Romuald Pawlak - Dogasanie www.bookswarez.prv.pl
Muzyka umilkla na moment, by rzucone przez barda slowo wypelnic moglo ...
14 downloads
361 Views
55KB Size
Report
This content was uploaded by our users and we assume good faith they have the permission to share this book. If you own the copyright to this book and it is wrongfully on our website, we offer a simple DMCA procedure to remove your content from our site. Start by pressing the button below!
Report copyright / DMCA form
Romuald Pawlak - Dogasanie www.bookswarez.prv.pl
Muzyka umilkla na moment, by rzucone przez barda slowo wypelnic moglo te sztucznie powstala pustke, utrwalic sie w niej, odcisnac swe pietno na umyslach sluchaczy. Ostatni, ostry akord zakonczyl wystep piesniarza. Rozblyslo swiatlo i w sali zaczal narastac gwar skupionych pod scianami widzow, wymieniajacych wrazenia i plotki ostatnich godzin. Bard tymczasem, niezatrzymywany, wyszedl. Stojacy samotnie Valere spojrzal na niego akurat w tym momencie, gdy biale, opadajace na ramiona wlosy barda polaczyly sie jakby z elipsa otworu wejsciowego, ktory otworzyl sie pod dotykiem jego dloni. Dziwny czlowiek - pomyslal Valere - nieczesto mozna takich spotykac. Bard zjawil sie na przyjeciu nie zapraszany, nie znany nikomu. Emanowal wewnetrznym spokojem. Bila od niego lagodnosc. Valere ujrzal w nim dbalosc o zapewnienie sluchaczom bogactwa estetycznych doznan, to samo, do czego i on dazyl. Bard swymi piesniami przyciagnal szybko uwage. Wzbudzil podziw, co rzadko i tylko artystom wielkiej miary moze sie w Pasadenie udac. Wzbudzal niepokoj, jego utwory, choc korzeniami czerpiace soki z poezji i piesni starofrancuskiej, nie mialy tej subtelnosci, postawienia na forme kosztem tresci. Byly bogatsze ozamierzona chropowatosc faktury, jaka nadaje sie rekojesciom przedmiotow codziennego uzytku, by lepiej spelnialy swe zadanie. Przez opary mysli Valerego przebila sie muzyka, ciezka, monotonna melodia, na przemian to wznoszaca sie, to opadajaca, niby niegdysiejsze spiewy religijne. Byly w niej cztery tysiaclecia czlowieczego istnienia, wieki zacofania i wzlotow, regresu i stagnacji, a takze piekno ostatniego tysiaclecia. Jakaz maestria bila z tej na pozor prostej i nieskomplikowanej fugi, poprzedzonej szlifowaniem tysiecy szczegolow przez nieznanych zapomnianych mistrzow swoich czasow, aby Valere mogl sie teraz rozkoszowac jej doskonaloscia. Mina tysiace lat i jakis jego potomek znow bedzie jej sluchal, bogatszej o ornament dzielacego ich czasu, myslac to samo: ze nazwisko czy imie moze zaginac w mrokach niepamieci, lecz dorobek kultury pozostanie. I niepodobna znalezc rzeczy, ktora nie wywodzi swych korzeni z minionych wiekow czy tysiacleciu. - Zatanczysz? - Daliena, ktora nadplynela z tlumu przewijajacych sie wokol Valerego gosci, zawirowala w solowym ukladzie i zatrzymala sie, kladac smukla, drobna dlon na jego ramieniu. Stanela w wyczekujacej pozie, swiadoma, ze nim uzyska odpowiedz, musi uplynac troche czasu, by Valere mogl powrocic do rzeczywistosci ze swiata mysli, po ktorym bladzil. Skinal potakujaco glowa, nie chcac robic dziewczynie przykrosci. Wlaczyli sie w szereg tancerzy, razem z nimi poszukujac estetycznych doznan w skomplikowanych ukladach i figurach tanecznych, w laczeniu sie w scisle okreslone, ludzkie lancuchy, w zjednoczeniu w jeden pulsujacy rytmem organizm. Jednak zatopiony w myslach Valere nie znajdowal dzis przyjemnosci w tancu. W pewnym stopniu mogl uznac to za normalne. Wtpalil sie w nim ten wewnetrzny zar, spiritus movens ludzkiego dzialania i odczuwania. Pozostala pustka, stan niezrownowarzenia, poczucie oddalenia - stan towarzyszacy kazdemu czlowiekowi po niezmiernie wyczerpujacej pracy, gdy jego dzielo zaczyna zyc samodzielnie, gdy pepowina laczaca je z tworca zostaje przecieta. I dla jednego, i dla drugiego jest to szok i potrzeba czasu, by wszystko powrocilo do rownowagi. Nieuwaznym, roztargnionym spojrzeniem obrzucil pomieszczenie i korzystajac z chwilowej przerwy w tancach - muzycy zasiedli do posilku - przeprosil Daliene. Ta spojrzala na niego z wyraznym rozczarowaniem, lecz nie skomentowala swego niezadowolenia.
Z zewnatrz dworek wygladal jak smardz w okresie przejrzewania. Zakleslosc przytykala do zakleslosci, rozgraniczona wypietrzonymi ostro brzegami, co sprawialo wrazenie pofaldowanego plastra miodu w tonacji rdzawobrazowej, delikatnie odcinajacej sie od ciemnozielonego tla otaczajacej dworek rowniny ogromnego boru, w ktorym z rzadka rozrzucone byly identyczne smardzesamotniki, niczym gigantyczne grzyby dla krasnoludow. Valere stal na werandzie, zastanawiajac sie, skad biora sie w czlowieku skojarzenia - i czy komus juz przyszlo do glowy porownac te malenka, samowystarczalna osade do starego smardza. Zwrocil wzrok ku nieodleglemu niebosklonowi. Gwiazdy zdawaly sie przytlaczac go swym ogromem, niepokojaca bliskoscia. W swiezym, nocnym powietrzu Pasadeny wydawaly sie byc zagwiami niesionymi przez procesje niebian, pochodniami ze wszech stron otaczajacymi kule ziemska, zmuszajacymi czlowieka do ukorzenia sie, pochylenia czola przed gwiezdnym majestatem. Gdzies tam, daleko za horyzontem, na podobienstwo gromady galaktyk istnialo ogromne Polis, stolica swiata, iskierkami swiatel upodobnione do Lokalnego Ukladu Galaktyk. Lecz tu niepodzielnie panowaly gwiazdy, a ich prymat nie podlegal dyskusji. Nietrudno bylo zwatpic w istnienie tego wspanialego, dumnego Polis, zwlaszcza w taka bezchmurna, gwiazdzista noc. Zstapil z marmurowych schodow na chrzeszczacy pod nogami zwir alejki. Znal tu kazdy kat, kazde zacisze przypominalo mu inne chwile, inny nastroj, przywodzilo na mysl odmienne wspomnienia. To byl jego dom, tu sie wychowal, spedzil mlodosc i lata wieku dojrzalego, tu wreszcie byla jego pracownia, w ktorej nadawal plazmie biologicznej piekno artyzmu. Z nocnych ciemnosci i cichych poszeptywan nigdy nie milknacego lasu dobiegly Valerego dzwieki subtelnej, prowadzonej mistrzowska dlonia melodii, jaka wydobyc mozna jedynie z lawioli. Bard - pomyslal Valere i stanal. Ten czlowiek odszedl, szukajac samotnosci. Teraz jego umysl zaprzatniety byl czyms tak nieuchwytnym, niepowtarzalnym, jak moze byc tylko gra na lawioli, za kazdym razem brzmiacej inaczej, o cien cienia, o niedoslyszalna roznice, prawem lawiny pociagajaca za soba zmiany w wokalizie, w rytmie piesni, w jej klimacie. Czy Valeremu wolno przeciac tok mysli i dzwiekow, ulotnych skladnikow tworzonej ad hoc sztuki? Zdecydowal sie jednak i wolnym krokiem ruszyl dalej alejka prowadzaca tam, gdzie zbiega sie cala arabeska waskich sciezynek, niewidocznych posrod nieprzebranego bogactwa zieleni. Wszystkie one braly swoj poczatek, lub konczyly sie, jak kto woli, z niewielkiego kregu wolnej od roslinnosci przestrzeni, rozbiegajac sie dalej platanina zyl i naczyn wlosowatych. Krety szpaler krzewow okalajacych drozke skonczyl sie nagle, rozszerzajac sie niczym delta rzeki wplywajacej do oceanu. Przed oczyma Valerego rozpostarl sie widok na dzielo sztuki jego autorstwa: w fosforycznej, gwiezdnej poswiacie ku niebu strzelalo piec naginajacych sie ku sobie palcow monumentalnej dloni, jakby zastyglej w protescie, starajacej sie pochwycic niebiosa i przyciagnac je do siebie. Nie milknaca melodia plynela z przeciwstawnego czterem pozostalym palcom, ogromnego kciuka. Valere usmiechnal sie nikle: bard dokonal wyboru, jakiego on dokonalby z takim samym efektem. Gdy szukal samotnosci, tu znajdowala sie jego pustelnia. Albo w pracowni - ale czesciej jednak tu. Powoli, by nie przestraszuc barda, podszedl do schodkow i wspiawszy sie na wysokosc paru metrow, stanal w miejscu, gdzie zaczyna sie pierwszy segment kciuka ludzkiej dloni. Z odleglosci jednego kroku mial on wymiary upodabniajace go do pnia starego, tysiacletniego debu: rownie, jak on wysoki, potrzebowal szesciu siedmiu par rak, by mozna go bylo opasac przy nasadzie. Valere dotknal dlonia szarawej, lekko pulsujacej bioplazmy. I stal sie powszedni cud: bioplazma rozstapila sie pod naciskiem, rozchylila niczym pekajace warstwy kory i lyka, odslaniajac pograzonego w myslach barda, ktorego palce bladzily po strunach lawioli, wydobywajac z nich lagodna, fascynujaca melodie bez slow.
Muzyka grana przez barda do jego wlasnych mysli byla inna, niz ta, jaka gral w sali tanecznej - lecz niemniej piekna. Bard chyba nawet nie zauwazyl Valerego, bo nie zareagowal, a jego dlugie palce nadal piescily lawiole, budzac z uspienia slodkie, zapadajace w serce dzwieki. Valere juz chcial sie wycofac, gdy bard odezwal sie samymi kacikami ust, odnotowujac jego obecnosc: - Czekalem ... na ciebie, kimkolwiek jestes ... - Ja ... - Valere zawahal sie na moment, konczac z przymusem - chcialem z toba porozmawiac. - Dobrze - bard dopiero teraz spojrzal na Valerego, zagladajac mu prosto w oczy natarczywym wzrokiem, jakby chcial przeniknac jego intencje. Lawiola zamilkla. - Zagraj - poprosil Valere, myslac przy tym, ze wlasciwie nie bardzo wie, dlaczego tak mu zalezalo na spotkaniu z bardem. Moze piesni barda odbily sie w przestrzeni jego umyslu mocniejszym echem ... Nie wiedzial. Sens tego pragnienia lezal w podswiadomosci, a ona rzadko zdradza swe tajemnice. Bard przeczaco pokrecil glowa. W jego spokojnych, troche jakby smutnych oczach pojawil sie, zalsnil ognik zagadkowej emocji, z wyraznym wysilkiem tlumionej, gdy mowil: - Nie pros o moja dusze. Valere teraz dopiero uprzytomnil sobie, ze wciaz jeszcze stoi w otworze rozchylonej bioplazmy. Zrobil krok do przodu i sciana za jego plecami zabliznila sie. Wewnatrz bylo niewiele miejsca, zaledwie tyle, by dwie osoby mogly usiasc, ciasno dotykajac sie ramionami. Jednak spokoj, jaki tu panowal, rekompensowal w pelni te niedogodnosc. Valere usiadl ze skrzyzowanymi nogami. - Przeczuwalem, mialem nadzieje, ze to bedziesz ty - odezwal sie niespodziewanie bard. Na usta Valerego cisnelo sie pytanie: dlaczego?, powstrzymal sie jednak. Bard sam mu powie, jezeli zechce. Jezeli mialoby byc inaczej - po coz pytac? Brodate oblicze barda spowaznialo. Teraz jego surowe. zadajace prawdy i tylko prawdy oczy patrzyly z wyczekiwaniem na Valerego. - Kim ty wlasciwie jestes? Czego chcesz? - nieoczekiwanie dla samego siebie zapytal Valere. - Czlowiekiem, jak i ty - spokojnie odpowiedzial bard. - Chodze i swa muzyka opowiadam o tym, co wymaga zmian, co uwazam za zle w naszym swiecie. Rzezbiarz milczal. W jego myslach panowal chaos, gonitwa strzepow porwanej osnowy spojnego pogladu na zagadke, przed ktora stanal: bardem. - Jestes zadowolony ze swego zycia, z tego, czego dokonales? - bard znow sie odezwal, widzac milczacego uparcie Valerego, ktory bladzil uparcie opuszkami palcow po elastycznie poddajacej sie naciskowi bioplazmie. - A ty? - pytaniem na pytanie odpowiedzial Valere. - Chyba nie, skoro zadajesz takie pytania. - A wiec nie - bard jakby go nie slyszal. - Juz zaczynasz sobie zdawac sprawe, ze nie wszystko dzieje sie tak, jak bys pragnal. Podswiadomie WIESZ. Boisz sie tej swiadomosci, lecz - WIESZ ... - Nie rozumiem, o czym mowisz?! - wybuchnal Valere. - Nigdy nie ... - urwal w polowie zdania, nie mogac sie oprzec wzrokowi barda. Sila tego spojrzenia byla wstrzasajaca: jakby spojrzal w oko, zawierajace w sobie zar cierpienia minionych i nadchodzacych wiekow. - Nie chcesz wiedziec - bard znow zaczal przebierac palcami po strunach lawioli. Poplynela zalosna skarga, mocna, powtarzajaca sie fraza uwypuklajaca swoj dramat. Valere pomyslal, ze z estetycznego punktu widzenia ich rozmowa przypomina twor wielce niedoskonaly, niedopracowany, w ktorym forma nie wspolgra z trescia. Stan zawieszenia w fabularnej prozni, brak dynamizmu, statycznosc ukladu - dlaczego dal sobie narzucic formule barda? Dlaczego?
- Wytlumacz mi, o co ci chodzi - rzekl. To bylo rozwiazanie: przyjac argumenty barda, poznac sposob widzenia przezen swiata, a nastepnie odeprzec je. Bard skinal glowa. - Zgoda - odparl - lecz nie tutaj. - Nie czekajac na Valerego przeniknal przez bioplazme. Rzezbiarz poszedl w jego slady. Sylwetka barda, ledwie widoczna w cieniu rzucanym przez wysoka roslinnosc zwieszajaca sie nad wolna przestrzenia, posuwala sie powoli w strone jednej z alejek, ktorej wylot byl ciemniejsza plama w woalu nocnego mroku. Valere dogonil go. - Wiec? Tamten otrzasnal sie, z zimna, albo z glebokiego zamyslenia, oddania calym soba czemus niepojetemu. Jasna plama jego twarzy zwrocila sie ku Valeremu: - Nigdy nie przyszlo ci do glowy, ze ewolucja zepchnela nas w slepy zaulek? rzucil sciszonym glosem, jakby obawiajac sie naruszyc spokoj, wypelniajacy ksiezycowa noc po jej ograniczone horyzontem krance. Zaulek? Jezeli to byl zaulek, to czymze byla prosta droga? Nigdy nie bylo lepiej niz teraz. Zlikwidowanie problemow egzystencjonalnych, rozkwit sztuki zaulkiem? Niewykluczone, ale w takim razie pojecie "sapiens" traci sens! Wysypana drobnym zwirem sciezka chrobotala pod ich stopami. Milczeli. - I wymieracie ... - bard odezwal sie w chwili, gdy korony drzew nad ich glowami przeslonily ksiezyc i na alejke opadla plachta nieprzeniknionej dla oka ciemnosci. Stanal. Valere uczynil to samo. - Kim ty jestes, ze mowisz "wy"?! Kim? - spojrzal w twarz bardowi, wyczuwajac go raczej, niz widzac. Drugi raz pytal o to samo. I drugi raz otrzymal identyczna odpowiedz, mowiaca duzo, lecz niczego nie wyjasniajaca do konca: - Czlowiekiem. Jednym z ostatnich, jacy sie na tej planecie urodzili - bard przejechal dlonia po wlosach. - Jednym z tych, ktorzy wybrali samotnosc i oddalenie od ojczyzny, od swoich czasow, w imie ocalenia innych. Valere zdumial sie. Nie dowierzal temu wyjasnieniu, lecz jakas czastka jego umyslu mowila mu, ze bard nie klamie, choc jego slowa wydaja sie dziwne. Zostawil jednak te kwestie, nie mogac tego sprawdzic. - Dlaczego uwazasz, ze swiat jest zly? - zapytal. - Co ci sie w nim nie podoba? Bard milczal. Tracane leciutko struny instrumentu wibrowaly, nie tworzac konkretnej melodii, raczej podkreslajac nastroj, zespalajac cisze, mrok i ludzka Obecnosc w jeden harmonijny ton natury. Naraz melodia wezbrala, poplynela kaskada akordow, trysnela wodospadem otrzasajacym sie z nadmiaru dzwiekow. Cisza przestala byc cisza, a mrok mrokiem. Byl dzien. Jasny, sloneczny dzien nad brzegiem bezkresnego oceanu. Bryza przynosila rozpylona w powietrzu morska sol, skrzeczenie mew. W oddali leniwie szybowal albatros. - Tak bedzie. Pusto, surowo, bezludnie. Tak wyglada dzielo Natury. Bo ona przetrwa bez wzgledu na czlowieka. Jest niezniszczalna. Nie grozi jej spoleczny rozpad funkcji - to mowil Glos, wydobywajacy sie zewszad, istniejacy w umysle Valerego. - I jezeli nic sie nie zmieni, rasa ludzka wymrze, lagodnie odejdzie w mrok i nicosc, do konca oddana pieknu i doskonalosci. Szczesliwa, zapatrzona w sztuke bezbolesnie pozwoli dopalic sie swiecy swego istnienia. Tworczy umysl Valerego nie potrafil oderwac sie od kontemplacji otaczajacego go swiata. Szarozielonkawy ocean, zagarniajacy lachy zlotego piasku, wodne ptactwo, swobodne, nie niepokojone przez nikogo, beztroskie. W oddali grzywa gestego lasu - to byl ten rodzaj prostoty, jakiej artysta szuka przez cale swe tworcze zycie, by czesto - podsumowujac je u swego kresu - zrozumiec, ze nie udalo mu sie go znalezc i wyrazic w swej sztuce. Glos nie dawal za wygrana. W tajemniczy sposob harmonizujacy z krajobrazem, z Doskonala Prostota, ukladal sie w slowa, zapadajace w pamiec, slowa poza
zasiegiem aparatu logicznego, drazace skaly podswiadomej opoki: - Ktos kiedys zechce zachowac ten surowy krajobraz. Poswieci swoj gatunek ... albatros przysiadl na wodzie, rozpostarl skrzydla, strzepnal lotkami i zaskrzeczal. Unoszony fala zblizal sie do Valerego, wiejki bialoczarny ptak o wylupiastych oczach i dlugim, szlachetnie uksztaltowanym dziobie. - ... A przeciez czlowiek musi przetrwac! Nie moze, nie powinien oddac pola bezosobowej, pozbawionej inteligencji Naturze. Musi wzniesc sie ponad nia. Jest tylko jedna droga: ekspansja. Prokreacja. Nowe potrzeby, nowe przestrzenie. I trzeba zaczac dzis, juz teraz przeciac pasmo stagnacji - niebo pokrylo sie szafirowa narzuta zwiastuna burzy. Zrobilo sie chlodniej, zerwal sie wiatr, marszczac fale, przesuwajac ich wierzcholki ku brzegowi, gdzie rozsypywaly sie w wodny pyl i piane. - ... I to wlasnie tobie los wyznaczyl te role. Jeszcze nie jest za pozno. Ludzie pojda za twoim przykladem, jezeli im go dasz. swiat wybudzi sie z estetyzmu , z letargu, w jakim sie znalazl. Wojny, konflikty - ty bedziesz ich sprawca. swiat tego potrzebuje. Musisz ich przekonac, ze warto rodzic dzieci, siegac po odlegle gwiazdy. I dokonasz tego. Dokonasz. Musisz dokonac. Nie ma innej drogi - wskoczyl miedzy nadbiegajace fale, rozcinajac je zlaczonymi dlonmi. Uciec od Glosu, uciec - tluklo sie w czaszce Valerego, podczas gdy usta zachlannie czerpaly welniaste klebki przesyconego krysztalkami soli, wilgotnego od piany powietrza. I naraz gardlo wypelnila gorzkawa, morska woda, pluca wydely sie w spazmie nieprzepartego laknienia tlenu ... Wszystko zniknelo. swiat zastygl w absolutnej ciszy i ciemnosci. Nad ich glowami blada poswiata sypal Ksiezyc, majacy za soba trzy czwarte calonocnej drogi, usypanej posrod rowniny gwiazdzistego firnamentu, skad watahy niebieskivh wilkow spogladaly na kraine ludzkiego zywota. Bard dotknal dlonia wciaz jeszcze oszolomionego, prztchodzacego dopiero do siebie Valerego. - Teraz rozumiesz, czemu tak wazne bylo nasze spotkanie, dlaczego swiat - ten swiat, ktory znasz - potrzebuje pomocy, wsparcia z naszej strony. Valere nie odpowiedzial. Pamietal wszystko. Trudno zapomniec ten swiat. Wstrzasnal nim nagly dreszcz przygnebienia. Nigdy juz tam nie powroce pomyslal ze smutkiem. A jednoczesnie wiedzial, ze wciaz bedzie muslal o tamtym surowym, doskonalym swiecie. I wiedzial, ze choc bioplazma to trudny material do wyrazenia swego zachwytu nad swiatem oczyszczonym ze wszystkiego, co ludzkie, co obce, zapelnionym jedynie naturalnymi strukturami - to jednak sprobuje swych sil. - Inni pojda za twoim przykladem. Badz im przewodnikiem - rzekl bard. - Bede - odparl Valere. Bard pozdrowil go skinieciem dloni i odwrociwszy sie, odszedl alejka. Jego kroki z wolna cichly. Wreszcie umilkly calkowicie. - Bede im przewodnikiem - powtorzyl Valere. Wiedzial, ze zrobi wszystko, by ocalic tamten swiat przed zaglada. Nawt kosztem odleglych potomkow. KONIEC