczywisto ! - Znasz wi c pocz tek równowagi prana-bindu - rzekła Jessika.- Jednak e to tylko pocz tek. - Co mam robi dalej?
- Pani - stra nik, który odpowiedział na jej pytanie, odwa ył si przerwa . - Jest godzina... "Czy by nikt nas o tej porze nie szpiegował?" - zastanawiała si Jessika. - Odejd cie. Musimy co zrobi - rozkazała gło no. - Ale , pani! - Stra nik przeniósł wystraszony wzrok z Farad'na na Jessik i z powrotem. - My lisz, e chc go uwie ? - zapytała Jessika. M czyzna zesztywniał. Farad'n rado nie wybuchn ł miechem'. Machn ł dłoni , daj c znak do odej cia. - Słyszeli cie? Odejd cie. Stra nicy wahali si , ale w ko cu posłuchali. Farad'n usiadł na brzegu łó ka. - Co dalej? - Potrz sn ł głow . - Chciałem ci wierzy , a mimo to nie wierzyłem... Teraz mój mózg odtajał. Jestem zm czony. Toczyłem z tob walk , ale to ju si sko czyło. Stało si . Wła nie tak! - Pstrykn ł palcami. - To nie ze mn walczył twój umysł - rzekła Jessika. - Oczywi cie, e nie - przyznał. - Walczyłem z samym sob , ze wszystkimi nonsensami, których si nauczyłem. Co teraz? Jessika u miechn ła si . - Przyznam, e nie oczekiwałam tak szybkich post pów w nauce. Min ło dopiero osiem dni... - Byłem cierpliwy - wyja nił u miechaj c si . - Zacz łe si uczy równie cierpliwo ci - sprostowała. - Zacz łem? - Dopiero przekroczyłe próg tej nauki - odparła. - Teraz jeste w rzeczywisto ci dzieckiem. Przedtem... byłe tylko czym potencjalnym, nawet nie narodzonym. Opadły mu k ciki ust. - Nie chmurz si - powiedziała. - Udało ci si . To najwa niejsze. Jak wielu mo e potwierdzi , e narodziło si na nowo? - Co dalej? - nalegał. - B dziesz wiczył to, czego si wła nie nauczyłe - odparła. - Chc , eby w ka dej chwili z łatwo ci potrafił wykona to wiczenie. Pó niej odkryjesz w wiadomo ci now przestrze , któr sam wypełnisz. - I tylko tyle...? - Nie. Mo esz zacz
trening mi ni. Powiedz mi, czy potrafisz poruszy małym palcem
lewej nogi, nie u ywaj c adnego mi nia z innych cz ci ciała? - Ja... Zobaczyła zdekoncentrowany wyraz jego twarzy, gdy spróbował poruszy
palcem.
Spojrzał na stop uwa nie, wpatrzył si w ni . Na czoło wyst pił mu pot. Wci gn ł gł biej wdech. - Nie potrafi tego zrobi . - Owszem, potrafisz - powiedziała. - Nauczysz si . Nauczysz si sterowa ka dym mi niem w swym ciele. B dziesz je znał tak, jak poznałe r ce. Przełkn ł ci ko, oszołomiony wielko ci zadania. - Co ze mn zrobisz? Co dalej planujesz? - szepn ł. - Zamierzam uwolni ci - odparła. - Osi gniesz wszystko, czego naprawd pragniesz. My lał przez chwil . - Wszystko, czego pragn ? - Tak. - To niemo liwe! - Dopóki nie nauczysz si
kontrolowa
pragnie , tak jak teraz rzeczywisto ci -
powiedziała i pomy lała: "No! Niech jego analitycy rozwi
t zagadk . B d mu doradza
ostro no , ale Farad'n zbli y si o nast pny krok do zrozumienia motywów, które mn kieruj ". Potwierdził jej domysł, mówi c: - Powiedzie komu , e u wiadomi sobie pragnienia serca, to jedno, a umo liwienie mu ich realizacji, to drugie. - Zaszedłe dalej, ni my lałam - rzekła Jessika. - Bardzo dobrze. Obiecuj ci, e je eli uko czysz program szkolenia, b dziesz panem samego siebie. Cokolwiek uczynisz, stanie si dlatego, e tak wła nie chciałe . "I niech Prawdomówczyni si nad tym pobiedzi" - pomy lała. Wstał, ale wra enie, jakie na niej wywarł, było miłe, ciepłe, przypominało przyja . - Wiesz, wierz ci. Do diabła, nie wiem dlaczego, ale wierz . I nie powiem ci ju ani słowa o tym, co jeszcze my l o tobie. Jessika popatrzyła na jego plecy, gdy wychodził z sypialni. Wył czyła kule wi toja skie, rozci gn ła si w po cieli. Farad'n był niegłupi. Tak jakby dał jej do zrozumienia, e zaczyna pojmowa jej plan, ale przył cza si do niego dobrowolnie.
"Czekaj, a zacznie poznawa własne uczucia" - pomy lała. Uło yła si wygodnie, by łatwiej zapa
w sen. Wiedziała, e rankiem przyb d do niej go cie z pałacowego personelu,
zadaj cy pozornie niewinne pytania.
Rozwój ludzko ci ulega okresowym przyspieszeniom, kiedy staje ona do walki pomi dzy odnawiaj c
si
witalno ci
ycia i kusz cym zepsuciem
dekadencji. W tym stale powtarzaj cym si wy cigu pauzy s luksusem. Dopiero wtedy ludzie pojmuj , ze wszystko jest dozwolone, wszystko mo liwe. "Apokryfy Muad'Diba" "Dotkni cie piasku jest wa ne" - pomy lał Leto. Czuł pod sob male kie ziarenka, tam gdzie siedział, pod skrz cym si sło cem. Sił wmuszono w niego nast pn du
dawk melan u i teraz umysł Leto obracał si niczym
schylany w wodny wir. Gł boko w rym leju kryło si nie wypowiedziane pytanie: "Dlaczego nalegaj , ebym to powiedział?" Bez w tpienia Gurney był uparty. Poza tym działał na rozkaz lady Jessiki. Wynie li go z siczy na zewn trz, w wiatło dnia. Miał dziwne uczucie, e pozwolił ciału na krótk wycieczk , podczas gdy jego wewn trzna istota po redniczyła w walce pomi dzy ksi ciem Leto I i starym baronem Harkonnenem. Walczyli w nim poprzez niego, poniewa nie chciał pozwoli im zetkn
si bezpo rednio. Poprzez te starcia zrozumiał, co stało si z Ali .
Biedna Alia. "Miałem racj , unikaj c transu przyprawowego" - pomy lał. Wypełniała go wzbieraj ca gorycz wobec lady Jessiki i jej przekl tego gom d abbar. Walcz i zwyci aj albo gi w próbie. Nie mogła przytkn
mu zatrutej igły do szyi, ale mogła
posła go w pułapk pełn niebezpiecze stw, która niegdy pochłon ła Ali . W
wiadomo
Leto brutalnie wdarły si
odgłosy sapania. Falowały, stawały si
gło niejsze, potem cichły, łagodniały... Cichły. Nie znał sposobu, eby ustali , czy dochodz z bie cej rzeczywisto ci, czy s efektem działania przyprawy. Ciało Leto zgi ło si nad splecionymi na brzuchu r koma. Przez po ladki czuł gor cy piach. Naprzeciw le ał dywanik, ale on siedział na gołej ziemi. Na dywanik padł cie : Namri. wiadomo
Leto dryfowała z generowanym przez siebie pr dem poprzez krajobraz rozci gaj cy
si po horyzont wstrz saj cej zieleni. Jego czaszka dr ała w rytm b bna. Czuł ar, gor czk . Gor czka powstawała od ognia przepełniaj cego zmysły, wypychaj c na zewn trz wiadomo . Poj ł zagro enie. Namri i nó . Nacisk... nacisk... W ko cu zawisł mi dzy niebem i piaskiem, pochłoni ty przez ar. Czekał, a
co si stanie, czekał na t jedyn rzecz. Dr cz co gor cy, bij cy we blask sło ca rozpadł si , skrz c wokół iskrami, nie daj c wytchnienia. "Gdzie jest Złota Droga?" Wsz dzie pełzały uki. Wsz dzie. Słał wiadomo wzdłu nerwów, czekaj c opó niaj cych si odpowiedzi od innych istot ze swego wn trza. "Moja skóra jest obca". "Głowa w gór " - nakazał nerwom. Głowa, która mogła by
jego własn , podniosła si
oci ale, spojrzała na plam
ciemno ci w jaskrawym wietle. Kto szepn ł: - Jest teraz w gł bokim transie. adnej odpowiedzi. ar, ogie , sło ce nawarstwiaj ce upał na upał. Porwał go pr d wiadomo ci i umysł Leto podryfował przez ostatni pas szarej pustki, a tam, za niskimi, faluj cymi wydmami, nie dalej ni kilometr od kredowej linii urwiska, tam widniała zielona, p czkuj ca przyszło , pn ca si w gór , płyn ca w niesko czonej ro linno ci. W całej pl taninie nie widział ani jednego czerwia. Masa zielonych chaszczy, ale nigdzie szej-huludów. Leto wyczuł,
e wdarł si
przez stare granice w now
krain , o której istnieniu
opowiadała wyobra nia, i e patrzył teraz przez zasłon na to, co senna ludzko
nazywała
Nieznanym. Oto rzeczywisto
łakn ca krwi.
Czuł, jak czerwony owoc jego ycia kołysze si na cienkiej gał zce, jak wycieka z niego płyn, b d cy kr
c w jego yłach esencj przyprawow .
Bez szej-huludów nie b dzie przyprawy. Widział przyszło
pozbawion wielkiego, szarego czerwia - w a Diuny. Wiedział o
tym, a jednak nie mógł wyrwa si z transu. Nagle wiadomo
wycofała si - w tył, w tył, byle uciec od martwej przyszło ci. Jego
my li skupiły si we wn trzno ciach, staj c si prymitywnymi emocjami. Stwierdził, e nie jest zdolny skupi si na jakimkolwiek szczególnym aspekcie wizji, lecz słyszał głos przemawiaj cy w staro ytnym j zyku, który doskonale rozumie. Głos był piewny i rytmiczny, ale słowa uderzały w umysł niczym obuch.
"To nie tera niejszo
wpływa na przyszło , ty głupcze, ale przyszło
tera niejszo . Do wszystkiego podchodzisz od ko ca. Poniewa przyszło
formuje
ju istnieje, rozwój
wypadków upewnia tylko, e jest ona stała i nieunikniona". Słowa sparali owały go. Czuł groz zakorzenion w doczesnej materii ciała. Wiedział, e wci
istnieje, ale zuchwała natura i nadzwyczajna moc wizji sprawiła, e poczuł si chory,
bezbronny, niezdolny do wydawania mi niom rozkazów. Coraz bardziej ust pował pod naporem zorganizowanych istnie , które kiedy sprawiły, e uwierzył, i istnieje naprawd . Wypełnił go strach. Pomy lał, e wła nie przegrywa walk o wewn trzn dominacj , staj c si Paskudztwem. Ciało Leto zwijało si ze zgrozy. Wszystkie wspomnienia zwróciły si
przeciwko niemu - nawet królewski Harum,
któremu ufał. Znajdował oparcie na powierzchni, nie maj c adnych korzeni, niezdolny do nadania wyrazu nowemu yciu. Starał si koncentrowa umysł na obrazie siebie samego i znalazł zachodz ce na siebie postaci, ka da w innym wieku - od niemowl cia po trz s cego si starca. Przywołał wspomnienie wczesnych wicze ojca: "Niech r ce stan si młode, potem stare", ale całe jego ciało pogr yło si w tej zagubionej rzeczywisto ci, przybieraj c twarze to nowe, to stare, tych, którzy u yczyli mu swych wspomnie . Diamentowa błyskawica rozbiła go na cz ci. Leto czuł, jak kawałki
wiadomo ci rozpływaj
istnieniem i nieistnieniem. Ponaglany nadziej
si , zawieszone gdzie
pomi dzy
usłyszał własny oddech. Wdech... Wydech.
Wci gn ł gł boko powietrze: Jin. Wypu cił je: Jang. Gdzie w pobli u, tu poza jego zasi giem, znajdowała si absolutna niezale no . Tryumf nad wszystkimi skłóconymi istotami z jego wn trza, i to rzeczywisty, a nie tylko ułuda wynikaj ca z wydawania im polece . Zrozumiał teraz sw omyłk : szukał siły w rzeczywisto ci transu, zamiast stan
twarz w twarz z l kami, którymi nawzajem karmili si z Ghanim .
Ali pokonał strach. Poszukiwanie mocy wp dziło go w gł bok pułapk , w krain fantazji. Jeszcze jedno złudzenie. Opanowany iluzj
umysł wykonał pół obrotu i znalazł rodek, z którego mógł
obserwowa ruch wewn trznych istnie . Przepełniło go uniesienie. Sprawiło, e chciał si
mia , ale w ko cu zrezygnował z tego,
wiedz c, e zatrzasn łby sobie drzwi przed własn pami ci . Czuł przypływ intensywnego
spokoju. "Ach, me wspomnienia - pomy lał. - Przejrzałem wasze iluzje. Nie b dziecie mi ju ukazywa , jak b dzie wygl da nast pna chwila, pomo ecie mi tylko j stworzy . Nie wpadn z powrotem w stare koleiny". Dzi ki tej my li poczuł si tak, jak gdyby doznał całkowitego oczyszczenia, co odbiło si na ka dej komórce, na ka dym nerwie jego ciała. Z oddali, jak gdyby z otchłani, dobiegły go dwa głosy. Jeden z nich nale ał do Hallecka: - Mo e dali my mu za du o przyprawy? - Dali my mu dokładnie tyle, ile potrzebował - odpowiedział Namri. - Mam wra enie, e powinni my wróci i jeszcze raz na niego popatrze - głos Hallecka. - Sabiha jest dobra w tych sprawach. Zawoła nas, je eli cokolwiek zacznie i
gorzej ni
powinno - głos Namriego. - Nie podoba mi si ta cała Sabiha - głos Hallecka. - Jest koniecznym elementem - głos Namriego. Leto zobaczył na zewn trz siebie jaskrawe wiatło, a w rodku ciemno . wiatło gorzało jasnym płomieniem. Ciało chłopca stało si przezroczyste, ale zachowało einfalle - kontakt z ka d komórk , ka dym nerwem. Wielko
wewn trznych istnie uległa uporz dkowaniu, nic
nie było pomieszane ani spl tane. Leto przemówił do nich: "Jestem waszym duchem. Jestem jedyn istot , z któr macie bezpo redni kontakt. Jestem siedzib duszy w kraju, którego nigdzie nie ma; kraju, który jest waszym domem. Beze mnie cały znany wszech wiat obróci si w Chaos. Moc tworzenia i chaos s nierozerwalnie we mnie zł czone; tylko ja potrafi po redniczy mi dzy nimi. Beze mnie ludzko
utonie w n dzy i marno ci wiedzy. Dzi ki mnie znajdziemy jedyne wyj cie z Chaosu:
zrozumienie przez ycie". Z tymi słowami uwolnił si , stał si now osob , obejmuj c cało
swej przeszło ci. Nie
odniósł zwyci stwa ani nie poniósł kl ski, ale co innego, czym mógł si podzieli z wybranym pami cio-istnieniem. Leto uszanował t nowo , pozwalaj c jej zawładn
ka d komórk ,
ka dym nerwem. Po jakim czasie obudził si w białej ciemno ci. Błysk wiadomo ci wystarczył, aby pozna miejsce, w którym go umieszczono. Siedział na piasku, mniej wi cej o kilometr od ciany zbocza znacz cego północn granic siczy. Znał ju t sicz. To na pewno była D ekarata... i
Fondak. Jak e odbiegała wygl dem od obrazu wysnutego z mitów oraz plotek, które rozsiewali przemytnicy. Naprzeciw niego, na dywaniku, siedziała młoda kobieta z jaskraw kul
wi toja sk
przyczepion do lewego r kawa. Znał ow kobiet - pochodziła z wizji, w której pra yła kaw . Na jej kolanach spoczywał nó . Sabiha - tak brzmiało jej imi . Namri miał jakie plany w stosunku do niej. Sabiha ujrzała, e si obudził, wi c powiedziała: - Ju prawie wit. Sp dziłe tu cał noc. -I połow dnia - odparł. - Robisz dobr kaw . Stwierdzenie to zaskoczyło j , ale zignorowała komplement z prostot
wiadcz c o
surowym wyszkoleniu i dokładnych instrukcjach dotycz cych zachowania wobec chłopca. - Nadchodzi godzina assassinów - rzekł Leto. - Ale nie potrzebujesz broni. - Spojrzał na krysnó na jej kolanach. - Namri sam zadecyduje - odparła. Zatem nie Halleck. Potwierdziła jego wcze niejsze podejrzenia. - Szej-hulud jest wielkim zbieraczem odpadków i niszczycielem zb dnych ladów stwierdził Leto. - Wykorzystałem go ju w ten sposób. Poło yła dło na r koje ci no a. - Prawda, jak wa ne jest, gdzie i na czym siedzimy? - rzekł. - Ty na dywaniku, a ja na piasku. Jej dło zamkn ła si na r koje ci. Leto ziewn ł szeroko, co przyprawiło go o ból szcz ki. - Miałem wizj dotycz c tak e ciebie - powiedział. Jej ramiona odpr yły si leciutko. - Byli my bardzo jednostronni, je li chodzi o Arrakis - kontynuował. - Zachowali my si jak barbarzy cy. Teraz musimy naprawi wyrz dzone zło. Trzeba odpowiednio wywa y szale. Zdezorientowana Sabiha zmarszczyła brwi. - Moja wizja mówi, e je eli nie przywrócimy na Diunie odwiecznego cyklu ycia, smok zniknie z pustyni. Przez chwil go nie rozumiała, poniewa u ył starofreme skiego miana dla wielkich czerwi.
- Znikn czerwie? - zapytała wreszcie. - Znale li my si w lepym zaułku - odparł. - Bez przyprawy Imperium si rozpadnie, Gildia przestanie funkcjonowa , a planety powoli si odizoluj . Przestrze kosmiczna stanie si granic , której Nawigatorzy Gildii nie b d potrafili pokona . Przylgniemy do wierzchołków wydm, nie wiadomi tego, co nad nami i pod nami. - Mówisz bardzo dziwnie - stwierdziła. - Jak widziałe mnie w wizji? "Ufaj tu freme skim przes dom!" - pomy lał, a gło no powiedział: - Stałem si palimpsestem. Jestem yj cym glifem, na którym trzeba zapisa zachodz ce zmiany. Je li tego nie zrobi , czeka was cierpienie nie do zniesienia. - Co znacz twe słowa? - zapytała. Jej dło nadal spoczywała na no u. Leto odwrócił głow ku zboczom D ekaraty, widz c narastaj cy blask, którym Drugi Ksi yc znaczył swe wyj cie zza skał. miertelny krzyk pustynnego zaj ca wstrz sn ł nim do gł bi. Spostrzegł, e zadr ała równie Sabiha. Potem usłyszeli bicie skrzydeł: drapie ny ptak, nocne stworzenie na łowach. Widział jarz cy si
blask wielu oczu, których posiadacze
przemykali obok nich, kieruj c si ku p kni ciom w zboczu. - Musisz słucha rozkazów nowego serca - powiedział Leto. - Patrzysz na mnie jak na dziecko, Sabiho, ale je eli... - Ostrzegano mnie przed tob - odparła Sabiha, a jej barki zesztywniały; była gotowa do walki. Dosłyszał obaw w głosie dziewczyny. - Nie bój si . yjesz o siedem lat dłu ej ni moje ciało. Za to ci szanuj . Ale mam w sobie do wiadczenia zebrane przez tysi ce lat, o wiele wi cej ni mo esz poj . Nie patrz na mnie jak na dziecko. Analizowałem wiele przyszło ci i w jednej zobaczyłem nas, poł czonych miło ci . Ciebie i mnie, Sabiho. - Co to... Nie wierz ... - zamilkła w zdumieniu. - Mógł ci za wita w głowie ten pomysł - powiedział. - Pomó mi teraz wróci do siczy. Byłem w wielu miejscach i jestem bardzo zm czony. Namri musi usłysze moj relacj . Zobaczył, e si waha, wi c rzekł: - Czy nie jestem Go ciem Pieczary? Namri zechce usłysze sprawozdanie. Mamy wiele do zrobienia, eby nasz wszech wiat si nie zdegenerował. - Nie wierz w twe słowa... o czerwiach.
- Ani w nas, poł czonych miło ci ? Potrz sn ła głow , ale domy lał si my li przepływaj cych przez umysł dziewczyny jak miotane wiatrem piórka. Jego słowa zarazem przyci gały j i odpychały. Miała wyra ne rozkazy od wuja. Lecz pewnego dnia syn Muad'Diba mógł włada Diun i najdalszymi przestrzeniami wszech wiata. Mał onka Leto b dzie na ustach wszystkich, b dzie przedmiotem plotek i spekulacji. Mogłaby posi
bogactwo i...
- Jestem synem Muad'Diba. Mog widzie przyszło
- o wiadczył Leto.
Powoli wsun ła nó do pochwy, podniosła si zgrabnie z dywanika, podeszła i pomogła mu stan
na nogi. Jej nast pne czynno ci roz mieszyły chłopca: zr cznie zrolowała dywanik i
uło yła go na prawym ramieniu. Domy lił si , e ocenia dziel c ich ró nic wieku, pami taj c o wypowiedzianych słowach -"Poł czeni miło ci ". "Wiek tak e jest czym wzgl dnym" - podsumował. Lew dłoni chwyciła Leto za rami , by pomóc mu i , a kiedy si potkn ł, zbeształa go ostro: - Jeste my zbyt daleko od siczy! - Miała na my li niepo dany d wi k, mog cy zwabi czerwia. Leto czuł, e jego ciało stało si jak pusty kokon porzucony przez owada. Znał to: była to koncepcja jedno ci społecze stwa, opartej na handlu melan em i Religii Złotego Remedium. Wielkie plany Muad'Diba spadły do roli magii wymuszanej zbrojnym ramieniem Auqafu. Religi Muad'Diba nazywano teraz Shien-san-Shao - ixia skim terminem, oznaczaj cym gwałtowno chor ja
i
tych, którzy my leli, e ko cem ostrza mog zaprowadzi wszech wiat do raju.
Potrzebne s zmiany, nowe koncepcje - tak samo, jak zmieniło si Ix. Była to jedynie dziewi ta planeta swego sło ca, na której zapomniano nawet j zyka, z którego pochodziła jej nazwa. - D ihad była rodzajem masowej choroby psychicznej - mrukn ł. - Co? - zapytała Sabiha, skoncentrowana na stawianiu nierównych kroków, maskuj cych ich obecno
tu, na otwartym piasku. Przez chwil skupiła si na jego słowach, a potem
zinterpretowała je jako jeszcze jeden przejaw dziwactwa. Czuła, e jest słaby, pozbawiony sił przez trans. Wmuszenie przyprawy w chłopca uwa ała za złe i bezcelowe. Je eli trzeba było go zabi , tak jak mówił Namri, wyrok nale ało wykona szybko, bez zb dnego okrucie stwa. Leto mówił o wspaniałym objawieniu. Mo e wła nie tego oczekiwał Namri? Inaczej Pani Diuny nie dałaby pozwolenia na tak niebezpieczne traktowanie dziecka.
Dziecka? Znowu si
zamy liła. Doszli do podstawy zbocza, wi c zatrzymała podopiecznego,
pozwalaj c mu na chwil odpoczynku tu, gdzie był bezpieczniejszy. - Czy to mo liwe, eby czerwie wygin ły? - zapytała. - Potrafi to zmieni - powiedział. - Nie l kaj si . Mog zmieni wszystko. - Ale wydaje mi si ... - Na niektóre pytania nie potrafi odpowiedzie - odrzekł. - Widziałem przyszło , ale nigdy nie zrozumiałaby
jej sprzeczno ci. Wszech wiat jest zmienny, a my stanowimy
najdziwniejsz jego zmienn . Jeste my podatni na wiele wpływów. Nasze przyszło ci wymagaj stałego uaktualniania. Powstała bariera, któr trzeba usun . Musimy by brutalni, musimy wyst pi przeciwko najbardziej podstawowym, najdro szym pragnieniom... - Co mamy uczyni ? - Czy kiedykolwiek zabiła przyjaciela? - zapytał i odwracaj c si poprowadził j przez szczelin w skale, id c pod gór ku ukrytemu wej ciu do siczy. Poruszał si tak szybko, na ile pozwalało mu wyczerpanie. Chwyciła go za szat , daj c znak, by si zatrzymał. - Dlaczego mówisz o zabiciu przyjaciela? - On i tak umrze - rzekł Leto. - Nie musz tego robi , ale mog zapobiec jego mierci. Je eli nic nie uczyni , czy nie b dzie to równoznaczne z zabiciem go? - Kto jest tym... Kto umrze? - Nie mam innego wyboru, jak tylko milcze - odparł. - Mo e b d musiał odda potworowi na er moj siostr . Znowu si od niej odwrócił. Tym razem gdy poci gn ła go za r k , uparł si , odmawiaj c odpowiedzi na jej pytanie. "Lepiej, eby nie wiedziała, dopóki nie nadejdzie wła ciwy czas" - pomy lał.
Dobór naturalny opisywano jako otoczenie wybiórczo chroni ce te osobniki, które b d
miały potomstwo. Je eli jednak e mówi si o istotach
ludzkich, taki punkt widzenia staje si
wyj tkowo zaw ony. Rozmna anie
płciowe sprzyja eksperymentom i innowacjom. Wywołuje wiele pyta , ł cznie z pradawnym sporem o to, czy otoczenie jest czynnikiem selekcjonuj cym, gdy zaszła mutacja, czy raczej gra preselektywn
rol w determinowaniu mutacji,
które ochrania. Diuna nie odpowiada na te pytania, tylko tworzy wci które Leto i zakon e ski mog
nowe, na
spróbowa odpowiedzie w ci gu pi ciuset
kolejnych pokole . "Katastrofa Diuny" według Harq al-Ady Gołe skały Muru Zaporowego, wyłaniaj ce si w du ej odległo ci z piasku, stanowiły dla Ghanimy wcielenie widm przyszło ci. Dziewczynka siedziała na skraju ogrodu, na dachu Cytadeli. Sło ce l niło ciemnopomara czowo - wskutek obłoków pyłu - kolorem równie intensywnym, jak kraw d paszczy czerwia. Ghanima westchn ła, my l c: "Alio... Alio... Czy podziel twój los?" Ostatnio jej pami cioistnienia stawały si coraz bardziej zgiełkliwe. Co we freme skim wychowaniu powodowało,
e istoty płci
e skiej łatwiej poddawały si
wewn trznym
napa ciom. Babka ostrzegła j przed tym, gdy razem układały plany, si gaj c po nagromadzon wiedz Bene Gesserit. "Paskudztwo - mówiła lady Jessika - jest naszym okre leniem przed-urodzonych i ma za sob dług histori gorzkich do wiadcze . Wydaje si , e chodzi o to, i wewn trzne istnienia dziel si na dwie grupy. Na łagodne i zło liwe. Łagodne s po yteczne, mo na si z nimi dogada . Zło liwe jednocz si w pot n psyche, próbuj c przej
kontrol nad wiadomo ci .
Wiadomo, e proces ten zabiera wystarczaj co du o czasu, by go zauwa y , a jego zasady s dobrze poznane". "Dlaczego opu ciła Ali ?" - zapytała wtedy Ghanima. "Uciekłam z przera enia przed tym, co wydałam na wiat - odpowiedziała Jessika. - By mo e poddałam si za wcze nie ". "Co masz na my li?" "Nie potrafi jeszcze tego dokładnie sprecyzowa , ale... mo e... Nie! Nie b d ci dawała fałszywych nadziei. Ghafla - poddanie si paskudno ci - ma dług histori w ludzkiej mitologii.
Nazywano j rozmaicie, ale najcz ciej »op taniem«. Tak to wła nie wygl dało. Człowiek tracił kontrol nad sob , owładni ty przez zło liw psyche ". "Leto obawia si
przyprawy" - wyja niła Ghanima, stwierdzaj c,
e mo e mówi
otwarcie. "I słusznie" - odparła Jessika. Nie powiedziała wtedy ju nic wi cej. Ghanima zaryzykowała jednak zbadanie wewn trznych wspomnie , zagl daj c za dziwn , niejasn zasłon i daremnie próbuj c spo ytkowa l ki Bene Gesserit. Wyja nienie, w co popadła Alia, nie pomogło ani troch . Wszystko wskazywało na mo liwo
wyj cia z pułapki.
Najpierw wi c wezwała Mohalaty - łagodne istnienia mog ce j ochroni . Natychmiast poczuła pami
i obecno
matki. Stan ła przed ni Chani - zjawa mi dzy
Ghanim a odległymi zboczami. - Przyjd tu, a skosztujesz owocu Zaqquum, pokarmu piekieł! - ostrzegła j Chani. Zamknij te drzwi córko, tylko w ten sposób b dziesz bezpieczna. Wewn trzny zgiełk nasilił si i Ghanima uciekła od niego, pogr aj c si
wiadomo ci
w Credo zakonu. Szybko recytowała formuły, poruszaj c ustami, pozwalaj c głosowi narosn do szeptu: - "Religia jest współzawodnictwem mi dzy dzieckiem a dorosłym, w którym wygrywa to pierwsze. Religia jest przekazem dawnych wierze : mitologii b d cej domysłami, ukrytych zało e
o zaufaniu we wszech wiecie i tych o wiadcze , które czyni m czy ni, szukaj c
władzy. Zawsze najwy szym, niewypowiedzianym przykazaniem religii jest: Nie b dziesz zadawał pyta . Ale my pytamy, łamiemy przykazanie, poniewa jest to konieczne. Praca, której si oddali my, uwalnia wyobra ni i wyzwala zdolno ci twórcze ludzko ci". Do my li Ghanimy powrócił ład. Czuła dr enie swego ciała i wiedziała, jak kruchy jest spokój, który osi gn ła. - Łeb Kamai - szepn ła. - Serce mojego wroga, nie b dziesz moim sercem. Przywołała wspomnienie rysów Farad'na, ponurej, młodej twarzy z ci kimi brwiami i stanowczymi ustami. "Nienawi
uczyni mnie siln - pomy lała. - Dzi ki nienawi ci zdołam si oprze losowi
Alii". Czuła jednak, e jej sytuacja nadal jest niepewna. Była w stanie my le jedynie o tym, jak bardzo Farad'n przypomina swego wuja, Szaddama IV.
-Tu jeste ! Głos nale ał do Irulany, która wyłoniła si z prawej strony, pokonuj c du ymi krokami brzeg dachu. Odwracaj c si , Ghanima pomy lała: "A oto i córka Szaddama". - Dlaczego wymykasz si
sama? - zapytała z naciskiem Irulana, staj c nad ni
z
nachmurzon twarz . Ghanima powstrzymała si od wyja nienia, e nie była tu sama, e stra widziała, jak wychodziła na dach. Gniew Irulany odnosił si do faktu, e przebywała na odkrytym terenie i mo na j było trafi z broni o dalekim zasi gu. - Nie nosisz filtrfraka - stwierdziła Ghanima. - Nie wiesz, e w dawnych czasach kogo złapanego poza sicz bez filtrfraka automatycznie zabijano? Traci wod , znaczyło nara a plemi na niebezpiecze stwo. - Woda! Woda! - wykrzykn ła Irulana. - Chc wiedzie , dlaczego si nara asz w tak głupi sposób! Wracaj do rodka. Przysparzasz nam kłopotów. - Wiesz co o jakim niebezpiecze stwie? - zapytała Ghanima. - Stilgar rozgromił zdrajców. Stra niczki Alii s wsz dzie. Irulana popatrzyła na ciemniej ce niebo. Na szaroniebieskim tle widniały ju gwiazdy. Wróciła my lami do Ghanimy. - Nie b d si spiera . Wysłano mnie, bym ci powiedziała, e mamy wiadomo
od
Farad'na. Zgadza si , lecz z jakich powodów chce opó ni ceremoni . - Na jak długo? - Jeszcze nie wiemy. B dziemy o tym rozmawia . Duncana odesłano z powrotem. - A babk ? - Zdecydowała si zosta na Salusa. - Kto mo e j za to wini ? - zapytała Ghanima. - Ach, ta głupia wojna z Ali ! - Nie staraj si mnie oszukiwa , Irulano! Słyszałam to i owo. - Zakon boi si , e... - I słusznie - odparła Ghanima. - Przyniosła mi wiadomo . Czy chcesz wykorzysta okazj , by odwie
mnie od zbrodniczych zamiarów?
- Poddaj si . - Znowu próbujesz mnie okłamywa - zauwa yła Ghanima.
- Bardzo dobrze! B d dalej próbowała zniech ci ci do tego szale czego planu. Zastanowiła si , dlaczego Ghanima tak działa jej na nerwy, Bene Gesserit nie wolno si denerwowa . - Obawiam si o ciebie, wiesz o tym, Ghaniu, Ghaniu... córko Paula. Jak mo esz... - Wła nie dlatego, e jestem jego córk - przerwała Ghanima. - My, Atrydzi, wywodzimy rodowód od Agamemnona i wiemy, jaka krew płynie w naszych zapominaj, bezdzietna
yłach. Nigdy tego nie
ono mojego ojca. My, Atrydzi, mamy za sob
krwawe karty w
przeszło ci i wiele jeszcze przed sob . Zbita z tropu Irulana zapytała: - Kto to był Agamemnon? - Oto jak zachwalana edukacja Bene Gesserit okazuje si by bardzo pobie na - rzekła Ghanima. - Wci
zapominam, e przecie skróciły cie nauk historii. Ale moje wspomnienia
si gaj do... - Przerwała; lepiej było nie budzi cieni z ich niepewnego snu. - Cokolwiek by pami tała - stwierdziła Irulana - musisz zrozumie , jak niebezpieczna jest ta droga dla... - Zabij go - odparła Ghanima. - Jest mi winien ycie. - A ja przeszkodz zabójstwu, je eli b d mogła. - Wiemy o tym. Zabraknie ci okazji. Alia wy le ci do jednego z nowych miast na południu. Irulana potrz sn ła głow , przera ona. - Ghanimo, poprzysi głam, e b d ci chroni przed wszelkimi niebezpiecze stwami. Oddam za ciebie ycie, gdy zajdzie taka konieczno . Je eli my lisz, e zgodz si marnie w jakiej ceglanej d iddzie, podczas gdy ty... - Zawsze jeszcze pozostaje Huanui - przerwała mi kkim głosem Ghanima. - Jestem pewna, e stamt d nie mogłaby si wtr ca . Irulana zbladła, poło yła dło na ustach, zapominaj c na moment o całym szkoleniu. Po erał j zwierz cy strach. Przemówiła, pozwalaj c swym wargom dr e , zaskoczona, jak bardzo jest zale na od tego dziecka: - Ghaniu, nie boj si o siebie. Skoczyłabym dla ciebie w paszcz czerwia. Tak, jestem tym, czym mnie nazwała , bezdzietn
on twojego ojca, ale ty jeste dzieckiem, którego nigdy
nie miałam, i błagam ci ... - Łzy zabłysły w k cikach jej oczu. Ghanima zwalczyła skurcz w gardle i powiedziała:
- Jest jeszcze jedna ró nica mi dzy nami. Nigdy nie była Fremenk . Oto wielka przepa , która nas dzieli. Alia wie, jak to jest. Czymkolwiek jest, wie. - Nie mo esz by pewna, co my li Alia - rzekła gorzko Irulana. - Gdyby nie była Atrydk , przysi głabym, e pragnie zniszczy własny ród. "A sk d wiesz, e ona wci
jest Atrydk ?" - pomy lała Ghanima, zastanawiaj c si nad
lepot Irulany. Przeszła szkolenie Bene Gesserit, a któ lepiej ni one znał histori Paskudztwa? Nawet nie dopuszczała do siebie tej my li, a co dopiero wierzy w ni . Alia musiała rzuci na ni jaki czar. - Zło yła na mnie brzemi wody. Za to strzec b d twojego ycia. Ale Farad'n jest stracony. Nie mów mi o nim nic wi cej - rzekła Ghanima. Irulana opanowała dr enie warg, przetarła oczy. - Kochałam Paula - szepn ła. - Nie wiedziałam nawet o tym, dopóki nie umarł. - By mo e on yje - stwierdziła Ghanima. - Kaznodzieja... - Ghaniu! Czasami ci nie rozumiem. Czy Paul zaatakowałby własn rodzin ? Bli niaczka wzruszyła ramionami i zapatrzyła si w ciemniej ce niebo. - Mógłby znale
rozrywk w takim...
- Jak mo esz mówi tak lekko o... - By utrzyma z dala ciemne gł bie - wyja niła Ghanima. - Nie na miewam si z ciebie. Bogowie wiedz , e nie robi tego. Nie jestem tylko córk Muad'Diba. Jestem ka d osob , której nasienie znalazło si w Atrydach. Nie potrafisz my le o Paskudztwie, a ja nie mog my le o czymkolwiek innym. Jestem przed-urodzona. - To stary, głupi przes d... - Nie! - Ghanima si gn ła dłoni w stron ust Irulany. - Jestem ka d z Bene Gesserit, tak e moj babk . I jestem czym o wiele wi cej. - Podrapała si po lewej dłoni. - Mam młode ciało, ale jego do wiadczenia... Och, bogowie! Moje do wiadczenia! Nie! - Wyci gn ła dło przed siebie, gdy Irulana chciała podej
bli ej. - Znam przyszło ci, które badał mój ojciec.
Jestem m dro ci wielu pokole i cał ich niewiedz . Je eli chcesz mi pomóc, najpierw dowiedz si , kim jestem. Irulana instynktownie nachyliła si i obj ła Ghanim ramionami, przyci gaj c j bli ej. Przyło yła policzek do jej policzka. "Sprawcie, bym nie musiała zabi tej kobiety - pomy lała Ghanima. - Nie pozwólcie, by
to si stało". Nad pustyni zapadła noc.
Mały ptak zawezwał ci Swym dziobem c tkowanym szkarłatem Za piewał nad sicz Tabr I wyszedł na ałobn Równin . "Lament po Leto II" Leto obudził si , słysz c brz k pier cieni wody, wpi tych w kobiece włosy. Spojrzał na otwarte wej cie do celi i zobaczył siedz c w nim Sabih . Dwa lata temu min ła wiek, w którym wi kszo
Fremenek wychodziła za m
rodzina trzymała j Przymglone wizj
albo przynajmniej zostawała zar czona. Zatem jej
po co ... albo dla kogo . Była bardzo rozwini ta... Bez w tpienia.
renice widziały j jako istot z ludzkiej, ziemskiej przeszło ci: miała ciemne
włosy i jasn skór , gł bokie oczodoły rzucaj ce na bł kitne w bł kicie oczy zielonkawy cie , mały nos i szerokie usta nad w skim podbródkiem. Stanowiła ywy dowód na to, e tu, w D ekaracie, znano albo podejrzewano plan Bene Gesserit. Zatem wied my chciały wskrzesi przez niego Imperium Faraonów, czy nie? Ich zamiarem było wi c zmuszenie go do po lubienia własnej siostry. Sabiha na pewno nie mogłaby temu zapobiec. Ci, którzy go pochwycili, znali jednak e ten plan. Sk d si o nim dowiedzieli? Nie dzielili z nim wizji. Nie zaszli z nim tam, gdzie ycie stawało si ruchom membran , rozci gni t na ró nych wymiarach. Zwrotne, nie przekazywane subiektywno ci wizji, które ukazały mu Sabih , były tylko i wył cznie jego własno ci . Taliony wody we włosach Sabihy zad wi czały ponownie i ich d wi k obudził nowe wizje. Leto wiedział, gdzie przedtem przebywał i czego si
nauczył. Nic nie mogło tego
wymaza . Nie jechał teraz w palankinie na wielkim stworzycielu. Brz k pier cieni wody w ród pasa erów, nadaj cy rytm pie niom, nie był tym d wi kiem. Nie... Siedział tu, w celi, w D ekaracie, podejmuj c najniebezpieczniejsz ze wszystkich podró y: dalej od ahl as-sunna waljamas, od rzeczywistego wiata zmysłów, i z powrotem ku niemu. Co ona robiła, e pier cienie wody tak d wi czały w jej włosach? Ach, tak. Mieszała jeszcze jedn porcj wywaru, którym zamierzali go zniewoli : ywno
przes czona esencj
przyprawow , by utrzyma go na poły w, a na poły poza rzeczywistym wszech wiatem, dopóki nie umrze albo nie spełni ycze babki. I za ka dym razem, gdy my lał, e wygrał, odsyłano go w to z powrotem. Lady Jesika miała racj , oczywi cie. Ale co on miał zrobi ? To było jednak okrutne. Pami
absolutna wszystkich yj cych w nim osób byłaby nic nie warta, gdyby nie był
w stanie poszeregowa
tych danych i na yczenie ich sobie przypomnie . Wszystkie one
tworzyły baz dla anarchii i ka da z nich - lub wszystkie razem - mogły go pokona . Przyprawa i jej specyficzne u ycie, tu w D ekaracie, było desperackim hazardem. "Gurney czeka teraz na znak ode mnie, a ja nie chc mu go da . Na jak długo wystarczy mu cierpliwo ci?" Wpatrzył si w Sabih . Odrzuciła w tył kaptur, ukazuj c plemienne tatu e na skroniach. Z pocz tku nie rozpoznał ich, dopiero potem przypomniał sobie, gdzie si znajduje. Tak, w D ekaracie tradycja wci
była ywa.
Leto nie wiedział, czy ma by opanował instynkty na poziomie
wdzi czny babce, czy nienawidzi
jej. Chciała, by
wiadomo ci. Ale instynkty były tylko zakodowanymi
wspomnieniami rasy, podpowiadaj cymi, jak radzi sobie z zagro eniami. Bezpo rednie wspomnienia innych istnie powiedziały mu znacznie wi cej. Przemy lał to wszystko i zrozumiał niebezpiecze stwo, które powstałoby w wypadku odkrycia tej tajemnicy przez Gurneya. Sabiha weszła do celi z mis w dłoniach. Patrzył z podziwem, jak wiatło tworzyło t czowe kr gi na skraju jej włosów. Delikatnie podniosła mu głow i zacz ła go karmi z miski. Dopiero wtedy u wiadomił sobie, jaki jest słaby. Pozwolił karmi si , podczas gdy umysłem wrócił do posiedzenia z Gurneyem i Namrim. Oni wierzyli mu! Namri bardziej ni Gurney, ale nawet Gurney nie mógł zaprzeczy temu, co donosiły zmysły Leto na temat planety. Ich planety. Sabiha wytarła jego usta skrajem szaty. "Ach, Sabiho - pomy lał, przywołuj c inn wizj , która napełniła mu serce bólem. Wiele razy marzyłem nad otwart wod , słysz c wiatr wiszcz cy nad głow . Wiele razy me ciało spoczywało obok legowiska w y, a ja niłem o Sabisze w upale dnia. Widziałem, jak zbiera chleb przyprawowy wypieczony na rozpalonych do czerwono ci płytach plastali. Widziałem przejrzyst wod w kanacie, surow i l ni c ; burza mkn ła przez me serce. Sabiha pije kaw i je. Jej z by l ni w cieniu. Widz , jak wplata taliony wody we włosy. Bursztynowy zapach jej piersi uderza w me najgł bsze zmysły. Wstrz sa mn i przytłacza przez sam fakt swego istnienia". Nacisk mnóstwa wspomnie eksplodował w kuli znieruchomiałego czasu. Czuł splataj ce si ze sob ciała, odgłosy miło ci, rytmy przesycaj ce ka de zmysłowe wra enie, wargi, wilgotny oddech, j zyki. Gdzie w gł bi wizji kryły si spiralne kształty barwy w gla; czuł ich uderzenia. Jaki głos błagał: "Prosz , prosz , prosz , prosz ..." W l d wiach nabrzmiewało dorosłe ciało,
czuł, jak otwiera usta, jak trzyma w dłoniach kobiece biodra, wreszcie doznaje ekstazy, odpr enia, przewlekaj cej si błogo ci. Och, jak słodko byłoby to rzeczywi cie czu ! - Sabiho - szepn ł. - Och, moja Sabiho! Gdy Leto wszedł po posiłku w gł boki trans, dziewczyna wzi ła misk
i wyszła,
zatrzymuj c si przy drzwiach, by powiedzie Namriemu: - Znowu wołał mnie po imieniu. - Wracaj i zosta z nim - rzekł Namri. - Musz znale Sabiha postawiła mis
Hallecka.
obok wej cia i wróciła do celi. Usiadła na brzegu pryczy,
wpatruj c si w pogr on w cieniu twarz Leto. Po chwili chłopak otworzył oczy i wyci gn ł dło , dotykaj c jej policzka. Zacz ł mówi , opowiadaj c o wizji, w której yła. Przykryła jego dło swoj własn . Jaki był słodki... jak bardzo słodki... - opadła na prycz , nim jeszcze Leto cofn ł dło . Chłopiec usiadł, czuj c ogromne zm czenie. Przyprawa i wizje wyczerpały go. Wstał z pryczy, nie budz c Sabihy. Musiał i , ale wiedział, e nie zajdzie daleko. Powoli uszczelnił filtrfrak, narzucił na siebie szat i wy lizn ł si przez korytarz do pochyłego zej cia, prowadz cego na zewn trz. Na dziedzi cu kr ciło si kilkoro ludzi zaj tych własnymi sprawami. Znali go, ale nie byli za niego odpowiedzialni. Namri i Halleck przecie wiedzieli, co on robi. Zreszt Sabiha musi by blisko. Znalazł boczny korytarz i miało ruszył w gł b. Sabiha spokojnie spała, dopóki nie obudził jej Halleck. Usiadła, przetarła oczy i zobaczyła pust prycz oraz wuja stoj cego obok Hallecka. Na ich twarzach malował si gniew. Namri odpowiedział na jej nie wypowiedziane pytanie: - Tak! Znikn ł. - Jak mogli cie pozwoli mu si wymkn ?! - szalał Halleck. - Jak to mo liwe?! - Widziano go, jak szedł w stron dolnego wyj cia - powiedział Namri. Jego głos był dziwnie spokojny. Sabiha skuliła si pod jego wzrokiem. - Jak? - zapytał z naciskiem Halleck. - Nie wiem. Nie wiem... - Zapadła noc. Jest osłabiony - rzekł Namri. - Nie odejdzie daleko. Halleck nagłym ruchem odwrócił si ku niemu.
- Chcesz, eby chłopak zgin ł? - Wcale bym nie rozpaczał. Halleck ponownie stan ł twarz do Sabihy. - Powiedz mi, jak to si stało. - Dotkn ł mojego policzka. Mówił o wizji... O nas razem. - Spojrzała w dół, na pust prycz . - U pił mnie. Rzucił jakie czary. Halleck spojrzał na Namriego. - Czy mo e ukrywa si gdzie wewn trz? - Nigdzie w rodku, znaleziono by go z łatwo ci . Kierował si ku wyj ciu. Jest gdzie na zewn trz. - Rzucił czary - mrukn ła Sabiha. -
adne czary - rzekł Namri. - Zahipnotyzował ci . Prawie udało mu si to ze mn ,
pami tasz? Powiedział, e jestem jego przyjacielem. - Przyprawa go osłabiła - powiedział Halleck. - Tylko ciało - odparł Namri. - Nie odejdzie daleko. Uszkodziłem pompy pi towe jego filtrfraka. Umrze bez wody, je eli wcze niej go nie znajdziemy. Halleck prawie uderzył Namriego, ale w ostatnim momencie powstrzymał cios. Jessika ostrzegła go, e Namri mo e zabi chłopaka. Na Boga! Do czego to doszło: Atrydzi przeciw Atrydom! - Czy to mo liwe - zapytał - e po prostu bł ka si w transie przyprawowym? - A có to za ró nica? - spytał Namri. - Je eli nam ucieknie, musi umrze . - Z nadej ciem witu rozpoczniemy poszukiwania - rzekł Halleck. - Zabrał fremsak? - Zawsze le y kilka obok grodzi wyj ciowych - odparł Namri. - Byłby głupcem, gdyby tego nie zrobił. A tak si zło yło, e nigdy nie sprawiał wra enia durnia. - Wi c wy lij wiadomo
do naszych przyjaciół - rozkazał Halleck. - Przeka im, co si
stało. - Nie prze l
adnych wiadomo ci tej nocy - rzekł Namri. - Nadchodzi burza. Plemiona
ledziły j od trzech dni. B dzie tu o północy. Ju teraz urwała si komunikacja. Satelity odł czyły ten sektor dwie godziny temu. Halleckowi wyrwało si gł bokie westchnienie. Chłopak na pewno umrze, je eli złapie go nios ca piasek burza. Zedrze ciało z ko ci i rozniesie na kawałki. Wymy lona, fałszywa mier stanie si
faktem. Uderzył pi ci
w otwart
dło . Burza mogła uwi zi
ich w siczy.
Elektrostatyka ju ich odizolowała. Nie mogli nawet zorganizowa poszukiwa . - Dystrans - powiedział, pomy lawszy, e mo na by zakodowa wiadomo
w głosie
nietoperza i wysła go z ostrze eniem. Namri potrz sn ł głow . - Nietoperze nie polec podczas burzy. Daj spokój, człowieku. S bardziej na ni czułe ni my. Ukryj si w rozpadlinach, dopóki nie ucichnie. Najlepiej czeka , a satelity nas wywołaj . Wtedy spróbujemy odnale
jego szcz tki.
- Nie zginie, je eli wzi ł fremsak i ukrył si w piasku - dodała Sabiha. Halleck, przeklinaj c pod nosem, odwrócił si i wyszedł na zewn trz.
Pokój wymaga porozumie , ale nigdy nie zdołamy doj
do trwałych
porozumie . Tylko do nich d ymy. Stałe rozwi zanie jest, z definicji, martwym rozwi zaniem. Problem z pokojem polega na tym, e w jego trakcie okazuje si skłonno
do karania za omyłki zamiast nagradzania błyskotliwo ci. "Słowa mojego ojca" - sprawozdanie Muad'Diba odtworzone przez Harq al-Ad
- Ona go szkoli? Szkoli Farad'na? Alia wpatrywała si w Duncana Idaho z mieszanin gniewu i niedowierzania. Galeon Gildii wszedł na orbit Diuny w południe czasu lokalnego. Godzin pó niej lichtuga wysadziła Idaho w Arrakin, nie zapowiedzianego, ale od dawna oczekiwanego. W ci gu kilku minut ornitopter dostarczył go na dach Cytadeli. Alia, poinformowana o jego przybyciu, przywitała m a chłodno, zachowuj c w obecno ci stra niczek oficjalny ton. Teraz przebywali w jej prywatnych komnatach, w pomocnym skrzydle Cytadeli. Sko czył składanie raportu, dokładnie, w mentacki sposób podkre laj c wa ne informacje. - Rozum j opu cił - stwierdziła. Potraktował słowa Alii powa nie - jako problem do rozwi zania. - Wszystko wskazuje na to, e wci
jest zrównowa ona, zdrowa na umy le. Powinna
wiedzie , e jej wska nik normalno ci wynosił... - Przesta ! - krzykn ła Alia. - Co ona planuje? Idaho wiedz c, e jego wewn trzna równowaga emocjonalna zale y teraz od zr cznego wycofania si w mentacki chłód, powiedział: - Kalkuluj , e my li o zar czynach wnuczki. Rysy twarzy Duncana pozostały bez wyrazu, kryj c pod t mask szalej cy gniew. Alii tu nie było. Alia nie yła. Przez pewien czas sztucznie utrzymywał mit Alii w swoich zmysłach obraz kogo , kto nie istniał, a kogo stworzył, kieruj c si pragnieniami. Mentat mógł tolerowa samooszukiwanie si tylko przez pewien czas. Ów stwór w ludzkim ciele - jego ona - był op tany, rz dził nim demon psyche. Stalowe oczy Idaho o miliardzie ró nych warstw na yczenie odtwarzały w o rodkach wzroku dowoln ilo
mitów Alii. Lecz kiedy składał je w pojedyncze
wyobra enie, nie powstawała adna osoba. Była pust skorup i w tej powłoce dopuszczała si haniebnych czynów. - Gdzie jest Ghanima? - zapytał. Machn ła r k , zbywaj c pytanie.
- Wysłałam j wraz z Irulan do Stilgara. "Na neutralne terytorium - pomy lał. - Wkrótce nast pi
dalsze negocjacje ze
zbuntowanymi plemionami. Traci grunt pod nogami i nie wie o tym... A mo e wie? Mo e jest jaka inna przyczyna? Czy by Stilgar przeszedł na jej stron ?" - Zar czyny... - powiedziała w zamy leniu Ali . - Jakie s warunki rodu Corrinów? - Salusa roi si od krewnych out-frejn i wszyscy łasz si do Farad'na, maj c nadziej na jego powrót do władzy. - A ona udziela mu nauk Bene Gesserit... - Czy to nie wła ciwe dla m a Ghanimy? Alia u miechn ła si do siebie, my l c o morderczym gniewie bli niaczki. Niech Farad'n sobie wiczy. Jessika szkoli trupa. Wszystko jest na najlepszej drodze. - Musz si powa nie zastanowi - rzekła. - Wygl dasz na bardzo spokojnego, Duncanie. - Oczekuj na pytania. - Rozumiem. Wiesz, byłam na ciebie zła. Musiałe zabra j do Farad'na? - Rozkazała , by porwaniu nada pozory rzeczywisto ci! - Wydałam o wiadczenie, e was uprowadzono - powiedziała. - Wypełniałem twoje rozkazy. - Jeste czasami zbyt dosłowny, Duncan. Prawie mnie przera asz. Ale gdyby tego nie robił, có ... - Lady Jessika ju nam nie zaszkodzi - przerwał. - I ze wzgl du na Ghanim powinni my by wdzi czni, e... - Niezmiernie wdzi czni - zgodziła si i pomy lała: "Nie mo na mu ufa . Ma zakodowan t przekl t atrydzk lojalno . Musz znale
wymówk , by go odesła ... i poszuka sposobu na
wyeliminowanie. Wypadek, oczywi cie". Dotkn ła jego policzka. Idaho zmusił si do odpowiedzenia na pieszczot , ujmuj c jej szczupł dło i całuj c j . - Duncan, Duncan, jakie to smutne - rozczuliła si . - Nie mog ci tu zatrzyma . Zbyt wiele si dzieje, a ja mam tak niewielu ludzi, którym mog ufa . Pu cił jej dło i czekał. - Byłam zmuszona wysła Ghanim do Tabr - powiedziała. - Tu jest zbyt niespokojnie. Prze yli my napa
z Ziemi Skalistej. Rozwalili kanaty pod Basenem Hagga i wypu cili cał
wod
na piasek. W Arrakin trudno było j
racjonowa . Teraz basen zaroił si
od
piaskopływaków, zagarniaj cych cał wod . Rozprawiamy si z nimi, oczywi cie, ale jest nas zbyt mało. Zauwa ył wcze niej, e niewiele amazonek ze stra y Alii pozostało w Cytadeli. "Marquis z Wewn trznej Pustyni b d wci - Tabr wci
szarpa jej obron . Czy ona o tym wie?" - my lał.
jest terenem neutralnym - kontynuowała. - Wła nie trwaj tam negocjacje.
Prowadzi je D awid z delegacj Kapła stwa, ale chciałabym, eby ich obserwował w Tabr, zwłaszcza Irulan . - Ona jest Corrino - zgodził si . Widział w jej oczach, e chce si go pozby . Jak łatwa do przejrzenia była ta imitacja Alii! Machn ła r k . - Id ju , Duncan, zanim zmi kn i zatrzymam ci przy sobie. T skniłam tak bardzo... - Ja te za tob t skniłem - rzekł, pozwalaj c całemu alowi ujawni si w głosie. Lekko wystraszyła si jego smutku. - Do Tabr zabierze ci Zia - powiedziała. - Potrzebujemy z powrotem ornitoptera. "Jej ulubiona amazonka - pomy lał. - Musz by ostro ny". - Rozumiem - zgodził si , raz jeszcze ujmuj c dło
ony. Popatrzył na tak drogie mu
ciało, które niegdy było Ali . Nie zdołał zmusi si do spojrzenia w jej oczy. Ujrzałby tam kogo innego. Id c w kierunku l dowiska na dachu, Idaho stłumił narastaj c
lawin
pyta
bez
odpowiedzi. Spotkanie z Ali stanowiło wyj tkow prób dla mentackiej cz ci wiadomo ci Duncana. Czekał obok ornitoptera w towarzystwie amazonki z Cytadeli, ponuro spogl daj c na południe. Wyobra nia podsun ła mu obraz Muru Zaporowego siczy Tabr. "Dlaczego to wła nie Zia zabiera mnie do Tabr? Powrót z ornitopterem to pretekst. Dlaczego zwleka? Otrzymuje specjalne instrukcje?" Idaho spojrzał na czujn stra niczk i wskoczył na siedzenie pilota. Wychylił si i krzykn ł: - Powiedz Alii, e ode l ornitopter przez jednego z ludzi Stilgara natychmiast po wyl dowaniu. Zanim zd yła zaprotestowa , zamkn ł drzwi i uruchomił silnik. Widział, jak stra niczka stoi osłupiała. Kto mógł zakwestionowa słowa mał onka Alii? Musiał unie
ornitopter w
powietrze, nim stra niczka zdecyduje, co nale y uczyni . Teraz, zostawszy sam w maszynie, pozwolił emocjom wyładowa unicestwiaj cym szlochu. Alia odeszła. Rozstali si
si
w wielkim,
na zawsze. Łzy wci
płyn ły z
tleilaxa skich oczu, gdy szeptał: - Niech cała woda Diuny wsi knie w piach. Nie dorówna i tak moim łzom. Po chwili jednak zmusił si do trze wej oceny wydarze . Ornitopter wymagał stałej uwagi. Korygowanie lotu przynosiło mu pewn ulg i znowu wzi ł si gar . Ghanima została ze Stilgarem. Irulana tak e. Dlaczego Alia chciała wysła Zi ? Spróbował skalkulowa ten problem w mentacki sposób. Odpowied sprawiła, e skamieniał. "Miałem zgin
w nieszcz liwym wypadku".
W tej skalnej wi tyni, wystawionej dla uczczenia czaszki władcy, nie s wysłuchiwane adne modły. Wszelkie lamenty s tu daremne. Ulotny cud dwóch ksi yców, cienie nocnych stworze
- to wszystko
wiadczy,
przemin ł. Teraz rozbrzmiewa tu tylko wiatr. Nie przyb d
e jego czas
ju pielgrzymi:
go cie odeszli od stołu. Pusta jest cie ka wiod ca na t gór . Wersy na wi tyni Pami ci Ksi cia Atrydy (anonimowe) Nowa idea miała dla Leto zwodniczo prost posta : unikaj c wizji czyn to, czego w niej nie ujrzałe . Wiedział, jak pułapk jest owa my l; jak nici niezmiennej przyszło ci oplataj si , dopóki nie zwi
silnie swej ofiary. Teraz trzymał jednak to niebezpiecze stwo mocno w gar ci.
Nigdzie nie widział siebie uciekaj cego z D ekaraty. Najpierw trzeba było odci
ni wizji,
prowadz c do Sabihy. Przykl kn ł na piasku k pi cym si
w resztce wiatła dnia, na wschodnim skraju
wychodni ochraniaj cej D ekarat . Fremsak dostarczył mu tabletek wzmacniaj cych i ywno ci. Leto czekał na przypływ sił. Na zachodzie le ało jezioro Azrak, gipsowa równina, gdzie kiedy , w czasach przed czerwiami, była woda. Dalej znajdowało si Bene Sherk, zgrupowanie nowych osiedli przycupni tych na otwartym blechu. Na południu rozci gał si Tanzerouft - Kraj Grozy: trzy tysi ce osiemset kilometrów pustyni przerywanej jedynie plamami unieruchomionych przez traw wydm z oddzielaczami wiatru słu cymi do ich nawadniania - postawiono je w celu ekologicznej transformacji, zmieniaj cej oblicze Arrakis. Obsługiwano je drog powietrzn . "Pójd na południe - zdecydował. - Gurney b dzie si tego po mnie spodziewał". Nie była to odpowiednia pora na robienie czego zupełnie nieoczekiwanego. Wkrótce zapadł wieczór. Leto mógł wreszcie opu ci
swoje chwilowe schronienie.
Popatrzył na południowy horyzont. Wzdłu jego linii niebo przybrało kolor brunatny. Faluj cy pas pyłu zapowiadał burz . Leto widział jego wysoki rodek góruj cy nad Wielk Równin jak szukaj cy zdobyczy czerw. Przez ponad minut wpatrywał si we i stwierdził, e burza nie przesuwa si w lewo ani w prawo. Stare freme skie powiedzenie ostrzegało: "Gdy rodek nawałnicy si nie rusza, jeste na jej drodze". Ta burza zmieniła jego plany. Obejrzał si na zachód, w kierunku siczy Tabr i ujrzał na pustyni złudny, szarobr zowy spokój wieczoru: biał
gipsow
nieck , okolon
zaokr glonymi przez wiatr kamykami,
wyschni t pustk o jakby nierealnej powierzchni, odbijaj cej obłoki pyłu. Nigdy, w adnej
wizji, nie widział siebie w paszczy szarego gada - pra-matki burzy, ani te zakopanego zbyt gł boko w piasku, by móc prze y . Miał wprawdzie wizj , e toczył si z wiatrem... Ale odniósł wra enie, e zapowiada ona pó niejsze wydarzenia. Na południu szalała burza, przemierzaj c kolejne stopnie szeroko ci geograficznej, chłoszcz c po drodze wiat, by zmusi go do poddania. Leto postanowił zaryzykowa . Istniały stare opowie ci mówi ce, e mo na utrzyma wyczerpanego czerwia na powierzchni przez podparcie hakiem stworzyciela jednego z jego szerokich pier cieni i stłumiwszy opór bestii, wyjecha z burzy, poruszaj c si po zawietrznej. W takim zuchwalstwie było co kusz cego. Burza nadci gnie około północy. Miał czas. Jak wiele nici wizji mo na było tu przeci ? Czy by wszystkie, ł cznie z najwa niejsz ? "Gurney b dzie si spodziewał, e pow druj na południe, ale nie w czasie trwania burzy". Spojrzał w tym kierunku, szukaj c drogi. Zobaczył rozmyty, mahoniowego koloru wylot gł bokiego w wozu wij cego si w ród skał D ekaraty. Widział, jak wiatr buszuje we wn trznociach w wozu, chimerycznie rozrzucaj c piach. Podmuchy tworzyły na równinie pyszne strumienie. Leto zarzucił fremsak na rami i szedł w dół cie k prowadz c do w wozu. Było jeszcze jasno, ale chłopiec wiedział, e zaczyna si dla wy cig z czasem. Kiedy osi gn ł skraj urwiska, nagle zapadła noc - w sposób charakterystyczny dla centralnej pustyni. Dalej drog ku Tanzerouft o wietlało tylko sinawe glissando blasku ksi yca. W drowiec czuł, jak jego serce przyspiesza rytm uderze , reaguj c tak na l ki dostarczane mu przez bogactwo wspomnie . Zacz ł schodzi
ku Huanui-Naa, bo tak Fremeni nazywali
najwi ksz burz : Zgonsusznia Ziemi. Ka dy krok oddalał go od wywołanej przez przypraw dhyany, pobudzaj cej wiadomo ci jego twórczej i intuicyjnej natury, ogarniaj cej niezmienne ła cuchy przyczynowo ci. Na ka de sto kroków, które teraz czynił, musiał robi przynajmniej jeden w bok: poza słowa i we wspólnot z nowo ogarni t wewn trzn rzeczywisto ci . "Tak czy inaczej, zmierzam ku tobie, ojcze". W skałach gnie dziły si
niewidoczne ptaki, oznajmiaj ce cichymi piskami swoje
istnienie. Leto wsłuchiwał si freme skim sposobem w echa tych odgłosów. Wskazywały mu drog w ciemno ci. Cz sto, kiedy mijał szczeliny w skale, widział zgubn ziele oczu stworze przycupni tych w zagł bieniach. Zwierz ta wiedziały o zbli aj cej si burzy. Wyszedł z w wozu na pustyni .
ywy piasek drgał i oddychał, szepcz c o ukrytych
rozpadlinach. Leto spojrzał na rozja nione wiatłem ksi yca sto ki lawy u podstawy D ekaraty. Wbił w piach dudnik, by przywoła czerwia, i gdy usłyszał znajome uderzenia, zaj ł pozycj obserwacyjn . Nie wiadomie si gn ł praw r k po atrydzki pier cie z jastrz biem, skryty w zawi zanym fałdzie diszdeszy. Gurney znalazł go, ale nie zabrał. Co pomy lał, widz c pier cie Paula? "Ojcze, ju wkrótce przyb d ". Czerw nadszedł z południa. Skr cił, by unikn
skał. Nie był tak wielki, jak oczekiwał
Leto. Chłopiec ocenił jego pr dko , wbił haki i wdrapał si po nierównym boku najszybciej, jak mógł, nim czerw prze lizn ł si po dudniku, rozpylaj c ze wistem obłok pyłu. Czerw skr cił bez oporu pod naciskiem haków. P d powietrza wywołany szybko ci bestii zacz ł trzepota szat Leto, który przeniósł spojrzenie na gwiazdy na południu, zm tniałe pod warstw kurzu. Zmusił czerwia, by ruszył w t stron . Prosto w burz . Gdy wzeszedł Pierwszy Ksi yc, Leto ocenił moc nawałnicy. Stwierdził, e dotarcie do niej potrwa dłu ej ni my lał. Nie zd y przed witem. Rozprzestrzeniała si , nabieraj c energii przed wielkim skokiem. Ekipy transformacji ekologicznej b d
miały pełne r ce roboty.
Wygl dało to tak, jakby planeta walczyła z nimi w wiadomej w ciekło ci, narastaj cej w miar , jak przekształcenie obejmowało coraz wi ksze tereny. Cał noc Leto zmuszał czerwia do w drówki na południe, oceniaj c zasoby jego energii po ruchach wyczuwanych przez stopy. Od czasu do czasu pozwalał bestii skr ci na zachód, co wci
starała si zrobi , kierowana prymitywn obaw przed nadci gaj cym ywiołem. Czerwie
zakopywały si gł boko, by umkn
nios cemu piach wiatrowi, lecz ten, którego schwytał Leto,
nie mógł pogr y si w pustyni, dopóki haki stworzyciela utrzymywały otwarty cho jeden pier cie . O północy czerw wykazywał ju oznaki wyczerpania. Ze lizgiwał si z najwi kszych zboczy i trawersował je, zwalniaj c przy tym, lecz wci
pod aj c na południe.
Burza uderzyła tu po wicie. Pustynia najpierw znieruchomiała. Stłoczone wydmy wygl dały jak paciorki. Nast pnie g stniej cy kurz zmusił Leto do uszczelnienia maski filtrfraka na twarzy. W szarym pyle okolica nabrała wygl du brunatnego rysunku, pozbawionego ostrych linii. Igły piasku drapały policzki Leto i j zyku i zrozumiał, e musi podj
dliły powieki. Chłopiec wyczuł gruby pył kamienny na
decyzj . Czy powinien zaryzykowa i, w my l starych
opowie ci, unieruchomi niemal e miertelnie wyczerpanego czerwia? Błyskawicznie wyzbył si tej my li, po czym przesun ł si na ogon bestii i poluzował haki. Zm czony czerw zacz ł ry w piachu. Efekty uboczne działania układu przetwarzania ciepła stwora wci
wzbijały za nim
cyklon w ród narastaj cej burzy. Freme skie dzieci ju od pierwszych lekcji uczyły si o niebezpiecze stwie przebywania na ogonie czerwia. Zwierz ta te były fabrykami tlenu, a w miejscu ich przej cia dziko buzował ogie
podsycany przez obfite wyziewy z procesów
chemicznego przystosowania si do tarcia. Piach biczował stopy Leto, chłopiec zwolnił wi c haki i odskoczył mo liwie najdalej, by aru otaczaj cego ogon czerwia. Wszystko zale ało teraz od tego, czy uda mu si dosta
unikn
pod powierzchni piasku, w miejscu, gdzie szej-hulud naruszył nieco jego powierzchni . Chwytaj c w lew
r k
kondensator elektrostatyczny, pocz ł si
zakopywa
zawietrznej stronie wydmy. Czerw był zbyt zm czony, by odwróci si i pochłon wielk , biało-pomara czow
paszcz . Kopi c lew
r k , praw
po
intruza
Leto wydobył z fremsaka
filtrnamiot i przygotował go do nadmuchania. Zaj ło mu to niecał minut : umocował namiot na twardej cianie wn ki w piasku. Po chwili znalazł si ju w bezpiecznym wn trzu. Przed zapi ciem wej cia wyci gn ł r k z kondensatorem elektrostatycznym i odwrócił jego działanie. Piasek z powierzchni osypał si na namiot. Tylko kilka ziarenek dostało si do rodka, gdy zasuwał wej cie. Teraz musiał działa jeszcze szybciej. Nie mógł wystawi na zewn trz piachochrapów, by zapewni sobie dostaw
wie ego powietrza, bo nie si gn łyby powierzchni. Burza była z
rodzaju tych, które daj niewiele szans na prze ycie. Mogła zasypa namiot tonami piasku. A przed nawałnic chłopca chronił jedynie delikatny p cherz filtrnamiotu z utwardzon zewn trzn warstw . Leto poło ył si płasko na plecach, zało ył r ce na piersiach i powoli zacz ł zapada w przypominaj cy odr twienie trans, w którym płuca wykonywały tylko jeden ruch na godzin . Zanurzał si w nieznane. Burza si sko czy, a on, je eli nawałnica wcze niej nie zerwie kruchego okrycia, wydostanie si ... albo zawita w Madinat-as-Salam, Siedzibie Spokoju. Musiał zerwa nici wizji, jedna po drugiej, pozostawiaj c tylko Złot Drog . Inaczej nie mógłby powróci do kalifatu nast pców ojca. Nie mógłby wi cej prze y
zakłamania Desposyni, w którym
zawodzono pie ni do demiurga - jego ojca. Nie mógłby zachowa milczenia w czasie, gdy kapłan wypowiadał nonsens: "Ten krysnó odegna demony!"
Podj wszy takie postanowienie, wiadomo dao.
Leto w lizn ła si w sie bezczasowego
W ka dym systemie planetarnym przejawiaj wy szego rz du. Cz sto si
si
oczywiste wpływy
to demonstruje, rozpatruj c przeniesienie
terra skich form ycia na nowo odkryte planety. We wszystkich przypadkach w zbli onych warunkach rozwijaj si uderzaj co podobne gatunki. Znaczy to co wi cej, ni identyczno
zaadaptowanych kształtów.
wiadczy o zorganizowa-
nym nastawieniu na przetrwanie. Odkrywanie współzale nego ładu i naszego w nim miejsca jest gł bok konieczno ci . Ale wysiłek ten mo e przerodzi si w zachowawcze poszukiwanie jednakowo ci, a to zawsze okazywało si zgubne dla całego układu. "Katastrofa Diuny" według Harq al-Ady - Mój syn tak naprawd nie widział przyszło ci; widział jedynie proces jej stwarzania i jego powi zania z mitami, o których ni ludzko
- wyja niała Jessika. Mówiła szybko, lecz nie
wydawało si , e chce zby poruszon kwesti . Zdawała sobie spraw , e ukryci obserwatorzy znale liby sposób na przerwanie rozmowy, gdyby tylko zorientowali si , do czego zmierza. Farad'n siedział na posadzce, oblany strumieniem popołudniowego wiatła wpadaj cego przez znajduj ce si przeciwległ
za nim okno. Jessika, spogl daj c z miejsca, w którym stała pod
cian , mogła dojrze wierzchołek drzewa w ogrodzie na dziedzi cu. Farad'n,
którego teraz widziała, nie był ju tym Farad'nem z pocz tkowego okresu ich znajomo ci: był bardziej wysmukły, bardziej muskularny. Miesi ce wicze zaowocowały znacznymi post pami w nauce. Oczy mu błyszczały, gdy patrzył na ni . - Widział kształty rzeczy, które stworzyłyby istniej ce siły, gdyby im nie przeszkadzano kontynuowała Jessika. - Zamiast zwróci si przeciw współtowarzyszom, wolał zwróci si przeciw sobie. Odrzucił przyjmowanie wył cznie uspokajaj cych wie ci, bo taki sposób post powania traktował jako zwykłe tchórzostwo. Farad'n nauczył si słucha w milczeniu, analizuj c, oceniaj c, powstrzymuj c si od pyta , dopóki nie sformułował ich tak, by ci ły jak lancet. Jessika najpierw mówiła o eksperymentach Bene Gesserit, przeprowadzanych z pami ci molekularn wyra on jako rytuał, a wreszcie zupełnie naturalnie przeszła do rozwa a nad osob Muad'Diba. Farad'n jednak e wyczuwał w jej słowach i czynach gr podtekstów. - Z naszych obserwacji ta oto jest najbardziej istotna - stwierdziła. - ycie jest mask , przez któr wszech wiat wyra a siebie. Przyjmujemy, e cała ludzko
i jej pomocnicze formy
ycia reprezentuj n a t u r a l n
społeczno
i e los całej ludzko ci nie jest wa niejszy od losu
jednostki. Kiedy wi c kto dochodzi do ostatecznego zrozumienia wiata, amor fati, przestajemy gra rol Boga i zaczynamy nauczanie. W arnach szkolenia wybrane jednostki czynimy tak wolnymi, jak tylko jest to mo liwe. Wiedział, dok d zmierzała i jaki efekt wywrze to na obserwatorach, ale powstrzymał si od rzucenia porozumiewawczego spojrzenia w stron drzwi. Tylko wy wiczone oko mogło wykry ow chwilow nierównowag . Jessika dostrzegła j i u miechn ła si pogodnie. - Otrzymujesz co w rodzaju promocji - rzekła. - Jestem z ciebie zadowolona, Farad'n. Wsta , prosz . Usłuchał, zauwa aj c jej spojrzenie utkwione w wierzchołek drzewa za jego plecami. Sztywno trzymaj c r ce przy bokach, zacytowała: - "Stoj w u wi conej ludzkiej obecno ci. Tak jak ja czyni to teraz, ty b dziesz stał pewnego dnia. Modl si do twej osoby, by tak si stało. Przyszło
jest niepewna i tak by
powinno, poniewa jest płótnem, na którym malujemy nasze pragnienia. W ten sposób kondycja ludzka zawsze znajduje si w obliczu cudownie pustych płócien. Mamy tylko t chwil , w której oddajemy si u wi conej obecno ci". Gdy Jessika sko czyła mówi , przez drzwi po lewej stronie wszedł Tyekanik, poruszaj c si z fałszyw oboj tno ci , której kłam zadawał mars na jego twarzy. - Panie... - powiedział. Ale interweniował zbyt pó no. Słowa Jessiki i wcze niejsze przygotowania odniosły zamierzony skutek. Farad'n ju nie był Corrinem. Był teraz Bene Gesserit.
Tym, czego wy w dyrektoriacie KHOAM wydajecie si nie pojmowa , jest to, e w handlu rzadko obowi zuje lojalno . Kiedy ostatni raz słyszeli cie o urz dniku, który oddal
ycie za Kompani ? By
mo e wasza niemo no
zrozumienia faktów opiera si na fałszywym zało eniu, e mo ecie rozkazywa ludziom my le i współpracowa . Takie zało enie doprowadziło w historii do kl ski wielu ekip, pocz wszy od religii, sko czywszy na sztabach generalnych. Sztaby generalne maj
na koncie dług
list
narodów, które zniszczyły.
Odno nie religii, zalecam powtórne przeczytanie Tomasza z Akwinu. Wierzycie w nonsensy! Ludzie musz
działa
z własnych pobudek. Człowiek, nie
organizacje handlowe, jest tym, co sprawia, e trwaj wielkie cywilizacje. Ka da cywilizacja zale y od jako ci jednostek, które j
tworz . Je eli b dziecie
nadmiernie kontrolowa ludzi, je eli zbyt ci le uci niecie ich prawem i stłumicie d enie do wielko ci - nie b d potrafili pracowa i ich cywilizacja runie. list do KHOAM przypisywany Kaznodziei Leto wyszedł z transu z charakterystyczn łagodno ci przej cia z jednego stanu w drugi, która nie pozwalała ich nawet odró ni . Wy szy poziom wiadomo ci przeszedł po prostu w ni szy. Wiedział, gdzie si znajduje. Odnowienie zasobów energetycznych pobudziło go do ycia, ale w nie wie ej duchocie pozbawionego niemal tlenu powietrza w filtrnamiocie odczytał i inn informacj . Je eli nic nie zrobi, zostanie pochwycony przez bezczasow sie , wieczne t e r a z , w którym współistniały wydarzenia. Było to kusz ce. Leto stwierdził, na własny u ytek, e czas jest konwencj
ukształtowan
przez zbiorowy umysł istot inteligentnych. Czas i
Przestrze byty kategoriami narzuconymi przez ten wła nie umysł. Wystarczyło wyłama si z wewn trznego tłumu, by miała selekcja mogła odrzuci prowizoryczne przyszło ci. Jak wielkiej miało ci potrzebowałby? Poci gał go stan transu. Leto rozumiał, e przeszedł z Alam al-Mithal do wszech wiata rzeczywisto ci tylko po to, by stwierdzi , e s identyczne. Chciał zachowa magi deszyfracji rihani, ale potrzeba przetrwania wymagała od niego działania. Nieust pliwe pragnienie ycia wysyłało wzdłu nerwów sygnały alarmowe. Gwałtownie wyci gn ł praw r k tam, gdzie zostawił kondensator elektrostatyczny, chwycił go, przetoczył si na brzuch i zwolnił zwieracz namiotu. Przez powstały otwór sypn ła
struga piasku. Pracuj c w ciemno ci, pospiesznie wykopywał tunel pod ostrym k tem. Pokonał sze
długo ci swego ciała, zanim poczuł powiew wie ego powietrza. Wy lizn ł si na zalan
wiatłem ksi yca powierzchni długiej, skr caj cej diuny i stwierdził, e znajduje si mniej wi cej na jednej trzeciej jej wysoko ci. W górze wisiał Drugi Ksi yc. Po chwili znikn ł, zachodz c za wydm . Naraz rozbłysły gwiazdy, jak jasne kamienie na drodze. Leto szukał konstelacji W drowca: znalazł j i skierował spojrzenie wzdłu
wyci gni tej r ki, ku migocz cej Foum al-Hout, gwie dzie bieguna
południowego. "Oto przekl ty wszech wiat" - pomy lał. Widziany z bliska był ruchomy tak, jak piasek wokół, był miejscem zmian, wyj tkowo ci goni cej wyj tkowo . Widziany z daleka ujawniał zarysy, które kusiły do tego, by uwierzy w absolut. "W absolucie mo na zgubi drog " - pomy lał. I zaraz przyszły mu do głowy słowa z freme skiej piewki: "Kto gubi drog w Tanzerouft, gubi swe ycie". Wzorce s doskonałym przewodnikiem, ale i pułapk . Nale ało pami ta , e si zmieniaj . Gł boko wci gn ł powietrze w płuca, a nast pnie ze lizn ł si
z powrotem w dół
korytarza, spu cił powietrze z namiotu, wydobył go i zapakował do fremsaka. Na wschodnim horyzoncie zabłysła po wiata koloru wina. Leto zarzucił torb na rami , wspi ł si na grzbiet wydmy i stał tam w przejmuj cym zimnie przed witu, dopóki wschodz ce sło ce nie ogrzało jego prawego policzka. Posmarował si czarn farb pod oczodołami, by zredukowa odbicie wiatła, wiedz c, e teraz musi si raczej zaleca do pustyni ni przed ni ucieka . Gdy schował z powrotem barwnik do torby, napił si z jednego z wodowodów, wci gaj c do ust zaledwie par kropel i powietrze. Leto opadł na kolana i dokonał przegl du filtrfraka, docieraj c w ko cu do pomp pi towych. Kto gładko przeci ł je no em igłowym. Wy lizn ł si z kombinezonu i naprawił usterk , ale szkoda ju si stała. Co najmniej połowa wody znikn ła. Gdyby nie kieszenie łowne filtrnamiotu... Rozmy lał o tym, wkładaj c filtrfrak. Dziwne, e niczego nie podejrzewał. Było to oczywiste zagro enie dla przyszło ci jego wizji. Leto przykucn ł na szczycie diuny, podziwiaj c absolutn
samotno
tego miejsca.
Pozwolił wzrokowi bł dzi w poszukiwaniu pojawiaj cych si na piachu z charakterystycznym wistem otworów: nieregularno ci, mog cych wskazywa na wyst powanie przyprawy, b d aktywno
czerwia. Burza wytłoczyła jednak na krajobrazie pi tno monotonii. Wyci gn ł z torby
dudnik, odblokował go i wbił w piach, by przywoła szej-huluda z gł bin. Odszedł na bok i zacz ł nasłuchiwa . Musiał długo czeka . Usłyszał stwora, zanim go zobaczył. Odwrócił si ku wschodowi, gdzie odgłos rytego gruntu wprawiał powietrze w dr enie. Czerw d wign ł si z gł bi, osypuj c góry pyłu, pokrywaj ce jego boki. Szara ciana przemkn ła obok Leto, który wbił w ni haki i zr cznie wspi ł si na gór . Zawrócił czerwia na południe ju w chwili wchodzenia na , pozostawiaj c za sob wielki, półkolisty lad. Bestia nabierała pr dko ci pod wpływem dra ni cych haków. Wiatr łopotał szat Leto. Czerw nale ał do rodzaju, który Fremeni nazywali "rycz cymi". Cz sto zakopywał w piach swe przednie pier cienie i odpychał si
ogonem, co wywoływało charakterystyczne,
grzmi ce d wi ki. Czerw był jednak szybki i gdy natrafili na wiatr wiej cy z tyłu, ogniste wyziewy z ogona bestii owiewały Leto potokami aru, pełnymi kwa nego odoru. Gdy stwór zacz ł zmierza na południe, Leto odpr ył si . Starał si my le o tej podró y jako o cenie, któr trzeba zapłaci za doj cie do Złotej Drogi. Niczym Fremeni z dawnych czasów, wiedział, e musi przyj
nowe obyczaje, by uchroni osobowo
przed rozpadem na
fragmenty pami ci, by utrzyma w gar ci szalej cych drapie ców z jego duszy. Sprzeczne wyobra enia, niemo liwe do pogodzenia, musiały zosta wyeliminowane. "Zawsze nowe - pomy lał. - Zawsze trzeba znajdowa nowe nici w wizji". Wczesnym popołudniem uwag Leto przykuła wyniosło
poło ona nieco na prawo od
kursu czerwia. Wkrótce stała si ona w skim grzbietem, skał wystaj c dokładnie tam, gdzie si jej spodziewał. "Teraz, Namri... Teraz, Sabiho, zobaczymy, jak wasi bracia przyjmuj w drowca" - pomy lał. Przed nim rozci gała si najdelikatniejsza z nici, niebezpieczna bardziej przez swe powaby ni zagro enia. Grzbiet skalny przez długi czas zmieniał rozmiary. Momentami robił wra enie, e to on zbli a si do Leto, a nie Leto do niego. Zm czony czerw ustawicznie zbaczał w lewo. Leto ze lizn ł si po olbrzymim boku, by od nowa rozstawi haki i utrzyma giganta na prostym kursie. Łagodna wo melan u podra niła nozdrza je d ca: oznaka bogatej yły. Zobaczył plamy fioletowego piasku tam, gdzie nast pił wybuch przyprawowy. Musiał trzyma czerwia mocno na wodzy, dopóki nie min li yły. Bryza pachn ca silnie woni cynamonu cigała ich, dopóki Leto nie nadał bestii nowego kursu, kieruj c go prosto ku wystaj cej skale.
Nagle daleko na południu w blechu zamigotały barwy - t czowy blask czego , co pozostawił człowiek. Leto podniósł lornetk , zgrał soczewki olejowe i zobaczył w oddali błyskaj ce skrzydła szperacza przyprawowego. Jeszcze dalej wielka niwiarka składała skrzydła jak poczwarka przed otoczeniem si kokonem. Kiedy Leto opu cił lornetk , niwiarka zmalała do wielko ci plamki. Poczuł si pokonany przez hadhdhab, pot n wszechobecno Domy lił si ,
pustyni.
e łowcy przyprawy dojrzeli go - ciemny punkt mi dzy niebem i pustyni :
freme ski symbol człowieka. Bez w tpienia wypatrzyli czerwia i teraz b d ostro ni. B d czeka . Fremeni zawsze byli podejrzliwi przy spotkaniach na pustyni, dopóki nie rozpoznali przyjaciela w przybyszu albo nie upewnili si , e nie stanowi on zagro enia. Nawet przyjmuj c subtelne zwyczaje cywilizacji Imperium i jego wyrafinowane zasady, pozostali na pół okiełznanymi dzikusami, przekonanymi, e krysnó załatwia wi kszo
spraw.
"Wła nie to mo e nas ocali - pomy lał Leto. - Ta dziko ". Szperacz przyprawowy przechylił si na prawo, pó niej na lewo, daj c znaki. Wyobra nia podsun ła Leto obraz ludzi w rodku maszyny, wypatruj cych czujnie oznak, czy nie maj do czynienia z czym wi cej ni pojedynczym je d cem na samotnym czerwiu. Leto skierował "wierzchowca" w lewo, przytrzymuj c go dopóki nie zmienił kursu, a potem szybko ze lizn ł si po boku i odskoczył. Czerw uwolniony od haków zabawił na powierzchni czas potrzebny na wykonanie kilku oddechów, a nast pnie zanurzył w piasku przedni cz
ciała i w tej pozycji znieruchomiał. Oznaczało to, e jechano na nim zbyt długo.
Leto odwrócił si od czerwia: on tu zostanie. Szperacz okr ał g sienik, wci
daj c znaki
skrzydłami. Zapewne byli to opłacani przez przemytników renegaci, obawiaj cy si nowoczesnych rodków komunikacji. Łowcy, którzy trafili na ył przyprawy. O tym wła nie wiadczyła obecno
g sienika.
Szperacz jeszcze raz okr ył niwiark , przechylił skrzydła, wyszedł z kr gu i skierował si wprost na Leto. Chłopiec rozpoznał ornitopter lekkiego typu, który na Arrakis sprowadził jego dziadek. Pojazd okr ył go, przeleciał wzdłu diuny, na której stał Leto, i zszedł w dół pod wiatr. Wyl dował dziesi
metrów dalej, podnosz c tuman kurzu. Drzwiczki rozchyliły si na
tyle, by wypu ci pojedyncz posta w ci kiej, freme skiej szacie, z symbolem włóczni na prawej piersi. Fremen podchodził powoli, daj c im obojgu czas na przygl dni cie si sobie nawzajem. M czyzna miał oczy barwy indygo - skutek przyprawy. Maska filtrfraka skrywała mu doln
połow twarzy, a kaptur specjalnie nasuni ty był gł boko na czoło, by osłoni brwi. Ruch szaty zdradzał, e w dłoni dzier y pistolet maula. Fremen zatrzymał si dwa kroki od Leto. - Przychylno ci losu dla nas wszystkich - rzekł Leto. M czyzna rozejrzał si dookoła, badaj c pustk , a nast pnie wrócił spojrzeniem do Leto. Jego głos tłumiła maska filtrfraka. - Co tu porabiasz, dziecino? Starasz si by korkiem w dziurze po czerwiu? Leto znów u ył tradycyjnej freme skiej formuły: - Pustynia jest mym domem. - Wenn? - zapytał z naciskiem m czyzna. Sk d przybywasz? - W druj na południe. Wyruszyłem z D ekaraty. M czyzna rykn ł nagłym miechem. - Dobrze, Batighu! Jeste
najdziwniejsz
istot , jak
kiedykolwiek widziałem w
Tanzerouft. - Nie jestem Małym Melonem - odpowiedział Leto, nawi zuj c do nazwy "Batigh". To okre lenie zawierało niemiłe podteksty. Mały Melon ofiarowywał wod ka demu znalazcy na skraju pustyni. - Nie wypijemy ci , Batighu - odparł m czyzna. - Nazywam si Muriz. Jestem arifem tego taifu. - Wskazał ruchem głowy na g sienik przyprawowy. Leto zauwa ył, w jaki sposób ów człowiek nazwał si s dzi grupy i okre lił innych słowem "taif", oznaczaj cym band lub towarzystwo. To nie było ichwan, braterstwo. Na pewno płatni renegaci. Znalazł ni , której potrzebował. Gdy chłopak wci
milczał, Muriz zapytał:
- Masz jakie imi ? - Batigh wystarczy. Murizem wstrz sn ł miech. - Nie powiesz mi, dlaczego tu jeste ? - Szukam ladów stóp czerwia - odparł Leto, u ywaj c religijnej frazy, wyja niaj cej, e był w had d do własnej ummy, czyli osobistego objawienia. - Taki młody? - zapytał Muriz. Potrz sn ł głow . - Nie wiem, co z tob zrobi . Widziałe nas. - Có widziałem? - odpowiedział pytaniem Leto. - Mówiłem o D ekaracie, a ty nie zareagowałe . - Grasz ze mn w zagadki? - stwierdził Muriz. - Zatem, co to jest? - Skin ł głow ku
odległym skałom. Leto przemówił, wykorzystuj c słowa ze swej wizji: - Tylko Szuloch. Muriz nagle zesztywniał. Zapadło długie milczenie. Leto mógł obserwowa , jak m czyzna rozwa a i odrzuca rozmaite w tpliwo ci. Szuloch! W czasie ciszy po siczowych posiłkach powtarzano opowie ci o karawanseraju Szuloch. Słuchacze zawsze zakładali, e Szuloch jest mitem, miejscem, w którym dziej si ciekawe rzeczy wymy lone dla dobra opowie ci. Leto przywołał wspomnienie jednej z nich: na skraju pustyni znaleziono dziecko i przyniesiono je do siczy. Zrazu podrzutek nie odpowiadał na pytania, a gdy wreszcie przemówił, nikt nie potrafił zrozumie jego słów. Dni mijały, a wci
nie mo na si było z nim dogada . Za ka dym razem, gdy zostawał sam,
wykonywał niezrozumiałe ruchy dło mi. Specjali ci w siczy nie znale li adnego racjonalnego wytłumaczenia dla dziwnego zachowania przybysza. A kiedy ujrzała go bardzo stara kobieta: zobaczyła poruszaj ce si
dłonie i roze miała si . "Na laduje ojca, który zwijał włókno
przyprawowe w lin - wyja niła. - W ten sposób robi to jeszcze w Szulochu. On po prostu chce by
mniej samotny". A morał: w czasach Szulochu istniało bezpiecze stwo i poczucie
przynale no ci do złotej nici ycia. Poniewa Muriz wci
milczał, Leto powiedział:
- Jestem podrzutkiem z Szulochu, który wie tylko, jak porusza r koma. Po gwałtownym ruchu głowy m czyzny poznał, e Muriz znał t histori . Fremen odpowiedział powoli, z nut gro by w głosie: - Jeste człowiekiem? - Tak jak ty - odparł Leto. - Mówisz bardzo dziwnie. Przypominam ci, e jestem s dzi potrafi cym zareagowa na taqw . "Ach tak" - pomy lał Leto. W ustach s dziego zwrot "taqwa" niósł powa n gro b : oznaczał l k wywołany obecno ci demona. Arif znał sposoby zabicia demona i wybierano go zawsze ze wzgl du na m dro
bycia bezlitosnym bez okrucie stwa; wiedz , kiedy uprzejmo
jest w rzeczywisto ci drog do wi kszego okrucie stwa". Napi cie wzrosło do punktu, na który czekał Leto. Rzekł wi c: - Mog si podda Mashad.
- B d s dzi Próby Duchowej - powiedział Muriz. - Zgadasz si ? - Bi-lal-kaifa - odparł Leto. Bezwarunkowo. Na twarzy m czyzny pojawił si przebiegły u miech. - Nie wiem, dlaczego si zgadzam - rzekł. - Najlepiej byłoby ci zabi od r ki, ale jeste małym Batighem, a ja miałem syna, który nie yje. Chod , pójdziemy do Szulochu. Zbior Isnad, eby podj li decyzj . Leto rozpoznał w zachowaniu Fremena zapowied wyroku mierci. - Wiem, e Szuloch jest ahl as-sunna wal-jamas. - Co dziecko mo e wiedzie o prawdziwym wiecie? - powiedział Muriz, zmuszaj c Leto, by szedł przed nim. Leto usłuchał, ale starannie wyłapywał uchem d wi k kroków Fremena. - Najpewniejsz metod zachowania tajemnicy jest sprawienie, by ludzie wierzyli, e ju j znaj - rzekł Leto. - Nie zadaj wtedy pyta . Bardzo sprytne posuni cie z waszej strony, ze strony tych, których wyrzucono z D ekaraty. Kto uwierzyłby, e Szuloch, miejsce z opowie ci i mitów, istnieje naprawd ? Sytuacja wygodna dla przemytników, czy kogokolwiek innego, kto chciałby mie wolny dost p do Diuny. Kroki Muriza ucichły. Leto odwrócił si plecami do ornitoptera. Muriz stał pół kroku dalej, z wycelowanym pistoletem maula. - Wi c nie jeste dzieckiem - powiedział. - Przekl ty kurduplu, zjawiłe si , eby nas szpiegowa ! Podejrzewałem to, bo mówisz zbyt m drze jak na dziecko, ale teraz zdradziłe si . - Mało tego - odparł chłopiec. - Jestem Leto, syn Paula Muad'Diba. Je eli zabijesz mnie, ty i twoi ludzie zgin w piachu. Je eli mnie oszcz dzisz, poprowadz was ku wielko ci. - Nie próbuj ze mn gierek, kurduplu - szydził Muriz. - Jeste takim Leto, jak prawdziwa jest D ekarata, sk d podobno przybywasz... - Przerwał. R ka z pistoletem opadła mu lekko, gdy zmarszczył ze zdumieniem brwi. Tego oczekiwał Leto. Jego mi nie upozorowały ruch na lewo, podczas gdy ciało odchyliło si w prawo i sprawiło, e pistolet Fremena zatoczył nieskoordynowany łuk w stron skrzydła ornitoptera. Zanim Muriz zdołał go podnie , Leto był ju blisko, przyciskaj c do jego pleców krysnó . - Ostrze jest zatrute - poinformował. - Powiedz przyjacielowi w ornitopterze, eby został dokładnie tam, gdzie znajduje si w tej chwili. Inaczej b d zmuszony ci zabi .
Muriz, ciskaj c skaleczon
dło , potrz sn ł głow w stron
postaci w maszynie i
powiedział: - Mój towarzysz Behaleth słyszał ci . Pozostanie nieruchomy jak skała. Zdaj c sobie spraw , e ma bardzo mało czasu, dopóki tych dwóch nie wypracuje planu działania, b d ich przyjaciele nie zjawi si , by zbada , co si stało, Leto wyja nił pr dko: - Potrzebujesz mnie, Muriz. Beze mnie czerwie i przyprawa znikn z Diuny. Fremen zesztywniał. - Ale sk d wiesz o Szulochu? - zapytał Muriz. - W D ekaracie nie mogli o tym mówi . - Przyznajesz wi c, e jestem Leto Atryd ? - Kim innym mo esz by ? Ale sk d... - Poniewa ci spotkałem - odparł Leto. - Szuloch istnieje, wi c reszt łatwo odgadn . Jeste cie wygna cami, którzy uciekli, gdy zniszczono D ekarat . Widziałem znaki, jakie dawali cie skrzydłami, zatem nie u ywacie adnych urz dze , które mo na by było podsłucha na odległo . Zbieracie przypraw , zatem handlujecie. Jeste
przemytnikiem, ale tak e
Fremenem. Musisz by z Szulochu. - Dlaczego prowokowałe mnie, bym ci zabił na miejscu? - Poniewa zabiłby mnie, kiedy dotarliby my do Szulochu. Ciało Muriza raptownie zesztywniało. - Ostro nie, Muriz - ostrzegł Leto. - Wiem o was du o. Kiedy zabierali cie wod nieroztropnym w drowcom. Przypuszczam, e ten rytuał si zachował. Jak inaczej uciszaliby cie nieopatrznych, którzy natkn li si
przypadkiem na Szuloch? Jak inaczej utrzymaliby cie
tajemnic ? Batigh. Zwodziłe mnie łagodnymi okre leniami i uprzejmo ci . Po co traci cho odrobiny mej wody w piasku? Muriz praw dłoni uczynił znak "Rogów Czerwia", by odegna magi rihani, któr przywoływały słowa Leto. A Leto - wiedz c,
e starzy Fremeni nie ufali mentatom ani
czemukolwiek, co wykazywało zbytni logik - stłumił u miech. - Namri zdradził nas w D ekaracie - rzekł Muriz. - Dostan jego wod , kiedy... - Nie dostaniesz niczego, oprócz suchego piasku, je eli nadal b dziesz zgrywał durnia odparł Leto. - Co zrobisz, gdy cała Diuna pokryje si zielon traw , drzewami i otwartymi zbiornikami wody? - Nigdy do tego nie dojdzie!
- Ten proces zachodzi na twoich oczach. Leto usłyszał, jak z by Muriza zgrzytaj z gniewu i frustracji. Po chwili m czyzna rzucił ostro: - Co mo esz zrobi , eby temu zapobiec? - Znam plan przekształcenia - odparł Leto. - Znam ka d jego słabo , ka d mocn stron . Beze mnie szej-hulud wyginie na zawsze. Muriz zapytał z nut przebiegło ci w głosie: - Po co w ogóle dyskutujemy? Jeste my w impasie. Masz nó . Mo esz mnie zabi , ale Behaleth ci zastrzeli. - Nie, poniewa podniosłem twój pistolet - rzekł Leto. - Zdob d ornitopter. Tak, potrafi go poprowadzi . Zmarszczenie brwi pobru dziło czoło Muriza pod kapturem. - A je eli nie jeste tym, za kogo si podajesz? - Czy ojciec mnie nie rozpozna? - zapytał Leto. - Aaach - powiedział Muriz. - Wi c i tego si dowiedziałe , co? Ale... - Przerwał, potrz sn ł głow . - Mój syn jest jego przewodnikiem. Mówi, e wy dwaj nigdy si nie... Sk d mo esz... - Wi c nie wierzycie, e Muad'Dib odczytuje przyszło ! - stwierdził Leto. - Oczywi cie, e wierzymy! Ale on mówi o sobie, e... - Muriz znowu przerwał. - I my lisz, e Muad'Dib nie wyczuwa waszej nieufno ci? - zadrwił Leto. - Zjawiłem si we wła ciwym miejscu, o wła ciwej porze, by ci spotka , Muriz. Wiem o tobie wszystko, bo widziałem ci ... i twojego syna. Wiem, za jak bezpiecznych si uwa acie, jak szydzicie z Muad'Diba, jak spiskujecie, by utrzyma to male kie poletko pustyni. Ale ona jest beze mnie zgubiona, Muriz. Zgubiona na zawsze. Proces transformacji na Diunie zaszedł zbyt daleko. Mój ojciec prawie utracił zdolno
obserwowania wizji, wi c mo ecie si zwróci tylko do mnie.
- Ten lepiec... - Muriz zatrzymał si i przełkn ł lin . - Wróci wkrótce z Arrakin - przerwał Leto - i wtedy przekonamy si , czy jest lepy. Jak daleko odszedłe od dawnych freme skich obyczajów, Muriz? - Co? - On jest w stosunku do was Wadquiyas. Twoi ludzie znale li go na pustyni i przyprowadzili do Szulochu. Był bardzo cennym znaleziskiem! Dro szym ni
yła przyprawy!
Wadquiyas! Mieszkał z wami, jego woda zmieszała si z wod plemienia. Jest cz ci Rzeki
Ducha. - Leto przycisn ł silnie nó do szyi Fremena. - Ostro nie, Muriz. - Podniósł lew dło do twarzy m czyzny. Wiedz c, co Leto zamierza, Muriz zapytał: - Dok d pójdziesz, je eli zabijesz nas obu? - Z powrotem do D ekaraty. Chłopiec przycisn ł poduszk kciuka do ust Muriza. - Gry i pij, Muriz. Rób to albo gi . Fremen zawahał si , a potem wpił gwałtownie z by w ciało. Leto obserwował gardło m czyzny: widział, jak zwiera si przy połykaniu. Wyci gn ł nó i podał go Murizowi. - Wadquiyas - rzekł. - Musiałbym obrazi plemi , zanim mógłby zabra moj wod . Muriz pokiwał głow . - Twój pistolet jest tam. - Leto wskazał podbródkiem. - Ufasz mi teraz? - Jak e inaczej mógłbym y z wygna cami? Znowu spostrzegł chytre spojrzenie w oczach Fremena, lecz tym razem było w nim co oceniaj cego, rozwa aj cego korzy ci. M czyzna schylił si , podniósł pistolet maula i wrócił do stopni przy skrzydle. - Chod - powiedział. - Zbyt długo grzebali my si w legowisku czerwia.
Przyszło
przyszłowidzenia nie zawsze mo e by
przeszło ci Nici Istnienia splataj Przyszłowidcza przyszło
si
uj ta w reguły
podług wielu nie znanych praw.
narzuca własne reguły. Nie zastosuje si do polece
Zensunnitów ani do rozkazów nauki. Przyszłowidzenie buduje wzgl dnie spójn cało . Wymaga udziału w niej ka dej chwili, zawsze ostrzegaj c, e nie mo na w tkanin przeszło ci wple
dowolnej nici.
"Kalima: Słowa Muad'Diba" z "Komentarzy Szulochu" Muriz nadlatywał nad Szuloch, kieruj c ornitopterem z wy wiczon nonszalancj . Leto, usadowiony obok niego, czuł za plecami gro n obecno
Behaletha. Swoje działanie opierał
teraz na zaufaniu i słabej nitce wizji. Je eli one zawiod , Allahu akbahr. Czasami trzeba podporz dkowa si wy szemu ładowi. Skarpa Szulochu wywierała silne wra enie. Jej anominowa obecno
wiadczyła o
rozdaniu wielu łapówek, wielu mordach i o wielu przyjaciołach na wysokich stanowiskach. Leto dostrzegł centrum Szulochu mieszcz ce si w niecce otoczonej zboczami, z rozbiegaj cymi si lepymi w wozami, prowadz cymi donik d. G ste zaro la cieniołuski i krzewów solnych okalały ni sze partie skał, natomiast zewn trzny pier cie palm wachlarzowych wskazywał na obfite ródła wody w okolicy. Dookoła pni palm zbudowano n dzne budyneczki o dachach z krzewów i włókna przyprawowego. Domki wygl dały jak zielone guziki, rozrzucone na piasku. Tu yli zapewne wygna cy spo ród wygna ców, ci, których nie mogło spotka nic gorszego ni
mier .
Muriz wyl dował w panwi u stóp jednego z kanionów. Na piachu, dokładnie przed ornitopterem, stała pojedyncza chata, sklecona z sałaty pustynnej, winoro li i li ci bejato, pokrytych sfilcowanym przez upał włóknem przyprawowym. Oto replika pierwszych, niezdarnych filtrnamiotów, mówi ca o degradacji niektórych spo ród tych, którzy
yli w
Szulochu. Leto domy lał si , e budowla traciła wilgo i musiała by nawiedzana noc przez natr tne, gryz ce owady z pobliskich zaro li. Wi c w takich warunkach mieszkał jego ojciec. Biedna Sabiha. Tu czekała j jej kara. Na polecenie Muriza Leto wysiadł z ornitoptera i podszedł ku chacie. W ród palm widział wielu ludzi pracuj cych w w wozie. Obdarci, chudzi, nie miało rzucali ukradkowe spojrzenia na niego i na ornitopter. Leto dojrzał za pracuj cymi skalny brzeg kanatu i uzyskał odpowied na pytanie, sk d si bierze wyczuwalna wilgo w powietrzu: był to otwarty zbiornik wodny. Mijaj c chat zobaczył, e jest tak n dzna, jak tego oczekiwał. W kanacie kł biła si ławica ryb
drapie nych. Pracuj cy, unikaj c jego spojrzenia, dalej oczyszczali z piachu drog do w wozu. Do Leto zbli ył si Muriz i powiedział: - Stoisz na granicy mi dzy ryb a czerwiem. W ka dym w wozie jest jeden z nich. Otwarto kanat i teraz usuwamy ryby, by przyci gn
piaskopływaki.
- Zagrody - rzekł Leto. - Oczywi cie. Sprzedajecie piaskopływaki i czerwie poza planet . - Ulegli my sugestii Muad'Diba! - Wiem, ale aden z czerwi ani piaskopływaków nie prze yje długo poza Diun . - Jeszcze nie teraz - odparł Muriz. - Ale pewnego dnia... - Nigdy, nawet za dziesi
tysi cy lat - powiedział Leto i odwrócił si , by obserwowa
zmieszanie na twarzy Muriza. Pytania przepływały po niej jak woda w kanacie. Czy syn Muad'Diba naprawd potrafił przewidzie przyszło ? Niektórzy wci
wierzyli, e Muad'Dib to
czynił, ale... Jak mo na by pewnym czego takiego? Po chwili Muriz odwrócił si i poprowadził chłopca w stron chaty. Otworzył n dzne grodzie drzwiowe i gestem zaprosił Leto do rodka. Pod przeciwległ
cian paliła si lampa na
olej przyprawowy, a pod ni plecami do drzwi przykucn ła drobna posta . Płon cy olej wydzielał g sty zapach cynamonu. - Przysłali now niewolnic , by troszczyła si o sicz Muad'Diba - zaszydził Muriz. - Je eli b dzie dobrze słu yła, mo e przez jaki czas zatrzyma sw wod . - Zwrócił si twarz w kierunku Leto. - Niektórzy my l , e nie nale y bra takiej wody. Ci Fremeni w koronkach zawalaj miasta stertami mieci! Sterty mieci! Czy kiedykolwiek wcze niej widziano sterty mieci na Diunie? Gdy ju dostajemy kogo takiego jak ta... - wskazał na posta przy lampie -... s
oni zazwyczaj na pół zdziczali ze strachu, straceni dla własnego gatunku: nigdy nie
akceptowani przez prawdziwych Fremenów. Rozumiesz mnie, Leto-Batighu? - Rozumiem ci . Kl cz ca posta nie poruszyła si . - Mówisz o prowadzeniu nas - kontynuował Muriz. - Fremenów prowadz ludzie, którzy przelewali krew. Do czego by nas poprowadził? - Do Kralizeku - odparł Leto, z uwag wci
skupion na kl cz cej postaci.
Muriz popatrzył na niego krytycznym wzrokiem. Kralizek? Ale to wi cej ni wojna czy rewolucja. Znaczyło: Atak Huraganu. Słowo zaczerpni te z najdawniejszych freme skich legend: bitwa na kra cu wszech wiata. Kralizek?
Fremen przełkn ł gwałtownie lin . Jak trudno jest wyczu tego p draka! Odwrócił si do kl cz cej postaci. - Kobieto! Liban wahid! - rozkazał. Przynie nam napoju przyprawowegol Zawahała si . - Zrób, co on mówi, Sabiho - powiedział Leto. Podskoczyła na nogi. Przez chwil była niezdolna do oderwania wzroku od twarzy Leto. - Znasz j ? - zapytał Muriz. - Jest bratanic Namriego. Obraziła D ekarat , wi c przysłali j do was. - Namriego? Ale... - Liban wahid - rzekł Leto. Dziewczyna przemkn ła obok nich i wyskoczyła na zewn trz przez uszczelnienie drzwiowe. Jeszcze długo słyszeli odgłos jej stóp. - Nie ucieknie daleko - stwierdził Muriz. Dotkn ł palcem nosa. - Krewna Namriego, co? Ciekawe. Co zrobiła, e a tak im si naraziła? - Pozwoliła mi uciec. - Odwrócił si i wyszedł poszuka dziewczyny. Znalazł j stoj c na brzegu kanatu, podszedł wi c bli ej i spojrzał w dół, na wod . Z pobliskich palm wachlarzowych dobiegł piew ptaków i łopot ich skrzydeł. Leto wpatrywał si w wod , w refleksy wiatła na jej powierzchni. K cikiem oczu dostrzegł bł kitne papugi w ród li ci palm. Jedna z nich przeleciała nad kanatem i zobaczył j odbit w wodzie na tle srebrnego kł bowiska ryb pod aj cych w identycznym kierunku, jak gdyby ptaki i drapie ne ryby znalazły si na tym samym nieboskłonie. Sabiha kaszln ła. - Nienawidzisz mnie - powiedział Leto. - Okryłe mnie wstydem. Zha biłe w oczach moich ludzi. Zwołali Isnad i wysłali mnie tu, bym straciła sw wod . Wszystko z twojej winy. Usłyszeli miech Muriza za plecami. - Teraz widzisz, Leto-Batighu, e Rzeka Ducha ma wiele dopływów. - Ale w twych yłach płynie krew Atrydów - rzekł Leto, odwracaj c si . - Sabiha jest przeznaczeniem mojej wizji, a ja za ni pod yłem. Uciekłem przez pustyni , by odnale przyszło
m
tu, w Szulochu.
- Ty i... - Wskazał na Sabih i odrzucił głow , miej c si . - Nie b dzie tak, jak sobie wyobra asz - powiedział Leto. - Pami taj o tym, Muriz.
Znalazłem lady mojego czerwia. - Do oczu napłyn ły mu łzy. - On oddaje wod zmarłym... - szepn ła Sabiha. Nawet Muriz poczuł l k. Fremeni nigdy nie płakali, o ile nie składali najgł bszego daru duszy. Wytr cony z równowagi Fremen zapi ł mask i naci gn ł kaptur d ebbali nisko na oczy. Leto, patrz c gdzie w dal, powiedział: - Tu, w Szulochu, b d si modlił o ros na skraju pustyni. Id , Muriz, i módl si o Kralizek. Obiecuj ci, e nadejdzie.
Freme sk
mow
cechuje olbrzymia zwi zło , precyzyjne wyra enie
znaczenia. Jest pogr ona w iluzji absolutu. Jej zało enia s płodnym gruntem dla religii na nim si moralizowanie. Stawiaj
opieraj cych. Co wi cej, Fremeni uwielbiaj czoła przera aj cej niestało ci rzeczy. Mówi : "Nie
istnieje suma osi galnej wiedzy, lecz czegokolwiek człowiek si nauczy, mo e to zachowa ". Na podstawie tak radykalnego twierdzenia kształtuj
sw
fantastyczn wiar w znaki, omeny i przeznaczenie. Jest to ródłem legendy o Kralizeku - bitwie na kra cu wszech wiata. z "Poufnych raportów Bene Gesserlt", folio 800881 - Trzymaj go w bezpiecznym miejscu - powiedział Namri, u miechaj c si do Gurneya Hallecka. - Mo esz donie
o tym swoim przyjaciołom.
- Gdzie jest to bezpieczne miejsce? - zapytał Halleck. Nie podobał mu si ton Namriego, ale czuł si zwi zany rozkazami Jessiki. Do diabła z t star czarownic ! Jej wyja nienia nie miały sensu, z wyj tkiem ostrze enia, co mo e si sta , je eli Leto nie uda si opanowa przera aj cych wizji. - Jest bezpieczny - rzekł Namri. - To wszystko, co pozwolono mi powiedzie . - Sk d dostałe wiadomo ? - Otrzymałem dystrans. Sabiha jest z nim. - Sabiha! Ona mu powie. - Nie tym razem. - Zamierzasz go zabi ? - To nie zale y ju ode mnie. Halleck zmarszczył brwi. Dystrans. Jaki jest zasi g tych przekl tych jaskiniowych nietoperzy? Widział je cz sto, przelatuj ce nad pustyni , kiedy niosły ukryte informacje zakodowane w piskliwych krzykach. Ale jak daleko mogły si dosta na tej piekielnej planecie? - Musz go zobaczy - powiedział Halleck. - Oni si nie zgadzaj . Halleck gł boko wci gn ł powietrze, by opanowa nerwy. Zmarnował dwa dni i dwie noce, czekaj c na raporty z poszukiwa . Teraz nadchodził kolejny ranek, a on czuł, e jego rola si ko czy. W ka dym razie nigdy nie lubił wydawa rozkazów. Rozkazodawca czekał, podczas gdy inni dokonywali istotnych i niebezpiecznych czynów.
- Dlaczego? - zapytał krótko. Przemytnicy, którzy tu mieszkali, pozostawiali mas pyta bez odpowiedzi. - Niektórzy mówi , e widziałe zbyt wiele - odparł Namri. Halleck zrozumiał gro b , odpr ył si i przyj ł poz wy wiczonego wojownika, z r k blisko no a, ale nie na nim. Marzył o tarczy, ale nie mógł jej zabra ze wzgl du na czerwie oraz krótki ywot tej broni w obecno ci generowanych przez burz ładunków elektrostatycznych. - Łamiesz zasady naszej umowy - rzekł Halleck. - Gdybym go zabił, czy to by do niej nale ało? Halleck wyczuł działanie niewidocznych sił, o których nie ostrzegła go lady Jessika. Te jej przekl te plany! Mo e rzeczywi cie nie nale ało ufa Bene Gesserit? Natychmiast si skarcił. Wyja niła mu problem, a on przystał na jej plan, oczekuj c, e podobnie jak inne zamierzenia i ten b dzie wymagał pó niejszych poprawek. To nie była jaka Bene Gesserit, to była Jessika z Atrydów, jego przyjaciel i stronniczka. Bez niej znajdowałby si teraz na łasce wiata bardziej niebezpiecznego ni ten, w którym obecnie przebywał. - Nie potrafisz odpowiedzie na moje pytanie? - rzekł Namri. - Miałe go zabi , je eliby tylko zdradził si , e jest... op tany - powiedział Halleck. - e jest Paskudztwem. Namri podniósł praw pi
do ucha.
- Twoja pani wie, e znamy wła ciwe próby. M drze zrobiła, e pozostawiła ten os d w moich r kach. Halleck zacisn ł usta. - Słyszałe słowa Wielebnej Matki - kontynuował Namri. - My, Fremeni, rozumiemy takie kobiety, ale wy, spoza tego wiata, nigdy ich nie pojmiecie. Fremenki cz sto posyłały synów na mier . - Chcesz powiedzie , e go zabiłe ? - Halleck wysyczał przez ciasno zwarte usta. - yje i jest w bezpiecznym miejscu. Nadal dostaje przypraw . - Ale mam dostarczy go z powrotem do babki, je eli przetrzyma prób - rzekł Halleck. Namri wzruszył ramionami. Halleck zrozumiał, e innej odpowiedzi nie uzyska. Do diabła! Nie mógł wróci do Jessiki bez wyników eksperymentu! Potrz sn ł głow . - Dlaczego kwestionujesz to, czego nie mo esz zmieni ? - zapytał Namri. - Zostałe dobrze opłacony. Halleck zirytował si . Fremeni wierzyli, e motywem działania wszystkich obcych s
pieni dze. Ale Namri wyra ał co wi cej ni freme skie uprzedzenie. Działały tu teraz inne siły. Dla kogo wyszkolonego przez Bene Gesserit było to oczywiste. Cała ta sprawa pachniała fint w fincie... Przybieraj c obra liwie poufały ton, Halleck powiedział: - Lady Jessika b dzie rozgniewana. Mo e wysła całe kohorty przeciw... - Zanadiq! - zakl ł Namri. - Posła cu! Znajdujesz si
poza Mohalat ! B dzie mi
przyjemnie odebra twoj wod dla Szlachetnych! Halleck wsparł dło o nó i przygotował lewy r kaw, w którym ukrył mał niespodziank dla atakuj cych. - Nie widz tu przelanej wody - powiedział. - Mo e za lepiła ci duma. - yjesz jeszcze tylko dlatego, e chciałem ci da nauczk przed mierci . Lady Jessika ju nigdy nie wy le adnych kohort. Nikt nie chce ci zwabi po cichu do Huanui, ty kupo łajna z obcego wiata. Nale
do Szlachetnych, a ty...
- A ja jestem sług Atrydów - powiedział łagodnym głosem Halleck. - Jeste my łajnem, które zdj ło jarzmo Harkonnenów z waszych mierdz cych karków. Namri obna ył białe z by w zło liwym grymasie. - Twoja lady Jessika jest wi niem na Salusa Secundus. Rozkazy, o których my lałe , e pochodz od niej, wydała jej córka! Z najwy szym wysiłkiem Halleck zdołał zachowa spokojny głos: - To bez znaczenia. Alia b dzie... Namri wyci gn ł krysnó . - Co ty wiesz o Łonie Niebios? Jestem sług Alii, ty m ska dziwko. Spełni jej yczenie, gdy zabior twoj wod . - I rzucił si przez pokój, nierozwa nie poruszaj c si po prostej. Halleck nie dał si zwie
tej pozornej niezgrabno ci, podci gn ł lewy r kaw szaty,
odsłaniaj c dodatkowy pas grubej tkaniny i przyjmuj c na
uderzenie no a Namriego.
Jednocze nie zarzucił poły filtrfraka na głow Fremena, unosz c nó na wysoko
piersi. Czuł,
jak ostrze zagł bia si w ciało Namriego, gdy ten uderzył w niego tward powierzchni ukrytego metalowego pancerza. Fremen wydał w ciekły ryk, odskoczył w tył i upadł. Znieruchomiał, zalany krwi s cz c si z ust i z oczami wpatrzonymi nieruchomo w Hallecka. Jak Namri mógł oczekiwa , e kto z takim do wiadczeniem jak on nie zauwa y pancerza ukrytego pod szat ? Halleck wytarł starannie nó i powiedział do martwego Fremena: - Jak s dzisz, głupcze, czy nas, sługów Atrydów, wyszkolono odpowiednio?
Zaczerpn ł powietrze, my l c: "No dobrze, ale czyj fint jestem?" W słowach Namriego kryła si prawda. Jessika była wi niem Corrinów, a Alia realizowała własne, skomplikowane plany. Jessika przewidywała wrogie posuni cia ze strony Alii, lecz nie przypuszczała, e zostanie uwi ziona. On jednak e miał zadanie do wykonania. Najpierw musiał wydosta si z tego miejsca. Na szcz cie ka dy Fremen w szacie wygl dał identycznie. Odci gn ł ciało Namriego w k t, narzucił na nie poduszki i przesun ł dywan, by ukry krew. Gdy ju to zrobił, wło ył sobie do nosa ko cówk filtrfraka. Nast pnie wyj ł mask , jak kto przygotowuj cy si do wyprawy na pustyni , naci gn ł kaptur i wyszedł przez długi korytarz. "Niewinny chodzi beztrosko" - pomy lał, zwalniaj c krok. Czuł si wolny, jak gdyby oddalał si od niebezpiecze stwa, a nie zbli ał ku niemu. "Nigdy nie podobały mi si plany Jessiki odno nie losu chłopca - pomy lał. - I powiem jej to, je eli j jeszcze kiedy zobacz . Je eli..." Alia zacz ła realizowa najniebezpieczniejszy z mo liwych planów. "Zabije mnie, je li wpadn w jej r ce". Pozostawał Stilgar - porz dny Fremen z porz dnymi freme skimi przes dami. Jessika tak to wyja niła: "Pierwotn natur Stilgara pokrywa bardzo cienka warstwa cywilizowanych nawyków. Musisz zedrze z niego t warstw ..."
Duch Muad'Diba znaczy co wi cej ni słowa, co wi cej ni litera prawa. Muad'Dib jest wewn trznym gniewem przeciwko zadowolonym z siebie mo nym, przeciwko szarlatanom i dogmatycznym fanatykom. Ten wewn trzny gniew musi mie sił , poniewa Muad'Dib nauczał nas jednego nade wszystko: e ludzko
przetrwa mo e tylko przez społeczn sprawiedliwo . "Reguła fedajkinów"
Leto siedział zwrócony plecami do
ciany szopy, skupiaj c uwag
na Sabisze.
Obserwował, jak rozwijaj si nici wizji. Dziewczyna zaparzyła kaw i odstawiła j na bok. Przykucn ła teraz naprzeciw niego, przygotowuj c wieczorny posiłek: wonny kleik z melan em. Jej dłonie sprawnie operowały ły k , a płyn koloru indygo natychmiast zabarwił cianki miski. W pewnej chwili nachyliła szczupł twarz nad naczyniem, dodaj c koncentratu. Połatana błona, z której zbudowano filtrnamiot, tworzyła szar aureol . Na jej tle, w migoc cym wietle płomieni ogniska i pojedynczej lampy, ta czył cie Fremenki. Ta lampa intrygowała Leto. Ludzie w Szulochu nie oszcz dzali oleju przyprawowego, gdy u ywali lamp zamiast kuł wi toja skich. Trzymali wygna ców w siczy w warunkach znanych tylko z przekazów najdawniejszej freme skiej tradycji, a jednocze nie korzystali z ornitopterów i najnowszych niwiarek przyprawowych. Stanowili dziwaczn mieszanin tradycji i nowoczesno ci. Sabiha pchn ła ku niemu misk z kleikiem i zdusiła płomienie. Leto zignorował naczynie. - Ukarz mnie, je eli nic nie zjesz - powiedziała. Popatrzył na ni , my l c: "Je eli j zabij , zniszcz jedn z wizji. Je eli powiem jej o planie Muriza, unicestwi inn . W wypadku, gdybym okazał cierpliwo
i zaczekał na ojca, ni
wizji stanie si pot n lin ". Przebiegł my lami poszczególne przyszło ci. Niektóre napełniły go rado ci . Jedna z nich, w której znajdowała si Sabiha, wnosiła w jego przyszłowidz c
wiadomo
element
po dania. Groziła zablokowaniem innych, dopóki nie prze ledził jej a do tragicznego ko ca. - Dlaczego si tak we mnie wpatrujesz? - zapytała. Nie odpowiedział. Pchn ła misk bli ej niego. Leto próbował przełkn
lin . Wzbierała w nim ch
zabicia Sabihy. Spostrzegł, e dr y
od tej pokusy. Tak ławo mógł unicestwi jedn z wizji i oswobodzi chaos!
- Muriz kazał - powiedziała, dotykaj c miski. Tak, Muriz kazał... Przes dy zwyci yły. Muriz pragn ł usłysze o wizji, któr potrafiłby sam odczyta . Oto staro ytny dzikus prosz cy lekarza-czarownika o rzut ko mi wołu i zinterpretowanie ich układu. Muriz zabrał filtrfrak wi nia, jako podstawowy
rodek
ostro no ci". Drwił bezczelnie z Namriego i Sabihy. "Tylko głupiec pozwala je cowi umkn ". Muriza trapił jednak e gł boki, emocjonalny dylemat: Rzeka Ducha. Krew wi nia płyn ła w yłach Fremena. Muriz szukał sposobu pozwalaj cego mu utrzymywa chłopca pod gro b
mierci. "Jaki ojciec, taki syn" - pomy lał Leto. - Przyprawa uka e ci tylko wizj - rzekła Sabiha. Długie milczenie Leto wprawiło j w
niepokój. - W czasie orgii miałam je wiele razy. One nic nie znacz . "Wła nie!" - pomy lał, nieruchomiej c nagle, całym ciałem przyległszy do zimnej i wilgotnej skały. Czuł, jak szkolenie Bene Gesserit przejmuje władz nad jego wiadomo ci , by rzuci jaskrawe wiatło wizji na Sabih i jej współtowarzyszy Wygna ców. Pradawna nauka Bene Gesserit była jednoznaczna: "J zyki rozrastaj si , by wprowadzi specjalizacj w sposobie ycia. Ka d specjalizacj rozpozna mo na przez słowa - przez zało enia i struktur zda . Zwa cie na luki w słownictwie: specjalizacje reprezentuj obszary, w których ycie zostaje powstrzymane, gdzie ruch ulega zahamowaniu i nast puje zastój". Zobaczył Sabih jako twórczyni wizji w całym tego słowa znaczeniu i dowiedział si , e ka dy człowiek ma identyczn moc. Dziewczyna odnosiła si lekcewa co do wizji powstałych w czasie trwania orgii przyprawowych. Budziły niepokój, wi c rozmy lnie o nich zapomniano. Lud modlił si do Szej-huluda, poniewa czerw dominował w wielu ich wizjach. Modlili si o ros na skraju pustyni, bo wilgo wpływała na sposób ycia społecze stwa. A przecie tarzali si w bogactwie przyprawy i zwabiali piaskopływaki do otwartych kanatów. Sabiha zmuszała go do przyszłowidczych wizji, ale w jej słowach wyczuwał pewne oznaki, i opierała si na absolutach i szukała sko czonych granic tylko dlatego,
e nie mogła sobie poradzi
z rygorami
przera aj cych decyzji. Przylgn ła do monistycznej wizji wszech wiata, scalaj c j i odrzucaj c wszystkie inne, poniewa bała si alternatyw. Dla odmiany Leto rozumiał zachodz ce zmiany. Był membran , odtwarzaj c niesko czone wymiary, a poniewa widział je, mógł podejmowa przera aj ce decyzje. "Tak robił kiedy mój ojciec".
- Zjedz to - powtórzyła Sabina rozdra nionym głosem. Leto ujrzał sko czony zarys wizji. Teraz widział, której nici musiał si trzyma . "Ta skóra nie jest moj własn ". Bosymi stopami stan ł na sfilcowanym włóknie przyprawowym, wyczuwaj c pod palcami naniesiony piach. - Co chcesz zrobi ? - zapytała z naciskiem Sabiha. - Tu jest złe powietrze. Wychodz . - Nie mo esz uciec - powiedziała. - W ka dym w wozie czyha czerw. Je eli przejdziesz przez kanat, wyczuj ci po zapachu wody. Uwi zione czerwie s bardzo agresywne. Poza tym... - w jej głosie zabrzmiał tryumf - ...nie masz filtrfraka. - No to czym si przejmujesz? - zapytał, zastanawiaj c si , czy mógł ju wywoła w niej wła ciw reakcj . - Bo nie jadłe . - A ty zostaniesz ukarana? - Tak! - Jestem dostatecznie przesi kni ty przypraw - odparł. - Ka da chwila wydaje mi si wizj . - Wskazał bos stop misk . - Wylej to. Kto si dowie? - Obserwuj nas - szepn ła. Potrz sn ł głow , pozbywaj c si wizji. Czuł, jak nadchodzi nowa wolno . Nie musiał zabija Sabihy. Była pionkiem. Ta czyła w takt obcej muzyki, nie znaj c nawet kroków. Leto podszedł do grodzi i oparł o ni dło . - Kiedy Muriz przyjdzie - stwierdziła - b dzie zły... - Muriz jest handlarzem pustk - przerwał Leto. - Moja ciotka go osuszyła. "Pami ta, Pod wiadomo niemo no
e raz ju uciekłem - pomy lał. Wie, jak kruch władz ma nade mn .
j ostrzega, ale nie usłucha pod wiadomo ci. Czerwie w ciasnych w wozach i
prze ycia w Tanzerouft bez filtrfraka to wystarczaj co mocne argumenty".
- Musz by sam na sam ze swoimi wizjami - wyja nił. - Zostaniesz tutaj. - Dok d pójdziesz? - Nad kanat. - W nocy wyroj si piaskopływaki. - Nie pogryz mnie.
- Czasami czerwie przychodz prawie nad wod - powiedziała. - Je eli przejdziesz przez kanat... - Urwała, staraj c si , by w jej słowach wyczuł ostrze enie. - Czy mógłbym schwyta czerwia bez haków? - zapytał, zastanawiaj c si , czy kiedy dziewczyna mu uwierzy, zdoła zachowa cho cz
swych wizji.
- Zjesz zaraz po powrocie? - zapytała, raz jeszcze mieszaj c bulion. - I na to przyjdzie czas - odparł, wiedz c, e Sabiha nie wykryje subtelnego tonu Głosu. - Przyjdzie Muriz i sprawdzi, czy miałe wizj - ostrzegła. - Poradz sobie z Murizem po swojemu - rzekł, zauwa aj c, jak powolne i oci ałe stały si jej ruchy. W zachowaniu dziewczyny odzwierciedlał si naturalny charakter aktywno ci wszystkich Fremenów. Byli nadzwyczaj energiczni o
wicie, ale z nadej ciem nocy
opanowywała ich cz sto gł boka, letargiczna melancholia. Sabiha ju teraz pragn ła zaton
we
nie i marzeniach. Leto wyszedł na zewn trz - sam. Wysoko migotały gwiazdy, a na ich tle ksi
dostrzegł
brył otaczaj cych go skał. Poszedł w stron palm nad kanatem. Przez jaki czas siedział przykucni ty na skraju wody, słuchaj c nieustannego wistu piasku w w wozie za plecami. S dz c po d wi ku, gdzie w pobli u krył si niewielki czerw. Leto pomy lał o schwytaniu go: łowcy ot piali zwierz ta mgł wodn , stosuj c tradycyjny sposób ze starych przekazów. Ale ten czerw nie umrze na Diunie. Prawdopodobnie galeon Gildii przewiezie go do jakiego pełnego nadziei nabywcy na planet , której pustynia oka e si zbyt wilgotna. Niewielu ludzi z innych
wiatów u wiadamiało sobie stan absolutnej sucho ci,
utrzymywanej na Arrakis przez piaskopływaki. U t r z y m y w a n y . Albowiem nawet tu, do Tanzerouft, wiatr przynosił wielokrotnie wi cej wody, ani eli zaznał jej jakikolwiek czerw, któremu udało si nie zgin
we freme skim zbiorniku.
Usłyszał Sabih krz taj c si w chacie. Była niespokojna, trawiły j l ki zrodzone w pod wiadomo ci. Stara freme ska maksyma mówiła: "Pocałunek w siczy wart jest dwóch w mie cie". Tradycyjna sicz charakteryzowała si
pomieszaniem dziko ci z płochliwo ci . W
D ekaracie i Szulochu pozostały zaledwie lady tej nie miało ci.
al go ogarn ł na my l, jak
wiele Fremeni ju utracili. Powoli, tak powoli, e Leto zagubił poczucie upływu czasu, do jego wiadomo ci dotarł fakt obecno ci wokół wielu stworze .
Piaskopływaki. Fremeni od pokole
yli w symbiozie z tym dziwnymi zwierz tami, wiedz c, e mo na je
zwabi w zasi g r ki, po wi ciwszy troch wody na przyn t . Wielu umieraj cych z pragnienia Fremenów wykorzystywało w ten wła nie sposób ostatnie krople wody, zmuszaj c piaskopływaka do wydzielenia słodkiego, zielonego syropu, daj cego niewielki energetyczny zysk. Piaskopływaki najcz ciej były jednak igraszk dla dzieci, chwytaj cych je dla potrzeb Huanui. I dla zabawy. Leto zadr ał na my l, co teraz ta zabawa oznaczała dla niego. Jedno ze stworze
w lizn ło si
na jego goł
stop . Chwil
si
wahało, nast pnie
zeskoczyło na piasek, przyci gni te wi ksz ilo ci wody w kanacie. Wtem Leto uzmysłowił sobie przera aj c rzeczywisto
podj tej decyzji. R kawica z
piaskopływaka. Była to jedna z dzieci cych zabaw. Je eli trzymało si piaskopływaka na dłoni, rozpłaszczaj c go na skórze, tworzył on yw r kawiczk . Stworzenia wyczuwały lady wilgoci w naczyniach włosowatych skóry, ale odpychało je co zmieszanego z osoczem krwi. Wcze niej czy pó niej r kawica opadała na piach, by wreszcie zosta zapakowan w torb z włókna przyprawowego, a stamt d droga prowadziła wprost do zgonsuszni. Piaskopływak wpadł do kanatu i do uszu Leto dobiegł odgłos po eraj cych go drapie nych ryb. Woda zmi kczała je, czyniła podatnymi na ucisk. Dzieci wcze nie uczyły si , e odrobina liny pobudza zwierz ta do wydzielania słodkiego syropu. Nast piła cała seria plusków. Nad kanat podpełzła nowa migracja piaskopływaków, ale i one nie potrafiły prze y w nurcie patrolowanym przez drapie ne ryby. Leto grzebał w piasku praw r k tak długo, dopóki palce nie natrafiły na skórzast powłok
kolejnego piaskopływaka. Był to du y okaz. Stworzenie nie próbowało mu si
wymkn , lecz ch tnie wpełzło na dło . Chłopiec woln r k zbadał kształt zwierz cia. Stwór nie miał głowy, ko czyn, oczu, a przecie bez trudu odnajdywał wod . Z sobie podobnymi mógł ł czy si ciałem, utrzymuj c kontakt za pomoc gmatwaniny wyci gni tych rz sek, dopóki wszystkie nie przerodziły si w jeden wielki worek-organizm pochłaniaj cy wod , odgradzaj cy "trucizn " od gigantów, którymi miały si sta w przyszło ci - szej-huludów. Piaskopływak wił si na dłoni, stale wydłu aj c kształt. W rytmie tego ruchu Leto widział wydłu anie si i rozprzestrzenianie wybranej wizji. "Ta ni , nie tamta". Czuł, e stworzenie robi si coraz cie sze, pokrywaj c sob prawie cał doln cz
r ki. aden piaskopływak nie natkn ł
si jeszcze nigdy na dło
tak jak ta, której ka da komórka przesi kni ta była przypraw .
Chłopiec przystosował własn równowag enzymatyczn , czerpi c informacj z wizji powstałej pod działaniem transu przyprawowego. Wiedza uzyskana od niesko czonej liczby istnie dostarczyła pewno ci, dzi ki której precyzyjnie przestroił organizm, unikaj c mierci na skutek przedawkowania. W tym samym czasie ciało ł czyło si z piaskopływakiem, ywi c si nim i ywi c go. Wizja dostarczyła wzorca, któremu dokładnie podporz dkował zmysły. Piaskopływak rozpłaszczał si coraz bardziej, si gaj c teraz ramienia. Leto wyszukał nast pnego i umie cił go na pierwszym. Zetkni cie dwu orgnizmów wywołało w stworzeniach oszalałe konwulsje. Wreszcie ich rz ski zetkn ły si , poł czyły w jedn błon , pokrywaj c r k chłopca a do łokcia. Piaskopływak działał wedle reguł dzieci cej gry, ale pokusa wiecznej symbiozy ze skór spowodowała, e przybrał ciemniejsze barwy. Leto opu cił rami w dół. Pomimo "r kawicy" poczuł piach, którego ka de ziarenko mógł doskonale rozró ni . Nie był to ju piaskopływak, lecz co
silniejszego, twardszego. I wci
nabierało mocy... Poszukuj ca dło
nast pnego stwora. Ten natychmiast skorzystał z mo liwo ci zjednoczenia si pierwszymi. Skórzast mi kko
znalazła z dwoma
obj ła całe rami a do barku.
Dzi ki niesamowitej sile umysłu chłopiec osi gn ł stan zjednoczenia nowej skóry z reszt organizmu. Był zbyt skupiony, aby móc przemy le przera aj ce konsekwencje tego, co uczynił. Znaczenie miały jedynie konieczno ci ukazane w transie. W taki oto sposób miał dotrze do Złotej Drogi. Leto zrzucił z siebie szat i poło ył si nagi na piasku, kład c praw r k na drodze piaskopływaków. Przypomniał sobie,
e pewnego razu on i Ghanima schwytali małego
piaskopływaka. Wałkowali go tak długo na piachu, a skurczył si do postaci czerwia-dziecka: sztywnej laski z wn trzem wypełnionym zielonym syropem. Łagodne ugryzienie w jeden jej koniec i szybkie ssanie, zanim rana si zamkn ła, dostarczyło im kilku kropli słodyczy. Piaskopływaki pokryły całe ciało chłopca. Jeden próbował wej
mu na twarz, ale Leto
odsuwał go stanowczo, dopóki stwór nie wydłu ył si w cienki wałek. Wtedy ugryzł grubszy koniec rurki i spróbował ciekn cej stru ki słodyczy. Czuł, jak przepływa przez niego nowa energia, a ciało ogarnia dziwne podniecenie. Jaki czas usuwał z ust błon , dopóki nie stała si sztywnym wałkiem okalaj cym twarz od szcz ki do czoła, pozostawiaj c mu odsłoni te uszy. Teraz trzeba sprawdzi autentyczno
wizji. Podniósł si na nogi i odwrócił w stron
chaty, by pobiec w jej kierunku. Ruszył, stwierdzaj c nagle, e stopy biegn zbyt szybko, przez
co nie mo e utrzyma równowagi. Zarył w piach, usiadł i wreszcie skoczył, próbuj c stan nogach. Skok wyniósł go dwa metry nad piasek, a kiedy spadł i chciał i
na
dalej, fikn ł
porz dnego kozła. "Stop" - rozkazał sobie. Po chwili osi gn ł odpr enie prana-bindu, gromadz c zmysły dla osi gni cia maksimum wiadomo ci. Skupił kaskady stałego teraz, poprzez które badał Czas i pozwolił rozgrza
si
wizji-uniesieniu. Błona funkcjonowała dokładnie tak, jak wcze niej
podpowiadała wizja. "Moja skóra nie jest moj własn ". Powoli mi nie Leto nabierały pewno ci ruchów. Ale gdy znów pocz ł i , upadł i przetoczył si . Usiadł na piasku. Wałek okalaj cy szcz k zakrywał mu usta. Splun ł na intruza, a nast pnie ugryzł go, smakuj c słodki syrop. Powłoka zwin ła si pod naciskiem dłoni. Upłyn ło do
czasu, by błona zd yła wtopi si całkowicie w ciało. Leto przekr cił si
na brzuch i zacz ł pełza , tr c skór o piach. Kilkoma ruchami przebył pi dziesi t metrów. Powłoka zrezygnowała z prób rozprzestrzeniania si na nos i usta Leto, lecz on musiał teraz zrobi główny krok na Złotej Drodze. wiczenia ruchowe zaniosły go za kanat, do w wozu, w którym trzymano schwytanego czerwia. Usłyszał,
e zwierz
zbli a si , przyci gane
podejrzanymi ruchami. Leto skoczył na nogi, maj c zamiar czeka na czerwia. Lecz wzmo ona siła sprawiła, e upadł dwadzie cia metrów dalej. Piach obok szybko nabrzmiewał, podnosz c si na kształt gigantycznej krzywej. W m tnym wietle błysn ły kryształowe kły. Leto rozpoznał otwart
paszcz -pieczar
czerwia. Ogarn ła go przytłaczaj ca wo
przyprawy, ale czerw
znieruchomiał. Pozostawał zamarły, a Pierwszy Ksi yc wyłonił si zza skały. wiatło krzesało iskry z z bów bestii, podkre laj c blask chemicznych ogni płon cych gł boko we wn trzu stwora. Leto pragn ł uciec, ale wizja zatrzymała go w miejscu. Nikt nigdy nie stał tak blisko paszczy
ywego czerwia. Chłopiec delikatnie wysun ł praw
stop
do przodu. Czerw nie
poruszył si . Wyczuwał tylko piaskopływaki. Bestia zaatakowałaby innego czerwia, gdyby wszedł na jej terytorium, zwabiony przypraw . Powstrzyma go mogła wył cznie bariera wody a piaskopływaki zamykaj ce wod wewn trz ciał były tak barier . Leto wyci gn ł dło ku przera aj cej paszczy. Czerw cofn ł si o metr. Odzyskuj c zaufanie, chłopak odwrócił si od stwora, by wiczy mi nie z now wiar we własne mo liwo ci. Ostro nie wrócił nad kanat. Z łatwo ci przeskoczył wod , fikaj c wesołego kozła. Czerw pozostał nieruchomy.
Wtem na piasku zabłysło wiatło - kto otworzył grod . Przed chat stan ła obrysowana ółtym blaskiem lampy Sabiha, wpatruj c si w niego. miej c si
Leto wrócił przez kanat do w wozu. Zatrzymał si
przed czerwiem.
Wyci gn ł r k i krzykn ł do niej: - Spójrz! Czerw wypełnia moj wol ! A gdy stała nadal nieruchomo, wstrz ni ta, Leto odwrócił si , obiegł besti i pod ył dalej. Stwierdził, e mo e biec ledwie zginaj c kolana. Działo si to prawie bez wysiłku z jego strony. Gdy wło ył w prac nóg wi cej energii, biegł ponad piaskiem. Zamiast zatrzyma si u kra ca w wozu, podskoczył całe pi tna cie metrów w gór , uchwycił si r koma zbocza i wpełzł na nie jak owad. Przed nim rozpo cierała si pustynia: wielkie morze, faluj ce w wietle ksi yca. Jego niezwykłe o ywienie min ło. Przykucn ł, czuj c cienk warstw potu na ciele, któr filtrfrak natychmiast by wchłon ł i skierował do tkaniny usuwaj cej sole. Wilgo wkrótce znikn ła, pochłoni ta przez błon . Leto rozwa nie zrolował odcinek powłoki poni ej z bów, podci gn ł go do ust i wypił troch słodkiego syropu. Brakowało mu jednak e maski na twarzy, a wilgo ulatniała si z ka dym oddechem. Naci gn ł cz
błony na usta. Zni ył j , gdy starała si
rozpłaszczy
tak e na nozdrza,
powtarzaj c czynno , dopóki zapora nie pozostała na miejscu. Zastosował teraz metod automatycznego oddychania: wdech przez nos, wydech przez usta. Błona na twarzy uwypuklała si w niewielki p cherzyk, zbieraj c wilgo z ust i nozdrzy. Proces adaptacji post pował. Pomi dzy Leto a ksi ycem przeleciał ornitopter, skr cił i podszedł do l dowania na skalnym grzbiecie, mo e sto metrów od niego. Chłopiec spojrzał za siebie. Przy kanacie roiło si od wiateł. Słyszał słabe okrzyki, wyczuwał w głosach ludzi histeri . Z ornitoptera wyszło dwu m czyzn. Blask ksi yca odbijał si od ich broni. "Mashhad" - pomy lał Leto. Oto zrobił wielki skok na Złot Drog . Przywdział ywy, samoregeneruj cy si filtrfrak z piaskopływaków: rzecz o niezmierzonej warto ci na Arrakis... "Nie jestem ju człowiekiem - my lał. - Opowie ci o tej nocy b d rozrasta si i ubarwia rzeczywisto . Ale wkrótce legenda stanie si prawd ". Zerkn ł w dół i ocenił, e powierzchnia pustyni znajduje si dwie cie metrów ni ej. wiatło ksi yca wyłuskiwało półki i szczeliny w skalnej cianie, lecz nie ukazywało adnego zej cia. Leto wstał, wci gn ł gł boko powietrze, nast pnie podszedł do skraju urwiska i skoczył
w przepa . Jakie trzydzie ci metrów ni ej jego ugi te nogi zetkn ły si z w sk półk . Wzmocnione kolana zamortyzowały wstrz s i oddały go w postaci odbicia w bok na nast pn półk , sk d ruszył w dół, skacz c, odbijaj c si , chwytaj c si drobnych, skalnych półek. Ostatnie czterdzie ci metrów pokonał jednym skokiem, l duj c na ugi tych nogach i staczaj c si po zboczu diuny w fontannie piasku i pyłu. B d c na dole, stan ł na nogach i wskoczył na grzbiet nast pnej wydmy. Ze szczytu zbocza dobiegały chrapliwe okrzyki, ale zignorował je, koncentruj c si na skokach z jednej wydmy na drug . W miar , jak przyzwyczajał si do wzmocnionych mi ni, odnajdywał zmysłow rado w beztroskim p dzie. Uprawiał prawdziwy balet na pustyni. Kiedy doszedł do wniosku,
e załoga ornitoptera przezwyci yła szok na tyle, by
kontynuowa po cig, zanurkował w ocienion powierzchni wydmy i zakopał si gł boko. Dla organizmu Leto piasek przypominał teraz w dotyku g sty płyn. Przekopał si na przeciwległ stron wydmy i stwierdził, e powłoka zakryła mu nozdrza. Odsun ł j , wyczuwaj c pulsowanie nowej skóry, wchłaniaj cej pot. Leto zwin ł błon w rulon i napił si , spogl daj c w gwie dziste niebo. Oszacował, e oddalił si o pi tna cie kilometrów od Szulochu. Po chwili na tle gwiazd zamajaczyła sylwetka ornitoptera: wielka ptasia figura, za któr ci gn ła nast pna, i jeszcze jedna. Usłyszał mi kki szum skrzydeł i szept ich stłumionych silników. Czekał, popijaj c z ywego przewodu. Pierwszy Ksi yc zako czył sw podró i znikn ł. Teraz królował Drugi Ksi yc. Na godzin przed witem Leto wypełzł na grzbiet wydmy i zbadał niebo.
adnego
po cigu. Wiedział ju , e z drogi, któr wybrał, nie ma powrotu. Przed nim le ała pułapka w Czasie i Przestrzeni, która szykowała niezapomnian nauczk jemu i całej ludzko ci. Leto skr cił na północny wschód i wielkimi skokami przebył nast pne pi dziesi t kilometrów, zanim zakopał si na powrót w piasku, pozostawiaj c niewielki otwór prowadz cy na powierzchni . Błona uczyła si współpracowa z nim. Starał si nie my le o innych rzeczach, które robiła z jego ciałem. "Jutro dotr do Gejr Kulonu - pomy lał. - Rozwal kanat i pozwol jego wodzie wsi kn w piach. Wtedy pod
do Worka Wiatru, Starej Szczerby i Hargu. W ci gu miesi ca cofn
transformacj ekologiczn o całe pokolenie. B d miał czas na opracowanie nowego rozkładu przekształce ".
Oskar enie oczywi cie padnie na zbuntowane plemiona. Niektórzy wskrzesz wspomnienia o D ekaracie. Co do Ghanimy... Ruchem ust wypowiedział słowa, które miały przywróci jej pami . Na to przyjdzie czas pó niej... Zapragn ł wydosta si na pustyni , na Złot Drog . Było to co prawie fizycznego, co mógł ujrze na własne oczy. Pomy lał, e przypomina to zwierz c potrzeb ruchu. Przetrwanie ludzko ci zale ało od zmiany jej ducha, powstrzymywanej od tysi cleci. Potrzeba było tylko cie ki, na któr mogłaby wkroczy . Pomy lał o Muad'Dibie, mówi c sobie: "Wkrótce porozmawiamy jak m czyzna z m czyzn i wyłoni si z tego tylko jedna wizja".
Warunki ycia s których mog
dyktowane przez klimat, owe długie pr dy zmian,
nie dostrzega cale pokolenia. To wła nie one układaj
wzór
ycia. Samotne, izolowanie istnienia ludzkie obserwuj ró ne odmiany klimatu, fluktuacje rocznej pogody i czasami spostrzegaj takie rzeczy Jak to, e "nastał najzimniejszy rok, jaki pami tam". Ludzie rzadko wyczuwaj
zmiany za-
chodz ce w długim okresie czasu. Chc c prze y na obcej planecie, musz pozna jej klimat. "Arrakis, Przekształcenie", według Harq al-Ady Alia siedziała ze skrzy owanymi nogami na łó ku, recytuj c Litani Przeciw Strachowi, lecz drwi cy miech rozbrzmiewaj cy echem w jej czaszce blokował wszelki wysiłek. Słyszała głos, który kontrolował jej uszy, jej umysł. - Có ty wyprawiasz? Czego si boisz? Mi nie łydek Alii dr ały, a jej stopy usiłowały na ladowa bieg. Ale dok d mogła uciec? Miała na sobie złot szat z najczystszego palia skiego jedwabiu, obna aj c pulchno młodego ciała. Min ła Godzina Assassinów, wit czaił si za oknem. Na czerwonej narzucie le ały raporty obejmuj ce ubiegłe trzy miesi ce. Alia słyszała pomruk aparatury klimatyzacyjnej. Lekki wiaterek powiewał naklejkami na szpulach szigastruny. Adiutantki obudziły j dwie godziny temu, przynosz c wie ci o ostatniej napa ci. Alia za dała szpuli z raportami, szukaj c jakiego sensownego wyja nienia. Ataki bez w tpienia musiały by
dziełem buntowników. Coraz wi cej Fremenów
zwracało si przeciw religii Muad'Diba. - No i co z tego? - zapytał dra ni cy głos. Alia w ciekle potrz sn ła głow . Namri j zawiódł. Była głupia, ufaj c niebezpiecznemu podwójnemu narz dziu. Adiutantki podszeptywały, e nale y wini Stilgara, e jest utajonym buntownikiem. A co stało si z Halleckiem? Znikn ł w ród swoich przyjaciół przemytników? Prawdopodobnie. Podniosła jedn
ze szpul z raportami. I ten cały Muriz! To jaki histeryk, inaczej
musiałaby uwierzy w cuda. adna istota ludzka, a tym bardziej dziecko (nawet dziecko takie jak Leto), nie mogło spa
ze skały Szulochu i prze y . A ju za zupełn fantazj nale ało uzna
fakt, e kto w drował przez pustyni , skacz c z jednej wydmy na drug . Alia czuła w dłoni chłód szigastruny.
Gdzie zatem jest Leto? Ghanima nie chciała wierzy , e jej brat mo e by Prawdomówczyni podtrzymywała opowie
ywy.
dziewczynki: Leto został po arty przez tygrysy laza.
Kim wi c było dziecko, o którym donosili Namri i Muriz? Zadr ała. Zniszczono czterdzie ci kanatów, ich woda wsi kła w piach. Nie oszcz dzano lojalnych Fremenów, buntowników, przes dnych prostaków, nikogo! Raporty ci gle relacjonowały tajemnicze wydarzenia. Piaskopływaki wpadały do kanałów i dzieliły si , by sta si zacz tkiem wielu nowych, małych stworków. Czerwie rozmy lnie wchodziły do wody. Krew skapywała z Drugiego Ksi yca i spadała na Arrakis, wywołuj c wielkie burze. A cz stotliwo
burz
wzrastała. Duncan wci
nie dawał znaku ycia z Tabr. Ghanima i Irulana nie rozmawiały ju
prawie o niczym innym poza interpretowaniem dziwnych znaków. Idiotki! Nawet szpiedzy ulegali wpływom tych niedorzecznych opowie ci. Dlaczego Ghanima podtrzymywała bajeczk o tygrysach laza? Alia westchn ła. Uspokajał j tylko jeden raport ze szpul szigastruny. Farad'n wysłał kontyngent pałacowej stra y "...by wspomóc Ci w kłopotach i przygotowa oficjalny obrz d Za lubin". Alia u miechn ła si do siebie. Przynajmniej ten plan pozostawał nienaruszony. Znajdzie logiczne rozwi zanie, aby wyja ni cały nonsens obecnej sytuacji. Ludzi Farad'na wykorzystała po ich przybyciu, by sko czy z Szulochem i zaaresztowa znanych dysydentów, zwłaszcza w ród naibów. Rozwa ała posuni cia przeciw Stilgarowi, lecz wewn trzny głos ostrzegał j przed tym krokiem: - Jeszcze nie teraz. - Moja matka i zakon ci gle co knuj - szepn ła. - Dlaczego szkoli Farad'na? - Bo mo e on j podnieca - szepn ł stary baron. - Na to jest zbyt ozi bła. - Nie my lisz o poproszeniu Farad'na, by j odesłał? - To zbyt niebezpieczne posuni cie! - Dobrze. A ten młody adiutant, którego ostatnio sprowadziła Zia, pami tam, e nazywa si Agarves... BuerAgarves. Zaprosisz go dzi w nocy? - Nie! - Alio...
- Ju prawie wit, ty nienasycony, stary głupcze! Dzi rano jest posiedzenie Rady Wojennej. Kapłani b d ... - Nie ufaj im, droga Alio. - Oczywi cie, e nie! - Bardzo dobrze. Zatem Agarves... - Powiedziałam: nie! Stary baron umilkł, ale poczuła narastaj cy ból głowy. Kiedy sprawił, e miotała si w okropnej m ce. Dzi zdecydowała si mu oprze . - Je eli nie przestaniesz, wezm
rodki nasenne - ostrzegła. Wiedział, e mówi powa nie.
Ból stopniowo ust pił. - Bardzo dobrze - rzekł w rozdra nieniu. - Zatem innym razem. - Innym razem - zgodziła si .
Ty rozdarł piach sw
sił , ty złamał karki smokom pustyni Tak,
ujrzałem ci jako besti z diun wychodz c : miałe dwa rogi jako baranek, ale niczym smok przemawiał. Zrewidowana Biblia Protestancko-Katolicka, Arran II:4 To było proroctwo, które nie mogło si ju zmieni : nici wizji stawały si sznurem, dzi ki któremu Leto wydawało si , e zna całe swoje ycie. Spojrzał na cienie zachodu nad Tanzerouft. O sto siedemdziesi t kilometrów na północ le ała Stara Szczerba: gł boka, wij ca si rozpadlina w Murze Zaporowym, przez któr pierwsi Fremeni wyszli na pustyni . Nie miał ju
adnych w tpliwo ci. Wiedział, dlaczego stoi tu, na piasku, samotnie, a
mimo to czuje, e do niego nale y ów pustynny kraj, e musi on spełni jego wol . Gdzie była ci ciwa ł cz ca go z ludzko ci i jej gł bok potrzeb pełnego ładu, nadaj cego sens yciu. Wszech wiata rozpoznawalnych regularno ci, tkwi cych w niesko czonej zmianie. "Znam ten wszech wiat". Czerw, na którym tu przybył, wynurzył si na d wi k rytmicznego tupania stop i natychmiast zamarł jak posłuszny rumak. Leto wskoczył na jego grzbiet i z pomoc wzmocnionych błon
r k podwa ył przedni
kraw d
pier cienia bestii, by zmusi
j
do
w drówki po powierzchni. Czerw wyczerpał zapas sił po całonocnym p dzie na północ. Jego krzemowo-siarkowa wewn trzna fabryka pracowała pełn moc , wyrzucaj c hojnie obłoki tlenu. Czasami "wydechy" stwora przyprawiały Leto o zawrót głowy, wypełniaj c jego umysł dziwnymi doznaniami. Refleksyjna, zap tlaj ca si
subiektywno
wizji zmuszała go do
prze ycia od nowa partii terra skiej przeszło ci i porównania jej z tym, czego obecnie doznawał. Rozumiał, jak bardzo oddalił si od wszystkiego, co ludzkie. Skuszona przypraw błona równie nie była ju piaskopływakami. Rz ski wpełzły w ciało chłopca, tworz c zupełnie now istot . "Widziałe to, ojcze, i odrzuciłe " - pomy lał. Leto doskonale pojmował, co ludzko
zawdzi czała Paulowi i dlaczego.
"Muad'Dib umarł od przyszłowidzenia". Ale Paul Atryda przeszedł z wszech wiata rzeczywisto ci w Alam al-Mithal, gdzie wci ył, uciekłszy od metamorfozy, na któr zdecydował si jego syn. Leto przykucn ł na piasku, z twarz zwrócon ku północy. Oczekiwany czerw miał nadej
z tego kierunku, a na jego grzbiecie powinno jecha dwóch ludzi: młody Fremen i
pewien lepiec. Stadko nietoperzy przeleciało nad głow Leto, skr caj c ku południowemu wschodowi. Do wiadczony Fremen potrafił gołym okiem wyznaczy ich kurs powrotny i w ten sposób dowiedzie si , gdzie znajduje si ich schronienie. Jednak e Kaznodzieja unikałby tego miejsca. Pod ył do Szulochu, gdzie wyt piono dzikie nietoperze, by nie zdradziły obcym kryjówki przemytników. Czerw zamajaczył na horyzoncie jako ciemny punkt pomi dzy pustyni a pomocnym niebem. Matar, deszcz piasku, spadł z du ych wysoko ci nie podtrzymywany przez zamieraj c burz , na kilka minut zasłaniaj c widok. Poza lini chłodu u podnó a wydmy, za któr przycupn ł Leto, pocz ła si gromadzi nocna, nietrwała wilgo . Wyczuwał j nozdrzami. Nie musiał szuka wysi ków i haust-studni. Dzi ki genom freme skiej matki posiadał obszerniejsze jelito grube, wychwytuj ce wod ze wszystkiego, co przez nie przechodziło. Jego ywy filtrfrak równie magazynował cz steczki wilgoci. Nawet teraz, gdy chłopiec siedział, ta cz
błony, która dotykała piasku, wyci gała swe
pseudopodia-rz ski, by łowi dost pne ergi energii. Leto obserwował zbli aj cego si
czerwia. Młodzieniec-przewodnik musiał ju
go
zauwa y , spostrzec ciemn plam na szczycie wydmy. Je dziec na czerwiu nie mógł z takiej odległo ci w aden sposób okre li charakteru obcego obiektu. Fremeni wypracowali specjalny zestaw czynno ci na ewentualno
tego typu spotkania. Wszystko, co napotkali, traktowali jako
niebezpiecze stwo. W tej sytuacji reakcja młodego przewodnika nie była zagadk . Zgodnie z oczekiwaniem czerw zmienił nieco tras , kieruj c si wprost na Leto. Fremeni cz sto wykorzystywali wielkie bestie jako pot n bro . Czerwie pomogły pobi Szaddama pod Arrakin. Ten stwór jednak e sprzeciwił si woli je d ca. Zatrzymał cielsko dziesi
metrów
przed Leto i adne próby poganiania nie posun łyby go o ziarenko piasku dalej. Leto wstał, czuj c, jak rz ski na po ladkach błyskawicznie chowaj si w błon . Uwolnił usta i zawołał: - Achlan, wasachlan! - Witaj, dwakro witaj! lepiec stał wyprostowany na grzbiecie czerwia, jego dło młodzie ca. Głow
trzymał wysoko, patrz c gdzie
spoczywała na barku
nad Leto, jakby chciał wyw szy
niebezpiecze stwo. Zachód sło ca kładł pomara czowy blask na jego czoło. - Kto to? - zapytał, potrz saj c ramieniem przewodnika. - Dlaczego si zatrzymali my?
Młodzieniec spojrzał z l kiem na Leto i powiedział: - Spotkali my kogo samotnego na pustyni. Dziecko, s dz c po wygl dzie. Próbowałem skierowa na niego czerwia, ale ten nie chce i
naprzód.
- Dlaczego mnie nie poinformowałe ? - zapytał z naciskiem lepiec. - My lałem, e to tylko samotny w drowiec! - zaprotestował przewodnik. - Ale on okazał si demonem. - Powiedziane, jak przystało na syna D ekaraty - rzekł Leto. - A ty, panie, jeste Kaznodziej . - Tak, jestem nim. - W głosie starca usłyszał wyra ny strach. - To nie ogród - odparł Leto - ale zapraszam was, by cie sp dzili ze mn noc. - Kim jeste ? - zapytał ponownie Kaznodzieja. - Jak zatrzymałe naszego czerwia? - Co sobie przypomniał, przywołał z pami ci wspomnienie jednej z alternatywnych wizji. - To demon - ponownie stwierdził przewodnik. - Musimy ucieka z tego miejsca, w którym nasze dusze... - B d cicho! - zagrzmiał Kaznodzieja. - Jestem Leto Atryda - rzekł chłopiec. - Wasz czerw zatrzymał si , bo tak mu rozkazałem. Kaznodzieja czekał nieruchomo, w milczeniu. - Chod , ojcze - zaprosił Leto. - Zejd z czerwia i sp d ze mn noc. Dam ci słodki syrop do picia. Widz , e wy te macie fremsaki wypełnione ywno ci i literjonami wody. Podzielimy si naszymi bogactwami. - Leto to jeszcze dziecko - zaprotestował Kaznodzieja. - Powiadaj , e zgin ł na skutek knowa Corrinów. - Znasz mnie, panie - rzekł Leto. - Jestem mały, jak przystało na wiek, w którym i ty byłe , ale do wiadczenia odziedziczyłem po przodkach, a głos wyszkoliłem. - Co robisz tu, na Wewn trznej Pustyni? - zapytał Kaznodzieja. - Bu d i - odparł Leto. Nic z niczego; tak brzmiała odpowied zensunnickiego w drowca; kogo , kto działał w harmonii z otoczeniem. Kaznodzieja potrz sn ł ramieniem przewodnika. - Czy on jest dzieckiem? Naprawd dzieckiem? - Aiya - rzekł młodzieniec, wpatruj c si w Leto z l kliw uwag . Gł bokie westchnienie wstrz sn ło Kaznodziej .
- Nie... - wyszeptał. - To demon w postaci dziecka - dodał przewodnik. - Sp d cie tutaj noc - wskazał Leto. - Zrobimy, jak mówi - rzekł Kaznodzieja. Zdj ł r k z barku przewodnika, ze lizn ł si po boku czerwia i precyzyjnie zeskoczył na piach. Odwracaj c si , powiedział: - Wy lij czerwia z powrotem w piach. Jest zm czony i nie b dzie nas niepokoił. - Czerw si nie ruszy - powiedział młodzieniec. - Ruszy si - rzekł Leto - ale je li spróbujesz na nim uciec, pozwol mu, by ci po arł. Przeszedł na bok, poza zasi g zmysłów bestii, wskazuj c kierunek, z którego przybyli: Tamt dy. Młodzieniec podra nił pier cie czerwia, ci gaj c hak tam, gdzie utrzymywał on otwarty segment stworzenia. Czerw powoli zacz ł skr ca . Pod aj c za głosem chłopca, Kaznodzieja wspi ł si po zboczu wydmy i stan ł dwa kroki od niego. Pewno , z jak to zrobił, przekonała Leto, e b dzie miał trudny orzech do zgryzienia. W tym miejscu rozchodziły si ich wizje. - Zdejmij mask kombinezonu, ojcze - rzekł. Kaznodzieja usłuchał, odrzucaj c fałd kaptura i zdejmuj c osłon ust. Znaj c własny wygl d, Leto dopatrzył si wielu podobie stw w twarzy starca. Jej rysy tworzyły niezaprzeczaln jedno , przekaz genów bez ostrych ogranicze , które pochodziły z dni piewu, z dni pluskania si w wodzie, z czasów sp dzonych na Kaladanie. Teraz znajdowali si w ród zapadaj cej na Diunie nocy. - Słusznie zrobiłe , ojcze - powiedział Leto, spogl daj c w lewo, gdzie dostrzegł młodego przewodnika, posuwaj cego si ku nim z trudem z miejsca, w którym zostawił czerwia. - Mu zeim - rzekł Kaznodzieja, wykonuj c gwałtowne gesty lew dłoni . To nic dobrego. - Koolish zein - odparł łagodnie Leto. To wszelkie dobro, jakie kiedykolwiek mo emy osi gn . I dodał w Chakobsa, j zyku walki Atrydów: - Tu jestem i tu pozostan ! Nie mo emy o tym zapomina , ojcze. Kaznodzieja zasłonił obiema dło mi puste oczodoły, demonstruj c dawno nie u ywany gest. - Oddałem ci kiedy wzrok moich oczu i zabrałem twoje wspomnienia - kontynuował Leto. - Byłem z tob tam, gdzie si ukrywałe .
- Wiem. - Kaznodzieja opu cił dłonie. - Poznajesz? - Nazwałe mnie na cze
człowieka, który doł czył to do naszego herbu - powiedział
Leto. - J'y suis, j'y reste! Kaznodzieja westchn ł gł boko. - Jak daleko zaszła przemiana? Co ze sob zrobiłe ? - Moja skóra nie jest ju moj , ojcze. Kaznodzieja zadr ał. - Zatem wiem, jak mnie odszukałe . - Tak, znalazłem w pami ci miejsce, w którym nigdy nie przebywało moje ciało - rzekł Leto. - Pragn łem spotka si z ojcem. - Nie jestem twoim ojcem. Jestem tylko jego n dzn kopi , szcz tkiem. - Odwrócił głow w kierunku odgłosów wydawanych przez zbli aj cego si przewodnika. - Nie poszukuj wizji przyszło ci. Gdy mówił, ciemno
spowiła pustyni . Gwiazdy zal niły nad nimi, i Leto równie
zwrócił twarz ku nadchodz cemu przewodnikowi. - Subakh ul kuhar! - zawołał do młodzie ca. Dobrze si miewasz? Po chwili nadeszła odpowied : - Subakh un nar! Kaznodzieja ostrzegł matowym szeptem: - Ten młody Assan Tariq jest niebezpieczny. - Wszyscy spo ród Wygna ców s niebezpieczni - odparł Leto. - Ale nie dla mnie. - Je eli tak wygl da twoja wizja, nie b d jej dzielił - rzekł starzec. - Mo e nie masz wyboru - zasugerował Leto. - Jeste w fil-haquiqua. W rzeczywisto ci Jeste Abu Dhur - Ojcem Niesko czonych cie ek Czasu. - Nie jestem niczym wi cej, ni
przyn t
w pułapce - odparł gorzkim głosem
Kaznodzieja. - Alia ju połkn ła przyn t - rzekł Leto. - Ale smak k ska wyra nie nie przypadł jej do gustu. - Nie mo esz tego zrobi ! - sykn ł Kaznodzieja. - Za pó no. Moja skóra nie jest moj własn . - By mo e znajdzie si jeszcze dla ciebie jaki ratunek... - Za pó no. - Leto przekrzywił głow na bok. Słyszał, jak Assan Tariq wspina si ku nim po zboczu wydmy.
- Witaj, Assanie Tariqu z Szulochu - krzykn ł. Młodzieniec zatrzymał si na zboczu poni ej Leto. Gdy tak stał, wygl dał jak ciemny cie w wietle gwiazd. W układzie jego ramion, w sposobie, w jaki wyci gał głow , brakowało zdecydowania. - Tak - rzekł Leto. - Jestem tym, który uciekł z Szulochu. - Gdy usłyszałem... - zacz ł Kaznodzieja. I znowu powtórzył: - Nie mo esz tego zrobi ! - Ju to robi . Co za problem, je eli jeszcze raz o lepniesz? - My lisz,
e si
boj ? - zapytał Kaznodzieja. - Nie widzisz, jakiego wspaniałego
przewodnika mi przydzielono? - Widz . - Leto znów odwrócił si do Tariqa. - Nie słyszałe mnie, Assanie? Jestem tym, który uciekł z Szulochu. - Jeste demonem - rzekł dr cym głosem młodzieniec. Chłopiec poczuł, jak miedzy nim i ojcem narasta napi cie. Wszystko wokół przybrało form gry cieni, projekcji czystej nie wiadomo ci. Rzeczywisto
zacz ła si cofa pod naporem
obcych sił, w odwrotnym porz dku przestawiaj cych elementy wizji jego ojca. Tariq był wiadom tocz cej si walki wizji. Zszedł kilka kroków w dół zbocza. - Nie mo esz kontrolowa przyszło ci - szepn ł Kaznodzieja, a d wi k starczego głosu dr ał od wysiłku, jak gdyby m czyzna d wigał na barkach wielki ci ar. Mi dzy ojcem i synem powstawał dysonans. Była to cz
determinacji, z któr borykało
si całe ycie Leto. Albo on, albo jego ojciec b dzie musiał wkrótce wybra zwyci sk wizj . Ojciec miał racj : usiłuj c przyj
absolutn kontrol nad wszech wiatem, stwarzał bro , która w
ostatecznym starciu pomagała jego wrogowi odnie
zwyci stwo. Wybranie wizji i radzenie
sobie z ni wymagało balansowania na cienkiej, napi tej linie bycia Bogiem, po obu kra cach której znajdowała si kosmiczna samotno .
aden z rywali nie próbował wycofa si w stan
mierci - jako wybawienia od paradoksu. Obaj znali wizje i ich zasady. Kolejno umierały dawne złudzenia. Gdy jeden współzawodnik wykonywał ruch, drugi mógł odpowiedzie
tylko
kontrposuni ciem. Nie znali adnych bezpiecznych miejsc. Obaj mogli polega jedynie na desperackiej, samotnej odwadze. Leto miał przewag w dwóch punktach: wybrał drog , z której nie było powrotu, i przyj ł na siebie jej straszliwe konsekwencje. Natomiast Paul wci nadziej , e istnieje sposób wycofania si , i nie podejmował ostatecznej decyzji. - Nie wolno ci! Nie wolno ci! - chrypliwym głosem powtarzał Kaznodzieja.
miał
"Rozumie moj przewag " - pomy lał Leto. Odezwał si tonem zach caj cym do dyskusji, maskuj c napi cie: - Nie ywi płomiennej wiary w prawd , adnej wiary poza t , któr tworz - rzekł. Wyczuł, jak mi dzy nim a jego ojcem przebiegła jaka iskra, co , co potwierdzało jego wiar w siebie. Zrozumiał, e oto pozostawił swój pierwszy znak na Złotej Drodze. Pewnego dnia te znaki, dar istoty nie b d cej ju wtedy człowiekiem, przemówi , ukazuj c, jak si nim sta . Pozostawianie ich było jednak aktem odwagi. Czuł, ile spo ród wypełniaj cych go osobowo ci to hazardzi ci, gdy gotował si do gry o najwy sz stawk . Wci gn ł nozdrzami powietrze, szukaj c znaku, na który obaj z ojcem czekali. Nasuwało si jedno pytanie: czy ojciec ostrze e przewodnika? W tej chwili poczuł charakterystyczny zapach ozonu, zdradzaj cy aktywizacj tarczy. Tariq, wierny rozkazom Wygna ców, postanowił zabi
obu niebezpiecznych Atrydów, nie
wiedz c nawet, jaki los zgotowałby wiatu. - Nie! - szepn ł Kaznodzieja. Lecz Leto ju był gotów. Czuł ozon, ale nie słyszał odgłosu dzwonienia w powietrzu. Tariq u ył pseudotarczy, by rozw cieczy czerwia. Nic nie mogło zatrzyma bestii: ani woda, ani obecno
piaskopływaków... nic. Tak, młodzieniec wbił tarcz w piach na zboczu wydmy i
zacz ł oddala si z niebezpiecznej strefy. Leto zeskoczył w wydmy, słysz c za sob
krzyk protestu. Straszliwy impet
wzmocnionych mi ni wyrzucił ciało chłopca jak pocisk. Jedn r k chwycił za karb filtrfraka Tariqa, drug złapał za pas młodzie ca. Rozległ si pojedynczy trzask, towarzysz cy złamaniu kr gów szyi. Leto przetoczył si , skoczył, utrzymuj c ciało w pionie jak precyzyjnie wywa ony instrument, a nast pnie zanurkowal dokładnie tam, gdzie w piasku tkwiła zagrzebana pseudotarcza. Palce Leto błyskawicznie j odnalazły i wydobyły na powierzchni . Urz dzenie zatoczyło szeroki łuk i wyl dowało daleko na południu. Po chwili z miejsca, gdzie upadła pseudotarcza, dobiegł pot ny łoskot. Leto przeniósł wzrok na szczyt wydmy, gdzie stał ojciec, wci
niech tny, ale pokonany.
Oto Paul Muad'Dib - lepy, gniewny, bliski rozpaczy. Teraz zapewne recytował sobie Długi Koan Zensunnitów: "Samym aktem trafnego przewidywania przyszło ci Muad'Dib wprowadził w przyszłowidzenie element rozwoju i wzrostu. Czynem tym ci gn ł na siebie niepewno .
Szukaj c absolutu prawidłowego przewidywania, nasilił chaos". Leto jednym skokiem wrócił na szczyt wydmy i powiedział: - Teraz ja b d twoim przewodnikiem. - Nigdy! - Wrócisz do Szulochu? Paul odwrócił si do syna, kieruj c na niego puste oczodoły. - Czy naprawd wiesz, jaki wszech wiat chcesz stworzy ? Leto usłyszał w tym słowach szczególn emfaz . Wizja, o której obaj wiedzieli, e ju została wprawiona w ruch, wymagała aktu stworzenia. Cały wszech wiat podzielał teori linearn - i Czas wykazuje cechy uporz dkowanego nast pstwa. Ludzie wnikali w Czas tak, jakby wchodzili do ruchomego pojazdu, i wydawało im si , e tylko tak mo na go opu ci . W przeciwie stwie do nich Leto dzier ył wodze mnóstwa nici. Był widz cym we wszech wiecie lepców. Tylko on mógł zniszczy uporz dkowan racj bytu, poniewa jego ojciec nie miał ju
w r kach owych wodzy. Ka da my l, nawet wy niona w najdalszej
przyszło ci, mogła si odbi na tera niejszo ci i ruchu jego r ki. Leto był w stanie tym ruchem zmienia przeszło . Ruchem t y l k o jego r ki. Cho Paul nie wiedział wszystkiego, bo nie był w stanie zobaczy , jak Leto manipuluje ni mi, mógł jednak okre li konsekwencje nieludzko ci, na któr zdecydował si jego syn. Pomy lał: "Oto zmiana, o któr si modliłem. Dlaczego tak si jej boj ? Bo to Złota Droga!" - Jestem tu, by nada cel ewolucji, a przez to naszemu yciu - powiedział Leto. - Naprawd chcesz y tysi ce lat, przechodz c ewolucj , o której wiesz, e nie zdołasz jej odwróci ? Leto zrozumiał,
e jego ojciec nie mówi o fizycznych zmianach. Obaj znali jej
zewn trzne nast pstwa: Leto przejdzie kolejne etapy przystosowania. Skóra-która-nie-była-jego ulegnie całkowitej asymilacji. Ewolucyjne pchni cie w któr kolwiek ze stron zrównowa y si z innymi, w wyniku czego dokona si pojedyncza transformacja. Gdy nadejdzie metamorfoza (je eli nadejdzie), we wszech wiecie pojawi si istota rozumna przera aj cych rozmiarów... i ten wszech wiat b dzie oddawał jej bosk cze . Nie... Paul mówił o wewn trznych zmianach, o my lach i decyzjach, które odcisn trwały lad na losie wiernych.
- Ci, którzy s dz , e nie yjesz - powiedział Leto - cytuj twoje ostatnie słowa. Czy wiesz, jakie? - Oczywi cie. - "Teraz czyni to, co powinni uczyni wszyscy ludzie w słu bie ycia" - kontynuował Leto. - To nie s słowa Muad'Diba, ale kapłani, wiedz c, e nigdy nie wrócisz, aby nazwa ich kłamcami, wkładaj ci je w usta. - Nie nazwałbym ich kłamcami. - Paul wci gn ł gł boko powietrze. - To dobre ostatnie słowa. - Zostaniesz tu, czy wrócisz do swojej rudery w Szulochu? - zapytał Leto. - Wszech wiat nale y teraz do ciebie - rzekł starzec. Leto usłyszał w głosie Paula nut kl ski. Ojciec starał si uratowa ostatnie pasemka wizji, któr wybrał wiele lat temu w siczy Tabr. Dlatego zgodził si gra rol narz dzia w zem cie planowanej przez Wygna ców, ocalałych resztek D ekaraty. Gardzili nim, ale wolał t poni aj c alternatyw , ni dobrowolne przyj cie wariantu wszech wiata, który zaakceptował Leto. Smutek chłopca był tak wielki, e na chwil odebrał mu głos. Dopiero po kilku minutach Leto odezwał si : - Wi c zwabiłe Ali w pułapk , kusiłe j i zmuszałe do podejmowania bł dnych decyzji! A teraz wie, kim jeste . - Wie... Tak, wie. - Paul nadal jednak nie rezygnował z oporu: - Odbior ci t wizj , je eli b d mógł. - Tysi ce lat w pokoju - odparł Leto. - Wła nie to im daj . - pi czk ! Stagnacj ! - Oczywi cie. Ale okrucie stw, na które zezwol , rodzaj ludzki nigdy nie zapomni. - Pluj na twoj wizj - rzekł Paul. - My lisz, e nie widziałem cie ek podobnych do tej wybranej przez ciebie? - Widziałe - zgodził si Leto. - Czy twoja wizja jest w czymkolwiek lepsza ni moja? - Ani o jot . Pewnie nawet gorsza - przyznał Leto. - Zatem musz ci si oprze , prawda? - zapytał z naciskiem Paul. - Zabij mnie!
- Nie jestem na tyle naiwny. Wiem, co wprawiłe w ruch. Wiem o zniszczonych kanatach i wznieconym niepokoju. - A teraz Assan Tariq nigdy nie wróci do Szulochu. Musisz i
ze mn albo zosta tu, bo
tak podpowiada moja wizja. - Nigdzie nie pójd . "Jak dziwnie brzmi jego głos" - pomy lał Leto i poczuł przeszywaj cy jego serce ból. Gło no za powiedział: - W diszdeszy mam wszyty pier cie z jastrz biem Atrydów. Chcesz, ebym ci go zwrócił? - Dlaczego nie umarłem? - szepn ł Paul. - Naprawd
pragn łem
mierci, kiedy
wyszedłem na pustyni . Co nie pozwoliło mi umrze . Musiałem wróci i... - Przywróci legend - doko czył Leto. - Wiem. A szakale D ekaraty ju czekali na ciebie. Chcieli twoich wizji! - Odmówiłem. Nigdy adnej im nie dałem. - Ale oni ci splugawili. Karmili ci esencj przyprawow , zabawiali snami i kobietami. A ty miałe wizje. - Czasami. - Jak szelmowsko zabrzmiał głos tego starca! - We miesz pier cie z powrotem? - zapytał Leto. Paul nagle usiadł na piasku, staj c si ciemn plam na tle wiatła gwiazd. - Nie! "Wi c wie o daremno ci swej drogi" - pomy lał Leto. Pojedynek wizji przeszedł z delikatnej płaszczyzny wyborów na wielkie pole wyzbywania si alternatyw. Paul zdawał sobie spraw , e nie mo e wygra , ale jeszcze miał nadziej na unicestwienie tej wizji, przy której obstawał Leto. Po chwili Kaznodzieja powiedział: - Tak, zostałem skalany przez D ekarat . Ale ty kalasz si sam. - To prawda - odrzekł Leto. - Jestem twoim synem. - A jeste dobrym Fremenem? - Tak. - Pozwolisz wi c odej
lepcowi na pustyni ? Pozwolisz mu odnale
spokój? - Uderzył
otwarła dłoni w piach przed sob . - Nie, nigdy - rzekł Leto. - Ale gdyby wci
nalegał, masz prawo nadzia si na swój
nó . - A ty posi dziesz moje ciało? - Owszem. - Nie! "A wi c zna t drog " - pomy lał Leto. Wy wi cenie ciała Muad'Diba mo na było wykorzysta do scementowania wizji Leto. - Nigdy im nie powiedziałe , prawda, ojcze - zapytał Leto. - Nigdy im nie powiedziałem. - Ale ja to zrobiłem - rzekł Leto. - Powiedziałem Murizowi o Kralizeku, Ataku Huraganu. Ramiona Paula wyra nie opadły. - Nie mo esz - szepn ł. - Nie mo esz. - Jestem teraz stworzeniem pustyni, ojcze - wyja nił Leto. - Powiedziałby tak do kurzawy Coriolisa? - My lisz, e okazałem si tchórzem, poniewa odrzucam t drog ? - zapytał Paul chrapliwym, dr cym głosem. - Och, dobrze ci rozumiem, synu. Wró biarstwo i szarlataneria zawsze niosły ze sob zgub . Ja nigdy nie zagubiłem si w mo liwych przyszło ciach, ale ta jedna jest nie do przyj cia! - W porównaniu z ni twoja d ihad była letnim piknikiem na Kaladanie - zgodził si Leto. - Zabior ci do Gurneya Hallecka. - Gurney! Słu y przecie zakonowi e skiemu. Leto poj ł rozmiary wizji ojca. - Nie, ojcze. Gurney nikomu ju nie słu y. Wiem, gdzie mo na go znale
i mog ci tam
zabra . Nadszedł czas, by powstała nowa legenda. - Widz , e nie mog na ciebie wpłyn . Pozwól zatem, niech ci przynajmniej dotkn . Leto wyci gn ł praw dło , by spotka palce ojca. Wyczuł ich sił , dostosował si do niej i wstrzymał ruch ramienia Paula. - Nawet zatruty nó nie uczyni mi szkody - rzekł Leto. - Mój organizm ma teraz inny metabolizm. Łzy popłyn ły z pustych oczodołów i Paul zwolnił u cisk. Pozwolił dłoni opa
na bok.
- Gdybym wybrał twoj drog , zostałbym bicourosem szejtana. A czym ty si staniesz? - Przez pewien okres mnie równie b d nazywali misjonarzem szejtana - odparł Leto. Potem zaczn
si
zastanawia
i ostatecznie dojd
do prawdy. Nie zaszedłe
w wizjach
wystarczaj co daleko, ojcze. Czyniłe zarówno dobro, jak i zło. - Ale o wyrz dzonym le dowiadywałem si za pó no. - Poznałe tylko cz
mojej wizji. Czy na reszt nie miałe do
siły?
- Wiesz, e nie zrobiłbym wielu rzeczy, gdybym mógł przewidzie zło, jakie przynios . Nie jestem z D ekaraty. - Wspi ł si na palce. - My lisz, e jestem z tych miej cych si samotnie w nocy? - Szkoda, e nigdy nie byłe prawdziwym Fremenem - rzekł Leto. - My, Fremeni, wiemy, jak poprowadzi arif. Nasi s dziowie potrafi wybra wła ciw drog , oddzieli dobro od zła. - Fremeni, co? Niewolnicy, którym pomogłe si nimi sta ? Paul podszedł do Leto i wyci gn ł dło w dziwnie nie miałym ge cie, dotkn ł pokrytego błon ramienia, powiódł palcem w gór do miejsca, gdzie powłoka odkrywała ucho, nast pnie przejechał po policzku i zbli ył dło do ust. - Aaach, nareszcie twoje własne ciało - powiedział. - Dok d ci to zaprowadzi? - Opu cił dło . - Do punktu, w którym ludzie sami b d tworzy ka d chwil przyszło ci. - I to ty tak mówisz? Paskudztwo kusiłoby w ten sam sposób. - Nie jestem Paskudztwem, chocia mógłbym nim by - odrzekł Leto. - Widziałem, co stało si z Ali , ojcze. Opanował j demon. Ghania i ja znamy go. To baron, twój dziadek. Paul ukrył twarz w dłoniach. Ramiona dr ały mu przez chwil , a gdy opu cił r ce, jego usta były zaci ni te w ostr lini . - Na naszym rodzie ci y przekle stwo. Modliłem si , eby rzucił ten pier cie w piasek, eby si mnie wyparł i uciekł, by wybrał inne ycie. - Za jak cen ? Po długiej przerwie Paul powiedział: - Cel przygotowuje drog , która do niego prowadzi. Raz tylko odst piłem od własnych zasad. Tylko raz. Przyj łem Mahdinat. Zrobiłem to dla Chani. Leto stwierdził, e nie potrafi nic odpowiedzie . Pami
tej decyzji tkwiła gdzie w jego
wn trzu. - Nie umiem kłama przed tob bardziej ni przed sob - kontynuował Paul. - Wiem o tym. Ka dy człowiek winien mie jakiego słuchacza. Zapytam ci tylko o jedno: czy Atak Huraganu jest konieczny?
- Tak, bo inaczej ludzko
wyga nie.
Paul usłyszał ton powagi w słowach Leto i odezwał si cichym tonem, wiadcz cym, i docenia wielko
wizji syna:
- Nie dostrzegałem takiej mo liwo ci. - Zakon e ski chyba co podejrzewa - ci gn ł Leto. - Inaczej nie potrafi wyja ni decyzji babki. Owiał ich zimny, nocny wiatr, owijaj c szat Paula wokół jego nóg. Stary m czyzna zadr ał. Leto widz c to rzekł: - Masz sakw , ojcze. Napompuj filtrnamiot i sp dzimy noc w spokoju. Ale Paul potrz sn ł głow . Ani tej, ani adnej innej nocy Muad'Did nie miał ju zazna spokoju. Bohater miał by zniszczony, sam tak powiedział. Tylko Kaznodzieja b dzie istniał nadal.
Fremeni byli pierwszymi istotami ludzkimi, które rozwin ły wiadom i nie wiadom
symbolik
przez któr
zrozumieli wzajemne relacje układu
planetarnego. Byli pierwszymi lud mi, którzy okre lali klimat terminami na poły matematycznego j zyka. Sam j zyk stał si cz ci systemu, który opisywał. Jego pisana posta nosiła kształt tego, do czego si odnosiła. Rozmiar interakcji owego j zyka-systemu mo na oceni przez fakt, i Fremeni widzieli siebie jako poszukuj ce po ywienia i pas ce si zwierz ta. "Historia Lieta-Kynesa" pióra Harq al-Ady - Kaweh wahid - rzekł Stilgar. Przynie kawy. Dał znak r k adiutantowi stoj cemu przy drzwiach prowadz cych do pokoju o cianach z kamienia, w którym sp dził bezsenn noc. W tym miejscu freme scy naibowie zazwyczaj spo ywali sparta skie niadania. Stilgar wstał i przeci gn ł si . Chocia zbli ała si pora posiłku, nie czuł wcale głodu. Na niskiej poduszce obok drzwi, tłumi c ziewanie, siedział Duncan Idaho. Zdał sobie wła nie spraw , e rozmowa ze Stilgarem zaj ła cał noc. - Wybacz mi, Stil - powiedział. - Trzymałem ci zbyt długo na nogach. - Nieprzespana noc przedłu a ycie - odparł Stilgar, odbieraj c podan przez drzwi tac z kaw . Pchn ł w kierunku Idaho nisk ław , postawił na niej fili anki i usiadł naprzeciw go cia. Obaj m czy ni mieli na sobie ółte szaty ałobne, ale strój Idaho był po yczony, poniewa ludzi w Tabr raziła ziele jego munduru. Stilgar nalał czarny napój z p katej miedzianej karafki, przełkn ł łyk i podniósł fili ank do góry, jako znak dla Idaho - pradawny freme ski obyczaj, gest, mówi cy: "Nie ma trucizny spróbowałem". Kaw przyrz dziła Irulana wedle receptury, któr lubił Stilgar: ziarna spra one do barwy ró owego br zu, zmielone na drobny proszek w kamiennych arnach, gdy były jeszcze gor ce, natychmiast zalane wrz tkiem, z dodatkiem szczypty melan u. Idaho wci gn ł w nozdrza nasycony przypraw aromat i przełkn ł powoli gor cy płyn. Czy udało mu si przekona Stilgara? Mentackie zdolno ci pracowały opieszale o tak wczesnej godzinie poranka. Wiadomo od Hallecka rzuciła nowe wiatło na spraw . Alia wiedziała o Leto! Wiedziała! D awid, co za tym idzie, równie musiał wiedzie .
- Musisz mnie zwolni ze swoich zakazów - rzekł Idaho, raz jeszcze podejmuj c spór. Stilgar jednak upierał si : - Porozumienie o neutralno ci wymaga ode mnie trudnej decyzji. Ghania jest tu bezpieczna. Ty i Irulana te jeste cie bezpieczni, ale nie wolno ci wysyła
adnych wiadomo ci.
Przyjmowa mo esz, owszem, ale nie wolno ci ich wysyła . Dałem moje słowo. - Czy wypada tak traktowa go cia i starego przyjaciela, który kiedy dzielił z tob niebezpiecze stwa? - zapytał Idaho, pami taj c, e u ył ju tego argumentu wcze niej. Stilgar starannie odstawił fili ank na tac i cały czas patrz c na ni , powiedział: - My, Fremeni, nie mamy poczucia winy czyni c to, co wzbudza niech
w innych. -
Podniósł wzrok na twarz Idaho. "Musz go nakłoni , by zabrał Ghani i uciekł st d" - pomy lał Idaho. Gło no za powiedział: - Nie le ało w moich zamiarach odwoływanie si do twojego sumienia. - Rozumiem - odrzekł Stilgar. - Poruszyłem t kwesti , by poj ł freme ski sposób traktowania spraw. Masz przecie do czynienia z Fremenami. Nawet Alia my li tak jak my. - A kapłani? - To co innego - rzekł Stilgar. - Chc , by ludzie połykali szary wiatr grzechu, przyjmuj c go na wieczno . Taki jest ich wielki blef, dzi ki któremu pragn dowie
własnej pobo no ci. -
Mówił miarowym głosem i Idaho zastanawiał si , dlaczego gorycz, któr w nim słyszał, nie pcha Stilgara do czynów. - Stosuj c stary, bardzo stary chwyt rz dów autokratycznych - powiedział Idaho. - Alia dobrze go zna. Poddani musz odczuwa win . Wst pem do poczucia winy s niepowodzenia. Autokrata dostarcza ludowi wiele okazji do kl sk i niepowodze . - Zapami tam twoje słowa - rzekł sucho Stilgar. - Wybacz mi, ale jeszcze raz ci przypomn , e mówisz o własnej onie, siostrze Muad'Diba. - Powtarzam: Alia jest op tana! - Wielu tak twierdzi. Kiedy podda si j próbie. Tymczasem mamy inne, wa niejsze sprawy. Idaho ze smutkiem potrz sn ł głow . - Wszystko, o czym ci powiedziałem, mo na sprawdzi . Kontakt z D ekarat zawsze utrzymywano przez wi tyni Alii. Tam znalazłby pieni dze ze sprzeda y czerwi poza planet . Wszystkie nici prowadz do osoby Alii, do Regentki.
Stilgar potrz sn ł głow i wci gn ł gł boko powietrze: - Jeste my na neutralnym terytorium. Dałem słowo. - Nie mo esz pozosta bierny! - zaprotestował Idaho. - Zgadzam si . - Stilgar skin ł głow . - Alia znalazła si wewn trz kr gu, który z ka dym dniem staje si coraz cia niejszy. To jak nasz stary zwyczaj wielo e stwa. Wykazuje m sk bezpłodno . - Rzucił pytaj ce spojrzenie na Idaho. - Mówisz,
e zdradza ci
z innymi
m czyznami, "u ywaj c płci jako broni". Tak si przecie wyraziłe . Zatem masz tu otwart , absolutnie legaln drog wyst pienia przeciw niej. D awid jest w Tabr z wiadomo ciami od Alii. Wystarczy, e... - Na twoim neutralnym terytorium? - Nie, na zewn trz, na pustyni... - A je eli skorzystam z okazji i uciekn ? - Nie b dziesz jej miał. - Stil, przysi gam ci, Alia jest op tana. Co mam zrobi , by ci przekona o... - To oskar enie ci ko udowodni - rzekł Stilgar. Ten argument równie u ywany był wielokrotnie tej nocy. Idaho przypomniał sobie słowa Jessiki i powiedział: - Ale znasz sposób, by to sprawdzi ? - Sposób? Owszem - odparł Stilgar. Znowu potrz sn ł głow . - Bolesny i nieodwracalny. Dlatego przypominam ci o naszym podej ciu do winy. Potrafimy si uwolni od jednostek mog cych nas zniszczy . Dotyczy to równie Procesu-o-Op tanie. Trybunał wydaje wyrok, za który odpowiedzialno
bior wszyscy obecni.
- Uczestniczyłe w nim kiedy , prawda? - Jestem pewien, e Matka Wielebna nie omin ła tej historii w swoim sprawozdaniu odparł Stilgar. - Dobrze wiesz, e tak. Idaho zareagował na irytacj w głosie Stilgara. - Nie starałem si zarzuci ci kłamstwa. Po prostu... - Dyskutowali my cał noc i padło wiele pyta - rzekł Stilgar. - Ale teraz jest ju ranek. - Musisz mi umo liwi wysłanie wiadomo ci do Jessiki - powiedział Idaho. - Informacje nale ałoby przesła na Salusa - rzekł Stilgar. - Nie b d ci czynił pró nych obietnic. Je eli daj słowo, to po to, by go dochowa , dlatego wła nie Tabr jest neutralnym terytorium. Nie pozwol ci na skontaktowanie si z nikim. Przysi głem w imieniu siczy. - Alia musi zosta poddana Procesowi!
- Po pierwsze, trzeba ustali , czy istniej okoliczno ci łagodz ce. By mo e to zwykły przypadek, a nie naturalna d no
do czynienia zła.
- Chcesz uzyska pewno , e nie jestem m em-rogaczem szukaj cym ch tnych do wywarcia zemsty na niewiernej onie - stwierdził Idaho. - Taka my l mogła przyj by złagodzi
innym do głowy, ale nie mnie - odparł Stilgar. U miechn ł si ,
dl cy efekt słów. - My, Fremeni, mamy nasze tradycje, nasze hadisy. Kiedy
czujemy l k przed mentatem albo Matk Wielebn , uciekamy si do hadisów. A te mówi , e jedynym l kiem, którego nie potrafimy przezwyci y , jest l k przed bł dami. - Trzeba powiadomi lady Jessik - powtórzył Idaho. - Gurney twierdzi... - Wiadomo
mo e nie pochodzi od Gurneya Hallecka.
- My, Atrydzi, mamy swoje sposoby sprawdzania informacji. Stil, nie mógłby przynajmniej zbada niektórych... - D ekarata ju nie istnieje - rzekł Stilgar - Zniszczono j wiele pokole temu. - Dotkn ł r kawa Idaho. - W adnym przypadku nie mog si pozbywa ludzi zdolnych do walki. To niespokojne czasy, kanaty s zagro one... Rozumiesz? - Usiadł z powrotem. - Teraz kiedy Alia... - Nie ma ju Alii - powiedział Idaho. - To ty tak twierdzisz. - Stilgar poci gn ł nast pny łyk kawy i odstawił fili ank . Sko czmy z tym, Idaho, przyjacielu. Czy koniecznie trzeba odcina r k , by usun
odłamek?
- Zatem porozmawiajmy o Ghanimie. - Nie ma potrzeby. Mo e liczy na moj opiek . Nikt jej tu nie skrzywdzi. "Czy jest a tak naiwny?" - pomy lał Idaho. Ale Stilgar wstał, by da znak, e rozmow uwa a za zako czon . Idaho równie si podniósł. Do komnaty wszedł adiutant. Za nim do rodka wkroczył D awid. Idaho odwrócił si . Spostrzegł, e Stilgar stoi cztery kroki dalej. Bez wahania jednym błyskawicznym ruchem wyci gn ł nó i wbił jego ostrze w pier niczego nie spodziewaj cego si D awida. M czyzna zatoczył si w tył, uwalniaj c si od no a. Po chwili upadł na twarz, pluj c krwi . Wierzgn ł nogami i znieruchomiał, martwy. - W ten sposób uciszyłem plotki - wyja nił Idaho, Adiutant czekał z wyci gni tym no em. Idaho zd ył ju schowa narz dzie mordu do pochwy, pozostawiaj c szkarłatny lad na ółtej szacie. - Splamiłe mój honor!- krzykn ł Stilgar - To neutralne...
- Zamknij si ! - Idaho spojrzał na zaszokowanego naiba. - Zało ono ci obro , Stilgar! Wypowiedział jedn z trzech najwi kszych dla Fremena obelg. Twarz Stilgara pobladła. - Jeste sługusem - wycedził Idaho. - Sprzedałe Fremenów za ich wod . Tak brzmiała druga z naj miertelniejszych zniewag: ta, która była powodem zniszczenia D ekaraty. Stilgar zgrzytn ł z bami i poło ył dło na krysno u. Adiutant odst pił na bok. Idaho odwrócił si plecami do naiba, podszedł do drzwi, mijaj c ciało D awida, i wysyczał trzeci obelg : - Nie jeste nie miertelny, Stilgar. W adnym z twoich nast pców nie b dzie płyn kropla twojej krwi. - Dok d idziesz, mentacie? - zawołał Stilgar za Idaho, gdy ten doszedł do drzwi. Głos miał zimny jak wiatr wiej cy od bieguna. - Znale
D ekarat - rzekł Idaho, wci
si nie odwracaj c.
- Mo e zdołam ci pomóc! - Stilgar dobył no a. Idaho był ju przy zewn trznej grodzi. Nie zatrzymuj c si , wykrzykn ł: - Je eli chcesz mi pomóc swym no em, złodzieju wody, to prosz , wbij mi go w plecy. Tak robi kto , kto nosi obro
demona.
Stilgar dwoma susami przeci ł pokój, przest pił ciało D awida i dopadł Idaho w korytarzu. Guzowat dłoni si gn ł, by go zatrzyma i odwróci . Stan ł przed nim twarz w twarz z wyci gni tym no em. Odczuwał tak wielki gniew, e nawet nie zauwa ył osobliwego u miechu na obliczu Idaho. - Wyci gnij nó , ty mentackie łajno! - zagrzmiał. Idaho roze miał si , a potem uderzył Stilgara dwa razy w twarz. Fremen zawył i wbił nó w brzuch Idaho. Mentat zatoczył si , krzywi c usta w u miechu. W ciekło
Stilgara rozpłyn ła si w
nagłym lodowatym wstrz sie. - Dwie mierci dla Atrydów - wychrypiał Idaho. - Druga lepsza od pierwszej. Zatoczył si w bok i upadł twarz na skaln posadzk . Krew ciekła mu z otwartej rany. Stilgar spojrzał w dół i gł boko wci gn ł powietrze. Mał onek Alii, Łona Niebios, zgin ł z jego r ki. Mógł twierdzi ,
e bronił honoru naiba,
e nie chciał złama
przyobiecanej
neutralno ci, ale tym trupem był Duncan Idaho. adne mo liwe argumenty, adne okoliczno ci łagodz ce nie mogły zmaza tego czynu. Gdyby nawet Alia po cichu zaaprobowała to, co zrobił,
to i tak publicznie musiałaby odpowiedzie
zemst . Była przecie
Fremenk . By włada
Fremenami, nawet w najmniejszym stopniu nie mogła by nikim innym. Dopiero teraz Stilgar zrozumiał, e do takiej wła nie sytuacji d ył Idaho. Podniósł oczy i ujrzał przera on twarz Hary, jego drugiej ony, spogl daj cej z gł bi zacie niaj cego si tłumu. W któr kolwiek stron popatrzył, wsz dzie widział twarze o takim samym wyrazie: szoku i obawy nast pstw. Stilgar wyprostował si , wytarł ostrze o r kaw i schował je. Przemówił oboj tnym tonem: - Ci, którzy id ze mn , niech si od razu pakuj . Wy lijcie m czyzn, by przywołali czerwie. - Dok d idziesz, Stilgar? - zapytała Hara. - Na pustyni . - Pójd z tob - powiedziała. - Oczywi cie, e pójdziesz ze mn . Wszystkie moje ony tak zrobi . Ghanima równie . Przyprowad j , Haro. Natychmiast. - Tak, Stilgar, natychmiast... - zawahała si . - A Irulana? - Je eli zechce. - Tak, m u. - Wci
si wahała. - Bierzesz Ghani jako zakładniczk ?
- Zakładniczk ? - Zdziwiła go ta my l. "Je eli mentat miał racj , jestem jedyn nadziej Ghani" - pomy lał i przypomniał sobie słowa Leto: "Strze si Alii. Musisz zabra Ghanim i ucieka ".
Dzi ki Fremenom wszyscy planetolodzy uwa ali ycie za pewien rodzaj energii i poszukiwali dominuj cych w nim powi za . W małych porcjach, fragmentach i cz ciach freme ska m dro
plemienna przekładana jest na
nowe pewniki. To, co Fremeni posiadali w sobie jako lud, mog mie wszyscy. Nale y jedynie rozwin
zmysł powi za
energetycznych. Nale y jedynie
obserwowa , jak energia przesyca rzeczy i jak je tworzy. "Katastrofa arraka ska" według Harq al-Ady Sicz Tueka le ała na wewn trznej grani Nibymuru. Halleck stał w cieniu kamiennej skarpy osłaniaj cej wej cie do siczy. Czekał, a ci wewn trz zdecyduj si , czy udzieli mu schronienia. Odwrócił wzrok ku pustyni i spojrzał na szarobł kitne poranne niebo. Przemytnicy zdumieli si , e on, przybysz z innego wiata, pochwycił czerwia i przyjechał tu na nim. Ale Hallecka równie zdziwiła ich reakcja. Czy było to takie trudne dla kogo , kto wiele razy widział, jak to robiono? Halleck skupił uwag na pustyni, srebrnej od l ni cych skał i szarozielonej od pól, na których woda sprawiła cud. Nagle zdał sobie spraw z krucho ci nagromadzonej na planecie energii.
ycie wci
było zagro one w cało ci przez niespodziewan
zmian
w planie
przekształcenia. Wiedział, co wywołało jego reakcj . Pojemniki z martwymi piaskopływakami transportowano do siczy, by odzyska ich wod . Tysi ce stworze - martwych. Zjawiły si , by zebra przelan wod . To wła nie utrata wody spowodowała u Hallecka gonitw my li. Spojrzał na kanat, w którym nie płyn ł ju cenny płyn. Widział dziury w kamiennym murze, przez które wylała si
woda. Niektóre ci gn ły si
przez dwadzie cia metrów
najpodatniejszych na zniszczenie odcinków kanatu. W tych miejscach mi kki piach prowadził do zagł bie pełnych wchłoni tej wody. Wilgotne doły roiły si od piaskopływaków. Dzieci z siczy chwytały je i zabijały. Nad uszkodzonymi
cianami kanatu pracowały ekipy naprawcze. Inne zanosiły
minimalne ilo ci wody do nawodnienia najbardziej potrzebuj cych ro lin. Uj cie wodne gigantycznego zbiornika pod oddzielaczem wiatru siczy Tueka zostało odł czone, by zapobiec wylewaniu si jej przez zniszczony kanat. Woda do nawil ania pochodziła z zanikaj cych kału na jego dnie. Metalowa konstrukcja grodzi zgrzytała w narastaj cym cieple dnia. Halleck stwierdził, e
wpatruje si w najdalszy zakr t kanatu, w miejsce, w którym woda si gała najzuchwalej w gł b pustyni. Plani ci z siczy, maj c nadziej na wyhodowanie ziele ca, zasadzili tam specjalny rodzaj drzewa. Teraz było ono skazane na mier , o ile nie przywróci si szybko obiegu wody. Halleck patrzył na powiewaj ce listowie wierzby, postrz pione przez wiatr i piach. Dla niego drzewo to symbolizowało now rzeczywisto : jego i Arrakis. "Oboje jeste my tu obcy". Ci z siczy bardzo długo podejmowali decyzj . Zapewne potrzebowali m czyzny zaprawionego w walce - fachowcy w tej dziedzinie zawsze byli ch tnie widziani - Halleck jednak e nie ywił złudze . Przemytnicy tych czasów nie byli tymi samymi przemytnikami, którzy wiele lat temu udzielili mu schronienia, gdy uciekał przed siepaczami Harkonnenów. Wyrosła nowa rasa,
dna zysku.
Znowu skupił si rzeczywisto ci mog
zmie
na wierzbie. Doszło do niego wreszcie,
e zamiecie nowej
z Arrakis przemytników i wszystkich ich przyjaciół. Mogły
zniszczy Stilgara wraz ze wszystkimi plemionami, które pozostawały wierne Alii. Wszyscy oni stali si lud mi cywilizowanymi. Gurney poznał gorzki smak tego procesu na przykładzie rodzinnego
wiata. Fremeni, wygl d przedmie
i tradycyjne obyczaje siczy uległy
nieodwracalnym przemianom. Wiejskie dzielnice stały si
koloniami miast-centrów. Ich
mieszka ców uczono, jak nosi nało one jarzmo, w które zostali wprz eni - je eli nie przez zawi , to przez przes dy. Nawet tu, zwłaszcza tu, ludzie zachowywali postaw istot zale nych. Byli skryci, nastawieni obronnie. Ka de przejawy władzy natychmiast odrzucano - ka dej władzy: Regentki, Stilgara, ich własnej Rady... "Nie mog nieufno
im ufa " - pomy lał Halleck. Mógł ich tylko wykorzysta
i wpoi
im
wobec innych. Zanikły stare obyczaje, obyczaje współ ycia wolnych ludzi.
Ograniczono je do rytualnych słów, których pochodzenie zatarło si w pami ci. Alia starannie pracowała na swym dziełem, karz c opór i nagradzaj c poparcie, prowadz c bez planu zaci g do Sił Imperium, ukrywaj c wi kszo
imperialnej władzy.
Szpiedzy! Na Boga, ilu musiała mie szpiegów! Halleck prawie widział morderczy ruch posuni
i kontrposuni , dzi ki któremu Alia
miała nadziej utrzyma opozycj w rozbiciu. "Je eli Fremeni nadal b d tacy ospali, ona wygra" - pomy lał. Grod za nim szcz kn ła. Wyłonił si z niej słu cy o nazwisku Melides. Był to niski
m czyzna o ciele podobnym do tykwy, podskakuj cy na cienkich, krzywych nó kach, których brzydot podkre lał filtrfrak. - Zostałe przyj ty - powiedział Melides. Halleck usłyszał w jego głosie bezczeln obłud . Ten głos zdradził mu, e mo e liczy na azyl tylko przez ograniczony czas. "Dopóki nie zdołam ukra
jednego z ich ornitopterów" - pomy lał.
- Jestem gł boko wdzi czny waszej Radzie - powiedział i pomy lał o Esmarze Tueku, na którego cze
nazwano t
sicz. Esmar, nie yj cy ju
od dawna na skutek czyjej zdrady
przemytnik, poder n łby Melidesowi gardło na sam jego widok.
Ka da droga, która ogranicza warianty przyszło ci, mo e okaza si mierteln
pułapk . Ludzko
powinna mie
przed sob
wypełniony ró norodnymi sposobno ciami Zaw aj cy si
szeroki horyzont, punkt widzenia,
wła ciwy dla lepych zaułków, mo e si przecie wydawa poci gaj cy tylko dla istot nie wystawiaj cych nosa z piasku. Warianty wytworzone przez płciowo , wyj tkowo
i zró nicowanie stoj na stra y ochrony ycia gatunków. "Podr cznik Gildii Planetarnej"
- Dlaczego nie czuj
alu? - Alia skierowała swe pytanie do sufitu małej komnaty
audiencyjnej, sali, któr mogła przej
dziesi cioma krokami w jednym i pi tnastoma w drugim
kierunku. Pokój miał dwa w skie, wysokie okna, z których rozci gał si widok ponad dachami Arrakin na Mur Zaporowy. Dochodziło południe. wiatło sło ca paliło nieck , w której zbudowano miasto. Alia opu ciła wzrok, by popatrzy
na Buera Agarvesa, uprzednio Tabryt , obecnie
adiutanta Zii, rozkazuj cego Stra nikom wi tyni. Agarves przyniósł wiadomo , e D awid i Idaho nie yj . Tłum pochlebców, sługusów i stra niczek władował si za nim do komnaty, zdradzaj c swoim zachowaniem, e nowina jest ju powszechnie znana. Złe wie ci szybko rozchodziły si na Arrakis. Agarves był niskim m czyzn o twarzy typowej dla Fremena: okr głej, o dzieci cych rysach. Oto przedstawiciel nowej rasy, porastaj cej w tłuszcz na skutek obfito ci wody. Alia widziała go na ró ne sposoby, rozszczepionego na dwa obrazy: na jednym miał powa n twarz, nieprzejrzyste oczy barwy indygo i zmartwiony wyraz ust; drugie wyobra enie odbierała bardziej zmysłowo. Podobały si jej zwłaszcza jego grube wargi. Chocia nie było jeszcze południa, w atmosferze milczenia wokół Alia wyczuwała co , co szeptało w t sknocie za zmierzchem. "Idaho powinien był zgin
o zachodzie" - pomy lała.
- Jak to jest, Buer, e to wła nie ty przynosisz mi złe wiadomo ci? - zapytała, zauwa aj c natychmiastowe wyt enie uwagi, które odmalowało si na jego twarzy. Agarves spróbował przełkn
lin
i odpowiedział chrapliwym tonem niewiele
gło niejszym od szeptu: - Pojechałem z D awidem, przypominasz sobie, pani? I kiedy... Stilgar odsyłał mnie do Arrakin, kazał ci powiedzie , e przybywam, by za wiadczy o jego absolutnym posłusze stwie.
- Absolutnym posłusze stwie? - powtórzyła. - Co miał na my li? - Nie wiem, lady Alio - rzekł Agarves błagalnie. - Opowiedz mi raz jeszcze, co widziałe - rozkazała i odwróciła si zadziwiona zimnem własnej skóry. - Widziałem... - Nerwowo potrz sn ł głow i spojrzał na podłog przed stopami Alii. Widziałem
wi tego Mał onka martwego, na podłodze centralnego korytarza. D awid le ał
nie ywy obok, w bocznym przej ciu. Kobiety ju ich przygotowywały do Huanui. - I Stilgar wezwał ci , by to zobaczył. - W istocie, pani. Stilgar mnie wezwał. Wysłał Garbusa Modibo, posła ca siczy. Modibo mnie o niczym nie ostrzegł. Powiedział tylko, e Stilgar chce widzie wysłannika Alii. - A ty zobaczyłe ciało mojego m a na posadzce? Szybko zamrugał powiekami, nast pnie wlepił oczy w podłog i skin ł głow . - Tak, pani. Obok le ał martwy D awid. Stilgar powiedział mi... Powiedział, e twój mał onek zabił D awida. - A Duncana zamordował Stilgar, powiadasz... - Sam to potwierdził, moja pani. Powiedział, e wi ty Mał onek go sprowokował. - Sprowokował... - powtórzyła Alia. - Jak to si stało? - Nie wiem. Nikt tego nie wie. Pytałem i nikt nie potrafił mi odpowiedzie . - I wła nie wtedy wysłano ci do mnie z wie ciami? - Tak, pani. - Czy nic nie mogłe zrobi ? Agarves zwil ył wargi j zykiem i rzekł: - Stilgar rozkazywał, moja pani. To jego sicz. - Rozumiem. A ty słuchałe Stilgara. - Zawsze go słuchałem, pani, dopóki nie zwolnił mnie od zobowi za . - Wtedy wysłał ci do Arrakin, prawda? - Słu
teraz tylko tobie, moja pani.
- Rzeczywi cie? Powiedz mi, Buer, gdybym rozkazała ci zabi Stilgara, twojego naiba, zrobiłby to? Jego wzrok stawał si coraz pewniejszy. - Gdyby tak rozkazała, pani. - Zatem rozkazuj . Masz jakie pojecie o tym, dok d si udał?
- Na pustyni . Tylko tyle wiem, moja pani. - Jak wielu ludzi zabrał? - Mo e połow zdolnych do walki. - Zabrał równie Ghanim i Irulan ! - Tak, moja pani. Ci, którzy odeszli, s obci eni kobietami, dzie mi i baga ami. Stilgar wysun ł dwie propozycje - pój
za nim albo pozosta i by zwolnionym ze zobowi za . Wielu
zdecydowało si nie opuszcza siczy. Wybior nowego naiba. - Ja im wybior naiba! I to ty nim b dziesz, Buerze Agarvesie. Od dnia, w którym przyniesiesz mi głow Stilgara. Agarves mógł obj
t funkcj przez walk . Dopuszczał tego freme ski obyczaj.
- Jak rozka esz, pani - powiedział. - Jakich sił... - Skontaktuj si z Zi . Nie dam ci wielu ornitopterów, s potrzebne gdzie indziej, ale znajdziesz do
ludzi ch tnych do walki. Stilgar splamił swój honor. Fremeni b d ci słu y z
przyjemno ci . - Zatem zajm si tym, moja pani. - Czekaj! - Patrzyła na niego badawczo, zastanawiaj c si , kogo nale y wysła , by strzegł tego kruchego dzieciaka. Potrzebny mu był cisły nadzór, zanim si nie sprawdzi. Zda zdecyduje, kogo posła . - Nie mog jeszcze odej , pani? - Nie. Musz z tob porozmawia na osobno ci, aby omówi szczegóły planu schwytania Stilgara. - Przyło yła dło do twarzy. - Nie czuj
alu, pałam jedynie
dz zemsty. Daj mi kilka
minut, bym opanowała w ciekło . - Opu ciła dło . - Słu ca wska e ci drog . Nachyliła si i szepn ła do Szalusy, nowej pokojowej: - Niech go umyj i wyperfumuj , zanim przyjdzie. mierdzi czerwiem. - Tak, pani. Alia odwróciła si , udaj c al, którego nie czuła, i uciekła do osobistych komnat. Tam, w sypialni, trzasn ła drzwiami, zakl ła i tupn ła. "Do diabła z Duncanem! Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego?" Domy lała si
w tym rozmy lnej prowokacji. Zabił D awida i rozj trzył Stilgara.
Dowodziło to, e wiedział o kochanku swej ony. Znowu z w ciekło ci tupn ła nog , i jeszcze raz. Szybkim krokiem zacz ła kr y po
sypialni. "Do diabła z nim! Do diabła z nim! Do diabła z nim!" Stilgar przeszedł na stron buntowników, Ghanima razem z nim. Irulana tez. "Do diabła z nimi wszystkimi!" Jej rozdaj ca kopniaki stopa natkn ła si metalowego. Spojrzała w dół, stwierdzaj c,
na bolesn
przeszkod , trafiaj c w co
e skaleczyła sobie nog
o ozdobn
zapink .
Podniosła j i znieruchomiała na widok tego przedmiotu. Znalazła star klamerk ze srebra i platyny, jedno z oryginalnych kalada skich cacuszek, które ongi Ksi
Leto Atryda Pierwszy
ofiarował swojemu mistrzowi miecza, Duncanowi Idaho. Wiele razy widziała, jak Duncan je nosił. Palce Alii zwarły si konwulsyjnie na klamerce. Idaho zostawił j tutaj, kiedy... kiedy... Łzy trysn ły z oczu Alii pomimo gł bokiego freme skiego uwarunkowania. K ciki jej ust opadły, by znieruchomie w grymasie rozpaczy. Poczuła, jak znana ju walka rozpoczyna si w jej czaszce, si gaj c do czubków palców r k, stóp. Alia stała si dwiema istotami. Jedna ze zdziwieniem spogl dała na te cielesne konwulsje. Druga pragn ła podda si niezwykłemu bólowi, wypełniaj cemu piersi. Łzy swobodnie płyn ły z oczu Alii, ale jaka zaskoczona osobowo
z wewn trz zapytała zrz dliwie:
- Kto płacze? Kto płacze? Kto wła ciwie teraz płacze? Nic nie mogło powstrzyma jej łez. Ból rozsadzał jej piersi, gdy rzuciła si na łó ko. Głos wci
pytał z naciskiem:
- Kto płacze? Kto to...?
Poprzez swe działania Leto II wył czył si Dokonał tego
wiadomie, mówi c: "By
z ewolucyjnej sukcesji.
niezale nym, znaczy usun
Bli ni ta widziały dalej, ni potrafiła to obj
si ".
pami . A przecie była ona
jednym sposobem ustalenia odległo ci dziel cej ich od istoty człowiecze stwa. Wła nie Leto II stwierdził, e prawdziwe stworzenie jest niezale ne od swego pierwowzoru. Odrzucił mo liwo
ponownego wł czenia si w proces ewolucji,
twierdz c: "To oddaliłoby mnie jeszcze bardziej od człowiecze stwa". Leto II rozumiał implikacje tego aktu: w
yciu nie mog
istnie
adne naprawd
zamkni te systemy. " wi ta metamorfoza" pióra Harq al-Ady Obok zniszczonego kanatu, wypełnionego owadami roj cymi si w wilgotnym piasku, zamieszkały ptaki: papugi, sroki, sójki. Tak wygl dała d idda, ostatnie nowe miasto zbudowane na podło u z odsłoni tego bazaltu. Teraz była porzucona. Ghanima, wykorzystuj c wczesne godziny poranka, badała teren poza pierwotnymi uprawami porzuconej siczy. W k pce po ółkłej ro linno ci wypatrzyła pasiastego gekona. Wcze niej zauwa yła dzi cioła, gnie d cego si pod cian d iddy. My lała o tej osadzie jako o siczy, ale tak naprawd był to zbiór niskich cian z utwardzonych cegieł, otoczony plantacjami powstrzymuj cymi napór wydm. Miejscowo zbudowano w centrum Tanzerouft, sze set kilometrów na południe od Grani Sihaja. Opuszczona sicz ju zaczynała wtapia si w pustyni ; jej ciany wykruszane były przez piaskono ne wiatry, ro linno wci
umierała, tereny uprawne niszczyło pal ce sło ce. Ale piach za rozwalonym kanatem
pozostawał wilgotny,
wiadcz c,
e przysadzisty korpus oddzielacza wiatru wci
pracował. W ci gu ostatnich kilku miesi cy, od czasu wymarszu z Tabr, zbiegowie ukrywali si w kilku takich miejscach, nawiedzonych przez Demona Pustyni. Ghanima nie wierzyła w niego, cho nie mogła zignorowa widoku zniszczonych kanatów. Co pewien czas zbuntowani łowcy przyprawy przynosili wie ci z siedzib ludzkich poło onych na północy. Kilka ornitopterów - niektórzy powiadali, e nie wi cej ni sze
- wci
prowadziło poszukiwania, tropi c zbiegłych Fremenów, ale Arrakis była wielka, a jej pustynia go cinna dla uciekinierów. Wedle doniesie istniała jednostka obarczona zadaniem odnalezienia i zniszczenia grupy Stilgara, lecz dowodził ni były Tabryta, Buer Agarves, który miał liczne
obowi zki i cz sto wracał do Arrakin. Buntownicy twierdzili, e rzadko dochodziło do star pomi dzy nimi a ołnierzami Alii. Niespodziewane ataki Demona Pustyni wi zały cze
sił Gwardii Domowej i sp dzały sen z oczu
Alii i naibów. Demon Pustyni napastował tak e przemytników, lecz mówiono o nich, przeszukuj intensywnie pustyni , by znale
Stilgara,
e
dni nagrody wyznaczonej za jego
głow . Nieomylnie wyczuwaj c wilgo w powietrzu, Stilgar wprowadził swych ludzi do d iddy tu przed zmrokiem poprzedniego dnia. Obiecał, e wkrótce skieruj si na południe, ku lasom palm winnych, ale nie chciał poda
cisłej daty. Chocia jego głow wyceniono na sum
odpowiadaj c warto ci pojedynczej planety, Stilgar wydawał si najszcz liwszym i najbardziej beztroskim z ludzi. - To miejsce jest dobre dla nas - rzekł, wskazuj c na wci
pracuj cy oddzielacz wiatru. -
Nasi przyjaciele zostawili nam troch wody. Grupka liczyła teraz sze dziesi t osób. Starych, chorych i bardzo młodych pozostawiono w palmariach, w ród zaufanych rodzin. Dalej poszli tylko najwytrzymalsi, maj cy wielu przyjaciół na północy i na południu. Ghanima zastanawiała si , dlaczego Stilgar unika rozmowy na temat Demona Pustyni i tego, co działo si na Arrakis. Czy by nic nie wiedział? W miar , jak niszczono kanaty, Fremeni cofali si na lini , która ongi znaczyła północn i południow granic ich siedzib. Zapewne sytuacja rozwijała si podobnie w całym Imperium. Jeden stan był odbiciem drugiego. Ghanima przesun ła dłoni pod kołnierzem filtrfraka i z powrotem go zapi ła. Mimo zmartwie czuła si zdecydowanie wolna. Nie nawiedzały j teraz wewn trzne istnienia, cho czasami wdzierały si do wiadomo ci. Od nich dowiedziała si , czym była pustynia przed dziełem ekologicznego przekształcenia. Niewyobra alnie bardziej sucha, to na pewno. Naprawiony oddzielacz wiatru funkcjonował tylko dlatego,
e posiadał do
wilgotnego
powietrza do przetwarzania. Wiele gatunków zwierz t, które kiedy unikały pustyni, dzi
yło sobie spokojnie na jej
terenie. Zauwa ono, jak licznie rozpleniły si dzienne sowy. Nawet w tej chwili Ghanima dostrzegła ptaki-mrówkojady. Podskakiwały i ta czyły wzdłu ko ca rozwalonego kanatu, gdzie w mokrym piasku kr ciły si owady. Buszowało te kilka borsuków, ale przede wszystkim skoczki pustynne w niezliczonych ilo ciach.
Nowymi Fremenami kierowały przes dy i l ki. Stilgar nie był lepszy od reszty. T d idd oddano we władanie pustyni, gdy kanat został zniszczony po raz pi ty w ci gu jedenastu miesi cy. Czterokrotnie naprawiano szkody wyrz dzone przez Demona Pustyni, ale w ko cu zabrakło niezb dnego zapasu wody, by zaryzykowa kolej na jej utrat . Podobnie działo si w innych d iddach i wielu starych siczach. Porzucono osiem z dziesi ciu nowych osad. Gdy pustynia wkraczała w nast pn faz , Fremeni wracali do dawnych obyczajów. Dostrzegali we wszystkim złe znaki. Poza Tanzerouft spotykano coraz mniej czerwi. Taki wyrok wydał Szej-Hulud! Widziano martwe czerwie, przyczyny mierci których nikt nie potrafił wyja ni . Znikały szybko pod pyłem pustyni, ale rozpadaj ce si kadłuby, na które napotykali Fremeni, napełniały wiadków zgroz . W zeszłym miesi cu grupa Stilgara natrafiła na cierwo czerwia i cztery dni zaj ło im otrz ni cie si
z przygn biaj cego wra enia. Ogromny kadłub znaleziono na szczycie
gigantycznego wybuchu przyprawowego, ale przyprawa w wi kszo ci uległa zepsuciu. Ghanina oderwała wzrok od kanatu i spojrzała na d idd . Na wprost niej le ał zwalony mur, chroni cy ongi musztamal, mały ogród z pawilonem. Zwiedzaj c to miejsce, odkryła za kamienn
cian skład płaskich, prza nych chlebów przyprawowych.
Stilgar zniszczył je, mówi c: "Fremen nigdy nie zostawia dobrej ywno ci". Ghanima podejrzewała,
e nie miał racji, ale nie warto było si
ryzykowa . Fremeni zmienili przyzwyczajenia. Kiedy
sprzecza
b d
swobodnie w drowali przez blech,
ci gni ci podstawowymi potrzebami: wody, przyprawy, handlu. Ich budzikiem była aktywno zwierz t, lecz teraz zwierz ta yły podług dziwnych nowych rytmów, podczas gdy wi kszo Fremenów gniotła si w starych dr niach w cieniu pomocnego Muru Zaporowego. Łowców przyprawy spotykało si rzadko w Tanzerouft i tylko grupa Stilgara w drowała po starych trasach. Ghanima wierzyła Stilgarowi, w jego strach o Ali . Irulana potwierdziła jego obawy. Gdzie na Salusa ył Farad'n. Kiedy policzy si i z nim, i z Ali . Ghanima podniosła wzrok na szarosrebrzyste poranne niebo. Lady Jessika wci pozostawała na Salusa. Gurney Halleck znikn ł, cho donoszono, e widziano go to tu, to tam. Kaznodzieja znalazł jak
kryjówk na pustyni, a jego heretyckie tyrady przeszły do historii. Alia
zaj ta była rozdymaniem swej postaci do niebotycznych rozmiarów, coraz bardziej trac c wi rzeczywisto ci .
z
Na domiar złego do tego wszystkiego dochodził Stilgar. Spojrzała przez zburzony mur na miejsce, gdzie Stilgar pomagał naprawia zbiornik. Fremen upajał si rol bł dnego ognika na pustyni, a cena za jego głow wzrastała z ka dym miesi cem. Nic ju nie miało sensu. Nic. Kto był tym Demonem Pustyni, tym stworem zdolnym niszczy kanaty, jak gdyby były fałszywymi bo kami? Mo e to jaki szalony czerw? A mo e trzecia zbuntowana siła - rebelia? Nikt nie wierzył, e to czerw. Woda zabiłaby ka dego, atakuj cego kanat. Cz
Fremenów
twierdziła, e Demon Pustyni to w rzeczywisto ci grupa powsta ców zamierzaj cych znie Mahdinat Alii i przywróci na Arrakis dawne obyczaje. Ci, którzy w to wierzyli, pragn li pozby si chciwej apostolskiej hierarchii, która nie czyniła prawie nic poza podtrzymywaniem własnej pozycji, i powróci do prawdziwej religii, ogłoszonej przez Muad'Diba. Z piersi Ghanimy dobyło si gł bokie westchnienie. "Och, Leto - pomy lała. - Prawie jestem zadowolona, e nie do yłe , by to ogl da . Doł czyłabym do ciebie, ale mój nó jeszcze nie spłyn ł krwi . Alia i Farad'n. Farad'n i Alia". Z d iddy wyszła Hara, zbli aj c si do niej równym krokiem. Zatrzymała si przed Ghanim i zapytała z naciskiem: - Co robisz tu sama? - Tutaj jest dziwnie, Haro. Powinni my si st d szybko wynie . - Stilgar czeka, by z kim si tu spotka . - Och? Nie powiedział mi tego. - Dlaczego miałby mówi ci wszystko? Maku? - Hara klepn ła dłoni w kieszonk z wod , wybrzuszaj c przód szaty Ghanimy. - Czy nie jeste za młoda, aby by ju w ci y? - Byłam w ci y tak wiele razy, e nie potrafi tego nawet zliczy - odparła Ghanim . Słysz c jad w głosie Ghanimy, Hara cofn ła si o krok. - Jeste cie band głupców - powiedziała Ghanim , machaj c r k , by gestem obj i Stilgara pracuj cego z innymi lud mi. - Nigdy nie powinnam była i
d idd
z wami.
- Nie yłaby ju , gdyby post piła inaczej. - Mo e. Ale nie widzicie tego, co macie tu pod nosem. Na kogo czeka Stilgar? - Na Buera Agarvesa. Ghanima utkwiła w niej wzrok. - Maj go tu sprowadzi potajemnie przyjaciele z Siczy Czerwonej Czelu ci - wyja niła
Hara. - To bawidełko Alii? - Przywioz go z zawi zanymi oczyma. - Stilgar im uwierzył? - Buer prosił o rozmow . Zgodził si na nasze warunki. - Dlaczego mi o tym nie powiedziano? - Stilgar wiedział, e b dziesz si sprzeciwiała. - Sprzeciw... Popełniacie szale stwo! Hara zmarszczyła czoło. - Nie zapominaj, e Buer jest... - Jest z Rodziny! - wypaliła Ghanim . - To wnuk kuzyna Stilgara. Wiem! Przecie Farad'n, któremu pewnego dnia odbior
ycie, te jest moim bliskim krewnym. My lisz, e co
powstrzyma mój nó ? - Mieli my dystrans. Przybywa z niewielk ekip . Ghanima szepn ła cicho: - Nic dobrego z tego nie wyniknie, Haro. Powinni my od razu opu ci t d idd . - Odczytała znak? - zapytała Hara. - Ten martwy czerw, którego widzieli my! Czy... - Wepchnij swoje słowa w brzuch i urod je gdzie indziej - krzykn ła z gniewem Ghanim . - Nie podoba mi si spotkanie z Buerem. To miejsce równie . Czegó wi cej trzeba? - Powiem Stilgarowi, co... - Sama mu to powiem! - Ghanima przeszła obok Hary, która za jej plecami uczyniła znak rogów czerwia, by odegna zło. Stilgar jednak u miał si tylko z obaw Ghanimy i kazał jej szuka piaskopływaków, jak gdyby była dzieckiem. Uciekła do jednego z porzuconych domów i przykucn ła w k cie, by opanowa gniew. Wtem poczuła niespokojny ruch wewn trznych istnie i przypomniała sobie czyje słowa: "Je eli zdołamy ich powstrzyma , wszystko potoczy si według planu". Co za dziwna my l! Mimo wysiłków nie mogła jednak skojarzy zapami tanych słów z konkretn osob .
Muad'Dib był wygna cem i mówił w imieniu wygna ców wszystkich czasów. Nawoływał przeciw niesprawiedliwo ci, która izolowała jednostk od tego, w co nauczono j wierzy ; od tego, co zdawało si przysługiwa ka demu człowiekowi. "Mahdinat: Analiza" pióra Harq al-Ady Gurney Halleck siedział na grzbiecie Szulochu. Obok niego, na dywaniku z włókna przyprawowego, le ała baliseta. Ni ej, w zamkni tym basenie, pracowali robotnicy sadz cy ro linno . Ramp z piachu, na któr Wygna cy rozsypywali przypraw , by zwabi czerwie, przecinał nowy kanat. Halleck ju od godziny siedział na skale, szukaj c odosobnienia, w którym mógłby spokojnie pomy le . W dole pracowali ludzie, ale widział ich przez pryzmat melan u. Leto ocenił, e produkcja przyprawy spadnie wkrótce do stanu jednej dziesi tej tego, co maksymalnie uzyskiwano za czasów Harkonnenów. Zapasy w Imperium podwajały sw warto
z ka d now
dostaw . Mówiono, e ród Metulliów sprzedał połow planety Novebruns za trzysta dwadzie cia jeden jej litrów. Wygna cy pracowali jak ludzie gonieni przez diabła, i by rzeczywisto ci. Przed ka dym posiłkiem stawali twarz
mo e tak było w
do Tanzerouft i modlili si
do
upersonifikowanego Szej-huluda. Wła nie za kogo takiego uwa ali Leto, a Halleck domy lał si , e w przyszło ci wi kszo
ludzi zaakceptuje ich punkt widzenia.
Leto uruchomił mechanizm zdarze , w efekcie którego Halleck i Kaznodzieja przybyli tu w ukradzionym ornitopterze. Gołymi dło mi zniszczył kanat Szulochu, rozrzucaj c wielkie głazy dalej ni na pi dziesi t metrów. Kiedy Wygna cy próbowali interweniowa , chłopak skr cił kark jednemu z atakuj cych, wykonuj c zaledwie niewyra ny ruch ramieniem. Chwytał pierwszych z szeregu i ciskał nimi w tych, którzy zostali z tyłu, miej c si z ich broni. Nagle zagrzmiał głosem demona: "Ogie mnie nie dotknie! Wasze no e mnie nie skalecz ! Nosz skór szej-huluda!" Wyrzutkowie poznali go wtedy i przypomnieli sobie, jak skakał z grzbietu skalnego "prosto na pustyni ". Zło yli mu hołd, a Leto wtedy rozkazał: "Przyprowadz wam dwóch go ci. B dziecie ich strzec i czci . Odbudujecie kanat i zaczniecie sadzi ogród-oaz . Kiedy w nim zamieszkam. Nie sprzedacie ju ani drobiny przyprawy, ale b dziecie gromadzi ka dy jej okruch, który znajdziecie".
Fremeni słuchali dalszych jego instrukcji, ogarni ci trwog . Strach wyciskał im łzy z oczu. Oto nareszcie Szej-hulud wynurzył si z piasku! Nikt nie rozumiał metamorfozy chłopca. Leto odnalazł Hallecka w jednej ze zbuntowanych siczy w Gejr Kulonie. W towarzystwie
lepca przemierzył star
drog
przyprawow , podró uj c na czerwiu przez teren, na którym rzadko spotykało si te zwierz ta. Kilka razy musiał zbacza z trasy, napotykaj c zbyt wielkie st enie wilgoci, które zabiłoby wierzchowca. W siczy zjawili si pó nym popołudniem. Stra nicy natychmiast wprowadzili ich do izby o skalnych cianach. Halleck wrócił my lami do tego spotkania. "Wi c to jest ten Kaznodzieja" - stwierdził. Obszedł dookoła
lepego m czyzn , przywołuj c w pami ci wszystkie zasłyszane
historie o tej postaci. Maska filtrfraka nie kryła zniszczonej twarzy, tote mógł swobodnie porówna
rysy przybysza z wizerunkiem utrwalonym w
wiadomo ci. Tak, m czyzna
rzeczywi cie przypomniał ksi cia, po którym Leto otrzymał imi . "Znasz opowie ci dotycz ce Kaznodziei?" - zapytał Halleck, zwracaj c si do Leto. "Mówi , e to twój ojciec, który powrócił z pustyni". "Słyszałem o tym" Halleck odwrócił si , by popatrze na chłopca. Leto wło ył na siebie dziwny filtrfrak, ze zwini tymi dookoła twarzy i uszu skrajami. Okrywała go czarna szata, a na stopach miał piachbuty. Halleck koniecznie chciał wyja ni , jak udało mu si uciec i dotrze tu z powrotem. "Dlaczego przyprowadziłe tu tego starca?" - zapytał. "W D ekaracie mówi , e pracuje dla nich". "Ju nie. Sprowadziłem go, bo Alia pragnie jego mierci". "Tak? My lisz, e to wystarczy do udzielenia mu azylu?" "Ty jeste jego azylem". Kaznodzieja stał blisko nich, słuchaj c, ale nie daj c znaku, e interesuje go rezultat rozmowy. "Dobrze mi słu ył, Gurney - rzekł Leto - a ród Atrydów nie utracił jeszcze poczucia obowi zku wobec tych, którzy nam słu ". "Ród Atrydów?"
"Ja jestem rodem". "Uciekłe
z D ekaraty, uniemo liwiaj c mi wykonanie polecenia twojej babki" -
stwierdził zimnym głosem Halleck. "Jak mo esz si spodziewa ..." "Masz strzec ycia tego człowieka, jak swego własnego" - odparł Leto i bez zmru enia oczu wytrzymał spojrzenie Gurneya. Jessika nauczyła Hallecka wyrafinowanych sztuczek obserwacji Bene Gesserit, ale nie znalazł w Leto niczego, co by mówiło o czym wi cej, ni o spokojnej pewno ci. Jednak e polecenia Jessiki wci
obowi zywały.
"Powierzono mi uzupełnienie twojego wychowania i ostateczne zbadanie, czy nie jeste op tany". "Nie jestem". "Dlaczego wi c uciekłe ?" "Namri dostał rozkaz, aby mnie zabi bez wzgl du na to, co zrobi . Alia mu rozkazała". "Zatem umiesz posługiwa si prawdopoznaniem?" "Umiem" - znów pewnie i spokojnie odrzekł Leto. "Ghanima równie ?" "Nie". Kaznodzieja przerwał milczenie, zwracaj c puste oczodoły w stron Hallecka: "My lisz, e mo esz go wypróbowa ?" "Nie wtr caj si , kiedy nic nie wiesz o problemie ani o jego nast pstwach" - rozkazał Halleck, nie patrz c na m czyzn . "Och, wystarczaj co dobrze znam konsekwencje" - odparł Kaznodzieja. "Byłem kiedy poddany próbie przez pewn star kobiet , której wydawało si , e wie, co czyni. Jak si okazało, nie wiedziała". Halleck spojrzał wtedy na niego. "Ty równie posługujesz si prawdopoznaniem? "Ka dy mo e to robi . Nawet ty" - odparł Kaznodzieja. "Wystarczy wykaza szczero wobec własnych uczu . Trzeba mie w sobie prawd , by j natychmiast rozpozna ". "Dlaczego si wtr casz?" - zapytał Halleck, kład c dło
na krysno u. Kim był ten
Kaznodzieja? "Jestem odpowiedzialny za to, co si dzieje" - odpowiedział starzec. "Moja matka mogła
przela własn krew na ołtarzu, ale ja tego nie zrobi . I uwierz - znam wasz problem". "Taak?" - Halleck wykazywał prawdziwe zaciekawienie. "Lady Jessika rozkazała ci, by odró nił wilka od psa, ze'eb od ke'leb. Według jej definicji wilk to kto , kto ma sił i jej nadu ywa. Jednak e mi dzy wilkiem i psem jest strefa przej ciowa, w której nie mo na ich od siebie odró ni ". "Masz racj " - Halleck zauwa ył, e coraz wi cej mieszka ców siczy zbiera si w izbie, by ich słucha . "Sk d to wiesz?" "Poniewa znam Arrakis. Nie rozumiesz? Pomy l chwil . Pod powierzchni s skały, pył, osady, piasek. To pami
planety, obraz jej historii. Identycznie jest z lud mi. Pies pami ta
wilka. Ka dy wszech wiat obraca si wokół j dra istnienia i od rodka, od tego j dra, a po powierzchni rozpo cieraj si wspomnienia". "Bardzo ciekawe" - zauwa ył Halleck. "W jaki sposób ma mi to pomóc w wypełnianiu zadania?" "Wejrzyj w histori , która tkwi wewn trz ciebie. Porozumiewaj si tak, jak robi to zwierz ta". Halleck potrz sn ł głow . Wyczuwał w Kaznodziei przyci gaj c , zniewalaj c bezpo rednio , cech charakterystyczn dla Atrydów. Było w tym co wi cej, ni sugerowałoby dyskretne u ycie Głosu. Serce zacz ło mu wali . Czy by... "Jessika chciałaby podda Leto próbie, naciskowi, pod wpływem którego ujawniłaby si »ukryta struktura« jej wnuka" - kontynuował Kaznodzieja. "Ale ta »struktura« zawsze jest widoczna, dost pna waszym oczom". Halleck odwrócił si , by zerkn
na Leto. Ten ruch powstał sam z siebie, jakby
wymuszony sił nie do odparcia. Kaznodzieja mówił, jak gdyby udzielał lekcji upartemu uczniowi. "Chłopiec wprawia was w zmieszanie, poniewa
nie jest pojedyncz
społeczno . I jak w ka dej społeczno ci, dowolny jej członek mo e przej
istot . To
władz . St d bior
si opowie ci o Paskudztwach. Dostatecznie ju zraniłe t społeczno . Czy nie dostrzegasz metamorfozy? Chłopak osi gn ł wewn trzn równowag , na tyle pot n , e nie mo na ni zachwia . Kiedy si sprzeciwiałem, ale teraz b d mu posłuszny. To Uzdrowiciel". "A ty kim jeste ?" - zapytał z naciskiem Halleck. "Tym, kogo widzisz. Nie patrz na mnie, patrz na dziecko, które rozkazano ci uczy i
wypróbowa . Zostało uformowane przez kryzys. Prze yło w mierciono nym otoczeniu". "Kim jeste ?" - nalegał Halleck. "Mówi ci, spójrz na tego atrydzkiego chłopaka! Oto najwy sze sprz enie zwrotne, od którego zale y przyszło ludzko ci.
naszego gatunku. Zmieni zupełnie oddziaływanie przeszłych dokona
aden inny człowiek nie mo e zna ich tak dobrze jak on. I ty rozwa asz zabicie
kogo takiego?" "Polecono mi, abym poddał go próbie. Ja nie..." "Ale tak!" "Jest Paskudztwem?" Kaznodziej wstrz sn ł miech. "Upierasz si przy bredniach Bene Gesserit. Wied my maj talent do tworzenia mitów usypiaj cych ludzko !" "Jeste Paulem Atryd ?" "Paul Atryd
ju
nie istnieje. Starał si
by
symbolem moralnym, odrzucaj c
jednocze nie stare reguły. Był wi tym pozbawionym bosko ci. Ka de jego słowo brzmiało jak blu nierstwo. Jak mo esz my le ..." "Poniewa mówisz jego głosem". "Poddasz mnie próbie? Teraz? Strze si , Gurneyu Hallecku". Halleck przełkn ł lin i spojrzał na wci
milcz cego Leto.
"Kto tu jest poddawany próbie?" - zapytał Kaznodzieja. "By
mo e lady Jessika
praktykuje to na tobie, Gurneyu Hallecku?" Zastanawiał si , dlaczego my l Kaznodziei go zaniepokoiła. Czemu pozwalał na takie słowa? W sługach Atrydów gł boko zakorzeniona była pokora wobec autokratycznej mistyki. Jessika mu kiedy to wyja niła. Halleck czuł, e co w jego wn trzu ulega zmianie: co , czego skraje ledwie zostały tkni te szkoleniem Bene Gesserit. Narastała w nim nieartykułowana furia. Nie chciał si zmienia ! "Który z was odgrywa boga? I w jakim celu?" - zapytał Kaznodzieja. "Nie mo ecie polega wył cznie na rozs dku, by odpowiedzie na to pytanie". Powoli i rozmy lnie Halleck przerzucił uwag na lepca. Jessika wci powinien osi gn
powtarzała, e
równowag kairits: "b dziesz czyni - nie b dziesz czyni ". Nazywała j
dyscyplin bez słów i zda , bez zasad i argumentów. Co w głosie lepca, jego tonie i sposobie
mówienia wywoływało w ciekło . "Odpowiedz na moje pytanie" - powtórzył Kaznodzieja. Halleck czuł, jak te słowa zmuszaj go do skoncentrowania si na tym miejscu, tej chwili i jej wymogach. Ów człowiek to Paul Atryda, ywy; ten, który powrócił. Było tu te jego niedziecko, Leto. Ponownie spojrzał na niego, tym razem dostrzegaj c go naprawd . Dostrzegał oznaki napi cia wokół jego oczu, w postawie sił zrównowa enia, bierne usta z bł kaj cym si na nich u miechem. Leto wyró niał si
z tła, jak gdyby stał w blasku o lepiaj cego wiatła. Osi gn ł
wewn trzn harmoni , po prostu si na ni zgodziwszy. "Powiedz mi, Paul - rzekł Halleck - czy Jessika wie o tobie?" Kaznodzieja westchn ł. "Dla zakonu jestem martwy. Nie staraj si mnie o ywi ". "Ale dlaczego ona..." - zapytał Halleck, wci
na niego nie patrz c.
"Robi to, co musi. Układa sobie ycie, my l c, e włada innymi. Wszyscy w ten sposób bawimy si w bogów". "Ale ty yjesz!" - szepn ł Halleck, patrz c na m czyzn naprzeciwko, młodszego od niego, lecz tak postarzałego, e wydawał si by dwukrotnie starszy. "Co to znaczy: yj ?" - zapytał z naciskiem Paul. Halleck spojrzał na szeregi zgromadzonych Fremenów, ich twarze wyra aj ce l k i zw tpienie. "Matka nigdy nie chciała mnie wysłucha " - zabrzmiał głos Paula. "Bycie bogiem w ko cu staje si nudne i upokarzaj ce. To chyba wystarczaj cy powód, eby wymy li bosk woln wol ! Nic dziwnego, e bóg mo e zapragn
zasn
i y jedynie w pod wiadomych
wyobra eniach wy nionych przez siebie istot". "Ale ty yjesz!" - powtórzył gło niej Halleck. Paul zignorował podniecenie starego przyjaciela, pytaj c: "Czy rzeczywi cie podjudzałby chłopaka przeciw jego siostrze w próbie Mashhad? Co za bezsens! Ka de by mówiło: Nie! Zabijcie mnie! Niech drugie przetrwa! Do czego doprowadziłyby tego typu praktyki? Czym jest ycie, Gurney?" "To nie była próba Mashhad" - zaprotestował Halleck. Nie podobał mu si sposób, w jaki Fremeni cie niali si wokół, patrz c badawczo na Paula, ignoruj c Leto. Teraz wtr cił si chłopiec:
"Zwró uwag na struktur , ojcze". "Tak... tak". - Paul trzymał głow wysoko uniesion , jak gdyby w szył w powietrzu. "Zatem to Farad'n". "Jak łatwo kierowa si my lami, miast zmysłami" - rzekł Leto Halleck nic nie rozumiał, tote gotów był zapyta , o czym mówi , ale Leto przeszkodził mu, kład c dło na jego ramieniu. "Nie pytaj o nic, Gurney. Mo esz znowu zacz
podejrzewa , e jestem Paskudztwem.
Nie? Je eli b dziesz chciał koniecznie wiedzie , zniszczysz tylko siebie". Hallecka jednak opanowały w tpliwo ci. Jessika ostrzegała go: "Przed-urodzeni mog ci wprowadzi w bł d. Znajd sposoby, o których nawet nie niłe ". Potrz sn ł głow . I Paul! Na Boga! Paul ywy i w przymierzu z tym znakiem zapytania, którego był ojcem! Fremeni utworzyli kr g dookoła nich. Wciskali si mi dzy Hallecka i Paula, mi dzy Paula i Leto. Sala dr ała od pyta : "Jeste Muad'Dibem? Naprawd jeste Muad'Dibem? Czy on mówi prawd ? Powiedz nam!" "Dla was jestem Kaznodziej " - rzekł Paul, odpychaj c tłum. "Nie mog ju by Paulem Atryd ani Muad'Dibem. Nie jestem m em Chani ani Imperatorem". Halleck, przewiduj c wydarzenia, które nast pi za chwil , je eli pytania nie znajd logicznej odpowiedzi, chciał ju podj
działanie, gdy naprzód wyst pił Leto. Wtedy wła nie
Halleck po raz pierwszy ujrzał skutki straszliwej zmiany, która w nim zaszła. Leto zagrzmiał gł bokim głosem: "Rozst pcie si !" Potem ruszył naprzód, roztr caj c dorosłych Fremenów na lewo i prawo, zwalaj c m czyzn z nóg, wyrywaj c no e z ich dłoni. Kiedy w mniej ni minut reszta Fremenów stała ci ni ta pod cianami w niemej konsternacji, Leto podszedł do ojca. "Słuchajcie, kiedy mówi Szej-hulud" - rzekł. Nast pnie oderwał róg skały ze
ciany przy wyj ciu prowadz cym na korytarz i
zmia d ył j gołymi r koma, u miechaj c si cały czas. "Zwal wam sicz na głowy" - powiedział. "Demon Pustyni" - kto szepn ł. "I wasze kanaty" - dodał Leto. "Rozwal je na kawałki. Nie było nas tutaj, rozumiecie?"
Przera eni ludzie kr cili głowami. "Nikt nas nie widział" - powtórzył Leto. "Szepniecie cho słówko, a wróc i wygnam was bez wody na pustyni ". Halleck widział, jak dłonie Fremenów podnosz
si
w zabobonnym ge cie rogów
czerwia. "Odejdziemy teraz, mój ojciec i ja, w towarzystwie starego przyjaciela" - kontynuował Leto. "Przygotujcie ornitopter". I przywiódł ich do Szulochu, wyja niaj c po drodze, e musz działa szybko, poniewa "wkrótce na Arrakis zjawi si Farad'n. A jak twierdzi ojciec, wtedy dopiero zobaczysz prawdziw prób Gurney". Spogl daj c w dół ze skalnego grzbietu Szulochu, Halleck znowu zacz ł si zastanawia , tak jak zastanawiał si ka dego dnia: "Jaka próba? Co on miał na my li?" Ale Leto nie było ju w Szlochu, a Paul uparcie odmawiał odpowiedzi.
Ko ciół i pa stwo, rozumowanie naukowe i wiar , jednostk społecze stwo, nawet post p i tradycj - wszystko to mo na odnale
i całe
w naukach
Muad'Diba. Uczył nas, e nie istnieje adne nieprzejednane przeciwie stwo, z wyj tkiem wierze odkry przyszło
ludzkich. Ka dy potrafi odsłoni
woal Czasu. Mo ecie
przeszło ci. Czyni c to, odzyskacie wiadomo
istnienia. Dowiecie si wtedy, e wszech wiat stanowi spójn
wewn trznego cało , z któr
jeste cie nierozerwalnie zł czeni. "Kaznodzieja w Arrakin" według Harq al-Ady Ghanima siedziała daleko poza kr giem
wiatła wydobywaj cego si
z lamp
przyprawowych i obserwowała Buera Agarvesa. Nie zrobiła na niej dobrego wra enia ta okr gła twarz i brwi zdradzaj ce podniecenie ani sposób, w jaki poruszał stop , gdy mówił. "Nie przybył tu pertraktowa ze Stilem" - pomy lała, znajduj c potwierdzenie podejrze w ka dym słowie i ge cie tego człowieka. Odsun ła si jeszcze dalej od kr gu Rady. Ka da sicz miała wydzielone takie pomieszczenie jak to, ale sala posiedze w porzuconej d iddzie uderzała Ghanim
zbytni
ciasnot . Sze dziesi ciu ludzi z grupy Stilgara plus
dziesi ciu tych, którzy przybyli z Agarvesem, zaj ło jeden koniec sali. wiatło lamp na olej przyprawowy odbijało si
od niskich wsporników podtrzymuj cych sufit. Rzucało dr ce
refleksy, ta cz ce na cianach, a gryz cy dym przepełniał pomieszczenia zapachem cynamonu. Spotkanie rozpocz ło si o zmierzchu, tu po zako czeniu modłów i wieczornym posiłku. Trwało ju ponad godzin , a Ghanima nie mogła odszyfrowa ukrytych celów w wyst pieniu Agarvesa. Słowa Fremena wydawały si do
proste, ale jego gesty i wyraz oczu przeczyły temu
wra eniu. Agarves odpowiadał teraz na pytanie jednej z kobiet-kapitanów Stilgara, siostrzenicy Hary nazwiskiem Rad ia. Była to smagła, ascetyczna kobieta z opuszczonymi k cikami ust, swoim zachowaniem prowokuj ca nastrój powszechnej nieufno ci. - Wierz , e Alia zagwarantuje wam pełne bezpiecze stwo - rzekł Agarves. - Inaczej nie przybyłbym do was z posłaniem. Stilgar wtr cił si , gdy Rad ia chciała jeszcze co powiedzie : - Nie tyle martwi mnie twoje zaufanie do niej, co to, czy ona ufa tobie - mrukn ł. Nie ucieszyła go sugestia, e powróci na swoje dawne stanowisko. - To niewa ne, czy ufa mi, czy nie - powiedział Agarves. - Je li mam by szczery, to
w tpi . Zbyt długo szukałem ci bez powodzenia. S dz jednak, e Alia nigdy tak naprawd nie chciała, by ci schwytano. Ona... - Była on człowieka, którego zabiłem - odparł Stilgar. - Zar czam ci, e sam tego si domagał. Równie dobrze mógł nadzia si na własny nó . Ale ów nowy stosunek pachnie... Stopy Agarvesa wykonały taneczny ruch, gdy wstawał, prezentuj c wyra nie widoczny gniew na twarzy. - Przebacza ci! Jak wiele razy mam to powtarza ? Jej kapłani odegrali przedstawienie, prosz c o boskie przewodnictwo... - Poruszasz nast pn kwesti - wtr ciła Irulana, wychylaj c si zza Rad ii. Jej jasne włosy kontrastowały z ciemn czupryn kobiety-kapitana. - Przekonała ci , ale mo e mie inne plany. - Kapła stwo urz ... - Kr
plotki - dodała Irulana - e jeste kim wi cej ni wojskowym doradc ; e jeste
jej... - Do ! - warkn ł gniewnie Agarves. Si gn ł r k do no a. Zwalczaj ce si emocje wykr ciły jego twarz. - Wierz w co chcesz, ale nie mog dłu ej słucha tej kobiety! Ona mnie obra a! Plugawi wszystko, czego si dotknie! Jestem przez ni wykorzystywany. Ona mnie kala! Lecz ja nigdy nie podniosłem no a na własn rodzin . Teraz jednak e mam ju do ! Przypatruj ca si temu Ghanima pomy lała: "Wreszcie wydusił z siebie prawd ". Stilgar niespodziewanie wybuchn ł miechem. - Ach, kuzynie - parskn ł. - Wybacz mi, ale musz przyzna ci racj . - Zatem zgadzasz si ze mn ? - Tego nie powiedziałem. - Podniósł dło , gdy wydawało si , wybuchnie. - Licz
si
ze zdaniem innych. - Powiódł r k
e Agarves znowu
dookoła. - Jestem za nich
odpowiedzialny. Zastanówmy si , jakie odszkodowanie proponuje Alia. - Odszkodowanie? Nie było mowy o czym takim. Wybacz, ale ani... - Zatem co proponuje jako por k dla swych słów? - Sicz Tabr i ciebie jako naiba, pełn autonomi pod warunkiem neutralno ci. Rozumie teraz, jak... - Nie wejd w podobne układy ani nie dostarcz jej ludzi do walki - ostrzegł Stilgar. - Czy mnie rozumiesz? Ghanima poj ła, e Stilgar zaczyna mi kn
i pomy lała: "Nie! Nie! Nie!"
- Nie ma takiej potrzeby - odparł Agarves. - Alia chce tylko, eby Ghanima wróciła do niej i zar czyła si z Farad'nem... - Wi c o to chodzi! - powiedział Stilgar, marszcz c brwi. - Ghanima jako argument w przetargu. Czy ona my li, e jestem... - My li, e jeste rozs dny - wyja nił Agarves, siadaj c z powrotem na miejscu. Ghanima ze smutkiem pomy lała: "Nie zrobi tego. Oszcz d sobie zachodu. On tego nie zrobi". Nagle usłyszała delikatny szelest z tyłu po lewej i poczuła jak chwytaj j pot ne r ce. Gruba szmata, mierdz ca rodkami nasennymi zakryła jej usta, zanim zd yła krzykn . "Powinnam była si domy li ! - pomy lała. - Powinnam była si przygotowa !" Ale r ce, które j trzymały, nale ały do dorosłego m czyzny. Nie mogła si z nich wywin . Niosły j ku najciemniejszemu zak tkowi sali. Gwiazdy zacz ły wirowa
strumieniami przed jej oczyma, gin c w blasku wiatła
b d cego wewn trznym j drem jej istoty.
Muad'Dib dal nam szczególny rodzaj wiedzy o proroczej intuicji, o zachowaniu, które jej towarzyszy i jej wpływie na zdarzenia, które widzi si "na bie co" (oznacza to zdarzenia powi zane wzajemnie w układzie, który prorok ujawnia i interpretuje). Jak ju zauwa ono gdzie indziej, tego rodzaju intuicja wpływa na samego proroka jako szczególna pułapka. Mo e on sta si ofiar swej wiedzy, co przydarza si ludziom do
cz sto. Niebezpiecze stwo polega na
tym, e ten, kto przewiduje rzeczywiste zdarzenia, mo e przegapi polaryzuj cy efekt wywołany nadmiernym zaufaniem do głoszonej prawdy. Osoba taka zapomina, e w spolaryzowanym wszech wiecie nic nie mo e istnie bez obecno ci swego przeciwie stwa. "Wizja przyszłowidzenia" pióra Harq al-Ady P dzony wiatrem kurz unosił si jak mgła nad horyzontem, zasłaniaj c wschodz ce sło ce. W cieniu wydm piasek był zimny. Leto stał na zewn trz koła utworzonego przez rosn ce palmy winne, spogl daj c w kierunku pustyni. Wyczuwał w chem pył oraz aromat kolczastych ro lin. Słyszał poranne d wi ki zwierz t i ludzi. Fremeni nie zbudowali w tym miejscu adnego kanatu. Hodowali minimum ro linno ci nawadnianej przez kobiety przynosz ce wod
w
bukłakach ze skóry. Ich oddzielacz wiatru był kruch konstrukcj , łatw do zniszczenia przez burz , ale i łatw do odbudowania. Harówka, rygory handlu przypraw i przygoda - takie panowały tu realia ycia. Ci Fremeni wci
wierzyli, e obrazem nieba jest d wi k płyn cej wody,
ale piel gnowali tak e pradawn ide Wolno ci, któr głosił Leto. "Wolno
do stan samotno ci" - pomy lał.
Leto poprawił fałdy białej szaty okrywaj cej jego ywy filtrfrak. Poczuł, e mierzi go błona z piaskopływaków. Nie był ju istot ludzk . W jego krwi płyn ło co dziwnego. Rz ski piaskopływaków penetrowały ka dy jego narz d, zmieniaj c go i przystosowuj c. P kały nici wi
ce chłopca z traconym człowiecze stwem. W tym procesie tkwiła pułapka, któr dobrze
znał. "Niech przyszło
dzieje si samoistnie - pomy lał. - Jedyn zasad rz dz c zdolno ci
tworzenia jest wła nie akt twórczy". Trudno mu było oderwa
wzrok od wydm wielkiej pustyni. Tu, na skraju piasku,
znajdowało si kilka skał, ale wiodły one wyobra ni ku wiatrom, pyłowi, nielicznym samotnym ro linom i zwierz tom, wydmom przechodz cym w wydmy, pustyni w pustyni .
Z daleka dochodził d wi k fletu przygrywaj cego do porannej modlitwy pie
do
wilgoci, która teraz subtelnie zmieniła si w serenad dla nowego Szej-huluda. Ta wiedza sprawiła, e muzyka nabrała wyrazu wiecznej samotno ci. "Mógłbym po prostu odej
na pustyni " - pomy lał.
Wszystko by si wtedy zmieniło. Ka dy kierunek byłby równie dobry. Leto nauczył si ju
korzysta
z
ycia wolnego od pasji. Przerafinował freme sk
mistyk
do straszliwej
skrajno ci: brał to, co okazywało si niezb dne. Posiadał tylko szat , z jastrz biem Atrydów ukrytym w jej fałdach, oraz skór -która-nie-była-jego-własn . Tak łatwo mógłby st d odej ! Jego uwag
przykuł ruch wysoko na niebie: po sko nie ci tych ko cach skrzydeł
zidentyfikował s pa. Ten widok przepełnił mu pier bólem. Tak jak dzicy Fremeni, s py yły w tym kraju, bo tu wła nie przyszły na wiat. Nie znały nic lepszego. Pustynia wychowała je i nauczyła sztuki przetrwania. W czasach Muad'Diba i Alii narodziła si jeszcze jedna rasa Fremenów. To oni stanowili przyczyn , dla której Leto nie mógł odej
na pustyni
ladem ojca. Przypomniał sobie słowa
Idaho: "Ci Fremeni! S bardzo ywotni. I nigdy nie spotkałem zawistnego Fremena". Teraz kr ciło si ich pełno. Leto ogarn ła fala smutku. Wybrał drog , która miała zmieni
wiat, ale kosztem
olbrzymich wyrzecze . Musiał pokonywa coraz trudniejsze przeszkody. Kralizek - Atak Huraganu - le ał przed nim... Lecz jego omyłka miałaby takie same lub jeszcze gorsze konsekwencje. Gdzie z tyłu zabrzmiały głosy, nast pnie dzieci cy szczebiot oznajmił: - Oto on. Leto odwrócił głow . Spo ród plam winnych wynurzył si Kaznodzieja prowadzony przez dziecko. "Dlaczego ci gle my l o nim jako o Kaznodziei? - zastanowił si . - Poniewa nie jest ju Muad'Dibem ani Paulem Atryd . Pustynia uczyniła go kim innym. Pustynia i ci szakale z D ekaraty podaj cy mu du e ilo ci melan u i bez przerwy go zdradzaj cy. Kaznodzieja zestarzał si przedwcze nie; nie wskutek braku przyprawy, ale wła nie przez ni ". - Powiedziano mi, e chciałe mnie widzie - rzekł Kaznodzieja w chwili, gdy jego mały
przewodnik zatrzymał si . Leto spojrzał na dziecko, osob prawie tak wysok jak on sam, skr powan l kiem łagodzonym odrobin ciekawo ci. Młodzie cze oczy pobłyskiwały ciemno znad maski filtrfraka. Machn ł r k . - Zostaw nas. Przez chwil układ barków dziecka wyra ał bunt, potem wzi ł gór l k i wrodzony freme ski szacunek dla prywatno ci. Chłopiec odszedł. - Wiesz, e Farad'n jest ju na Arrakis? - zapytał Leto. - Tak. Gurney rozmawiał ze mn zeszłej nocy. "Bardzo chłodno cedzi słowa. Tak jak ja w dawnych czasach" - pomy lał Kaznodzieja. - Musz podj
trudn decyzj - rzekł Leto.
- My lałem, e rozwa yłe ju wszystkie warianty. - Obaj znamy t pułapk , ojcze. Kaznodzieja kaszln ł. Opanowuj ce ich obu napi cie mówiło mu, jak byli blisko decyduj cego przełomu. Leto nie mógł teraz polega wył cznie na wizji, musiał ni te sterowa . - Potrzebujesz mojej pomocy? - zapytał Kaznodzieja. - Tak. Wracam do Arrakin i chc si tam zjawi jako twój przewodnik. - Ale po co? - Wygłosisz jeszcze jakie kazanie w Arrakin? - Mo e. S jeszcze rzeczy, których im nie powiedziałem. - Nie wrócisz na pustyni , ojcze. - Je eli pójd z tob ? - Tak. - Zrobi , cokolwiek zadecydujesz. - Jeste pewny? Wraz z Farad'nem wróciła lady Jessika, twoja matka. - Bez w tpienia. Kaznodzieja ponownie kaszln ł. Zdradzał w ten sposób zdenerwowanie, na które nigdy by sobie nie pozwolił Muad'Dib. Jego ciało długo nie poddawało si re imowi samodyscypliny, a umysł zbyt cz sto szalał od przyprawy w D ekaracie. Starzec nie był pewien, czy m drze b dzie wróci do Arrakin. - Nie musisz i
ze mn - powiedział Leto. - Zostawiłem w mie cie siostr , po któr teraz
wracam. - Pójdziesz do Arrakin sam? - Tak. Musze, spotka si z Farad'nem. - Udam si z tob - westchn ł Kaznodzieja. Leto wyczuł co dziwnego w zachowaniu ojca. Czy by korzystał z przyszłowidzenia? Nie. Kaznodzieja ju nigdy tego nie zrobi. Zna pułapk kryj c si w cz ciowej zgodzie. Ka de wypowiedziane słowo wiadczyło, e zrzekł si wizji na rzecz syna, wiedz c, e wydarzenia w tym wszech wiecie zostały przez niego dokładnie przewidziane. To tylko stare przeciwie stwa nawiedzały Kaznodziej . Uciekł z jednego paradoksu, by pogr y si w drugi. - Wyruszamy za kilka minut - rzekł Leto. - Powiesz Gurneyowi? - Gurney nie idzie z nami? - Chc , eby prze ył. Kaznodzieja nagle otworzył si na wzrastaj ce napi cie. Unosiło si dookoła niego w powietrzu, tkwiło w ziemi pod stopami, stale ruchome, skupione na tym nie-dziecku, b d cym jego synem. W gardle narastał mu skowyt, do którego pchały go stare wizje. Przekl ta wi to ! Nie mógł unikn
gorzkiej istoty swych l ków. Wiedział, co zastan w Arrakin. Jeszcze
raz rozegraj parti z przera aj cymi i miertelnymi siłami, które nigdy nie przynios im pokoju.
Dziecko, które odmawia noszenia szaty po swoim ojcu, Jest symbolem najbardziej unikalnej cechy człowieka. "Nie musz by tym, czym był mój ojciec. Nie musz słucha si nakazów mojego ojca, ani nawet wierzy w to, co on. O mojej sile, jako istoty ludzkiej, stanowi mo liwo
wyboru tego, w co mam
wierzy , a w co nie; co mam zrobi , a co nie". "Leto Atryda II" biografia pióra Harq al-Ady Pielgrzymuj ce kobiety ta czyły na placu przed wi tyni w rytm muzyki b bnów i fletów. Nie miały okry
na głowach i bransolet na szyjach, ich suknie były cienkie i
przezroczyste. Gdy si odwracały, drugie, czarne włosy opadały im na twarze. Alia spogl dała na t
scen
z orlego gniazda w
wi tyni i czuła,
e widowisko
jednocze nie j poci ga i odpycha. Nadchodziła pora niadania, godzina, kiedy aromat kawy przyprawowej wypełniał cały plac, nadpływaj c od strony stanowisk przekupniów pod ocienionymi arkadami. Siostra Muad'Diba wiedziała, e wkrótce b dzie musiała wyj
i powita
Farad'na, ofiarowa mu oficjalnie dary i nadzorowa pierwsze spotkanie ksi cia z Ghanim . Wydarzenia przebiegały zgodnie z planem. Ghania go zabije i w powstałym zamieszaniu tylko jedna osoba przyst pi do konkretnego działania. Marionetki ta cz , kiedy poci ga si za sznurki. Stilgar zamordował Agarvesa, tak jak na to liczyła. A Agarves wprowadził do d iddy porywaczy, nawet o tym nie wiedz c. Miał ukryty transmiter sygnału w nowych butach, które mu podarowała. Teraz Stilgar i Irulana czekaj , uwi zieni w podziemiach wi tyni. By mo e umr , je eli nie uda si ich inaczej wykorzysta . W lochach nie byli szkodliwi. Niech zatem czekaj . Zauwa yła, e Fremeni z miasta uwa nie obserwuj tancerki na placu. Zasada równo ci seksualnej wyszła z pustyni, by przetrwa we freme skich miastach i miasteczkach. Ostatnio jednak coraz bardziej odczuwalne stawały si społeczne ró nice mi dzy m czyzn i kobiet . To równie uwzgl dniał plan. Dziel i rz d . Alia dostrzegła subteln zmian w sposobie, w jaki dwóch Fremenów patrzyło na kobiety z innych planet i ich egzotyczny taniec. "Niech patrz . Niech wypełni swe umysły ghafl ". Chocia
aluzje w oknie były szczelnie zsuni te, odczuła nagły wzrost temperatury. O tej
porze roku upał rozpoczynał si
skoro wit i osi gał maksymalne nat enie w południe.
Temperatura na kamiennej posadzce placu musiała by tancerkom, ale one wci
o wiele wy sza. Skwar dokuczał
obracały si i skłaniały, wymachuj c r koma. Poprzez taniec składały
hołd Łonu Niebios. Adiutantka zaszydziła z obcoplanetarnych kobiet i ich szczególnych oby-
czajów. Wyja niła, e kobiety pochodz z Ix, gdzie kultywuje si resztki zakazanej nauki i technologu. Alia wci gn ła nosem powietrze. Te kobiety były tak ignoranckie, tak przesadne i zacofane jak pustynne Fremenki... Dokładnie tak, jak powiedziała adiutantka, staraj c sobie zaskarbi jej wzgl dy przez doniesienie o dedykacji ta ca. Nie wiedziały nawet, podobnie zreszt jak adiutantka, e Ix symbolizowało cyfr w zapomnianym j zyku. miej c si lekko do samej siebie, Alia pomy lała: "Niech ta cz ". Taniec powoduje utrat energii, której w innym wypadku mogłyby u y do bardziej szkodliwych celów. A muzyka brzmiała przyjemnie: delikatne kwilenie na tle uderze w b benki i klaskania w dłonie. Nagle melodia uton ła w pomruku wielu głosów. Tancerki zgubiły rytm, odzyskuj c go dopiero po chwili zamieszania. Ich uwaga zd ała ku odległym wrotom, przez które wlewał si tłum jak woda wypływaj ca z otwartej luzy kanatu. Alia równie patrzyła na zbli aj c si fal . Dobiegły do niej słowa, zwłaszcza jedno, cz sto powtarzane: "Kaznodzieja! Kaznodzieja!" Wtedy zobaczyła starca st paj cego na czele z jedn r k na barku młodego przewodnika. Tancerki-pielgrzymki przerwały piruety i stan ły na stopniach prowadz cych do wi tyni. Wkrótce doł czyła do nich publiczno . Alia wyczuła ich admiracj . Sama czuła jedynie l k. "Jak on mie!" Odwróciła si , by przywoła stra niczki, lecz urwała rozkaz w pół zdania. Tłum wypełnił ju plac. Mogliby wznieci bunt, gdyby przeszkodzono Kaznodziei. Alia zacisn ła pi ci. K-a-z-n-o-d-z-i-e-j-a! Dlaczego Paul to robił? Dla połowy Fremenów był "pustynnym szale cem" a przez to - wi tym. Pozostali szeptali na lewo i prawo, e musi by Muad'Dibem. Inaczej Mahdinat nie pozwalałby mu głosi równie w ciekłych herezji. Alia dostrzegła w tłumie uciekinierów resztki ludzi z porzuconych siczy. Tam w dole było niebezpiecznie, tam mogły zosta popełnione bł dy. - Pani? Głos doszedł j
zza pleców. Odwróciła si . Zobaczyła Zi
stoj c
w łukowato
sklepionych drzwiach, prowadz cych do nast pnej komnaty. Uzbrojone stra niczki pałacowe czekały tu za ni . - Tak, Zia? - Pani, przybył Farad'n i prosi o audiencj .
- Tu? W moich komnatach? - Tak, pani. - Jest sam? - Z dwoma stra nikami i lady Jessik . Alia poło yła dło na gardle, przypominaj c sobie ostatnie spotkanie z matk . Jednak e czasy si zmieniły. Powstały zupełnie nowe warunki... - Działa błyskawicznie - stwierdziła Alia. - Jaki podaje powód? - Słyszał o... - Zia wskazała na okno. - Twierdzi, e mu doniesiono, i masz najlepszy punkt obserwacyjny. Alia zmarszczyła brwi. - Wierzysz w to, Zia? - Nie, pani. My l , e słyszał pewne plotki. Chce obserwowa twoj reakcj . - Jessika go do tego nakłoniła. - To zupełnie mo liwe, pani. - Zia, moja droga, chc , eby wykonała par do
szczególnych rozkazów. Podejd
bli ej. Zia post piła dwa kroki do przodu. - Pani? - Wpu cicie Farad'na, jego stra ników i lady Jessik , a potem przyprowad cie Ghanim . Ma wygl da w ka dym szczególe jak freme ska narzeczona... w ka dym. - Z no em, pani? - Z no em. - Ale , pani... - Ghanima nie stanowi dla mnie adnego zagro enia. - Pani, mamy powody wierzy , e uciekła ze Stilgarem bardziej po to, by go chroni , ni z jakiegokolwiek innego... - Zia! - Pani? - Ghanima zd yła zło y
pro b
o darowanie przewin Stilgarowi i Stilgar wci
pozostaje ywy. - Ale ona jest nast pczyni tronu! - Wypełnij moje rozkazy. Niech Ghanima si przygotuje. Wy lij równie pi ciu kapłanów
na plac. Niech zaprosz tu Kaznodziej . Niech zaczekaj na okazj i pomówi z nim, nic wi cej. Nie wolno im u ywa siły. Ma to by uprzejme zaproszenie. adnej siły, powtarzam. I, Zia... - Pani? - Jej głos zabrzmiał ponuro. - Kaznodzieja i Ghanima maj by wprowadzeni do mnie równocze nie. Musz wej razem, kiedy dam ci znak. Rozumiesz? - Tak, pani, ale... - Wykonaj rozkaz! Pami taj: razem! - Skinieniem głowy dała jej znak do odej cia. Gdy Zia odwróciła si , Alia dodała: - Wpu dziesi
Farad'na i moj matk , ale dopilnuj, by poprzedzało ich
najbardziej zaufanych stra niczek. Zia na moment znieruchomiała. - Stanie si wedle twej woli, pani. Alia wyjrzała przez okno. Za kilka minut jej plan zbierze krwawe niwo. Paul b dzie
obecny przy tym, jak Alia zada ostateczny cios jego pretensjom do wi to ci. Usłyszała, e nadchodz
oddelegowane przez Zi
stra niczki. Wszystko wkrótce si
sko czy. Wszystko.
Kaznodzieja zaj ł pozycj na pierwszym stopniu. Jego młody przewodnik przykucn ł obok. Alia widziała ółte szaty Kapłanów wi tyni. Odgradzał ich od Paula szeroki mur pleców. Mieli jednak wypracowane specjalne metody post powania w takich sytuacjach. Znajd sposób, by zbli y si do celu. Kaznodzieja zagrzmiał, a tłum ucichł, by wysłucha jego słów. Niech słuchaj ! Wkrótce nie b dzie adnego Kaznodziei. Weszła wita Farad'na i po chwili Ali dobiegł głos Jessiki, pytaj cej: - Alio? Nie odwracaj c si , odpowiedziała: - Witajcie, ksi
Farad'nie, matko. Chod cie i popatrzcie na to przedstawienie. - Teraz
dopiero skierowała głow w ich stron i zobaczyła wielkiego sardaukara, Tyekanika, z chmurn min wpatruj cego si w stra niczki, które zastawiły mu drog . - Ach, jakie jeste cie niego cinne - rzuciła Alia. - Pozwólcie im podej . Dwie stra niczki, działaj c bez w tpienia z polecenia Zii, stan ły mi dzy ni a go mi. Reszta odst piła na bok. Alia oparła si plecami o praw cz
okna i wskazała na nie.
- To naprawd najlepszy punkt obserwacyjny. Jessika, odziana w tradycyjn czarn ab , spojrzała na córk . Towarzyszyła Farad'nowi w spacerze do okna, ale nagle zatrzymała si mi dzy nim i stra niczkami.
- Jeste bardzo uprzejma, lady Alio - rzekł kurtuazyjnie Farad'n. - Słyszałem wiele o Kaznodziei. - A oto i on we własnej osobie - wskazała Alia. Farad'n wdział na siebie szary mundur dowódcy sardaukarów, bez ozdób. Poruszał si z gracj , która wprawiła Ali w podziw. By mo e w ksi ciu Corrino tkwiło co wi cej, ni pró na skłonno
do rozrywek.
Głos Kaznodziei wdarł si do pokoju przez przystawki gło nikowe zamontowane obok okna. Alia poczuła przenikaj cy j do szpiku ko ci dreszcz i zacz ła słucha Kaznodziei ze wzrastaj c fascynacj . - Znalazłem si na Pustyni Zan - zawołał starzec. - Na tej pustyni wyj cej z dziko ci. I Bóg rozkazał mi, bym u y nił to miejsce. Albowiem zwabiono nas na pustyni , na której przelewali my łzy i gdzie mieli my porzuci nasze obyczaje. "Pustynia Zan" - pomy lała Alia. Tak nazw nadano ziemi, na której osiedlili si pierwsi Zensunniccy W drowcy. Z nich narodzili si Fremeni. Ale co on mówił! Czy zniszczenia poczynione w siczowych twierdzach lojalnych plemion uwa ał za dostateczny powód do dumy? - Dzikie bestie zal gły si w naszych krainach - kontynuował Kaznodzieja. -
ałosne
stworzenia wypełniły domy. Wy, którzy cie uciekli z własnych siedzib, nie pomna acie ju dni sp dzonych w ród piasków. Tak, wy, którzy porzucili cie stare obyczaje, zginiecie w cuchn cym gnie dzie, je eli b dziecie trwa przy swym post powaniu. Ale gdyby cie chcieli posłucha mojego ostrze enia, to niech Pan poprowadzi nawróconych przez ziemi otchłani, w Góry Bo e. Tak, Szej-hulud poprowadzi wiernych. W ród tłumu narastał cichy pomruk. Kaznodzieja przerwał, przenosz c spojrzenie pustych oczodołów z miejsca na miejsce. Nast pnie podniósł ramiona, rozło ył je szeroko i zawołał: - O Bo e, me ciało t skni za twoj drog w suchym, spragnionym kraju! Stara kobieta stoj ca naprzeciwko Kaznodziei, bez w tpienia uciekinierka, s dz c po połatanej i znoszonej odzie y, wyci gn ła do niego r ce, wołaj c błagalnie: - Pomó nam, Muad'Dibie! Pomó nam! W nagłym, pełnym l ku skurczu w piersi Alia zapytała siebie, czy ta kobieta rzeczywi cie zna prawd . Spojrzała na matk , ale Jessika pozostała nieruchoma, dziel c uwag mi dzy stra niczki Alii, Farad'na i widok z okna. Farad'n wydawał si by zafascynowany.
Alia przylgn ła do okna, staraj c si dojrze Kapłanów wi tyni. Nie było ich nigdzie wida . Podejrzewała, e próbowali przedrze si obok drzwi wi tyni, szukaj c bezpo redniej drogi na stopnie. Kaznodzieja uniósł praw dło nad głow starej kobiety i zawołał: - Tylko sami mo ecie sobie pomóc! Byli cie zbuntowani. Sprowadzili cie suche wiatry, które ani nie oczyszczaj , ani nie daj chłodu. Nosicie brzemi pustyni, z której nadeszła tr ba powietrzna. Woda spływa na piach ze zrujnowanych kanatów. Potoki przenikaj ziemi . Woda spadła z nieba w Strefie Wydm! O, moi przyjaciele, Bóg mi tak rozkazał: "Uczy cie na pustyni prost drog do waszego Pana, albowiem jestem głosem, którym on przemawia". Wskazał sztywnym i dr cym palcem na stopnie ni ej. - To nie jest zgubiona d idda, która nigdy wi cej nie b dzie zamieszkana! Tutaj spo ywali my chleb niebieski. I tu hałas obcych wyp dza nas z domów! Oni przygotowuj pustkowie, ziemi , której nie zamieszka aden człowiek ani której nikt nie przemierzy. Tłum falował niespokojnie, uciekinierzy i freme scy mieszczanie rozgl dali si dookoła, spogl daj c na pielgrzymów Had d , stoj cych mi dzy nimi. "On mo e wywoła krwawe zamieszki! - pomy lała Alia. - Dobrze, niech mu b dzie. Kapłani pochwyc go w tym bałaganie". Ujrzała wtedy pi tk kapłanów - krótki sznureczek ółtych szat, kieruj cy si w dół stopni, ku Kaznodziei. - Woda, któr u y niali cie pustyni , zmieniła si w krew - rzekł Kaznodzieja, szeroko rozpo cieraj c ramiona. - Krew na naszej ziemi! Spójrzcie na pustyni . Kusiła obcych, by zostali w ród nas. Zjawili si i pocz li szerzy gwałt! Ich twarze s zamkni te, jakby były gotowe na ostatni wiatr Kralizeku! Zniewalaj piasek. Wysysaj jego bogactwa, skarby ukryte w gł biach. Przyjrzyjcie si im. Napisane jest: "I stan łem na piasku, i ujrzałem besti , i widziałem na jej głowie wypisane imi Boga!" W tłumie narastały gniewne pomruki. Podnoszono pi ci, potrz sano nimi. - O co mu chodzi? - szepn ł Farad'n. - Sama chciałabym wiedzie
- powiedziała Alia. Poło yła dło
na piersi, czuj c
przesycone l kiem podniecenie. Je eli on nie przestanie, tłum zwróci si przeciw pielgrzymom! Ale Kaznodzieja odwrócił si , wymierzył martwe spojrzenie w wi tyni i podniósł dło , wskazuj c w stron orlego gniazda Alii.
- Jest jeszcze jedno blu nierstwo! - wykrzykn ł - Blu nierstwo! A imi tego blu nierstwa brzmi: Alia! Nad placem zaległo milczenie. Alia zamarła w niemym osłupieniu. Tłum nie mógł jej dojrze ani dosi gn , lecz ona i tak czuła si bezbronna i pokonana. Echa uspakajaj cych słów w czaszce walczyły o lepsze z w ciekłymi uderzeniami jej serca. Kaznodzieja wci
stał z dłoni wyci gni t w kierunku okna.
Nie była w stanie zrobi nic innego, jak tylko patrze na t niewiarygodn scen . Jednak tego było ju za wiele dla kapłanów. Przerwali milczenie gniewnymi okrzykami i rzucili si biegiem w dół schodów, roztr caj c ludzi na boki. Tłum zareagował histerycznie, łami c si jak fala uderzaj ca o brzeg, naciskaj c na pierwsze linie patrz cych, porywaj c ze sob Kaznodziej . lepiec, oddzielony od przewodnika, miotał si na prawo i lewo. Wtem nad ci b zawisło
ółto odziane rami . W dłoni błysn ł krysnó . Ostrze opadło i zaton ło w piersi
Kaznodziei. Grzmot zatrzaskiwanych gigantycznych drzwi
wi tyni wyrwał Ali
z odr twienia.
Stra e zamkn ły wrota w obawie przed tłumem. Tymczasem ludzie zgromadzeni na schodach rozst pili si , czyni c woln przestrze wokół zwini tej na stopniach postaci. Nad placem zaległa niesamowita cisza. Wiele ciał le ało nieruchomo, ale tylko jedno w takim odosobnieniu. Nagle kto krzykn ł skrzekliwie: - Muad'Dib! Zabili Muad'Diba! - Na Boga! - szepn ła dr cym głosem Alia. - Na Boga...! - Troch na to za pó no, nie s dzisz? - zapytała Jessika. Alia odwróciła si , zauwa aj c w przelocie przera on twarz Farad'na. - Zabito Paula! - krzykn ła. - To był twój syn! Wiesz, co mo e sta si za chwil ? Jessika milczała. Nie powiedziano tu niczego, o czym by wcze niej nie wiedziała. Z odr twienia wyrwał j Farad'n, poło ywszy dło na jej ramieniu. - Pani - rzekł, a w jego głosie zabrzmiało tyle współczucia, e Jessika poczuła si , jakby miała za chwil pa
martwa. Przeniosła wzrok z zimnego, gniewnego oblicza Alii na pełn
smutku twarz Farad'na i pomy lała: "By mo e zbyt dobrze wykonałam swój plan". Nie mogła w tpi w słowa córki. Pami tała intonacj głosu Kaznodziei, poznaj c w niej własne nauki: długie lata sp dzone na wiczeniach z młodym m czyzn , maj cym zosta ksi ciem, który teraz le ał owini ty w zwoje podartych, zakrwawionych szmat u stopni wi tyni.
"Ghalfa mnie za lepiła" - pomy lała Jessika. Alia zawołała do jednej z adiutantek: - Przyprowad Ghanim . Jessika skupiła si na tych słowach. "Ghanim ? Po co?" Adiutantka odwróciła si do drzwi, podchodz c ku nim, by je otworzy , ale zanim cokolwiek zdołała uczyni , rozległ si niesamowity huk. To strzeliły zawiasy. Potem trzasn ła zasuwa, gruba konstrukcja z plastali, obliczona na wytrzymanie działania straszliwych sił, i drzwi przewaliły si do rodka. Stra niczki odskoczyły, wyci gaj c bro . Gwardia Jessiki i Farad'na zamkn ła koło wokół ksi cia Corrino. W wej ciu pojawiło si jednak tylko dwoje dzieci: po lewej stronie Ghanima ubrana w czarn , zar czynow sukni i Leto po prawej, w białej, zabrudzonej szacie, kryj cej pod sob gład "filtrfraka". Alia spojrzała na dzieci, na pró no próbuj c opanowa dr enie. - Zebrała si cała rodzinka, by nas powita - rzekł Leto. - Babko. - Skin ł głow ku Jessice, a nast pnie przeniósł wzrok na ksi cia Corrino. - Czy by ksi Arrakis, ksi
Farad'n? Witamy na
.
Oczy Ghanimy wydawały si by puste. Trzymała praw r k na obrz dowym krysno u i sprawiała wra enie, e chce si wyrwa z u cisku dłoni Leto, spoczywaj cej na jej ramieniu. Leto potrz sn ł ni tak, e drobne ciało dziewczynki a zadr ało. - Spójrzcie na mnie, kochani - kontynuował Leto. - Jestem Ari, Lew Atrydów. A to Arjech. - Znowu potrz sn ł ramieniem Ghanimy z t pot n sił , która wprawiała w dr enie całe jej ciało. - Lwica Atrydów. Przyszli my, by da wam Secher Nbiw, Złot Drog . Ghanima, wchłon wszy słowa hasła - "Secher Nbiw" - poczuła, jak odblokowana wiadomo
napływa do jej umysłu. Poj ła, e w tej chwili odzyskała i pobiła zgiełkliw
przeszło . Posiadła bram , przez któr
mogła zagl da
w przeszło , kiedy tylko tego
potrzebowała. Miesi ce autohipnotycznego stłumienia wytworzyły w jej umy le enklaw , sk d mogła włada własnym ciałem. Zacz ła si odwraca w stron brata, by mu o tym powiedzie , gdy zorientowała si , gdzie si znajduje i z kim. Leto pu cił rami siostry.
- Czy znasz plan działania? - szepn ła Ghanima. - Wystarczaj co dobrze - odparł Leto. Tymczasem Alia otrz sn ła si z szoku i wrzasn ła na stra niczki: - Bierzcie ich! Leto natychmiast schylił si , podniósł wywa one drzwi i pchn ł je przez sal w kierunku stra niczek. Dwie z nich legły zmia d one ci arem. Inne patrzyły osłupiałe. Drzwi wa yły z pół tony, a to dziecko rzuciło nimi z przera aj c łatwo ci . Alia zdała sobie nagle spraw , e na korytarzu musi le e obezwładniona słu ba. Inaczej nikt by tu nie wszedł. Jessika wyci gn ła podobne wnioski, lecz jednocze nie słowa Ghanimy dotkn ły rdzenia dyscypliny Bene Gesserit, która zmusiła j do koncentracji. Wnuki mówiły co o jakim planie. - Co to za plan? - zapytała Jessika. - Złota Droga, nasz imperialny plan - oparł Leto. Skin ł głow Farad'nowi. - Nie my l o mnie surowo, kuzynie. Działam równie w twoim interesie. Alia liczyła, e Ghanima ci zabije. Ja raczej pozwol ci y i zazna pewnej miary szcz cia. Alia krzykn ła na stra niczki chowaj ce si na korytarzu: - Bierzcie ich! Odpowiedzi na jej rozkaz był zupełny brak reakcji ze strony tych, do których go kierowała. - Poczekaj tu na mnie, siostro - powiedział Leto, kieruj c si ku ciotce. - Mam pewn rzecz do zrobienia. Alia cofn ła si w k t, przykucn ła i wyci gn ła nó . Zielone klejnoty na jego r koje ci błysn ły w wietle padaj cym z okna. Leto kontynuował swój marsz z pustymi, rozpostartymi r koma. Alia nagle wstała i rzuciła si na niego z no em. Leto podskoczył prawie pod sufit, zadaj c równocze nie cios lew stop . Trafił Ali w czoło i rozci gn ł j na ziemi, zostawiaj c krwawy znak na jej czole. Wypu ciła nó z dłoni. Spróbowała po niego si gn , ale Leto stał ju nad ni . Zawahała si przez moment, przywołuj c z pami ci sztuki walki Bene Gesserit. Gdy opadła na podłog , jej ciało było zwiotczałe, Raz jeszcze Leto zbli ył si do niej.
Alia wykonała zwód w lewo i jednocze nie wystrzeliła praw stop do przodu, zadaj c cios, który, gdyby trafił precyzyjnie, mógłby rozpru brzuch dorosłemu m czy nie. Leto przyj ł uderzenie na bark, chwycił stop Alii i uniósł kobiet do góry. Obracał si , kr c c ni dookoła. Słycha było wist wywoływany szybko ci , z jak wirowała i łopotała jej szata. Pozostali cofn li si . Alia wci
krzyczała, lecz nadal wirowała dookoła... dookoła... dookoła. Po chwili
umilkła. Wtedy Leto zmniejszył szybko
obrotów i delikatnie poło ył j na podłodze. Le ała,
dr c jak miertelnie wyczerpane zwierz . Leto pochylił si nad ni . - Mogłem rzuci ci o cian - rzekł. - Tak byłoby pewnie najlepiej. Daj ci jednak szans , bo na ni zasługujesz. Oczy Alii miotały si dziko z boku na bok. - Pokonali my nasze wewn trzne istnienia - kontynuował Leto. - Spójrz na Ghanim . Ona te mo e... - Alio - wtr ciła si Ghanima - mog ci pokaza , jak... - Nie! - Głos dobywaj cy si z piersi Alii brzmiał obco. Zaraz odezwały si nast pne, przeklinaj c, błagaj c. - Widzisz! Dlaczego nie słuchała ? - I znowu: - Dlaczego to robisz? Co si dzieje? - I inny głos: - Powstrzymaj ich! Jessika zatkała uszy, czuj c, jak Farad'n uspokajaj co poło ył jej dło na ramieniu. Alia wci
szalała.
- Zabij ci ! - Z jej ust tryskały obrzydliwe przekle stwa. - B d pi twoj krew! Zacz ła wykrzykiwa bezwładne, spl tane urywki zda w najprzeró niejszych j zykach. Stra niczki stłoczone w korytarzu czyniły znak czerwia, potem ciskały pi ci przy uszach. Ona była op tana! Leto stał, potrz saj c głow . Podszedł do okna i trzema błyskawicznymi ciosami wybił wzmocnione kryształem szkło - pono nie do stłuczenia - z ramy. Na twarzy Alii pojawił si przebiegły wyraz. Jessika posłyszała, jak z jej wykr conych w grymasie ust dobywa si imitacja jej głosu, parodia opanowanego tonu Bene Gesserit: - Macie zosta na swoich miejscach! Wszyscy! Jessika opu ciła dłonie i stwierdziła, e s wilgotne od łez. Alia przetoczyła si na kolana i poderwała na nogi.
- Nie wiecie, kim jestem? - zapytała z naciskiem. Usłyszeli słodki i piewny głos młodej Alii, któr ju dawno nie była. - Dlaczego wszyscy patrzycie na mnie w ten sposób? - Zwróciła błagalne oczy ku Jessice. - Matko, niech oni przestan . Jessika potrz sn ła jedynie głow , przej ta zgroz . Oto potwierdzały si stare ostrze enia Bene Gesserit. Spojrzała na Leto i Ghanim , stoj cych obok siebie. Có to oznaczało dla tych biednych bli ni t? - Jessiko - rzekł Leto, a w jego głosie usłyszała pro b - czy nie mo na unikn
Procesu-
o-Op tanie? - Kim jeste , by decydowa o Procesie? - zapytał zrz dliwie jaki m czyzna ustami Alii; zmysłowy autokrata, kra cowo zepsuty folgowaniem swym zachciankom. Oboje, Leto i Ghanima, rozpoznali ów głos: stary baron Harkonnen. Ghanima poczuła, jak ten sam głos odzywa si echem w jej głowie, ale równie to, e jej matka zatrzaskuje dla bram . Jessika wci
milczała.
- Zatem decyzja nale y do mnie - stwierdził Leto. - I do ciebie, Alio. Proces-o-Op tanie albo... - Skin ł głow w kierunku wybitego okna. - Kim jeste , e stawiasz mi warunki? - zapytała z naciskiem Alia, wci
głosem starego
barona. - Demon! - krzykn ła Ghanima. - Pozwól jej samej dokona wyboru! - Matko! - odezwała si błagalnie Alia tonem małej dziewczynki. - Matko, co oni robi ? Czego ode mnie chcecie? Pomó cie mi! - Sama sobie pomó ! - rozkazał Leto. Przez krótk chwil widział w jej oczach unicestwion obecno bezradno , spogl daj c
ciotki, błyszcz c
na niego i znikaj c . Wreszcie ciało Alii ruszyło nierównym,
sztywnym krokiem w stron okna. Z jej ust wydobył si straszliwy ryk starego barona. - Zatrzymaj si ! Zatrzymaj si , mówi ! Rozkazuj ci! Zatrzymaj si ! A masz! - Alia chwyciła si za głow , potkn ła si , ale ju oparła uda o parapet. Głos wci
szalał: - Nie rób
tego! Zatrzymaj si . Pomog ci! Mam plan! Słuchaj! Zatrzymaj si , mówi ci! Czekaj! Alia oderwała dłonie od głowy i chwyciła si rozwalonej framugi. Jednym skokiem przerzuciła ciało przez parapet i znikn ła. Spadaj c nawet nie j kn ła. Najpierw usłyszeli krzyk tłumu, a potem głuchy odgłos, gdy Alia zderzyła si
ze
stopniami. Leto spojrzał na Jessik . - Powiedzieli my ci, aby jej współczuła. Jessika odwróciła si i ukryła twarz w mundurze Farad'na.
Zało enie utrzymuj ce,
e mo na usprawni
działanie całego układu
przez ingerencj w jego wiadomy element, zdradza niebezpieczn niewiedz . Takie wła nie ignoranckie podej cie okazywali cz sto ci, którzy zwali si naukowcami i technologami. "D ihad Butlerja ska" pióra Harq al-Ady - Biega w nocy, kuzynie - powiedziała Ghanima. - Biega. Widziałe go, jak biegł? - Nie - odparł Farad'n. Czekali we dwoje przed mał sal audiencyjn w Cytadeli, dok d wezwał ich Leto. Tyekanik stał z boku, niespokojny z racji obecno ci lady Jessiki zagł bionej teraz w jakiej wewn trznej medytacji. Upłyn ła zaledwie godzina od porannego posiłku, ale wiele spraw wprawiono ju w ruch - wezwanie dla Gildii, wiadomo ci dla KHOAM i Landsraadu. Farad'n stwierdził, e ci ko jest mu zrozumie Atrydów. Rzeczywisto zakłopotanie. Wci
mówili o zar czynach. Leto miał zasi
wprawiała go w
na tronie. Oczywi cie, jego dziwna,
yj ca skóra zostanie usuni ta... ale dopiero w odpowiednim czasie... - Biega, by si zm czy - powiedziała Ghanima. - Jest wcieleniem Kralizeku. aden wiatr nie był nigdy tak szybki, jak on. Jest rozmyt plam na szczytach wydm. Widziałam go. Wci biega. A gdy w ko cu wyczerpie siły, wróci i zło y głow na moim łonie. "Popro wewn trzmatk , by znalazła dla mnie dobry sposób na mier " - b dzie błagał. Farad'n wpatrywał si w ni . W ci gu tygodnia zamieszek na placu Cytadela yła w dziwnym rytmie tajemniczych przypływów i odpływów; historie o zaci tych walkach za Murem Zaporowym docierały do niego poprzez Tyekanika, którego poproszono o militarne doradztwo. - Nie rozumiem ci - rzekł Farad'n. - By znalazła sposób, aby mógł umrze ? - Prosił mnie, abym ci przygotowała - odparła Ghanima. Nie po raz pierwszy zdziwiła j ciekawska niewinno
ksi cia Corrino. Czy było to dzieło Jessiki, czy co wrodzonego?
- Na co? - On ju nie jest istot ludzk . Wczoraj pytałe , kiedy ma zamiar usun
t
yj c skór .
Nigdy. Ona jest teraz jego ciałem. Leto ocenia, e prze yje jakie cztery tysi ce lat, zanim metamorfoza go zniszczy. Farad'n przełkn ł lin przez zaschni te gardło. - Rozumiesz, dlaczego wci
biega? - zapytała Ghanima.
- A je eli b dzie ył długo, to i tak...
- Poniewa
wspomnienie bycia człowiekiem jest w nim bardzo silne - przerwała
Ghanima. - Pomy l o istnieniach w jego wn trzu. Nie, nie potrafisz zrozumie tego, bo nigdy czego takiego nie doznałe . Ale ja wiem. Potrafi wyobrazi sobie jego ból. Nasz ojciec odszedł na pustyni , unikaj c cierpie . Alia przeobraziła si w Paskudztwo, id c na kompromis. A moja matka, chocia ma tylko niejasne poj cie o wiadomo ciach wewn trz, musi u ywa sił Bene Gesserit, by y z t wiedz ... Wła nie do tego sprowadza si szkolenie Matek Wielebnych. Leto jest zupełnie inny i nikt nigdy nie b dzie taki jak on. Farad'n czuł si ogłuszony jej słowami: Imperator yj cy cztery tysi ce lat? - Jessika wie o tym - kontynuowała Ghanima, spogl daj c na babk . - Powiedział jej to tej nocy. Nazwał si pierwsz istot w dziejach ludzko ci, układaj c plany o naprawd dalekim zasi gu. - Co... on planuje? - Złot Drog . Wyja ni ci to pó niej. - I ma dla mnie rol w tym... planie? - B dziesz moim mał onkiem - odparła Ghanima. - Leto przejmie program chowu Bene Gesserit. Jestem pewna, e babka powiedziała ci o marzeniu zakonu e skiego: o m czy nie Wielebnym z nadzwyczajnymi mocami. On jest... - Masz na my li to, e my... - Nie tylko to. - cisn ła mu rami z ciepł poufało ci . - Ma dla nas wiele innych odpowiedzialnych zada . To znaczy na czas, gdy nie b dziemy płodzi dzieci. - Có , wydaje mi si , e na to jeste jeszcze troch za młoda - odparł Farad'n, uwalniaj c swe rami . - Nigdy wi cej tego nie mów - ostrzegła. W jej głosie wyczuł lodowaty chłód. Do rozmawiaj cej pary zbli yła si Jessika i Tyekanik. - Tyek powiedział mi, e walki przeniosły si na inne planety - poinformowała Jessika. wi tynia Centralna na Biareku jest obl ona. Farad'n pomy lał,
e mówił to dziwnie spokojnym tonem. On i Tyekanik w ci gu
minionej nocy dokładnie przejrzeli doniesienia. Dziki ogie
rebelii ogarn ł całe Imperium.
Zostanie oczywi cie stłumiony, ale Leto obejmie we władanie ałosne dziedzictwo. - Jest ju Stilgar - powiedziała Ghanima. - Czekali my na niego. Ponownie uj ła Farad'na za rami .
Stary freme ski naib stan ł w drzwiach, eskortowany przez dwóch byłych komandosów mierci, jego towarzyszy z siczowych czasów. Wszyscy wło yli na siebie oficjalne czarne stroje z białymi lamówkami i ółte, ałobne opaski na czoła. Zbli ali si spokojnym, miarowym krokiem. Jessika zauwa yła, e cała uwaga Stilgara skupia si na niej, wi c kiedy si zatrzymał, zapytała: - Wci
martwisz si
mierci Duncana Idaho? - Nie podobała si jej ostro no
starego
przyjaciela. - Matko Wielebna - rzekł i z oci ganiem skłonił głow . "T dy go wiedli - pomy lała Jessika. - Jak zwykle oficjalnie i zgodnie z freme skim kodeksem, ale i z krwi trudn do zmazania". - Z naszego punktu widzenia odegrałe rol , któr wyznaczył ci Duncan. Nie pierwszy raz człowiek oddał ycie za Atrydów. Dlaczego tak si dzieje, Stil? Czasami i ty byłe na to gotów. Dlaczego? Czy dlatego, e wiesz, jak wiele Atrydzi daj w zamian? - Jestem szcz liwy, e nie szukasz zemsty - odparł. - Ale s sprawy, które musz przedyskutowa z twoim wnukiem. Mog nas one rozdzieli na zawsze. - Chcesz powiedzie , e Tabr nie zło y mu hołdu? - zapytała Ghanima. - Chc powiedzie , e zasługuj na s d. - Spojrzał zimno na Ghanim . - Nie podoba mi si sposób, w jaki zachowywali si moi Fremeni - mrukn ł. - Powrócimy do dawnych obyczajów. Bez was, je eli to b dzie konieczne. - Prawdopodobnie tylko na jaki czas - odparła Ghanima. - Pustynia umiera, Stil. Co zrobisz, kiedy nie b dzie ju czerwi, nie b dzie pustyni? - Nie wierz w to! - Za sto lat - ci gn ła Ghanima - zostanie mniej ni pi dziesi t ywych czerwi, a i te b d chore i trzymane w starannie przygotowanym rezerwacie. Zbiory przyprawy trafi do Gildii Planetarnej, a jej cena... - Potrz sn ła głow . - Widziałam obliczenia Leto. Przemierzył cał planet . On wie. - Stosujesz kolejny chwyt, by utrzyma Fremenów w roli wasali? - Czy byłe nim kiedykolwiek? - odparowała Ghanima. Stilgar nachmurzył si . Bez wzgl du na to, co zrobił, czy powiedział, przed bli niakami zawsze czuł si winny. - Zeszłej nocy Leto ujawnił mi szczegóły dotycz ce Złotej Drogi. Nie podoba mi si ten pomysł.
- To dziwne - odparła Ghanima, spogl daj c na babk . - Wi ksza cz
Imperium
przyjmie j z rado ci . - Niesie ze sob zniszczenie - mrukn ł Stilgar. - Ludzie t skni za Złotym Wiekiem - wyja niła Ghanima. - Czy nie tak, babciu? - W istocie - zgodziła si Jessika. - T skni do Imperium zbudowanego na wzór pa stwa faraonów, a te da im Leto kontynuowała Ghanima. - T skni za dostatnim spokojem, bogatymi zbiorami, zrównaniem praw obywateli z wyj tkiem panuj cego Złotego Władcy. - Ale to oznacza mier dla Fremenów! - zaprotestował Stilgar. - Jak mo esz tak mówi ? Czy nie b d
potrzebni ołnierze i odwa ni ludzie, by
zlikwidowa przypadkowe rebelie? No, Stil, ciebie i dzielnych towarzyszy Tyeka czeka mnóstwo roboty. Stilgar zerkn ł na sardaukarskiego oficera, wymieniaj c z nim niespodziewanie porozumiewawcze spojrzenie. - Leto b dzie kontrolował przypraw - przypomniała im Jessika. - B dzie ni władał absolutnie - dodała Ghanima. Farad'n wyczuł, e pewna cz
dyskusji została wiadomie zaplanowana wcze niej.
Pomogło w tym szkolenie, jakie wcze niej przeszedł z Jessika. - Pokój przetrwa wieki - kontynuowała Ghanima. - Zniknie pami
o wojnie. Leto b dzie
władał przez co najmniej cztery tysi ce lat. Tyekanik spojrzał pytaj co na Farad'na i chrz kn ł. - Tak, Tyek? - rzekł Farad'n. - Wolałbym z tob pomówi na osobno ci, ksi dr
. Farad'n u miechn ł si , znaj c pytanie
ce wojskowy umysł Tyekanika i wiedz c, e dwie inne osoby równie si go domy liły. - Nie sprzedam sardaukarów - powiedział. - Nie ma potrzeby - sprostowała Ghanima. - Słuchasz tego dziecka? - zapytał z naciskiem Tyekanik. Poczuł si ura ony. Stary naib
rozumiał konsekwencje wszystkich tych knowa , ale nikt inny nie miał zielonego poj cia o sytuacji! Ghanima u miechn ła si z powag i rzekła: - Powiedz im, Farad'n.
Farad'n westchn ł. Łatwo zapominał o fenomenie tego dziecka, które nie było dzieckiem. Mógł wyobrazi sobie ycie sp dzone z ni w roli ony, mimo rezerwy, która tkwiłaby w niej nawet w momentach najpełniejszego zbli enia. Taka przyszło
niezbyt go poci gała, ale
rozumiał jej nieunikniono . Absolutna kontrola nad zmniejszaj cymi si dostawami przyprawy! Nic nie poruszałoby si we wszech wiecie, gdyby nie przyprawa. - Pó niej, Tyek - zwlekał Farad'n. - Ale... - Pó niej, powiedziałem! - Po raz pierwszy u ył Głosu wobec Tyekanika. Zobaczył, e zaskoczony m czyzna mrugn ł oczami i zamilkł. Na wargach Jessiki zago cił niewyra ny u mieszek. - Mówi o pokoju i mierci jednym tchem - mrukn ł Stilgar. - Złoty Wiek! Ghanima wyja niła: - On poprowadzi ludzko
przez kult mierci w wolne powietrze kwitn cego ycia! Mówi
o mierci, bo to konieczne, Stil. Wykorzystuje napi cie, dzi ki któremu ywa istota wie, e yje. Kiedy jego Imperium upadnie... Och, tak, upadnie. My licie, e to jest Kralizek, ale Kralizek dopiero nadejdzie. A gdy nadejdzie, ludzie przypomn sobie, co to znaczy by
ywym. Pami
o
nim b dzie trwa tak długo, jak długo pozostanie ywy chocia jeden człowiek. Jeszcze raz przejdziemy przez prób , Stil. I wyjdziemy z niej. Zawsze powstaniemy z popiołów. Zawsze. Farad'n dopiero teraz zrozumiał, co miała na my li, mówi c mu o biegu Leto. "Nie b dzie człowiekiem" - u wiadomił sobie. Stilgar wci
jeszcze si wahał.
- Nie b dzie czerwi... - burkn ł. - Och, czerwie wróc - zapewniła go Ghanima. - Wszystkie umr w ci gu dwustu lat, ale powróc . - Jak...? - przerwał Stilgar. Farad'n poczuł przypływ objawienia. Domy lił si , co powie Ghanima, zanim zacz ła mówi . - Gildia ledwie przetrwa chude lata i to tylko dzi ki jej i naszym zapasom - powiedziała Ghanima. - Po Kralizeku b dzie jednak mnóstwo przyprawy. Czerwie odrodz si , kiedy mój brat odejdzie w piasek.
Tak, jak bywało z wieloma innymi religiami, Złote Remedium
ycia
Muad'Diba skarlało do obliczonego na pokaz szarlata stwa. Jego mistyczne znaki stały si
symbolami dla gł bszych, psychologicznych procesów, a te
procesy oczywi cie rozwijały si na dziko. Tym, czego lud potrzebował, był ywy bóg. Sytuacje naprawił dopiero syn Muad'Diba. stwierdzenie przypisywane Lu Tung-pinowi (Lu, Go ciowi Pieczary) Leto siedział na Lwim Tronie, przyjmuj c hołd od plemion. Ghanima stała obok niego, stopie ni ej. Ceremonia w Wielkiej Sali trwała ju kilka godzin. Kolejne freme skie plemiona maszerowały przed Leto w osobach posła ców i naibów. Ka da grupa niosła dary przystaj ce bogu o przera aj cej mocy; bogu zemsty, który obiecał im pokój. Zastraszył ich, zmuszaj c do ukorzenia si
w zeszłym tygodniu, wyst puj c przed
poł czonym arifem plemion. S dziowie widzieli, jak wchodził do rozpalonego pieca, wyłaniaj c si nietkni ty. Kiedy go zbadali, nie znale li na jego skórze adnych ladów oparze . Rozkazał im kłu ciało no ami, a gdy ju uderzali go ostrzami, okazało si , e nie s w stanie nic mu uczyni . Jedynym efektem, jakie dało lanie na kwasów, było powstanie ulotnych oparów. Zjadał podane mu trucizny i miał si z przera enia Fremenów. Potem przywołał czerwia i stan ł tu przed jego paszcz . Na koniec udał si na l dowisko w Arrakin, gdzie poruszył fregat Gildii, chwytaj c za jeden z jej stateczników. Wysklepiona przestrze Wielkiej Sali pochłaniała ostre d wi ki. W komnacie rozlegał si jedynie nieustaj cy szmer poruszaj cych si stóp. Czu było zapach kamiennego pyłu przyniesionego z zewn trz. Jessika, która nie chciała wzi
udziału w uroczysto ci, obserwowała wydarzenia z
okienka szpiegowskiego ukrytego wysoko nad tronem. Jej uwag
przykuwał Farad'n.
U wiadomiła sobie,
e Leto i Ghanima
e oboje zostali wymanewrowani. Oczywi cie,
przewidzieli posuni cia zakonu e skiego. Bli ni ta mogły zasi gn
rady wewn trz siebie od
dowolnej ilo ci Bene Gesserit, wi kszej ni ich yło obecnie w całym Imperium. Szczególn gorycz napawał j fakt, e mitologia zakonu stała si dla Alii pułapk . Strach wspiera si na strachu? Nawyki pokole wycisn ły na niej pi tno Paskudztwa. Oczywi cie, e była op tana. I nagle okazało si , e istniej drogi wyj cia z pułapki, z czego skorzystali Leto i Ghanima. Nie jedna, ale dwie. Najbardziej denerwowało j zwyci stwo Ghanimy. Bli niaczk ocaliło stłumienie hipnotyczne w warunkach stresu, poł czone z koj cym wpływem
sprzyjaj cych jej przodków. Mogło to ocali równie Ali . Pozbawiona nadziei Alia nie mogła jednak nic zdziała , dopóki nie było ju za pó no. Woda Alii zrosiła piach. Jessika westchn ła i przeniosła uwag na Leto. Na honorowym miejscu, obok jego prawego łokcia, stał wielki dzban z wyobra eniem firmamentu, zawieraj cy wod Muad'Diba. Leto twierdził, e Paul w jego wn trzu miał si z tego symbolu. Przechwałki
wnuka
i
ten
dzban
spowodowały,
e
podtrzymała
decyzj
o
nieuczestniczeniu w ceremoniale. Wiedziała, e tak długo, jak b dzie y , nie zaakceptuje Paula przemawiaj cego ustami Leto. Fakt, e ród Atrydów ocalał, napawał j rado ci , ale wydarzenia, które miały nadej , były dla niej zbyt ci kie, by mogła je znie . Farad'n siedział ze skrzy owanymi nogami obok dzbana z wod
Muad'Diba. Zaj ł
miejsce Pisarza Królewskiego, obj wszy z rado ci nowo ustanowione stanowisko. Farad'n czuł, e sprawnie adaptuje si do nowej rzeczywisto ci, cho Tyekanik wci unosił si gniewem i straszył konsekwencjami. Tyekanik i Stilgar tworzyli wspólnot -opozycj , która wyra nie bawiła Leto. W czasie trwania uroczysto ci przed tronem Atrydy przeszły tłumy niezrównanych wojowników. Ich odnowiona przysi ga wierno ci nie mogła budzi w tpliwo ci. Kłaniali si przed nim, pokornie zawstydzeni tym, o czym doniósł arif. Wreszcie ceremonia zacz ła zbli a si do ko ca. Ostatni z naibów, Stilgar, stan ł przed Leto w "pozycji honoru stra y tylnej". Zamiast koszy ci kich od przyprawy, klejnotów ognia czy jakichkolwiek innych kosztownych darów, których sterty le ały wokół tronu, Stilgar przyniósł opask ze splecionego włókna przyprawowego. Jej wzór zdobił złoto-zielony Jastrz b Atrydów. Ghanima rozpoznała dar i rzuciła na Leto szybkie spojrzenie. Stilgar poło ył opask na drugim stopniu poni ej tronu i skłonił si nisko. - Darowuj ci opask na głow noszon przez twoj siostr w czasie, gdy przebywali my na pustyni - powiedział. Leto stłumił wybuch miechu. - Wiem, e macie kłopoty - odparł Leto. - Czy jest co , co chciałby w zamian? - Wskazał dłoni na stosy kosztownych darów. - Nie, panie. - Przyjmuj zatem twój dar - rzekł Leto. Pochylił si do przodu, zgarn ł skraj szaty
Ghanimy i oddarł z niej cienkie pasmo. - W zamian daj ci ten kawałek szaty Ghanimy, szaty, któr miała na sobie w chwili, gdy porwano j z pustynnego obozu, co zmusiło mnie, bym j ocalił. Stilgar przyj ł dar dr c dłoni . - Szydzisz ze mnie, panie? - Szydzi z ciebie? Na moje imi , Stilgar, nigdy nie mógłbym z ciebie szydzi . Dałem ci bezcenny dar. Rozkazuj ci nosi go zawsze blisko serca, jako przypomnienie, e wszyscy ludzie s skłonni popełnia bł dy i e wodzowie s tak e lud mi. Fremen parskn ł miechem. - Jakim naibem mógłby zosta , panie! - Jakim naibem jestem! Naibem naibów. Nigdy o tym nie zapominaj! - Jak ka esz, panie. - Stilgar westchn ł, przypominaj c sobie raporty z arifu. I pomy lał: "Kiedy chciałem go zabi . Teraz jest za pó no". Jego spojrzenie padło na dzban: nieprzejrzyste złoto, pokryte zieleni . - Oto woda mojego plemienia. - I mojego - rzekł Leto. - Rozkazuj ci przeczyta inskrypcj wyryt na boku naczynia. Przeczytaj j gło no, aby wszyscy słyszeli. Stilgar spojrzał pytaj co na Ghanim , ale ona podniosła podbródek, daj c mu tym gestem odpowied , która przeszyła go dreszczem. Czy te atrydzkie skrzaty chc , by wci swoj porywczo
odpowiadał za
i omyłki?!
- Przeczytaj to - rozkazał Leto, wskazuj c naczynie. Stilgar powoli wszedł na stopnie, nachylił si i przeczytał na głos: - "Ta woda jest najwy sz esencj , ródłem kieruj cego si na zewn trz stworzenia. Cho nieruchoma, jest istot wszelkiego ruchu". Có znacz te słowa, panie? - szepn ł Stilgar. - Ciało Muad'Diba przypomina pust
skorup , tak
jak ta, któr
porzuca owad -
powiedział Leto. - Władał wewn trznym wiatem, podczas gdy zewn trzny miał we wzgardzie, i w ten sposób doprowadził do katastrofy. Władał zewn trznym wiatem, wył czaj c z tego wiat wewn trzny, i to oddało jego nast pców na pastw demonów. Złote Remedium zniknie z Diuny, ale my l Muad'Diba b dzie trwała, a jego woda poruszy naszym wszech wiatem. Stilgar skłonił głow . Mistycyzm wprawiał go w zakłopotanie. - Pocz tek i koniec zawsze s jedno ci - kontynuował Leto. - yjecie w powietrzu, a nie widzicie go. Faza si zamkn ła. Z tego zamkni cia wyrasta pocz tek jej przeciwie stwa. Tak oto
b dziemy mieli Kralizek. Wszystko powróci pó niej w zmienionej formie. Wy czuli cie my li w głowach, wasi nast pcy b d czuli je w brzuchach. Wracaj do siczy Tabr, Stilgar. Gurney Halleck doł czy do ciebie jako mój doradca w waszej radzie. - Nie ufasz mi, panie? - Ufam ci całkowicie, inaczej nie wysyłałbym Gurneya. Halleck przeprowadzi pobór do nowej armii, której wkrótce b dziemy potrzebowali. Przyjmuj twoj przysi g wierno ci lennej, Stilgar. Jeste wolny. Fremen ukłonił si nisko, tyłem zst pił ze stopni, odwrócił si i wyszedł z sali. Inni naibowie równym krokiem pod yli za nim, zgodnie z freme sk zasad , e "ostatni b d pierwszymi". Lecz gdy wychodzili, do tronu docierały niektóre z ich pyta : - O czym rozmawiałe , Stilgar? Co znacz te słowa o wodzie Muad'Diba? Leto zwrócił si do Farad'na: - Czy zanotowałe wszystko, pisarzu? - Tak, panie. - Babka powiedziała mi, e dobrze wyszkoliła ci w procesach zapami tywania Bene Gesserit. To dobrze. Nie chc , by skrobał na papierze. - Jak rozka esz, panie. - Chod i sta obok tronu - rzekł Leto. Farad'n usłuchał, bardziej ni
kiedykolwiek wdzi czny za szkolenie Jessiki. Gdy
przyjmowało si do wiadomo ci fakt, e Leto nie był ju istot ludzk i nie my lał jak istota ludzka, idea Złotej Drogi wydawała si jeszcze bardziej przera aj ca. Leto spojrzał na Farad'na. Na posadzce Wielkiej Sali czekali doradcy Wewn trznego Kr gu. Stali jednak zbyt daleko, by cokolwiek słysze . Ghanima podeszła bli ej i oparła si ramieniem o tron. - Nie zgodziłe si jeszcze na oddanie mi sardaukarów w słu b - powiedział Leto. - Ale zrobisz to. - Jestem ci winien wdzi czno , ale
dasz zbyt wiele - odparł Farad'n.
- My lisz, e b dzie im le z moimi Fremenami? - yliby zgodnie jak ci nowi przyjaciele, Stilgar i Tyekanik. - Mimo to odmawiasz? - Oczekuj propozycji.
- Zatem musz j zło y , wiedz c, e nigdy na ni nie odpowiesz. Modl si , eby nauki mojej babki wystarczyły. By mo e mnie zrozumiesz. - Zrozumie co? - Ka da cywilizacja stwarza własn mistyk - powiedział Leto. - Buduje si j jako barier przeciwko zmianom. Wszystkie mistyki s podobne przy stawianiu owych zapór: mistyka religijna, bohatersko-przywódcza, mistyka nauki i technologii, mistyka samej duszy. yjemy w Imperium, które wła nie taka mistyka ukształtowała i teraz rozpada si ono, poniewa wi kszo ludzi nie potrafi dostrzec ró nic mi dzy mistyk a rzeczywistym wszech wiatem. Widzisz, mistyka jest jak op tanie przez demona. D y do przej cia wiadomo ci. - Rozpoznaj w tych słowach m dro
Jessiki - wtr cił Farad'n
- I bardzo słusznie, kuzynie. Pytała mnie, czy jestem Paskudztwem. Zaprzeczyłem. Po raz pierwszy skłamałem. Widzisz, Ghanima unikn ła op tania, ale ja nie. Byłem zmuszony równowa y
wewn trzne istnienia pod naciskiem wyj tkowo wielkich dawek melan u.
Musiałem w ród nich znale
aktywn pomoc. Czyni c to, unikałem najbardziej zło liwych
istnie . Wybrałem głównego pomocnika, korzystaj c z usług wiadomo ci mojego ojca. Nie jestem teraz ani sob , ani tym pomocnikiem. Raz jeszcze: nie jestem Leto II. - Wyja nij to. - Cechujesz si godn podziwu bezpo rednio ci - stwierdził Leto. - Jestem wspólnot zdominowan przez staro ytnego władc . Jego imi brzmi Harum. Pami
o nim zgin ła z racji
wrodzonej słabo ci i przes dów nast pców, ale jego poddani
yli we wzniosło ci
podporz dkowanej rytmom natury. Działali nie wiadomie, w miar zmian pór roku. Płodzili jednostki, które były krótko yj cymi, przes dnymi istotami, łatwymi do rz dzenia przez bogakróla. Jako cało
stanowili pot ny naród.
- Nie podoba mi si to, co mówisz - powiedział Farad'n. - Ani mnie, naprawd - odparł Leto. - Ale taki wszech wiat stworz . - Dlaczego? - Tego nauczyłem si
na Diunie.
mier
jest najwi kszym widmem, jakim wci
straszymy tu ludzi. Ludzie w takim społecze stwie zgin , zapatrzeni we własny p pek. Lecz kiedy nadejdzie czas na przeciwie stwo, to gdy powstan , b d wielcy i pi kni. - Unikasz odpowiedzi na moje pytanie - zaprotestował Farad'n. - Nie ufasz mi, kuzynie.
- Ani ty swej babce. - Mam ku temu powody - odparł Leto. - Bene Gesserit s w ko cu pragmatystkami. Wiesz, podzielam ich pogl d na wszech wiat. Ty tak e nosisz znaki przynale no ci do tego wszech wiata. Zachowujesz nawyki władzy, oceniaj c otoczenie w kategoriach potencjalnego zagro enia i warto ci. - Zgodziłem si zosta twoim pisarzem. - Bo taka rola pokrywa si z twoim prawdziwym talentem: talentem historyka. Jeste sko czonym geniuszem w odczytywaniu tera niejszo ci w kategoriach przeszło ci. W kilku przypadkach przewidziałe moje posuni cia. - Nie podobaj mi si te zawoalowane insynuacje - rzekł Farad'n. - Dobrze. Pokonałe ambicj i naprawd zadowoliłe si obecnym, ni szym statusem. Czy moja babka nie ostrzegała ci przed niesko czono ci ? Przyci ga nas ona jak iluminacja w ród nocy, o lepiaj c tak, e dokonujemy czynów, które mog odcisn
si na wszystkim, co
sko czone. - To aforyzmy Bene Gesserit! - zaprotestował Farad'n. - Ale bardzo precyzyjne - powiedział Leto. - Bene Gesserit wierzyły,
e potrafi
przewidzie kurs ewolucji. Tyle tylko, e przegapiły oczywisty fakt, i same ulegn zmianie w trakcie tego procesu. Zało yły, e pozostan w miejscu, podczas gdy ich plan chowu b dzie si rozwijał. Nic bardziej głupiego nie mogły wymy li . Patrz na mnie uwa nie, Farad'n, bo ju nie jestem człowiekiem. - Tak twierdziła twoja siostra. - Farad'n zawahał si . - Jeste ... Paskudztwem? - Według definicji zakonu, by mo e. Harum jest okrutny i samowładczy. Ja równie . Zrozum mnie dobrze: mam w sobie okrucie stwo gospodarza, a ludzki wszech wiat jest moj dziedzin . Fremeni trzymali kiedy jako zwierz ta domowe oswojone orły, a ja b d trzymał oswojonego Farad'na. Twarz ksi cia pociemniała. - Strze si moich pazurów, kuzynie. Dobrze wiem, e moi sardaukarzy padliby w walce z Fremenami. Ale dotkliwie by my si poranili, a szakale czekaj , by rozszarpa słabych. - Obiecuj , e b d ci wła ciwie u ywał - rzekł Leto. Pochylił si do przodu. - Czy nie powiedziałem, e ju nie jestem człowiekiem? Uwierz mi, kuzynie. adne dziecko nie narodzi si z moich l d wi, poniewa ich ju nie mam. I to zmusza mnie do drugiego kłamstwa.
Farad'n czekał w milczeniu, zrozumiawszy w ko cu kierunek, w którym d ył Leto. - Wyst pi przeciw freme skim zakazom - kontynuował Leto. - Zaakceptuj to, bo innej alternatywy mie nie b d . Trzymałem ci przy sobie, zwodz c obietnic zar czyn, ale mi dzy tob i Ghanim nie dojdzie do adnego zwi zku. Moja siostra wyjdzie za mnie! - Ale ty... - Po lubi mnie, powiedziałem. Ghanima musi zapewni ci gło
linii Atrydów. To tak e
problem programu chowu Bene Gesserit. - Odmawiam - rzekł Farad'n. - Odmawiasz zostania ojcem dynastii Atrydów? - Jakiej dynastii? B dziesz zajmował tron przez tysi ce lat. - I wiczył twoich potomków na własne podobie stwo. Przejd najintensywniejszy, najwszechstronniejszy program szkolenia w całej historii. B dziemy ekosystemem w miniaturze. Widzisz, je eli zwierz ta obieraj jaki system prze ycia, musi on by oparty na warunkuj cych si społeczno ciach, wzajemnej zale no ci, wspólnej pracy w ogólnym planie, który jest tym systemem. I system ten wyda najm drzejszych władców, jakich kiedykolwiek widziano. - Ubierasz w pstre słówka najwstr tniejsze... - Kto inaczej prze yłby Kralizek? - zapytał Leto. - Obiecuj ci, e Kralizek nadejdzie. - Jeste szalonym człowiekiem! Zniszczysz Imperium. - Oczywi cie, e tak... I nie jestem ju człowiekiem. Ale stworz w ludziach now wiadomo . Powiadam ci, e pod pustyni Diuny jest ukryty najwi kszy skarb wszechczasów. Nie kłami . Gdy umrze ostatni czerw i wybierze si z piachu reszt melan u, te gł boko zakopane skarby zalej nasz wszech wiat. Gdy zniknie pot ga monopolu na przypraw i gdy wyczerpi si ukryte zapasy, pojawi si nowe siły. Ghanima zdj ła r k z oparcia tronu, podeszła do Farad'na i wzi ła go za r k . - Tak jak moja matka nie była nigdy on , tak ty nie b dziesz m em - rzekł Leto. - Ka dy dzie , ka da chwila przynosi zmiany - dodała Ghanima. - Człowiek uczy si , rozpoznaj c te chwile. Farad'n czuł ciepło drobnej dłoni Ghanimy. Rozumiał tok argumentów Leto. Ani razu nie u yto wobec niego Głosu. To chwyt dla prostaków, nie dla umysłu. - Czy to wła nie proponujesz za sardaukarów? - zapytał. - O wiele, wiele wi cej, kuzynie. Ofiarowuj twoim potomkom Imperium. Ofiarowuj ci
pokój. - A jakie b d skutki, je eli odrzuc twój pokój? - Jego przeciwie stwo - odparł z ironi Leto. Farad'n potrz sn ł głow . - My l , e cena za moich sardaukarów jest bardzo wysoka. Czy musz by pisarzem, a w ukryciu ojcem twojej królewskiej linii? - Musisz. - B d ci si opierał ka dego dnia mojego ycia. - Ale wła nie tego po tobie oczekuj , kuzynie. Dlatego ci wybrałem. Nadam ci nowe imi . Od tej chwili nazywa si b dziesz Złamaniem Obyczaju, co brzmi w naszym j zyku: Harq al-Ada. No, kuzynie, nie b d uparciuchem. Moja matka dobrze ci wyszkoliła. Oddaj mi sardaukarów. - Oddaj mu ich - zawtórowała Ghanima. Farad'n usłyszał w jej głosie l k. Czy by bała si o niego? - S twoi - zdecydował wreszcie. - Zaiste - powiedział Leto. Podniósł si z tronu osobliwie płynnym ruchem, jak gdyby utrzymywał straszliwe moce pod najdelikatniejsz kontrol . Zst pił po schodach do poziomu Ghanimy i obrócił j łagodnie, dopóki nie stan ła do niego plecami. Wtedy sam równie si obrócił, dotykaj c jej pleców swoimi. - Zapami taj, kuzynie - Harq al-Ado. Plecami do pleców, na zawsze. B dziemy tak sta na naszym lubie. - Spojrzał ironicznie na Farad'na i zni ył głos. - Pami taj o tym kuzynie, gdy b dziesz stał twarz w twarz z moj Ghanim . Pami taj, e kiedy b dziesz szeptał czułostki o miło ci, twoje plecy pozostan odsłoni te. Odwracaj c si od nich, zszedł po stopniach do oczekuj cych dworzan, zabieraj c ich ze sob . Po chwili wyszedł z sali. Ghanim raz jeszcze wzi ła Farad'na za r k , długo wpatruj c si w drzwi, za którymi znikn ł Leto. - Jedno z nas musiało zaakceptowa udr k - powiedziała - a on zawsze był silniejszy.
TERMINOLOGIA IMPERIUM A ABA: lu na szata, zwykle czarna. ADAB: władcza pami , która ogarnia człowieka sama z siebie. AJAT: znaki ycia (zwykle: ajat i burhan ycia; patrz BURHAN). AKSOLOTLOWY ZBIORNIK: urz dzenie zawieraj ce ko cowe produkty technologii aksolotlowej, najistotniejszego osi gni cia Tleilaxan. Technologia aksolotlowa nie ograniczała si wył cznie do samego zbiornika, który był wynikiem znacznie wcze niejszych, długotrwałych bada genetycznych i przekształce i nieco tylko przewy szał sztuczn macic . Wytworami techniki aksolotlowej Tleilaxan były m. in. ghole, "wypaczeni" mentaci oraz lepsza, "poprawiona" rasa Nawigatorów Gildii Planetarnej (patrz: GHOLE oraz NAWIGATORZY). ALAM AL-MITHAL: mistyczna kraina podobie stwa, gdzie nie ma adnych fizycznych ogranicze . ARIF: (frem.) s dzia lub s d. ARRAKIN: pierwsza osada na Arrakis, do czasu obj cia Diuny w pseudolenno przez ród Harkonnenów siedziba rz du planetarnego. Po przej ciu planety przez ród Atrydów miasto Arrakin ponownie zostało obrane planetarn stolic . ARRAKIS: trzecia planeta Canopusa, bardziej znana jako Diuna; jedyne
ródło
yciodajnej przyprawy-melan u. B BALISETA: pochodz cy w prostej linii od cytry dziesi ciostrunowy, szarpany instrument muzyczny. Ulubiony instrument imperialnych trubadurów. BASZAR (cz sto PUŁKOWNIK BASZAR): termin z militarnego leksykonu rodu Corrinów, oznaczaj cy oficera sardaukarów o jeden stopie wy szego rang od pułkownika w zunifikowanej hierarchii Imperium. Stopie utworzony dla wojskowego komendanta podregionu planetarnego (patrz: SARDAUKARZY). BENE GESSERIT (1): wychowanka staro ytnej szkoły kształcenia ducha i ciała (szkoły macierzystej na Wallach IX lub jednej ze szkół regionalnych, rozsianych na planetach; patrz poni ej). BENE GESSERTT (2): zakon
e ski, w ci gu stuleci działaj cy za parawanem
półmistycznej szkoły kształcenia ducha i ciała (zało onej przede wszystkim dla dziewcz t po
tym, jak D ihad Butlerja ska zniszczyła tak zwane "my l ce machiny" i roboty). BESTIA RABBAN: Glossou Rabban (10132-10193), hrabia z Lankiveil, siridar-regent barona Vladimira Harkonnena na Arrakis. B.G.: argonowe okre lenie Bene Gesserit BIBLIA PROTESTANCKO-KATOLICKA: "Ksi ga Ksi g", pismo wi te opracowane przez Kongres Ekumeniczny Federacji (K.E.F.), który odbył si na neutralnej wyspie Starej Ziemi; zrewidowane poł czenie staro ytnych pism wi tych, zawieraj ce elementy najstarszych religii, ł cznie z Maometh Saari, chrze cija sk Mahayann , katolicyzmem zensunnickim i przekazami buddislamskimi. Za najwy sze przykazanie Bibli P.K. uwa a si : "Nie b dziesz kaleczył ducha".. BI-LAL KAIFA: Amen. (Dosłownie: niczego ju nie trzeba wyja nia ). BINDU: termin odnosz cy si do układu nerwowego człowieka, szczególnie do szkolenia nerwów. Cz sto okre lane jako bindu-nerwatura (patrz: PRANA oraz SZKOLENIE). BLECH: otwarta, płaska pustynia. BURHAN: dowody ycia (zwykle: ajat i burhan ycia; patrz: AJAT). BURKA: izolowana opo cza, któr Fremeni nosili na pustyni. C CENZORKA PRZEŁO ONA: potocznie: Bene Gesserit Jasnowidz ca - Wielebna Matka Bene Gesserit b d ca jednocze nie dyrektork szkoły regionalnej B.G. CHAKOBSA: tak zwany "j zyk magnetyczny", który wywodzi si
cz ciowo z
pradawnego Bhotani (Bhotani-d ib, gdzie "d ib" oznacza dialekt). Mieszanina staro ytnych narzeczy zmodyfikowanych przez rozmaite grupy w celu dochowania tajemnicy. Podstaw "j zyka magnetycznego" stanowi j zyk łowiecki Bhotani: argon najemnych morderców z okresu pierwszych Wojen Assassinów. CHAUMAS: w niektórych dialektach: aumas. Trucizna podana w pokarmie, (dokładnie w suchym po ywieniu, w odró nieniu od trucizny podanej w jaki inny sposób). CHAUMURKY: jedna z najbardziej znanych i popularnych trucizn, cz sto u ywana przez assassinów. Chaumurky była bezbarwn i bezwonna ciecz , podawan prawie zawsze w napojach. W niektórych dialektach: murky lub musky. CHWYTOWÓD: zewn trzny przewód filtrfraka, odprowadzaj cy wydychan przez nos wilgo do systemu odzyskowego filtrfraka (patrz: FILTRFRAK).
CORIOLISA, KURZAWA: ka da wi ksza burza piaskowa na Diunie, której wiej ce na otwartych równinach wiatry wzmagane s przez ruch obrotowy planety, a osi gaj pr dko
do
700 km/h. Kurzawa Coriolisa powoduje "deszcz piasku" (el-sajal - opad pyłu wzniesionego na redni wysoko , ok. 2000 m, lub matar - opad pyłu wzniesionego na du
wysoko , powy ej
2000 m). CORRINÓW, RÓD: ród pochodz cy z Salusa Secundus (trzeciej planety Gammy Waiping), bior cy sw nazw od niby-mgławicy Corrin, w pobli u której rozegrała si słynna bitwa kosmiczna (w roku 88 P.G.), ustalaj ca jego panowanie nad Imperium. Padyszach Imperator Szaddam IV, ojciec Irulany Corrino-Atrydy, był ostatnim, osiemdziesi tym pierwszym władc z dynastii Corrinów. Po mierci Szaddama IV spadkobierc fortuny rodu został Farad'n, syn Wensicji (trzeciej córki Padyszacha Imperatora) i hrabiego Dalaka Fenringa, jednak e do czasu uzyskania odpowiedniego wieku regencj w jego imieniu sprawowała matka. CYTADELA: pałac w Arrakin; najwi ksza budowla w całej historii ludzko ci, zbudowana podczas dwunastoletniej D ihad Fremenów i panowania Paula Muad'Diba Atrydy. Budowa Cytadeli została sfinansowana dzi ki handlowi przypraw . W jej skład wchodzi wiele całych budowli z ujarzmionych przez d ihad planet, które zostały przewiezione galeonami Gildii. CZERW PUSTYNI: patrz: SZEJ-HULUD. D DAO: trans odr twienia, rodzaj letargu bindu, w którym Bene Gesserit mo e spowolni swoje fizjologiczne czynno ci do poziomu na kraw dzi utrzymania ycia. Trans pomocny w celu przetrwania w zagra aj cych yciu warunkach, a tak e potrzebny do odmłodzenia komórek. DIUNA: potoczna nazwa Arrakis, trzeciej planety Canopusa. DRUGA D IHAD: patrz: D IHAD FREMENÓW. DRUGI KSI
YC: mniejszy z dwóch satelitów Arrakis, godny uwagi ze wzgl du na
sylwetk skoczka pustynnego w rze bie powierzchni (patrz: PIERWSZY KSI
YC).
DRYF: wtórna kolektorowa faza generatora polowego Holtzmana. Znosi ci enie w pewnych granicach, okre lonych proporcjami masy i zu ycia energii. DRYFOWA LAMPA: patrz: KULA WI TOJA SKA. DUDNIK: freme ski przyrz d w kształcie krótkiego palika z mechanizmem spr ynowym i kołatk na ko cu, u ywany w dwóch celach: przywołania lub odci gni cia czerwi pustyni. Po wbiciu go w bardziej zwart , nawietrzn
stron
wydmy i zwolnieniu
mechanizmu spr ynowego, kołatka wydawała charakterystyczne "dudnienie" przywabiaj ce szej-huludy. Jako niezast piona pomoc w podró y, cz sto niezb dna dla prze ycia, dudnik był jednym z elementów wyposa enia fremsaka (patrz: FREMSAK). DYSTRANS: urz dzenie składaj ce si malutkiego kryształu wa cego niecałe pi
z dwóch cz ci: translatora falowego miligramów, wszczepionego stworzeniu
przenosz cemu wiadomo , i z kodera-dekodera - rurki długo ci ok. dziesi ciu centymetrów i siedmiu milimetrów rednicy. Urz dzenie słu y do wykonywania odbitek neuronowych w układzie nerwowym przedstawicieli gatunków rz du Chiroptera lub ptaków w celu specyficznej komunikacji (rozwini tej w znacznym stopniu przez Fremenów). Po wszczepieniu translatora naturalny głos zwierz cia zawiera zapis wiadomo ci, któr z tej fali no nej mo na wyodr bni za pomoc drugiego dystransu. Dystrans wynaleziono na Ix (dziewi tej planecie Eridani A) około roku 10000 E.G., a w 10179 dokonano pierwszej pomy lnej implantacji kryształku dystransowego u człowieka. D EKARATA: legendarna sicz ogłoszona tabu wiele pokole przed zapocz tkowaniem ekologicznej transformacji Arrakis, poniewa była miejscem zamieszkania "wolnych insektów" (patrz: IDUALI). Dzi ki powszechnemu sprzymierzeniu freme skich plemion D ekarata została zaatakowana, a jej mieszka cy eksterminowani. D IHAD: " wi ta wojna", krucjata religijna, krucjata fanatyczna. D IHAD BUTLERJA SKA: krucjata przeciwko maszynom my l cym, komputerom i wiadomym robotom, zwana potocznie Wielk Rewolt . Napi cie mi dzy programistami a tymi, którzy uznawali wy szo
zdolno ci człowieka (znaczone raz po raz mniejszymi i wi kszymi
pogromami antykomputerowymi) wzrastało przez przeszło pi set lat, by w roku 201 P.G. przemieni si z rebelii w siej c
mier i zniszczenie prawie stuletni d ihad, zako czon w 108
P.G. Główne przykazanie D ihad Butlerja skiej zachowało si w Biblii P.K. jako "Nie b dziesz czynił machin na obraz i podobie stwo rozumu ludzkiego". D IHAD FREMENÓW (zwana te
D IHAD MUAD'DIBA): krucjata religijna
(rozpocz ta w roku abdykacji Szaddama IV Corrino - 10196 E.G.), któr Fremeni ponie li w kosmos w celu podporz dkowania całego znanego wszech wiata nowemu władcy. D ihad pochłon ła przeszło sze dziesi t miliardów ofiar, spustoszyła dziewi dziesi t planet, kompletnie zdemoralizowała pi set innych. Jej najwi kszy impet trwał zaledwie dwana cie standardowych lat. Kwizarzy Tafwidzi (freme scy kapłani) traktowali D ihad Muad'Diba jako
narz dzie szerzenia swej religii. Wi kszo
z czterdziestu wykorzenionych przez nich wyzna
zniszczono po kampanii w układzie Molitor. E E.G.: "era Gildii", skrót w kalendarzu Imperium opartym na dacie powstania monopolu Gildii Planetarnej (patrz: P.G.). EKOLOGICZNA TRANSFORMACJA DIUNY: plan, maj cy na celu zmian ekologii i klimatu Arrakis. Jego realizacj rozpocz ł Pardot Kynes (10121-10175), ojciec Lieta-Kynesa (10156-10191). ELAKKA: niewysokie, krwisto-słojowate drzewa z Ekaz (czwartej planety Alfa Centauri B), najlepiej znane z produktów z nich otrzymywanych: lin, narkotyku elakka i semuty. ERG: rozległy obszar pustyni pokryty wydmami, morze piasku. F FAI: danina wodna ("podatek od ochrony"), główna forma płatno ci podatku na Arrakis. FAUFRELUCHES: egzekwowany przez Imperium sztywny system podziału klasowego. "Miejsce dla ka dego człowieka i ka dy człowiek na swoim miejscu". FEDAJKINI: freme scy komandosi mierci, najbardziej przera aj cy wojownicy swoich czasów, którzy słu yli Muad'Dibowi podczas jego pierwszej bitwy przeciw rodowi Harkonnenów i siłom Corrinów, a pó niej jako elitarne formacje w Drugiej D ihad. Po odej ciu Paula Muad'Diba na pustyni , w roku 10210 Alia rozwi zała oddziały fedajkinów. (Historycznie: grupa ludzi, którzy si zebrali i przysi gli po wi ci
ycie w imi sprawiedliwo ci).
FILTRFRAK: osłaniaj cy ciało ubiór wynaleziony na Arrakis przez Fremenów, pozwalaj cy na przetrwanie w pustyni poprzez zapobieganie utraty wydalanej wody i wilgoci. Jego
podstaw
stanowi
mikrowarstwowa
tkanina,
stanowi ca
pochłaniacz
ciepła
i
wysokowydajny system filtracyjny wydzielin ciała. Warstwa stykaj ca si ze skór jest lekko porowata i po wchłoni ciu przez filtrfrak ciepła przenika przez ni pot. Nast pne dwie warstwy zawieraj
włókna wymiany ciepła i osadniki soli, która jest odzyskiwana. Mocz i fekalia
przetwarzane s w specjalnych podkładkach udowych. Siły pompuj cej dostarczaj filtrfrakowi głównie ruchy ciała (oddychanie i kroki - dzi ki zamontowanym w pustynnych butach temag pompom pi towym), a tak e działanie osmotyczne. W otwartej pustyni na twarzy nosi si specjaln mask , przez której filtr naustny wdycha si powietrze. Wydech nast puje przez nos, w który wkłada si specjalny chwytowód zako czony filtrwtykiem. Odzyskana woda przepływa do
kieszeni łownych, z których mo na j pi za pomoc wodowodu (rurki w chom tku na szyi). FILTRNAMIOT: małe, szczelne pomieszczenie przeno ne, wykonane z tkaniny mikrowarstwowej, odzyskuj cej w postaci wody pitnej wilgo
wydalan
z oddechem
przebywaj cych w nim ludzi oraz osiadaj c na zewn trznych ciankach filtrnamiotu (patrz: PIACHOCHRAPY). FONDAK: legendarna siedziba przemytników na Arrakis, której poło enie utrzymywane jest w najgł bszej tajemnicy. FREGATA: najwi kszy kosmiczny statek, mog cy l dowa i startowa z powierzchni planety. FREMENI: wolne plemiona na Arrakis, mieszka cy pustyni, potomkowie Zensunnitów, którzy przybyli na Diun trzy tysi ce lat wcze niej. FREMSAK: wyrabiana przez Fremenów sakwa z wyposa eniem umo liwiaj cym prze ycie na pustyni. W skład fremsaka wchodziły: literjony, filtmamiot, tabletki wzmacniaj ce, odłówki, piachochrapy, lornetka, niezb dnik, barwolwer, nieckograf, filtrwtyki, parakompas, haki stworzyciela, dudnik, słup ognia, kondensator statyczny i Kitab al-Ibar (wraz z mał fiszk jarzeniow i szkłem powi kszaj cym). Cała sakwa spakowana w niewielki tobołek wa yła w przybli eniu dziesi
kilogramów.
GALEON: najwi kszy kosmiczny statek transportowy w systemie przewozowym Gildii Planetarnej. GANGISHREE: peryferyjna planeta Imperium, jedna z wielu ujarzmionych przez D ihad Fremenów. G SIENIK PRZYPRAWOWY (lub G SIENIK PIASKOWY): potoczna nazwa maszyny przeznaczonej do poszukiwania i zbioru melan u (patrz: NIWIARKA). GHAFLA: nieumiej tno
skupienia si
w obecno ci natr tnej muchy, st d: osoba
chwiejna, której nie nale y ufa . GHANIMA: "łup wojenny", co
zdobytego w bitwie lub pojedynku. Najcz ciej
bezu yteczna pami tka walki, budz ca jedynie wspomnienia. GHOLE: duplikaty ludzi, produkowane przez Bene Tleilax w zbiornikach aksolotlowych (patrz: AKSOLOTLOWY ZBIORNIK), zachowuj ce wzór genów oryginałów, ale pozbawione wiadomych wspomnie z ich przeszło ci. GIEDI PRIME: planeta W ownika B (36), ojczyzna rodu Harkonnenów.
GILDIA PLANETARNA: jedno z trzech ramion politycznego trójnoga wspieraj cego Wielk Konwencj . Gildia jest drug (patrz: BENE GESSERIT - 2) ze szkół kształcenia ducha i ciała, które powstały w nast pstwie Wielkiej Rewolty. Podwaliny pod to, co stało si pó niej Gildi
Planetarn , poło yli uciekinierzy przed D ihad Butlerja sk , którzy odkryli Tupile
("planeta azylu"). Powstanie monopolu Gildii w dziedzinie podró y, transportu i bankowo ci mi dzynarodowej przyj to za dat pocz tkow kalendarza Imperium. GŁOS: termin u ywany w odniesieniu do manipulacji mow w celu zdobycia całkowitej kontroli nad słuchaczem; jedno z najbardziej imponuj cych uzdolnie umiej tno
Bene Gesserit -
wytwarzania (przez odpowiednio dobrane odcienie barwy głosu) bod ca słuchowego
w celu zaszczepienia polecenia w pod wiadomo ci osobnika, a zatem stworzenia przymusu posłusze stwa. GOM D ABBAR: (dosłownie: wróg ostateczny) - igła zatruta metacyjankiem, z pomoc której Cenzorki Bene Gesserit poddaj
wiadomo
ludzk próbie mierci.
GROD : przeno ne lub instalowane na stałe, plastykowe lub metalowe zamkni cie hermetyczne, stosowane w celu niedopuszczenia do wyparowywania wilgoci z freme skich jaskiniowych obozowisk dziennych i wszelkich budynków na Arrakis. GROT-GO CZAK: pospolita bro skrytobójcza. Szybuj ca w dryfie ostra, metalowa drzazga (o długo ci do 5 cm), która za pomoc ukrytej w pobli u konsoli sterowana jest jak pocisk. H HADIS: sporz dzony na podstawie ustnych przekazów zbiór tradycji freme skich, dodatkowe ródło zasad post powania i przepisów religijno-prawnych. HAD D : wi ta podró , pielgrzymka. HAD I: pielgrzym Had d , HAKI STWORZYCIELA: pejczopodobne laski stosowane przez Fremenów do chwytania, dosiadania i uje d ania czerwi pustyni. Z jednej strony zako czone hakami, z drugiej były szorstkie dla pewniejszego chwytu. Laski miały ró ne długo ci: od niespełna półtora do przeszło dwóch metrów. HARKONNEN VLADIMIR (10110-10193): siridar-baron (zwykle wymieniany jako baron Harkonnen) Giedi Prime, ojciec lady Jessiki, matki Paula Muad'Diba. Baron Harkonnen zgin ł na Arrakis podczas bitwy pod Arrakin.
HARQ AL-ADA: (frem.) złamanie obyczaju. HAUST-STUDNIA: forma wysi ku, z którego mo na rzekomo ci gn
wod za pomoc
słomki (patrz: WYSI K). HUANUI (zgonsusznia): urz dzenie wynalezione przez Fremenów i tylko przez nich u ywane, słu ce do wydestylowywania wody ze zwłok. I ICHWAN: (frem.) braterstwo. IDUALI: "wodne insekty" - pierwotni mieszka cy legendarnej siczy D ekarata, którzy zostali tak nazwani, poniewa
nie wahali si
przed popełnieniem najohydniejszej według
freme skiego prawa zbrodni: odebrania wody innym Fremenom (patrz: D EKARATA). IX: dziewi ta planeta układu Eridani A, ródło wyrafinowanych technologii; zaliczania obok Richese (czwartej planety Eridani A) do niedo cigłych cywilizacji technicznych. J J ZYK WALKI: ka dy specyficzny j zyk, słu cy do nieskr powanego porozumiewania si podczas bitwy, niezrozumiały dla strony przeciwnej. K KALADAN: trzecia planeta Delty Pawia, w latach 8711-10191 E.G. siridar-ksi stwo rodu Atrydów. Rodzinna planeta Paula Muad'Diba. KALADA SKI ZAMEK: imponuj co kunsztowny dwór, który był domem rodu Atrydów przez cały czas ich praw własno ci jako siridarów-ksi
t Kaladanu i dla sze ciu
generacji wcze niej. Po przej ciu przez ród Atrydów Arrakis zamek zamieszkiwał siridar-inabsentia Kaladanu, hrabia Hasimir Fenring, a od roku 10196 lady Jessika i Gurney Halleck. KANAT: otwarty kanał nawadniaj cy na pustyni, w którym mo na regulowa przepływ wody. KANLY: oficjalna i w znacznej mierze zrytualizowana wa
lub wendeta. cisłe zasady
prowadzenia kanly ustanowiono w Wielkiej Konwencji, głównie w celu ochrony postronnych wiadków konfrontacji rodów. KARDAMON: wonna przyprawa dodawana czasem do kawy, u ywana te w medycynie. KAZA: wyznaczony przywódca. KHOAM: akronim utworzony z nazwy Konsorcjum Honnete Ober Advancer Mercantiles - wszech wiatowej korporacji eksploatacyjnej, kierowanej przez Imperatora i wysokie rody (z
Gildi i Bene Gesserit jako cichymi wspólnikami). Stworzenie KHOAM podczas Wielkiego Synodu Finansowego w latach 10-5 P.G. wyznaczyło prawdziwy pocz tek Imperium i stało si jednym z jego głównych elementów. Po zako czeniu D ihad Fremenów KHOAM zostało zdominowane przez nowego Imperatora w takim stopniu, jakiego ród Corrinów nigdy nawet nie miał bra pod uwag . KIESZE ŁOWNA: ka da kiesze filtrfraka, do której trafia przefiltrowana woda i gdzie jest magazynowana. KITAB AL-IBAR: kompilacja vademecum prze ycia w pustyni i modlitewnika, opracowana przez Fremenów. KOAN: e ski duch mierci chodz cy bez stóp. KRALIZEK: słowo zaczerpni te z najdawniejszych legend freme skich, oznaczaj ce "Atak Huraganu" - bitw na ko cu Wszech wiata. KRWAWIN: paso ytnicza ro lina pn ca, pochodz ca z Giedi Prime, planety W ownika B (36). P dów i korzeni krwawinu cz sto u ywano jako biczów w obozach niewolników. Twardy, gi tki korze uderzał z sił równ skórzanemu czy plastykowemu biczowi, powoduj c intensywny, pal cy ból trwaj cy przez kilka godzin, a tak e pozostawiaj c ofiarom tatua koloru buraka i nie ust puj cy (nawet do sze ciu lat) ból o niskim nat eniu. KRYSNÓ : wi ty nó Fremenów z Arrakis. adnemu z przybyszów, którzy go widzieli, nie wolno było opu ci
Diuny bez zgody Fremenów. Ostrze krysno a było wyrabiane z
pojedynczego z ba gigantycznego czerwia. T najwi ksz freme sk
wi to
wytwarzano w
dwóch wersjach: "stałej" i "niestałej" (nó "niestały" wymagał kontaktu z polem elektrycznym ciała ludzkiego, aby nie ulec rozpadowi). I jedne, i drugie miały mlecznobiałe ostrze długo ci około 20 cm, które w przy mionym wietle dawało złudzenie roz arzonego z ba czerwia pustyni. Z by przynoszono do sicz niecz sto; były mo liwe do zdobycia tylko wtedy, gdy Fremeni znale li resztki nie ywego czerwia. KSI GA AZHARA (znana równie jako "Zbiór Wielkich Tajemnic"): opracowana przez Bene Gesserit kompilacja religijnych mitów i dogmatów, najprawdopodobniej zawieraj ca wszelkie warianty teologii, praktykowane przez wszystkich znanych wiernych w historii wszech wiata (słowo "ksi ga" jest tu nieco myl ce, chocia wielotomowe wypisy ze zbioru s dost pne dla studentek B.G., a cztery woluminy opublikowano drukiem). KULA WI TOJA SKA: samozasilaj ce (zazwyczaj z baterii organicznych) urz dzenie
o wietleniowe zawieszone w dryfie dzi ki umieszczonemu wewn trz zminiaturyzowanemu generatorowi Holzmana o bardzo małej mocy. Kul
wi toja sk wynalazł w roku 4266 jeden z
najwcze niejszych badaczy planety Ekaz. KWISATZ HADERACH: "Skrócenie drogi". Tak
nazw
nadały Bene Gesserit
niewiadomej, dla której poszukiwały rozwi zania genetycznego: Bene Gesserit płci m skiej, którego witalne siły psychiczne ł czyłyby przestrze i czas. Według Ceduły Doboru (rejestru głównego programu ludzkiej hodowli) miał by
nim syn zrodzony z córki Jessiki (która
zlekcewa yła polecenia swoich przeło onych w ród Bene Gesserit i urodziła syna, Paula) i Feyda-Rauthy Harkonnena. Jednak e wskutek wielu czynników Kwisatz Haderach pojawił si wcze niej: był nim wła nie Paul Atryda. L LAMPA DRYFOWA: patrz: KULA WI TOJA SKA. LANDSRAAD: najstarsza z instytucji, które uformowały Imperium (obok KHOAM, rodu imperialnego i Gildii Planetarnej). Na przestrzeni wielu wieków Landsraad zmieniał si ewoluował. Przed D ihad Butlerja sk
był organizacj
składaj c
si
i
z posłów, która
przyznawała ograniczone uprawnienia ich planetarnym rz dom. Landsraad słu ył jako ciało opiniodawcze w debatach i wyrokuj ce w sporach mi dzy dwoma lub wi cej członkami rz dów albo w sprawach rzekomego pogwałcenia jakich umów pomi dzy partiami. W wyj tkowych przypadkach mógł wtr ci si w spór, je eli jedna z partii była zdecydowana naruszy które z fundamentalnych postanowie
prawa mi dzynarodowego. Jednak e najwa niejsz
rol
Landsraadu podczas długich lat panowania Corrinów było to, e był on jedyn organizacj , która zabezpieczała wspólne interesy tysi cy planet przed sardaukarami. Upadek imperialnego rodu Corrinów po dziesi ciu tysi cach lat panowania i triumf rodu Atrydów po zniszczeniach dokonanych przez D ihad Fremenów nie oddziałały na struktury czy tradycyjne funkcje Landsraadu jako siły b d cej w opozycji do rodu imperialnego. Jednak e jego pot ga bardzo zmalała i nigdy nie zdołał on ju odzyska pozycji siły prawie równej imperialnej. LAZA,
TYGRYSY:
specjalna
"zmodyfikowana"
rasa
terra skich
tygrysów
sprowadzonych na Salusa Secundus po dwutysi cznym roku E.G. LEGION IMPERIALNY: jednostka bojowa składaj ca si z dziesi ciu brygad (ok. 30 000 ludzi). LEVENBRECH: adiutant baszara (patrz: BASZAR).
LIBAN: freme ski napój przyprawowy; woda z melan em i dodatkiem m ki z jukki. Pierwotnie: napój z kwa nego mleka. LICHTUGA: rodzaj fregaty (patrz: FREGATA). LITERJON: wykonany z bezodpryskowego plastyku jednolitrowy, idealnie szczelnie zamykany pojemnik do przenoszenia wody na Arrakis. M MAHDI: w legendzie mesjanistycznej Fremenów: "Ten, który powiedzie nas do raju". MASHAD, PRÓBA: wszelka próba, w której stawk jest honor (okre lony jako podstawa natchniona; Próba Duchowa). MATAR: patrz: CORIOLISA, KURZAWA. MAULA, PISTOLET: popularna bro
assassinów. R czny pistolet spr ynowy,
strzelaj cy zatrutymi bolcami (zasi g ok. 40 metrów). MELAN : "przyprawa nad przyprawami", której jedynym ródłem jest Arrakis. Znana głównie ze swych yciodajnych wła ciwo ci, przyjmowana w ilo ciach powy ej dwóch gramów dziennie na siedemdziesi t kilogramów wagi ciała jest łagodnie warunkuj ca. Melan powstaje z masy preprzyprawowej - stadium grzybowatego, burzliwego wzrostu, spowodowanego dostaniem si ekskrementów piaskopływaków do wody (patrz: PIASKOPŁYWAK). Arraka ska przyprawa w tym stadium "wybucha" w charakterystyczny sposób, co powoduje wymieszanie substancji z gł bi ziemi z substancj z jej powierzchni. Ta masa, poddana działaniu sło ca i wiatru, staje si melan em. MENTACI "WYPACZENI": mentaci "wypaczeni" byli produktami tleilaxa skich zbiorników aksolotlowych i ró nili si
od normalnych mentatów cechami nieistotnymi dla
czystych zdolno ci obliczeniowych, nadawanymi im zgodnie z
yczeniami klientów:
uczuciowym charakterem, odpowiedni struktur ciała czy charakterystyk psychologiczn . MENTAT: "ludzki komputer", wcielenie logiki i rozumu. Specjalna klasa obywateli Imperium, szkolonych w umiej tno ciach logicznego my lenia na nadludzkim poziomie. Mentat był zdolny do dokonywania błyskawicznych oblicze skomplikowanych danych i znakomitych wnioskowa , ale tylko wtedy, gdy pogr ał si
w mentackim transie (objawiaj cym si
szklisto ci oczu i monotonn intonacj głosu). Jak wykazały pewne badania, wiadomo podczas mentackiego transu "obraca si wewn trz" (patrz: MENTACI "WYPACZENI"). METODA B.G.: stosowanie drobiazgowej obserwacji (termin u ywany czasami
potocznie na okre lenie całego kształcenia Bene Gesserit - patrz: SZKOLENIE). MISSIONARIA PROTECTIVA: rami zakonu e skiego, którego główn funkcj było rozsiewanie zara liwych zabobonów na prymitywnych planetach (patrz: PANOPLIA PROPHETICUS). MUAD'DIB: skoczek pustynny aklimatyzowany na Arrakis; we freme skiej mitologii ziemi i ducha zwierz zwi zane z rysunkiem widocznym na drugim ksi ycu planety. Mysz czczona przez Fremenów ze wzgl du na sw niezwykł zdolno
przystosowywania si do ycia
w otwartej pustyni. MUAD'DIB PAUL: freme skie imi Paula Atrydy w wieku m skim. MUR ZAPOROWY: górzyste wypi trzenie terenu w północnych regionach Arrakis, które osłania niewielki obszar tej planety przed kurzawami Coriolisa. MUSZTAMAL: niewielki ogród przydomowy lub ogródek na dziedzi cu. N NAIB: ten, kto
lubował nigdy nie da
si
wzi
ywcem; tradycyjna przysi ga
przywódcy Fremenów. NAWIGATORZY: Gildianie potrafi cy z pomoc
melan u odszukiwa
przyszło ci, która pozwala trans- wietlnym galeonom Gildii Planetarnej omija
tak
lini
wszelkie
niebezpiecze stwa. NERUS, TANIDIA: zidentyfikowana przez Leto II jako matka lady Jessiki Atrydy. Dzi ki ródłom odkrytym kilka tysi cy lat pó niej stwierdzono, e matk Jessiki była Wielebna Matka Bene Gesserit Helena Mohiam, która podała si za Tanidi Nerus, gdy przedstawiono j jako konkubin baronowi Vladimirowi Harkonnenowi (patrz: HARKONNEN VLADIMIR). NIECKA: zamieszkany, nizinny obszar na Arrakis, okolony wzniesieniem terenu, osłaniaj cym nieck przed burzami piaskowymi. NIEZB DNIK: zestaw zawieraj cy narz dzia i cz ci zamienne do freme skich filtrfraków. W skład standardowego niezb dnika wchodziły m. in. filtrwtyki, kilka kawałków wodowodu i skrawek tkaniny mikrowarstwowej. O ODDZIELACZ WIATRU: urz dzenie instalowane głównie na szlaku dominuj cych wiatrów; skrapla wilgo w powietrzu, które jest zasysane do komory (najcz ciej na zasadzie gwałtownego i znacznego spadku temperatury w oddzielaczu).
ORNITOPTERY: (skrzydłowce); podstawowy sposób transportu powietrznego w Imperium. Pierwsze ornitoptery - statki powietrzne zdolne do długotrwałego lotu za pomoc uderze skrzydłami na wzór ptaków - zostały zbudowane przez grup naukowców b d cych wi niami politycznymi. Wi niowie ci, zmuszeni do pracy naukowej, przeszukiwali Imperialne Archiwa Naukowe w celu odszukania porzuconych w skomputeryzowanej społeczno ci wynalazków, które mogłyby by ekonomicznie wykorzystane. Naukowcy-wi niowie znale li wiele zastosowa dla istniej cych ju od wieków artefaktów, a jednym z nich były wła nie ornitoptery. Pojazdy te były pocz tkowo przyj te z niech ci i nieufno ci , lecz z czasem stały si najbardziej popularnym rodkiem powietrznego transportu. D ihad Butlerja ska ze sw proskrypcj
na skomplikowane urz dzenia oddała planetarne nieba w niemal niepodzielne
władanie prostym i tanim ornitopterom. OTOMANA: niska kanapa z wałkami po bokach zamiast opar . OUT-FREJN: w Galach: najbli szy obcy, to znaczy spoza wybra ców, spoza najbli szego otoczenia. P PANEW: nisko poło ony teren lub depresja na Arrakis, powstała w wyniku osiadania warstw podło a. PANOPLIA PROPHETICUS: najwa niejsze
ródło materiałów dla Missionaria
Protectiva, zawieraj ce szczegółowe metody manipulowania religi za pomoc zara liwych przes dów, u ywanych przez zakon e ski w celu eksploatacji regionów prymitywnych (patrz: MISSIONARIA PROTECTIVA). PASKUDZTWO: termin u ywany przez Bene Gesserit na okre lenie osób przedurodzonych (patrz: PRZED-URODZENI). PCHLI SZTYCH: wszelkie krótkie, w skie ostrza, trzymane w lewej r ce przez walcz cych u ywaj cych tarcz obronnych, cz sto zatrute. P.G.: "przed Gildi "; skrót w kalendarzu Imperium opartym na dacie powstania monopolu Gildii Planetarnej (patrz: E.G.). PIACHOCHRAPY: urz dzenie tłocz ce powietrze do wn trza przysypanego piaskiem podczas burzy filtrnamiotu (patrz: FILTRNAMIOT). PIASKOPŁYWAK: pół ro lina, pół zwierz ; zarodek czerwia pustyni yj cy w gł bi piasku, zwany potocznie male kim stworzycielem. Ekskrementy piaskopływaków (gin cych
milionami w ka dym wybuchu przyprawowym) zmieszane z wod tworz mas preprzyprawow (patrz: MELAN ). Poza wybuchami dla male kich stworzycieli miertelne niebezpiecze stwo stanowi te nieznaczne wahania temperatury. Nieliczne pozostałe przy yciu osobniki zapadaj w półsen cystohibernacji, by po sze ciu latach wyłoni si w postaci niewielkiego (ok. 3 metry długo ci) czerwia pustyni (patrz: SZEJ-HULUD). PIER CIENIE WODY: patrz: TALIONY WODY. PIERWSZY KSI
YC: wi kszy z dwóch satelitów Arrakis, godny uwagi ze wzgl du na
charakterystyczny wizerunek ludzkiej pi ci w rze bie powierzchni (patrz: DRUGI KSI PLASTAL: stal stabilizowana włóknami stravidium, które wrastaj
YC).
w jej struktur
krystaliczn . PN CZOSIE : sie
wykonana prawdopodobnie z krimskellu ("nici kleszcz cej"
sporz dzonej z włókna pn czy hufufu z Ekaz). Sie z krimskellu zaciska si coraz cia niej podczas prób jej rozerwania - a do z góry ustalonych granic. PRANA: termin odnosz cy si do mi ni ciała, z których ka dy jest traktowany osobno i jako osobna jednostka szkolony do maksimum. Cz sto okre lane jako prana-muskulatura. (patrz: BINDU oraz SZKOLENIE). PRAWDOMÓWCZYNI: Matka Wielebna, która posiadła sztuk
zapadania w trans
prawdy (wywołany jednym z narkotyków "widma wiadomo ci") i rozpoznawania kłamstwa, oszustwa lub nieszczero ci. Pewne fakty sugeruj , e niektóre do wiadczone Prawdomówczynie mogły samowzbudza trans prawdy bez pomocy adnych rodków, jedynie sił autosugestii (patrz: PRAWDOPOZNANIE). PRAWDOPOZNANIE:
umiej tno
dostrzegania
najdrobniejszych
przejawów
wiadomego kłamstwa, posiadana przez Prawdomówczynie (patrz: PRAWDOMÓWCZYNI). PREPRZYPRAWOWA MASA: patrz: MELAN . PROTOKÓŁ: półurz dowy raport formułuj cy na pi mie fakty na poparcie zbrodni przeciw Imperium. PRZED-URODZENI: osoby obdarzone pełn
wiadomo ci
ju
w łonie matki,
posiadaj ce wiedz i wspomnienia swoich przodków (patrz: PASKUDZTWO). PRZYPRAWA: patrz: MELAN . PSEUDO-TARCZA: sabota owe urz dzenie u ywane wył cznie na Arrakis. Wytwarzało ono pole emituj ce promieniowanie podobne do promieniowania prawdziwej tarczy obronnej,
doprowadzaj ce czerwie pustyni do amoku. Nic nie mogło powstrzyma
tych olbrzymich
zwierz t, które atakowały i niszczyły pseudo-tarcz oraz wszystkie obiekty znajduj ce si w jej pobli u. R RE IM WODY: surowe szkolenie słu ce przystosowaniu mieszka ców Diuny do egzystencji. RIHANI DESZYFRACJA: poprzez u ycie deszyfracji rihani Bene Gesserit mo e rozpoznawa rejestrowane indywidualnie (oboj tnie jak utajone) zmiany w zachowaniu lub powierzchowno ci przybranej przez ludzi. Rihani pozwala równie na niezawodn identyfikacj ghol i Tancerzy Oblicza, nawet je li przybrali wygl d i indywidualno
nie znan adeptce B.G.
Schemat deszyfracji umo liwia dostrze enie nie-człowieczych cech charakterystycznych. RODY NISKIE: w Galach: richecy - przywi zana do planety klasa przedsi biorców (patrz: RÓD). RODY
WYSOKIE:
feudałowie
posiadaj cy
lenna
planetarne,
przedsi biorcy
mi dzyplanetarni (patrz: RÓD). RÓD: idiomatyczne okre lenie klanu panuj cego na planecie lub w systemie planetarnym. RUSZNICE LASEROWE: miotacze laserowe wytwarzaj ce fal
ci gł . Do czasu
wynalezienia tarczy obronnej przez Holtzmana rusznice laserowe były główn
broni
we
wszystkich konfliktach wojskowych. W cywilizacji u ywaj cej powszechnie pól generatorowych tarcz rusznice maj ograniczone zastosowanie jako bro , gdy zetkni cie si wi zki laserowej z tarcz powoduje straszliwy wybuch (technicznie: fuzj subatomow ). W pó niejszych czasach u ywane prawie wył cznie jako bro przeciw dzikim zwierz tom i w sporcie strzeleckim (patrz: TARCZA OBRONNA). S SALUSA SECUNDUS: trzecia planeta Gammy Waiping; ojczysta planeta rodu Corrinów. Po przeprowadzce dworu królewskiego na Kaitain ogłoszona przez ród Corrinów imperialn planet wi zienn (388 E.G.). Dwa lata pó niej zacz to u ywa jej jako poligonu dla sardaukarów. Salusa Secundus była drugim przystankiem w przymusowych migracjach Zensunnitów; freme ska tradycja głosi, e byli oni niewolnikami na tej planecie przez dziesi pokole . SARDAUKARZY: ołnierze - fanatycy z Salusa Secundus (trzeciej planety Gammy
Waiping), wojownicy rodu Corrinów. Szkolenie wojskowe sardaukarów wyrabiało w nich bezwzgl dno
i prawie samobójcz pogard dla własnego bezpiecze stwa. W szczytowym
okresie ich wpływu na sprawy wszech wiata o biegło ci sardaukarów w fechtunku powiadano, e równa si dziesi temu stopniowi Ginazów, za ich przebiegło
i zr czno
w starciu wr cz
uchodziła za zbli on do kunsztu adeptki Bene Gesserit. Ju przed Szaddamem IV Corrino ich sił podkopało zadufanie, a daj ca hart ducha mistyka ich religii została gł boko prze arta cynizmem. Dotychczas niezwyci eni, sardaukarzy zostali pokonani przez Fremenów w bitwie pod Arrakin w roku 10193 E.G. SECHER NBIW: w jednym ze staro ytnych, zapomnianych j zyków Terry: Złota Droga. SICZ: dla Fremenów: "miejsce zbiórki w przypadku zagro enia". Wskutek ci głego u ycia (jako e Fremeni długo yli w niebezpiecze stwie) termin ten przyj ł si na oznaczenie wszelkiej jaskiniowej siedziby ich plemiennych społeczno ci. SOCZEWKI OLEJOWE: olej sporz dzony z ro liny pn cej zwanej hufu-fem (z Ekaz, czwartej planety Alfa Centauri B), utrzymywany w napi ciu statycznym przez pole siłowe (i zamkni ty w obudowie), który stanowi cz
układu powi kszaj cego lub innego układu
manipulacji wiatłem. Dzi ki wyj tkowo czułej naturze pola siłowego, warstwy oleju mogły by regulowane skokowo co jeden mikron, przez co olejowe soczewki uchodziły za szczytowe osi gni cia techniki precyzyjnej manipulacji wiatłem widzialnym. SPOPIELACZ SKAŁ: jeden z wielu rodzajów broni atomowej, jedyny "przeoczony" przez drobiazgowo opracowane klauzule Wielkiej Konwencji dotycz cej broni j drowej. STWORZYCIEL: patrz: SZEJ-HULUD. SUBAKH UL KUHAR: Dobrze si miewasz?; freme skie powitanie. SUBAKH UN NAR: Dobrze, a ty?; tradycyjna odpowied . SUK: (frem.) targowisko. SUK, LEKARZE: lekarze, którzy uko czyli Akademi
Medyczn
Suk na Kaitain
(zało on w roku 2401 E.G.) i uzyskali tzw. uwarunkowanie imperialne, a wi c rzekomo najgł bszy odruch warunkowy przeciwko odebraniu ycia istocie ludzkiej. SZEBA: królestwo z terra skich czasów, zwane równie Saba. SZEJ-HULUD: gigantyczny arraka ski czerw pustyni, zwierz jedyne w swoim rodzaju. "Praszczur Pustyni", "Praojciec Wieczno ci", "Pradziad Pustyni". (Nazwa szej-hulud wymieniana pewnym okre lonym tonem lub napisana wielk liter odnosi si do bogini ziemi z panteonu
Fremenów). Czerwie pustyni osi gaj
olbrzymie rozmiary (w gł bokiej pustyni widywano
osobniki przekraczaj ce 400 metrów) i do ywaj s dziwego wieku, je li si nawzajem nie pozabijaj lub nie potopi w wodzie, która jest dla nich mierteln trucizn . Działaniom czerwi pustyni przypisuje si wi kszo
piasku na Arrakis (patrz: PIASKOPŁYWAK).
SZEJTAN: szatan. SZIGASTRUNA: metalowe w sy pło cej si
liany zwanej szig
(Narvi narviium)
rosn cej tylko na Salusa Secundus i III Delty Kaising. Słyn z niewiarygodnej wytrzymało ci na rozci ganie. Szigastruna była cz sto u ywana do sabota u, w zabójstwach i okaleczeniach. Jej krystaliczna struktura oraz fakt, e utrzymywała ładunki elektryczne, uczynił z niej niezwykle trwały no nik informacji, co spowodowało, e ksi gofilmy (czyli wszelkie odbitki na szpulach szigastruny stosowane w nauczaniu) cieszyły si wielk popularno ci . SZKOLENIE: w odniesieniu do Bene Gesserit ten sk din d pospolity termin nabiera specjalnego znaczenia zwi zanego m. in. ze szczególnym uwarunkowaniem nerwów i mi ni, na jakie tylko pozwala granica ich naturalnej wytrzymało ci. Szkolenie trwa około dziesi ciu lat i opiera si na serii bardzo post powych wicze , które daj adeptce B.G. moc kontrolowania siebie mentalnie, fizycznie i psychologicznie, a tak e mo liwo
kontrolowania innych (patrz:
BINDU, DAO, GŁOS, METODA B.G., PRANA, RIHANI, DESZYFRACJA). SZPERACZ: lekki ornitopter ekipy poszukiwaczy przyprawy, przeznaczony do wypatrywania "znaków czerwia" w okolicy rejonu zbioru melan u. SZULOCH: nazwa siczy wymienianej w wielu freme skich opowie ciach (szuloch znaczy: nawiedzone miejsce). T TALIONY WODY (tak e: PIER CIENIE WODY): metalowe pier cienie ró nej wielko ci o okre lonym ci le nominale wody, na któr mo na je wymieni we freme skich kantorach. TANCERZE OBLICZA: jadacha scy hermafrodyci, wyspecjalizowani arty ci-szpiedzy z planety Tleilax, posiadaj cy zdolno
cielesnej adaptacji. Tancerze Oblicza stosowali intensywny
trening, pozwalaj cy im kopiowa powierzchowno , głosy, formy fizyczne i ruchy innych; mogli dowolnie zmienia swój wzrost, budow ciała, rysy twarzy, kolor i długo
włosów, a
tak e płe . Mistrzowie Tancerzy Oblicza mogli obserwowa osob tylko przez minut , aby stworzy
przybli one podobie stwo. Kilka godzin ogl dania dawało im w rezultacie
podobie stwo, które mogło zwie mo liwo
przypadkowych znajomych skopiowanej osoby. Maj c
kilkudniowego studiowania, uzyskiwali taki stopie podobie stwa, e ró nice były
niezauwa alne (cho tylko na krótki czas) nawet dla najbli szych. Pierwsi Tancerze Oblicza pojawili si jako arty ci-imitatorzy w roku 5122 E.G. TANZEROUFT: rejon Diuny zwany "Krajem Grozy" - trzy tysi ce osiemset kilometrów kwadratowych pustyni, przerywanej sporadycznie unieruchomionymi przez traw wydmami z oddzielaczami wiatru, słu cymi do ich nawadniania. TAQWA: co niesłychanie cennego (dosłownie: cena wolno ci); to, czego bóstwo od miertelnika i l k wywołany tym
da
daniem.
TARCZA OBRONNA: pole ochronne wytwarzane przez generator Holtzmana. Pole powstaje w fazie pierwszej zjawiska dryfowo-anulacyjnego (zjawiska negatonowego odpychania przez generator tarczy). Tarcza przepuszcza jedynie obiekty poruszaj ce si z niewielk pr dko ci (w zale no ci od nastawienia tarczy pr dko
ich waha si od 6 do 9 centymetrów na
sekund ). Uziemi j mo e jedynie pole elektryczne wielko ci hrabstwa. Teori konstrukcji tarczy obronnej przedstawił Holtzman w roku 3832 P.G. (patrz: RUSZNICE LASEROWE). TARCZA SŁOWA: patrz: TARCZA OBRONNA. TAROT DIUNY: talia licz ca 78 kart: 21 kart w Arkanach Wi kszych symbolizuj cych najdonio lejsze siły ludzko ci, społecze stwa i wszech wiata oraz 56 kart podzielonych na cztery kolory w Arkanach Mniejszych; jedna karta, Joker lub Głupiec, jest pozbawiona numeru. TAU: we freme skiej terminologii "komunia" społeczno ci siczy oparta na diecie przyprawowej, a przede wszystkim na orgii jedno ci tau (spowodowanej piciem Wody ycia), daj ca Fremenom poczucie wspólnoty na poziomie bardzo rzadko spotykanym u innych społecze stw. THURGROD: jeden z przystanków wieloetapowej, przymusowej migracji Zensunnitów (patrz: ZENSUNNICI). TLEILAX: samotna planeta gwiazdy Thalima, siedziba Zakonu Mentatów i o rodek ich szkolenia, a tak e ródło m. in. ghol i mentatów "wypaczonych". TLEILAXANIE: Bene Tleilax, mieszka cy Tleilaxu, samotnej planety gwiazdy Thalima, ródła niemoralnych (cho
tolerowanych) technologicznych produktów. Technokratyczne
społecze stwo Bene Tleilax produkowało projektowanych genetycznie ludzi ze specjalnymi przeznaczeniami (seksualne zabawki, mentatów "wypaczonych", Tancerzy Oblicza, ghole i in.),
natomiast wojn , ubóstwo i religi traktowało jako zwykłe produkty lub dogodne rynki zbytu. Tleilaxanie stanowili potencjaln gro b dla delikatnej technologicznej prohibicji feudalnego Imperium, jako e w po cigu za naukowymi korzy ciami nie uznawali granic ani barier. TRÓJNÓG MIERCI: trójnóg, na którym kaci pustyni wieszali swe ofiary. U UMMA: członek bractwa proroków lub "osobiste objawienie". W WADI: (frem.) dolina. WAHID: (frem.) przynie . WALLACH IX: dziewi ta planeta Laoud in, siedziba szkoły macierzystej Bene Gesserit. WIELEBNA MATKA: pierwotnie: Cenzorka Bene Gesserit, która przekształciła "trucizn objawienia" w swoim ciele, wznosz c si na wy szy szczebel wiadomo ci. Tytuł przej ty przez Fremenów, którzy nadawali go swoim kapłankom-przywódczyniom osi gaj cym podobne "objawienie". WIELKA REWOLTA: patrz: D IHAD BUTLERJA SKA. WODOWÓD: ka dy przewód wewn trz filtrfraka lub filtrnamiotu sprowadzaj cy odzyskan wod do kieszeni łownej lub te przekazuj cy j z kieszeni łownej do u ytkownika (patrz: FILTRFRAK oraz FILTRNAMIOT); wodowody były tak e stosowane w zgonsuszniach, literjonach i przeno nych oddzielaczach wiatru. WYSI K: miejsce, w którym woda przes cza si na powierzchni albo wystarczaj co blisko powierzchni, by mo na było do niej dotrze , kopi c według pewnych znaków. ZAKON E SKI: patrz: Bene Gesserit (2). Z ZBIORNIK TLEILAXAN: patrz: AKSOLOTLOWY, ZBIORNIK. ZENSUNNICI:
pierwotnie:
wyznawcy
sekty
Maometha
Mahometem"), którzy porzucili jego nauki około 1381 P.G. Wi kszo
(zwanego
"trzecim
badaczy wymienia Alego
Bena Ohashi jako przywódc pierwotnej schizmy, ale istniej pewne dowody na to, e Ohashi mógł by jedynie rzecznikiem swej drugiej ony - Nisai. Przez kilka tysi cleci Zensunnici zmuszeni byli tuła si z planety na planet , by w roku 7193 E.G. zosta przewiezieni na Arrakis przez Gildi Planetarn , która w cisłej tajemnicy zorganizowała to ich ostatnie przemieszczenie (słu yło ono obu stronom - Zensunnici mieli nareszcie swój dom, a Gildia stały wst p na
Arrakis). Zensunnici uznali wtedy, e nie s ju tylko religijn sekt , ale i ludem. Od tego czasu nazwali si Fremenami (patrz: FREMENI oraz ZENSUNNIZM). ZENSUNNIZM: sekta religijna, znana przede wszystkim ze swego nacisku na mistycyzm i nawrotu do "zwyczajów ojców". Podczas gdy mistyczne doktryny Zensunnitów mog zdawa si beznadziejnie skomplikowane dla nie wtajemniczonych, ich fundamentalny cel był prosty do wytłumaczenia: pragn li odpowiedzie
na Surm
- dziesi
tysi cy pyta
religijnych,
postawionych przez Szari-a, wraz z mistycznym ich zrozumieniem, a nie racjonalnym podej ciem (patrz: ZENSUNNICI). ZGONSUSZNIA: patrz HUANUI. NIWIARKA (albo KOMBAJN NIWNY): wielka (cz sto 120 na 40 metrów) maszyna do zbioru melan u, powszechnie stosowana na bogatych, nie zanieczyszczonych terenach wybuchów przyprawy. W ci gu całego okresu zbioru melan u stosowano trzy rodzaje niwiarek. Najwcze niejszym modelem były zestawy linowłókowe, sprowadzone przez pierwsze ekipy ekologów imperialnych. Drugim typem były niwiarki stosowane za czasów przybycia Atrydów na Diun , które ze wzgl du na przypominaj c robaka sylwetk i niezale ne g sienice zwane były cz sto g sienikami piaskowymi (lub g sienikami przyprawowymi). Ta potoczna nazwa przyj ła si równie w stosunku do trzeciego, najnowocze niejszego typu kombajnów niwnych, które były przeznaczone do zbioru przyprawy w gł bokiej pustyni, po wyczerpaniu ył w pobli u Muru Zaporowego. Były to pojazdy poruszaj ce si dzi ki poduszce powietrznej wytwarzanej przez zainstalowany pod spodem pot ny wentylator. Ten model niwiarek, mog c dowolnie regulowa wysoko
lotu, nie wymagał specjalnego "Skrzydła" (zgarniarki unosz cej maszyn w
powietrze w przypadku pojawienia si czerwia). Oprac.: Anna Izabela Mikołajczak i Sławomir Folkman
FRANK HERBERT (1920-1986) Studia uko czył na uniwersytecie w Seattle. Podczas drugiej wojny wiatowej słu ył w ameryka skiej marynarce wojennej. Po wojnie imał si ró nych zaj : m.in. pracował jako operator telewizyjny, fotograf, komentator radiowy, reporter i redaktor gazet na Zachodnim Wybrze u, a tak e był degustatorem win i poławiaczem mał y. Zadebiutował w 1945 roku w czasopi mie "Esquire" opowiadaniem, które bynajmniej nie nale ało do gatunku SF. W prasie fantastyczno-naukowej zacz ł publikowa od 1952 roku, nie odnosz c wielkich sukcesów. Dostrze ony został w 1956 roku dzi ki powie ci "The Dragon in the Sea", któr krytyka okre liła jako "fantastyczno-naukowy kryminał ze skomplikowanym ledztwem psychologicznym". Kolejn powie ci była "Diuna". Pocz tkowo drukowana w czasopi mie "Astounding Science Fiction" (1963-65), wydania ksi kowego doczekała si w 1965 roku, zdobywaj c uznanie czytelników i krytyków, którzy uhonorowali j nagrodami Hugo i Nebula. Zach cony olbrzymim sukcesem Frank Herbert stworzył cał seri powie ci, których akcja rozgrywała si na tej samej planecie - Arrakis: "Dune Messiah" (l969), "Children of Dune" (l916), "God Emperor of Dune" (1981), "Chapterhouse: Dune" (1985), "Heretics of Dune" (1983). Inne powie ci Herberta to m. in.: "The Santaroga Barrier" (1968), "Whipping Star" (1970), "The Dosadi Experiment" (l978). Wcze niejsze opowiadania Franka Herberta zebrano w tomach: "The Worlds of Frank Herbert" (1970), "The Book of Frank Herbert" (1973), "The best of Frank Herbert" (1975).